dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 1 (27)
Styczeń-Luty 2013
LUDZIE NAUKI
Polski Indiana Jones w Egipcie
VIP TYLKO PYTA
O WIZJI ROZWOJU RZESZOWA z dr. hab. Janem Malczewskim
Portret we dwoje
AGNIESZKA ŁOPATA I ANDRZEJ CZECH WARZENIE PIWA I EKOLOGIA biznes
Ostrożny optymizm 2013 film
Wojciech Smarzowski – specjalista od trudnego kina kultura
Muzeum Pierwszej Narty w Cieklinie
BUDOWNICTWO Własne mieszkanie z dofinansowaniem moda
W stylu Marilyn Monroe ISSN 1899-6477
Na okładce
Prof. Karol Myśliwiec
VIP BIZNES&STYL Styczeń – Luty 2013
22-27 Dr hab. Jan Malczewski: W tej chwili Rzeszów ma jedną wizję rozwoju: włączyć do miasta jak najwięcej terenów, abyśmy byli „wielcy” i mieli dużą liczbę mieszkańców. Nie pochwalono się dotychczas żadnym pomysłem na zagospodarowanie tych wsi, poza budową chodników i budownictwem jednorodzinnym. Na pewno pomysłem na miasto nie jest włączanie w jego granice administracyjne następnych wsi i antagonizowanie się z samorządami gmin sąsiadujących z Rzeszowem. Uniemożliwi to w przyszłości realizację wspólnych dużych inwestycji w infrastrukturę na obszarze aglomeracji, które pozwolą miastu faktycznie, a nie pozornie się rozwijać.
LUDZIE NAUKI
RAPORTY I REPORTAŻE
VIP TYLKO PYTA
58 Alicja Haszczak Ocalić od zapomnienia
14 Prof. Karol Myśliwiec, archeolog Polski Indiana Jones w Egipcie 22 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z dr. hab. Janem Malczewskim
z Uniwersytetu Rzeszowskiego, zajmującym się historią urbanistyki i planowaniem przestrzennym Faktycznymi architektami Rzeszowa są inwestorzy, prezydent i radni
SYLWETKI
28 Agnieszka Łopata i Andrzej Czech 44 Ryszard Ziemba zasłużonym dla Rzeszowa
40 Historia narciarstwa Muzeum Pierwszej Narty 70 Anna Koniecka w Kambodży Nie czekaj, aż zajdzie słońce KULTURA
50 Waldemar Malicki Rozśmieszam ludzi ze strachu
66 Wielokulturowe Podkarpacie Sztetl Dukla i miasteczko Dukla
Ochrona Dziedzictwa Żydów Ziemi Dukielskiej
88 62 28
52 Styczeń – Luty 2013 STYL ŻYCIA
12 BIZNESISTYL.pl „Na Żywo” O harmonii w życiu i biznesie 76 Ludzie i wydarzenia 2012
58
FELIETONY
34 Krzysztof Martens Reforma samorządowa – dzisiaj
36 Magdalena Zimny-Louis Zatem o nierządzie MODA
52 Słodko-gorzkie życie Marilyn Monroe
40
FILM
62 Wojciech Smarzowski – specjalista od trudnego kina
70
BIZNES
88 Przedsiębiorcy zachowują ostrożny optymizm na 2013 rok
50
WNĘTRZA
92 Styl nowoczesny otwarty na nowinki BUDOWNICTWO
96 Własne cztery kąty z dofinansowaniem 4
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
96
OD REDAKCJI
Kiedyś John Emerich Acton, rozprawiając o władzy, nie bał się stwierdzić, że władza demoralizuje, a władza absolutna demoralizuje absolutnie. Słowa brytyjskiego lorda sprzed 150 lat przyniosły mu sporo sławy, choć nadzwyczaj bystry, analityczny i spostrzegawczy umysł też pozwoliłby mu przejść do historii. Wracając jednak do władzy, nie wiem, czy ta zawsze i każdego demoralizuje. Na pewno zmienia, upaja, zbyt często czyni aroganckim, a przede wszystkim nie znosi sprzeciwu i krytyki. Właśnie, krytyki. Na to zwraca uwagę w rozmowie o rozwoju Rzeszowa dr hab. Jan Malczewski z Uniwersytetu Rzeszowskiego, którego praca naukowa koncentruje się wokół planowania przestrzennego i historii urbanistyki. Zdaniem Jana Malczewskiego, w tej chwili Rzeszów ma jedną wizję rozwoju: włączyć do miasta jak najwięcej terenów, abyśmy byli „wielcy” i mieli dużą liczbę mieszkańców. Nie pochwalono się dotychczas żadnym pomysłem na zagospodarowanie tych wsi, poza budową chodników i budownictwem jednorodzinnym. Faktycznymi architektami Rzeszowa są inwestorzy, prezydent i radni. A jakimi są architektami, zwłaszcza prezydent i radni? Diabeł jak zawsze tkwi w szczegółach, a w mieście nie brakuje nieprzemyślanych decyzji inwestycyjnych, tak samo jak problemów komunikacyjnych Rzeszowa nie rozwiąże doraźne remontowanie dróg, jeśli prawie wcale nie buduje się nowych. Decyzje z Urzędu Miasta i Urzędu Marszałkowskiego zmieniają Rzeszów i Podkarpacie w diametralny, na szczęście nie jedyny sposób. I tak powolutku, pracą u podstaw powstaje, choćby Dom Wielkiej Niedźwiedzicy w Uhercach Mineralnych, za którym to projektem stoją we trójkę: Agnieszka Łopata, Andrzej Czech i Janusz Demkowicz, a które to miejsce, na wskroś bieszczadzkie promować będzie kulturę, przedsiębiorczość, ekologię i odnawialne źródła energii. W niewielkim Cieklinie koło Jasła powstało Muzeum Narciarstwa, bo ktoś wykazał się na tyle przytomnym i wizjonerskim umysłem, że dostrzegł niezwykłość historii, w której ponad 150 lat temu pierwszą w Polsce nartę wystrugano nie w Zakopanem, czy na Huculszczyźnie, ale w niewielkim, swojskim Cieklinie na Podkarpaciu. A władza? Nawet jak nie pomaga, wystarczy, że nie będzie przeszkadzać.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
zespół redakcyjny fotograf
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz
Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
biuro reklamy
Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600
Przemysław Worwa przemek@vipbis.pl tel. kom. 512 760 033
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
Film
Marcin Kłysewicz na Bukowym Berdzie.
Zimowe Bieszczady
braci Kłysewiczów Wystarczyło ledwie kilka miesięcy, by dwa filmy o Bieszczadach: „Bieszczady Lato 2012 w 38 godzin” i „Bieszczady Jesienią. Kolorowe Szlaki” autorstwa braci Marcina i Krystiana Kłysewiczów, obejrzało w Internecie ponad 300 tys. osób. Kolejna pora roku – zima w Bieszczadach, okiem utalentowanego duetu rodzinnego, już w marcu na Facebooku. Marcin Kłysewicz, który pod koniec stycznia spędził w Bieszczadach prawie 9 dni, ponad 150 godzin na śniegu i mrozie, ale w przepięknych okolicznościach przyrody, pracuje właśnie nad montażem i oprawą muzyczną filmu. Jeszcze kilka tygodni i zobaczymy niezwykłe, bo w nowoczesny, poklatkowy sposób sfilmowane Bukowe Berdo, Rozsypaniec, Przełęcz Orłowicza i wiele innych bieszczadzkich miejsc. Jest też więcej niż pewne, że padnie kolejny rekord setek tysięcy internautów oglądających film braci Kłysewiczów, bo fanów w ostatnich miesiącach, niczym w technice poklatkowej, przybywa im w przyspieszonym tempie.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Marcin Kłysewicz
I
pomyśleć, że o wszystkim zdecydował przypadek, a właściwie wakacyjny pobyt Marcina w rodzinnym Horyńcu – Zdroju na Podkarpaciu latem 2012 roku. Wprawdzie bracia Marcin i Krystian już od kilku lat, w jakości HD tworzą filmy o Roztoczu, Ziemi Lubaczowskiej, gdzie umiejętnie połączone obrazy z piękną muzyką tworzą niezwykłe opowieści, ale Bieszczady pojawiły się niespodziewanie. Latem spędzili w górach 38 godzin i tak powstał ich pierwszy obraz, który zapoczątkował duży projekt – cztery pory roku w Bieszczadach. – Już na etapie zbierania materiału, a potem pracy nad kilkuminutowym filmem, który w pierwszych dniach obecności na YouTubie obejrzało ponad 20 tys. osób, wiedzieliśmy, że powstaje coś na tyle wartościowego, iż będziemy to kontynuować – opowiada Marcin Kłysewicz. I rzeczywiście, Marcin, który od kilku lat mieszka w Wielkiej Brytanii, i Krystian, który od niedawna także zdecydował się na pracę w Anglii, jesienią wrócili w Bieszczady i tak powstały „Kolorowe szlaki”. Filmy poklatkowe, które tworzą, pozwalają lepiej zobaczyć procesy zbyt powolne dla ludzkiego oka. Polega to na wykonywaniu serii zdjęć, a następnie wyświetlaniu ich w przyśpieszonym tempie. W ten sposób procesy trwające w rzeczywistości całymi godzinami, nawet dniami, można obejrzeć w kilkanaście sekund. Jak tłumaczy Krystian Kłysewicz, na jedną sekundę filmu trzeba zrobić 25 zdjęć w równych odstępach czasu, dwie minuty filmu daje więc minimum 3000 zdjęć. By powstała piękna, kilkuminutowa opowieść, trzeba sporo pracy, mnóstwo cierpliwości i choć trochę pieniędzy. Dlatego przy projekcie zimowych Bieszczadów bracia Kłysewiczowie zgłosili swój pomysł do finansowaa nia społecznościowego na portalu Polakpotrafi.pl. Młodzi fotograficy potrzebowali 3 tys. 260 tk ha Chatka Puc zł, uzbierali ponad 5 tys. zł. Pieniądze wydali na sprzęt, ciepłą odzież oraz przeloty z Wielkiej j. ie sk liń na Połoninie Wet Brytanii do Polski. W styczniu mogli bez przeszkód wyruszać w Bieszczady, ale w góry powędrował tylko Marcin. Krystian nie mógł opuścić pracy w Anglii. W ciągu 9 dni Marcin sfotografował około 78 scen na 23 tys. 968 fotografiach. Do końca 2013 r. powstanie też około półgodzinny film, który będzie zamkniętą całością pokazującą Bieszczady o każdej porze roku. Film nie trafi jednak do sieci, bracia zastanawiają się nad inną formą jego dystrybucji. W najbliższych kilku miesiącach obejrzymy także „making-off”, czyli jak Bieszczady Timelapse powstawały. A ostatni, wiosenny odcinek bieszczadzkiej serii, który realizowany będzie w maju, w sieci ukaże się do końca czerwca. – Bardzo bym chciał, by projekt cztery pory roku w Bieszczadach był dla mnie i brata początkiem nowych możliwości zawodowych i być może mojego powrotu na stałe z rodziną z Wielkiej Brytanii na podkarpackie Roztocze – dodaje Marcin Kłysewicz. Wschód słońca W filmowej przygodzie braci Kłysewiczów nie brakuje też ludzi dobrej na Rozsypańcu. woli. Od początku ich pobytu w Bieszczadach gości ich „Chata Wędrowca” w Wetlinie. Danuta i Ryszard Czach, dilerzy mercedesa w Rzeszowie, przy okazji ostatniej wyprawy użyczyli Marcinowi samochód z Łukaszem Gwiazdą, pilotem rajdowym, za kierownicą, zaś ratownicy z Bieszczadzkiej Grupy GOPR pomogli Marcinowi przy wejściu na Rozsypaniec. ■
Przemyśl
Podziemny labirynt Przemyskie kanały z XVII w. to zabytek unikalny w skali europejskiej. Ciągnęły się na długości ok. 20 km: od wzgórza katedralnego, przez starówkę do Sanu. Służyły miastu do roku 1980. Niedawno zaczęły się w kanałach prace konserwatorskie. W grudniu 1530 r. Rada Miasta Przemyśla podjęła uchwałę o budowie canalli, czyli wodociągu. Na wzniesieniu góry zamkowej zbudowano zbiorniki z drewna dębowego, skąd drewnianymi rurami woda była dostarczana do kamienic rynkowych. Służyła nie tylko do picia. W połowie XVI stulecia w podziemiach kamienic działało blisko 300 browarów, które produkowały rocznie ok.100 tys. hektolitrów piwa, cenionego w wielu miastach Rzeczypospolitej. Nierozwiązany pozostawał problem ścieków, które rynsztokami spływały do Sanu. Rynsztoki takie widziałem jeszcze w latach 60. ubiegłego stulecia na głównych ulicach Suwałk. Rowy brukowane „kocimi łbami” były na tyle głębokie, że z chodników przechodziło się na jezdnię specjalnymi kładkami. W przeddzień święta 1 Maja brzegi rynsztoków bielono dla dezynfekcji wapnem. Przemyślowi – bogatemu kupieckiemu miastu – śmierdzące rynsztoki zaczęły przeszkadzać już na przełomie XVI i XVII stulecia. Zbudowano wtedy liczącą ok. 20 km sieć podziemnych kanałów. Główna arteria o długości ok. 1 km ciągnie się od wzgórza katedralnego (nie wiemy, czy kanał sięgał zamku) pod obecnymi ulicami: Katedralną, Władycze, Asnyka, wzdłuż pierzei wschodniej Rynku poprzez ulice: Mostową i Jagiellońską do Sanu. Od tej arterii odchodzą węższe odgałęzienia do budynków. Kanał ma przekrój jajka ze ściętym płasko dolnym czubkiem: to dno wyłożone płaskimi kamieniami. Kanał wymurowano z kamieni – otoczaków wydobytych z Sanu. Kamienie spajane były zaprawą wapienną zmieszaną z jajkami i krwią bydlęcą. Jest ona niezwykle trwała. Konstrukcja do dziś trzyma się znakomicie. Kanał wymaga reperacji tylko tam, gdzie został uszkodzony przez późniejsze instalacje. Np. przy ul. Mostowej, gdzie wstawiono studzienkę z betonowych kręgów. Trzeba ją usunąć, podobnie jak kilka innych kolizji (nieczynne kable i rury kanalizacyjne). Kanał o wymiarach 1,80x1,5 m schodząc do rzeki rozszerza się do 2,5x2m (odnogi odchodzące do kamienic są węższe: 90x70 cm). Dlatego świetnie nadaje się na trasę turystyczną: – To unikat w skali europejskiej, zabytek techniki wpisany do rejestru w roku 2002 – mówi dr Grażyna Stojak, wojewódzki konserwator zabytków w Przemyślu. Podobne kanały istniały w większych i bogatszych miastach, np. w Krakowie. Zostały przez zaborców austriackich zniszczone w 2. połowie XIX w. Na ich miejscu zbudowano nowocześniejszą sieć kanalizacyjną. Przemyski podziemny labirynt ocalał, bo miasto było zbyt biedne, by zbudować nowy. Ścieki płynęły nim do 1980 r. Wtedy Mirosław Nodżak, prezes Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji, wyłączył zabytkowy kanał pod ul. Mostową z eksploatacji, licząc, że stanie się on w przyszłości atrakcją turystyczną. Na początek prac renowacyjnych trzeba było czekać 32 lata. Roboty prowadzone są od grudnia ub.r. pod kierunkiem inż. Macieja Piórkowskiego. Ich pierwszy etap obejmuje odcinek 100 m: od siedziby Urzędu Miejskiego – Rynek 1, do wschodniej pierzei Rynku (kamienice nr 9 - 11). Prace finansowane będą z funduszy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków pod warunkiem, że miasto da pieniądze na roboty towarzyszące. To zdeklarowało już 400 tys. zł na ten rok. Pierwszy odcinek można ukończyć już w 2013 roku – twierdzi dr Grażyna Stojak. Inż. Jerzy Krużel, z którego inicjatywy wyremontowano kilkupiętrowe piwnice przy Rynku 1, mówi: – Przemyśl postawił na turystykę. Może pokazać przyjezdnym rzeczy wyjątkowe. ■
Tekst Antoni Adamski Fotografie Dariusz Delmanowicz
Inauguracja cyklu spotkań BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”
Bohaterowie spotkania (od lewej): Andrzej Lesiak, Rafał Seremet i prowadzący, Jaromir Kwiatkowski.
O harmonii w życiu i biznesie Jeżeli zdajemy sobie sprawę, że stan równowagi ludzkiego organizmu sprawdza się lepiej niż stan napięcia, to dlaczego w naszym życiu jest tak dużo chaosu? Czym jest sukces w biznesie? Dlaczego współdziałanie w biznesie przynosi lepsze efekty niż rywalizacja?
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak To przykładowe tematy, które rozważało kilkudziesięciu uczestników inauguracyjnego spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”, zorganizowanego pod patronatem magazynu VIP Biznes&Styl i portalu BIZNESiSTYL.pl. Spotkanie odbyło się w Cukierni Wiedeńskiej Hotelu Ambasadorskiego na rzeszowskim Rynku. Przewodnikami po tematach związanych z poszukiwaniem harmonii, głębi i spełnienia oraz dobrych relacji z drugim człowiekiem, zarówno w życiu, jak i biznesie, byli Rafał Seremet, specjali-
sta z zakresu promocji zdrowia i zdrowego trybu życia, autor książek i poradników z zakresu rozwoju wewnętrznego potencjału, twórca darmowego internetowego kursu relaksacji, kompozytor muzyki relaksacyjnej, terapeuta Shiatsu i Quigong, oraz Andrzej Lesiak, przedsiębiorca działający w branży IT, który od kilku lat współpracuje z Amerykaninem Davidem Neenanem, asystując w polskiej edycji legendarnych warsztatów Business&You. Obaj panowie prowadzą także swoje blogi na portalu BIZNESiSTYL.pl. WIĘCEJ HARMONII, WIĘCEJ WSPÓŁDZIAŁANIA Rafał Seremet, rozważając, dlaczego – mimo iż wiemy, że równowaga organizmu jest stanem pożądanym – reagujemy często napięciem, przypomniał wyniki badań prowadzonych przez Daniela Golemana, psychologa z Harvar-
12
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
OPINIOTWÓRCZY salon
du, który stwierdził, że o tym, jak sobie radzimy w życiu, decyduje nasza inteligencja emocjonalna, czyli zdolność radzenia sobie z sytuacjami trudnymi, napięciami i stresami, zdolność rozumienia emocji, przeżyć drugiej osoby, jak również zdolność wpływania emocjonalnego, motywowania innych. Ćwicząc swoje reakcje emocjonalne, rozpoznając zależności między stresami a np. napięciami w mięśniach, jesteśmy w stanie wytrenować stan wyciszenia organizmu, wprowadzić go w stan harmonii, równowagi, czego efektem jest szeroko rozumiane zdrowie. Gość spotkania opowiadał także o niektórych technikach relaksacji, np. o krótkich okresach całkowitego wyłączenia się z wszelkich zmartwień i zamętu, regulowaniu oddechu czy ucisku dłonią Shiatsu. Skuteczną terapią uzdrawiającą nasze problemy życiowe i osobowościowe jest też, zdaniem Seremeta, miłość, która nadaje naszemu życiu więcej sensu, sprawia, że bardziej chce nam się żyć i robić coś pożytecznego. – W biznesie i w stosunkach międzyludzkich jest podobnie – stwierdził Andrzej Lesiak. – Jeżeli wprowadzimy w naszych relacjach harmonię i równowagę, to efektem tego jest sprawniej działająca organizacja, firma, w której ludzie czują się dobrze, czują się potrzebni. Przedsiębiorca przyznał, że przekonanie ludzi, iż można patrzeć na świat, na życie, biznes inaczej niż przez pryzmat konkurencji, nie jest sprawą łatwą, ponieważ wzorce oparte na konkurowaniu, wyścigu kto lepszy, są nam wpajane od przedszkola. W swej działalności biznesowej Lesiak stara się jednak stawiać na współdziałanie, a nie rywalizację. Propaguje stosowanie w biznesie zasady „wygrana-wygrana”, czyli „ja wygram, ale i ty zyskasz”(także w wariancie „wygrana-wygrana, albo nie robimy interesu”). Lesiak powtórzył za Stephenem Coveyem, twórcą teorii 7 nawyków skutecznego działania, że aby praca przynosiła oczekiwane rezultaty, ale też samo jej wykonywanie było dla nas źródłem radości, trzeba „odpowiednio często
ostrzyć piłę”, czyli dbać o siebie, o swoje samopoczucie, o dobrą kondycję, regenerację sił, o czas na relacje z bliskimi, czas dla siebie, czas, by po prostu cieszyć się życiem. W drugiej części spotkania uczestnicy wzięli udział w grze networkingowej będącej „rozgrzewką”, namiastką warsztatów Business&You, które wywróciły już do góry nogami poglądy tysięcy ludzi biznesu na całym świecie. Gra była dla uczestników nie tylko niezwykle ciekawym doświadczeniem, ale także, za jej pośrednictwem, nawiązały się nowe znajomości, które zaowocowały licznymi, ożywionymi dyskusjami w kuluarach. OPINIOTWÓRCZY SALON DYSKUSYJNY Tym bardzo udanym wieczorem zainaugurowaliśmy cykliczne, comiesięczne spotkania BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”, które będą odbywać się pod patronatem magazynu VIP Biznes&Styl oraz portalu BIZNESiSTYL.pl. Chcemy – nie ukrywamy tego – być opiniotwórczy i kulturotwórczy. Chcemy też zachęcić uczestników tych spotkań do dyskusji nad najważniejszymi zjawiskami w biznesie, kulturze, popkulturze, polityce, społeczeństwie, finansach, lifestylu, które zachodzą w Rzeszowie, na Podkarpaciu, w Polsce i na świecie. Spotkania będą czymś w rodzaju salonu dyskusyjnego, nawiązującego – w wariancie podkarpackim – do najlepszych tradycji gatunku, przedsięwzięć animowanych przez największe polskie media. Choćby przez tygodnik „Polityka” – mamy na myśli słynne Salony Polityki, na których kolejne pokolenia młodych Polaków, w krakowskiej Jamie Michalikowej żarliwie spierały się z Leszkiem Balcerowiczem, Krystyną Jandą czy Tadeuszem Mazowieckim. BIZNESiSTYL.pl „Na żywo” w kolejnych miesiącach będzie zapraszał wszystkich zainteresowanych do najciekawszych miejsc w Rzeszowie i na Podkarpaciu. Mamy nadzieję, że nasze spotkania zainspirują wiele nowych przedsięwzięć, znajomości biznesowych i przyczynią się do propagowania najlepszych inicjatyw kulturalnych i gospodarczych w Rzeszowie i na Podkarpaciu. ■
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
13
NAUKA
Prof. Karol Myśliwiec – jaślanin, światowej sławy archeolog, egiptolog, dyrektor Instytutu Kultur Śródziemnomorskich i Orientalnych Polskiej Akademii Nauk, szef polskich wykopalisk w egipskiej Sakkarze.
Polski
Indiana Jones w Egipcie M
ówisz Egipt, myślisz wakacje all inclusive w cieniu sfinksa i piramid. Bo właśnie tak przeciętnemu Polakowi kojarzy się ten kraj faraonów. Wystarczy jednak poszperać nieco w Internecie albo książkach o historii Egiptu, by dowiedzieć się, ile Egipt zawdzięcza wykopaliskom polskich archeologów. I wtedy nie sposób nie zapamiętać jednego nazwiska. Pojawia się ono przy odkryciach archeologicznych o światowej skali w ciągu ostatnich 25 lat w Egipcie, takich jak: odkrycie dzielnicy artystów z III-I w.p.n.e w Tell Atrib w Delcie Nilu, odkrycie grobowca wezyra Merefnebefa w Sakkarze czy grobowca Ichi Meri, generała faraona Pepi I, również w Sakkarze. To nazwisko brzmi: Karol Myśliwiec, wybitny naukowiec pochodzący z Jasła, po którego odkryciach światowe muzea, jak np. British Museum czy Luwr, zmieniają podpisy swoich eksponatów.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak
14
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Prof. Karol Myśliwiec nad Wisłoką w Jaśle.
W połowie listopada 2012 roku profesor Karol Myśliwiec wrócił z kolejnej wyprawy do Sakkary, gdzie od 1987 roku kieruje polsko-egipską misją archeologiczną. Podekscytowany, bowiem odkrył coś, czego nie widziano w całym Egipcie. Po kilkunastu kampaniach wykopaliskowych ekipa profesora Myśliwca zakończyła eksplorację terenu położonego pomiędzy piramidą Dżesera (najstarszą piramidą świata!) a tak zwaną suchą fosą, wydrążoną w odległości 200 metrów od piramidy (wieloletnie badania zostały już opublikowane w czterech tomach w języku angielskim, które są dostępne we wszystkich poważnych bibliotekach naukowych na świecie; za kilka miesięcy ukaże się kolejny, piąty, tom o tych wykopaliskach).
Kto spoczywa
w grobie odkrytym przez Karola Myśliwca? – Sprowadziliśmy z Polski specjalny georadar, żeby przebadać dużą część tego terenu. Geofizycy pracowali intensywnie przez trzy tygodnie, a my, archeolodzy, mieliśmy mało ambitne zadanie: chcieliśmy dokończyć eksplorację grobowca Ichi Meri, który odkryliśmy osiem lat temu. I co się okazało? Po raz kolejny, kiedy pracujemy z geofizykami, spodziewając się, że to oni odpowiedzą na moje ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
15
NAUKA pytania, zupełnie przypadkowo odkrywamy rzecz najważniejszą – opowiada naukowiec. – Oczyściliśmy fasadę grobowca Ichi Meri, wykutą w skale, wyłożoną śnieżnobiałymi płytami wapiennymi, z napisami hieroglificznymi. Kiedy doczyszczaliśmy próg tego grobowca, okazało się, że ma wyjątkowo gładkie lico. Zapanowało wśród nas poruszenie, bo w końcu rzadko próg domu bywa dekorowany. Szybko ukazał się nam dolny brzeg progu, pod którym piasek wchodzi w głąb skały. A więc to, co było posadzką górnego grobu, było jednocześnie sufitem dolnego grobu wykutego w skale. Eksploracją tego grobowca zajmie się ekipa pod kierownictwem jaślanina podczas tegorocznej wyprawy. Zadanie nie będzie łatwe: ściana skalna będzie miała na tej głębokości wysokość 10 metrów i miejsce trzeba dobrze zabezpieczyć przed ewentualnym osunięciem piasku, który w ciągu tysiącleci przysypał fasadę grobowca. Jednak profesorowi i jego współpracownikom już udało się przez niewielką szparkę zajrzeć do tajemniczego pomieszczenia. Oczom naukowców ukazał się olbrzymi grobowiec, wypełniony niemal pod sufit rumowiskiem. – Niezwykłe jest to, że w tej skale groby wyżłobiono piętrami. Oczywiście, nie jednocześnie, tylko dopiero w momencie, gdy grób dolny został przysypany piaskiem nawianym z pustyni. To absolutna, międzynarodowa sensacja archeologiczna. Czegoś takiego w Egipcie nie było – przyznaje prof. Karol Myśliwiec. – Co tam będzie w środku, jest wielką niewiadomą. Wiemy jedynie, że grobowiec ten musi być co najmniej o 100 lat starszy niż grób Ichi Meri, może z czasów V dynastii, wielkiej potęgi państwa faraonów? Zagadkę być może rozwikłamy za rok.
Spod „Karpackiej Troi” do świata archeologii
Idealna opowieść o profesorze Myśliwcu powinna się rozpocząć od tego, że od najmłodszych lat zdradzał zamiłowanie do archeologii i marzył, by szukać śladów starożytności. Ale zaczyna się całkiem inaczej. Karol Myśliwiec urodził się w 1943 roku w Gądkach koło Jasła, w skromnej chałupinie nieopodal rzeki Ropy, w odległości około kilometra od terenu skansenu archeologicznego Karpacka Troja w Trzcinicy. Poczytuje to sobie za pewien znak, bowiem czasy Karpackiej Troi odpowiadają czasom wielkiego rozwoju cywilizacji starożytnej. – Mimo że skansen nie był wtedy jeszcze odkryty, wszyscy mówili, że tam „coś” jest. Jakieś fluidy musiały przepływać i może to one spowodowały, że potem pojechałem do Egiptu – zauważa. A to wcale nie było takie oczywiste. Po maturze w I Liceum Ogólnokształcącym im. Króla Stanisława Leszczyńskiego w Jaśle wybrał archeologię, ale szybko stwierdził, że w tej dziedzinie nie będzie dla niego miejsca. Na roku studiowało wielu zdolnych młodych ludzi, z wybitnych rodzin, jak np. Piotr Parandowski, syn Jana Parandowskiego. Po drugim roku studiowania archeologii zapisał się na ro-
16
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
manistykę, jako że zawsze był zafascynowany kulturą francuską. Planował, że skończy archeologię, ale zostanie tłumaczem literatury francuskiej i z tego będzie żył. Tymczasem profesor Kazimierz Michałowski, legenda polskiej archeologii, zaproponował mu asystenturę na Uniwersytecie Warszawskim. – Pomyślałem, czemu nie, można się w to zabawić. Asystentura jest na rok i pewnie wtedy się pożegnamy – wspomina prof. Myśliwiec. Ale prof. Michałowski miał inne plany. Po asystenturze zaproponował mu wyjazd na 9-miesięczne stypendium wymienne do Egiptu. Było to ogromne wyróżnienie, niczym złapanie Pana Boga za piętę. Ponieważ Karol Myśliwiec był już studentem romanistyki, wyjazd potraktował dość chłodno. Po powrocie do Polski planował powrót na studia filologiczne. Jednak 9-miesięczne stypendium przedłużono mu o kolejne 9 miesięcy. – I tak przedłużano je dziesięciokrotnie – śmieje się naukowiec. – W międzyczasie Polska nawiązała stosunki dyplomatyczne z Niemcami Zachodnimi i profesor Michałowski wytypował mnie na pracownika niemieckiej misji w świątyni faraona Setiego I na południu Egiptu. Niemcy byli świetnie zorganizowani, nie borykali się z problemami materialnymi, z wyposażeniem. Z nimi wszystko było proste i łatwe. W latach 1976-1978 przebywał w Monachium jako stypendysta Fundacji Aleksandra von Humboldta, pracując nad habilitacją. Ponieważ były to czasy głębokiego komunizmu, wyjazd wydawał się mało realny. Jednak profesorowi Michałowskiemu udało się wszystko załatwić – był on dobrze traktowany przez władze komunistyczne jako polska perła w światowej nauce. Prof. Michałowski zaś, wbrew przepisom i wbrew władzy, robił wszystko, by zapewnić swoim podopiecznym jak najlepsze wykształcenie. W 1980 roku jaślanin wrócił do Polski. – Pomyślałem, że mam już 37 lat, więc pora się ustatkować. Zrezygnowałem z romanistyki, ale francuskim posługuję się do dziś w kontaktach z całym światem – zaznacza. W 1980 r. otrzymał też pierwszą stałą pracę, w Zakładzie Archeologii Śródziemnomorskiej PAN. – Nigdy przesadnie nie marzyłem o archeologii, ale w tym zawodzie to akurat atut, bo do przedmiotu badań potrzebny jest duży dystans. Gdy się ma w sobie za dużo ognia, to odbiera on wszelki obiektywizm spojrzenia i zaczyna działać wbrew archeologowi – wyjaśnia egiptolog.
300 artykułów
i 15 książek na koncie W swojej karierze naukowej jaślanin brał udział m.in. w pracach wykopaliskowych w Syrii (Palmyra), w Aleksandrii i w Deir el-Bahari (Egipt). Uczestniczył także w wykopaliskach niemieckich w świątyni faraona Seti I w Gurna w Tebach Zachodnich oraz w Minszat Abu Omar w Delcie Nilu, a także w pracach w Kadero w Sudanie i Nea Pafos na Cyprze. ►
NAUKA Dorobek naukowy profesora Myśliwca jest wyjątkowo bogaty. Swoje odkrycia i ich interpretacje udostępnił w ponad 300 tekstach specjalistycznych. Jest autorem 15 książek, w tym trzech popularnonaukowych: „Święte znaki Egiptu” (1990, 2001), uznanej za najlepszą książkę popularno-naukową w latach 2001 - 2004, „Pan Obydwu Krajów” (1993) i „Eros nad Nilem” (1996). Jest też laureatem licznych nagród, m.in. nagrody Fundacji na rzecz Nauki Polskiej za odkrycie grobowca wezyra Merefnebefa (2004), nagrody Prezesa Rady Ministrów za wybitne osiągnięcie naukowe „The Tomb of Meref-nebef” (2005) czy nagrody Prezesa Rady Ministrów za wybitne osiągnięcia naukowe (2011). W 2012 roku został uhonorowany Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Wykładał na uczelniach w kilkudziesięciu państwach, od Japonii i Australii po Chile, USA i Kanadę, był uczestnikiem licznych międzynarodowych kongresów naukowych. Wychowankowie Karola Myśliwca, liczni doktorzy i profesorowie, utworzyli swoje własne katedry na różnych uniwersytetach w Polsce i za granicą. Jego współpracownikiem był również Mikołaj Budzanowski, obecny minister skarbu państwa, z wykształcenia egiptolog.
Klątwa
w cieniu piramid Pracując tyle lat na egipskiej ziemi, profesor wielokrotnie na własnej skórze doświadczył, że jest to miejsce święte dla Egipcjan. Pytany o słynną klątwę faraonów, uśmiecha się, ale nie zaprzecza. Niebezpieczeństwa i zagrożenia przecież są wszędzie. – Za każdym razem, gdy odkrywaliśmy jakieś bardzo ważne miejsce, działo się coś dziwnego. Kiedy w 1997 roku miałem już wyjąć ostatnią cegłę ze zwalonego muru blokującego grób wezyra Merefnebefa – oczywiście w tym momencie nie zdawaliśmy sobie sprawy z rangi odkrycia – nagle zerwała się potworna burza piaskowa, jakiej nigdy wcześniej ani później nie przeżyłem, choć do Egiptu jeżdżę od 43 lat. Burza porwała dwa namioty, aparatura została zasypana piaskiem, a samochód wysłany po kosze do wynoszenia piasku miał wypadek. Ale zamiast zastanawiać się nad klątwą, szybko zaczęliśmy porządkować naszą bazę – wspomina profesor. Inne tajemnicze wydarzenie wiąże się z odkryciem wspomnianego na początku artykułu grobowca Ichi Meri. Jest on wykuty w skale, której górna część wygląda jak kopiec usypany z piasku. – Pewnego dnia stanąłem na tym wzgórzu i studiowałem ukształtowanie terenu. Nagle robotnicy egipscy pracujący na wykopaliskach poderwali się i zaczęli z motykami pędzić w moim kierunku. Byli bardzo zdenerwowani. Pomyślałem sobie, że chcą mnie zamordować, może na zlecenie jakichś terrorystów? Tymczasem oni zobaczyli, że w odległości metra ode mnie kobra w kolorze piasku już zaczęła podnosić głowę w moim kierunku. Zabili ją. Zastanawiałem się, co to może znaczyć
18
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
i dowiedziałem się dopiero teraz, w listopadzie. Było to to samo miejsce, w którym odkryliśmy teraz piętrowe groby – dodaje.
Na wykopaliskach
jak przed witryną sklepu z zabawkami
Profesor uważa, że jedyną zasadą powtarzającą się w archeologii jest paradoks. – Na ogół archeolog znajduje dokładnie coś odwrotnego do tego, co chce znaleźć. Jeżeli bardzo mu zależy i chce znaleźć wyśniony obiekt, nie znajduje nic. Nie znoszę nonszalancji niektórych archeologów, którzy z góry zakładają sobie, co chcą odkryć i są prawie obrażeni na starożytność, kiedy to się nie udaje – twierdzi prof. Myśliwiec. – Na terenie wykopalisk stoję niczym mały Jasio przed witryną sklepu z zabawkami, który powinien podziwiać to, co widzi, a nie obrażać się, że jakiejś zabawki tam nie ma. Nie mogę żądać od przeszłości, żeby była taka, jaką ją sobie wyobrażam. Zdaniem Karola Myśliwca, dopiero teraz zaczyna się właściwe poznawanie historii Egiptu, ponieważ inne cele przyświecają archeologom i inne są metody pracy. W XIX i na początku XX wieku poszukiwano głównie skarbów i zabytków dla muzeów. – Pytań o sposób życia ludzi, ich wierzenia i zwyczaje, w ogóle sobie nie stawiano. Naszym zadaniem dziś nie jest zdobywanie zabytków dla muzeów, ale zdobywanie wiedzy o tym, jak ludzie wówczas żyli. Warto kopać nawet na terenach wykopalisk dawno eksplorowanych, ponieważ nowoczesnymi metodami można zdobyć dużo ciekawsze informacje niż tylko na podstawie znalezionych skarbów. Poza tym wiele miejsc jest nie przekopanych w ogóle – wyjaśnia Karol Myśliwiec. – Gdy mnie pytają, kiedy skończy się kopanie w Egipcie, odpowiadam, że nigdy. Wiedza o starożytnym Egipcie wydaje się we współczesnym świecie zbyteczna. Po co to komu w czasach, kiedy jak nic innego liczy się łatwy i szybki pieniądz. – Polacy interesują się starożytnością, a przede wszystkim kulturą rzymską i grecką, od czasów Jana Kochanowskiego. Musimy pamiętać, że kultura rzymska powstała na bazie greckiej, natomiast grecka na bazie egipskiej. Skoro nasze korzenie sięgają kultury Egiptu, to powinniśmy je znać – dodaje profesor.
W Jaśle
ładuję swoje akumulatory Profesor Karol Myśliwiec nie ukrywa wielkiego sentymentu do rodzinnego Jasła, dokąd stara się przyjeżdżać tak często jak tylko może. – Tutaj znów czuję się jak małe dziecko, i mimo że moi rodzice dawno już nie żyją, mam
NAUKA wrażenie, że dzięki mojej rodzinie jakiś duch opiekuńczy czuwa nade mną – przyznaje naukowiec. – Kiedy wracam do Warszawy, czuję, że fenomenalnie odpocząłem, choć w rzeczywistości zawsze mam tutaj dużo roboty: wykłady w domu kultury, wykłady w szkołach, obowiązki honorowego obywatela Jasła czy pracę społeczną w radzie ekspertów burmistrza miasta. Zawsze stara się przyjeżdżać do Jasła na święta Bożego Narodzenia, ale dniem, kiedy bez względu na wszystko koniecznie musi tu być, jest dzień Wszystkich Świętych. – W tym mieście żyje tylu moich przyjaciół i znajomych, a cmentarz jest jedynym miejscem, gdzie mogę spotkać się nie tylko z tymi, którzy spoczywają w grobach, ale również z wszystkimi żyjącymi – mówi egiptolog. – Staram się przyjeżdżać do Jasła również latem. Wielu jaślan rozproszonych po świecie dziwi się, że nadal mi się chce odwiedzać Jasło, ale ja je zwyczajnie lubię, podobnie jak swoją pracę. Życiową filozofią profesora Myśliwca jest hedonizm naukowy. Dziś nie wyobraża sobie robienia czegoś innego. Nie wyobraża sobie też emerytury (nawet mówi, że nie wie, co to jest), bo w nauce przecież wszyscy marzą tylko
o tym, by przedłużyć swoją pracę. Ceni też sobie wykłady w jasielskich szkołach i kontakty z tamtejszą młodzieżą. Są już pierwsze owoce tej współpracy. – W Warszawie nie jestem sam. Jest nas trzech z Jasła. Dr Dariusz Szeląg, wykładowca Uniwersytetu Warszawskiego, jest już po habilitacji. Natomiast dr Grzegorz Ochała, również z Uniwersytetu Warszawskiego, to młody geniusz o wybitnych uzdolnieniach językowych. Jego praca doktorska o sposobach liczenia czasu w Nubii okresu chrześcijańskiego ukazała się w języku angielskim i jest sensacją naukową – przyznaje profesor. I dodaje: – Jeśli ktoś ma w sobie pasję, nie będzie długo narzekał na niewiele ponad tysiąc złotych pensji doktoranta czy na ciasną klitkę. Uważam, że wydrukowanie uznawanej na całym świecie pracy naukowej jest ogromną nobilitacją. Z drugiej strony, nie popadajmy w skrajność i zmieńmy pogląd o naukowcach. Naukowiec to nie Diogenes w beczce, tylko człowiek, który pracuje dla kraju i jego pozycji w świecie. Nie dziwmy się, że Polacy nie dostają Nagród Nobla, skoro jesteśmy na szarym końcu jeśli chodzi o dotowanie nauki przez państwo. ■
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
19
Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...
Faktycznymi architektami Rzeszowa
SĄ INWESTORZY, PREZYDENT I RADNI
...z dr. hab. Janem Malczewskim, profesorem Uniwersytetu Rzeszowskiego, naukowo zajmującym się historią urbanistyki, planowaniem przestrzennym, ochroną i rewitalizacją obszarów zabytkowych oraz socjologią miasta i osadnictwa
Fotografie Tadeusz Poźniak
VIP tylko pyta
Dr hab. Jan Malczewski Profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego, pracownik naukowy Instytutu Socjologii UR oraz Państwowej Wyższej Szkoły Wschodnioeuropejskiej w Przemyślu. Zainteresowania naukowe: historia urbanistyki, planowanie przestrzenne, ochrona i rewitalizacja obszarów zabytkowych, socjologia miasta i osadnictwa. Hobby: turystyka, żeglarstwo. Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Panie Profesorze, jak by Pan odpowiedział, gdyby ktoś poprosił Pana o scharakteryzowanie przestrzeni miejskiej Rzeszowa? Dr hab. Jan Malczewski: Niedokończona i nieuporządkowana w wielu miejscach. Ale jeśli spojrzeć na Rzeszów oczami osób z zewnątrz, to obraz jest taki, że miasto jest czyste, zadbane, ukwiecone. Sprawia dobre wrażenie. Tymczasem pewnie, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, diabeł tkwi w szczegółach… nóstwo spraw jest nieprzemyślanych. Jako przykład podam choćby nową kładkę, która powstała w Rzeszowie nad skrzyżowaniem al. Piłsudskiego z ul. Grunwaldzką. I nie chodzi mi tu o dyskusję nad jej kosztami czy aspektem estetycznym. Powątpiewam w zasadność usytuowania jej w tym miejscu. Dla mnie oczywiste jest, że jeżeli już musiała być w Rzeszowie okrągła kładka, to powinna być raczej na rondzie Dmowskiego, czyli przy Galerii Rzeszów, gdzie jest ogromny ruch: kołowy i pieszych. Na skrzyżowaniu al. Piłsudskiego z ul. Grunwaldzką wystarczyłaby zwykła kładka, w dodatku wielokrotnie tańsza. Jednak najkorzystniejsze byłoby niewątpliwie przejście podziemne. Rodzi się pytanie, czy dobry jest mechanizm decyzyjny w Rzeszowie, skoro duże inwestycje w centrum miasta zdają się być dość przypadkowe…
M 24
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Nie wiem, czy ktoś w ogóle zadał sobie trud, by zlecić analizę, która dokładnie określiłaby, w którym miejscu nowa kładka jest najbardziej potrzebna i jej montaż przyniesie mieszkańcom Rzeszowa największe korzyści. Tak samo jest dla mnie oczywiste, że dobudowywane nowe skrzydło Urzędu Marszałkowskiego powinno być wyższe, posiadać więcej kondygnacji, a sam Urząd Marszałkowski powinien być połączony pod ziemią z Urzędem Wojewódzkim i mieć z nim wspólny, duży, podziemny parking. Miejsca parkingowe to więcej niż drażliwy temat w Rzeszowie. To, co oburza, to na przykład sugestie, by petenci odwiedzający Urząd Marszałkowski, Urząd Wojewódzki czy Urząd Miasta, parkowali swoje auta na parkingu przy hali Podpromie. Na początek niech sami urzędnicy tam parkują, a potem proponują to interesantom, dla których przecież owe urzędy powstały. Prywatnie jesteśmy coraz większymi entuzjastami płatnych parkingów w centrum Rzeszowa, jak choćby pod galerią na ul. Słowackiego, albo pod ogrodami oo. bernardynów. Wtedy przynajmniej zawsze można będzie znaleźć miejsce do zaparkowania. Nie jest tajemnicą, że w ubiegłym roku warszawska firma robiła analizę wykorzystania miejsc postojowych w ścisłym centrum Rzeszowa i okazało się, że większość pozostawionych tam samochodów parkuje ponad 8 godzin. Trudno to nazwać załatwianiem spraw w urzędzie, raczej są to
VIP tylko pyta samochody pracowników zlokalizowanych tam instytucji. W wielu miastach zachodniej Europy w centrum robi się kilometry na piechotę, bo są powszechne zakazy ruchu i nikt się nie oburza… Rzeszowie też były płatne strefy parkowania, ale obecny prezydent miasta, Tadeusz Ferenc, który przed wyborami populistycznie obiecał zniesienie stref, po wyborach wcielił ten pomysł w życie. Tym sposobem położył na łopatki plany budowy płatnych, wielopoziomowych parkingów w centrum Rzeszowa. Dopóki będą darmowe miejsca postojowe, nie powstaną płatne parkingi. Od dobrych kilku lat w mieście trwa „wolna amerykanka” odnośnie do koncepcji przestrzeni miejskiej. Nie mamy żadnego planu, który sugerowałby zabudowę niską, wysoką itd. Oczywiście, nie można wyburzyć kamienicy w Rynku i postawić wieżowca, bo to na szczęście jest pod nadzorem i kontrolą konserwatora zabytków. O wszystkim decydują oficjalnie na sesjach Rady Miasta radni, którzy podejmują uchwały dotyczące miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego Rzeszowa. Czy brakowi spójnej wizji rozwoju i rozbudowy Rzeszowa zawdzięczamy nie do końca fortunne lokalizacje różnych budynków w mieście? Nie ma wątpliwości, że Galeria Rzeszów jest wybudowana zbyt blisko jezdni na wiadukcie Tarnobrzeskim. Ryszard Podkulski, właściciel galerii, na konferencji prasowej twierdził, że tak budował, bo musiał przestrzegać warunków zabudowy, jakie uchwalili rzeszowscy radni. Można zadawać sobie pytania, dlaczego radni zachowują się tak nieroztropnie. Czy zatem jest w Rzeszowie tak, że każdy – nawet najbardziej absurdalny – pomysł architektoniczny, jeśli spodoba się prezydentowi i przegłosują go radni, staje się rzeczywistością? Właściwie tak. Trzeba też pamiętać o tym, że – nie tylko u nas, ale i w innych miastach w Polsce – rządzą inwestorzy. W Rzeszowie, gdzie w 1997 r., w czasie wielkiej powodzi, woda o mało nie wdarła się na tereny Nowego Miasta, od strony ul. Podwisłocze, w pobliżu mostu Zamkowego naprzeciwko hali sportowo-widowiskowej, teraz zasypuje się teren stanowiący naturalny polder zalewowy Wisłoka i powstają kolejne inwestycje. Coraz częściej mówi się, że tereny zalewowe na Olszynkach już wkrótce będą zabudowywane kolejnym centrum hotelowo-biurowym. Tereny, które również powinny być polderami, bo tam nigdy nie da się zabezpieczyć Wisłoka przed wylewem… W tym miejscu brak jest na pewno roztropnej polityki gospodarowania przestrzenią miejską. Szczerze powiedziawszy, uważam, że radni są często skrajnie niedoinformowani i nie mają bladego pojęcia o polityce przestrzennej miasta. W ten sposób dochodzi do takich sytuacji, że można odnieść wrażenie, iż są nieodpowiedzialni. Zabudowywanie tych polderów może doprowadzić w przyszłości do zalania podziemnych parkingów na placu przed filharmonią. Powódź z 1997 r. i straty spowodowane wylewami Odry we Wrocławiu widocznie nie zrobiły wrażenia na decydentach w Rzeszowie.
W
Może radni mają problemy z dogłębnym zrozumieniem tych zagadnień, bo nie są to proste sprawy? Sadzę, że nie można powiedzieć, iż winna jest tylko ich niewiedza czy ignorancja. Obawiam się, że większym problemem są polityczne niuanse. Moim zdaniem, prezydent Tadeusz Ferenc jest zadowolony z propozycji każdego inwestora, najbardziej z tych w centrum Rzeszowa, bo wszyscy je zauważą i powstanie wrażenie, że coś się w mieście dzieje. Dlatego znalezienie złotego środka pomiędzy chęciami i zapędami inwestorów a interesami mieszkańców Rzeszowa jest niekiedy trudne. Trudno się dziwić prezydentowi. Wszelkie inwestycje w mieście przekładają się na zadowolenie mieszkańców, a zatem - poparcie wyborcze. Tu ładne kwiatki, tam załatany chodnik… Tadeusz Ferenc jest typem prezydenta-gospodarza. Na pewno macie Państwo rację, tylko co dobrego wynika z tego dla polityki przestrzennej Rzeszowa?! No cóż, nie do końca trafionych inwestycji jest w Rzeszowie na pewno sporo. W zachodniej Europie miasta średniej wielkości bez entuzjazmu podchodzą do wysokiej zabudowy. U nas przypadkowe wieżowce, wciśnięte między niskie bloki albo domki jednorodzinne nikogo nie dziwią. Inwestorzy realizują takie pomysły, bo ziemia jest droga, pozycja urbanistów bardzo słaba, a oficjalnie o wszystkim decydują samorządy. Zapis w ustawie o planowaniu przestrzennym mówi o tym, że to właśnie wójt, burmistrz lub prezydent, a nie urbaniści, opracowuje miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego. Ale rzeczywiście, czasy zachwytu wysoką zabudową w zachodniej Europie już dawno minęły, bo tam już je mają. W Rzeszowie są jeszcze takie miejsca, w których mogą stanąć takie obiekty, ale niekoniecznie tam, gdzie one powstają i gdzie się je planuje. Samorząd raczej nie tyle decyduje, co „przyklepuje” decyzje. Te decyzje zaś podejmują inwestorzy i biznes? dkąd w 2004 r. wprowadzono decyzje o warunkach zabudowy, samorządy decydują, jakie w nich znajdują się zapisy. A architekt miejski tylko pilnuje, by te decyzje były realizowane. Faktycznymi architektami Rzeszowa są inwestorzy, dla których się te decyzje przygotowuje, prezydent i radni. Do 2004 r. obowiązywał miejscowy plan ogólny, gdzie było określone przeznaczenie terenu pod mieszkalnictwo wielorodzinne i jednorodzinne, usługi wszelkiego rodzaju, zieleń miejską oraz inne funkcje niezbędne dla rozwoju miasta. Plan określał wysokość zabudowy (niska, wysoka), itp. Dziś zastępują go uchwały radnych, ponieważ taki dokument jak studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego może być ignorowany, bo nie jest aktem prawa miejscowego, jak plan miejscowy. Oczywiście, decyzje są podejmowane często pod wpływem różnych grup nacisku. One były, są i będą, chodzi tylko o rozsądną politykę i rozsądne decyzje podejmowane przez prezydenta i samorząd. Paradoksalnie można prowokacyjnie powiedzieć, że do miana spójnego i zaplanowanego osiedla aspiruje tak zawsze krytykowane Nowe Miasto. Wszystkie wieżowce skupione razem, od kilku lat spójnie i z pomysłem ►
O
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
25
VIP tylko pyta odnowione. Szczyt estetycznej konsekwencji…. I to wszystko na osiedlu, na którym zostały złamane wszystkie zasady polityki przestrzennej… o nie do końca prawda. Ale rzeczywiście, działania podjęte dla poprawy wizerunku Nowego Miasta dały pozytywny efekt np. przy ul. Kopisto (budowa Millenium Hall, rozbudowa Hotelu Prezydenckiego), jednak inwazja hipermarketów przy rondzie na Tyczyn (u zbiegu alei Rejtana i Armii Krajowej) dokonała dzieła zniszczenia przestrzeni miejskiej tej części miasta. Czy nową jakość budownictwa wymusi nowe zachowanie klientów na rynku? Dzień, w którym klienci nie będą chcieli kiepskich mieszkań w kiepskich miejscach, skoro w tej samej cenie mogą kupić coś lepszego? O wszystkim decyduje cena. Dopóki będzie zbyt nawet na najbardziej nieudane budynki, one będą powstawać. Co będzie w kolejnych latach, nie wiemy. Na razie wchodzimy w potężny dołek ekonomiczny, który może potrwać nawet 10 lat. I, tak jak w czasach PRL-u był rynek wykonawcy, tak teraz mamy rynek inwestora. Przed laty to wykonawca decydował, jakie budynki będzie budował i w jaki sposób. I tak np. budynki na osiedlu Nowe Miasto mają taki rozstaw, jaki był niezbędny, by z jednego dźwigu obsłużyć dwie strony budowy. Dziś to inwestor decyduje o zabudowie, bo on płaci, a rynek budowlany jest bardzo słaby. Rozsądek podpowiada, że choć w minimalnym stopniu powinno być brane pod uwagę dobro wspólne, zwłaszcza na etapie planowania budowy… W decyzji o warunkach zabudowy jest punkt o dobrym sąsiedztwie. Mówi on, że budynek może być wyższy najwyżej o jedną, dwie kondygnacje w porównaniu z budynkiem sąsiada, ale tego często nikt nie przestrzega. Dotykamy tu problemu, czy jest taka zapora, która byłaby w stanie zahamować budowlane „szaleństwo”? Interes ogólny raczej go nie powstrzyma. Architekt czy urbanista mają przy kreowaniu przestrzeni miejskiej najmniej do powiedzenia. Prawo jest tak sformułowane, że – jak już wcześniej wspomniałem – głównymi aktorami kształtowania przestrzeni są prezydent, inwestor i samorząd. Na pewno miejscowe plany zagospodarowania powinny obejmować duże obszary, bo tylko wówczas będą oddziaływać na kształtowanie przestrzeni. Ale można odnieść wrażenie, że ludziom na przestrzeni wokół nich samych zależy coraz bardziej. Pod koniec 2012 r., na I Kongresie Planowania i Projektowania Przestrzeni Miejskiej w Rzeszowie, był tłum ludzi. Byłem na tym kongresie. Uczestników, owszem, było sporo. Ale co z tego? Zastanówmy się, czy ten kongres wpłynął, albo wpłynie na jakąkolwiek lokalizację w Rzeszowie? Najtrudniejszych tematów nikt nie poruszył. Choćby tego, dlaczego wchodzi się z zabudową do Wisłoka? Za to rozgorzała dyskusja wokół samochodów jeżdżących po rzeszowskich deptakach. Ale i tu zmienić ma się niewiele, bo prezydent stwierdził, że przedsiębiorcy, którzy tam pracują, muszą dojeżdżać do pracy i on im tego nie zabroni … Cóż, pozostaje nam cierpliwie czekać na dojrzałość inwestorów, ale też roztropność samorządowców. W XVI, XVII
T
26
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
wieku aktorami kształtowania przestrzeni w miastach prywatnych byli magnaci. Oni studiowali za granicą, tam podglądali najlepsze wzorce, trendy w kulturze, architekturze i budownictwie. Potem sprowadzali znakomitych fachowców do Polski, także do Rzeszowa, i tak kreowali przestrzeń wokół siebie, po części wokół nas. Panie Profesorze, chce Pan powiedzieć, że czasy dobrej architektury w Polsce skończyły się co najmniej 100 lat temu? (śmiech) Coś w tym rodzaju (śmiech). Choć i dziś bywamy zaskakiwani ciekawą architekturą, świetnie wkomponowaną w przestrzeń publiczną. Niestety, zbyt często są to lokalizacje przypadkowe. Weźmy np. Sąd Rejonowy w Rzeszowie przy ul. Kustronia. Niezły budynek, ale kto go tam widzi? Warto by się zastanowić nad tym, czy inwestorzy znaczących dla miast obiektów nie powinni prezentować swoich projektów publicznie celem zebrania o nich opinii. Niezły pomysł. A co do budynku Sądu Rejonowego: tam miasto miało ziemię, a ta w Rzeszowie jest droga… Zgoda. W ten sposób szybko załatwiono sprawę, ale już nikt nie zastanowił się, czy jest to mądra decyzja. I takich przypadków jest więcej, gdyż mamy ciekawe budynki, ale bardzo kiepsko wyeksponowane. Które budynki powstałe w Rzeszowie w ostatniej dekadzie są, Pana zdaniem, zarówno ciekawe, jak i dobrze wyeksponowane? a pewno siedziba ICN Polfa Rzeszów, także budynek Politechniki Rzeszowskiej przy al. Powstańców Warszawy, niektóre obiekty Uniwersytetu i kilka innych. Ciekawe obiekty powstają też w okolicach Rzeszowa, jak np. nowy terminal przy lotnisku w Jasionce, czy też projektowane Centrum Wystawienniczo-Konferencyjne przemysłu lotniczego, niektóre hotele itp. Mam świadomość, że ziemia jest droga, ale miasto mogłoby utworzyć bank ziemi i wymieniać się działkami z inwestorami. Rzeszów miał wiele świetnych lokalizacji, których szybko i beztrosko się pozbył. Panie Profesorze, mówi Pan, że o zabudowie przestrzeni miejskiej decyduje głównie inwestor. A gdzie w tym wszystkim jest interes mieszkańców? Jeden prosty przykład: wieżowiec przy ul. Hetmańskiej, obok stadionu Stali. Uważam tę lokalizację za totalne nieporozumienie. Również planowane w pobliżu zapory wysokie budynki zlokalizowane na terenach bulwarów uważam za niefortunny pomysł. Jeszcze co do wieżowca koło stadionu: chodzi nie tylko o to, że pasuje on tam jak pięść do nosa. Naszym zdaniem, w tym miejscu bardziej potrzebny jest parking, by kibice przyjeżdżający na mecze nie zajmowali samochodami wszystkich okolicznych ulic. Zgoda. Albo weźmy sprzedaż bez ograniczeń terenu pomiędzy III LO a Centrum Medycznym „Medyk”. Powinno być jasno zapisane, co tam powinno powstać. Przydałyby się miejsca do parkowania, ale inwestor nie będzie ich budował, skoro w Rzeszowie są one za darmo, a więc taka inwestycja się nie opłaca. Spójrzmy na tzw. plac Balcerowicza – to nie jest wizytówka miasta. Powinien tam stanąć
N
VIP tylko pyta obiekt użyteczności publicznej, odpowiednio wkomponowany w otoczenie, niewysoki, bo to jest teren na obrzeżu Starego Miasta. Również przy al. Rejtana nie zadbano o to, by odpowiednio usytuować niektóre obiekty. Np. wieżowiec przy ul. Geodetów stanął za daleko, a powinien stanąć w ciągu alei Rejtana. Natomiast przy skrzyżowaniu al. Rejtana i alei Niepodległości usytuowano jednokondygnacyjny budynek usługowy i stację paliw. Nie robiono kiedyś, a szkoda, studiów przyszłościowych całych ulic. Odbywało się to trochę na zasadzie wielkiego chaosu. Czy miasto ma jakąś wizję, jak kształtować przestrzeń na przyłączonych terenach? tej chwili wizja jest jedna: włączyć do Rzeszowa jak najwięcej terenów, abyśmy byli „wielcy” i mieli dużą liczbę mieszkańców. Nie pochwalono się dotychczas żadnym pomysłem na zagospodarowanie tych wsi, poza budową chodników i budownictwem głównie jednorodzinnym. Na pewno pomysłem na miasto nie jest włączanie w jego granice administracyjne następnych wsi i antagonizowanie się z samorządami gmin sąsiadujących z Rzeszowem, ponieważ uniemożliwi to w niedalekiej przyszłości realizację wspólnych dużych inwestycji na obszarze aglomeracji z pieniędzy unijnych przeznaczonych głównie na infrastrukturę, która pozwoli miastu faktycznie, a nie pozornie się rozwijać. Byłoby wspaniale, gdyby pan prezydent z taką konsekwencją budował nową infrastrukturę, jak walczy o włączenie następnych wsi do miasta. Poza tym Rzeszów długo rozwijał się, jak to się mówi, „w krzaki”, a nie przyłączał terenów wartościowych pod względem inwestycyjnym. Dopiero ostatnio coś się zmieniło: akurat trwają konsultacje z mieszkańcami nt. przyłączenia do Rzeszowa gminy Trzebownisko lub przynajmniej jej niektórych sołectw, z lotniskiem i Parkiem Naukowo-Technologicznym Aeropolis. Podstawowa rzecz przy włączaniu nowych terenów, o której zapomniano, jest taka: jeżeli połączenie następuje za zgodą miasta Rzeszów i gminy sąsiadującej, to przez 5 lat obie gminy są zwolnione z 5 proc. podatków. Uzyskana w ten sposób kwota mogłaby pójść na duże inwestycje. Istotne jest również to, że w przypadku inwestycji drogowych Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad nie może inwestować w obszar na terenie powiatu grodzkiego i miasto musi to robić na własny koszt. Są to duże wydatki w budżecie miasta. W przypadku przyłączania nowych terenów decyzje powinny być szybkie, bo zawieszenie powoduje sytuację, w jakiej znajduje się obecnie np. Matysówka: Rzeszów się o nią stara, Tyczyn nie chce jej wypuścić i w efekcie nikt w nią nie inwestuje. Uważam, że Rzeszów powinien Matysówkę przyłączyć, bo wtedy można by dla niej i dla Słociny opracować plan zagospodarowania przestrzennego i zrealizować inwestycje infrastrukturalne, można by ciekawie rozwiązać kwestię zabudowy wzgórz matysowskich od strony Rzeszowa i wybudować tam malownicze osiedla. Prezydent Tadeusz Ferenc przy różnych okazjach powtarza, że ma wizję zabudowy wzgórz matysowskich.
W
Jeżeli ona rzeczywiście istnieje, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby ją przedstawić mieszkańcom i rozpocząć jej realizację. Problemem Rzeszowa jest również układ komunikacyjny. To wielki problem, zasygnalizujmy go więc jedynie w tym miejscu, a za kilka miesięcy postaramy się wrócić do niego na naszych łamach. Rzeczywiście, układ komunikacyjny to podstawowa sprawa. W czym tkwi problem? W tym, że proces przygotowania inwestycji drogowej jest kilkakrotnie dłuższy od procesu realizacji. Przygotowanie takich inwestycji to wielki wysiłek organizacyjny. Część mieszkańców trzeba wywłaszczyć sądownie, ustalić właścicieli działek, przygotować decyzję środowiskową itp. To jest mało spektakularne. W czasie żmudnych przygotowań nikt tych działań nie zauważa. Jedynym, który nie bał się tego i traktował te sprawy z najwyższą powagą był wiceprezydent Rzeszowa Wiesław Walat. Przygotował i zrealizował most Zamkowy, co stworzyło możliwość inwestowania na większą skalę na Nowym Mieście oraz przygotował przedłużenie obwodnicy do Załęża, co umożliwiło realizację połączenia miasta z węzłem wschodnim autostrady. On również przygotowywał przedłużenie ul. Okulickiego obok Zakładu Gazowniczego, tylko się okazało, że w latach 90. XX w. postawiono garaże na trasie przebiegu nowej drogi. Trzy garaże weszły w pas drogowy. Za prezydenta Ferenca wyrażono nawet zgodę, by na przebiegu tej drogi powstał hotel. Rozwiązanie zaproponowane w Planie Ogólnym Rzeszowa z 1992 r. było sensowne dla rozwiązania problemu korków w mieście, bo konieczne jest tu rozprowadzenie ruchu daleko przed wjazdem do centrum. W ostatnich latach nie przygotowuje się rozbudowy układu komunikacyjnego Rzeszowa, chociaż budowa obwodnicy północnej nie tylko rozwiązałaby problem korków w mieście, ale także otworzyła uzbrojone jeszcze w latach 80. XX w. tereny pod inwestycje mieszkaniowe i usługowe między Staromieściem i Zaczerniem. A może, zapytamy sarkastycznie, Rzeszów nie chce rozwiązać problemu korków? Prezydent Ferenc na konferencji prasowej przed otwarciem Galerii Rzeszów powiedział, że on się cieszy, iż w Rzeszowie są korki, bo to oznacza, że miasto żyje. ądzę, że budową nowych dróg nie są zainteresowane ani firmy, które zajmują się głównie modernizacją dróg w mieście, ani komórki odpowiedzialne za przygotowanie tych inwestycji, ponieważ jest to zbyt żmudna praca. Ten tandem jest zainteresowany jedynie ich remontem. Proszę popatrzeć, na czym polegają te remonty. Na wzmacnianiu i utwardzaniu nawierzchni. W ten sposób dobre nawierzchnie dróg w mieście zostały zastąpione bardzo dobrymi (w tym zakresie wysiłek miasta jest imponujący), ale nie rozwiązano problemu korków i tę porażkę usiłuje się przedstawić w kategoriach sukcesu: wstęgi były przecinane przed kamerami często. Ale tylko nowe trasy to otwarcie nowych terenów inwestycyjnych. Bez nich miasto będzie się kiepsko rozwijać, a korków się nie zlikwiduje. Nie przyłączanie nowych wsi, tylko budowa nowych dróg i innej infrastruktury wpłynie na rozwój miasta. ■
S
Wywiad i sesję fotograficzną przeprowadziliśmy w restauracji Oranżeria w Galerii Rzeszów.
PORTRET we dwoje
Agnieszki piwo warzone NA ENERGII ANDRZEJA
Agnieszka Łopata i Andrzej Czech.
Że nie będą ot takimi, zwyczajnymi mieszkańcami Michniowca w Bieszczadach można się było domyśleć 8 lat temu, gdy budowali swój dom, z dala od innych domostw, na wzgórzu, samowystarczalny, ze studnią, przydomową oczyszczalnią ścieków i prądem z mikroturbiny wiatrowej oraz słonecznych paneli, zmagazynowanym w akumulatorach. Ona, krakuska, absolwentka Akademii Górniczo-Hutniczej, doktor nauk technicznych, specjalistka ochrony środowiska, i on, swojak właściwie, bo z Leska, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, biolog z doktoratem. Agnieszka Łopata, a właściwie Piwowarka Aga, bo tak ładniej, prawdziwiej, bardziej swojsko brzmi, i Andrzej Czech, tym razem na ludzkie języki weszli za sprawą Wielkiej Niedźwiedzicy. Wspólnie budują w Uhercach Mineralnych Centrum Ursa Maior albo Dom Wielkiej Niedźwiedzicy, jeśli łacinę zastąpić polszczyzną, gdzie już w połowie 2013 roku gości przyjmować będzie Bieszczadzka Wytwórnia Piw Rzemieślniczych, a Ursa Maior Hall stanie się miejscem artystycznych i kulturalnych zdarzeń. O te ostatnie zadba trzeci wspólnik przedsięwzięcia, Janusz Demkowicz z „Zagrody Magija”. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
28
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY STYCZEŃ-LUTY 2013
Jadąc wielką pętlą bieszczadzką nie sposób nie zauważyć dużego budynku przy głównej drodze w Uhercach Mineralnych. Dom Wielkiej Niedźwiedzicy o powierzchni prawie 2 tys.m kw., na ponad 2-hektarowej działce, ma szanse być jednym z najciekawszych adresów, gdzie przenikać się będą kultura, turystyka, warzelnictwo i autentyczny bieszczadzki klimat. W Centrum znajdzie się trzypoziomowa sala koncertowa Ursa Maior Hall, świetnie wyposażona, umożliwiająca rejestrację koncertów, spotkań, wydarzeń kulturalnych i innych nagrań na najwyższym, światowym poziomie. Kalendarz imprez już opracowuje Janusz Demkowicz, dotychczas znany jako twórca „Zagrody Magija” w Orelcu, pensjonatu z dużymi ambicjami kulturalnymi, oraz współzałożyciel i basista zespołu Tołhaje. Równie ważna będzie Bieszczadzka Wytwórnia Piw Rzemieślniczych, gdzie pierwsze skrzypce zagra Agnieszka Łopata, a wszystkiego dopełni sklep z produktami regionalnymi i informacją turystyczną.
Było ich trzech,
W KAŻDYM Z NICH INNA KREW – Ursa Maior powstaje z połączenia talentów nas trojga – żartuje Andrzej Czech: – fenomenalnych zdolności Agnieszki w warzeniu piwa, artystycznych ambicji i talentów Janusza Demkowicza oraz mojej fascynacji ekologią i odnawialnymi źródłami energii. Czegoś takiego w Bieszczadach jeszcze nie było.
Dla Agnieszki i Andrzeja Dom Wielkiej Niedźwiedzicy ma być, po pierwsze i najważniejsze, ciekawym miejscem, gdzie ludzie będą chcieli przyjechać aby zobaczyć, jak produkuje się piwo, spędzić czas na dobrym koncercie, kupić rękodzielnicze, wartościowe produkty lokalne. To ma być autentyczne, wręcz markowe miejsce, które oprze się zalewowi kiczu. W końcu Wielki Wóz, czyli najjaśniejsza część w gwiazdozbiorze Wielkiej Niedźwiedzicy, który znalazł się na logo projektu Ursa Maior, zobowiązuje. Ale skojarzeń może być więcej, bo i z Wielką Niedźwiedzicą na pięknym, bieszczadzkim niebie oraz z pięknym, silnym, szlachetnym i niezależnym zwierzęciem, jakim jest niedźwiedź – symbol nie tylko bieszczadzkiej przyrody, ale całych Karpat. W końcu Ursa to ona, w tym przypadku Agnieszka Łopata, pomysłodawczyni i prezes spółki Ursa Maior. Także Piwowarka Aga, która narodziła się rok temu na blogu Agnieszki Łopaty – www.kuchniapiwowarkiagi.pl – na którym promuje ideę łączenia jedzenia z piwem, a przede wszystkim kulturę picia piwa. – Moje kolejne sympatyczne zajęcie, odkąd osiedliłam się w Michniowcu – ze śmiechem tłumaczy Agnieszka. – Żyjąc w Bieszczadach, człowiek odkrywa w sobie różne zainteresowania, ja zafascynowałam się robieniem win, nalewek, w końcu odkryłam dla siebie świat piwa, który stał się moją pasją, choć nigdy nie byłam namiętnym smakoszem piwa. Zaczęło się od gotowego ekstraktu, jaki można kupić w większości supermarketów, a z którego Agnieszce wyszło całkiem dobre piwo. Zachęcona smakiem swoich ► VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
29
PORTRET we dwoje eksperymentów wysłała piwo na konkurs i w 2009 r. zdobyła tytuł Mistrza Piwowara w Konkursie Piw Domowych w Żywcu. Niedawno Agnieszka Łopata została Domowym Piwowarem Roku 2012, który to tytuł przyznała jej Kapituła Bractwa Piwnego na podstawie wyników konkursów piw domowych. A to nie wszystko, bo Agnieszka to także piwny sommelier oraz certyfikowany sędzia konkursów piwnych. Coś, co miało być epizodem, stało się wielką pasją, w której wiedza jest na równych prawach z sercem, intuicją i entuzjazmem. Agnieszka nie kryje, że jeszcze kilka lat temu była piwnym ignorantem, z minimalną wiedzą o samym trunku, jego historii i kulturze picia. Dziś metodycznie sprawdza informacje, przepisy i wszystkie wiadomości dotyczące piwa. W jej kuchni lśni piękne szkło, w którym serwuje piwo, a które w niczym nie przypomina topornych kufli niczym z Oktoberfest czy przypadkowych szklanic z przypadkowych barów. – Wychodzi ze mnie dusza naukowca – mówi piwowarka. – Nic nie zostawiam przypadkowi. Wszystko lubię mieć przemyślane i zaplanowane. Rozpoczęte w ubiegłym roku studia w Edynburgu na kierunku browarnictwo i destylacja były świadomym wyborem.
Unikalne, bieszczadzkie piwo W UHERCACH MINERALNYCH
Agnieszka jest na nich na razie jedyną Polką, a jak wszystko pójdzie zgodnie z planem, za cztery lata będzie solidnie wykształconym piwowarem. Już dziś jest piwowarką na wagę złota, bo według anegdot, każdy dobry piwowar wart jest tyle w złocie, ile waży. Agnieszka Łopata przeszła daleką drogę od pierwszych prób w swojej piwiarskiej kuchni, gdzie warzyła piwo z gotowych półproduktów, do obecnego warzenia z samodzielnie dobieranego słodu, chmielu i drożdży. A wyczarować można tysiące różnych piw, w kilkudziesięciu stylach piwnych. W całej historii piwa, liczącej sobie ponad 6 tys. lat, różnicowano piwo według jego barwy, smaku, zawartości alkoholu czy użytych surowców. Jednakże do XIX wieku technologia warzenia piwa nie zmieniała się wiele. Dopiero rozwój nauki i techniki doprowadził do znacznego rozwoju receptur i metod warzenia piwa, które coraz bardziej zaczęły się różnić. Z czasem państwa (np. Belgia), regiony (np. Bawaria), miasta (np. Pilzno) lub miejsca (np. klasztory) wykreowały charakterystyczny styl bądź gatunek piwa, łączony z miejscem jego pochodzenia. Zaczęły mnożyć się receptury, naśladowcy i modyfikacje, doprowadzając do powstawania nowych gatunków czy stylów. Tak samo jest w przypadku Agnieszki, która ma ambicje stworzyć własne, unikalne piwo. – Warzelnictwo jest wyjątkowo subtelnym procesem – tłumaczy Agnieszka. – Wszystko zależy od piwowara, jego wiedzy, kubków smakowych, finezji, umiejętności zacierania piwa ze słodu, czyli sskiełkowanego i wysuszonego ziarna jęczmienia, ale też żyta i pszenicy. Na smak piwa ogromny wpływ mają też chmiel i drożdże, a nie do przecenienia jest woda używana do warzenia, więc, jak widać, możliwości smaku są przeogromne.
30
STYCZEŃ-LUTY 2013 VIP B&S STYCZEŃ-LUTY
Jaka woda będzie w Ursa Maior? Tego jeszcze nie wiadomo. Próbki z odwiertów są w trakcie analiz. I choć dla laika każda woda jest taka sama, to dla piwowara wiedza o wodzie miękkiej albo twardej, mocno zmineralizowanej, jest bezcenną wskazówką, jakie gatunki piw można w określonym browarze warzyć. Zwłaszcza w Wytwórni Piwa Rzemieślniczego, w której rządzić będzie Agnieszka, a w której autentyczność, tradycja mają mieć pierwszorzędne znaczenie. – W ciągu roku jesteśmy gotowi wyprodukować około 6 tys. hektolitrów piwa. Jeśli zainteresowanie będzie duże, techniczne możliwości pozwolą nam na produkcję nawet 20 tys. hektolitrów piwa rocznie – wylicza Agnieszka Łopata. – To nie są bardzo duże ilości, raczej autorska produkcja, w której najważniejsza będzie jakość. Piwo z Ursa Maior będzie można kupować i degustować na miejscu, choćby przy okazji zwiedzania Wytwórni Piw Rzemieślniczych. W planach jest sprzedaż autorskiego piwa do restauracji i pensjonatów w całych Bieszczadach. Wszystko zależy od tego, jak bardzo turystom i nie tylko posmakuje piwo Agi Piwowarki. Wprawdzie polska kultura picia piwa ciągle jest uboga, ale wszystko się zmienia. Jeszcze kilkanaście lat temu o smakowaniu wina nie mieliśmy pojęcia, a dziś smakoszy i koneserów w Polsce nie brakuje. Podobnie może być z piwem. Dom Wielkiej Niedźwiedzicy ma ambicje wiedzę piwowarską promować i od czasu do czasu dawać też okazję do smakowania najlepszych piw polskich i światowych.
Ekologiczna
WIELKA NIEDŹWIEDZICA Dom Wielkiej Niedźwiedzicy będzie wyjątkowy z kilku powodów. Piwo jest jednym z nich. Innowacyjne metody pozyskiwania w nim energii są kolejnym. Prąd pochodzący z paneli i ogniw słonecznych na świecie nie jest już większą ekstrawagancją, ale w Bieszczadach tak duża inwestycja oparta głównie na odnawialnych źródłach energii, zdaje się pionierskim przedsięwzięciem. Andrzej Czech, który jest odpowiedzialny za techniczną realizację Ursa Maior, nie ma wątpliwości, że to znakomity pomysł, w dodatku inspirujący dla innych inwestycji powstających w Bieszczadach. Można oczywiście oponować, ale czy warto? W 2005 r., gdy Andrzej i Agnieszka rozpoczynali budowę swojego domu w Michniowcu, wszyscy patrzyli na nich podejrzliwie. Dwójka młodych naukowców, zapaleńców, którym pewnie znudziło się wygodne życie w Krakowie. Rok, dwa i jeszcze szybciej zniechęcą się do życia w pięknym, ale odludnym i wymagającym miejscu. Udowodnili, że Michniowiec to nie kaprys. Doglądając budowy domu, życie zorganizowali sobie w namiocie. Domu w budowie nie opuścili nawet w czasie bieszczadzkiej zimy i mrozów. Zamienili tylko namiot na niewielki pokoik w powstającym siedlisku. I tak od 2005 do 2007 roku wyrósł piękny, drewniany, w stylu wschodnich Karpat dom, wybudowany bez użycia gwoździ, a wokół niego zaplecze gospodarcze. Andrzej Czech nie byłby sobą, entuzjastą odnawialnych źródeł energii, gdyby nie zbudował w pełni ekologicznego, samowystarczalnego domu. Dziś osada
PORTRET we dwoje w Michniowcu ma własną studnię i wodę, do tego prąd z mikroturbiny wiatrowej i paneli słonecznych oraz przydomową oczyszczalnię ścieków. Ta latem przypomina piękną, ukwieconą rabatę, o niewielkich, kilkudziesięciometrowych wymiarach. Podobna oczyszczalnia ścieków powstanie przy Ursa Maior, jedynie powierzchnia rabaty będzie kilka razy większa, ponad 300-metrowa.
je zgodnie potwierdzają, że kariera naukowa nie była nigdy ich marzeniem, pracowali na uczelniach, obronili doktoraty, uwielbiali naukę, ale nie do końca dobrze czuli się w skostniałych uczelnianych strukturach. – Na szczęście oboje możemy wykonywać wolne zawody, więc Bieszczady, Michniowiec, w żaden sposób nas nie ograniczają, wręcz przeciwnie – mówi Andrzej Czech.
Agnieszka Łopata i Andrzej Czech w Michniowcu.
Agnieszka i Andrzej, choć zapaleńcy i marzyciele, to jednak ciągle naukowcy, którzy niczego nie pozostawiają przypadkowi, a każdą decyzję mają solidnie przemyślaną. Ich przeprowadzka w Bieszczady też nie była spontaniczną ucieczką z miasta na sielską prowincję. Już pod koniec lat 90. kupili sporo ziemi w Michniowcu, z czasem zdecydowali się zbudować tam dom, teraz marzą o otwarciu Domu Wielkiej Niedźwiedzicy, najlepiej przed wakacjami 2013 roku. Andrzej od roku zafascynowany jest wydawaniem kwartalnika „Bieszczadnik”. Gazeta jest w sprzedaży w całej Polsce i na pewno przykuwa uwagę swoją autentycznością. Nie jest to kolejny magazyn o Bieszczadach, wydawany przez ludzi, którzy nawet tam nie bywają, ale pismo mocno przyrodnicze, ekologiczne, z ludźmi i o ludziach z gór. – Andrzej i ja nie jesteśmy osobami, które dobrze czują się w społecznościach korporacyjnych, nie bardzo sobie wyobrażamy, abyśmy mieli szefów, niezależność jest dla nas najważniejsza – przyznaje Agnieszka Łopata. Obo-
Jeśli coś ich teraz mocno dyscyplinuje, to budowa Ursa Maior, ale na ich własne życzenie, bo z tym miejscem wiążą spore marzenia. Chcieliby, aby biznesowy pomysł okazał się na tyle dobrym, inspirującym przedsięwzięciem, że Uherce Mineralne tętnić będą prawdziwą, bieszczadzką kulturą i smakować najlepszym, bieszczadzkim piwem. Z czasem chcieliby finansowo wspierać najciekawsze przedsięwzięcia biznesowe, kulturalne, architektoniczne, jakie pojawiać się będą w Bieszczadach, a wpisujące się w ich przyrodę, historię, wieloetniczność i wielokulturowość. Bieszczady są dla nich bardzo ważne, ale jak żartują oboje, na pewno są mniejszymi „bieszczadzkimi zapaleńcami” niż wielu turystów, którzy przyjeżdżają tu tylko na chwilę. – Michniowiec jest dla nas cudnym miejscem, ale nie wiem, czy ostatnim w życiu – uśmiecha się Agnieszka Łopata. – Lubimy zmiany, wyzwania, ja cieszę się, gdy ciągle mogę uczyć się czegoś nowego. Przywiązani jesteśmy do ludzi, do miejsca już dużo mniej. Gdyby trzeba było się przenieść, nie mielibyśmy z tym żadnego problemu. ■
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
31
BĄDŹMY szczerzy
Bez łaski mainstreamu
Jarosław A. Szczepański
Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
Jako ktoś, kto – mówiąc cokolwiek górnolotnie – najlepsze lata dziennikarskiej profesji oddał sprawie wolności słowa, ze smutkiem oraz zwykłym obrzydzeniem obserwuję praktyki w zakresie dyscyplinowania mediów uznanych przez tzw. główny nurt za zbyt ostentacyjnie opozycyjne wobec władzy rządzącej od 2007 roku. Zdawałoby się, że w naszej obecnej rzeczywistości coś takiego, jak „spacyfikowanie” dziennika „Rzeczpospolita” i tygodnika „Uważam Rze” jest po prostu niemożliwe, bo zbyt jawnie łamiące zasady demokracji. Wydawało się, że odebranie pisma zespołowi niepokornemu wobec władzy i przekazanie go bardziej godnej (?) drużynie, to coś tak skompromitowanego w czasach stalinowskich, że po ponad 20 latach wolnej Polski po prostu niewykonalne. Mam, rzecz jasna, na myśli przypadek „Tygodnika Powszechnego” z 1953 roku, gdy ówczesna władza przegoniła prawowitą redakcję i oddała tygodnik w ręce ekipy dziennikarzy paxowskich. Hucpa trwała ponad trzy lata – po tym czasie TP wrócił w prawowite ręce. Oczywiście, dziś można powiedzieć, że „Rzeczpospolita” nie była własnością Gmyza ani Wróblewskiego, a właściciel może ze swoją własnością robić co chce, no i Grzegorz Hajdarowicz zrobił, po uprzednich nocnych konsultacjach z rzecznikiem rządu Pawłem Grasiem. Moim zdaniem, niezupełnie właściciel może robić w takim przypadku, co tylko zechce, bo jednak wydawanie gazety jest działalnością gospodarczą – zarówno wydawanie „Rzeczpospolitej”, jak też tygodnika „Uważam Rze”. W tym przypadku wyrzucenie dziennikarza i redaktora naczelnego za informację prawdziwą,
32
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
bo za kilka dni prokuratura potwierdziła obecność trotylu na smoleńskim wraku tupolewa, może być potraktowane jako działalność na szkodę firmy (po tym zdarzeniu sprzedaż „Rz” znacznie spadła). Podobnie wykurzenie zespołu tygodnika przez ten zespół tworzonego i będącego autorem bezprecedensowego sukcesu rynkowego, wygląda na działanie na szkodę firmy. Prawo handlowe przewiduje konkretne sankcje za niszczenie dobrze prosperującej firmy, nawet swojej. Pomijam już taki drobny fakt, że w firmie pracują ludzie, którzy z pracą wiążą przyszłość swoją i swoich rodzin. Obrzydliwe jest też to, że dziennikarze tzw. nurtu wiodącego temu wszystkiemu przyglądali się milcząco, czyli obojętnie, a niektórzy wręcz dołączyli do nagonki na niepokornych kolegów. Jednak próżni nie ma. Natychmiast pojawił się nowy tygodnik adresowany do konserwatywnego czytelnika, robiony przez tych samych dziennikarzy, których wypchnięto z koncernu należącego od niedawna do pana Hajdarowicza. I natychmiast tygodnik „W sieci” rozchwytali dotychczasowi czytelnicy Uważam Rze. I to jest najcenniejszy kapitał redakcji – grubo ponad sto tysięcy czytelników najbardziej świadomych, odpornych na blichtr, wykształconych, myślących, wiedzących, czego chcą, ceniących wartości konstytuujące polską i w ogóle śródziemnomorską kulturę, klasyczno-judeo-chrześcijańską. Oprócz produktu redaktora Jacka Karnowskiego, ukazał się tygodnik „Do Rzeczy” pod batutą Pawła Lisickiego, byłego naczelnego „Uważam Rze”. I bardzo dobrze. Niech się pojawiają. Bez łaski mainstreamu. ■
AS z rękawa
Reforma samorządowa – dzisiaj
Krzysztof Martens
brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
Reforma samorządowa w Polsce udała się. W Europie postrzegana jest jako wielki sukces polskiej transformacji ustrojowej. Jak to wyglądało w praktyce? Wydawało się nam, że powierzamy ludziom, których znamy, a przynajmniej o nich słyszeliśmy, prawo reprezentowania nas we władzach gminnych, powiatowych czy wojewódzkich. Czy mieliśmy nadzieję, że będą oni reprezentować nasze rzeczywiste lub wymyślone interesy? Udzieliliśmy im poparcia niejako ryczałtowo i tak naprawdę nie interesowaliśmy się, jak nasi wybrańcy spełniają swoją rolę. Pierwszy okres w działaniu samorządów lokalnych należał do autentycznych entuzjastów. W latach dziewięćdziesiątych zachwycał mnie zapał i zaangażowanie samorządowców wszystkich szczebli. Społeczności lokalne rzeczywiście próbowały efektywnie zarządzać sprawami. Powoli odtwarzały się zdewastowane więzi lokalne. Ze sporym wysiłkiem budowano tożsamość, patriotyzm dotyczący małych ojczyzn, wzmacniały się podstawy funkcjonowania życia zbiorowego w Polsce. Nowe ogniwa demokracji przybliżały władzę do ludzi, wyzwalały energię i inicjatywę. Oczywiście, zdarzały się niejednokrotnie przypadki wykorzystywania lokalnej władzy dla prywatnych korzyści, ale ogólny obraz samorządności był co najmniej pozytywny. Druga faza ewolucji samorządności zaczęła się w momencie, w którym główne partie polityczne zorientowały się, ile władzy przekazano w dół. Bardzo szybko barwne grono radnych wszystkich szczebli przestało istnieć, powstały partyjne kluby radnych, które z roku na rok zmieniały się w posłuszne maszynki do głosowania. Najważniejszą funkcją samorządności jest edukacja obywatelska – o tym zupełnie zapomniano. Trzeba uczciwie przyznać, że dzięki „maszynkom” można sprawniej
34
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
rządzić, ale ten model zniechęcił do uprawiania lokalnej polityki wielu autentycznych społeczników. Co ciekawe, prezydenci polskich miast w znakomitej większości zrezygnowali z partyjnego poparcia i uniezależnili się. Dobrzy gospodarze, dzięki środkom napływającym z Unii Europejskiej, odnosili spektakularne sukcesy w zarządzaniu i w kolejnych wyborach nie dawali żadnych szans swoim konkurentom. Utrzymywanie się tych samych ludzi u steru przez kilkanaście lat ma swoje pozytywne i negatywne konsekwencje. Niewątpliwie liczy się ogromne doświadczenie, ale też grozi powstawaniem klik i koterii. Trzecia faza ewolucji zaczęła się kilka lat temu. Władze centralne zorientowały się, że dzięki przekazywaniu kolejnych zadań do samorządów można poczynić spore oszczędności budżetowe. Niedługo potem warszawskim decydentom przestała się podobać niezależność i samodzielność samorządów. Przecież rząd lepiej wie, co potrzebne jest mieszkańcom Rzeszowa czy Dukli. Pomysły ograniczające rolę samorządów zmierzają najczęściej do centralizacji. Minister sprawiedliwości Jarosław Gowin podpisał rozporządzenie o przekształceniu 79 sądów rejonowych w wydziały zamiejscowe. Obowiązuje nowe hasło: „sąd dalej od ludzi”, i ta doktryna wywołuje zrozumiałe zdziwienie. Wydaje mi się, że to nie jest odosobniony przypadek. Co pewien czas czytam o likwidacji posterunków policji na wsiach, zmienianiu oddziałów różnych instytucji ulokowanych w powiatach w filie centrali wojewódzkich. Prokuratury lokalne bez rozgłosu stają się oddziałami zamiejscowymi. Czy tak jest racjonalniej? Być może – na pewno taniej, ale w ten sposób, cegiełka po cegiełce, rozmontowuje się najbardziej udaną reformę przeprowadzoną w ostatnim dwudziestoleciu. ■
POLSKA po angielsku
Zatem o nierządzie Magdalena Zimny-Louis
Rzeszowianka z urodzenia, przebywająca „czasowo za granicą”, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Od dwóch dekad mieszka w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Od 2007 roku pracuje dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pisze książki o tematyce NIE ŻUŻLOWEJ. Pierwsza – „Ślady hamowania”, została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, druga pt. „Pola” trafiła na półki we wrześniu 2012 r. i od razu trafiła w serca czytelników.
Od wczesnych godzin rannych zastanawiam się, o czym napisać felieton? O gotowaniu? – czy jest ktoś jeszcze na Podkarpaciu, komu by się ten temat nie znudził? O show-biznesie? – zagra ta nasza Rosati w Hollywood, czy nie zagra? Czyje plecy ładniejsze, Książkiewicz czy Dody? O polityce? – nasi politycy mają taki nawał pracy, że z telewizji nie wychodzą, cóż jeszcze można dodać? Niech będzie zatem o nierządzie. Wyszło na jaw, że przedsiębiorcze kobiety, skoligacone dość blisko z polską branżą muzyczną, podsyłały na pożarcie ładne panienki bogaczom, celebrytom, piłkarzom, szejkom, a może i zwykłym polskim biznesmenom, którzy z pewnością potrzeby mają nie mniejsze niż znani i lubiani. Prokuratura ma im za złe, że czerpały z tego zyski, oskarżając o stręczycielstwo. Dla tabloidów wspaniały kąsek! Sto razy pikantniejszy niż szaleństwa Ilony Felicjańskiej czy dieta Grycanek. Nic tak nie orzeźwia wyobraźni jak rzucone na pierwszej stronie słowo P R O S T Y T U C J A. W Anglii dziewczyny do wzięcia nazywa się dziewczynami pracującymi, aby nie uwłaczyć ich godności. Te working girls wzbudzają sporo sympatii, w moim mieście Ipswich szczególnie, bo przecież to tutaj kilka lat temu zamordowano 5 dziewczyn trudniących się nierządem, przez co miasto Ipswich nie słynące z niczego, pojawiło się na ekranach telewizorów i rozkładówkach gazet całego świata. Często prostytutka postrzegana jest jak ktoś prymitywny, brudny, ubrany w wyliniałe białe futro, z czerwoną szminką na ustach. Ja też miałam podobne wyobrażenie, dopóki nie pojechałam radiowozem policyjnym na akcję – nalot na dom uciech. Policję intersowało, czy dziewczyny nie są aby nieletnie (jedna była), przymuszane (nie były) oraz gdzie jest stręczyciel (uciekł). Miałam okazję przez trzy lata przyglądać się z bliska zagadnieniu, rozmawiałam z dziewczynami (ich historie są długie i smutne), poznałam mechanizmy naboru (ogłoszenia w polskiej prasie lokalnej i Internecie), obejrzałam z bliska cuchnący warsztat pracy (po co im tyle płaszczy przeciwdeszczowych?), stawki (bez 40 funtów nawet nie dzwoń obywatelu), zakres usług (spełniamy wszystkie zachcianki), ostatecznie byłam świadkiem w sądzie, gdzie prokurator chciał mnie rozerwać na strzępy. Mimo iż prostytucja jest postrzegana jako mało szkodliwa społecznie (chyba że następuje przymus lub dziewczyna jest nieletnia), organy ścigania ścigają, a sądy skazują, rzadko same dziewczyny, przeważnie tych, co czerpią zyski z cudzego nierządu. Z moich doświadczeń wynika, że dziewczyny dostają 50%, czasami 60% utargu i choć zbierają na lepsze życie, przeważnie wydają zarobki na narkotyki, alko-
36
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
hol, czasami na ciuchy. Ostatnia afera pokazuje nam wysoką półkę tej gałęzi gospodarki, a tu już inne pieniądze, ładniejsza sceneria, wszystko pachnie lepiej, kiedy stawka przekracza 1000 złotych za godzinę, używa się określenia „eksluzywna”. Padają znane nazwiska, emocje podgrzewa do czerwoności fakt, że TO NASZE PANIE! urodzone nad Wisłą mogły nawet mieszkać w naszym mieście, w naszej telewizji występować, w naszych gazetach pozować! O zgrozo! Na temat wypowiadają się przeważnie mężczyźni, z jakąś dziką satysfakcją, z wyżyn swojej czystości moralnej, lub nizin własnych chuci, smagając słowem, rozliczając, które i za ile, kto je namawiał, kto wysyłał. Robiły brzydkie rzeczy za pieniądze za granicą, na jachcie czy w hotelu, inne z tego czerpały zyski, dostaną 2 lata do odsiadki, mało! Najlepiej by je było ukamienować! Nie wiem, czy kiedy dinozaury chodziły po świecie prostytucja już istniała, jednak według zapisków w Kodeksie Hammurabiego istniała na pewno w XVIII wieku p.n.e., więc nie powinno nikogo dziwić, że nadal mocno się trzyma jako najstarszy zawód świata. Zajrzałam do Biblii, aby przekonać się, co można by religijnemu narodowi w tej sprawie powiedzieć. Otóż Bóg oferuje prostytutkom przebaczenie oraz zbawienie, choć nie pochwala. Biblia mówi: „Wargi kobiety obcej miodem ociekają, a jej usta – świecą się jak olej. Lecz w końcu stają się bardziej gorzkie niż piołun i tną jak miecz o podwójnym ostrzu. Jej stopy prowadzą do krainy umarłych, do zaświatów wiodą jej kroki. Gubi równą drogę do życia i nawet nie widzi, że schodzi na manowce. Posłuchajcie mnie tedy, synowie moi, nie odchodźcie od tego, co me usta mówią! Od tamtych trzymaj się jak najdalej, nie zbliżaj się nawet do drzwi ich domów, żeby ktoś inny nie korzystał z sił twoich...” PRZYP. 5,3-14 . Tymczasem Biblia swoje, a panowie swoje, płatna miłość kwitnie, niosąc zadowolenie pobierającemu usługę, czyniąc pośrednika zamożnym, a dziewczynom muszą wystarczyć marzenia o lepszym życiu. Raz na jakiś czas wybucha skandal obyczajowy, parę kamieni poleci, rzucający nie zawsze o czystym sumieniu, może nawet trochę zazdroszczą? Nie poświęciłabym ani złotówki na walkę z prostytucją, szkoda pieniędzy. Jedynym skutecznym lekarstwem na zażeganie problemu prostytucji jest wyduszenie wszystkich mężczyzn. Jeśli nastałyby czasy bez mężczyzn, jak obiecywał nam film Seksmisja, problem płatnego seksu zniknąłby raz na zawsze, ale póki co nie ma szans i żadna afera tego nie zmieni. ■
PROCES myślowy
Wart Romaszewski Kopaczowej
Jerzy Borcz
adwokat, współwłaściciel Kancelarii Adwokackiej J. Borcz i Partnerzy, specjalizujący się w prawie gospodarczym i handlowym. Zapalony myśliwy, koneser wina, zwłaszcza pochodzącego z krajów Nowego Świata.
Sędzia Igor Tuleya wyrokiem, jaki wydał w sprawie dr G., wysoko ustawił poprzeczkę lekarzom. Przyjął rygorystycznie, że lekarz dopuszcza się przestępstwa łapownictwa nie tylko wtedy, gdy żąda od pacjenta korzyści majątkowej lub uzależnia od niej leczenie czy zabieg, ale także wówczas, kiedy post factum przyjmuje z inicjatywy pacjenta lub jego rodziny dowody wdzięczności, których materialny wymiar przekracza wartość wiązanki kwiatów. Można dyskutować z takim poglądem, ale nie to stało się przyczyną wielkiej wrzawy wokół tego wyroku. Sędzia okazał się także rygorystyczny wobec służb prowadzących śledztwo, piętnując w ustnym uzasadnieniu wyroku przypadki ich bezprawnego działania w toku śledztwa. Zakładam, że w sferze faktów sędzia, który najlepiej zna sprawę, wie co mówi i ustalone fakty relacjonuje rzetelnie. Jeśli tak, to nie sposób się dziwić, że uwagę mediów przykuły nie czyny doktora G., ale działania agentów i prokuratorów w tym śledztwie. Z pewnością stosowane przez nich metody były rażąco nieadekwatne do wagi zarzutów, których starczyło na niewysoki wyrok w zawieszeniu. Prowadzący śledztwo, podkręcani przez ówczesnego rozemocjonowanego sprawą prokuratora generalnego, nie mieli do niej żadnego dystansu pozwalającego na zachowanie potrzebnego obiektywizmu, w rezultacie czego zaczęli postępować wedle zasady: cel uświęca środki. Być może sędzia Tuleya, potępiając działania śledczych, przesadził mówiąc, iż przypominały one metody stalinowskie, ale moim zdaniem nie sposób nie podzielać generalnie jego oburzenia. Myślę, że dla nas wszystkich, dla demokratycznego państwa, bardziej groźni niż lekarz przyjmujący łapówki, są funkcjonariusze aparatu ścigania świadomie łamiący na polityczne zamówienie obowiązujące procedury, naruszający prawa obywatelskie, uważający, iż mogą stać ponad prawem, bo przecież walczą z przestępcami. Primum non nocere – przede wszystkim nie szkodzić. Taka zasada obowiązuje lekarzy. W aparacie ścigania też musi obowiązywać zasada, że nie można stosować lekarstwa bardziej szkodliwego niż sama choroba. Dobrze jest bowiem mieć czyste ręce, ale nie należy ich myć wrzątkiem.
38
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Zasmucające są dwie inne sprawy z ostatnich tygodni. Senator Zbigniew Romaszewski wyprocesował od państwa 240.000 zł zadośćuczynienia za dwuletni pobyt w więzieniu PRL. Jego koledzy z ówczesnej opozycji, którzy sami nie domagają się zapłaty za swe krzywdy, wstrzemięźliwie, ale przeważnie umiarkowanie krytycznie oceniają jego postawę. Moim zdaniem, przesadzają z tą delikatnością. Za walkę z komuną Ojczyzna płaciła Panu Romaszewskiemu przez ponad dwadzieścia lat. Płaciła mu dobrze, powyżej jego kwalifikacji i pracy dla wolnej Polski, płaciła mu głównie za przeszłe zasługi, bowiem przez kilka wygodnych kadencji w senacie niczym szczególnym się nie wyróżniał. Po prostu zasiadał, przemawiał, a szczególną determinację wykazał w walce o stanowisko wicemarszałka senatu. Był długoletnim beneficjentem nowego układu, on i jego rodzina, a teraz postanowił jeszcze poprawić swój status materialny na koszt podatników. Sąd był łaskawy dla pana senatora, przyjął stawkę po 10.000 zł za miesiąc pozbawienia wolności. Występowałem w przeszłości jako adwokat w procesach o zadośćuczynienie dla więźniów radzieckich łagrów i ubeckich kazamatów. Stawki były mniejsze. Wstyd, Panie Senatorze! Wstyd Pani Marszałek! Pani marszałek Ewa Kopacz mówi, że jest w sejmie pracodawcą dla swoich zastępców i ma nie tylko prawo, ale też obowiązek oceniać i nagradzać ich pracę. Ponieważ była ze wszystkich wicemarszałków zadowolona, to dała im po 40.000 zł premii. Wicemarszałkowie nie są wprawdzie pracodawcami pani marszałek, ale w tej sytuacji oni też byli z niej zadowoleni, więc zostali jej premiodawcami przydzielając stosownie do wyższej rangi 45.000 zł. Wychodzi na to, że dość łatwo jest w prezydium sejmu osiągnąć stan wzajemnego zadowolenia z siebie. Przekonanie o własnych, szczególnych zasługach i bardzo dobrej pracy wymagającej finansowego uhonorowania jest wspólne wszystkim marszałkom. I to jest chyba jedyna rzecz, w której mogą osiągnąć międzypartyjne porozumienie. ■
VIP kultura Muzeum
Pierwszej Narty Pierwsza w Polsce narta powstała nie w Zakopanem, nie w Worochcie na Huculszczyźnie, lecz w Cieklinie – wiosce nieopodal Jasła (gmina Dębowiec). Przypomina o tym miejscowe Muzeum Narciarstwa – jedno z nielicznych w Polsce. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak, Stanisław Barabasz z arch. Bogusława Dvoráka (2)
Twórcą pierwszych nart był Stanisław Barabasz (1857-1949), krakowski architekt i artysta, autor ważnych dzieł sztuki zdobniczej. Jego prace możemy oglądać w katedrze wawelskiej. Są to srebrne lampy w kształcie orłów przy trumnie św. Stanisława, srebrna trumienka z relikwiami bł. Wincentego Kadłubka i lampa nad jego grobem. Dla Kaplicy Zygmuntowskiej wykonał ramy antepedium, zaś dla Kościoła Mariackiego kratę w skarbcu i cztery epitafia. Barabasz był zapalonym myśliwym. Pasja ta przywiodła go w 1888 r. do Cieklina, gdzie przyjechał na zaproszenie kolegi, Karola Detloffa. Ogromne śniegi utrudniały polowania. Wtedy Barabasz przypomniał sobie to, co czytał o skandynawskich i syberyjskich myśliwych, którzy używali nart. Te syberyjskie, zwane „łyżwami”, znał lepiej z opowiadań Polaka – zesłańca, uczestnika powstania 1863 r. Barabasz wspominał: „W Cieklinie koło Jasła, brnąc w głębokich śniegach przypomniałem sobie o tych łyżwach, że gdybyśmy je mieli, to latalibyśmy po śniegu, a nie brnęli tak głęboko i nie męczyli się tak strasznie.
40
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
– Czy są jakie twarde deski we dworze? – pytam kolegi. – Są, a o co ci chodzi? – Wiesz, zrobimy łyżwy do śniegu. – Jest stelmach dworski, ten potrafi wystrugać, tylko powiedz mu jak ma to zrobić. Znalazły się dwie deski, jedna jesionowa, a druga bukowa. Ale to nic nie szkodzi, dobrze że takie są. Wystrugał je stelmach ale tak cienko, jak gdyby miały służyć za linię do tablicy szkolnej, równo szerokie w całej długości. Zaostrzone końce wyparzyło się w gorącej wodzie i wygięło nad ogniem. Łyżwy były gotowe, teraz trzeba je przypiąć do nóg, ale czem i jak? Oczywiście sznurkiem na razie. Całej stopy przywiązać nie podobna, bo nie dałoby się wykroczyć, zatem pięta musi się podnosić i być wolna. Kombinowało i głowiło się niemało, zanim udało się jako tako to wiązanie uskutecznić. Wreszcie zrobione. Teraz na śnieg, i latać. Ale ba, to się nie udawało, szamotał się człowiek, przewracał i z trudem dźwigał, bo te przeklęte deski trzyma-
ły nogi i wykręcały na wszystkie strony. Wreszcie okrążywszy z trudem dwór, zmęczony i mokry od potu jak w rzymskiej łaźni, do czego i futerko się przyczyniło, odwiązało się z ulgą te wściekłe deski. – No, teraz na ciebie kolej Karolu, lataj ty. Rezultat był podobny, kolega jeszcze lepiej się spocił, bo był tęższy i bardziej zażywny. – Wiesz, jutro nie weźmiemy tych desek na polowanie, bo jakby się człowiek przewrócił, to nabije do lufek śniegu i gotowo je rozerwać przy wystrzale. Wziąłem te deski do Krakowa, zrobiłem do nich upięcie z rzemieni i jeździłem po błoniach, następnie pod kopcem Kościuszki, gdzie nauczyłem się zjazdów i zrozumiałem całą przyjemność użycia nart. Później, gdy wpadła mi do ręki broszura Schneidra z Berlina: „Der Wintersport”, dowiedziałem się niektórych szczegółów o „Ski”, między innymi i o tym, że pod podeszwę stopy umieszcza się kawałek sukna, aby noga nie ześlizgiwała się na boki i śnieg się nie gromadził.
Jeździłem sam jeden, bo nikogo do tej tak miłej zabawy nie mogłem namówić, nawet ćwiczących członków Sokoła. – To u nas nie ma zastosowania, bo nie ma takich wielkich śniegów jak na Syberji, zresztą co to za przyjemność uganiać po śniegu na mrozie, gdzie mnie nikt nie widzi, ani ja nikogo. Wolę sto razy rower. – Tak ale w zimie rowerem tam nie zajedziesz, gdzie narty zaniosą... Nie pomogły namowy, widocznie przyszedłem z nartami za wcześnie” – kończy wspomnienie Barabasz, który w Krakowie ćwiczenia narciarskie uprawiał nocą, aby uchronić się przed drwinami kolegów. Okazało się jednak, że nowy sport nie przyszedł za wcześnie. W Wielki Piątek 1894 r. dotarł na nartach do Czarnego Stawu Gąsienicowego, a w następnych latach odbył na deskach kolejne długie wycieczki górskie. Z tych wypraw przywoził pierwsze zimowe zdjęcia Tatr, z którymi związał się na stałe. W 1901 r. został dyrektorem zakopiańskiej Szkoły Przemysłu ► VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
41
NARCIARSTWO
Stanisław Barabasz w Tatrach. Drzewnego, gdzie do programu nauczania wprowadził motywy zaczerpnięte ze sztuki Podhala. W 1907 r. Stanisław Barabasz został prezesem Zakopiańskiego Oddziału Narciarzy Towarzystwa Tatrzańskiego. W 1909 r. powstało Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe. W tym samym roku Barabasz uczestniczył w tragicznej wyprawie po ciało zasypanego przez lawinę kompozytora Mieczysława Karłowicza. Jej przebieg utrwalił na fotografiach. Pierwsza narta z Cieklina zachowała się w zbiorach Muzeum Tatrzańskiego (druga spłonęła w czasie wojny). Była to prosta, nieprofilowana deska z filcową podkładką pod but. Wiązaniami były rzemienne paski, którymi przytwierdzano do deski masywne buty z cholewami. Na przełomie XIX i XX stulecia nie istniał strój narciarski. Panowie ubierali się w kurtki, pod którymi noszono marynarkę z kamizelką i białą koszulą – obowiązkowo z krawatem. Stroju dopełniał kapelusz z szerokim rondem. Więcej problemów miały udające się na narty panie. Zakładały uproszczony strój spacerowy. Były to długie do kostek suknie lub spódnice z licznymi fałdami i zakładkami, zaś pod spód wkładały wełniane reformy. Z czasem wprowadzono wygodniejsze spódnicospodnie. Do tego żakiety o bufiastych rękawach, ukazujące śnieżnobiały kołnierzyk, zawiązywany na ozdobną kokardę. Stroju dopełniał niewielki kapelusik. Ogromny problem stanowiły buty na obcasie, z guziczkami – tak licznymi, iż do ich zapinania służył specjalny przyrząd. To nie wszystko. W okresie secesji noszono sztywne gorsety – nie tylko kobiece. Gorset był używany także przez mężczyzn np. oficerów (aby mundur dobrze leżał) i przez starszych panów, którzy w ten sposób chcieli poprawić sobie sylwetkę. Zapewne nie rezygnowano z niego w czasie zimowej przejażdżki na „deskach”. Stroje narciarskie z prawdziwego zdarzenia pojawiły się dopiero w okresie międzywojennym. Pierwsze narty zachowane w cieklińskiej kolekcji pochodzą z roku 1917. Wszystkie egzemplarze są starannie profilowane: oba końce są cieńsze, o szerokości ok. 1 cm, zaś część środkową – tam, gdzie przytwierdzane były buty – mają grubszą (na 2 cm). Od spodu wyżłobiony został ro-
42
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Siostry Urbańskie. wek, czyli ślizg. Przednie końce są wysoko podgięte ku górze i zakończone kostką w kształcie prostopadłościanu. Widać w niej wywiercony otwór, do którego przywiązywano sznurek służący do transportu. Narty ciągnięto bowiem po śniegu „na pieska” (tak jak psa prowadzonego na smyczy). Znacznie późniejszy jest zwyczaj noszenia ich na ramieniu. Po zimie narty skręcano specjalnymi klamrami, wkładając między nie rozpórki, które utrzymywały właściwy kształt nart. „Deski” produkowali wysokiej klasy stolarze; w okresie międzywojennym powstały wyspecjalizowane wytwórnie w Zakopanem i Szaflarach. Natomiast parę nart z napisem: „Iwonicz 1925” wykonał jakiś „skończony” amator. Są grube, ciężkie i niezgrabne, profilowane jakby za pomocą siekiery. Wygięte do góry przody osiągnięto poprzez wycięcie ich w klocu drewna – bez wyparzania w gorącej wodzie i wyginania w wysokiej temperaturze. Nic dziwnego, że wyglądają na nieużywane. Nikt nie byłby w stanie przejechać na nich nawet kilkunastu metrów. Część górną nart pokrywano meblarską politurą. Kolorowe lakiery i krzykliwe napisy to moda ostatnich dziesięcioleci. Nie znaczy to, by pierwsze narty pozbawione były skromnych ozdób, jak dekoracyjne okucia na szpicach czy wykłuwany w drzewie monogram wykonawcy. Później przybijano firmowe blaszki (np. z napisem: VOHRALIK V.STRNISLE – BRNO) i przyklejano kalkomanie z nazwami wytwórni. Od dołu wcierano w deskę wosk pszczeli; z czasem pojawiły się specjalne smary zapewniające lepszy poślizg na śniegu. W Muzeum Narciarstwa w Cieklinie z dumą pokazywany jest rzadki egzemplarz ze spodami pokrytymi futrem z foki. Zamocowano je tak, by ustawienie futra „pod włos” wytwarzało opór i pozwalało na wspinanie się na strome zbocza, zaś „z włosem” zwiększało poślizg przy zjeździe z góry. Fotografie przedstawiają pierwszych narciarzy posługujących się jednym kijkiem. Był on znacznie dłuższy od współczesnego, z metalowym szpikulcem i okrągłym metalowym talerzykiem. Na początku stulecia zastąpił go nie-
NARCIARSTWO zgrabny talerzyk z grubego kawałka drewna z wywierconymi otworami. Później powstał lekki, ażurowy talerzyk wygięty z wikliny lub z aluminiowego drutu. Dwoma kijkami narciarze zaczęli posługiwać się przed I wojną światową. Wykonywano je najpierw z leszczyny, którą zastąpił lżejszy i twardszy bambus. Rękojeść kijka pokryta była skórą, z odstającym wąskim skórzanym paskiem, w który wkładano rękę. Pierwsze narty miały metalowe wiązania z grubej blachy unieruchamiające przód buta. Był on przytwierdzany za pomocą skórzanych rzemieni. Przełom przyniósł dopiero początek lat 30. XX wieku, kiedy rozpowszechniły się wiązania linkowe. Linka, czyli gruba stalowa sprężyna, okalała nogę i wchodziła w specjalne wyżłobienie w obcasie buta. Za pomocą znajdującej się z przodu dźwigni można ją było rozluźnić lub zwolnić, błyskawicznie oswobadzając but z uścisku. Wiązania takie zyskały miano „typu Kandahar”. Produkowano do nich specjalne buty zakrywające kostkę, z grubą skórzaną podeszwą i jeszcze grubszym obcasem. But wyścielany był w środku drugą warstwą skóry. Nową skórę od zewnątrz nasączono tranem, by nie przepuszczała wody, a później konserwowano specjalnym tłuszczem. Po wojnie zaszły kolejne zmiany. W latach 60. pojawiły się bezpieczniki, a później znakomite wiązania Markera, Tyrolic i innych firm. Produkcja „desek” przeżyła rewolucję: narty pokryto od spodu warstwą plastiku, a później wykonywano je w całości z tego materiału. Zdarzają się wśród nich rarytasy. Za parę olimpijskich nart firmy Kastle z cieklińskich zbiorów pewien Austriak oferował samochód. Z plastiku zaczęto produkować buty o opływowych kształtach. Stolarskie rzemiosło zastąpiła nowoczesna technika. Nie piszę jednak historii nart i narciarstwa. Daleko ważniejszy jest fakt, iż znalazła się grupa zapaleńców, którzy potrafili w dziejach swej miejscowości dostrzec ważne wydarzenie i stworzyć tu unikalne muzeum. Warto wymienić m.in. Ryszarda Cygana, ks. Franciszka Motykę, Mariana Rygla. Nowoczesna ekspozycja narciarska znalazła miejsce w wybudowanym w 2008 r. Wiejskim Domu Kultury w Cieklinie, dzięki wójtowi gm. Dębowiec, Zbigniewowi Staniszewskiemu. Pierwsza narta S. Barabasza oraz inna para jego nart pozostają w magazynach Muzeum Tatrzańskiego. Nie są dostępne dla zwiedzających. Zakopane nie ma stałej ekspozycja historii narciarstwa. Istnieje taka w Muzeum Regionalnym w Piwnicznej. To kolekcja Zygmunta Bielczyka obejmująca eksponaty od przełomu XIX i XX w. do lat 50. Jest o niej jednozdaniowa wzmianka w Internecie – bez fotografii (strona Muzeum Narciarstwa w Cieklinie jest bardzo rozbudowana). Dodać należy placówkę w Wiśle poświęconą sukcesom Adama Małysza. To pełna lista. Trzon ekspozycji muzeum w Cieklinie stanowi kolekcja Józefa Kusiby (1922 - 2004). Od 1944 r. był on zawodnikiem odnoszącym duże sukcesy w karierze sportowej, działaczem i sędzią narciarskim w Krośnie. Posiadał stopień sędziego międzynarodowego. Jego kolekcję opracował naukowo dr Leon Rak z Częstochowy, który jest au-
torem ekspozycji. Lista darczyńców liczy ponad 30 osób z kraju i zagranicy. W grudniu ub.r. spadkobiercy słynnego polskiego narciarza, Tadeusza Wowkonowicza z Chamonix, przekazali muzeum jego prywatne archiwum. Zobaczyć je można na wystawie „Ze Lwowa do Chamonix”. – Rzadko się zdarza, by takie zbiory wracały do kraju – mówi opiekun muzeum, Wiesław Czechowicz. We wnętrzu zaczyna brakować miejsca. Czas pomyśleć o poszerzeniu ekspozycji. ■
MUZEUM NARCIARSTWA im. Stanisława Barabasza w Cieklinie 38-222 Cieklin tel: +48 013 479 19 19 www.muzeum-narciarstwa.pl e-mail: muzeumnarciarstwa@op.pl
DNI I GODZINY OTWARCIA: środa 9.00 - 14.00, sobota 9.00 - 11.00
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
43
Ryszard Ziemba.
Ryszard Ziemba Zasłużonym dla Rzeszowa
W Muzeum Okręgowym w Rzeszowie, w przeddzień 659. rocznicy nadania praw miejskich Rzeszowowi – niezwykły człowiek, bo trudno zwykłym nazwać kogoś, kto wykonał jedyną na świecie kolekcję liczącą prawie 800 opraw artystycznych książek, listów i fotografii – Ryszard Ziemba, jako pierwszy w historii uhonorowany został tytułem Zasłużony dla Miasta Rzeszowa. Poważnie chory, 80-letni Ziemba nie mógł osobiście odebrać nagrody, w Jego imieniu zrobiła to córka, Danuta Jelonkiewicz.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak – Ta praca stanowiła sens i treść Jego życia. W Rzeszowie kolekcja Ojca przez lata powstawała i w Muzeum Okręgowym odbyła się jej pierwsza wystawa – mówiła Danuta Jelonkiewicz, odbierając nagrodę. Dla Ziemby, urodzonego w 1933 r. w Magierowie pod Lwowem, książka stała się światem magicznym już w dzieciństwie. Z każdym rokiem stawał się większym miłośnikiem i bardziej uważnym czytelnikiem książek, które stały się największą pasją jego życia. Oprawa w książce, jej forma i rodzaj są dla niego tak samo ważnym elementem, jak tekst pisany. – Zewnętrzna szata książki jest odbiciem moich wrażeń po lekturze, obrazem ich wnętrza…. – tłumaczy Ziemba, jakby podpisując się pod słowami Stéphane Mallarmé: „Ostatecznym celem świata jest książka”. Tytuł i medal dla Ryszarda Ziemby podkreślają jego związki z Rzeszowem. Ale jeszcze ważniejszy jest po raz pierwszy wydany album z jego najcenniejszymi książkami w artystycznych oprawach. Publikację z tekstami Ryszarda Ziemby i fotografiami naszego redakcyjnego kole-
44
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
gi, Tadeusza Poźniaka, przygotowało Wydawnictwo Mitel z Rzeszowa. – Oprawy Ziemby, zarówno te współczesne, jak i historyczne, daleko przekraczają tradycyjne oprawy introligatorskie. Nazwać Ryszarda Ziembę introligatorem, to jak nazwać Monę Lisę obrazkiem. Niby prawda, ale jednak żałośnie okrojona – stwierdziła Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, w krótkim przypomnieniu prac Ziemby. Tylko ile trzeba słów, żeby opowiedzieć o kimś, kto introligatorstwo podniósł do rangi sztuki. Wykonał ok. 800 opraw artystycznych składających się na 25 cykli tematycznych. Opracował historię książki składającą się z około stu egzemplarzy. Odtworzył jej różne formy na przestrzeni 6 tysięcy lat. Ziemba wcielał się w role egipskiego skryby, babilońskiego pisarza czy średniowiecznego mnicha. W swoich pracach używał jedynie oryginalnych, często kosztownych materiałów: tkanin, złota, kości słoniowej, pergaminu, różnego gatunku skór, korali, papierów czerpanych. W zbiorach ma babilońskie książki na glinia-
KSIĄŻKI
Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa; Danuta Jelonkiewicz, córka Ryszarda Ziemby. Danuta Jelonkiewicz, córka Ryszarda Ziemby.
Od lewej: Monika Szela, dyrektor Teatru Maska w Rzeszowie z córką Natalią; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl.
Od lewej: Katarzyna Olesiak, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa; Waldemar Wywrocki, rzeszowski radny; Agnieszka Kielar, pracownica Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa.
Od lewej: Małgorzata Litawa, właścicielka wydawnictwa „Mitel”; Jolanta Wagner, pracownica Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa, Marzena Furtak-Żebracka, dyrektor Wydziału Promocji i Współpracy Międzynarodowej w Urzędzie Miasta Rzeszowa.
Od prawej: Lesław Wais, były dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie, członek zarządu Rzeszowskiego Oddziału Stowarzyszenia “Wspólnota Polska”, z żoną Barbarą; Wiesław Walat, prezes Stowarzyszenia Opieki nad Starym Cmentarzem w Rzeszowie im. Włodzimierza Kozło.
nych tabliczkach z pismem klinowym, egipskie na liściach papirusu, które sam pokrył hieroglifami, księgi pisane na pergaminowych kartach, na kości słoniowej i korze drzewnej oraz na powierzchni szlachetnego drewna hebanowego. Wielu z nich nie ma nawet w najpoważniejszych muzeach świata, gdyż oryginały nie zachowały się. Samych opraw książek Miłosza – w wydaniach polskich i obcojęzycznych, Ziemba opracował prawie 150. Z Miłoszem Ziemba czuje się też w wyjątkowy sposób związany. Polski noblista, gdy przez przypadek dowiedział się, że pewien człowiek zadał sobie trud zgromadzenia i artystycznego oprawienia jego książek, w 1988 roku napisał z Berkeley: „Nigdy nie byłem w Rzeszowie i dziwnie mi myśleć, że mieszka tam człowiek, który tyle zrobił dla moich książek. Zechce Pan przyjąć ode mnie słowa podzięki”. W październiku 1992 roku Miłosz ze swoją żoną, Carol Thigpen-Miłosz, odwiedził Ryszarda Ziembę w jego rzeszowskim mieszkaniu, gdzie ponad 5 godzin spędził na oglądaniu unikatowej kolekcji. Sceny z filmu, który wtedy
Od lewej: Małgorzata Litawa, właścicielka wydawnictwa „Mitel”; Tadeusz Poźniak, fotograf VIP Biznes&Styl; Marek Litawa, właściciel wydawnictwa „Mitel”; Jolanta Wagner, pracownica Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa.
powstał, są dziś wyjątkowe z co najmniej kilku powodów. Po pierwsze, Czesław i Carol Miłosz już nie żyją, po wtóre, niesamowite wrażenie robią ściany niewielkiego mieszkania, szczelnie zastawione szafami z książkami. Tych Ryszard Ziemba zgromadził prawie 5 tys. egzemplarzy. We wstępie do wydanego właśnie albumu o Ryszardzie Ziembie czytamy jego słowa: „Estetycznym drogowskazem jest dla mnie triada pojęciowa opisana przez Jarosława Iwaszkiewicza słowami: {{poznać, zrozumieć, wyrazić}}. Odnosi się ona doskonale do wszystkich dziedzin mojej działalności artystycznej, pozostając w ścisłym związku ze światem książki”. Znany amerykański bibliofil, Roger Ross, który spotkał się z Ziembą i obejrzał jego zbiory, nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z bezcenną kolekcją, która powinna doczekać się ekspozycji w takim miejscu jak Morgan Library w stanie New Jersey w Stanach Zjednoczonych. Miejmy nadzieję, że doczeka się ona stałej, pełnej ekspozycji w samym Rzeszowie. ■
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
45
KSIĄŻKI
W
ostatnich latach albumów Podkarpacia, w których sztampowo pokazywano najpiękniejsze budowle, największe miasta regionu i najciekawsze szczyty Bieszczadów, opublikowano aż za dużo. W końcu wydawcy dostrzegli, że na Podkarpacie warto spojrzeć jak na miejsce, które jest niezwykłe ze względu na swoje geograficzne położenie, że to swoiste pogranicze na styku wielkich kultur wschodu i zachodu ukształtowało je najbardziej. W takim nurcie mieści się album Józefa Ambrozowicza „Magia pogranicza”, z tekstami Stanisława Kłosa. Nie zabrakło oczywiście treści poświęconych Rzeszowowi i Bieszczadom, ale na szczęście nie one dominują w albumie. Przeważa rozważanie nad naszą wielokulturową, wieloetniczną i wielowyznaniową przeszłością. Dlatego w albumie nie brakuje najcenniejszych pamiątek po ludności żydowskiej, która do II wojny światowej w znakomitej większości zaludniała podkarpackie miasta i miasteczka, wiele jest nawiązań do ludności ukraińskiej oraz Łemków do dziś obecnych w Beskidzie Niskim. W albumie autorzy przywołują ślady Żydów, zarówno w synagodze w Łańcucie, jednej z najcenniejszych w Polsce, jak i w Leżajsku przy grobie cedyka Elimelecha, ale też we wnętrzach żydowskiego domu, pieczołowicie zrekonstruowanego w miasteczku galicyjskim w skansenie w Sanoku. Jak zawsze jednak o przeszłości i teraźniejszości najmocniej decydują ludzie. W publikacji Ambrozowicza wiele jest nawiązań do Tadeusza Kantora, wybitnego twórcy teatru awangardowego wywodzącego się z Wielopola Skrzyńskiego. Zamek w Dubiecku nad Sanem przypomina o miejscu narodzin Ignacego Krasickiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego, ale też poety i bajkopisarza. Nie brakuje nawiązań do Aleksandra Fredry, Ignacego Łukasiewicza, który w Bóbrce założył pierwszą na świecie kopalnię ropy naftowej, Marii Konopnickiej, a przede wszystkim do Sanoka i genialnego Zdzisława Beksińskiego, którego Galerię w 2012 roku otwarto w Muzeum Zamku w Sanoku. I jakby kwintesencją naszej bardzo bogatej przeszłości jest zdjęcie resztek starego, greckokatolickiego cmentarza bojkowskiej wsi Beniowa. To niezwykłe, odludne miejsce, bo na południowo-wschodnich krańcach Bieszczadów, w pobliżu miejsca, gdzie rzeka San ma swój początek, ale często odwiedzane przez turystów. Widać szukamy swoich różnorodnych korzeni. ■
Tekst Aneta Gieroń Józef Ambroziewicz, Stanisław Kłos, „Magia pogranicza”, Agencja Wydawnicza Jota, Rzeszów 2013
Niewielka, poręczna i pełna regionalnych smakowitości. „Podkarpackie smaki. Przewodnik kulinarno-turystyczny po regionie” to propozycja dla smakoszy, ale nie tylko. To doskonały przewodnik dla tych, którzy chcą poznać region, jego atrakcje, a także smaki i aromaty. A zdjęcia tych przysmaków sprawiają, że aż się chce ruszać w podróż po Podkarpaciu i zjeść kromkę łańcuckiego chleba pieczonego na liściu kapusty ze smażonym serem żółtym, posmakować powidła galicyjskiego z kotła albo tradycyjnej zalewajki.
P
odróże mogą mieć różne cele, więc czemu nie odkrywać uroków regionu poszukując jego smaków? Regionalne potrawy, trunki i specjały coraz częściej nie są już wyłącznie dodatkiem, lecz celem samym w sobie. Turysta musi jeść codziennie, więc czemu nie mógłby jeść smacznie, zdrowo i bardzo tradycyjnie? Ten przewodnik wskazuje miejsca na Podkarpaciu, w których zasmakować można tego, co kojarzy się z naszym regionem. A zatem można zjeść np. dania wywodzące się z tradycji kulinarnej Bojków i Łemków: gulasz z hołyszkami, bohar barani czy kaszełynik łemkowski. Kto ciekaw, co to za smakowitości, musi odwiedzić Oberżę Zakapior w Polańczyku. Chata Wędrowca w Wetlinie zaprasza m.in. na naleśnik Gigant z jagodami, który jest certyfikowanym Bieszczadzkim Produktem Lokalnym, szaszłyk jagnięcy i talerz „Bieszczadnika”. Tych, którzy zawędrują do Przemyśla, karty przewodnika zachęcają do spróbowania dań kuchni o tradycjach polskich, węgierskich i austriackich serwowanych przez Restaurację C.K. Monarchia: czosnkowej zupy Szwejka, zupy gulaszowej w kociołku czy też czeskich knedlików. Ale podkarpackie smaki to nie tylko dania z restauracji, lecz również produkty od dziesięcioleci wytwarzane w ten sam sposób. A nasz region ma bardzo długą listę takich smakowitości. Są więc sery kozie, soki owocowe i nalewki, powidła, ciasta, a także zachwycające prostotą smaku potrawy: pamuła glinicka, maczka z gęsi po dachnowsku, pieczone pierogi św. Jacka czy też kwas z gąsek zielonych. Aż ślinka cieknie… A zatem czas wybrać się na turystyczny szlak. ■
Tekst Anna Olech Podkarpackie smaki, Pro Carpathia, Rzeszów 2012, Reprodukcja T. Poźniak
46
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Moje Ulubione
Co roku w karnawale zachęcam Państwa szczególnie do wyjścia na taneczne parkiety. Oczywiście, zawsze pretekstem jest muzyka, którą w tej rubryce polecam. Tym razem podwójny tytuł płyty tłumaczy wszystko: Ariel RaElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, mirez TANGO „Nuevos Aires”. krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. Autor płyty imię i nazwisko odziedziczył po słynnym dziadku – jednym z najważniejszych, obok Astora Piazzolli – kompozytorze argentyńskim. W ciągu ostat- wykraczają poza klasyczną formę i charakter tanga. I to jest jedna z zanich lat Ariel Ramirez wielokrotnie odwiedzał Polskę, koncertował let „Nuevos Aires”. A jako że tango tangu nierówne, znajdujemy tu też z powodzeniem i nagrał 2 płyty. W wywiadach deklaruje nawet chęć jego odmiany: melancholijne fado i milongę o mniej lirycznym charakdłuższego pobytu w naszym kraju, gdzie zachwycają go zjawiska terze. Bandoneon jest typowym dla tanga instrumentem, Ariel Raminiezbyt lubiane przez Polaków, a mianowicie śnieg i deszcz. Płyta rez to wirtuoz bandoneonu, jego gra jest intuicyjna i naturalna jak od„Nuevos Aires” zawiera oczywiście muzykę, która z kolei zachwy- dychanie. Całości dopełnia typowo brzmiący dla Latynosów, ujmujący, ca Europejczyków i kojarzy się nam z gorącym klimatem Ameryki głęboki i miękki timbre głosu Joao De Sousa. Południowej. „Nuevos Aires” zawiera 11 utworów – kilka klasyków Tango symbolizuje odwieczny konflikt między mężczyzną a kogatunku i kompozycje Ramireza. Jak zawsze zachwyca swą muzycz- bietą, walkę i namiętność, miłość i rozpacz. Kto z Państwa widział na urodą „Oblivion” A. Piazzolli, twórcy tanga nuovo. Jest też słyn- tango w wykonaniu zawodowych, argentyńskich tancerzy, ten wie, ną „Manana de Carnaval” L.Bonfy. W „Adios Nonino” Piazzolli że to najwyższa szkoła tanecznego wtajemniczenia. Dla laika powtóbrzmi zniewalająco piękny, liryczny temat, który oczywiście – zgod- rzenie chociażby kilku kroków tego arcytrudnego i niezwykle wyranie z regułą formalną tanga – buduje opozycję do drugiego, szalone- zistego tańca graniczy niemal z cudem. Posłuchajcie Państwo muzygo i nieprzewidywalnego, muzycznego wątku. Interpretacje 4-oso- ki z płyty „Nuevos Aires”, zaczerpnijcie tytułowego powietrza i zabowego, polskiego zespołu muzyków towarzyszącego liderowi nie chwyćcie się tą nadzwyczajną muzyką. ■ Reklama
Filharmonia Podkarpacka AB 15 II 2013, piątek, godz. 19.00 W objęciach miłości Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej V. Kiradjiev – dyrygent, V. Vatutina – sopran
AB 15 III 2013, piątek, godz. 19.00 Maski Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej A. Muhitdinov – dyrygent, A. Korobeinikov – fortepian
M. de Falla – Muzyka baletowa „Czarodziejska miłość”, E. Chausson – Poeme de l’amour et de la mer op. 19, M. Rimski-Korsakow – Scena i aria Marfy z IV aktu op. „Carska narzeczona”, P. Czajkowski – Uwertura – fantazja „Romeo i Julia”
A. Chaczaturian – Suita „Mascarada”, S. Rachmaninow – I Koncert fortepianowy fis-moll op. 1, K. Szymanowski/J. Krenz – Maski na orkiestrę op. 34
AB 22 II 2013, piątek, godz. 19.00 Koncert Kameralny T. Duis – fortepian, Soliści Filharmonii Podkarpackiej R. Naściszewski – skrzypce, O. Telwach – altówka, A. Naściszewska – wiolonczela, S. Ujek – kontrabas W programie: F. Chopin, F. Schubert AB 8 III 2013, piątek, godz. 19.00 Dzień Kobiet w Filharmonii Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej P. Sułkowski – dyrygent, A. Zdunikowski – tenor, D. Stachura – tenor, K. Marciniak – tenor, A. Krusiewicz – słowo W programie: wiązanki pieśni neapolitańskich, latynoamerykańskich i przebojów z repertuaru Jana Kiepury 9 III 2013, sobota, godz. 18.00 Tribute to Andrzej Zaucha Kuba Badach – wokal, Jacek Piskorz – keyboard, Marcin Górny – keyboard, Przemysław Maciołek – gitara, Grzech Piotrowski – saksofon, Michał Barański – kontrabas, Robert Luty – perkusja, Kwintet Smyczkowy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej, Paweł Kos-Nowicki – dyrygent W programie: utwory z repertuaru Andrzeja Zauchy
17 III 2013, niedziela, godz. 14.00 18 III 2013, poniedziałek, godz. 9.00; 11.30 Piotruś i wilk. Widowisko baletowe z muzyką S. Prokofiewa Studio baletowe Laili Arifuliny, Kwintet Dęty Filharmonii Podkarpackiej AB 22 III 2013, piątek, godz. 19.00 Z wyżyn Parnasu Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej M. Pijarowski – dyrygent, T. Strahl – wiolonczela K. Kurpiński – Uwertura do opery „Dwie chatki”, W. Lutosławski – Koncert wiolonczelowy, L. van Beethoven – VI Symfonia, F-dur op. 68 „Pastoralna” 24 III 2013, niedziela, godz. 14.00 25 III 2013, poniedziałek, godz. 8.30, 11.00, 13.30 Romeo i Julia. Balet wg tragedii W. Szekspira do muzyki S. Prokofiewa Studio baletowe Laili Arifuliny w 15. rocznicę współpracy z Filharmonią Podkarpacką AB 27 III 2013, środa, godz. 19.00 Via Crucis A. Pikul – fortepian, G. Kęska – fortepian, Chór Instytutu Muzyki UR, B. Stasiowska-Chrobak – przygotowanie chóru, ks. Zbigniew Suchy – słowo F. Liszt – Via Crucis (Droga Krzyżowa)
Kuba Badach.
www.filharmonia.rzeszow.pl
Teatr im. Wandy Siemaszkowej „Zemsta” Premiera: 23 marca, Duża Scena Reżyseria: Remigiusz Caban Obsada: Waldemar Czyszak, Robert Chodur, Paweł Gładyś, Józef Hamkało, Marek Kępiński, Adam Mężyk, Magdalena Kozikowska-Pieńko, Wojciech Kwiatkowski, Mateusz Mikoś, Piotr Napieraj, Grzegorz Pawłowski, Robert Żurek, Stanisław Brejdygant (gościnnie) Spektakl również w dniu 27 marca o godz. 18.00
POZOSTAŁE SPEKTAKLE:
„Boguduchawinni”.
„Hetery” – 14, 15 lutego, godz. 19.00 „Autor” – 16 lutego – godz. 18.00, 17 lutego – godz. 17, 1 marca – godz. 20.00, 2 marca – godz. 19.00 „Boguduchawinni” – 16 lutego – godz. 19.00, 17 lutego – godz. 18.00 „Szalone nożyczki” – 1 marca – godz. 19.00, 2 marca – godz. 18.00, 3 marca – godz. 18.00 „Mój boski rozwód” – 22 marca – godz. 18.00, 23 marca – godz. 19.00, 21, 22 marca, godz. 19.00 „Śmierć pięknych saren” – 22 lutego – godz. 19.00, 23 lutego – godz.18.00, 24 lutego – godz. 18.00, 7 marca – 8 marca, godz. 19.00
Waldemar
Malicki: rozśmieszam ludzi
ze strachu
Z Waldemarem Malickim, pianistą, współtwórcą Filharmonii Dowcipu, rozmawiał (po koncercie w Filharmonii Podkarpackiej) Jaromir Kwiatkowski
Panie Waldemarze, jestem jednym z – podejrzewam, że wielu – przykładów, iż potrafi Pan „nawrócić” na muzykę klasyczną niemal każdego. Zawsze były mi bliższe klimaty jazzowe i rockowe niż klasyka, ale jednocześnie stałem się wielkim Pana miłośnikiem dzięki telewizyjnemu programowi „Laskowik&Malicki”. W rezultacie zapragnąłem zobaczyć Pana na żywo właśnie podczas koncertu symfonicznego. I jestem pod wrażeniem… To pewnie był Pan jedynym, który chciał mnie zobaczyć podczas koncertu symfonicznego. Bo chyba wszyscy przyszli z myślą, że będzie to coś związanego z Filharmonią Dowcipu. A to miał być rzeczywiście koncert symfoniczny. Przez chwilę chciałem być „normalnym” pianistą (śmiech). Podczas koncertu zastanawiałem się, czy uda się Panu utrzymać na wodzy Pański temperament. I przez niemal cały koncert to się udawało. Ale już w bisach Pan „pojechał”(śmiech). No, może troszeczkę (śmiech). Filharmonia Dowcipu ma tak spójną formułę, że nie mieszam z nią niczego. To jest odrębny pomysł, odrębny styl i odrębne dzieło. Czy traktuje Pan koncerty symfoniczne i to, co Pan robi z Filharmonią Dowcipu, jako odrębne, równoległe tory swojej działalności? Całkowicie. W proporcji 99 do 1. Oczywiście na korzyść Filharmonii Dowcipu. Tak naprawdę w ciągu roku nie gram zbyt wielu koncertów symfonicznych. Poważnie? Poważnie. Tak wiele ma Pan pracy z Filharmonią Dowcipu? Tak, tak bardzo oddaję się tej sprawie, że mam niewiele czasu na inne rzeczy. Poza tym, ten projekt jest bardzo twórczy. O, to na pewno. Na DVD Filharmonii Dowcipu możemy usłyszeć takie Pana wyznanie: „Kiedyś byłem normalnym, porządnym człowiekiem – grałem muzykę klasyczną. Teraz Filharmonia Dowcipu jest sensem mojego życia”. Potwierdzam.
50
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Pan odkrył, czy ktoś w Panu odkrył to niesamowite poczucie humoru? Z jednej strony miałem tę cechę od zawsze. Natomiast pomysł Filharmonii Dowcipu i sposób wykorzystania w niej mojej osoby nigdy nie ujrzałyby światła dziennego, gdyby nie reżyser i scenarzysta Jacek Kęcik. On jest twórcą tego projektu. Bo ja zawsze byłem twórcą, można rzec, chaotycznym. To znaczy? Robiłem mnóstwo różnych śmiesznych rzeczy, bo mnie zawsze „rozpierało”, jednak nie formowało się to w określony sceniczny produkt. Dokonał tego dopiero Jacek Kęcik. W jednym z wywiadów powiedział Pan, że kiedyś te różne śmieszne rzeczy robił Pan w gronie znajomych, a teraz na wielkich scenach. Tak. Bardzo lubię bawić się z publicznością, traktuję ją jako swoich znajomych. I to powoduje taką niesamowitą interakcję z publicznością?
D
zisiaj to było nic. Proszę zobaczyć, co się dzieje na naszych koncertach z Filharmonią Dowcipu. Już dawno zauważyliśmy, że – mimo iż jesteśmy znani z telewizji – to tak naprawdę zna nas kilkanaście, może kilkadziesiąt tysięcy ludzi w Polsce. Tylko ci, którzy byli na naszych koncertach. Tylko oni wiedzą, o co chodzi.
Telewizja tego nie oddaje? Absolutnie nie oddaje. To zupełnie nie to. Istotą tego pomysłu jest niesamowite porozumienie z publicznością, którą podczas trzygodzinnego koncertu kierujemy w najróżniejsze muzyczne zakamarki. Czasami zastanawiałem się, czy widz w czasie odbywającej się w niesamowitym tempie akcji nie zapomni, że – poza wszystkim – jest Pan znakomitym wirtuozem fortepianu? Nie wiem. Choć ja tam też bardzo wirtuozowsko gram. Ale nie jestem główną gwiazdą tego zespołu, staram się trakto-
MUZYKA wać moją rolę jako część całości. Głównym aktorem podczas koncertów Filharmonii Dowcipu jest niezwykła orkiestra, która nie jest – jak to się często zdarza gdzie indziej – jedynie tłem. Orkiestra jest mniej liczna niż zwykle, liczy 19 osób. W przypadku sekcji smyczkowej jest nie tylko czego posłuchać, ale i na kogo popatrzeć, ponieważ tworzą ją bardzo urodziwe niewiasty.
W
szystkie skończyły akademie muzyczne, są zawodowymi muzykami. A wyglądają jak wyglądają. Ładniejszych nie udało się znaleźć. Ale za to dobrze grają (śmiech).
Jak obecnie wygląda sprawa współpracy z TVP? Zrobiliście dla niej – wspólnie z Zenonem Laskowikiem i jego ekipą - 21 programów z cyklu „Laskowik&Malicki”, i co dalej? Na razie koniec. Ostatnie odcinki zostały wyemitowane w 2010 r., później były już tylko powtórki. Z Pańskiej strony internetowej wiem, że ma Pan co robić i że może Pan wystąpić w kilku „wersjach” – w mniejszych lub większych składach, co zależy zapewne od zasobności finansowej organizatorów. Zgadza się. Koncerty Filharmonii Dowcipu w pełnym składzie są niezwykłą rzadkością. Większość z nich sami organizujemy, tak jak muzyk XIX-wieczny, kapitalistyczny – na własne ryzyko. Wynajmujemy salę, sprzedajemy bilety i… zarabiamy, co – jak myślę – w magazynie VIP Biznes&Styl powinno się podobać. Na 100 procent. A tak po cichu myślę, że to ryzyko nie jest aż tak duże, bo Filharmonia Dowcipu to „samograj”. Ale, jak Pan wie, w biznesie trzeba jednak uważać, by ryzyko było nieduże. Dlatego każdą złotówkę oglądamy pod światło, zanim ją wydamy. Bo jeżeli nam się noga powinie, to wspólnie z Jackiem będziemy musieli wyciągnąć pieniądze z własnych kieszeni i dołożyć do interesu. Jak to w kapitalizmie. Jakie są perspektywy współpracy z Zenonem Laskowikiem? Z Zenonem współpracy na dzień dzisiejszy nie ma, choć życzymy sobie nawzajem jak najlepiej. Reprezentujemy zupełnie inne światy – Zenon to wspaniały artysta kabaretowy, a my jesteśmy muzykami. W telewizji Jacek potrafił te dwa światy połączyć, choć to jednak nie do końca się składa. Jacek ma następny pomysł, nawet już zrealizowaliśmy dwa odcinki. Jest on finansowany przez ministerstwo kultury. Nazywa się „Mała Orkiestra”. Będziemy na oczach telewidzów budować orkiestrę złożoną z dzieci w ten sposób, że będą one w każdym odcinku „wyrzucać” po dwóch naszych muzyków i stopniowo ich zastępować. To może być ciekawe. Widzę, że Pański zapał do popularyzowania klasyki przynosi coraz to nowe pomysły. Tak, chcemy teraz dokonać zmiany pokoleniowej (śmiech). Jestem pełen podziwu dla Pana popularyzatorskich osiągnięć, ale nie byłyby one możliwe, gdyby nie łączył Pan wirtuozowskiej gry na fortepianie z niesamowitymi pokładami dobrego humoru, m.in. z dowcipną konferansjerką.
Niestety, moi koledzy ze świata klasyki podają muzykę jak fachowcy fachowcom. Bez taryfy ulgowej dla publiczności, która musi się wykazać dużą wiedzą i zaangażowaniem, by to wszystko zrozumieć. Może czasami stąd bierze się brak zainteresowania klasyką. Być może tę lukę powinna wypełnić szkoła. Bo trudno żądać, by przed każdym koncertem informowano publiczność obszerniej niż to jest w programie. Na koncercie w Filharmonii Podkarpackiej zrozumiałem, że Pański fenomen polega też na tym, że bez względu na to, czy gra Pan, poważny i skupiony, koncert symfoniczny, czy pozwala Pan sobie na muzyczne żarty, „mieszając” różnych kompozytorów, po prostu czaruje Pan swoją grą publiczność. A przynajmniej kobiety (śmiech). Mężczyzn, zapewniam Pana, też (śmiech). Żartuję, żartuję! (śmiech). To bardzo miłe, co Pan mówi. Skądinąd publiczność w Filharmonii Podkarpackiej jest mi dobrze znana, bo tu wielokrotnie występowałem, więc wiem, że jest obyta z repertuarem, który filharmonia prezentuje. Obserwując Pana w telewizji i na żywo nabrałem podejrzeń, że Pańska siła oddziaływania bierze się również z wymieszania niesamowitego poczucia humoru z …pewną taką nieśmiałością. No tak. Rozśmieszam ludzi ze strachu. Ze strachu? Przed kim? Przed nimi samymi? Okazuje się, że to nie jest tylko moja przypadłość. Zdarza się w świecie sceny. Konkludując, swoją muzyczną przyszłość wiąże Pan z rozwojem Filharmonii Dowcipu?
T
ak. Filharmonia Dowcipu to realizacja moich najgłębszych pragnień. Stworzyliśmy oryginalny produkt, nieistniejący na świecie. Jesteśmy jedynym tego typu zespołem, widowiskiem, i jesteśmy dumni, że to się zdarzyło akurat w Polsce. Ciekawe jest to, że to duże przedsięwzięcie. Bo jest wiele małych, równie żartobliwych, jak np. Grupa MoCarta, niezwykle inteligentna, którą również uwielbiam. Natomiast nie wiem, czy gdziekolwiek na świecie istnieje równie wielka formacja, która robiłaby żarty z muzyki w takim składzie. To zaspokaja moje ambicje, bo chciałbym robić w życiu coś niepowtarzalnego. I to jest właśnie to, co robię teraz. Z programem „Mała Orkiestra” telewizja ruszy najprawdopodobniej od marca br. Co do koncertów: zawsze mieliśmy ich najwięcej jesienią. Ale w tym roku również do wakacji mamy ich sporo. Przemyśliwamy nawet, aczkolwiek ze strachem, by zagrać koncert w Rzeszowie.
Dlaczego ze strachem? Bo musimy to robić wspólnie z filharmonią i drżeć, czy się spłaci. Spłaci się na pewno. To nie jest takie łatwe. Jesteśmy drogim produktem, mamy duże wymagania techniczne. Gdy tu przyjedziemy, to pół parkingu przed filharmonią zastawimy naszym sprzętem. ■
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
51
Słodko-gorzkie życie
Marilyn Monroe „Kiedy byłam mała, często chodziłam oglądać miejsce, w którym wielkie gwiazdy kina odciskają swe nagie stopy w świeżym cemencie. Stawiałam stopę na tych śladach i myślałam: Och! Są za duże. I… czułam się dziwnie, kiedy naprawdę to zrobiłam. Tego dnia zrozumiałam, że nie ma rzeczy niemożliwych”
Tekst, aranżacja sesji, makijaż, stylizacja
K
iedy po raz kolejny została odesłana z planu zdjęciowego do filmu „Słodki Kompromis” na kilkudniowy odpoczynek, udzieliła wywiadu dla magazynu Life, który ukazał się dokładnie w dzień przed jej śmiercią. Wydawała się w nim szczęśliwa, spokojna i pełna wiary w siebie. To właśnie wtedy wypowiedziała te słowa. W rzeczywistości w życiu osobistym Marilyn Monroe słodki kompromis pomiędzy dwoma diametralnie różnymi cechami jej osobowości nigdy nie istniał. To, co dostrzegamy ze zdjęć, na których widnieje Marilyn, to fikcja – prawie że namacalna ułuda. Jej boski i cudowny wizerunek nie jest ani trochę odbiciem jej charakteru i tego, co przeżywała w środku. ►
52
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Anna Jabłońska Zdjęcia Urszula Deręgowska Modelka Karolina Dachnowicz
IKONY stylu M.M. to najbardziej wysublimowany przykład kobiety, która za wszelką cenę łaknęła miłości. Autorka jednej z jej licznych biografii, Barbara Leaming, opisuje ją jako klasyczny przykład kobiety o dwoistej naturze. W dokumencie poświęconym filmowi Słodki kompromis – widać twarz Marilyn uśmiechniętą, rozbawioną, zadziorną i uwodzicielską. Pełną życia. Prawdziwa Marilyn była całkiem inna – przepełniona obrzydzeniem do samej siebie, udręczona, zdesperowana, w pogoni za wciąż niedoścignioną miłością. Marilyn była świadoma, iż to seksapeal okazywał się za każdym razem jej najlepszą i najskuteczniejszą bronią do walki z całym światem zewnętrznym, dlatego bardzo często po niego sięgała. Film Słodki kompromis nie został dokończony, w trakcie trwania zdjęć Marilyn odeszła na zawsze. Truman Capote pisze nowelę Śniadanie u Tiffany'ego, wzorując się na swojej najlepszej przyjaciółce: Marilyn... Rola Holly Golightly była przeznaczona właśnie dla Marilyn. Truman Capote, autor noweli Śniadanie u Tiffany'ego nie wierzył w to, że Audrey Hepburn pasuje do tej roli, nawet kiedy ekranizacja jego powieści odniosła ogromny, także kasowy sukces. Obydwie aktorki były przesłuchiwane – zarówno przez Trumana Capote, jak i George Pepparda. W końcowych rozgrywkach wytwórnia Paramount Pictures odrzuciła Monroe i wybrała Hepburn. Śniadanie u Tiffany'ego to bajka o Marilyn Monroe, zagrana pięknie przez Audrey Hepburn. Mimo że Audrey była idealna do tej roli i zdobyła dzięki niej międzynarodowe uznanie, ta rola należała do Marilyn. Powstała przecież z myślą o Monroe, a nawet więcej – była o niej samej. Rola Holly Golightly mogła być dla Marilyn rolą wszechczasów, rolą jej życia. Jednak za Audrey przemawiało to, że nie była sztuczna – przemieniała się z każdą nową rolą w prawdziwą siebie. To zadecydowało o jej zwycięstwie. Natomiast prawdziwa Marilyn była Normą Jean Baker, a stała się sztuczną kreacją samej siebie – Marilyn Monroe. Może w gruncie rzeczy pokonało ją uciekanie przez całe życie od samej siebie po to, by w końcu stać się ułudą, ulotną fikcją literacko-filmową. Michel Schneider w książ-
Reklama
ce „Marilyn Ostatnie Seanse” cytuje wypowiedź jej ostatniego psychoterapeuty Ralpha Greensona, który zwraca się do niej mówiąc, że jest aktorką i ludzie lubią ją oglądać. Monroe odpowiada, że na ekranie widzą kogoś innego. Natomiast Audrey była autentyczna i to właśnie zadecydowało o jej niewiarygodnym sukcesie jako Holly Golightly. Hepburn było bliżej do prawdziwej księżniczki, jej mama była hrabiną. Marilyn od samego początku wiodła smutne, samotne dzieciństwo, będąc oddawana z rąk do rąk do coraz to nowych rodzin zastępczych. Do końca odczuwała z tego powodu dyskomfort i ukrywała przed większością swoje pochodzenie. Śniadanie u Tiffany'ego to opowieść o Kopciuszku, który staje się księżniczką, a M.M. najzwyczajniej w świecie nie było to dane. Na ekranie nigdy nie widzimy Normy Baker przemieniającej się w M.M. – widzimy dopiero Monroe. Wszystko co istnieje przed – jest utajnione, ukryte. Ma się wrażenie, że nigdy tego nie było. Jakby sama Marilyn chciała ukryć to przed całym światem. Dlatego właśnie Marilyn mogła wydawać się sztuczna, nie do końca przygotowana, aby zagrać samą siebie. Podczas jednego ze swoich seansów psychoterapeutycznych powiedziała: „Czułam się zawsze jak ktoś pozbawiony osobowości i moim jedynym sposobem na to, by być kimś, było prawdopodobnie bycie kimś innym. To dlatego chciałam grać, być aktorką”. Diamenty najlepszym przyjacielem kobiety, czyli olśniewający styl M.M. Styl Marilyn, kobiety, która została okrzyknięta mianem najseksowniejszej kobiety świata, był nie tylko niepowtarzalny, pełen seksapealu, ale również elegancki i szykowny. Perły, diamentowa biżuteria w postaci wiszących kolczyków czy drogocennych naszyjników, sukienki, które kusiły i wzbudzały u wszystkich zachwyt. Włosy – zawsze farbowane na najjaśniejszy blond – są perfekcyjnym odwzorowaniem tezy, że mężczyźni wolą blondynki. Styl Marilyn Monroe to najczystsza i najdoskonalsza kwintesencja najprawdziwszej kobiecości połączonej z kuszącą niewinnością, kokieterią i słodkością pin-up girl. Anielski platynowy blond, krwisto czerwone usta, niezwykle seksowny pieprzyk i kobiece, apetyczne krągłości. Oto ►
IKONY stylu najbardziej charakterystyczne cechy Marilyn Monroe, które były jej stałą i nierozerwalną częścią. Lena Pepitone – jej osobista garderobiana, która później została jej najbliższą przyjaciółką i zaufaną powiernicą, twierdziła, że Monroe miała najciekawszy i najbardziej interesujący wygląd wśród wszystkich hollywoodzkich gwiazd. Tysiące razy układane włosy, niezliczoną ilość razy poprawiany makijaż, kilka warstw intensywnej czerwonej szminki i sztuczne rzęsy, które nakładane były niezwykle precyzyjnie, aby m.in. mocno podkreślić kąciki oczu. Lena opisuje, że zakupy z Marilyn były przeżyciem samym w sobie. Zawsze powtarzała, że pieniądze szczęścia nie dają, gdyż dopiero dają je zakupy. Zwykłe chodzenie po sklepach było jak poszukiwanie kreacji na premierę filmową czy inną uroczystą galę. Nigdy nie chciała nosić ubrań, które maskowałyby jakąkolwiek część jej ciała. Natomiast od czasu do czasu zakładała czarną perukę. „Inaczej będą mówić, że dojdzie do ekscesu” – komentowała. Jej ulubio-
nym sklepem był Bloomingdale’s, nie tyle z powodu dużego wyboru ubrań, ale przede wszystkim obecności tłumu, który mógł ją tam oglądać i dosłownie pożerać wzrokiem. Lena opisuje dalej, że pomimo tej całej uwagi kierowanej w stronę Marilyn, sama nie była nigdy pewna swojego wyglądu. Codziennie wynajdywała nową zmarszczkę, która psuła jej dobry nastrój. Pepitone zapewniała ją o jej szalenie dużej atrakcyjności, ale to wciąż było za mało. Nie wierzyła w żadne tego typu zapewnienia. Wolała słyszeć komplementy od nieznajomych osób, których zadaniem było jej nie rozpoznać. Zakładała wtedy swoją ulubioną czarną perukę, chustkę, malowała się bardzo delikatnie i wybierała do baru Manny Wolf’s Chophouse. Chciała wyglądać jak inna kobieta. Nie jak Marilyn. Po to, aby zobaczyć, co tak naprawdę ludzie o niej myślą. Spełnienie marzeń. Urzeczywistnienie tego, co niemożliwe... Dziecinko, udało Ci się! Wiele razy była oskarżana o brak talentu, choć zawsze mijało się to z prawdą. Wystarczy obejrzeć jedną z komedii z jej udziałem (Pół Żartem Pół Serio), by oprócz jej słodkich min i gestów dostrzec także jej możliwości aktorskie. Niewinna, zabawna, z ekstremalnym odczynem seksualności, lecz nie aż takim, który jednocześnie działałby odstraszająco i porażająco na widza – wrażliwa i tkliwa kobietka. Karierę rozpoczęła jako modelka i to zupełnie przypadkiem, podczas II wojny światowej, gdy fotograf wojskowy dostrzegł ją pracującą przy linii montażowej. Kiedy wytwórnia FOX zerwała z nią kontakt, Joe Schenck, jeden z najbogatszych ludzi w Hollywood, wziął Marilyn pod swoje skrzydła. Swój pierwszy kontrakt ze studiem filmowym podpisała w 1946 roku z Twentieth Century-Fox. Wystąpiła w takich przebojach filmowych jak Skłóceni z życiem, Pokochajmy się, Książę i Aktoreczka, Przystanek autobusowy, Słomiany wdowiec, Jak poślubić milionera, Mężczyźni wolą blondynki, Niagara, Asfaltowa dżungla, Wszystko o Ewie, a to i tak tylko część wszystkich filmów. Lena Pepitone w książce Marilyn Monroe Confidential pisze, że po wielu latach od śmierci Marilyn wciąż widnieje ona w naszych umysłach jako najjaśniejsza, najbardziej zmysłowa blond gwiazda kina XX wieku. Gwiazda, która powinna wieść życie całkiem inne od tego, jakie naprawdę wiodła. Pytanie, jakie zadają sobie autorzy wszystkich książek o Marilyn, brzmi zawsze tak samo: „Dlaczego jej życie poszło innym torem niż powinno i co było powodem, że miało tragiczny w skutkach finał?” ■
Sesję zdjęciową modelki stylizowanej na Marilyn Monroe przeprowadziła Urszula Deręgowska.
56
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
FOLKLOR
Alicja Haszczak z członkami SZPiT „Połoniny”.
Ocalić od zapomnienia
Urodziła się na Śląsku Cieszyńskim, sporą część dzieciństwa spędziła na Skalnym Podhalu, ale to Rzeszowszczyzna ze swoim folklorem zawładnęła jej sercem. Tak silnie, że Alicja Haszczak poświęciła życie, odszukując i pieczołowicie spisując tańce, melodie i stroje tego regionu. Uważa, że opinia, iż folklor to dziś cepeliada, jest krzywdząca i mówią tak ci, którzy go nie znają. Bo, co stanowczo podkreśla, folklor ma to do siebie, że jak się go raz pozna, to się go pielęgnuje i dba o niego, i kocha już do końca życia. I ona go zna i kocha.
Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak Folklor jest zupełnie naturalną sprawą dla każdego człowieka. Odkąd człowiek istnieje, odtąd jest taniec, bo taniec to przecież ruch. Tak mówi Alicja Haszczak, choreograf, założycielka Studenckiego Zespołu Pieśni i Tańca „Połoniny” i istniejącego w Rzeszowie od 14 lat Polonijnego Studium Choreograficznego, wyróżniona m.in. prestiżową nagrodą im. Oskara Kolberga za zasługi dla kultury ludowej oraz medalem Zasłużony dla Kultury Polskiej „Gloria Artis”, obchodząca w kilka miesięcy temu 60-lecie pracy twórczej. I trudno się z nią nie zgodzić. Bo jak zaprzeczyć komuś, kto folklor zna od podszewki? W takiej dyskusji można się tylko ośmieszyć i zaprezentować jako dyletant i ignorant. – Problem polega na tym, że my po prostu nie doceniamy tego, co mamy – uważa pani Alicja. – Kiedy na rzeszowskim Rynku tańczą nasze lokalne zespoły, to przychodzi garstka widzów,
58
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
ale kiedy przyjeżdża Polonia na festiwal, to są nieprzebrane tłumy. A przecież oni tańczą to samo co nasi.
„Skazana na folklor” Alicja Haszczak odkryła folklor będąc dzieckiem. Cóż, trudno się dziwić, skoro pochodzi z muzykalnej rodziny, urodziła się na Śląsku Cieszyńskim, który ma niezwykle piękny folklor, a II wojnę światową spędziła wśród górali. Dziś pani Alicja przyznaje ze śmiechem, że nieraz uciekała z domu na potańcówki i wesela. – Byłam dorastającą dziewczynką, ale już wtedy boczkowałam góralom i bardzo to lubiłam – wspomina. Po wojnie wróciła na Śląsk, gdzie w Liceum Pedagogicznym w Pszczynie wstąpiła do nowo założonego zespo-
FOLKLOR łu tanecznego. Była cennym nabytkiem, bo nie tylko świetnie tańczyła, ale sama tworzyła tańce góralskie. Po maturze rozpoczęła studia w Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie, gdzie już na pierwszych zajęciach prowadząca dostrzegła jej talent. W ten sposób świeżo upieczona studentka nie tylko wstąpiła do zespołu, ale została asystentką pani doktor i samodzielnie prowadziła zajęcia z tancerzami. – Potem los rzucił mnie do Rzeszowa, gdzie przyjechałam z mężem, który dostał pracę w WSK Rzeszów – wspomina pani Alicja. – Był rok 1952, a ja byłam jedną z trzech osób w mieście, które miały ukończone studia wychowania fizycznego. Z pracą nie miałam więc najmniejszych problemów. Pierwszą posadę dostałam w Liceum Pedagogicznym i od razu założyłam zespół taneczny. Ale to były ciężkie czasy, nie mieliśmy nic, żadnych strojów ani materiałów, z których moglibyśmy je uszyć. Na pierwsze występy na szkolnych akademiach dziewczęta uszyły sobie spódnice ze starych prześcieradeł, z bibuł zrobiłyśmy paseczki na spódnice, uszyłyśmy gorsety. W warkoczach też miały wstążki z bibuły, bo nie było szans na kupienie prawdziwych wstążek. I tak wyglądał strój łowicki. Chłopcy tańczyli w białych koszulach i spodniach, jakie mieli. Takie były początki. Alicja Haszczak uczyła wychowania fizycznego w wielu rzeszowskich szkołach i wszędzie, gdzie trafiała, od razu organizowała zespół taneczny. Niestety, większość z nich umierała śmiercią naturalną z chwilą, gdy pani Alicja odchodziła ze szkoły. – Ale ja bez zespołu żyć nie mogłam – szczerze wyznaje. – To było moje hobby, to było coś mocniejszego ode mnie. Ja to musiałam mieć, choć sprzeciw w domu, ze strony męża i dzieci, był ogromny.
Nieodkryta Rzeszowszczyzna Tańce regionu rzeszowskiego, które odkryła po przyjeździe do miasta, okazały się jej życiowym przeznaczeniem. Na studiach w Krakowie poznała tylko trzy tańce lasowiackie, znane jeszcze sprzed wojny. Pierwszych tańców nauczyła się od Lidii Nartowskiej z Jarosławia, która interesowała się folklorem tego regionu i opisała tańce lasowiackie, trzy tańce przeworskie i najpopularniejsze tańce rzeszowskie: polkę bez noge, polkę w lewo, walc rzeszowski i oberka rzeszowskiego. Znane były też cztery tańce krośnieńskie. To niewiele, jak na tak duży region jak Rzeszowszczyzna. A pani Alicja wiedziała doskonale, że chcąc prowadzić zespoły tańca ludowego, musi sama odszukać więcej tańców. W tym czasie dojrzała w niej myśl, by z nauką wychowania fizycznego przenieść się na uczelnię wyższą. Okazja nadarzyła się sama, gdy jej tancerze z zespołu prowadzonego w Technikum Samochodowym zaczęli studia na Politechnice Rzeszowskiej. – Jasiu Maślanka i Antoś Różański poszli do rektora Niedzielskiego i przekonali go, żeby przyjął mnie na uczelnię – śmieje się pani Alicja. – Rektor zgodził się na założenie zespołu, choć nie było na to funduszy. Przez pierwszy rok pracowałam tam społecznie i znowu wszystko zaczynałam od początku. To był rok 1969, a ja w pierwszym składzie miałam już 10 par, nie miałam jednak repertuaru, jaki powinien mieć zespół uczelniany. Rozpoczęłam więc poszukiwania. Jeździłam do Gaci, gdzie założyciel tamtejszego zespołu przekazał mi bardzo dużo tańców, był też pan Jakielaszek, muzyk, który dużo pamiętał. To byli ludzie, którzy pamiętali tańce, ale jak ►
Alicja Haszczak.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
59
FOLKLOR mówili: „nikt nas nigdy nie pytał, co my tam tańcowały”. A ja jeździłam i pytałam, i tak rósł mój zbiór. Miałam już tańce gorlickie, przeworskie, odnajdywałam stroje lokalne, jakich nikt wcześniej nie szył dla zespołów. I tak zachwyciłam się tym rzeszowskim folklorem, bo to najpiękniejszy, najbogatszy folklor w kraju, z pięknymi tańcami i muzyką – podkreśla założycielka SZPiT „Połoniny”.
Roztańczone „Połoniny”
Zespół „Połoniny” od lat słynie z pięknych tańców regionu rzeszowskiego. Można nawet powiedzieć, że się w nich specjalizuje. Taki kierunek obrała jego założycielka po festiwalu w Lublinie w 1971 roku, na którym „Połoniny”... nie wystąpiły. Co prawda miały się tam zaprezentować, ale władze centralne w ostatniej chwili zdecydowały, że zastąpi je zespół z Łodzi. Ten co prawda nie tańczył tradycyjnych tańców ludowych, jedynie narodowe, ale władzom zależało, żeby w mieście fabrycznym był folklor. Na festiwal pojechała więc sama założycielka rzeszowskiego zespołu. – Tam spotkałam się z profesorem Józefem Bursztą, etnologiem i muzykiem, pochodzącym z Grodziska Dolnego, który w tym czasie pracował w PAN w Poznaniu. Zaprosił mnie na kawę i przyznał, że to ja z moim zespołem powinnam tu być i występować. Ale doradził mi, że jeśli chcę, by mój zespół się rozwijał, żeby coś znaczył w Polsce, to powinnam zająć się tylko folklorem rzeszowskim. Przekonywał, że są już zespoły, które tańczą tańce różnych regionów, więc pewnie i tak nigdy im nie dorównamy, bo są z większych miast i mają większe pieniądze na działalność. A jeśli zajmę się tylko folklorem rzeszowskim, to będziemy się wyróżniać. On docenił naszą pracę, która nie była łatwa, bo folklor nie był opisany, sama musiałam szukać tańców, strojów, a nie było nawet papieru, żeby cokolwiek wydrukować – wspomina pani Alicja. Poszukiwania przyniosły efekty – „Połoniny” stały się zespołem oryginalnym, który szybko zaczęto doceniać. I kiedy kilkuletni zespół pojechał na festiwal do Katowic, zrobił tam furorę. Na 26 zespołów rzeszowski zajął 4. miejsce. Natomiast panią Alicję namówiono, by zbierane przez ten czas tańce, melodie i stroje opisała w książce. Niestety, kiedy książka była gotowa, ówczesna rzeczywistość postawiła kontrę – nie było papieru na druk. Dopiero po sześciu latach nadarzyła się okazja, by ją wydać, a pani Alicja, czekając na samolot do Stanów Zjednoczonych, nanosiła ostatnie poprawki w książce. – To było szaleństwo. Jeszcze dziś znajduję tam błędy – mówi. Do dziś napisała lub była współautorem kilku pozycji o folklorze rzeszowskim. W „Weselu rzeszowskim” opisywała tańce obrzędowe wesela rzeszowskiego, wydała też książkę „Tańce lasowiackie”, współtworzyła „Wesele krzemienieckie” i „Leksykon tańców polskich”, a ostatnio ukazały się „Tańce rzeszowskie”, wydane z okazji 60-lecia pracy zawodowej. W każdej z nich skrupulatnie opisuje folklor Rzeszowszczyzny. Jednak na pytanie, ile tańców odnalazła, opisała i, jakkolwiek by na to spojrzeć, ocaliła od zapomnienia, odpowiedzi nie zna. – Nie wiem, naprawdę – przyznaje z rozbrajającą szczerością. – Ale policzmy.
60
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Po chwili obliczeń okazuje się, że pani Alicja ma na swoim koncie aż 120 tańców. Do tego trzeba doliczyć spisane melodie, opisane stroje, nawet przygotowane gotowe wykroje, na podstawie których można szyć stroje dla zespołów. To efekt wieloletniej pracy i poszukiwań. – Ja mam już ucho tak wyrobione na rzeszowskie tańce i tak wiem, co która wieś mogła tańczyć i grać, że oni mi już ciemnoty nie wcisną – mówi z uśmiechem. – Chłopów trzeba znać, a poznaje się ich, jak się z nimi spotyka, rozmawia. Zbierając tańce rzeszowskie spotkałam dwie siostry, Stefkę i Anielkę z Matysówki. Tańczyły w parze, bo brakowało mężczyzn w zespole, więc Anielka tańczyła jako chłop. Pewnego razu przyjechały na przegląd zespołów ludowych. No i wyszły na scenę, zrobiły przysiad i zaczęły tańczyć polkę. Wyglądało to makabrycznie. Ludzie zaczęli się śmiać, zwłaszcza mężczyźni, bo wyglądało to naprawdę pokracznie. Później zapytałam tę Anielkę, kto ich tego nauczył, bo ciągle szukam nowych tańców do książki i może ten taniec też trzeba opisać. A ona na to: Łee, pani, tego ani se nie pisujcie, bo my se to obie ze Stefką wymyśloły. Bo my chciały, żeby tak było inacy. Domyślałam się tego, bo nigdy czegoś podobnego nie widziałam - śmieje się.
Polonia, ach Polonia
Z Polonią Alicja Haszczak jest związana od dawna, od początku działa przy Światowym Festiwalu Polonijnych Zespołów Folklorystycznych. Jak mówi – Polonię zna od podszewki. Bo poznała Polonusów nie tylko, gdy przyjeżdżają do Rzeszowa, ale sama też jeździła do Stanów Zjednoczonych i tam z nimi pracowała. I docenia to, jak kochają folklor. Niestety, chyba bardziej niż my, którzy mamy do niego łatwiejszy dostęp. A to właśnie zespoły polonijne bardzo dbają o folklor, wciąż się rozwijają. Alicja Haszczak szczerze przyznaje, że początkowo ich repertuar był bardzo słaby, ale dziś, m.in. dzięki studium choreograficznemu, które założyła 14 lat temu, poziom tych zespołów jest bardzo wysoki. Do tego stopnia, że często to Polonusi wytykają błędy naszym zespołom tanecznym. Dla Polonii Alicja Haszczak to niemalże guru choreografii. Tak jak Rzeszów jest dla nich światową stolicą folkloru. – Niedocenianą, niestety – uważa. – A przecież nasz festiwal to ewenement na skalę światową, a nasz folklor jest najpiękniejszy. Żaden inny kraj w Europie nie ma tego, co mamy my. Taka różnorodność. Przykre tylko, że we władzach brakuje osób, które by o to zadbały. Dobrze, że choć młodzi, wykształceni ludzie to doceniają. A szczególnie mężczyźni. Bo jak się chłopak zaraził folklorem, to się go żadnym sposobem z zespołu nie wyrzuciło. Dziewczyny częściej rezygnowały, ale mężczyźni folklorowi są wierniejsi. Jaka zatem będzie przyszłość folkloru? Pani Alicja jest spokojna. Twierdzi, że choć nierzadko niedoceniany, nie zginie. – Będzie istniał, w trochę innej formie, ale będzie trwał. Może jedynie dojść do tego, że będziemy się uczyć polskości i polskiego folkloru od Polonii właśnie, która go docenia i kocha całym sercem – puentuje Alicja Haszczak. ■
Reżyser, scenarzysta i operator z Jedlicza. Twórca wielu – jak przekornie nazywa swoje filmy – komedii romantycznych
Wojciech
SMARZOWSKI – specjalista od trudnego kina Gdyby nie konieczność promowania swoich filmów, o Wojtku Smarzowskim nie wiedzielibyśmy pewnie nic, a tak wiemy… niewiele. Urodzony w Korczynie koło Krosna reżyser, który młodość spędził w Jedliczu i nadal dużym sentymentem darzy rodzinne strony, jak tylko może unika wszelkich rozmów i wywiadów. Zapytany o swoją niechęć do rozmów z mediami stwierdził, że przecież dzięki wywiadom nie zrobi lepszego filmu. A filmy robi znakomite: głośne „Wesele”, świetny „Dom zły”, wstrząsająca, obsypana nagrodami „Róża”. Na początku lutego w kinach zadebiutowała jego „Drogówka”. Smarzowski nie daje sobie odpocząć - właśnie zakończył prace nad filmem na podstawie książki Pilcha „Pod mocnym aniołem”, teraz przymierza się do realizacji filmu o rzezi wołyńskiej. Mówi się o nim: bezkompromisowy, konsekwentny, oryginalny twórca współczesnego kina polskiego. On sam jest zadowolony, że nie musi dla pieniędzy kręcić jakieś nudnej komedii romantycznej na podstawie kiepskiego scenariusza. Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Next Film
62
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
FILM
Ostatnia aktywność reżysera przypomina trochę pracę Woody’ego Allena, który kręci jeden film rocznie, ale o ile ostatnim filmom Allena można zarzucić to i owo – gdy się jest zbyt wymagającym widzem, o tyle kolejne filmy Smarzowskiego są dla widza prawdziwym rarytasem. – Moja praca nie ma nic wspólnego z Woody Allenem – wyjaśnia reżyser. – Po prostu nie wiem, ile przede mną jeszcze jest lipców, planów filmowych mam sporo, sił na szczęście też, moje poprzednie filmy pracują na następne i na razie wchodzę z historii w historię.
PIŁKARZ I KINOMAN NAFTY Wojtek Smarzowski 18 stycznia skończył 50 lat. Urodził się w Korczynie w 1963 roku. – Byłem dwa tam razy. Raz jak się urodziłem i niewiele z tamtego okresu pa-
miętam, a drugi raz po wypis aktu urodzenia. A może to mój brat odebrał? Tego też nie pamiętam – przyznaje reżyser, dodając, że czuje się szczególnie związany z Jedliczem. Bliskie relacje reżysera z rodzinnymi stronami znane są także jego współpracownikom. Jedna z osób z firmy producenckiej mówi o „wzajemnym sentymencie Wojtka i Podkarpacia”, inna, z firmy odpowiedzialnej za promocję „Drogówki”, przyznaje, że Smarzowski bardzo często wspomina rodzinne strony. W Jedliczu ukończył szkołę podstawową i liceum, korzystając z – jak to określił w jednym z nielicznych wywiadów – dwóch atrakcji: kina „Nafta” i klubu sportowego „Nafta”. W kinie oglądał wszystko to, co się dało. W klubie zaś był piłkarzem na lewej obronie lub na środku, albo lewej pomocy. Ciężko trenował. Jednak rozczarowanie piłką nożną przyszło w 1976 roku podczas meczu Stali Mielec z Realem. „Podobno chłopaki z Realu zostali zakwaterowani w hotelu robotniczym, po czterech w jednym pokoju. Ale i tak wygrali 2:1. Widziałem ten mecz i byłem załamany. Byliśmy trzecią drużyną świata, a tu mistrz Polski przegrywa z jakąś hiszpańską drużyną u siebie!”(Playboy, 2/2012). Po maturze uczęszczał do studium pomaturalnego w Krośnie, i choć go nie ukończył, to właśnie tam nauczył się czytać kino, a nie tylko je oglądać. Na studia filmoznawcze na Uniwersytecie Jagiellońskim poszedł głównie po to, by uniknąć powołania do wojska. Studia go jednak nie zainteresowały, więc po roku zaczął studiować na wydziale operatorskim Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej, Telewizyjnej i Filmowej w Łodzi. Po studiach wyjechał do Niemiec – był barmanem, kierowcą, pracował też fizycznie. Zarobione tam marki wydał na wynajęcie mieszkania w Warszawie, gdzie przez kilka lat pracował jako operator różnych programów i realizacji telewizyjnych, czasem reklam i teledysków (m.in. „To nie ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
63
FILM
był film” zespołu Myslowitz, nagrodzony Fryderykiem). Przełom nastąpił pod koniec lat 90. ubiegłego stulecia, gdy dla Teatru Telewizji zrobił „Małżowinę”, a w 2001 roku „Krucjatę”. Przestał być anonimowy, a w 2004 roku jego nazwisko wręcz nie schodziło z ust Polaków, oczywiście za sprawą „Wesela”, filmu jakże innego od popularnych wtedy lekkich i przyjemnych obrazów w stylu „Chłopaki nie płaczą”, „Kilerów dwóch”, „Poranek kojota” czy „E=mc²”.
FILMY DLA WIDZA POSZUKUJĄCEGO Kino Smarzowskiego nie jest łatwe ani przyjemne. To filmy dla widza poszukującego, który sam ma zinterpretować przedstawianą mu historię. „Wesele” (2004 r.) powstało z obserwacji niektórych sytuacji i postaci, a nawet dialogów zasłyszanych na podkarpackiej wsi. Przed napisaniem scenariusza reżyser obejrzał kilkanaście kaset wideo z wesel różnych, obcych mu ludzi. Sam zresztą raz miał okazję być kamerzystą weselnym, gdy ten prawdziwy „zaniemógł”. Mimo że już wtedy był znany w polskim kinie, a na życie zarabiał jako reżyser „Na Wspólnej”, na realizację dużego filmu fabularnego, niestety, nie miał wystarczających funduszy. „Wesele” natomiast dało mu możliwość kręcenia filmu małą cyfrową kamerą – Mini DV. Po premierze Smarzowskiemu zarzucono, że nie lubi Polski i Polaków, że utrwala stereotypy, że jak w ogóle śmiał w taki sposób pokazać Polskę. On jednak chciał sprowokować, sprawić, żeby widz się zatrzymał i zastanowił się nad tym, jak żyje. Poza tym każdemu bohaterowi dał linię obrony (tak też robi w kolejnych swoich filmach) – „Część Polaków po latach bardzo ciężkich znalazła sposób na zarabianie pieniędzy. Mogą więc realizować swoje marzenia. Najczęściej materialne, niestety. Nie kupuje się książek, że o czytaniu nie wspomnę, ale trzeba mieć dobre auto albo zrobić wystawną fasadę domu, zmienić kafelki w łazience,
64
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
bo to się liczy w lokalnej społeczności. Zrobiłem „Wesele” przeciw takim wzorcom”- wyjaśniał (Polityka, 2009). „Wesele” zostało obsypane licznymi nagrodami, a Smarzowskiego uhonorowano Paszportem Polityki za „mistrzowską reżyserię oraz bezkompromisowość w portretowaniu brzydszej twarzy naszej codzienności”. Niestety, „Wesele” nie przyniosło większych pieniędzy i Smarzowski wrócił na pewien czas do seriali („Na Wspólnej”, „Londyńczycy” i „BrzydUla”). Po czterech latach od „Wesela” zaczął pracować nad kolejnym autorskim filmem, którego realia umieścił w Bieszczadach. „Dom zły” (2009 r.) – reżyserski popis Smarzowskiego – został nagrodzony na wszystkich możliwych festiwalach w Polsce (Orzeł dla Najlepszego Reżysera, Złota Kaczka dla Najlepszego Filmu, Złoty Lew dla Najlepszego Reżysera), otrzymał wyróżnienia na festiwalach w Locarno i Karlowych Warach. „Dom zły” nie stał się jednak kasowym przebojem. Kolejny film jedliczanina udowodnił, że do kin nie chodzą głównie miłośnicy komedii romantycznych czy efektów specjalnych. „Róża”, wyświetlana w kinach w 2012 roku, zgromadziła pokaźną widownię (400 tysięcy osób), choć może nie tak liczną, jak jej się należało. Widzowie odbierali film jako piękną, ale brutalną i przejmującą historię o okrutnych czasach. Smarzowski natomiast szczerze przyznał, że chciał nakręcić historię miłosną w czasach nieludzkich. Ale to właśnie jest cały Wojtek Smarzowski – historia miłosna w jego mniemaniu niekoniecznie pokrywa się z tym, co o historii miłosnej myśli przeciętny widz. Na początku lutego w kinach zadebiutowała „Drogówka”. – To film o głupocie kierowców, o absurdalnych przepisach drogowych, o korkach ulicznych, autostradach na papierze i dziurawych jezdniach w rzeczywistości. Sytuacje w nim przedstawione mogły mieć miejsce, ale niekoniecznie właśnie mnie się przydarzyły. Z mojego punktu widzenia jest to obraz prawdziwy. Myślę, że wielu widzów było na tylnym siedzeniu radiowozu i dawało w łapę. Ten
FILM film jest o tym, że jak są ci, którzy biorą, to są też ci, którzy dają. Obraz policji w filmie jest być może nieco mroczny, ale sądzę, że poszczególnych policjantów, a jest ich siedmiu, widz polubi, co mam nadzieję zrównoważy ten nieco ponury obraz policji – mówi Wojtek Smarzowski.
PRACY DUŻO, POMYSŁÓW JESZCZE WIĘCEJ Gdy na ulicach zaczęły się pojawiać plakaty promujące „Drogówkę”, Smarzowski już kończył zdjęcia do filmu o roboczym tytule „Anioł” na podstawie książki Jerzego Pilcha. Film ma wejść do kin w 2014 roku. Ma też zamiar przenieść na ekrany rzeź wołyńską i „Klarę” Izy Kuny. Marzyła mu się ekranizacja „Warunku” Eustachego Rylskiego, ale pisarz wyraźnie zasugerował, że książka jest absolutnie „niefilmowa”. Od lat chodzi mu po głowie nakręcenie filmu o GROM-ie, filmu związanego z piłką nożną oraz serialu kryminalnego. Smarzowski, choć ma predyspozycje, nie ma żadnego ciśnienia, żeby pracować za granicą. Woli robić coś na własnym podwórku, z którego czerpie tematy na kolejne filmy i gdzie nad wszystkim może mieć kontrolę. Także na tym podwórku z dzieciństwa i młodości. – Czasem podsłucham, przyswoję sobie kawałek dialogu, strzęp historii. Ale to samo robię w Warszawie, na tym polega moja praca. Jeśli chodzi o Podkarpacie, to akcję „Wesela” umieściłem właśnie na Podkarpaciu, a „Domu złego” w Bieszcza-
dach. I póki co wystarczy, bo następna w planach jest opowieść o rzezi wołyńskiej – zdradza reżyser. Lubi otaczać się tymi samymi aktorami (m.in. Marian Dziędziel, Bartłomiej Topa, Arkadiusz Jakubik, Marcin Dorociński, Robert Więckiewicz, Agata Kulesza), którzy dają mu poczucie bezpieczeństwa, ale daje też szansę nowym nazwiskom, takim, które mogą wprowadzić nieco chaosu na planie. Robert Więckiewicz, którego zobaczymy w kolejnym filmie Smarzowskiego – „Anioł”, podkreślał w jednym z telewizyjnych wywiadów, że Smarzowski mało mówi, w związku z czym daje aktorowi szansę i przestrzeń na stworzenie czegoś własnego. Smarzowski nie ogranicza się jedynie do reżyserowania filmów. Jest reżyserem reklam oraz teledysków, w styczniu 2012 r. pojawił się klip jego autorstwa zespołu „Dr Misio” (frontmenem grupy jest Arkadiusz Jakubik – przyp. red.) do piosenki „Młodzi”. Pochodzący z Jedlicza reżyser prywatnie jest ojcem dwóch synów, siedmio- i jedenastoletniego. Choć nigdy o tym wprost nie mówi (o sprawach osobistych i rodzinnych nie wypowiada się w ogóle, co w polskim show-biznesie, pełnym celebrytów, jest wręcz egzotyką), rodzina jest dla niego ogromną wartością. „Jeśli nie uda mi się film, to nie popadnę w depresję, bo robienie filmów nie jest dla mnie najważniejsze na świecie. Przychodzę do domu i widzę ważniejsze rzeczy. Nie przychodzę i też je widzę” (Playboy 2/2012). Smarzowski chciałby nakręcić jeszcze jeden film, pozornie zupełnie do niego nie pasujący. To ma być baśń, dla syna. ■
Jacek Koszczan.
Sztetl Dukla i miasteczko Dukla Z Jackiem Koszczanem, prezesem Stowarzyszenia na Rzecz Ochrony Dziedzictwa Żydów Ziemi Dukielskiej – Sztetl Dukla, rozmawia Antoni Adamski Na Pana wizytówce nazwa stowarzyszenia napisana jest także w języku hebrajskim. Zaś poniżej – również w obu językach – maksyma: „Czas omija miejsca, o których pamiętamy”. Kto to Panu przetłumaczył? Przyjaciele znający hebrajski. Sam nauczyłem się trochę tego języka. Na tyle, aby odczytać nazwiska i daty na macewach na dukielskim kirkucie. Skąd to zainteresowanie? d dawna stawiałem sobie pytanie: kto żył na tej ziemi? Przecież oprócz Polaków byli tu Łemkowie, Ukraińcy, Żydzi. Pozostała po nich wielokulturowa tradycja, która świadczy dziś o bogactwie tej ziemi. Przez długi okres była to tradycja zapomniana. Trzeba zacząć odczytywać te ślady. Bez tego pozostaniemy ślepi na naszą przeszłość. Kogo ta przeszłość interesuje? Jesteśmy grupą 20 osób w wieku od 20 do 45 lat. Są w niej: artysta-plastyk, pedagog, kulturoznawca, antropolog kultury, przedsiębiorca, grafik komputerowy, emeryci oraz kilko-
O 66
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
ro studentów. Wszyscy jesteśmy Polakami. Nie ma wśród nas osób pochodzenia żydowskiego. Ja jestem najstarszy: mam 45 lat. Żona Joanna napisała pracę dyplomową na temat sanockich Żydów w okresie międzywojennym. Jest autorką cyklu artykułów o Żydach dukielskich zamieszczonych w ubiegłym roku w lokalnym miesięczniku „DPS”. Córka Kamila studiuje judaistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W roku 2011 zarejestrowaliśmy Stowarzyszenie, które ma w nazwie „Sztetl Dukla”, co w języku jidisz oznacza miasteczko, lecz także wspólnotę żydowską. Od czego Pan zaczął? Od zgromadzenia fachowej literatury. A ponieważ interesuję się zbieraniem staroci, ukierunkowałem swoje hobby: gromadzę dokumenty i pamiątki judaistyczne. A przecież od dziesięcioleci nie ma ani w Dukli, ani w okolicy ani jednego Żyda. Zaczęliśmy od poszukiwań w innych krajach. W dobie Internetu i Facebooka te poszukiwania są znacznie prostsze niż kiedyś.
WIELOKULTUROWE Podkarpacie Kto jeszcze żyje spośród dukielskich Żydów? Nieliczni. Grupka 8-9 osób. Najstarszym z nich jest Herman Altholz i jego brat Chaim. Mają około dziewięćdziesiątki i mieszkają w Jerozolimie. Potomkowie dukielskich Żydów są rozrzuceni po całym świecie. Spotkamy ich w Stanach Zjednoczonych, Belgii, Niemczech, Izraelu. Przyjeżdżają do Polski? Postaraliśmy się o umieszczenie Dukli na Szlaku Chasydzkim. Od tego czasu pojawiają się u nas Żydzi, którzy szukają swoich korzeni. Na przykład Jill Oriane Tarlau z Kalifornii, wnuczka rabina Samuela Blocha z Dukli. Chcą odzyskać dawne majątki? Powstają jakieś konflikty? Nie. Nie mają żadnych roszczeń. Są ciekawi, jak wygląda miejsce, które znają z opowiadań ojców i dziadów. To wspomnienia o różnym zabarwieniu: dobre i złe... awet koszmarne, ale dotyczą one okresu okupacji hitlerowskiej. W czasach pokoju obie społeczności żyły w miarę zgodnie, wspierając się nawzajem w trudnych momentach dziejowych. Zachowała się fotografia Rynku z okresu międzywojennego. Możemy na nim zobaczyć kamienicę z szyldem: „Sklep chrześcijański”. Właściciel podkreślił w ten sposób, że to polski interes, bo sieć handlu i usług zmonopolizowali Żydzi. A jednak w Dukli nie było poważniejszych konfliktów, ani – tym bardziej – pogromów. Zachował się np. zapis, iż w roku 1901 właściciel Dukli – hrabia Męciński – wsparł zasiłkiem pieniężnym najbiedniejszych członków kahału oraz sfinansował budowę mykwy (łaźni rytualnej). Z kolei w roku 1938 miejscowi Żydzi zakupili dwa karabiny maszynowe dla szwadronu KOP-u. Zachowało się zdjęcie z uroczystości ich przekazania przedsta-
N
Dom rabinów na dukielskim Rynku. wicielom armii. Na Rynku spotkali się z tej okazji Żydzi w tradycyjnych chałatach, Polacy i przedstawiciele innych mniejszości etnicznych. Co robi Stowarzyszenie? Działamy krótko, ale intensywnie. Po artykułach historycznych na łamach miesięcznika „DPS” zorganizowaliśmy w ub.r. obchody 70. rocznicy zagłady społeczności żydowskiej. 13 sierpnia 1942 r. na rozkaz hitlerowców miejscowi Żydzi zgromadzili się przed pałacem. Tu Niemcy dokonali selekcji, która w każdym wypadku oznaczała wyrok śmierci: natychmiastowy lub odroczony w czasie. Na uroczystość przyjechał Herman Altholz z grupą czterdzieściorga krewnych i przyjaciół. Na Rynku ustawiliśmy powiększenia 14 przedwojennych zdjęć, a on opowiadał, ►
Dom rabina Seemana.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
67
WIELOKULTUROWE Podkarpacie jak żyło się w tamtych czasach. Towarzyszyły mu tłumy słuchaczy – dzisiejszych mieszkańców, dla których była to odległa historia, rzeczywistość zapomniana, nieznana. Wieczorem zorganizowaliśmy pokaz filmów, m.in. dokumentalnych, o tematyce żydowskiej, autorstwa red. Andrzeja Potockiego z Telewizji Rzeszów. A później była premiera naszego filmu pt.: „Dlaczego?” Stowarzyszenie produkuje filmy? Na razie zrobiliśmy tylko jeden. To 38-minutowy dokument poświęcony historii miejscowej społeczności żydowskiej. Są w nim archiwalne zdjęcia, wywiady z mieszkańcami pamiętającymi wydarzenia okupacyjne oraz inscenizowane sceny, które odtwarzają przebieg najdramatyczniejszych wydarzeń Holocaustu w Dukli. Kto go reżyserował? Macie profesjonalnych filmowców? Ja, to mój debiut. Autorem zdjęć jest Damian Walaszek, uczeń II klasy liceum w Zespole Szkół w Dukli. Wcześniej został odpowiednio przeszkolony. Kompozycją scen zajął się Juliusz Stola, miejscowy fotograf, zaś efektami specjalnymi Bartosz Korkuć, specjalista od animacji komputerowej – jedyna w naszym zespole osoba po studiach filmowych. Kto grał w inscenizacjach? zięło w nich udział ok. 50 osób, od dzieci po ludzi starszych. Nie dopuściłem do żadnej amatorszczyzny. Filmowi Żydzi ubrani zostali w stare kapelusze i chałaty z moich zbiorów. Większość strojów została uszyta specjalnie na potrzeby filmu. Sukni kobiecych szukaliśmy w szmateksach. Były odpowiednio przerabiane, dopasowywane na miarę, doszywaliśmy modne wtedy falbany itd. Mundury Baudienstu - służby budowlanej, czyli ukraińskich junaków, którzy kopali dół przed egzekucją Żydów, zostały wiernie skopiowane z fotografii. Z mundurami hitlerowców nie było żadnych problemów. W filmie wzięła udział grupa rekonstrukcyjna „San” z Sanoka, odtwarzająca sceny batalistyczne z czasów II wojny światowej.
W
Oszczędziliście jednak widzom widoku egzekucji... Za dużo jest krwi i trupów w dzisiejszym kinie. Nasz film mają oglądać dzieci i młodzież. Trzeba zostawić pole dla ich wyobraźni. Niedopowiedzenia są celowe. Chodzi o to, aby zaciekawić widza, który później ma sam poszukiwać materiałów historycznych, aby poszerzyć swoją wiedzę. Za to nie „puściliśmy” żadnego szczegółu. Głęboki dół wydrążyłem koparką na działce szwagra. Ten dół na filmie pogłębiali łopatami junacy Baudienstu. Przygotowanie sceny trwającej na filmie kilka sekund wymaga wielu dni pracy. Jak odtworzyliście przedwojenne wnętrze synagogi? Przecież synagoga dukielska od roku 1940 stoi w ruinie. ynagogę dukielską zagrała w filmie synagoga w Łańcucie – zachowana dzięki interwencji u Niemców hr. Alfreda Potockiego. Oba wnętrza były do siebie bardzo podobne. Zbliżony był kształt bimy (podwyższenie, z którego czytano Torę), malowidła na ścianach z cytatami ze świętych ksiąg. Świetnie pokazaliście szabasową wieczerzę. To zwyczajny obiad. Musieliśmy zrezygnować z szabasu. Żydzi nie godzą się, by posiłki liturgiczne były odtwarzane przez gojów. Za to wnętrze chałupy żydowskiej jest znakomite. Scena posiłku kręcona była w Miasteczku Galicyjskim w sanockim skansenie. Scenę z ukrywającymi się Żydami umieściliśmy w głębokich, sklepionych piwnicach dukielskiego ratusza. Co sprawiało największą trudność? Znalezienie krowy bez unijnego kolczyka w uchu, która wystąpiła w kilku ujęciach. Scenę przenoszenia się Żydów do dukielskiego getta kręciliśmy w Jasionce koło Dukli. Zainteresowanie było ogromne. Zbiegła się cała wieś. Mieliśmy nadmiar kandydatów: każdy chciał grać w filmie. Dziewczynom marzyła się kariera Angeliny Jolie. Jakie były koszty filmu? Zaledwie 6 tys. zł. Pieniądze przyznało nam Muzeum Historii Polski w Warszawie w ramach projektu „Patriotyzm
S
Ruiny synagogi w Dukli. Jacek Koszczan na dukielskim kirkucie.
68
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Rynek w Dukli: większość kamieniczek należała do Żydów. jutra”. Płytkę z filmem otrzymała każda szkoła w gminie do wykorzystania na lekcjach historii. Mamy nadzieję, że zainteresuje się nim Telewizja Rzeszów. Jakie są wasze plany? Kolejny film pod tytułem „Sumienie”. Będzie on pokazywał losy dukielskich Żydów po 13 sierpnia 1942 r. To data rozpoczęcia Holocaustu w miasteczku i okolicy. Mamy dwadzieścia godzin nagrań filmowych. Są to opowieści sześciu rodzin o tamtych wydarzeniach. Wstrząsająca jest np. relacja Anny Szubrych, której rodzice przechowywali dwóch braci Guzików. Ukrywali się przez dwa lata w specjalnie przygotowanym schowku. „To było życie na beczce prochu” – wspomina tamtą sytuację. Czy w filmie będą inscenizacje wydarzeń historycznych? Tak, oczywiście. Czekamy na większy śnieg, aby pojechać w Bieszczady. Mamy tam kręcić scenę z zesłańcami syberyjskimi. Będzie także pożar dukielskiej synagogi w 1940 r., którą hitlerowcy podpalili wraz ze spędzonymi do niej Żydami, oraz sceny z kamieniołomu z Lipowicy, gdzie pracowali żydowscy niewolnicy. Jak pokazać na filmie pożar synagogi? Przy dzisiejszych środkach technicznych nie ma z tym najmniejszego problemu. A jak podnieść dukielską synagogę z ruin?
To niestety przekracza możliwości stowarzyszenia, nawet w wypadku gdybyśmy dostali dotację. Nie dysponujemy kwotami, które są potrzebne do prowadzenia tak poważnych prac budowlanych. Co możecie zrobić? aprowadziliśmy porządek na dwóch kirkutach. Przywieźliśmy głaz z kamieniołomu w Lipowicy. Wmurowana zostanie tam tablica poświęcona pamięci ofiar Holocaustu. Przygotowujemy się do drugich Dni Kultury Żydowskiej. W planach: spektakl teatru z Lublina, targ na Rynku w strojach z epoki, zaś koło synagogi – wesele żydowskie z ucztą dla wszystkich zgromadzonych, modlitwa ekumeniczna, w której wezmą udział przedstawiciele Kościołów: rzymskokatolickiego, prawosławnego, greckokatolickiego oraz rabin. Dla dzieci mamy specjalny program – „Trzy dni z trzema kulturami: polską, łemkowską i żydowską”. Dwa ostatnie działania prowadziliśmy po raz pierwszy w ubiegłym roku dzięki życzliwości i pomocy pana burmistrza Marka Góraka oraz Rady Miasta Dukli. Pokażecie wtedy wasz drugi film? Na razie staramy się o fundusze. Jeżeli dostaniemy w maju kolejny grant z Muzeum Historii Polski, w lipcu i sierpniu będziemy kręcili inscenizacje. Pokazanie filmu będzie możliwe w sierpniu, w czasie II Dni Kultury Żydowskiej.
Z
Dukielscy Żydzi Żydzi zaczęli osiedlać się w Dukli zapewne na przełomie XVI i XVII stulecia. W 1742 r. mieli już swoją gminę (kahał) i synagogę drewnianą, a od 1758 r. – murowaną. W 1900 r. w mieście żyło 2539 Żydów (79 proc. mieszkańców), w 1924 r. – 72 proc. Wybuch wojny spowodował ucieczkę wielu Żydów na wschód. W 1942 rozpoczął się Holocaust. 12 lutego hitlerowcy zastrzelili 11 Żydów na miejscowym kirkucie (cmentarzu). 2 tys. zgromadzonych w Dukli Żydów zginęło w obozie zagłady w Bełżcu. 100 osób – żydowską inteligencję, wywieziono do Barwinka i rozstrzelano na stoku góry Budna. Pozostałych 200 mężczyzn pracowało w kamieniołomach i przy remoncie dróg. We wrześniu 1944 r. hitlerowcy zabili Mieczysława Roja wraz z 5 Żydami, których ukrywał. Wojnę przeżyło ok. 150 osób, z których 100 wróciło z Rosji. W mieście zachowały się ruiny synagogi, spalonej w 1940 r., budynek bursy (szkoły) żydowskiej oraz dwa kirkuty z blisko 200 macewami (nagrobkami). Z Dukli pochodzili Naftali i Gitel Rubinsteinowie, rodzice Heleny Rubinstein (1872-1965) – światowej sławy producentki kosmetyków. Tekst na podstawie książek Andrzeja Potockiego: „Żydzi w Podkarpackiem”, Rzeszów 2004 r. i „Śladami chasydzkich cadyków w Podkarpackiem”, Rzeszów 2008. ■ VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
69
ŚWIAT Kambodża Film został oparty na faktach, opisanych przez korespondenta wojennego Sydneya Schanberga w książce „The Heath and life of Dith Pran”. Dostał za nią nagrodę Pulitzera. Nie ma lepszej rekomendacji. Jest jak glejt, świadectwo prawdy. Tym gorzej dla faktów: obozy zagłady, masowe egzekucje, mordy, tortury. Komanda śmierci, dzieci – zabójcy. Pola śmierci zaścielone stosami trupów. Eskalacja okrucieństwa przekraczającego granice wyobraźni. To wszystko na oczach świata, za milczącym przyzwoleniem. Według różnych statystyk 2 – 2,5 miliona ofiar. Prawie jedna czwarta populacji. Trzy lata, osiem miesięcy i 20 dni rządzili Czerwoni Khmerzy (l. 1975-79). Pol Pot chciał stworzyć samowystarczalne społeczeństwo agrarne. Mówił, że walczy nie po to, żeby zabijać, tylko żeby obronić swój naród. I że ma czyste sumienie.
W dwutysięcznym roku, kiedy przemierzałam sąsiedni Wietnam od Hanoi po Sajgon, dokładnie ćwierć wieku od zakończenia amerykańskiej wojny w Wietnamie, mogłam zahaczyć również o Kambodżę. Wietnamczycy zaprowadzili tam porządek jeszcze w 1979 roku, rozgromili partyzantów Pol Pota. Turyści zaczynali przyjeżdżać coraz śmielej i opowiadali cuda, ale ja ciągle odkładałam swój wyjazd. Jakoś nie mogłam się przełamać. Pamiętam, jak ludzie mówili, ale nie żeby straszyć, bo bać się już nie było czego, traktowali to raczej jako ciekawostkę polityczną, że niedobitki z oddziałów partyzanckich Pol Pota jeszcze siedzą głęboko w dżungli na pograniczu z Tajlandią
i całkiem nieźle im się tam żyje, z przemytu, kręcą interesy z tajską armią pilnującą granicy, mają farmy poukrywane w dżungli. W Chau Doc, wietnamskim miasteczku leżącym na granicy z Kambodżą, wieczorami na targu też ożywała taka międzynarodowa wymiana towarowa. – U nas dzień należy do urzędników, noc do przemytników – żartował Wietnamczyk, właściciel małego hotelu, częstując niby kambodżańską „brandy”, która tak naprawdę przywędrowała nie wiadomo skąd i ile granic zaliczyła po drodze. Obrzydlistwo. Dzisiejsza Kambodża, tak samo jak wcześniej Wietnam, nie chce być pokazywana jako ofiara wojny. Ludzie nie chcą pamiętać, rozdrapywać ran, zadręczać się przeszłością, chociaż ona wraca. Nie rozminowano wciąż wielu terenów, są miejsca, gdzie można chodzić tylko wyznaczonym szlakiem, miny przeciwpiechotne nadal przysparzają setek ofiar. O tych śmiertelnych pamiątkach i ich ofiarach chce nakręcić film azjatycki mistrz sztuk walk, aktor i reżyser, Jackie Chan. Żeby zwrócić uwagę na problem. Ale nie wszystkim się ten pomysł podoba, boją się, że taka Kambodża będzie odstraszać turystów, psuć interesy... O Czerwonych Khmerach ciągle jeszcze pojawiają się informacje, ale drobnym druczkiem. To już nie jest temat na pierwsze strony gazet. Czasami jeszcze słychać, że gdzieś poza Kambodżą udało się namierzyć i schwytać zbiegłego z kraju oprawcę. Pol Pot zmarł w 1989 r., na wolności, zabrakło dla niego sprawiedliwej kuli. – My nie chcemy być traktowani jako wyrzut sumienia dla świata, tylko jako gościnny, wart poznania, piękny, cywilizowany kraj! – tłumaczył mi to młody chłopak, mój kierowca – przewodnik; punktualnie o ósmej rano ►
ŚWIAT Kambodża
przyjeżdżał po mnie na motorku-pierdzikółku, żebym mogła „pozwiedzać”. Używam cudzysłowu, bo to była raczej akcja-błyskawica. Bo co można zobaczyć w Kambodży przez 5 dni? Jedno szczególne miejsce. Anghkor Wat – pierwszy z ośmiu cudów świata.
Najlepszą bazą wypadową do zwiedzania świątyń w okolicach Angkor Wat w Kambodży jest Siem Reap. Miasteczko, a w zasadzie miasto, które z roku na rok rośnie szybciej niż porastająca ruiny świątyń dżungla.
72
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
ŚWIAT Kambodża
Bangkok dzieli od Siem Reap około 400 kilometrów, ale trzeba się nastawić na „wyprawę na cały dzień”. Drogi i po stronie tajskiej, i kambodżańskiej, są całkiem znośne, jednak tajemnicze meandry biurokracji po obu stronach granicy powodują, że w okolicach niezbyt zachęcającego przejścia możemy spędzić kilka dodatkowych godzin. Wizy nie są problemem (zdjęcie plus opłata dwudziestu paru dolarów), do załatwienia w prawie każdym biurze turystycznym w Bangkoku lub na granicy. Ale już transport i ruch graniczny rządzi się swoimi, niezwykle skomplikowanymi regułami. Z nudów, bo co innego robić w trasie, liczę kolejne przesiadki – najpierw samochodem z Bangkoku pod
granicę, potem do granicy jakimś skrzyżowaniem busa z ciągnikiem, potem piechotą przez granicę (coś jak przez przejście w Medyce, którym wędrują „mrówki”). Stamtąd autobusem typu PKS na dworzec typu PKS, z tego dworca wzięliśmy taksówki. Przewodnik oprócz mnie, zgarnął jeszcze dwie piękne Tajki, jedna z nich okazała się żoną Niemca potężnej postury, świetnie mówiła po niemiecku, oraz dwóch Japończyków (chyba najwięcej ich przyjeżdża do Kambodży) i Szweda. Wesoła kompania. Brakowało jeszcze do kompletu Eskimosa. Po jakichś pięciu kilometrach kierowca naszej taksówki otwarł okno i odlepił napis „taksówka”. I już tak sprywatyzowani jechaliśmy dalej. ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
73
ŚWIAT Kambodża Wyglądało to bardzo podejrzanie, natomiast organizatorzy przeprawy okazali się solidni – umówiliśmy się wcześniej na cenę – ze śniadaniami, hotelem i transportem, całodziennymi obwózkami po wszystkich atrakcjach... wypadło po 450 złotych za osobę. Wejściówki do kompleksu w Angkor – już we własnym zakresie. Co ciekawe, żadna z tych naszych przesiadek podczas podróży nie służyła bodaj próbie naciągnięcia nas na dodatkowego dolara czy bahta zapłaty – kolejni kierowcy sprawnie wymieniali się, przekazując dalej karawanę pasażerów – widać tak to działa (a jakie zatrudnienie przy okazji!). Dalej już z górki – prosto do Siem Reap, lawirując między skuterami, tuk-tukami, rowerami i – od czasu do czasu – zabłąkanymi dwukółkami zaprzężonymi w bawoły. Miejscami kierowca zwalniał do 20-30 km/h, ostrożnie omijając pędzące w losowych kierunkach skutery. „Trzeba jechać ostrożnie – u nas w Kambodży są niesamowicie wysokie kary za przejechanie człowieka! Aż do 2 tys. dolarów!”. Każdy kierowca swoim pasażerom to mówi. Taki kanon.
2 tysiące dolarów to faktycznie ogromna kwota w kraju, gdzie roczne PKB na głowę mieszkańca wynosi około 1 tys. USD (ale szybko rośnie), a solidny obiad w restauracji kosztuje kilka dolarów (tu też starzy bywalcy mówią mi, że teraz to jest „drożyzna”, a kiedyś to ho, ho, prawie nic się nie płaciło). Faktycznie, Kambodża rozwija się bardzo szybko, zarówno turystyka, jak i inne gałęzie przemysłu przyciągające inwestorów atrakcyjnymi zarobkami (dla inwestorów rzecz jasna, bo dla pracowników już nieszczególnie), pozwalają od kilku lat systematycznie i dynamicznie odbijać się gospodarce od dna. Do nadrobienia jest sporo, lata wojen i zamętu sprawiły, że Kambodża jest ubogim krajem.
74
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Ale kolektory słoneczne zakładają. A u nas się mówi, że jesteśmy za biedni, nas nie stać. – W średniowieczu władcy Khmerów przenieśli stolicę z Angkor Wat do Phnom Penh i od tego czasu źle się u nas dzieje – mówi nasz przewodnik. (I każdy swojej grupie też mówi to samo – taki kanon?). I coś w tym jest, bo na mieszkańców tego kraju spadły chyba wszystkie możliwe nieszczęścia. Od wielu lat plagą Kambodży jest rabowanie zabytkowych budowli. Kilka lat temu do ochrony XIII-wiecznej świątyni Khmerów – Banteay Chmar, na północnym zachodzie kraju (niedaleko granicy z Tajlandią), przydzielono żołnierzy wyborowej kambodżańskiej jednostki. Niestety, mimo takiej ochrony, liczba kradzieży rzeźb i obelisków wzrosła! W końcu prawda wyszła na jaw: złodziejami okazali się żołnierze, którzy wojskowymi ciężarówkami wywieźli zabytki do Tajlandii. Dopiero dyplomatyczne zabiegi sprawiły, że drogocenne rzeźby wróciły na swoje dawne miejsce. Nawet jeśli jest się tak krótko, można tu zauważyć, że mimo biedy, bardzo ciężkich warunków, o których nawet krępuję się pisać, nie czuje się pazerności i cwaniactwa jak w wielu „turystycznych” miejscach na świecie. Może dlatego, że nie mają tu wysokich gór ani białych misiów...
ŚWIAT Kambodża Mistrzami w naciąganiu turystów są natomiast dzieciaki, jak wszędzie na świecie – Kambodża nie jest wyjątkiem. I trudno się oprzeć namowom, trzeba coś u nich kupić dla świętego spokoju (złudne – zaraz przyjdą następne), jakiś drobiazg, pocztówkę, „biżuterię” za dolara. W niewielkim sklepie obok mojego hotelu dwójka malców co trochę przyprowadzała jakiegoś „złowionego” turystę i każdy był molestowany o kupienie „mleczka” – koniecznie dwóch puszek, i to jakiegoś specjalnego, fafarafa – witaminizowane, czy z drobinkami złota... 70 dolarów puszka! A gdy „sponsor” zdumiony protestował, że to za drogo, bo za swoje zakupy, niemałe zresztą (soczki, przekąski, wody do picia, woda ognista do dezynfekcji – zawsze dla bezpieczeństwa w tropiku późnym popołudniem trzeba odrobinę „łyknąć”, nie, żebym namawiała) płacił jakąś drobną kwotę, sprzedawca natychmiast godził się obniżyć cenę drogocennego mleczka nawet do 20 dolarów za puszkę. Gdy udało mu się wcisnąć towar turyście, już tej kwoty nie nabijał na kasę. Miał widać z dzieciakami spółkę i dzielił się „wymuszonym” zyskiem.
Wiele świątyń ma korzenie hinduskie i zbudowane są jako obraz świętej góry Himalaja czy jako kilkustopniowa piramida. A że władcy Khmerów mieli pod dostatkiem kamieni i rąk do pracy, zwiedzających czeka solidna wspinaczka (w 40-stopniowym upale i pełnej wilgotności rzecz jasna – tak mnie dopadło!). Ale warto. Naprawdę warto zaplanować też pobyt dłuższy niż tylko kilka dni na zwiedzanie samego Angkor. Można wykupić miesięczny bilet – tak robi wielu studentów. Dekują się w tanich hotelikach, całkiem przyzwoitych, na obrzeżach kompleksu świątyń, gdzie są kawiarenki, kambodżańskie jedzenie – nie porywające, ale można schudnąć. Chyba, że ktoś woli kuchnię włoską i kluchy, sorki – pastę… Dobrze zabrać swoje przewodniki, miejscowi przewodnicy oferują short program trochę pod amerykańskich turystów, którzy wolą szybko i krótko, chociaż się nie spieszą. Tuk-tuka można zakontraktować na cały pobyt. Studiowanie to jest właściwsze słowo niż zwiedzanie. Bardziej pasuje do tych miejsc. ■
Angkor Wat to oczywiście najbardziej znana wizytówka Kambodży. Jest nawet na fladze państwowej. Ciągnący się dziesiątkami kilometrów zespół świątyń, ruin miast, sztucznych jezior i wszelkich innych pozostałości po kwitnącym od około 1000 roku naszej ery imperium Khmerów, to jest kilka dni intensywnego zwiedzania. Powiem szczerze – to jest harówa w pocie czoła, zwłaszcza gdy się wpada jak po ogień, a słońce lubi Kambodżę o każdej porze roku, więc jeśli jechać, to teraz, zimą, kiedy jest tam pora sucha, a temperatura nie wyższa niż 25 ˚C. Latem jest stanowczo za gorąco. I zamiast zwiedzać, najpierw szuka się cienia… Czekanie do zachodu słońca jest marnotrawstwem czasu, jaki został nam podarowany.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
75
Flesz ludzie i wydarzenia 2012 Zamek Królewski w Sanoku, a w tle góry Słonne – trudno o lepszą lokalizację do rozmowy o Bieszczadach, zwłaszcza że bohaterką wywiadu była Zofia Kordela-Borczyk, prezes Fundacji Karpackiej – Polska z siedzibą w Sanoku. I mimo że pomysłów na promocję i zagospodarowanie Bieszczadów wciąż przybywa, to chyba najważniejsze jest, by te promowane były jako całość, ze wsparciem lokalnej tożsamości i przy charakteryzowaniu Bieszczadów jako integralnej części dziedzictwa Karpat.
Rozmowa z Małgorzatą Chomycz-Śmigielską, wojewodą podkarpacką, o kobietach. Także o parytetach. I… pani wojewoda jest przeciwna. Jej zdaniem, nie ma potrzeby, by mężczyzn zmuszać do tego, by byli pielęgniarzami, albo by kobiety masowo stawały się menedżerami. Zarówno kobieta, jak i mężczyzna powinni zdefiniować swoje cele, marzenia i je realizować.
Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec, legendarnych, bo jeszcze przedwojennych Zakładów Lotniczych, które od 6 lat są częścią amerykańskiego Sikorsky Aircraft Corporation. Kiedyś w tej fabryce produkowano „Łosie”, dziś „Black Hawki”. Ale polsko-amerykańsko-rosyjskich związków jej więcej. Genialny konstruktor śmigłowców, Sikorsky, Rosjanin z polskimi korzeniami, wywodził się z Kijowa, a mama obecnego prezesa PZL Mielec do Polski trafiła z Równego na Ukrainie.
W odbudowanym południowym skrzydle sanockiego Zamku powstała w 2012 roku Galeria Beksińskiego. Tak po dziesięcioleciach do swego miasta wrócił artysta, który nigdy nie ruszyłby się stąd, gdyby władze nie nakazały rozbiórki jego rodzinnego domu. A sam Beksiński mawiał: „Ogólnie jednak uchodziłem za zakałę miasta. Wiele lat później pokazano mnie kilka razy w telewizji, więc przeszedłem do lokalnej kadry narodowej i dziś uważany jestem już nie za zakałę, lecz za chlubę miasta”.
O tym, że prof. Zbigniew Ćwiąkalski był ministrem sprawiedliwości, wiedzą wszyscy. Nam udało się z nim spotkać w jego rodzinnym Łańcucie i dowiedzieć wielu szczegółów z historii jego rodziny mocno związanej z Podkarpaciem. Jak sam podkreśla profesor Ćwiąkalski, jego związki z Łańcutem zawsze były bardzo silne. Tutaj mieszkali jego rodzice i teściowie, na łańcuckim cmentarzu są ich groby. Dziadek żony był pułkownikiem w X Pułku Strzelców Konnych w Łańcucie i lekarzem weterynarii, a Ćwiąkalski, będąc ministrem z Podkarpacia, starał się nieustannie lobbować za tą częścią Polski.
Dr Błażej Błażejowski, paleontolog, pracownik i członek rady naukowej Instytutu Paleobiologii Polskiej Akademii Nauk oraz Zakładu Biologii Antarktyki Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN, prezes Stowarzyszenia Przyjaciół Nauk o Ziemi PHACOPS. Jedyny Polak, który w 2004 roku - mając 25 lat - wziął udział w międzynarodowym projekcie Mars Society i NASA na kanadyjskiej wyspie Devon, gdzie przeprowadzano badania istotne dla eksploracji Marsa. Mimo licznych wypraw i przedsięwzięć naukowych, zawsze znajduje czas, by wrócić w ukochane Bieszczady. Do Szczawnego, gdzie mieszkają jego rodzice, i do Zubeńska, w którym zakochał się dawno temu. W rankingu naszego magazynu „Wpływowi Podkarpacia 2012” zwycięzca w kategorii „Odkrycie Roku 2012”. Prof. Roman Kuźniar, doradca Bronisława Komorowskiego, prezydenta RP, na Podkarpaciu, we wsi Pastwiska u podnóża Wzgórz Rymanowskich, bywa kilkanaście razy w roku. W ukochanej dolinie Wisłoka ma swój dom, a nas zaprosił na wędrówkę wzdłuż Wisłoka. To był pamiętny, bo w tropikalnych temperaturach spędzony dzień, ale dla prof. Kuźniara, zaprawionego piechura, nic nie jest problemem. To, że ma niebywałe poczucie humoru, udowodnił nam, gdy do zdjęcia pozował na środku rzeki leżąc na kamieniach.
Forum Innowacji już na stałe wpisało się do kalendarza najważniejszych imprez biznesowych w Rzeszowie i na Podkarpaciu. W 2012 r., w maju, już po raz trzeci przyjechało do Rzeszowa prawie 300 gości: naukowców, przedsiębiorców, polityków i ludzi biznesu z całego świata. W tym roku czwarte już Forum i kolejna okazja, by w praktyce udowodnić, że hasło „Rzeszów – Stolica Innowacji” nie musi być tylko sloganem na papierze.
Od ponad pół wieku co roku po koniec maja zjeżdża do Łańcuta tłum melomanów i tradycja ta zdaje się trzymać mocno, coraz mocniej. Muzyczny Festiwal w Łańcucie gości muzyczne gwiazdy z całego świata, a dla mieszkańców Podkarpacia i nie tylko jest prawdziwym wydarzeniem zarówno muzycznym, jak i towarzyskim.
Flesz ludzie i wydarzenia 2012 Tadeusz Pietrasz, prezes jednej z najstarszych i najbardziej rozpoznawalnych firm w Rzeszowie, ICN Polfa Rzeszów S.A. On miał być trenerem albo nauczycielem wf-u, ona dziś mogłaby być już bankrutem albo magazynem leków dla niemieckiej firmy farmaceutycznej. Los potoczył się inaczej. Tadeusz Pietrasz ukończył chemię na Politechnice Rzeszowskiej i od wielu lat związany jest z przemysłem farmaceutycznym, Polfa Rzeszów szczęśliwie przeszła prywatyzację i stała się częścią światowego koncernu Valeant Pharmaceuticals International. Z tych splotów okoliczności powstało coś jeszcze, Firmowe Spotkania ze Sztuką. I tak od kilku lat w ICN Polfa Rzeszów S.A. oraz w Elektromontażu odbywają się cykliczne wernisaże artystów. Biznes i sztuka polubiły swoje towarzystwo.
Krystyna Mazurówna, równie genialna, co ekscentryczna tancerka. Od 45 lat mieszka i pracuje w Paryżu. Do Polski wraca przy okazji realizacji różnych projektów- jest m.in. autorką choreografii do programu „You Can Dance” oraz członkiem jury w projekcie telewizyjnym „Got to Dance”. Do Rzeszowa po raz pierwszy przyjechała w 2012 roku z okazji marcowego Zlotu Krystyn. W lipcu 2012 r. Krystyna Mazurówna znów gościła w Rzeszowie, tym razem przy okazji recitali swojej córki, pianistki.
Dr hab. nauk medycznych Sławomir Snela 13 lat temu osiadł w Rzeszowie, a teraz innych namawia, by z Rzeszowa uczynić miasto kształcące lekarzy. W 2012 roku został pełnomocnikiem rektora Uniwersytetu Rzeszowskiego ds. utworzenia kierunku lekarskiego. Najwięksi optymiści o pierwszym roczniku rzeszowskich studentów medycyny mówią już w 2014 r., realiści uzupełniają, że rok 2015 zdaje się bardziej prawdopodobny.
Od przeznaczenia można uciekać, ale niekoniecznie uciec. Grażyna Kaznowska miała być stateczną chemiczką, a została twórcą Teatru Formy PARRA w Ustrzykach Dolnych, popularnego Teatru w Drodze „Agrada”, w końcu niecodziennego, oryginalnego Domu Twórczego „LEGRAŻ” w Bóbrce koło Soliny. Od prawie 25 lat, wspólnie z Leonem Chrapką, tworzy tutaj dom, gdzie żyje dwoje bardzo niezależnych artystów, którzy jak magnes ściągają do siebie wędrowców z całej Polski, już niekoniecznie artystów. Bo życie to jest teatr… w Bieszczadach.
Krosno, czyli miasto szkła i kultury. W 2012 roku otwarto tutaj Centrum Dziedzictwa Szkła i powstało w ten sposób miejsce unikatowe. Poprzez nawiązanie do tradycyjnej, lokalnej specjalności ma przyciągnąć turystów i pokazać im także coś więcej: kulturę miasta, zwanego niegdyś „małym Krakowem”, oraz atrakcje najbliższych okolic.
Iga Dżochowska i Atsuko Ogawa, dwie niezwykłe kobiety z Przemyśla. Przy czym dla Atsuko Przemyśl stał się nowym domem po tym, jak postanowiła opuścić Kioto i na stałe osiedlić się w kraju, gdzie urodził się jej ukochany muzyczny mistrz, Fryderyk Chopin. Obie panie tworzą Centrum Kultury Japońskiej w Przemyślu, organizują Dni Kultury Japońskiej w Krasiczynie i są najlepszymi ambasadorkami Kraju Kwitnącej Wiśni w Polsce i Kraju nad Wisłą w Japonii. Szalone, pracowite i ciągle z nowymi pomysłami.
Zuzia Górska, niezwykła dziewczyna, pasjonatka szycia, która z miłości do krawiectwa uczyniła biznes, a właściwie Pracownię Twórczą Zuzi Górskiej, specjalizującą się w szyciu torebek. Historia Zuzi jest o tyle niezwykła, że Zuzia często, głośno i wszędzie powtarza, jak bardzo jest szczęśliwa, że na stałe porzuciła Warszawę i osiadła w Piekle. Właściwie w raju, bo tym stał się dla niej przysiółek Piekło nieopodal Odrzykonia. No cóż, czasem największe sukcesy niekoniecznie muszą na nas czekać na warszawskim Krakowskim Przedmieściu.
Z prof. Aleksandrem Hallem przy okazji 11 Listopada staraliśmy się zrobić bilans III RP. Ten, zdaniem prof. Halla, dla nas jako narodu i państwa wychodzi zdecydowanie pozytywnie. Składa się nań nie tylko zbudowanie demokratycznych instytucji państwa, ale także wprowadzenie Polski do Unii Europejskiej i NATO, zagwarantowanie bezpieczeństwa naszemu krajowi. Czy coś może martwić? Tak. Jesteśmy obecnie społeczeństwem głęboko podzielonym i nic nie wskazuje na to, że w kolejnych latach szybko się to zmieni.
IV Gala magazynu VIP Biznes&Styl była dla nas ważna z wielu powodów. Świętowaliśmy cztery lata naszej obecności na rynku wydawniczym, w którym to czasie oprócz magazynu VIP Biznes&Styl rozpoczęliśmy też wydawanie magazynu Trendy Podkarpacie, a od listopada 2012 roku zapraszamy na nasz portal BIZNESISTYL.pl. Ten wieczór był też wyjątkowy ze względu na naszych gości, a przede wszystkim zwycięzców rankingu „Wpływowi Podkarpacia 2012”. I tak: w kategorii polityka zwyciężył Jan Bury, poseł PSL-u, w kategorii biznes – Marek Darecki, prezes WSK „PZL-Rzeszów”, w kategorii kultura – prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej, zaś statuetkę „Odkrycie roku 2012” otrzymał dr Błażej Błażejowski. I, jak widać, kobieca reprezentacja naszej firmy ma swoje duże zasługi we wszystkich tych przedsięwzięciach.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Koncert sylwestrowy z udziałem Grażyny Brodzińskiej i Marcina Jajkiewicza.
Grażyna Brodzińska.
Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka, z mężem Januszem Śmigielskim.
Od lewej: dr Wiesław Stępień, Politechnika Rzeszowska; Magdalena Stępień-Wijowska; Marcin Wijowski; Danuta Stępień, dyrektor IV Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie. Od lewej: Aleksandra Ferenc; dr Teresa Pop, Uniwersytet Rzeszowski; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu.
Od lewej: Tadeusz Stopiński; Waleria Górny; Józef Górny, dyrektor Centrali Najwyższej Izby Kontroli; Zofia Stopińska, dziennikarka Radia Rzeszów.
Od lewej: Henryk Pietrzak, prezes Radia Rzeszów; Katarzyna Pietrzak; Jerzy Dynia, dziennikarz Telewizji Rzeszów.
Od lewej: Wiesław Kozdraś, firma „Helios”, z żoną Barbarą; Natasza Pacześniak; Jacek Pacześniak.
Adam Pałacki, właściciel Talens Polska, z żoną Władysławą.
Od lewej: Bogumiła Janowska; Mieczysław Janowski, były europoseł i prezydent Rzeszowa.
Janusz Solarz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie, z żoną Danutą.
Od lewej: Włodzimierz Bereś; Wanda Mołoń, dziennikarka Nowin; Ewa Wierzbicka, prawnik.
Miejsce: Galeria Elektromontażu Rzeszów. Pretekst: Otwarcie wystawy malarstwa i grafiki Romualda Kołodzieja.
Od lewej: Jacek Nowak, prezes Podkarpackiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych; Romuald Kołodziej; Marian Burda, prezes Elektromontażu Rzeszów S.A
Paweł Olearka, nauczyciel w Zespole Szkół Plastycznych w Rzeszowie; Teresa Drupka, PR Manager ICN Polfa.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Józef Laskowski z żoną Czesławą; Bogumiła Burda, przewodnicząca Wydziału Pracy i Ubezpieczeń Społecznych Sądu Apelacyjnego w Rzeszowie.
Od lewej: Jolanta Pietrasz; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa S.A.; January Witaszewski, współwłaściciel hurtowni Wina Świata PROWIN.
Od lewej: Marian Burda, prezes Elektromontażu Rzeszów S.A.; Bogumiła Rawska; Marek Rawski, aktor i wokalista; Jacek Nowak, prezes Podkarpackiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Reklama
Miejsce: Hotel Hilton Garden Inn w Rzeszowie. Pretekst: VIII Bal Charytatywny Lions Club.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Stanisław Pabis, lekarz stomatolog; Barbara Jachym, stomatolog; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie; Maciej i Bogusława Twardzikowie, właściciele NTB Active Club. Od lewej: Danuta Myłek, lekarz alergolog, z mężem Henrykiem; Iwona Nowak, past gubernator Lions Club w Polsce; Jerzy Kasprzycki, właściciel PHU Caspra.
Mariusz Spyra, okulista z NZOZ Visum Clinic w Rzeszowie; Beata Pelc, okulistka.
Od lewej: Lucyna Pokrzywa, wiceprezes Betad Leasing Sp. z o.o.; Jerzy Kasprzycki, właściciel PHU Caspra; Maria Pabis, lekarz rehabilitacji.
Od lewej: Robert Podlasek, chirurg; Peter Bauer, prezes B&P Enginering, z żoną Magdaleną; Tomasz Dereń, prezes „Ekoenergia” Sp z o.o., z żoną Alisą.
Od lewej: Agnieszka i Grzegorz Bednarz, Zakład Produkcyjno-Handlowy DAB; Iwona i Benedykt Bednarz, Zakład Produkcyjno-Handlowy DAB.
Krzysztof Przyśliwski, prezes Centrum Medycznego w Łańcucie, z żoną Agnieszką.
Od lewej: Dominika Bańbor; Jerzy Kasprzycki, właściciel PHU Caspra; Lucyna Pokrzywa, wiceprezes Betad Leasing Sp. z o.o.; Hubert Bańbor, prezes Betad Leasing.
Od lewej: Marek i Renata Kyc, właściciele firmy Polimarky; Waldemar Purc; Paulina Purc; Lucyna Jończyk; Waldemar Jończyk, prezes Polskiej Grupy Farmaceutycznej „Aptekarz” Sp. z o.o.
Od lewej: Agnieszka Słaboń; Waldemar Jończyk, prezes Polskiej Grupy Farmaceutycznej „Aptekarz” Sp. z o.o; Michał Słaboń, naczelnik GOPR w Krynicy; Lucyna Jończyk; Danuta Dębicka; Tadeusz Dębicki, naczelnik GOPR w Zakopanem.
Od lewej: Jerzy Kasprzycki, właściciel PHU Caspra; Iwona Nowak, past gubernator Lions Club w Polsce; Barbara Kasprzycka, prezydent Lions Club Rzeszów.
Witold Domka, stomatolog, z żoną Elżbietą.
BIZNES z klasą
UCZMY SIĘ na cudzych błędach Anna Koniceka publicystka VIP Biznes&Styl
Ile są warte dobre maniery? Lord Halifax już samym pytaniem czułby się dotknięty. Dostojewski twierdził, że najlepsze maniery mają ci, co swego czasu brali po karku. Wokulski, zręczny kupiec, lecz życiowy gamoń, cierpiący na kompleks niedouczenia, pewnie by zaprzeczył, choć nie mam pewności, czy by się ośmielił. Za to Dyzma by się ucieszył i zatarł łapska. Skoro pytają o maniery, to musi być coś na rzeczy, przecież on, zanim zaczął odróżniać etranżera od komiwojażera już został ministrem, a po wieczorowym kursie savoir vivre’u u lekko szurniętego hrabicza z oxfordzkim dyplomem mógłby śmiało zostać nawet dyplomatą. Zawsze są trzymane wakaty w ambasadach, więc czemu by nie?! Z taką rekomendacją!
C
óż, życie w świecie lordów, Dyzmów i Wokulskich bywa czasami nieznośne, lecz ma jedną dobrą stronę – można się sporo nauczyć. A najlepiej się uczyć na cudzych błędach, bo taka nauka nic nie kosztuje. I nie boli, jak własne błędy czy gafy, o których wolelibyśmy jak najprędzej zapomnieć, a najlepiej, żeby nigdy się nie przydarzyły nam, tylko naszym wrogom. Do tej motywującej inwokacji czuję się zobowiązana dołączyć pewien warunek: że nikt się nie obrazi, jeśli zobaczy siebie jako bohatera modelowej wpadki. No last names. Żadnych nazwisk. To by tylko niepotrzebnie zawęziło pole obserwacji i kto wie, może umknęłaby przez to naszej uwadze czyjaś największa życiowa klapa, jakiej my chcielibyśmy się ustrzec za wszelką cenę. Bywamy na oficjałkach, galach, szkoleniach, spotykamy się w pracy, w teatrze, na biznesowych lunchach, słowem – uczestniczymy w życiu towarzyskim i publicznym na większą lub mniejszą skalę, zatem wypada wiedzieć, jak się zachować stosownie do sytuacji, jeśli rzecz jasna mamy wątpliwości. A to już pierwszy krok w dobrą stronę, gdy zauważamy, że coś jest nie tak! Owszem, jest. Zaczynam cierpieć na syndrom Wokulskiego, gdy obserwuję erupcję szkółek i szkół dyplomacji, dobrych manier, etykiety, bon tonu, savoir vivre’u branżowego (!) oraz adekwatną do tego wszystkiego armię specjalistów, wykreowanych medialnie jako autorytety. Im też warto się uważnie przyjrzeć, co niekoniecznie znaczy – wierzyć. Odkąd świat biznesu zauważył, iż potrzebuje nowych narzędzi, bo prosty mechanizm, że „pieniądz robi pieniądz” już nie działa tak jak na początku drogi do sukcesu – zresztą te drogi prowadzą coraz dalej, do innych krajów, kultur, oczekiwań, celów i wymagań – rozpoczął się wyścig, żeby wyprodukować te nowe narzędzia i sprzedać ich jak
84
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
najwięcej. Doradców, w delikatnej materii etyki biznesowej oraz łatwiejszej zdawałoby się do udźwignięcia intelektualnie etykiety biznesu/biznesowego savoir vivre’u, zaczęło przybywać proporcjonalnie do ilości podręczników na ten temat – i tutaj jest kolejne pole minowe. Ale także podpowiedź – wielu autorów powołuje się na protokół dyplomatyczny w kwestiach dotyczących poprawnego zachowania w różnych sytuacjach – urzędowych, oficjalnych, prywatnych. Warto samemu do niego sięgnąć, mimo że nie jest bezpośrednio do nas adresowany, no i nie jest to porywająca lektura. Jak każdy wzorzec. Protokół dyplomatyczny jest zbiorem reguł postępowania i zachowania oraz norm obowiązujących w stosunkach między państwami, w kontaktach międzyurzędowych również. Dla dyplomaty, reprezentującego kraj za granicą, protokół dyplomatyczny jest, a przynajmniej powinien być jak Talmud, Biblia i Koran razem wzięte, czyli świętość. Bez żadnej taryfy ulgowej. Jak jest? wielkich wpadkach dyplomatycznych powiemy sobie może innym razem. Skupmy się na razie na manierach. Powód jest szczególny, bowiem autorzy podręczników dot. poprawnego zachowania często radzą, żeby brać przykład z dyplomatów. Błagam! Nie! Jeśli to ma wyglądać tak jak lekcje byłego ambasadora, który powróciwszy z placówki zapragnął, jak wielu kolegów, nauczać. Zaczyna od niby prostych rzeczy. Na przykład, jak jeść ser. Opowiada o tym z pełnymi ustami, odgryzając (!) solidny kęs z kromki, równocześnie objaśnia, że prawidłowo je się pieczywo, ułamując mały kawałek i dopiero wtedy przenosząc do ust. A gdy na innej lekcji opowiada o sposobach wiązania i dobierania odpowiedniego krawata, najbardziej przykuwa uwagę połyskliwy materiał garnituru, za długie rękawy przyciasnej marynarki, spod których nie widać mankietów koszuli (przepisowo – 0,5 cm), a tak-
O
BIZNES z klasą że złoty sygnecik z niebieskim oczkiem na małym palcu, wdzięcznie zagiętym, niczym u dyrygenta. laczego tak czasem jest? Bo przecież to nie jest norma. Tu kłaniam się nisko wszystkim byłym i obecnym dyplomatom, którzy najpierw sami odrobili lekcje, zanim odważyli się innych uczyć. Trzeba by sięgnąć do źródeł, czyli skąd się biorą dyplomaci, jeśli nie z nadania politycznego, w nagrodę za zasługi, albo za karę – jako kwarantanna lub banicja za poglądy… Albo poczekalnia, aż się lepiej płatna posada opróżni. I wreszcie jako karta przetargowa: my wam wyślemy Iksińską na placówkę, a wy nam klepniecie w Sejmie „tamto siamto”. Muszę tu od razu zastrzec, że nie jest to specyfika wyłącznie polska. Wspomniany na początku lord Halifax 1. (Edward, trzeci syn Charlesa Wooda, 2. wicehrabiego Halifax, przez Hindusów zapamiętany jako wicekról Indii wojujący z antykolonialną opozycją, a przez Brytyjczyków jako niedoszły kandydat na premiera i zdeklarowanie proniemiecki minister spraw zagranicznych gotów układać się z Hitlerem), zakończył swą karierę polityczną modelowo – na zesłaniu dyplomatycznym. Do Waszyngtonu na ambasadora posłał go Churchill wkrótce po tym, jak objął urząd premiera w 1940 roku. Pozwolił jego lordowskiej mości wrócić dopiero po sześciu latach, gdy Europa podnosiła się już z gruzów po niemieckiej napaści. Czasy się zmieniają, problemy pozostają te same – co lepiej służy karierze: dobre maniery czy poglądy? Tu drobna uwaga dotycząca gradacji. Dobra to może być, z przeproszeniem, zupa. A maniery – jak brylanty – albo są, albo ich nie ma. Znajomość zasad savoir vivre’u i wszystko, co pod tym pojęciem można by zmieścić współcześnie, dostawało się ongiś „w pakiecie” razem z herbem i majątkiem w ramach tak zwanego dobrego wychowania. To znaczy obowiązkowego, możliwie wszechstronnego. Kosztowało krocie. Ale i tak się opłacało, bo nawet gdy majątek rodowy roztrwoniono, to choć herb zostawał i maniery. W czasach naszych szlachetnie urodzonych przodków brak pieniędzy można było wybaczyć, ale na litość boską nie brak manier! Golcy herbowi oraz utracjusze brylowali na salonach bez uszczerbku na honorze, mimo że tłum wściekłych wierzycieli czekał za drzwiami. rabia Stanisław Poniatowski (herbu Ciołek, syn kasztelana krakowskiego, ostatni polski król, z nadania carycy Katarzyny, byłej kochanki zresztą), wojażując za młodu po Europie – co również należało do kanonu szeroko pojmowanej edukacji, poznawał osiemnastowieczny Paryż doprawdy wszechstronnie. Od najmodniejszych salonów, gdzie spotykał się z elitą intelektualną Francji, po więzienie, gdzie siedział za długi. Wykupili go dopiero przyjaciele ojca. W dziewiętnastowiecznym Londynie było pięć więzień dla dłużników, bo w jednym by się nie pomieścili. Na liście wiele znanych nazwisk, wśród nich ojciec Karola Dickensa. Karol musiał porzucić szkołę i pracował w fabryce, żeby spłacać ojcowskie długi. Potem czasy jeszcze bardziej psiały. Wśród najbardziej cenionych dóbr na pierwszym miejscu stawiano pienią-
D
H
dze, na drugim miejscu – pieniądze, na trzecim – pieniądze, i tak to leciało aż do dzisiejszych czasów, kiedy zaczęto zauważać inne wartości. – Ile jest dzisiaj warte, pana zdaniem, dobre wychowanie? – spytałam znanego w kręgach biznesowych specjalistę od etykiety, ale udał, że nie słyszy, albo faktycznie nie usłyszał. Byliśmy po pracy i, jak to się mówi, bez pagonów, zaś bankiet wieńczący cykl branżowych spotkań, zgodnie ze scenariuszem wkroczył w decydującą fazę – konsumpcji. W pełni zresztą zasłużonej, szczególnie po serii długich, męczących wystąpień i adekwatnych do nich podziękowań. Nie słabnie bowiem przekonanie wyniesione z czasów słusznie choć nie do końca minionych, iż równie ważne jak cel spotkania, wszystko jedno jakiego i gdzie, jest wymienienie w odpowiedniej kolejności z imienia, nazwiska i funkcji „tych, co zaszczycili…”. Redagowanie takiej listy przypomina czasami naradę wojenną – redaktor jak saper, też myli się tylko raz i… wylatuje z posady. Lokalny protokół odzwierciedla raczej stan faktyczny – kto kim rządzi, no i stąd ten przesadny ton i czołobitność: „zaszczycili, przybyli, uświetnili…” Bez przesady! Po prostu przyszli albo zostali przywiezieni, i są, siedzą na szanownych pupach, gdyż mają w tym interes, albo obowiązek. Muszą albo chcą się czegoś nauczyć, a może tylko zamarkować zainteresowanie tematem z różnych powodów, np. żeby poprawić swój wizerunek. W końcu ileż jest takich okazji, żeby wciągnąć brzuch, zawiązać (poprawnie) krawat i zaistnieć publicznie bez przyczyny. I bez zasług. Na lokalnym forum, gdzie wszyscy wszystkich znają! I skąd się wypływa na szersze wody. Czasami. Tylko chwytać szansę i zabiegać o więcej…Telewizja ma własną listę misiów do pokazywania w okienku. jednak idzie nowe. Zaprawiony w bojach artysta kabaretowy, zabawiający gości na wspomnianym bankiecie, wprawdzie odczytał listę pochwalno-dziękczynną z namaszczeniem wręcz liturgicznym, ale już sam od siebie dodał z ulgą, że „ część werbalna bankietu została niniejszym zakończona na rzecz ustnej sensu stricto”. No więc musiałam się wstrzymać z konwersacją do czasu, aż szczęk oręża i harmider przy szwedzkim stole nieco przycichnie, a upatrzony wśród licznego gremium specjalista od etykiety przełknie kurzą galaretkę. Zwrócił moją uwagę przede wszystkim tym, że jego nauki nie szły w parze z czynami. Na przykład każdą rozpoczynaną frazę, którą uważał za ważną, podkreślał wystudiowanym, okrągłym gestem prawej dłoni. Chyba bym ten dyrygencki gest wybitnemu specjaliście darowała, bo może minął się z powołaniem i zamiast wykładać zasady kontrapunktu w akademii muzycznej musiał (dla chleba, Panie, dla chleba!) uczyć zasad biznesowego savoir vivre’u! A więc jak się zachować elegancko w różnych sytuacjach, oficjalnych, towarzyskich oraz biznesowych. Ale nie zdzierżyłam. Wszak gesty typu „wiatrak”, i w ogóle wszelka nadmierna ekspresja – nie są w biznesie dobrze widziane. Pieniądze nie lubią przeciągów. Ani hałasu, ani ostentacji. ■
A
Żegnam się więc po cichutku. Anna Koniecka
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
85
Nowoczesne technologie
siłą biznesu
Świat rozwija się w szalonym tempie. To, co kilka dekad temu wydawało się niemożliwe i nieosiągalne, dziś jest czymś powszednim. Dowód? Obecnie każdy z nas ma przy sobie mocniejszy komputer w postaci telefonu komórkowego niż ten, który zawiadował pierwszym lotem człowieka na Księżyc. Nowoczesne technologie informatyczne wkroczyły w każdą dziedzinę życia, a znakomicie „czują się” zwłaszcza w biznesie. Właściwie trudno wyobrazić sobie nowoczesne, rozwijające się przedsiębiorstwo, które nie korzystałoby z nich.
Tekst Anna Olech Fotografia Archiwum Vegacom
Technologie informatyczne towarzyszą nam na każdym kroku, są już tak zwyczajne, że niemalże nie zwracamy na nie uwagi. Ale równocześnie są niezbędne, m.in. w biznesie. – W erze informacji i pracy opartej na wiedzy, podstawowymi narzędziami decydującymi o sukcesie stały się nowoczesne systemy informatyczne – mówi Andrzej Lesiak, właściciel firmy DIGIT-AL z Rzeszowa. – W dużych firmach wiele decyzji biznesowych wspieranych jest dzisiaj zaawansowanymi systemami analitycznymi. Na przykład duże sieci handlowe decyzje o wyborze asortymentu, jego rozmieszczeniu oraz polityce cenowej podejmują w oparciu o wiedzę płynącą z analizy olbrzymiej ilości danych oraz dzięki zaawansowanym algorytmom prognozowania. To właśnie m.in. dzięki takim narzędziom wielcy gracze powiększają nadal swój udział w rynku, wypierając z niego mniejsze i „słabiej uzbrojone” podmioty.
86
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Inteligentny biznes Wojciech Materna, prezes Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka, dodaje, że przedsiębiorstwo, które stosuje nowoczesne rozwiązania, pracuje szybko, sprawnie. Żeby być konkurencyjnym na rynku, wszystkie procesy muszą być sterowane jak najszybciej i jak najbardziej optymalnie, dlatego tu wkraczają systemy ERP. – A im bardziej rozwinięte jest przedsiębiorstwo, tym systemy bardziej złożone. Współcześnie są one niezbędne, ponieważ dziś w biznesie nikt już nie funkcjonuje inaczej, a kto robi to w inny sposób, po prostu nie liczy się na rynku – mówi. – Niemalże każda firma ma własne, specyficzne procesy biznesowe, które mogą podobnie zostać obsłużone tzw. inteligentnym oprogramowaniem – tłumaczy Andrzej
INFORMATYZACJA Lesiak. – Takie oprogramowanie jest wyposażone w szereg algorytmów dających możliwość automatycznego nadzorowania powierzonych mu procesów szybciej i dokładniej niż przy decyzjach podejmowanych przez człowieka. Cel podstawowy stosowania inteligentnego oprogramowania to wyszukiwanie najlepszych dostępnych na daną chwilę rozwiązań. A czy w ogóle możliwe jest, by w tak zinformatyzowanym świecie rozwijające się przedsiębiorstwo miało jakiekolwiek szanse na konkurowanie na globalnym rynku bez wykorzystywania systemów zarządzania? Zdaniem Andrzeja Lesiaka, teoretycznie tak. – Możemy sobie wyobrazić jakiś specyficzny rodzaj działalności usługowej czy też prostej produkcji, gdzie zastosowanie systemów informatycznych nie jest konieczne dla samego jej wykonywania, a konkurencja rynkowa jest na tyle nieistotna, że możemy ją całkowicie ignorować i po prostu robić swoje – tłumaczy. – Biorąc jednak pod uwagę realia rynkowe towarzyszące zdecydowanej większości przedsiębiorstw, wiedza czerpana z systemu zarządzania jest podstawą jego funkcjonowania. Szybkość i trafność reakcji firmy na zmiany otoczenia staje się jednym z kluczowych czynników dla jej istnienia i rozwoju na rynku. System informatyczny firmy jest jak system nerwowy człowieka. Usprawnia komunikację wewnętrzną oraz wspomaga bieżącą współpracę osób i działów firmy w realizacji zadań. W czasach dynamicznych zmian kluczowym czynnikiem sukcesu stają się bowiem nasze zdolności adaptacyjne. We współczesnym, nowoczesnym biznesie chodzi również o to, by komputery i systemy informatyczne nie tylko wykonywały proste operacje i podawały gotowe wyniki człowiekowi, ale żeby jak najwięcej z nich potrafiło podejmować decyzje lub doradzać. Te decyzje operacyjne, które może i powinna podjąć maszyna, przyspieszają i ułatwiają procesy w firmie, podnoszą automatyzację na coraz wyższe poziomy. – Takie rozwiązania są używane nie tylko przez naszych klientów w Polsce, ale też na Podkarpaciu. Zdecydowali się na nie, ponieważ chcą być konkurencyjni i chcą zapewnić najlepszą obsługę swoim klientom. Druga sfera Business Intelligence to doradzanie, wspieranie decyzyjne człowieka. Osoba zarządzająca otrzymuje przetworzone informacje, na podstawie których może podejmować właściwe decyzje, a w ten sposób sprawia, że przedsiębiorstwo jest lepiej przygotowane do konkurencji globalnej – dodaje Materna.
Być on-line Rozwijająca się technologia pozwala nie tylko sprawnie zarządzać firmą, ale też ułatwia komunikację. W biznesie doskonale sprawdza się kilka takich „wynalazków” komunikacyjnych. Np. platformy e-learningowe, które w swoim założeniu pozwalają odbyć kurs lub szkolenie bez konieczności fizycznej obecności w sali wykładowej, w biznesie są rodzajem banku informacji danej firmy. Klient lub pracownik może korzystać z umieszczonych tam danych: szkoleń, materiałów wideo, instrukcji obsługi. A za pośrednic-
twem wideokonferencji lub czatu może też skontaktować się z instruktorem lub ekspertem. Platformy doskonale zastępują też tradycyjne szkolenia, co z jednej strony pozwala na duże oszczędności wiążące się z podróżą i zakwaterowaniem uczestników oraz wynajęciem trenera, z drugiej daje pracodawcy możliwość sprawdzania postępów w nauce. A dodatkowo dostęp do materiałów zgromadzonych na platformie jest nieustanny, 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu. Biznes wykorzystuje też możliwości streamingu, czyli przesyłania plików multimedialnych do komputera i odtwarzania ich w czasie rzeczywistym na ekranie użytkownika. – W tej branży wykorzystanie streamingu podnosi efektywność przepływu informacji na wszystkich poziomach przedsiębiorstwa oraz służy jako narzędzie komunikacji zarówno z otoczeniem zewnętrznym, jak i wewnętrznym – tłumaczy Jerzy Hanus, prezes zarządu firmy Vegacom Sp. z o.o. z Rzeszowa. – Firmy i instytucje mogą transmitować konferencje, szkolenia, prezentacje, konferencje prasowe, posiedzenia rady miast, gmin, sejmików, zgromadzenia akcjonariuszy. Dużą popularnością cieszą się także transmisje wydarzeń kulturalno-sportowych. Natomiast branża medyczna wykorzystuje streaming do transmitowania zabiegów medycznych wykonywanych przez wybitnych specjalistów, dzięki czemu szerokie grono zainteresowanych może obserwować to, co dzieje się w sali operacyjnej. Doskonałym narzędziem komunikacyjnym są też wideokonferencje. Obecnie na Podkarpaciu z rozwiązań wideokonferencyjnych korzystają jedynie największe przedsiębiorstwa oraz oddziały dużych zagranicznych korporacji. – Ale, mimo że zauważamy zwiększenie zainteresowania systemami wideokonferencyjnymi w sektorze małych i średnich przedsiębiorstw, to w dalszym ciągu w porównaniu z resztą kraju nasz region wykazuje małą aktywność w obszarze zastosowania rozwiązań wideokonferencyjnych. Duże zainteresowanie systemami wideokonferencyjnymi jest ze strony jednostek edukacyjnych naszego regionu, a szczególnie Uniwersytetu Rzeszowskiego, który sukcesywnie powiększa liczbę wideoterminali w swoich wydziałach. Studenci oraz kadra naukowa często wykorzystują rozwiązania wideokonferencyjne do nawiązywania kontaktów z jednostkami edukacyjnymi nie tylko w Polsce, ale i za granicą – mówi Jerzy Hanus. Jak bardzo nowoczesne narzędzia komunikacyjne mogą ułatwić pracę? Wojciech Materna, który jest również właścicielem rzeszowskiej firmy TOP S.A., przekonuje, że ogromnie, i podaje siebie jako przykład: – Pracuję w firmie, która zajmuje się systemami informatycznymi dla przedsiębiorstw – mówi. – Kilkanaście lat temu średni roczny przebieg mojego samochodu, którym jeździłem do klientów w sprawach technicznych, serwisowych itd., wynosił ok. 100 tys. km. Dzisiaj jest to jedna dziesiąta tego przebiegu, choć codziennie jestem u klientów od Warszawy po Bratysławę, ale już wirtualnie. To zmieniło sposób pracy wielu ludzi i dzięki temu, że „pod strzechy” zeszły proste rozwiązania wideokonferencyjne, jak np. Skype, nie muszę tyle jeździć. ■
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
87
BIZNES Czy 2013 r. będzie dla podkarpackich firm rokiem kryzysu czy startu do nowego boomu
Robert Stefanowski.
Przedsiębiorcy zachowują ostrożny optymizm
Rok 2013 będzie dla podkarpackich przedsiębiorców trudny, ale przynajmniej tych, z którymi rozmawialiśmy, ta świadomość nie paraliżuje. – Nie można przewidzieć, co się zdarzy, ale po poprzednich kryzysach jesteśmy już doświadczeni w radzeniu sobie z trudnymi sytuacjami – zapewnia Marian Burda, prezes rzeszowskiego Elektromontażu. Jedni przedsiębiorcy nastawiają się na utrzymanie status quo, dla innych kryzys jest dobrym czasem do podjęcia działań, które przyniosą efekty w okresie gospodarczego ożywienia.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Według raportu Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, obecny rok będzie prawdziwym wyzwaniem dla przedsiębiorstw: w pierwszej połowie br. możemy się spodziewać silnego spowolnienia, ale w drugiej jest szansa na powrót do nieco szybszego tempa wzrostu gospodarczego.
Gospodarka przyhamowała Zdaniem Artura Chmaja, ekonomisty z Wyższej Szkoły Zarządzania w Rzeszowie, spowolnienie polskiej gospodarki było widać już pod koniec ub. roku. Jednym z jego symptomów było to, że nastąpiło wyraźne wyhamowanie konsumpcji. – Do tej pory Polacy nie bali się kryzysu, uważali, że będzie dobrze, a konsumpcja dość mocno nakręcała koniunkturę – tłumaczy Chmaj. – Ostatnie dane GUS pokazują wyraźnie, że konsumpcja wyhamowała i że na-
88
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
wet w końcówce 2012 roku – czyli w okresie świątecznym, związanym z zakupami i prezentami – wydaliśmy per saldo mniej pieniędzy niż rok wcześniej. Drugim czynnikiem, który przyczynił się do spowolnienia gospodarki, jest – zdaniem ekonomisty – spowolnienie gospodarek państw UE, zwłaszcza Niemiec, gdzie wzrost jest symboliczny. A ponieważ nasza gospodarka jest z nimi silnie powiązana, a zwłaszcza z niemiecką, musiało się to odbić „czkawką” i u nas. Nie wszyscy przedsiębiorcy, z którymi rozmawialiśmy, zauważają to spowolnienie. Czesław Altamer ze Świerczowa k. Kolbuszowej, współwłaściciel firmy „Oka” Spedycja sp.j., zajmującej się transportem międzynarodowym, mówi, że choć pierwszy miesiąc nowego roku nie był za bogaty, to już luty zapowiada się lepiej. – Wiosna powinna być dobra – ma nadzieję Altamer. – Widzę to na podstawie ilości zamówień Kolbuszowskiej Fabryki Mebli, której meble wożę już ponad 20 lat. Przez cały ubiegły rok wi-
BIZNES dać było u nich spowolnienie, zamawiali u mnie mniej samochodów, musiałem szukać roboty gdzie indziej. Zapowiada się jednak, że w tym roku zamówień będzie więcej i mam nadzieję, że sytuacja powróci do tego, co było w poprzednich latach. Ostrożniejszy jest Robert Stefanowski, prezes Greinplastu – producenta chemii budowlanej. Przypomina, że w ub. roku zmniejszyła się o 15 - 30 proc. liczba pozwoleń na budowę, co pośrednio uderza w takie firmy jak właśnie Greinplast. Firma stara się jednak utrzymać udział w rynku. – Przychody ze sprzedaży produktów od mniej więcej trzech lat mamy na tym samym poziomie, a w Rzeszowie nawet wyższe – informuje prezes. Marian Burda, prezes Elektromontażu, jest optymistą, ale – jak podkreśla – to leży w jego naturze. Rok 2012 jeżeli chodzi o obroty był, jak informuje, najlepszy w historii firmy. Rok 2013 nie będzie już tak dobry, ale nie powinno być problemu z zebraniem wystarczającego portfela zamówień. Ale trzeba też pamiętać, że branża budownictwa przemysłowego jest specyficzna: tu decyzje o realizacji inwestycji podejmuje się rok, dwa wcześniej i jeżeli na dziś inwestycja jest w znacznym stopniu zaawansowana, to inwestor zrobi wszystko, by ją dokończyć. Burda zauważa, że w roku 2013 niechęć do inwestowania deklaruje większy odsetek przedsiębiorców przemysłowych niż wcześniej, co – przy cyklu inwestycyjnym Elektromontażu – może spowodować, że decyzje podjęte przez nich dziś przesuną o rok, dwa ciężkie czasy w jego firmie.
Mniej chętnie podpisują przelewy Zagrożeniem dla rynku może być malejąca płynność finansowa i zatory płatnicze. Przedsiębiorstwa w dalszym ciągu będą ostrożne w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych – twierdzą autorzy raportu PKPP Lewiatan. Artur Chmaj uważa, że to jest normalne: – Jeżeli przedsiębiorcy spodziewają się cięższych czasów, to mniej chętnie podpisują przelewy – przypomina ekonomista. Zwraca on jeszcze uwagę na jeden czynnik, który wpływa negatywnie na płynność finansową firm: – Banki znacznie przyhamowały finansowanie gospodarki. Zatory płatnicze były, są i będą, ale firmy mają z nimi mniej problemów, jeżeli zdrową rolę odgrywa system bankowy, który zasila je na bieżąco. W wielu branżach jest ciężko, ponieważ nie ma możliwości poprawienia płynności kredytem obrotowym, który jest przecież normalnym instrumentem w gospodarce. Paradoks polega na tym, że w systemie bankowym w Polsce jest nadpłynność, za dużo pieniądza, który można by zainwestować np. w gospodarkę. Jednak z racji tego, że banki nadmiernie „dmuchają na zimne”, raczej ograniczają one akcję kredytową. Skutek jest taki, że firmy „ledwo zipią”. One przetrwają, bo to nie jest tak, że będą padać jedna po drugiej ze względu na brak płynności. Natomiast mają związane ręce, bo jeżeli nie mogą posiłkować się kapitałem obrotowym, to to oznacza, że nie wyprodukują więcej, lecz będą trwać w oczekiwaniu na lepsze czasy. A to, niestety, jest oznaka stagnacji, a nie rozwoju.
Marian Burda. Problemu z płynnością nie ma Czesław Altamer, ale tu niebagatelną rolę odgrywa fakt, że ze swoim głównym kontrahentem – Kolbuszowskimi Fabrykami Mebli – współpracuje już bardzo długo, a współpraca opiera się na wzajemnym zaufaniu. – Pieniądze spływają mi na bieżąco – podkreśla przedsiębiorca. Jest on także w tym szczęśliwym położeniu, że w ub. roku sporo zainwestował – wymienił stare ciągniki siodłowe, które spalały dużo paliwa, na znacznie oszczędniejsze i nowsze mercedesy, a więc nie ma potrzeby czynienia większych inwestycji w tym roku. Robert Stefanowski zauważa natomiast, że klienci gorzej płacą za towary nie od ostatniego roku, kiedy zaczęto mówić o kryzysie, lecz od kilku lat. To, jego zdaniem, spowalnia procesy gospodarcze. Prezes Greinplastu podkreśla, że w trudnym czasie, z jakim mamy do czynienia obecnie, firma stara się być bardziej powściągliwa i ostrożna w wydawaniu pieniędzy, ale to nie oznacza, że stała się zupełnie zachowawcza. – Kryzys jest też dobrym momentem do działań – uważa Stefanowski. – My mamy mocną determinację do ich podjęcia, dużo na ten temat rozmawiamy. Może robimy to wbrew temu, co się dzieje na rynku, ale wierzymy, że pozyskamy nowych klientów. – Najłatwiej jest zrobić oszczędności, nie zaczynając inwestycji – tłumaczy Marian Burda. – Natomiast firmy, które myślą perspektywicznie, właśnie w czasie kryzysu usiłują przygotować się do następnego boomu. Dobrze jest być przygotowanym na to, że jak rynek „ruszy”, to my będziemy gotowi pokazać nowy, ulepszony czy tańszy produkt. Co do zatorów płatniczych, prezes Elektromontażu uważa, że niektórzy przedsiębiorcy wykorzystują gorsze ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
89
BIZNES Artur Chmaj.
sce było 18 Elektromontaży, z których dziś – oprócz naszego – zostały jeszcze trzy. Moi koledzy na początku lat 90., przy pierwszym załamaniu gospodarczym, zaczęli gwałtownie zwalniać ludzi, co nie dało żadnego rezultatu, bo to nie jest kopanie rowów, do którego można wziąć człowieka z ulicy. Tam, gdzie potrzeba fachowca, liczy się stabilność i doświadczenie. Z tym, że – aby realizować taką strategię – prezes musi przekazywać załodze prawdziwą wiedzę o sytuacji firmy, a załoga musi wykazywać zrozumienie dla jego działań. Artur Chmaj przyznaje, że – jeżeli chodzi o ten rok – to w odniesieniu do rynku pracy jest pesymistą. Pod koniec ub. roku zamiar zwolnienia pracowników zgłosiło w Polsce kilkakrotnie więcej firm niż we wcześniejszych kwartałach, a przyrost oferowanych miejsc pracy był znikomy. – Jeżeli już zredukuje się miejsca pracy, to ich odbudowywanie trwa, bo jeżeli nawet firma potrzebuje tych ludzi, to w momencie, kiedy na rynku zaczyna się robić trochę lepiej, reaguje naciskiem na wzrost wydajności pracy obecnych pracowników, a nie przyjmowaniem nowych. Przyjęcia zaczynają się dopiero wtedy, gdy dotychczasowe kadry „nie wyrabiają”. Rynek pracy jest, niestety, pobudzany z kilkumiesięcznym opóźnieniem, dlatego nie spodziewam się w tym roku niczego dobrego, a stopa bezrobocia na koniec roku może być nawet wyższa niż w tej chwili – uważa ekonomista.
Na podwyżki nie ma o liczyć czasy do zachowań złośliwych, wyraźnie nacechowanych złą wolą. – Jeden z klientów tłumaczył mi kiedyś, że nie może mi zapłacić w terminie, bo za 2 miesiące kończy mu się lokata, w związku z czym zapłaci mi dopiero za 2 miesiące. A jak mi się nie podoba, to on mi następnej roboty nie zleci – opowiada Burda. Dodaje, że na szczęście takie przypadki stanowią znikomy odsetek.
Nie jest łatwo, ale unikają zwolnień Jak mówią analizy, w 2013 r. wiele firm może nie uniknąć zwolnień pracowników, a poziom bezrobocia, które i tak rośnie od co najmniej kilku miesięcy, jeszcze wzrośnie. Szefowie firm, z którymi rozmawialiśmy, zgodnie stwierdzili, że nie planują wprawdzie przyjęć, ale zwolnień też nie będzie, bo – jak podkreśla prezes Greinplastu – nie ma takiej potrzeby. – To nie jest tak, że ci ludzie pracują, bo mi ich szkoda zwolnić – tłumaczy Robert Stefanowski. – Mamy podobny przychód, a więc podobną ilość czynności do wykonania. W zatrudnieniu zachowujemy status quo. Specyficzna sytuacja panuje w Elektromontażu, który jest spółką pracowniczą, czyli akcjonariuszami w firmie są pracownicy. – Właściciela się nie zwalnia – śmieje się prezes Burda, po czym, już poważnie, dodaje: – Jedną z priorytetowych rzeczy jest u nas utrzymanie potencjału ludzkiego. Myśmy nigdy nie zwalniali ludzi, z wyjątkiem odejść na emerytury czy zdarzeń losowych, i w ten sposób przetrwaliśmy wszystkie kryzysy. Po 1989 r. w Pol-
90
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
Trudna sytuacja na rynku pracy spowoduje osłabienie presji pracowników na wzrost wynagrodzeń – twierdzą autorzy raportu Lewiatana. Na podwyżki będą mogli liczyć jedynie specjaliści. – I to raczej dość wąska grupa specjalistów wysokiej klasy, w dość wąskich specjalizacjach i tylko tam, gdzie nie ma innego sposobu przyciągnięcia fachowca – uważa Artur Chmaj. W firmach, z których szefami rozmawialiśmy, sprawa jest prosta: na podwyżki płac nie ma co liczyć. – Wynagrodzenia mamy od trzech lat na tym samym poziomie, bo wartości dodanej nie ma i choć w Rzeszowie odnotowujemy wzrost sprzedaży, to generalnie nie sprzedajemy większej ilości towarów – informuje Robert Stefanowski. – Zawsze na początku roku zapowiadałem, jak dużą podwyżkę płac przewidujemy na dany rok – dopowiada Marian Burda. – W tym roku po raz pierwszy zapowiedziałem, że zarząd nie przewiduje żadnych podwyżek.
Przyspieszenie w II półroczu? Czy zatem optymizm, płynący z raportu Lewiatana w odniesieniu do drugiej połowy roku nie jest na wyrost? Zdaniem Artura Chmaja, niekoniecznie. – Okazuje się, że w Niemczech gospodarka zaczyna przyspieszać, więc być może i nasza szybciej „popracuje” – ma nadzieję ekonomista. Przedsiębiorcy, z którymi rozmawialiśmy, są w tej materii ostrożnymi optymistami. A jak będzie i tak pokaże czas. ■
WNĘTRZA
Styl nowoczesny
otwarty na nowinki
Minimalizm, art deco, vintage, ekologia czy folk, a może coś zupełnie innego? Który styl będzie brylował w naszych wnętrzach w nadchodzących sezonach? Zdaniem rzeszowskich projektantek wnętrz, od dłuższego już czasu dominują proste i oszczędne formy, minimalistyczne rozwiązania i stonowana kolorystyka. Niewykluczone więc, że za jakiś czas do łask mogą wrócić bardziej „rozbuchane” formy i bardziej dynamiczne barwy oraz rozwiązania ekologiczne. Nieco zamieszania do wnętrz mogą też wnieść nowinki, jak panele szklane będące elementami mebli, ścian i drzwi, okleiny z forniru czy ściany i posadzki z żywic epoksydowych. Konkurencją dla tradycyjnych kominków mogą natomiast stać się biokominki, które nie wymagają podłączenia do przewodu kominowego.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Manii Dekorowania i Studia Projektowania Wnętrz AKwadrat
Popularny obecnie styl nowoczesny, bazujący na minimalizmie, wydaje się być na niezagrożonej pozycji lidera. Dzieje się tak m.in. ze względu na mocno modernistyczne podejście do budownictwa, które w pewien sposób wymaga nowoczesności także od wnętrz. – W wystroju wnętrz dominuje styl nowoczesny, uwzględniający nowinki ze świata mody wnętrzarskiej, jak również osobiste upodobania właścicieli danej nieruchomości. Nowoczesny styl bardziej przypadł do gustu ludziom młodym, którzy mają otwarte umysły na wszelkie nowości i pragną mieć mieszkanie czy dom urządzone w stylu minimalistycznym, ale za to bardzo użytecznym – zauważa Magdalena Rapiej, właścicielka Manii Dekorowania. – Nawet gdy chcemy sprzedać mieszkanie lub dom, nowoczesne wnętrza są bardziej cenione przez potencjalnych kupujących. Nowoczesny wystrój wnętrz wraz z kla-
92
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
sycznym stanowią w tej chwili dwa najbardziej popularne trendy w modzie „wnętrzarskiej”. Wiele osób młodych jest wręcz zachwyconych tym stylem, a i ludzie starsi coraz częściej decydują się na niego głównie dlatego, że jest naprawdę praktyczny i funkcjonalny oraz niezwykle łatwy w utrzymaniu.
Ekologia i mieszanie stylów pomysłem na wnętrze Zdaniem Agnieszki Osypanki-Folfys ze Studia Projektowania Wnętrz AKwadrat w Rzeszowie, za jakiś czas tendencja ta może się odwrócić. Projektowanie wnętrz jest dziedziną zawierającą w sobie mnogość trendów i stylizacji, a architekt wnętrz czerpie z nich, przeobrażając zlecone wnętrze w nową przestrzeń zgodną z jego wyczuciem estetyki i oczekiwaniami inwestora. – Niemniej od dłuższe-
go czasu w projektowaniu wnętrz zarówno publicznych, jak i prywatnych dominują proste, „kanciaste” formy. Oszczędność bryły związana jest tu ściśle z użyciem wysokiej jakości materiałów i dużą starannością wykonania. Kolorystyka jest stonowana, czasem wręcz monochromatyczna. Sądzę, że za jakiś czas, na zasadzie odreagowania, tendencja odwróci się w stronę bardziej „rozbuchanych”, dynamicznych form i kolorów, kształtów organicznych, opływowych, miękkich – twierdzi projektantka. – Ze względu na świadomość ekologiczną może się zwiększyć zużycie materiałów „z odzysku” i obecność naturalnych surowców: cegły, drewna, kamienia. Na znaczeniu zyska też przemieszanie stylów, łączenie elementów nowoczesnych i stylowych, posiadających swoją „historię”. Tak naprawdę jednak stale będą powstawać obok siebie wnętrza stylowe, przytulne i pełne bibelotów, jak i nowoczesne, czasem zimne, „kosmiczne”, nieraz pozbawione wręcz śladów zamieszkania. Ważne, by wnętrze domu czy mieszkania było zgodne nie tylko z aktualnym trendem, ale i z osobowością jego mieszkańców. O stylu domu czy mieszkania zwykle decydują ich właściciele, bazując na własnych upodobaniach oraz na trendach prezentowanych w magazynach wnętrzarskich i konsultacji z architektem lub dekoratorem wnętrz (choć, jak przyznaje Agnieszka Osypanka-Folfys, czasem trafiają się osoby gotowe w pełni oddać projekt swojego domu w ręce fachowca). Jednak każdego roku na międzynarodowych targach producenci i designerzy zaskakują coraz śmielszymi, bardziej oryginalnymi rozwiązaniami w zakresie wykończania wnętrz.
Panele szklane w ścianach, drzwi z krytą ościeżnicą – Nowości w materiałach wykończeniowych do wnętrz pojawiają się najpierw na targach międzynarodowych, potem naszych, krajowych. Jeśli wzbudzą zainteresowanie, rusza produkcja, dystrybucja i reklama. Jakiś czas temu zaistniały tak płytki podłogowe wiernie imitujące drewnianą deskę. Obecnie ma je w ofercie wielu producentów. To trwały materiał, pozwalający bezpiecznie zastosować ogrzewanie podłogowe, a jednocześnie uzyskać wizualny efekt przytulnej drewnianej podłogi – mówi właścicielka Studia Projektowania Wnętrz AKwadrat.
Reklama
Jej zdaniem, nowością na rynku są panele szklane, ale nie tylko jako znany jednobarwny lacobel, lecz szkło o malowanych różnego rodzaju wzorach, także według indywidualnych pomysłów. Wbrew pozorom, zastosowanie paneli szklanych jest bardzo szerokie: mogą być użyte jako element mebli i drzwi oraz jako okładziny ścienne. Podobnie wykorzystuje się okleiny z naturalnych i modyfikowanych fornirów. – Są one obecne na rynku od wielu lat, ale wciąż pojawiają się nowe, ciekawe wzory, a także sposób ich wykończenia. Nowinką jest lakier „efekt natur”, pogłębiający kolor forniru i zabezpieczający go, a jednocześnie sprawiający wrażenie, że powierzchnia jest naturalna, niepokryta żadnym preparatem – mówi Agnieszka Osypanka-Folfys. – Warto zwrócić uwagę na nowość dedykowaną nowoczesnym, minimalistycznym wnętrzom, jaką jest system krytej, aluminiowej ościeżnicy (INVISIDOOR), pozwalający niemal schować drzwi w płaszczyźnie ściany. Pomalowane lub oklejone jak ściana odznaczają się na jej tle tylko szczeliną. ►
WNĘTRZA nia. Bogata kolorystyka, wzory, a nawet reprodukcje obrazów na ścianie czy podłodze mogą stać się prawdziwymi arcydziełami w naszych wnętrzach – przyznaje Magdalena Rapiej.
Hitem tego roku ma być kolor szmaragdowy
Rewolucją w naszych salonach – i nie tylko – może stać się rozwiązanie, jakie do tej pory obecne było w pomieszczeniach fabrycznych, muzeach, salach konferencyjnych albo salonach sprzedaży. Chodzi o posadzki z żywic epoksydowych. Są one odporne na uszkodzenia mechaniczne, smary i detergenty, a także łatwe w utrzymaniu czystości. – Podłogi z żywicy, oprócz tego, że są wytrzymałe i można je stosować przy ogrzewaniu podłogowym, dają możliwość stworzenia w pomieszczeniu niemal każdej aranżacji, gdzie jedynym ograniczeniem będzie nasza wyobraźReklama
Zamiłowanie do stonowanej kolorystyki może przełamać trend wyznaczony przez markę Pantone, która od ponad 50 lat inspiruje specjalistów ds. designu. Za Kolor Roku 2013 Pantone uznał kolor szmaragdowy. – To kolor wyrafinowany, elegancki i luksusowy, kojarzony z kamieniami szlachetnymi. Wzmacnia nasze poczucie dobrobytu, jak również daje poczucie harmonii i równowagi. Wszyscy, którzy chcą mieć teraz wnętrze na czasie, powinni zaopatrzyć się w dodatki w tym najmodniejszym kolorze. Mogą to być szmaragdowe akcenty w postaci poduszek, narzuty, wazonów czy dywanu. Oczywiście warto pomyśleć o pomalowaniu jednej ze ścian tym kolorem – radzi właścicielka Manii Dekorowania. Nowym rozwiązaniem, obecnym na rodzimym gruncie od niedawna, są biokominki, stanowiące alternatywę dla tradycyjnych kominków. Sprawdzą się one doskonale zwłaszcza w tych wnętrzach, gdzie kominek opalany drewnem z różnych powodów nie mógł być używany. – Dzięki wykorzystaniu specjalnego paliwa, biokominki nie wymagają podłączenia do przewodu kominowego, co sprawia, że mogą być zainstalowane w dowolnym miejscu – na półce,
wewnątrz wnęki w ścianie czy nawet w klasycznej obudowie kominkowej. Gotowe produkty mają niezwykle atrakcyjny, zróżnicowany design – podkreśla Agnieszka Osypanka-Folfys. – Innym elementem, który może być istotny w wystroju wnętrza, a jednocześnie niezbędny w naszym klimacie, jest grzejnik. Warto do pomieszczeń takich jak łazienka, hol czy salon dobrać model ciekawy wzorniczo. Niektóre grzejniki to prawdziwe designerskie perełki.
Oświetlenie LED: użyteczne i designerskie Projektując wymarzone wnętrze warto zwrócić uwagę na oświetlenie w technologii LED. Choć nie jest ono na rynku nowością, to obecnie przypisuje mu się jeszcze inną funkcję. – Technologia LED nie jest jedynie źródłem światła, pełni również rolę elementu dekoracyjnego, który podkreśla styl wnętrza i tworzy niepowtarzalny klimat. Podświetlone ściany, meble czy dekoracje zyskują wspaniałą oprawę – mówi Magdalena Rapiej. – Od kiedy udowodniono, że światło może wpływać na ludzi, designerzy postanowili to wykorzystać we wnętrzach. Na przykład kolor bursztynowy, niebieski i biały tworzy atmosferę relaksu. Światło służy nam do zabiegów iluzji optycznej, która pomaga wyeksponować przestrzeń w korzystniejszy sposób, pomaga wydzielać umowne rejony, zastępując ściany i parawany, kiedy brak na nie miejsca. W ascetycznych mieszkaniach na bazie szkła czy betonu oświetlenie często pełni jedyną funkcję dekoracyjną. Podkreśla gabaryty, uwypukla
szlachetność materiałów wykończeniowych, wreszcie ma na celu pokazanie, że mniej znaczy więcej. Nowych rozwiązań w zakresie projektowania i aranżacji wnętrz, prezentowanych na międzynarodowych targach, jest całe mnóstwo. O ich popularności i o tym, czy „wejdą na salony” zadecyduje inwestor, obecnie utożsamiany zazwyczaj ze zwolennikiem stylu nowoczesnego. Trzeba pamiętać – co podkreślają nasze rozmówczynie – że domy i mieszkania są nie tyle odbiciem aktualnych trendów, co osobowości mieszkańców. ■ Reklama
BUDOWNICTWO Ul. Kwiatkowskiego w Rzeszowie.
Własne CZTERY KĄTY z dofinansowaniem Kupić dom lub mieszkanie i jeszcze na tym zaoszczędzić. Dzięki programom dofinansowującym to możliwe, ale, niestety, nie takie proste do zrealizowania. Od kilku miesięcy głośno zapowiadany jest program „Mieszkanie dla Młodych”, ale wejdzie w życie nie wcześniej niż w końceu roku. Na dofinansowanie mogą też liczyć ci, którzy planują budowę lub kupno domu i zdecydują się zainwestować w rozwiązania energooszczędne. Będą mogli starać się o dopłaty do kredytów w wysokości nawet 50 tys. zł.
Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak
Idea programów dopłat dla osób, które marzą o własnym domu lub mieszkaniu jest godna pochwały. Mają pomóc kupującym obniżyć koszty, a równocześnie wpłynąć na rozwój rynku nieruchomości. Obecnie głośno jest o dwóch takich programach – „Mieszkanie dla Młodych”, który ma zastąpić zakończoną wraz z 2012 rokiem „Rodzinę na swoim”, oraz program Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej dla osób, które kupują bądź budują domy energooszczędne.
96
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
MIESZKANIE I TYLKO MIESZKANIE DLA MŁODYCH – To nowe narzędzie, które będzie wspierało młode Polki i młodych Polaków w celu zakupu pierwszego własnego mieszkania. Nie trzeba nikogo przekonywać, jak ważnym elementem z punktu widzenia planowania rodziny jest posiadanie własnego mieszkania – podkreślał minister Sławomir Nowak podczas prezentacji programu „Mieszkanie
BUDOWNICTWO dla Młodych” w październiku ubiegłego roku. W założeniu programu rodzina lub, co jest nowością, singiel, będą mogli otrzymać jednorazową dopłatę w wysokości 10 procent do kredytu na nowe mieszkanie. Dopłatą zostaną objęte mieszkania nie większe niż 75-metrowe. Program rządowy przewiduje też „nagradzanie” rodzin z dziećmi wyższymi dopłatami. Z zapisów projektu programu wynika, że jeśli rodzina ma dziecko lub dzieci, to kwota dofinansowania wzrośnie o kolejne 5 proc., a jeżeli w ciągu 5 lat w tym mieszkaniu urodzi się trzecie lub kolejne dziecko, to rodzina otrzyma dodatkowe 5 proc. dopłaty. Jednak są tu pewne warunki, które chętni będą musieli spełnić – chociażby wiek, ponieważ program jest przewidziany dla osób do 35. roku życia. Już ta kwestia budzi emocje wśród potencjalnych zainteresowanych takim kredytem. Zdaniem Jaromira Rajzera, współwłaściciela Biura Nieruchomości Certus w Rzeszowie, jak na tle dotychczasowych programów sprawdzi się najnowszy ministerialny pomysł „Mieszkanie dla Młodych”, dopiero czas pokaże. – „Rodzina na swoim” np. stała się powszechnie dostępna dopiero od początku 2009 r., kiedy to podniesiono z 1,0 do 1,4 współczynnik ceny maksymalnej w odniesieniu do ceny metra odtworzeniowego w danym województwie, który poszerzył paletę dostępnych w programie mieszkań – wyjaśnia. – Jego ponowne obniżenie w sierpniu 2011 r. spowodowało zmniejszenie liczby mieszkań kwalifikujących się do programu, a tym samym spadek udzielonych kredytów z dopłatą. Trzeba też zauważyć, że część dewe-
loperów dostosowała się do nowego wskaźnika i proponowała klientom rozwiązania omijające to niewygodne ograniczenie, dzięki czemu ostatni kwartał 2012 r. mógł być rekordowy. Okazuje się, że w okresie, gdy program był realny, cieszył się dużą popularnością wśród kupujących mieszkania. Z danych wynika, że nawet 25 procent wszystkich mieszkań kupowanych przy udziale kredytu było nabywanych w ramach programu „Rodzina na swoim”. – Na to miejsce ma wejść „Mieszkanie dla Młodych”, program eliminujący domy, które w wielu przypadkach były ciekawą alternatywą dla mieszkania – dodaje Rajzer. – W sposób nieuzasadniony wyeliminowano też rynek wtórny, a przeprowadzane badania wskazują, że niejednokrotnie źródłem finansowania kupna nowego mieszkania jest sprzedaż starego. A jeśli ktoś nie sprzeda swojego mieszkania na rynku wtórnym, nie kupi też nowego, bo po prostu zabraknie mu pieniędzy. DOPŁATY SĄ POTRZEBNE Choć program w takiej postaci spotkał się z ogromną krytyką, to jednak nikt nie neguje konieczności takich dopłat. Że są potrzebne zarówno kupującym, jak i rynkowi nieruchomości, to oczywiste. I przemawia za tym kilka kwestii. – Przede wszystkim jest potrzeba społeczna posiadania mieszkania, w Polsce brakuje około miliona mieszkań – mówi Rajzer. – A dodatkowo około 2 milionów ► Reklama
BUDOWNICTWO
mieszkań należy określić jako tzw. substandardowe, czyli w obniżonym standardzie, które stopniowo powinny być wycofywane z rynku. Poza tym przeciętnemu obywatelowi jest niezwykle trudno samodzielnie kupić mieszkanie, ponieważ przeliczając nasze średnie zarobki, średnie koszty utrzymania, to tak naprawdę statystyczny Polak może kupić 0,2 - 0,3 mkw. mieszkania miesięcznie. Dodać należy, że statystyczny Europejczyk może nabyć ok. 2 - 3 mkw., a pomimo to w wielu zachodnich krajach są również stosowane specjalne programy mieszkaniowe. Wsparcie jest w różny sposób adresowane, np. dopłaty dla osób po raz pierwszy nabywających lokum, czasem w kierunku rozwoju taniego budownictwa czynszowego lub dopłat czynszowych, są też specjalne programy oszczędnościowo-kredytowe. Zdaniem ekspertów rynku nieruchomości, jedną z wad programu „Mieszkanie dla Młodych” w takiej postaci jest właściwie brak możliwości kupna mieszkania poza większymi miastami. Rodzi się pytanie, co będzie się działo z Polską powiatową? – 75 proc. miast i miasteczek w zasadzie nie będzie się kwalifikowało do tego programu. Biorąc pod uwagę nasz podkarpacki rynek, to okazuje się, że poza Rzeszowem i Mielcem oraz częściowo Przemyślem czy Krosnem, budownictwo wielorodzinne jest mało opłacalne. W mniejszych miastach deweloperzy niechętnie budują, bo rynkowa cena sprzedaży nie pozwala na osiągnięcie zysku. Efekt będzie więc taki, że Polska powiatowa nie będzie „łapała się” na ten program, a młodzi ludzie będą uciekać do dużych miast. „MdM” może więc być wsparciem dla procesu metropolizacji Polski – uważa Jaromir Rajzer. JAK DOM, TO ENERGOOSZCZĘDNY Całkowicie nową propozycją są dopłaty do kredytów na kupno lub budowę domów energooszczędnych, któ-
98
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2013
rą przygotował Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Dofinansowanie może wynieść 30 tys. zł dla domu energooszczędnego i 50 tys. zł dla budynku pasywnego. Różnica między budynkiem pasywnym i energooszczędnym dotyczy przede wszystkim zużycia energii. Ten pierwszy ma kilkukrotnie niższe zapotrzebowanie na energię potrzebną do jego ogrzania. Choć budowa takich domów jest droższa, to jednak na dłuższą metę jest to opłacalne, biorąc pod uwagę właśnie utrzymanie takiej nieruchomości. Do ogrzania domu energooszczędnego potrzeba 2-3-krotnie mniej energii niż w przypadku zwykłego budynku, natomiast dom pasywny zużywa aż 7-8 razy mniej energii. Czy już jest widoczne zapotrzebowanie na takie budynki? Okazuje się, że tak i to od pewnego czasu. – Klienci oczekują domów, które pozwolą obniżyć koszty utrzymania, więc już od pewnego czasu stosujemy lepsze izolacje, grubsze, nawet 15-centymetrowe styropiany, dachówkę ceramiczną, ocieplenia fundamentów, a budynki powstają z pustaków ceramicznych – mówi Jacek Ceglarz z rzeszowskiej firmy Szerbud. – Wszystko po to, żeby wyjść naprzeciw klientom. Teraz chcemy pójść jeszcze dalej, by koszty utrzymania były jeszcze mniejsze. Co prawda, nie uda się nam uzyskać tzw. progu pasywnego, bo są to bardzo drogie rozwiązania i moim zdaniem jeszcze daleko nam do ich zastosowania. Ale budowanie domów energooszczędnych jest jak najbardziej możliwe. I sądzę, że spotka się to zainteresowaniem w naszym regionie, ponieważ, po pierwsze, koszty utrzymania takiego domu będą dużo niższe, a po drugie, klienci, kupując dom, posiłkują się kredytami mieszkaniowymi, a od tego roku będą mogli otrzymać jednorazowe dofinansowanie właśnie na domy energooszczędne. Dofinansowanie NFOŚiGW przewidziane jest również dla osób kupujących mieszkania w budynkach pasywnych – do 16 tys. zł, i energooszczędnych – do 11 tys. zł. I o ile w naszym regionie budowanie takich domów jednorodzinnych jest jak najbardziej realne, to w przypadku budownictwa wielorodzinnego sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Zresztą nie tylko na Podkarpaciu. W środowisku osób związanych z rynkiem nieruchomości dopiero pojawiają się sygnały, że kilku dużych warszawskich deweloperów przymierza się do tego tematu. Na Podkarpaciu, a właściwie w Rzeszowie, sprawa wydaje się bardziej odległa, jeśli w ogóle realna. Dlaczego? Nikt jeszcze nie sprawdził dokładnie, czy wyższe koszty budowy takiego bloku, a więc i wyższe ceny mieszkań, zostaną zrównoważone przez dofinansowanie, jakie kupujący mogą otrzymać. Dopłaty i dofinansowania dla osób, które chcą mieć własny dom lub mieszkanie to oczywiście doskonałe rozwiązanie. Co prawda program „Mieszkanie dla Młodych” jest jeszcze w powijakach i nie wiadomo dokładnie, kiedy wejdzie w życie, a dodatkowo już spotkał się z ostrą krytyką, ale być może pewnej grupie młodych ludzi pomoże w zdobyciu własnego dachu nad głową. Z kolei dofinansowania na domy energooszczędne i pasywne to, zdaniem ekspertów rynku, propozycja dla bogatszych, ale z pewnością pozwolą one zaoszczędzić i przy kosztach kredytu, i w przyszłości przy opłatach za ogrzewanie. ■