VIP Biznes&Styl

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 2 (28)

Marzec-Kwiecień 2013

LUDZIE BIZNESU

Wizjoner z Przemyśla

VIP TYLKO PYTA

PIOTR PUSTELNIK: Żadna góra nie jest warta, by zostać na niej na zawsze

Portret

BOGUSŁAWA ŚWIĄTONIOWSKI BYĆ SOBĄ NA POLSKIEJ WSI... biznes

Stres. Co zrobić, by motywował PR na miarę naszych czasów kultura

Krośnieński UnderGlass motoryzacja

Samochody zabytkowe – pasja i inwestycja moda

Nowoczesny Glam Rock

ARCHITEKTURA Nowoczesne domy i mieszkania ISSN 1899-6477

Na okładce

Śp. Wojciech Inglot


40

gotowych kolorów

który wybierasz ? Farba Lateksowa wewnętrzna matowa Greinplast Sp. z o.o. jest producentem materiałów szeroko rozumianych jako chemia budowlana oraz systemów ociepleń budynków.

www.greinplast.pl

Centrum Obsługi Klienta

800 415 999 Godziny pracy infolinii w dni powszednie od 7:00 do 15:00 Koszt połączenia bezpłatny.


VIP BIZNES&STYL Marzec – Kwiecień 2013

26-31 Piotr Pustelnik: Całe życie wyznawałem zasadę, że góry są ważną treścią mego życia i wielkim szczęściem, ale życie jest szczęściem największym. Niektórzy za tchórzostwo uważają wycofanie się spod szczytu góry. Ja uważam, że to nie tchórzostwo, ale obiektywna ocena swoich możliwości w danej chwili i miejscu. Dla mnie racjonalna ocena sytuacji zawsze pozostaje najważniejsza.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY I REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

58 Anna Koniecka Malarze swoich marzeń

22 Wojciech Inglot, założyciel firmy Inglot Wizjoner z Przemyśla 26 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Piotrem Pustelnikiem, himalaistą

48 Sztuka ludowa Artystka z Medyni

Żadna góra nie jest tego warta, by zostać na niej na zawsze

62 Rozmowa z Agatą Pieniążek Nie ma tabletki na autyzm

SYLWETKI

KULTURA

64 Dariusz Śmigiel Tajemnica dźwięku

56 Film Rzeszowska premiera „Cristiady”

32 Bogusława Świątoniowski Być sobą na polskiej wsi…

44 Ryszard „RYHO” Paprocki Krośnieński UnderGlass


96

90 Marzec – Kwiecień 2013

64

STYL ŻYCIA

10

Spotkania z cyklu BIZNESISTYL.pl „Na Żywo” Biznesowe Bieszczady w BIZNESISTYL.pl

FELIETONY

38

Krzysztof Martens Internetowe społeczeństwo obywatelskie

32

40

Magdalena Zimny-Louis Kto jeszcze był gejem!

MODA

68

Nowoczesny Glam Rock w wersji minimalistycznej

BIZNES

84 Public Relations na miarę nowych czasów 88 Biznes z klasą 90 Stres w biznesie Co robić, by motywował, a nie niszczył

44

MOTORYZACJA

94 Moto show w Genewie 96 Samochody zabytkowe – pasja i inwestycja ARCHITEKTURA

100

Nowoczesne rozwiązania w budownictwie domów i mieszkań

4

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

68 100



REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz

Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy

Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600

Przemysław Worwa przemek@vipbis.pl tel. kom. 512 760 033

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


OD REDAKCJI

Żeby chciało się chcieć mawiał śp. Wojciech Inglot, twórca światowej marki kosmetycznej z Przemyśla. Marzyciel, wizjoner, pionier, po prostu solidny człowiek. Entuzjasta pracy u podstaw, który nie w medialnym szumie, fajerwerkach i szybkich kredytach dostrzegał rozwój dla siebie i współpracowników, ale w systematycznym, mądrym i zaangażowanym działaniu. A czy nam się chce? A i owszem, statystycznemu Kowalskiemu narzekać, klasie rządzącej w nieskończoność rozbudowywać urzędniczy aparat, dzięki czemu władza rządowa i samorządowa już niedługo sama na siebie będzie głosować, tylu kumpli i powinowatych zatrudnia na budżetowych posadach. Zastanawia mnie, skąd w kimś takim jak Wojciech Inglot było tyle pokory, a skąd w przedstawicielach władzy tyle arogancji? Czyżby wszystko w naszym życiu publicznym stało do góry nogami? O tyle to beznadziejna sprawa, że nawet w tych górach prawdziwych trzeba mieć absolutne zaufanie do partnera, by związać się z nim liną. Jak opowiada Piotr Pustelnik, himalaista, trzeci w historii Polak, po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim, zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, człowiek jest w takiej sytuacji w pełni odpowiedzialny za swojego partnera. Czy w Polsce ktoś absolutnie, bez żadnego ale, czuje się odpowiedzialny za obywatela? Wątpię i taka smutna myśl mnie nachodzi, że wspinaczka wysokogórska bywa czasem bezpieczniejsza niż demokracja obywatelska. Ale nadzieja umiera ostatnia, dlatego cytując znów Wojciecha Inglota, który powtarzał, że nieważne gdzie, bo światową jakość można robić wszędzie, a zaścianek ma się w głowie, nie na mapie, pozostaje wypatrywać zwiastunów normalności. Na przekór wszystkiemu. I ta siła działania jednostki jest… w trójwymiarowym, jedynym na Podkarpaciu malowidle Ryszarda Paprockiego w Krośnie, w Centrum Ursa Maior w Uhercach Mineralnych, w heroicznej walce o ludzką godność braci Szymończyków, w bogobojnej twórczości Władysławy Prucnal, czy w szalonych próbach odczarowania polskiej wsi czynionych przez Bogusławę Świątoniowski. I tak długo, jak im wszystkim będzie chciało się chcieć, tak długo nam wszystkim będzie chciało się czekać na jutro.

redaktor naczelna


RANKING VIP BIZNES&STYL

Jan Bury najbardziej wpływowym politykiem. Marek Darecki i Adam Góral walczyli o prymat do końca. W kulturze niezagrożona Marta Wierzbieniec. Błażej Błażejowski odkryciem roku.

Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2013 W listopadzie ub. roku po raz pierwszy przyznaliśmy statuetki dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia 2012 roku. Statuetka VIP Biznes trafiła w ręce Marka Dareckiego, prezesa WSK Rzeszów i Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza”. Za najbardziej wpływową osobę kultury uznana została prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Jan Bury, poseł PSL, zwyciężył w kategorii VIP Polityka, zaś dr Błażej Błażejowski otrzymał statuetkę VIP Odkrycie Roku. Zainteresowanie rankingiem jest tak duże, że magazyn VIP Biznes&Styl postanowił od 2012 roku już co roku nagradzać Najbardziej Wpływowych. W 2013 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, w rodzinie którego tradycje rzeźbiarskie sięgają jeszcze Józefa Smoczeńskiego, dziadka Syrka, absolwenta Cesarsko-Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, odbędzie się 23 listopada 2013 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2013, VIP Biznes 2013, VIP Kultura 2013 oraz VIP Odkrycie Roku 2013. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. W tym numerze w gronie pierwszych nominowanych prezentujemy nazwiska osób, które znalazły się na szczycie listy rankingu VIP-a w 2012 roku.

NOMINACJE VIP POLITYKA

Tadeusz Ferenc,

VIP BIZNES

od trzech kadencji prezydent Rzeszowa

VIP KULTURA

Adam Góral,

współzałożyciel i prezes Asseco Poland SA

Janusz Szuber,

znakomity sanocki poeta

Nasza lista najbardziej wpływowych osób w naszym regionie, które w sposób najbardziej spektakularny wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej, w skład której wejdą zwycięzcy rankingu Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2012, przedstawiciele: kultury, mediów, biznesu i polityki z naszego regionu oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy już od tego numeru magazynu mogą typować i głosować we wszystkich czterech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz vip@vipbis.pl. Dzięki tak szerokiej formule głosowania i weryfikowania zgłoszeń mamy szansę stworzyć najbardziej obiektywny, wiarygodny i profesjonalny ranking najbardziej wpływowych na Podkarpaciu. Zapraszamy do głosowania.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Mecenas Gali VIP-a

Sponsor główny Gali VIP-a

Patroni medialni Gali VIP-a



SALON opinii

Bohaterowie spotkania (od lewej): Agnieszka Łopata, Andrzej Czech i prowadząca, Aneta Gieroń.

Wykorzystując znakomite położenie geograficzne, chroniąc naturalną przyrodę i inspirując się wieloetniczną, wielokulturową i wielowyznaniową tradycją Bieszczadów, można tworzyć biznes, który łączy ogień z wodą, czyli komercyjny sukces i karpackie dziedzictwo kulturowe. Takie ma być Centrum Ursa Maior w Uhercach Mineralnych, gdzie spotkały się piwowarskie talenty Agnieszki Łopaty, wiedza o odnawialnych źródłach energii Andrzeja Czecha i kulturalno-organizacyjne możliwości Janusza Demkowicza.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak W Podziemnej Trasie Turystycznej w Rzeszowie spotkali się uczestnicy cyklicznych spotkań BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”, organizowanych pod patronatem portalu BIZNESiSTYL.pl oraz magazynu VIP Biznes&Styl. Gośćmi wieczoru byli twórcy Centrum Ursa Maior, inaczej Domu Wielkiej Niedźwiedzicy, w Uhercach Mineralnych. I mimo że zabrakło jednego z bohaterów przedsięwzięcia, Janusza

10

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Demkowicza, to Agnieszka i Andrzej zdradzili większość szczegółów związanych z otwarciem już w lipcu tego roku obiektu, jakiego w Bieszczadach dotychczas nie było. Centrum Ursa Maior to miejsce, gdzie powstanie Bieszczadzka Wytwórnia Piw Rzemieślniczych, do tego trzypoziomowa sala koncertowa Ursa Maior Hall, umożliwiająca rejestrację koncertów, spotkań i wydarzeń kulturalnych na najwyższym, światowym poziomie, a wszystko to dopełni sklep z produktami regionalnymi i informacją turystyczną. I tak jak od pierwszego spotkania BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” zakładaliśmy, że promować na nich będziemy wydarzenia, przedsięwzięcia i osoby, które zmieniają naszą rzeczywistość na lepsze, tak drugim spotkaniem potwierdzamy nasze obietnice. Agnieszka Łopata, szefowa przedsięwzięcia Centrum Ursa Maior, krakuska, absolwentka Akademii Górniczo-Hutniczej, od kilku lat na stałe związana z Bieszczadami, ledwie 4 lata temu odkryła w sobie talent do warzenia piwa. Ten z zabawy przerodził się w poważne zajęcie i tak Agnieszka, jako Domowy Piwowar Roku 2012, ma wielkie ambicje i marzenia warzyć w Ursa Maior znakomite piwo, które stałoby się wizytówką Bieszczadów. W lipcu piwa nawarzonego przez Agnieszkę będzie można skosztować w Uhercach Mineralnych, a wkrótce potem niewykluczone, że w całych Bieszczadach i na Podkarpaciu.


SALON opinii

W budowanym Centrum biznesowe pierwsze skrzypce gra Andrzej Czech, dr biologii po Uniwersytecie Jagiellońskim, entuzjasta odnawialnych źródeł energii. Dzięki niemu przy Centrum powstanie przydomowa oczyszczalnia ścieków, a energia dostarczana będzie z baterii słonecznych. Bardzo prawdopodobne, że w przyszłości Dom Wielkiej Niedźwiedzicy będzie produkował tak dużo energii, że ta będzie sprzedawana. Trzeci wspólnik z Ursa Maior, Janusz Demkowicz, założyciel pensjonatu „Zagroda Magija” w Orelcu oraz basista znanej folkowej grupy „Tołhaje”, ma być gwarantem ciągłych i na najwyższym poziomie zdarzeń kulturalnych w Uhercach Mineralnych. Janusz od dawna znany jest jako propagator tradycyjnej architektury karpackiej i wymierających, bieszczadzkich zawodów: tkactwa, gobeliniarstwa, bibułkarstwa. – Mamy ambicje nie tylko prowadzić w Bieszczadach biznes, który wpisuje się w politykę ochrony naturalnych zasobów tego miejsca, ale z części naszych zysków chcemy wpierać najciekawsze pomysły na bieszczadzkie biznesy – zapowiada Andrzej Czech. – Chodzi nam o coś więcej, niż tylko zarabianie pieniędzy. Tak samo jak o coś więcej chodzi Agnieszce w Wytwórni Piw Rzemieślniczych w Ursa Maior. Od ponad roku Piwowarka Aga, bo taki jest słynny pseudonim Agnieszki, prowadzi bloga www.kuchniapiwowarkiagi.pl, na którym promuje kulturę picia piwa. W jej wpisach wiele jest o tradycji, historii picia piwa, naczyniach, w jakich jest serwowane oraz tysiącach odmian piwa warzonego na świecie. A jak dobry i różnorodny może być ten napój, przekonali się uczestnicy piątkowego spotkania, na którym Agnieszka gościła niemieckim pilsem, amerykańską IPĄ, belgijskim Tripelem i bałtyckim porterem. Smak, kolor, szkło, z którego goście wieczoru sączyli piwo, wszystko to było niezwykłym zaskoczeniem. Tym bardziej że od zawsze przyzwyczajeni jesteśmy do mocno chmielonego trunku popijanego z topornego kufla, najlepiej w towarzystwie tłustej kiełbasy. A może być inaczej. Tradycje piwowarskie w Polsce, na Podkarpaciu, są stare i zobowiązujące. Przed laty browarów rzemieślniczych było wiele, a w nich unikatowe, pyszne piwa. Dziś w Polsce browarów rzemieślniczych jest ledwie 27, ale stara tradycja warzenia lokalnego piwa ożywa i browarów, na szczęście dla jego smakoszy, powstaje coraz więcej. Partnerami spotkania BIZNESiSTYL „Na Żywo” byli: Podkarpacka Regionalna Organizacja Turystyczna i ESTRADA Cafe. ■ VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

11




Żydzi w Przemyślu

Świat przeszły niezapomniany

Fragmenty ekspozycji „Świat przeszły dokonany” w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej.

Najstarsza wzmianka o polskich Żydach, datowana ok. 1030 r., dotyczy Przemyśla. Jak z tego wynika, istniała tu wtedy ich osada, która dzięki przywilejowi Kazimierza Wielkiego rozwinęła się w 2. połowie XIV w. Położona korzystnie na skrzyżowaniu szlaków handlowych, rozrosła się w ciągu następnych stuleci. W końcu XVI w. powstała okazała renesansowa synagoga. Widzimy ją na rycinie Abrahama Hogenberga, pochodzącej z księgi Jerzego Brauna, wydanej w Kolonii w 1617 r. Zawiera ona widoki najważniejszych miast Europy, do których zaliczał się bogaty kupiecki Przemyśl. Mimo zniszczeń wojennych synagoga dotrwała do 1956 r., kiedy to – mimo protestów środowisk konserwatorskich – została bezmyślnie rozebrana. W czasie okupacji hitlerowskiej znikła z powierzchni ziemi cała dzielnica żydowska usytuowana wokół Rybiego Placu. Jej resztki odsłonięto i zbadano w czasie wykonywania wykopów pod fundamenty gmachu Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej przy placu Berka Joselewicza. Nie istnieje XIX-wieczna synagoga „Tempel”. Z tego samego stulecia duża synagoga przy ul. Słowackiego zostanie niedługo opuszczona przez bibliotekę. Prawdopodobnie podzieli los synagogi na Zasaniu, która – niezagospodarowana od dziesiątków lat – chyli się ku upadkowi. Należy się obawiać, iż ostatnie pomniki architektury żydowskiej w Przemyślu znikną niedługo z powierzchni ziemi. Najstarszy kirkut (cmentarz) przy ul. Rakoczego nie istnieje. Niemcy użyli maceb (nagrobków) do wybrukowania ulic. Wcześniej jednak – w roku 1928 – Kazimierz M. Osiński, dyrektor Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej, poprosił gminę żydowską o sporządzenie dokumentacji kirkutu. Na 73 fotografiach, pozostających w zbiorach muzealnych, utrwalone zostały najcenniejsze pomniki z XVI - XVII stulecia. (Fragmenty oryginalnych, kamiennych maceb w muzealnej kolekcji pochodzą dopiero z XIX w.) Tylko muzeum przemyskie ocaliło w swoich zbiorach pamiątki po społeczności żydowskiej. W 2011 roku w nowym gmachu otwarto stałą ekspozycję poświęconą przemyskim Żydom. Niedawno Józefa Kostek wydała publikację pt. „Świat przeszły dokonany” – kompedium wiedzy o nieistniejącej już dziś społeczności żydowskiej w Przemyślu. Znajduje się w niej zarys bogatej historii miejscowej społeczności oraz syntetyczny opis świąt żydowskich, będący kluczem do zrozumienia ich kultury. Uzupełnieniem książki są noty biograficzne wybitnych przemyślan pochodzenia żydowskiego. Wiele z tych nazwisk znanych jest w kraju i za granicą. To wstęp do prezentacji zabytków kultury zgromadzonych w zbiorach muzeum. Wyroby rzemiosła pozostają nierzadko na wysokim poziomie artystyczJózefa Kostek, Świat przeszły dokonany – judaika nym i pochodzą z cenionych warsztatów złotniczych. Autorka przypomina ze zbiorów MNZP, wydawca: Muzeum Narodowe twórczość żydowskich artystów, wśród których są nazwiska znane (np. wywoZiemi Przemyskiej, Przemyśl 2012 dzącego się z przemyskiej rodziny twórcy teatralnego Otto Axera) oraz zapomniane, wymagające badań historycznych. Osobna kolekcja to zestaw archiwalnych zdjęć, którą otwierają prace znakomitego przemyskiego fotografa Bernarda (Barucha) Hennera. Zachowane niemal w całości jego atelier odtworzone zostało na ekspozycji Oddziału Historycznego w kamieniczce przemyskiego Rynku. Kolekcja fotografii pokazuje epokę świetności miejscowego środowiska żydowskiego oraz likwidację getta. Jej epilog to zdjęcia z powojennej rozbiórki synagogi z końca XVI w. Uzyskane w ten sposób cegły miały podobno posłużyć do odbudowy Warszawy. Publikacja Józefy Kostek – znakomicie udokumentowana i napisana, dwujęzyczna (z wersją angielską), ze starannie dobranymi kolorowymi ilustracjami, stanowi cenną pozycję wydawniczą. Niewiele muzeów regionalnych i krajowych – posiadających bogatsze zbiory niż przemyskie – może poszczycić się podobnym opracowaniem. ■

Tekst Antoni Adamski Fotografie Dariusz Delmanowicz



Muzyka Od lewej: Łukasz Sabat, Angelika Gaber, Alexander Chikmakov.

Angela Gaber Trio i jej „Opowieść z Ziemi” „Opowieści z Ziemi”, to tytuł debiutanckiego krążka zespołu Angela Gaber Trio – polsko-kazachskiego projektu muzycznego, który muzykę bieszczadzkiego tygla kultur łączy z dźwiękami elektronicznymi oraz porywającymi elektroakustycznymi aranżacjami.

W

okalistka zespołu, Angelika Gaber, swoją przygodę z muzyką rozpoczynała standardowo, od kółek muzycznych. Po skończeniu liceum postanowiła doszlifować swój głos. Współpracowała z wieloma muzycznymi formacjami. Jedną z nich był zespół Widymo wykonujący pieśni karpackie, a prowadzony przez teolożkę i muzykologa, Mariannę Jarą, prywatnie żonę duchownego prawosławnego. – To ona wprowadziła mnie do zespołu oraz do swojego plebańskiego domostwa. Tam poznałam wspaniałych ludzi; Łemków, Ukraińców i wierzę, że te prawdziwie bieszczadzkie dźwięki słychać na płycie „Opowieści z Ziemi” – mówi Angelika. Zanim jednak na dobre poświęciła się Trio, Angelika Gaber prowadziła galerię „Bazar Sztuki”. Organizowała w niej warsztaty, wystawy i koncerty. – Bazar na razie jest nieczynny. Ale to nie porzucenie raz na zawsze. Nie można zapominać; o tych wszystkich dobrych rzeczach, które przytrafiły się podczas jego prowadzenia. Zresztą na jednej z bazarowych imprez z saksofonem pojawił się multiinstrumentalista, Łukasz Sabat. Muzycznie zaiskrzyło. Wtedy też na drodze pojawił się potencjalny trzeci członek zespołu. Alexander Chikmakov przyjechał do Polski na stypendium Gaude Polonia. W rodzinnym Kazachstanie skończył geofizykę. W wyuczonym zawodzie nie przepracował ani jednego dnia. On także występował z zespołem Widymo. W nim poznał przyjaciółkę Angeli, Monikę Wolańską, która została jego żoną. – Jesteśmy różnorodni w swej spójności. Lubimy mówić, że zespół narodził się z trzech kryzysów. Trójka to magiczna liczba. Jeśli ma być prawdziwie, ma być minimalistycznie. Przede wszystkim muzycznie. Ale fakt, że cały zespół zmieści się w jednym samochodzie też ma znaczenie – dodaje z uśmiechem wokalistka. Wokalistka podkreśla, że od początku całemu zespołowi zależało na prawdziwości przekazu. Żadnej muzycznej hucpy. Dowodem na skrajne unikanie komercjalizmu przez zespół jest miejsce nagrywania płyty, która nie powstała w studiu wyposażonym w niezliczoną ilość sprzętu, ale w malutkim kościele w Mrzygłodzie. Dzięki gościnności lokalnego proboszcza, Marka Cecuły, zespół zbierał się wieczorem i nagrywał na tzw. setkę. Żadnych powtórek, żadnego odtwarzania. – Prawdziwość tego nagrania słychać na naszej płycie. Pomogło wyjątkowe, kolebkowe sklepienie kościoła oraz talent Konrada Oklejewicza – aranżera i pomysłodawcy naszego kościelnego grania – dodaje Angelika Gaber. Artystka nie ukrywa, że nie byłaby tą samą wokalistką, gdyby nie trzy kobiety, które spotkała na swej wokalnej drodze. Pierwsza z nich to Paulina Kujawska – certyfikowana instruktorka metody Speech Level Singing, która polega na świadomym i skutecznym używaniu głosu. Śpiew ma utrzymać krtań w „naturalnej” i „zdrowej” pozycji mowy. Z metody tej korzystają Barbra Streisand, Natalie Cole czy Urszula Dudziak. Kolejną mistrzynią jest Olga Szwajgier, którą wokalistka AGT określa jako „pozytywnie szaloną kobietę”, która otwiera ludzi, wierząc, iż dzięki intuicji, wyobraźni i cierpliwości z głosem można zrobić wszystko. Aneta Łastik to z kolei autorka książek „Poznaj swój głos” oraz „Wewnętrzne dziecko”. Angela Gaber uczestniczyła w jej warsztatach w Orelcu. – Dzięki niej dowiedziałam się, że każde przeżycie ma wpływ na nasz głos, nasze blokady i słabości. Nie ma ludzi bezwzględnie wyzwolonych, ale dzięki słuchaniu swego „wewnętrznego dziecka” możemy choćby odrobinę zbliżyć się do ideału. Zespół powstał w 2011 r. Przez tak krótki okres istnienia trudno jest stworzyć album, który od początku wymarzyli sobie członkowie Trio. Pieniądze na płytę zbierano przy pomocy portalu PolakPotrafi.pl, który powstał w oparciu o ideę crowdfundingu. Trio jest już po pierwszym koncercie promującym „Opowieści z Ziemi”, gdzie liczba fanów zaskoczyła sam zespół. W najbliższym czasie zespół pojawi się na III Nocach Kultury Galicyjskiej, które odbędą się pod koniec maja w Sanoku. ■

Tekst Sylwia Katarzyna Mazur Fotografie Archiwum Angela Gaber Trio



SALON opinii

Bieszczady Timelapse Bohaterowie spotkania (od prawej): Krystian Kłysewicz, Marcin Kłysewicz i prowadząca, Aneta Gieroń.

w BIZNESiSTYL.pl „NA Żywo”

Bieszczady latem, jesienią i zimą, nakręcone w technice poklatkowej, zobaczyli na kinowym ekranie wszyscy pasjonaci gór, którzy w marcowy wieczór wzięli udział w spotkaniu BIZNESiSTYL. pl „Na Żywo”, zorganizowanym przez magazyn VIP Biznes&Styl oraz portal BIZNESiSTYL.pl . Bohaterami spotkania w rzeszowskim kinie Zorza byli Marcin i Krystian Kłysewiczowie, autorzy projektu Bieszczady Timelapse, w ramach którego nakręcili już trzy odcinki bieszczadzkiej opowieści: „Bieszczady Lato 2012 w 38 godzin”, Bieszczady Jesienią. „Kolorowe Szlaki” oraz Bieszczady Zimą. „Baśniowa Kraina”. Były zdjęcia dokumentujące ich wyprawy oraz… zapowiedzi kolejnych filmów, m.in. wiosny w Bieszczadach, która w czerwcu tego roku zamknie w całość poklatkowy cykl czterech pór roku autorstwa braci Kłysewiczów.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Marcin i Krystian, którzy na co dzień mieszkają i pracują w Wielkiej Brytanii, na jeden dzień przyjechali do Rzeszowa, by wziąć udział w kinowej premierze filmu Bieszczady Zimą. „Baśniowa Kraina”, który w Internecie zadebiutował 9 marca, a do tej pory obejrzało go prawie 100 tys. osób. W sumie trzy filmy o Bieszczadach autorstwa braci pochodzących z Horyńca-Zdroju, od sierpnia ubiegłego roku obejrzało ponad 400 tys. osób. Projekt, zrodzony z przypadku, bo miał być jedynie wakacyjną przygodą dwóch braci, stał się bodaj najczęściej oglądaną opowieścią filmową o Bieszczadach na świecie. Technika poklatkowa pozwoliła w nowoczesny sposób zareklamować

Bieszczady, a widzom obejrzeć góry, które być może dobrze znają, ale w takiej formie jeszcze nie widzieli. W trakcie spotkania Marcin i Krystian wspominali, jak od kuchni wyglądała realizacja kolejnych odcinków Bieszczadów Timelapse. I o ile pierwszy film powstał szybko, bez większych problemów technicznych, fizycznych i logistycznych, to kolejne stawały się dla autorów coraz większym wyzwaniem. – By nakręcić lato, wystarczyły dwa dni. Jesień wymagała pięciu, zaś zima, najbardziej wymagająca, pochłonęła prawie 150 godzin spędzonych na szlakach – opowiadał Marcin Kłysewicz. – Za każdym razem, nieważne w jakich


SALON opinii

warunkach – by powstał kolejny odcinek w cyklu „cztery pory roku”, trzeba było zrobić ponad 20 tys. zdjęć w terenie. Zimowe Bieszczady okazały się najpiękniejszym odcinkiem z dotychczasowych trzech nakręconych, ale były też wyjątkowe z innego powodu. Po raz pierwszy do projektu Bieszczady Timelapse wykorzystane zostało finansowanie społecznościowe. W ramach portalu Polakpotrafi.pl wolontariusze przekazali ponad 5 tys. zł na film braci Kłysewiczów. To istotne, bo bracia robią filmy za własne pieniądze, poświęcając prywatny czas, a zebrana suma pozwoliła im dobrze przygotować się do zimowej wyprawy. Ta w końcu stała się tylko przeznaczeniem Marcina, bo Krystian nie otrzymał urlopu w Wielkiej Brytanii i brata mógł wspierać tylko radami.

Bieszczady znane, a nieznane Każdy odcinek w cyklu „cztery pory roku w Bieszczadach” przynosi nowe obrazy związane z tymi górami. W kolejnych filmach obserwujemy najbardziej popularne miejsca Bieszczadów: Połoninę Wetlińską, Tarnicę, Rozsypaniec, Bukowe Berdo, Otryt, Małą i Dużą Rawkę, ale za każdym razem inaczej pokazane oraz uzupełniane o szczegóły, o których nie mieliśmy wcześniej pojęcia, wędrując połoninami. Każdy film w ramach Bieszczady Timelapse ma też swoją historię powstawania, jak choćby szyny do aparatów fotograficznych. – Startowaliśmy z szyną z rur kana-

lizacyjnych na korbkę, którą sam zmontowałem, by w kolejnych produkcjach dopracować się szyny już napędzanej silnikiem własnej roboty – żartował Krystian Kłysewicz. Czasem te historie mają bardziej ludzką twarz, jak choćby ta z zimowej wyprawy na szczyt Bukowego Berda, gdzie w wędrówce towarzyszyły Marcinowi: Ewa Żechowska, współwłaścicielka „Chaty Wędrowca” w Wetlinie, i Ania Broda, piosenkarka. Te historie, zdjęcia i opowieści już wkrótce będzie można obejrzeć w ramach „Making offu”, jaki bracia przygotowują. W kolejnych tygodniach czeka ich też powrót w Bieszczady, tym razem do miejsc, które udokumentują ostatni odcinek opowieści – Bieszczady Wiosną. Film ukaże się w sieci w czerwcu i wcale nie będzie oznaczał końca filmowej przygody Kłysewiczów. Marcin i Krystian już kompletują materiał do filmu przedstawiającego cztery pory roku w Bieszczadach, ale w formie jednego obrazu i w części ze zdjęciami dotychczas niepublikowanymi. – Czy taka forma promocji Bieszczadów interesuje władze województwa? – dopytywali goście spotkania. – Dotychczas nie otrzymaliśmy żadnej odpowiedzi na nasze propozycje współpracy – stwierdził Krystian Kłysewicz. – To brawo dla naszych władz samorządowych – gorzko skonkludowała sala. Pozostaje Internet, który zdaje się być dominującym medium w XXI wieku i który filmami Marcina i Krystiana Kłysewiczów niezmiennie się zachwyca. Już w 90 krajach na świecie. ■


Poezja „Wiersze na słupach” od 16 kwietnia w Rzeszowie

Eden i pokrzywy

Stanisław Dłuski

Zawiniłem na samym początku, Kiedy kwiliłem wśród liści i ptaków, Pokrzywy parzyły mi usta, Którymi wyznawałem ci wolność, Nasturcjo o obliczu kurtyzany, Myliłaś ją z miłością, Z lotem jaskółki, wyznaniem gwiazd, Kiedy nas wygnano z domu, Usiadłaś na progu lasu, dotknęłaś bólu Samotności, nie było gdzie uciekać Przed przeznaczeniem, więc Pozostały obce spotkania, rozmowy Na granicy milczenia, gorący Oddech wojny i wciąż niespokojny Los wnuków Adama, Ewy, Norwida

Pod patronatem:



LUDZIE biznesu

WIZJONER z Przemy˙la

Absolutny marzyciel. Z niczego zbudowaû imperium, jednù z najwiýkszych marek kosmetycznych ˙wiata. I to gdzie, w Przemy˙lu, na kresach Rzeczypospolitej, ledwie 30 lat temu, gdy od prawie 100 lat w kosmetyce niepodzielnie rzùdzù Amerykanie i Francuzi. Ale dla Wojciecha Inglota nie istniaÿo pojýcie za˙cianka, chyba ‘e w gÿowie. Najwa‘niejsze, ‘eby chciaÿo siý chcieû © powtarzaÿ, choû na pewno nie sobie, bo pracý kochaÿ nad ‘ycie. 23 lutego 2013 roku zmarÿ w Przemy˙lu. Miaÿ 58 lat. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Archiwum Inglot Cosmetics

– Nieprzyzwoicie skromny, fantastyczny człowiek, świetny facet, po prostu – mówi Barbara Andrzejczyk, prezes Towarzystwa Budownictwa Społecznego w Przemyślu, od ponad 40 lat koleżanka Wojciecha Inglota z tej samej, matematyczno-fizycznej klasy w II LO w Przemyślu. – I nie mogę uwierzyć, że Jego już nie ma. Znaliśmy się od zawsze, on, ja, mój mąż Czesław. Wychowaliśmy się na Zasaniu i przez te wszystkie lata Wojtek pozostał taki sam. Nie zmieniły go miliony, sukces, wielki świat. W liceum był świetnym chemikiem, ale żadnym kujonem, raczej chłopakiem z otwartą głową, towarzyskim, z wieloma pasjami. Jeszcze nie tak dawno w naszym domu wisiały w piwnicy plakaty Ewy Bem, gdzie Wojtek i mój mąż przed lat mieli swój klub, słuchali jazzu, który Wojtek uwielbiał, Radia Luxemburg, bywało, że Radia Wolna Europa. Biznes w życiu Wojciecha Inglota pojawił się szybko. Ukończył chemię na Uniwersytecie Jagiellońskim, miał się skoncentrować na pracy naukowej, ale nie dostał się na studia doktoranckie i trafił do laboratorium badawczego krakowskiej Polfy. Bardzo inteligentny, z silnym charakterem, typ lidera, nie widział siebie na spokojnym etacie do koń-

22

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

ca życia. – To były lata 80. ub. wieku, praca w Polfie dla wielu byłaby spełnieniem marzeń, ale nie dla Wojtka. On od zawsze mówił o własnym biznesie, co w tamtym okresie brzmiało jak opowieści fantasy – wspomina Barbara Andrzejczyk. – Być może dlatego, że już na studiach wyjeżdżał do Stanów Zjednoczonych, a w Nowym Jorku miał wujka, chyba architekta. W 1983 roku Wojciech Inglot namówił swoją siostrę Elżbietę, także chemiczkę z wykształcenia, by wspólnie założyli biznes. Kupili część urządzeń z krakowskiej Polfy, w Przemyślu wynajęli piętro w domu jednorodzinnym na siedzibę i tak narodziła się firma Inglot, która zadebiutowała produkcją płynu do czyszczenia głowic magnetofonowych. Kolejnym produktem, który opracowali i wypuścili na rynek, był dezodorant w sztyfcie VIP. W kolejnych latach Wojciech Inglot był przekonany, że szansą dla nich będzie produkcja kosmetyków kolorowych, jakich w Polsce w tamtym czasie właściwie nie było. W 1987 roku pojawiły się pierwsze lakiery do paznokci z Inglota i zaczęła się długa droga sukcesów. Już wtedy był marzycielem i nie bał się ryzykować. Robert Choma, prezydent Przemyśla, świetnie pamięta, jak poznał Wojciech Inglota na przełomie lat 80. i 90.


Śp.Wojciech Inglot na Times Square w Nowym Jorku. W Polsce zaczynał się wtedy czas bazarów, straganów, o wielkim biznesie mało kto miał pojęcie, a już na pewno trudno było sobie wyobrazić budowanie renomowanej marki kosmetycznej w Przemyślu, który słynął raczej z przygranicznego handlu z Ukrainą. MARZYCIEL, KTÓRY ZOSTAŁ KOSMETYCZNYM PIONIEREM – Mimo to Wojtek przykuwał uwagę swoją pokorą, wiedzą, inteligencją i wizją tego, co chce robić – mówi prezydent Przemyśla. – Na pewno nie wywoływał skojarzeń z szybkim biznesem w rodzaju pożyczyć miliony, a potem je „przekręcić”. Miał w sobie coś z pioniera. I taki pozostał na zawsze. Był pierwszym Polakiem, który otworzył swój sklep przy prestiżowej Times Square w Nowym Jorku. Miał odwagę wycofać swoje produkty z drogerii w latach 90. i od 2001 roku tworzyć słynne „wyspy”, czyli samodzielne stoiska Inglota w centrach handlowych. W 2006 roku w Montrealu w Kanadzie otworzył swój pierwszy zagraniczny salon, wyznaczając tym samym zagraniczną ekspansję marki. Dziś Inglot posiada 333 salo-

ny w 46 krajach na 6 kontynentach (z czego ok. 160 w Polsce). A przecież plany były i są ambitne, Wojciechowi Inglotowi marzyło się 1000 salonów na całym świecie w ciągu najbliższych kilku lat. Po jego śmierci firmą zarządza najbliższa rodzina, m.in. siostra Elżbieta i brat, Zbigniew Inglot, fizyk, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego, który wykładał na uniwersytecie w Getyndze i robił projekty badawcze w CERN. Oboje powtarzają, że plany i marzenia brata są najważniejsze. Firma nie zwalnia ani na moment. Wojciech Inglot, gdy żył, nieustannie tworzył i eksperymentował, uwielbiał zamykać się w swoim przemyskim laboratorium i wymyślać nowe receptury. Rewolucyjny okazał się pomysł z lakierem do paznokci dla muzułmanek zgodny z naukami Koranu. Wojciech Inglot wymyślił oddychający lakier do paznokci O2M, który ma zwiększoną przepuszczalność powietrza i pary wodnej. Choć produkt powstał już cztery lata temu, dopiero w 2012 roku stał się hitem w krajach arabskich. Muzułmanie przed każdą modlitwą muszą dokonać rytualnego obmycia ciała wodą, dotychczas więc modne i religijne muzułmanki przed każdą modlitwą musiały zmywać paznokcie. Lakier Inglota to zmienił, a kiedy jeden z islamskich uczonych ogłosił, ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

23


że używanie przepuszczającego lakieru jest zgodne z muzułmańskim prawem, arabskie kobiety oszalały na punkcie kosmetycznych salonów z Przemyśla. – Gdyby nie kilka splotów okoliczności, nazwisko Inglota byłoby dziś może kojarzone także z największym wydawnictwem na Podkarpaciu, niewykluczone, że w Polsce – mówi Norbert Ziętal, dziennikarz Gazety Codziennej Nowiny, pracujący w Przemyślu. – W 2001 roku Wojciech Inglot planował rozpoczęcie wydawania tygodnika „Czas Przemyśla”. Znakomity dziennikarz, Mariusz Ziomecki i kilku innych ogólnopolskich fachowców z branży medialnej opracowało projekt gazety, sam byłem w niego mocno zaangażowany, w końcu jednak przedsięwzięcie nie doszło do skutku. Wojciech Inglot całym sobą oddał się tworzeniu kosmetycznych „wysp”, ja przestraszyłem się tak ogromnego wyzwania, ale do dziś zastanawiam się, jakby to było, gdyby zdarzenia sprzed dwunastu lat potoczyły się inaczej. Pozostała jednak przyjaźń. Norbert Ziętal od końca lat 90. aż do śmierci Wojciecha Inglota utrzymywał z nim stałe kontakty. – Poznaliśmy się w latach, gdy Inglot był przewodniczącym Rady Miasta Przemyśla i mocno angażował się w pra-

24

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

ce samorządu. Potem w kolejnych latach nastąpił boom jego interesów za granicą i już tylko bywał w Przemyślu – wspomina Norbert. – Nigdy jednak się nie zmienił. Zawsze odbierał komórki, nawet na końcu świata, a gdy miał chwilę wolną, zapraszał mnie do siebie. Uwielbiał słuchać, otaczać się młodymi ludźmi, miał niezwykle otwartą głowę, był szalenie oczytany. Wystarczyło kilkanaście minut, bym przekonał go, że warto, by Inglot miał swoją stronę na Facebooku. Po jej otwarciu szybko zresztą uzbierała ponad 20 tys. fanów. JEDNI KOCHAJĄ PIENIĄDZE, DRUDZY SAMOCHODY, ON KOCHAŁ PRACĘ Dla Wojciecha Inglota najważniejsza była praca. W ostatnich latach w ciągu jednego tygodnia bywał w kilku strefach klimatycznych i czasowych, miał ambicje być na otwarciu każdego nowego salonu Inglota na świecie. – Pamiętam jego małą walizkę, z którą nigdy się nie rozstawał. Tam miał witaminy i minerały, których recepturę sam sobie opracowywał i które codziennie zażywał – wspomina Norbert. – Pamiętam, jak we mnie wciskał chociaż jedną tabletkę z witaminami Centrum, bo uważał, że lepiej będę się od tego czuł.


LUDZIE biznesu Mariusz Ziomecki na łamach portalu „NaTemat” tak wspominał pracowitość Inglota: Jestem od niego zaledwie o kilka lat starszy i muszę przyznać, że nie byłbym w stanie wytrzymać takiego rozkładu dnia, który Wojtek prowadził nonstop. Wszyscy to widzieli i na ile mogliśmy, staraliśmy się o niego zatroszczyć. Problem w tym, że on był bardzo silną indywidualnością. Należał do tych ludzi, którzy nie mówią głośno, że coś ich boli. W miejscach, gdzie spotyka się zarząd Inglota, zawsze stoi taka tablica z rozkładem tego, gdzie kto wyjeżdża w najbliższych dniach. Ja czułem śmiertelne zmęczenie, gdy tylko czytałem, co tam napisano. A Wojtek był dodatkowo głównym chemikiem, designerem i strategiem. Praktycznie też najważniejszym negocjatorem. W ostatnich latach nastąpiła eksplozja sukcesu marki Inglot. Jej założyciel był wszędzie pożądany, zapraszany, nagradzany. – A mimo to Wojtek był człowiekiem, który do końca nie obnosił się z sukcesem, boomem marki, on nie lubił bywać, nie przepadał za bankietami, wielkim światem, mediami, dlatego czasem lepiej były znane Płyty Pilśniowe z Przemyśla, czy Sanwil, niż światowe imperium Inglota – dodaje Robert Choma. Barbara Andrzejczyk żartuje, że im większe Wojciecha Inglota dotykały zaszczyty, tym większy był to dla Niego „problem”. – On nie znosił blichtru, a marynarkę i krawat traktował jak dopust boży – wspomina licealna koleżanka. – Na zawsze zapamiętam go w dżinsach i sportowej koszulce, jako normalnego faceta, który przez wiele lat mieszkał w bardzo skromnym, drewnianym domku nad Sanem, bez ochroniarzy i luksusu, który sam sobie robił zakupy w sklepie i który jeździł bardzo normalnymi samochodami. Nawet w ostatnich latach nic się nie zmieniło. Wprawdzie kupił nowy dom, ale żaden nowobogacki pałac z basenami, wybrał zabytkową willę Jadwigę, zrujnowany historyczny obiekt, który wyremontował i uratował od zniszczenia. – Miał świadomość swojej wartości, ale to nigdy nie miało związku z megalomanią, czasem wręcz zdawał się być zażenowany pochwałami, jakie słyszał z każdej strony – twierdzi prezydent Przemyśla. Zależało mu na pracy u podstaw, trwałej zmianie rzeczywistości, rozwoju Przemyśla. – Nie znam nikogo, kto tyle

dobrego zrobiłby dla innych ludzi – twierdzi Barbara Andrzejczyk. – Od lat przyznawane jest stypendium Jego imienia dla najlepszego chemika w II LO w Przemyślu. Gdy zdobył nagrodę im. Jana Wejcherta, 100 tys. zł przekazał na książki dla dzieci z ubogich rodzin, a gdy zbrakło, dołożył jeszcze z własnej kieszeni. Pamiętam, jak klasa mojej najmłodszej córki marzyła o zagranicznej wycieczce. Wojtek nie dał im pieniędzy ot tak, młodzież wyplewiła i uporządkował teren wokół Jego zakładu produkcyjnego, a w zamian za to zafundował im wyjazd do Włoch i w Alpy. Chciał im pokazać, że najważniejszy jest szacunek do pracy. Lubił i chciał się dzielić. To on współtworzył Regionalną Izbę Gospodarczą i Akademię Przemyską, na bazie której z czasem powstała Państwowa Wyższa Szkoła Wschodnioeuropejska w Przemyślu. Miał ogromne kontakty w świecie polityki i biznesu. Specjalnie dla Niego do Przemyśla przyjeżdżali: Leszek Balcerowicz, prof. Zbigniew Brzeziński i inni. Rok 2012 był dla Wojciecha Inglota czasem specjalnych wyróżnień i nagród. Wiosną 2012 r. prezes i założyciel Inglot Cosmetics otrzymał nagrodę Polskiej Rady Biznesu im. Jana Wejcherta. Został jej pierwszym w historii laureatem w kategorii „Sukces”. Pod koniec ubiegłego roku w Jego ręce trafił Wektor 2012, prestiżowa nagroda przyznawana przez organizację Pracodawcy Rzeczypospolitej i „Puls Biznesu”. Wektory są wyróżnieniem za działalność przynoszącą szczególne korzyści polskiej gospodarce oraz za tworzenie klimatu sprzyjającego rozwojowi przedsiębiorczości. Wektor dla Wojciecha Inglota był nagrodą „…za międzynarodową ekspansję firmy oraz udowodnienie całemu światu, że Polska jest krajem, w którym z innowacyjnymi technologiami idzie w parze piękno”. Wojciech Inglot był też jednym z najczęściej wymienianych kandydatów do statuetki Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2012 w kategorii „Biznes”, przyznawanej przez nasz magazyn VIP Biznes&Styl. Wprawdzie prezes przemyskiej spółki uzyskał nieco mniej punktów niż Marek Darecki, prezes Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza”, i Adam Góral, prezes Asseco Poland, mimo to spektakularne sukcesy, zwłaszcza poza granicami Polski, uczyniły z Wojciecha Inglota przedsiębiorcę międzynarodowej rangi. – Tym trudniej uwierzyć, że Jego już nie ma. Mieliśmy tyle planów – mówi prezydent Choma. – Jeszcze w dniu Jego śmierci rozmawiałem z przewodniczącym Rady Miasta Przemyśla o przyznaniu Mu tytułu honorowego obywatela Przemyśla. Namawiałem Wojtka, by zechciał zaangażować się w sponsoring koszykówki albo piłki ręcznej. Niestety. W tej chwili możemy już tylko uczcić pamięć o Wojtku. Chcemy Jego imieniem nazwać ulicę, która prowadzi do Jego firmy, chcielibyśmy też co roku w kilku kategoriach przyznawać Nagrodę Gospodarczą im. Wojciecha Inglota. W tej chwili myślimy o powołaniu kapituły, która opracuje zasady i regulamin konkursu. Znając Wojtka, gdyby żył, broniłby się przed nagrodami i wyróżnieniami. Taki był, ale Jego rodzina wyraziła zgodę na taką formę upamiętniana. A Inglot? Zabrakło człowieka, ale marka jest już nieśmiertelna, obecna pod każdą szerokością geograficzną na świecie. ■

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

25


Fotografia Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...


Żadna góra nie jest tego warta, by zostać na niej na zawsze

... z Piotrem Pustelnikiem, himalaistą, zdobywcą Korony Himalajów i Karakorum.


Piotr PUSTELNIK Doktor inżynierii chemicznej, himalaista. Jako trzeci Polak – po Jerzym Kukuczce i Krzysztofie Wielickim – zdobył Koronę Himalajów i Karakorum, czyli wszystkie 14 szczytów o wysokości powyżej 8 tys. m n.p.m. Zaczął się wspinać w Himalajach stosunkowo późno: pierwszy ośmiotysięcznik – Gaszerbrum II – zdobył 19 lipca 1990 r., tydzień po 39. urodzinach. Zdobycie Korony zajęło mu prawie 20 lat: na ostatni ośmiotysięcznik – Annapurnę – wszedł 27 kwietnia 2010 r. Był redaktorem naczelnym miesięcznika górskiego „n.p.m”. W 2007 r., podczas Explorers Festivalu w Łodzi, został nagrodzony nagrodą Explorera, którą honoruje się światowe znakomitości w dziedzinie eksploracji. W 2011 r. otrzymał „Super Kolosa 2010” za zdobycie Korony Himalajów i Karakorum. Na co dzień pracownik BRE Banku i Politechniki Łódzkiej. Mieszka w Łodzi.

Piotr Pustelnik na północno-zachodniej ścianie Annapurny w 2008 roku. Fot. arch. Piotra Pustelnika

Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: W 2010 r. wszedł Pan na Annapurnę – ostatni brakujący szczyt do Korony Himalajów i Karakorum. Powiedział Pan wtedy, że definitywnie skończył Pan z ośmiotysięcznikami. Pozostał Pan wierny tej obietnicy? Piotr Pustelnik: Jak najbardziej. Na ośmiotysięczniki już nie wrócę. Dlaczego? Ten rozdział w moim życiu został zamknięty. Nie chcę już więcej wspinać się po tak wysokich górach, zrealizowałem swój cel. Poza tym jestem już w takim wieku, że pewnie stanowiłbym zagrożenie dla swoich partnerów, więc nie miałoby to najmniejszego sensu. Czym się Pan zajmował w ciągu ostatnich trzech lat? ie było to nic specjalnego. Po dwudziestu kilku latach bardzo intensywnej działalności organizm w sposób naturalny potrzebuje relaksacji. Postawienia wielu spraw – w tym osobistych i zawodowych – na nogach, a nie na głowie. Pojechałem do Nepalu na górę prawie siedmiotysięczną, ale cały team nam się pochorował, więc musieliśmy wrócić. W tym roku byłem w Afryce na Mount Kenya i Kilimandżaro, więc widać, że to już nie są te rewiry co kiedyś. Trochę to wygląda tak, jakbym chciał zdobyć Koronę Ziemi, ale ja się w ogóle tym nie emocjonuję. To są góry, na które mnie stać i które zajmują mi tyle czasu, ile mogę na nie poświęcić. Największy opór w Himalajach stawiała Panu Annapurna, którą zdobył Pan za piątą próbą… Moi koledzy śmieją się, że na Annapurnie zacząłem od najtrudniejszej ściany, a skończyłem na najłatwiejszej, podczas gdy powinienem zrobić odwrotnie. Ale to też miało swój sens, ponieważ przeszedłem praktycznie cały masyw Annapurny, wszystkie możliwe drogi i ściany. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

N

28

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Na ten szczyt kazał Panu wracać „syndrom niedokończonego zadania”? (śmiech) Rzeczywiście, trochę bolało mnie, że skończyłem na trzynastu ośmiotysięcznikach, a czternasty nie chce się poddać. Choć postawiłem sobie granicę: powiedziałem, że w 2010 r. jadę ostatni raz w Himalaje. I odpuściłby Pan Annapurnę, nawet gdyby nie udało się na nią wejść? Nawet wtedy. Na całe szczęście się udało. Który z ośmiotysięczników jest Pana ukochaną, najpiękniejszą – Pana zdaniem - górą? K2. Z każdej strony jest piękna, monumentalna. Taka klasyczna piramida, czyli coś, co od tysięcy lat ludzie uważali za synonim piękna. Himalaiści nie są samobójcami, idą po to, by wrócić szczęśliwie. Ale muszą mieć przecież z tyłu głowy myśl, że tragedie są niejako wpisane w to, co robią. czywiście, nikt nie zakłada, że zginie, każdy idzie po to, żeby ta przygoda skończyła się dla niego dobrze. Tak jak skoczkowie narciarscy, którzy zaczynają na skoczniach 20-metrowych i kończą na 200-metrowych, my również stopniowo oswajamy się z ryzykiem i zagrożeniem. Góry najwyższe – przynajmniej tak było w moim pokoleniu – stanowiły zawsze ostatni etap. Tam człowiek kumulował wszystkie umiejętności, które nabył wcześniej na skałkach, w Tatrach, Alpach itd. Ryzyka i zagrożeń nie da się zminimalizować do zera. Ale można przynajmniej starać się je ograniczyć. Co człowieka pcha w góry? George Mallory, zapytany, dlaczego chce się wspiąć na jakiś szczyt, miał odpowiedzieć: „bo tam jest”. Jest w tej odpowiedzi esencjonalność na potrzeby was, dziennikarzy, natomiast można też odpowiedzieć inaczej:

O


VIP tylko pyta w góry chodzimy dlatego, że ten typ emocji, doznań, wrażeń najbardziej nam odpowiada. Jedni lubią plażę, inni morze, a ja lubię góry. To „lubię” jest przez duże „L”. Co się czuje po wejściu na szczyt? ie ma stałego, uniwersalnego zestawu uczuć. Bez wątpienia czuje się ulgę, satysfakcję i spełnienie. Przy czym ja przed Himalajami spędziłem tyle lat w niższych górach, że miałem świadomość, iż wejście na górę – każdą górę – to dopiero połowa drogi. I to nawet ta łatwiejsza. Nigdy nie odczuwałem na szczycie triumfalizmu. Raczej była to refleksja, że skończyłem pewien etap, że po chwili satysfakcji, w której skonsumuję doznania estetyczne związane z widokiem z tej góry, muszę znowu skoncentrować wszystkie swoje siły i umiejętności na zejściu, że nie mogę poddać się euforii, rozluźnieniu, bo to się może skończyć incydentem, który może zagrozić życiu. Jak długo przebywają himalaiści na szczycie? Nie pamiętam, bym na wierzchołku ośmiotysięcznika był dłużej niż 10-15 minut. Najkrócej byłem na Evereście, bo mój partner – Rysiek Pawłowski – dotarł tam 40 minut przede mną i trochę zmarzł, ale czekał na mnie. Powiedział wtedy: „słuchaj, ja już jestem zmarznięty, więc rób szybko te zdjęcia i schodzimy”. A ja miałem 5 minut swojego szczęścia na tej górze. Jest to „eksplozja satysfakcji”, która musi być bardzo szybko zgaszona. Ja bym to porównał do wybuchu granatu. Czy żywioł na szczycie przeszkadza w kontemplowaniu widoków? Nie ma żadnego żywiołu, który przeszkadza w kontemplowaniu. Tam jest wyłącznie cisza i niebiański spokój. To jest dla nas takie niebo. Jesteśmy w tym niebie przez parę chwil, po czym schodzimy z powrotem na ziemię. W zasadzie na każdym wierzchołku – z nielicznymi wyjątkami, gdy panowała mgła i trochę zacinał śnieg – stawałem przy pięknej pogodzie i miałem pełną paletę wszelkich możliwych doznań. Miałem więc możliwość zaspokoić swoje estetyczne wymagania, a potem po prostu trzeba było się zwijać i wracać, bo czas gonił. Innymi słowy, kończyły się emocje, zaczynał się racjonalizm. Czy Pana racjonalne podejście do każdej sytuacji w górach i niechęć do ryzykowania życiem ma związek z faktem, że był Pan już dojrzałym, 39-letnim mężczyzną, gdy zdobył swój pierwszy ośmiotysięcznik, i 59-latkiem, gdy wchodził na ostatni? dy zdobywałem swój ostatni ośmiotysięcznik, byłem już człowiekiem przejrzałym (śmiech). Dojrzałość wiekowa wyszła mi akurat na zdrowie. Bagaż doświadczeń, który zebrałem wcześniej, spowodował, że w Himalajach wielokrotnie udało mi się uniknąć nieszczęść. Uniknąłem też nadmiernie emocjonalnego i ambicjonalnego traktowania wejścia na każdy szczyt. Niestety, zwykle to nadmiar ambicji sprawia, że ludzie popełniają błędy. Gdy emocje górują nad racjonalizmem, zaczynają się problemy. O ten racjonalizm chcemy zapytać Pana także w takim oto kontekście: wchodząc na Mount Everest, miał Pan szansę zapisać się w historii himalaizmu jako najstarszy

N

G

wspinacz, który dokonał tego bez użycia tlenu. Nie uległ Pan jednak tej pokusie. Przed wyjazdem na Everest dokładnie przejrzałem wszystkie statystyki i rzeczywiście wychodziło z nich, że w wieku 44 lat byłbym najstarszym człowiekiem, który wyszedł na tę górę bez tlenu. Jednak w ogóle mi to nie imponowało. Całe życie wyznawałem zasadę, że góry są ważną treścią mego życia i wielkim szczęściem, ale życie jest szczęściem największym. Ja życia w górach nie chciałem stracić. Nie tylko o racjonalizmie mawia Pan często w kontekście gór. Także o swoim tchórzostwie, ale to już chyba kokieteria… Niektórzy za tchórzostwo uważają wycofanie się spod szczytu góry. Ja uważam, że to nie tchórzostwo, ale obiektywna ocena swoich możliwości w danej chwili i miejscu. Dla mnie racjonalna ocena sytuacji zawsze pozostaje najważniejsza. Bardzo dużo mówimy o racjonalnym podejściu do wspinania, ale nie przeszkadza to Panu emocjonalnie, wręcz uczuciowo, mówić o każdej z gór, na którą Pan wszedł. yczyn sportowy w wysokich górach nigdy nie miał dla mnie większego znaczenia. Zależało mi na estetyzmie tego sportu. Obok estetyki równie ważny jest mistycyzm, personifikowanie krajobrazu, świata, który istnieje. Stąd porównania do istoty rozumnej, z którą można podjąć dialog. Pan podejmował dialog z górami, na które wchodził? Miałem taki okres w życiu, gdy podejmowałem dialogi z górą, ale ona nie za bardzo mnie słuchała i zwątpiłem w to (śmiech). Ale bez wątpienia budzi się w człowieku ciągota do takiego sposobu myślenia. Czy niechęć do eskalowania ryzyka była źródłem Pańskiej niechęci do wspinania się w zimie? Powiedział Pan kiedyś, że zimowe wejścia to „bezsensowne poszukiwanie odmrożeń”. Uważałem, że współczynnik sukcesu w zimie jest znikomy. To, że paru polskim wyprawom udało się o tej porze roku wejść na ośmiotysięczniki, jest szczęściem, a nie zasadą. Normalnie w górach wysokich w zimie panują takie warunki, że nie ma jeszcze takiej technologii, która by pozwoliła człowiekowi uniezależnić się od nich. Albo po prostu, powiem zwyczajnie: ze zwykłego lenistwa nie chciało mi się siedzieć 2 - 3 miesięcy w bazie, w totalnym zimnie. Ja się tylko nazywam Pustelnik, ale proszę mi wierzyć, że nie unikam towarzystwa i samotność w bazie była dla mnie rzeczą niefajną. Nie widziałem jakoś siebie w tym zimnie i w tych długich okresach oczekiwania. Raz w życiu spędziłem październik i pół listopada pod Makalu i stwierdziłem, że to jest coś, czego chyba nie chcę w życiu robić. Mam wielki szacunek dla ludzi, którzy się na to decydują, chylę przed nimi czoło, ale niektórzy są do czegoś stworzeni, a inni nie. Co się robi podczas tak długiego oczekiwania w bazie? Jest trochę jak w więzieniu: rano spędzają człowieka na śniadanie, potem „spacerniak”, czyli trzeba sobie trochę pochodzić, by śniadanie się dobrze ułożyło, a jak się człowiek zmęczy, to idzie poczytać książkę lub posłuchać muzyki. I tak do lunchu. Po lunchu znowu „spacerniak”, znowu ►

W

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

29


VIP tylko pyta muzyka lub pogaduchy, następnie obiad. Wieczorem to samo. I kładziemy się spać. „Zabijanie czasu” przez lekturę, muzykę, rozmowy z ludźmi. Nie ma specjalnie wielkich możliwości, bo ciągle mamy do czynienia z tym samym zestawem ludzi. Jesteśmy jak parostatek na oceanie. Po przeczytaniu wspomnień kilku himalaistów odnosimy wrażenie, że w górach jakby inaczej płynął czas. Tu, „na nizinach”, trudno sobie wyobrazić, że można czekać bezczynnie kilka dni w malutkim namiocie na zmianę pogody. Nie, nie, to wszystko trzeba trochę odczarować. To nie jest tak, że my mamy w sobie pierwiastek masochizmu. Jeśli pogoda jest niedobra, to schodzi się w stronę wygód, czyli do bazy. W obozach siedzi się tylko wtedy, gdy jest szansa na pójście do góry lub nie ma szansy na zejście w dół. Wtedy rzeczywiście jest gorzej, bo nie ma tych „atrakcji”, które są w bazie. Nie ma książek, płyt, jest tylko partner w namiocie i obowiązki: ugotowanie herbaty, ugotowanie obiadu, odśnieżenie namiotu, wysuszenie rzeczy, i tak w kółko Macieju. I leżenie, leżenie, leżenie… Od czasu do czasu ludzie wstają, bo gdy się cały czas leży, to błędnik dostaje wariacji. Ale – powtarzam – podstawowa zasada jest taka, że gdy nie ma możliwości pójścia do góry, wracamy z powrotem do bazy. Czy na 8 tys. metrów trudnością jest prawie wszystko, choćby zapięcie kurtki czy napicie się herbaty? Nie. Ludzie, którzy mówią, że na tej wysokości mają odmienny stan świadomości, być może powinni wspinać się w niższych górach. Zdecydowanie polemizuję ze stwierdzeniami, że na wysokości 8 tys. metrów mózg wspinaczy pracuje inaczej, nieracjonalnie, że nie jest w stanie oceniać sytuacji i zachowań. To nieprawda. Problemy są trochę inne: człowiek nie może spać, nawet z tlenem, szybko się męczy, ma obniżone łaknienie, wszystkie ruchy są wolniejsze, ale w dalszym ciągu musi się ubrać, musi założyć raki, być przytomny i mieć świadomość, co robi i w jakiej kolejności. Nie uważajmy, że ludzie na wysokości 8 tys. metrów nie potrafią ocenić sytuacji. Potrafią. Tylko nie zawsze są to dobre oceny. Co jest potrzebne do tego, by związać się z kimś liną? bsolutne zaufanie. Inaczej to nie ma najmniejszego sensu. Nie może być żadnej niepewności wynikającej z tego, że nie znam tego faceta. Na wyprawach, w których uczestniczyłem, w 99 proc. przypadków znałem tych ludzi bardzo dobrze. Wiedziałem, czego mogę od nich oczekiwać, znałem ich umiejętności. Dlatego mogliśmy się związać i razem iść. Nie miałem takiej sytuacji, żebym związał się i wybrał na trudny szczyt z kimś, kogo pierwszy raz widziałem. Unikałem takich sytuacji jak ognia. Raz tylko byłem na Kanczendzondze z ludźmi, których znałem średnio, ale było OK. Jak mawiają Niemcy, „einmal ist keinmal”. Raz może się przydarzyć. Nieznajomość partnerów jest dużym problemem szczególnie podczas wypraw komercyjnych. Czy dlatego Pan takich wypraw zawsze unikał? Tak. Kierowanie takimi wyprawami to bardzo odpowiedzialne zadanie i ta odpowiedzialność spadałaby wyłącz-

A

30

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

nie na mnie. To nie jest tak, że kierownik wyprawy jest odpowiedzialny tylko przed „Bogiem i historią”. Jest on odpowiedzialny także przed członkami wyprawy, ich bliskimi i samym sobą. Dlatego nie byłbym w stanie organizować wypraw komercyjnych, gdzie musiałbym prowadzić ludzi, o których nic nie wiem. Podczas takich wypraw zażywałbym ogromne ilości środków uspokajających. Co najmniej dwukrotnie wycofywał się Pan spod szczytu, by ratować życie innego uczestnika wyprawy. Choćby na Annapurnie w 2006 r., kiedy z Piotrem Morawskim zawróciliście ze wschodniego wierzchołka, sprowadzając chorego i niewidzącego alpinistę z Tybetu… ak było. Ale przewrotnie powiem, że ratowanie czyjegoś życia w górach jest nieszczęściem, bo jest to ryzyko dla ratowanego i ratujących. Jeśli jednak taka sytuacja się zdarzy, nie wolno uciekać, bo to jest moralne tchórzostwo. Nie mógłbym żyć spokojnie ze świadomością, że mogłem coś zrobić, może nawet niekoniecznie uratować komuś życie, ale chociaż zareagować, i tego nie zrobiłem. Ale czy zawsze i na ile skutecznie można pomóc drugiemu człowiekowi w górach? Nawiązujemy do tego, co stało się w 1992 r. na Kanczendzondze, gdy na wysokości ponad 8200 m n.p.m. Carlos Carsolio spotkał Wandę Rutkiewicz, która bez sprzętu biwakowego chciała przeczekać noc i atakować szczyt następnego dnia. Obydwoje wiedzieli, że to jest dramatyczna sytuacja. A jednak Carsolio zostawił ją w tamtym miejscu… Carlos Carsolio uszanował decyzję Wandy Rutkiewicz i nie wyobrażam sobie, by mógł ją stamtąd zgonić, Wanda była bowiem upartą osobą. Ale gdyby się z nią choć trochę poszamotał, to być może coś by wskórał. Czasami warto usiłować kogoś zmusić do zmiany decyzji, a nie tylko uprzejmie się na nią zgodzić. Warto potrząsnąć człowiekiem, nawet jeśli to nie przyniesie efektu, tylko po to, by mu uświadomić, że jest inne rozwiązanie niż to, do którego się przyzwyczaił. 2002 r. podczas wyprawy zdarzył się taki przypadek, że dwójka ludzi dochodziła do przełęczy pod Makalula i rozdzieliła się. Jedna osoba postanowiła tam zabiwakować, a druga się na to uprzejmie zgodziła i sama zeszła w dół. Człowiek na biwaku zmarł. Byłem w tym czasie w bazie i jestem święcie przekonany, że gdybym tam był ja lub moi koledzy, to byśmy tym facetem tak długo trzęśli, aż coś byśmy z niego wykrzesali: albo zszedłby w dół, albo pomoglibyśmy mu założyć biwak w takim miejscu i w taki sposób, żebyśmy mieli spokojne sumienie, że on tę noc przetrzyma, a nie zostawilibyśmy faceta siedzącego na kamieniu, przy zbliżającym się zmierzchu. Rano znaleziono go martwego na tym samym kamieniu, z nierozpakowanym plecakiem. Według mnie, ta historia pokazuje, jakie są skutki zaniechania i nadmiernej uprzejmości. Czasem myślę, że gdyby Carlos potrzasnął Wandą, to może by się obraziła, trochę porzucała „mięsem”, ale może poszłaby z nim na dół. Żadna góra nie jest warta tego, by zostać na niej na zawsze. Martwi bohaterowie w górach nie są żadnymi bohaterami. Zawsze można coś zrobić. Nie zawsze

T

W


VIP tylko pyta można uratować człowiekowi życie, bo czasami zwyczajnie się nie da, ale zachowanie pewnych odruchów człowieczeństwa, nawet gdyby trzeba było ryzykować własne życie, jest konieczne. Czy ktoś, mając w namiocie człowieka, który jest sprawny, ale nie widzi (takiego miałem na Annapurnie), byłby w stanie ubrać się, wyjść z namiotu i zostawić go bez opieki? W takich przypadkach zakładam, że 99 osób na 100 powiedziałoby, że nie. A jednak całkiem niedawno amerykańscy wspinacze zostawili swojego kolegę z obrzękiem mózgu. Zdobyli szczyt i dopiero wtedy sprowadzili go na dół. Na szczęście przeżył… yło to zachowanie nieetyczne i naprawdę nie rozumiem, dlaczego zostali później nominowani do nagrody Złotego Czekana. To bardzo źle świadczy o komisji, która ich nominowała. To jest pokazanie ludziom, że w górach wartości etyczne są nieistotne, że najważniejszy jest wyczyn sportowy. Dla mnie to jest nie do przyjęcia. Wróćmy do himalaizmu zimowego. Statystyki mówią, że zimą zostało zdobytych 12 z 14 ośmiotysięczników, z czego 10 zdobyli jako pierwsi Polacy. To niewątpliwie nasz wielki sukces. Skąd w Polakach wzięło się zamiłowanie do podnoszenia i tak bardzo wysoko ustawionej poprzeczki? Zimowe wspinanie w Himalajach wymyślił Andrzej Zawada. Przetarł pierwsze ścieżki, wychodził pierwsze pozwolenia. Może dlatego, że śmietanka ze zdobywania niezdobytych jeszcze szczytów była już rozdzielona pomiędzy inne nacje. W tym czasie, kiedy my byliśmy za żelazną kurtyną, cały świat zdobywał Himalaje. Wtedy Andrzej wymyślił, że można zdobyć jeszcze raz to samo, tylko w zimie. Na początku nam świetnie szło, bo to pokolenie, które w latach 80. weszło w Himalaje, „wymiatało” wszystko. To było fantastyczne, absolutnie unikalne pokolenie. Teraz – za sprawą pieniędzy, bo polski himalaizm zimowy to otwarta skrzynia z pieniędzmi – ludzie szybciej się decydują, by na taką zimową wyprawę pojechać. Inną sprawą jest to, czy to jest drużyna pierwszo-, drugo- czy trzecioligowa. Mieliśmy kiedyś w Himalajach ekipę na kształt „Orłów Górskiego”. To byli ludzie, którzy byli w stanie zdobyć mistrzostwo świata w himalaizmie. Teraz, w moim odczuciu, mamy drużynę, która być może awansuje do finałów mistrzostw świata, ale pierwszych skrzypiec już nie gramy. Natomiast himalaizm zimowy ludziom, którzy normalnie musieliby szukać bardzo długo i czasami bez skutku funduszy na wyprawę, daje szansę, by wyjechać i się sprawdzić. Na mało znane nazwiska sponsorzy nie „polecą”. A tak mniej znani wspinacze mogą popróbować swych sił u boku bardziej doświadczonych kolegów. Dokładnie tak to działa. Jednak odnosimy wrażenie, że w polskim himalaizmie powstała wyrwa pokoleniowa. Są starsi mistrzowie, sześćdziesięciolatkowie jak Anna Czerwińska, Pan, Krzysztof Wielicki, Ryszard Pawłowski czy nieżyjący już Jerzy Kukuczka i Wanda Rutkiewicz, są trzydziestokilkulatkowie, a nie ma tych „pomiędzy”.

B

R

zeczywiście, nie ma. Trudno oczekiwać, by w każdym pokoleniu pojawiali się tacy ludzie, jak Wanda czy Krzysiek Wielicki. Ci ludzie, którzy zajęli się alpinizmem pół pokolenia po nas, zajęli się wspinaniem na dużych ścianach w górach średnich. Mieliśmy zespół na światowym poziomie: Janusz Gołąb, Staszek Piecuch i Grzegorz Skorek. Ten „dream team” działał przez wiele lat, lecz rozleciał się po śmierci Grzesia Skorka. Janusz Gołąb wrócił po wielu latach w duże góry. Z dobrym skutkiem, bo wszedł na Gaszerbrum I w zimie. Natomiast bez wątpienia nie jest to dla Janusza główny cel. Jego interesuje uprawianie alpinizmu sensu stricto. Himalaizm jest natomiast tym typem uprawiania alpinizmu, w którym umiejętności techniczne liczą się mniej, a bardziej liczy się wydolność, wytrzymałość, umiejętność przetrwania. Mieliśmy znakomitych alpinistów, ale nie od tego. Natomiast teraz Artur Hajzer próbuje zgromadzić szerokie spektrum ludzi z różnymi życiorysami wspinaczkowymi. Młodych i troszkę starszych. Jak na razie znalazł jeden talent… Adama Bieleckiego? Tak. To jest człowiek, który ma nadnaturalną wydolność. Już bywa porównywany do Kukuczki. Jurek był przede wszystkim fantastycznym alpinistą, a – jeśli dobrze pamiętam – Adam Bielecki jeszcze nic w alpinizmie nie pokazał. Tak więc to porównywanie jest nieuprawnione. Natomiast bez wątpienia Bielecki ma predyspozycje do tego, by kiedyś być takim człowiekiem jak Kukuczka. Ale jeszcze musi sporo nad sobą pracować. Co stanie się po marcowej tragedii na Broad Peak z programem „Polski Himalaizm Zimowy 2010-2015”? o pytanie nie do mnie, lecz do szefa programu – Artura Hajzera. Ja, tak jak Państwo, patrzę jedynie na objawy zewnętrzne. A są one takie, że tydzień po konferencji prasowej, na której omawiano wyprawę na Broad Peak, pojechała wyprawa na Dhaulagiri. Czyli nic się nie zmieniło, program funkcjonuje dalej. A – Pana zdaniem – wyprawa na Dhaulagiri nie powinna była pojechać? O to proszę pytać Artura. Nie sądzę, żeby w tym programie istniało takie pojęcie jak żałoba. W 2010 r. stanął Pan na swoim ostatnim ośmiotysięczniku wspólnie z Kingą Baranowską. Od kilku dni Kinga jest na wyprawie, której celem jest wejście na Makalu. Jak Pan ocenia jej szanse, by jako pierwsza Polka zdobyła Koronę Himalajów i Karakorum? Bardzo wysoko. Ma do tego bardzo dobre predyspozycje. I sądzi Pan, że na ostatnim szczycie będzie jej towarzyszył taki sam tabun dziennikarzy i fotoreporterów, jak Koreance Oh Eun-Sun, która wspinając się m.in. z Panem, zdobywała swoją Koronę Himalajów? (śmiech) Nie życzę jej tego. Koreanka zawracała spod wierzchołka, bo telewizja nie miała czasu antenowego, i musiała wchodzić jeszcze raz. Sądzę, że Kindze na takiej sławie online nie zależy. Ale o tym będziemy mówić, gdy będzie wchodziła na swój ostatni ośmiotysięcznik. Na razie mocno trzymajmy za nią kciuki. ■

T

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

31


PORTRET

Byû sobù na emigracji,

być sobą na polskiej wsi

Halifax w Kanadzie i Rakszawa, wieś w pobliżu Rzeszowa. Dwa krańcowo różne światy, a jednak z elementem wspólnym. Bogusława Świątoniowski próbuje łączyć ogień z wodą. Wychowana w Rakszawie, ale wykształcona i ukształtowana w Halifaksie, po latach spędzonych na emigracji, wraca do Rakszawy. Tutaj od kilku lat zaklina rzeczywistość. Tworzy farmę edukacyjną, remontuje starą owczarnię na warsztaty zajęciowe i… udaje, że nie zauważa tych uśmieszków za swoimi plecami. – Życie oferuje albo blokuje różne możliwości. Możemy żyć „bezpiecznie” według utartych schematów, w układach rodzinnych i społecznych, dających nam iluzyjne poczucie bezpieczeństwa, ale są też osoby, które chcą wyjść poza te normy. I ja taka jestem – mówi Bogda.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak na sama żartuje, że realizuje się tylko w działaniu, a bycie społecznikiem w jej rodzinie to długa tradycja. Taki był dziadek, matka, ojciec, wuj i kilka innych jeszcze osób. – I to chyba najlepsze wytłumaczenie dla decyzji, jaką podjęłam kilka lat temu, gdy uparłam się, że coś będę robić na polskiej wsi, w Rakszawie, gdzie się wychowałam, a gdzie co raz zderzam się z rzeczywistością, której nie potrafię już zrozumieć, bo za długo mieszkałam i pracowałam w Kanadzie – opowiada Bogusława Świątoniowski. Takie trzymanie głowy w chmurach, ale z nogami mocno stąpającymi po ziemi, towarzyszy jej od zawsze. Bo co z tego, że w domu rodzinnym było biednie, że mieszkała w Rakszawie, a uczyła się w II LO w Łańcucie. Podskórnie czuła, że ten świat na nią czeka, jest na wyciągnięcie ręki, tylko musi się uczyć, uczyć i jeszcze raz uczyć. Była nastolatką, gdy próbowała swoich sił w legendarnym teleturnieju „Wielka Gra”, pisała opowiadania, reportaże, startowała do wszystkich możliwych konkursów. W końcu miała na tyle dużo szczęścia i talentu, że wygrała ogólnopolski konkurs na reportaż, w którym główną nagrodą była podróż od Moskwy po Mur Chiński. – Lata siedemdziesiąte, maturalna klasa, ja w jednych szpilkach, które zniszczyłam gdzieś na szynach tramwajowych w Ałma-Acie, w pantoflach kończąca swoją podróż, bo nie miałam w czym chodzić, ani za co kupić sobie nowych butów w mojej podróży życia, ale absolutnie szczęśliwa, bo wyrwałam się w świat – śmieje się do wspomnień Bogda. – Już wtedy wiedziałam, że chcę inaczej. Czy to

32

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

była odwaga? – zastanawia się. – Raczej nie. Bycie odważnym jest rzeczą względną, bieda mobilizuje, często nie zostawia miejsca na strach. Podobnie było kilka lat później, gdy po raz pierwszy wyruszyła do pracy w austriackim Linzu. Słabo znała niemiecki, nie miała konkretnej pracy, ale chciała zmian. Wtedy w Polsce była niekończąca się beznadzieja. – Człowiek raz spróbuje, i albo się zachwyci, albo zrazi. Ja należę do osób, które wszędzie na świecie czują się dobrze – opowiada Bogda. – Chciałam się uczyć, pracować, chciałam lepszego życia. Miałam już wtedy męża i córkę, zaryzykowaliśmy i w trakcie drugiego wyjazdu trafiliśmy do Austrii razem. Przez kilka miesięcy był obóz dla uchodźców, w końcu wyjazd do Kanady i okolice Halifaksu jako miejsce, które miało stać się dla nich szansą na lepsze życie. – Ludzie tacy jak ja postrzegają życie jako niesamowity potencjał do wzrostu i rozwoju. Wszystkie przeszkody i blokady stymulują u mnie niesamowitą chęć do pracy i kreatywności, a tym samym przejście do wyższego poziomu intelektualnego, duchowego, jednym słowem – do samorealizacji, osiągnięcia optymalnego własnego potencjału – tłumaczy Bogda. – W dodatku gdziekolwiek znalazłam się na świecie, zawsze bardzo naturalnie dążyłam do nawiązania więzi z ludźmi i angażowania ich w moje poczynania.

Studia biznesowe

i po nocach wkuwany angielski Tak właśnie dzieje się w Halifaksie. Młoda Polka z mężem i małym dzieckiem, znająca ledwie kilka słów po angielsku, upiera się, że musi studiować. Mały pokoik do mieszkania, bieda, a ona przez siedem miesięcy całymi nocami wkuwa słówka i przepisuje zdania po angielsku. ►


PORTRET

Bogusława Świątoniowski.

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

33


PORTRET Po kilku latach, gdy będą opuszczali tamten pokoik, do śmietnika trafi kilka olbrzymich worków z przepisywanymi zdaniami po angielsku. – To oczywiście był pierwszy, najtrudniejszy etap, po którym już spokojnie porozumiewałam się po angielsku, ale ta angielszczyzna była bardzo kiepska – wspomina ze śmiechem. Musiała być jednak przekonywająca i ambitna, bo udało się jej dostać na studia biznesowe na Mount Saint Vincent University w Halifaksie. Dlaczego akurat zarządzanie, a nie wymarzone studia medyczne? – Te ostatnie były nierealne, za słabo znałam język, w dodatku Kanadyjczycy szybko mi wytłumaczyli, że najszybciej dobrze płatną pracę uda mi się znaleźć właśnie po studiach biznesowych – opowiada. Na Dalhousie University w Halifaks zdobyła tytuł magistra. – W Kanadzie zawsze tęskniłam za Polską, to było coś w rodzaju idealizowania miejsca, w którym spędziłam dzieciństwo i młodość. Upływały lata, a w mojej głowie powstawały tylko te najlepsze polskie obrazy. Jednocześnie miałam świadomość, że wyjazd do Kanady był jedną z najlepszych decyzji w moim życiu. W Halifaksie ukształtowałam się jako człowiek, ugruntowałam swoją wiedzę, zobaczyłam, jak można pracować, budować relacje międzyludzkie, jak można zmieniać rzeczywistość – twierdzi Bogda Świątoniowski. – Bez tego, co tam zdobyłam, nie miałabym odwagi i wiedzy, by próbować zmieniać rzeczywistość na polskiej wsi.

nadzie się do tego przyzwyczaiła. Pamięta, jak po skończonych studiach udało się jej dostać pracę w kanadyjskim ministerstwie finansów. Stabilna, dobrze płatna posada, ale ogromnie absorbująca, wymagająca pełnej dyspozycyjności i związana z częstymi wyjazdami. W końcu rodzina zaczęła na tym mocno cierpieć i trzeba było się zdecydować, albo bardzo dobre pieniądze, albo czas poświęcony na wychowywanie coraz starszych dzieci. Wybrała rodzinę, ale bynajmniej nie zrezygnowała z siebie. Zajęła się biznesem, wróciła do swojej pasji z młodości, czyli medycyny naturalnej. Z Polski od zawsze pamiętała, jak ojciec zbierał zioła, robił nalewki, mikstury do masaży. – Uważam, że połączenie wykształcenia i praktyki biznesowej ze sporą wiedzą o zdrowym stylu życia daje człowiekowi szanse na osiągnięcie wewnętrznej równowagi – tłumaczy. – W tamtym czasie intensywnie szkolę się z jogi, z akupresury, mam coraz więcej doświadczenia i coraz bardziej podoba mi się nowa działalność. Do tego dochodzą studia i kursy na University of Wisconsin w Stevens Point w Stanach Zjednoczonych z bardzo dobrymi zajęciami i wykładami z wellness. Z tą uczelnią związana jestem do dziś, co jakiś czas prowadzę tam wykłady. Sama zaś wiedza z wellness stała się dla mnie równie ważna, jak ta ze studiów biznesowych.

Do tego trzeba jeszcze dodać rodzinną przedsiębiorczość zakodowaną w genach. – Ojciec mojej matki jak na przedwojenne realia był bardzo pracowity i światły, prowadził młyn, miał szynk, interesował się tym, co działo się w Polsce i na świecie. Po wojnie na wsi było biednie, rodzice szukali dla siebie szansy na zachodzie Polski, na ziemiach odzyskanych, w końcu zdecydowali się na powrót do Rakszawy i pracę w rodzinnym gospodarstwie – opowiada Bogda. – Ale podobnie jak ja, realizowali się w działaniu i kontaktach z ludźmi. Mama ukończyła liceum, bibliotekarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, tworzyła pierwsze koło gospodyń wiejskich w Rakszawie, w trakcie żniw organizowała we wsi dzieciniec, gdzie dzieci miały opiekę na czas, gdy rodzice pracowali na roli. Ojciec ukończył technikum rolnicze, próbował przekonywać na wsi do uprawy nowych odmian roślin, dokształcania się, wprowadzania zmian w gospodarstwach. Po wielu latach, w XXI wieku, z kolei ja się uparłam, że warto pracować u podstaw i pokazywać ludziom, że można żyć inaczej.

Wellness oznacza równowagę umysłu, ciała i ducha. By taką osiągnąć, ważne jest życie w czystym środowisku, spożywanie naturalnej żywności, bycie aktywnym fizycznie, zachowanie balansu pomiędzy życiem zawodowym i rodzinnym oraz umiejętne podtrzymywanie relacji międzyludzkich, czy rozwijanie wiary religijnej. Właśnie wellness, czyli umiejętny styl życia, po raz pierwszy na dłużej ściągnął Bognę Świątoniowski do Polski. Przez kilka lat prowadziła zajęcia w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, na kierunku zdrowie publiczne. Wtedy też poważnie pomyślała, by zrobić coś konkretnego w Rakszawie, by związać się z Polską na dłużej. Początkowo planowała stworzenie domu opieki dla osób starszych, rozważała prowadzenie dużego gospodarstwa agroturystycznego, pomysłów było kilka. Tym bardziej, że miejsce piękne, położone blisko Rzeszowa i Łańcuta, w dodatku z domem, który od kilku lat powstawał na zrębach jeszcze przedwojennej stajni i stodoły. Gdy dziś wchodzi się do przestronnego siedliska, nie ma nawet najmniejszych skojarzeń z obskurną przeszłością. Powstał nowoczesny polski dom, po którym kręcą się koty, pies, przez okno zagląda gęś, a na prawdziwie kaflowym piecu pyrka czajnik. – W ostatnich latach sporo się też nauczyłam o polskiej prowincji. Marzenia zderzyłam z rzeczywistością i chociaż mocno się poobijałam, nie należę do osób, które się poddają – śmieje się Bogda. – Wiem, że na pewno nie chcę przypadkowych ludzi w moim domu. Chcę przyciągnąć ludzi zainteresowanych zdrowym stylem życia, ekologią, kontaktem z naturą i pełnymi życzliwości relacjami międzyludzkimi.

W swoim życiu zawodowym wielokrotnie zaczynała wszystko od początku i lubi takie wyzwania. Tak toczy się jej życie, że są w nim okresy bardzo intensywnej pracy, spokojnej stabilizacji i znów diametralnej zmiany. W Ka-

34

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Wellness, czyli nie fanaberia ale konieczność


PORTRET

Oferuję unikatowe metody redukcji stresu, radzenia sobie z zaburzeniami psychofizycznymi spowodowanymi brakiem kontaktu z naturą, dla dorosłych i dla dzieci – wszystko to w kontekście codziennych obowiązków w gospodarstwie ekologicznym. Powoli wszystko idzie w dobrym kierunku i to miejsce zamienia się w coś na wzór farmy ekologicznej, jakich wiele widziałam choćby w Niemczech. Powoli remontuję dużą owczarnię, gdzie będzie znakomita sala na warsztaty w ramach farmy, do tego mam spory kawałek ziemi przystający do rzeki, pięknie porośnięty, z wiatą, gdzie za kilka miesięcy, mam nadzieję, zawitają pierwsi goście. ogda Świątoniowski nie rezygnuje też ze swoich społecznikowskich aspiracji. Od początku pobytu w Polsce była uparta, by zmieniać, reformować, kształtować wiejską rzeczywistość. I choć kilka razy mocno dostało się jej po głowie, nie odpuszcza. – W każdym społeczeństwie praca u podstaw jest najważniejsza, tyle tylko, że nie przynosi szybkich fajerwerków, a wręcz odwrotnie, wymaga anielskiej cierpliwości i długiego czasu. Mam nadzieję, że nie zabraknie mi ani jednego, ani drugiego – mówi. Bogda doskonale wie, że życie na polskiej wsi często wiąże się z beznadzieją, brakiem pracy, szans i perspektyw, do tego dochodzą liche gleby, jak np. w Rakszawie i zdeterminowana młodzież, która jedyną dla siebie szansę na lepsze życie widzi w wyjeździe za granicę. – Początkowo wydawało mi się, że to można szybko, spektakularnie odmie-

nić, miałam pomysły na spółdzielnie pracy, zielone szkoły, ale coś, co mi się wydawało oczywiste, już nie było takie oczywiste dla innych i łatwe do zrealizowania. Teraz już wiem, że na wsi wszystko dzieje się powoli, latami. Najpierw trzeba tłumaczyć, edukować, a dopiero na końcu dokonywać rewolucji, choć ta w wiejskiej mentalności nigdy nie jest mile widziana – dodaje Bogda. Ona sama swoje największe nadzieje wiąże z farmą ekologiczną, która powoli zaczyna żyć. Było kilka spotkań, na które przyjechali goście z Rzeszowa, Warszawy, Krakowa, kilka miejscowych osób też się pojawiło i tak powoli zmienia się ta polska rzeczywistość w trochę większej odległości niż kilka kilometrów od Rzeszowa. – Niczego w swoim życiu nie wykluczam. Moja córka kończy właśnie doktorat z immunologii w Stanach Zjednoczonych, syn kształci się na studiach wokalnych w Kanadzie. Co będę robić za kilka lat? Bardzo chciałabym działać w Rakszawie, ale być może będę wspierała karierę wokalną syna. Nie wiem, wszystko może się zdarzyć, przy czym uważam, że ta gotowość podejmowania zmian w życiu, umiejętność adaptowania się do różnych warunków i sytuacji, są najważniejsze i bezcenne dla każdego. To staram się zawsze przekazywać, także tu, w Rakszawie – mówi Bogda Świątoniowski. ■

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

35


BĄDŹMY szczerzy

Metamorfozy posła Niesiołowskiego

Jarosław A. Szczepański

Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

Tuż po „szczawiowej” wpadce posła Stefana Niesiołowskiego jeden z moich znajomych powiedział mi, że przy okazji wynurzeń platfusowego harcownika na temat oszukiwania głodu szczawiem, uśmiał się jak rzadko kiedy... ze mnie. – Ze mnie? A co ja, u licha, mam wspólnego z rewelacjami tego pana? – zapytałem z ciekawością. Znajomy ów był okrutny: – Nie pamiętasz zapewne, jak kilkanaście lat temu popełniłeś tekst, będący w gruncie rzeczy nobilitacją tego najwybitniejszego polityka wśród entomologów. Cóż było robić, poszperałem w archiwum i, niestety, tekst znalazłem. No i poczułem owo ciepło niewczesnego wstydu. Zdałem sobie sprawę z tego, że dziś jeszcze ktoś, kto sobie tamten mój wytwór zapamiętał, ma prawo podejrzewać, iż należę do fanklubu Stefana Niesiołowskiego, niestety. A to nie jest sytuacja komfortowa. Dobrze choć, że mieszkam z dala od okręgu wyborczego osobnika, którego ongiś metodą na głoda był szczaw porastający skarpy i nasypy kolejowe, a także dziko rosnące mirabelki – nikt mi nie wypomni, że na niego głosowałem. Nieszczęsny tekst pochodzi z dnia 22 września 1999 roku – wtedy ukazał się w Nowinach. Był próbą satyrycznego komentarza do słynnej, najdelikatniej mówiąc, niedyspozycji ówczesnego prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w Charkowie i Katyniu. Media, prawoskrętne w szczególności, nie oszczędzały wtedy Kwacha, oskarżając go, całkiem słusznie, o profanację prochów polskich oficerów zamordowanych przez NKWD. Popełniłem wtedy tekst przewrotny, zatytułowany dość prowokacyjnie: „Trzeba zrozumieć pana prezydenta”. Napisałem, to właśnie była ta przewrotność, że niby trzeba wziąć Kwaśniewskiego w obronę, bo znalazł się, jako przedstawiciel peerelowskiej par excellence komunistycznej elity, w sytuacji faceta składającego w imieniu polskiego społeczeństwa hołd ofiarom jednej z najpotworniejszych zbrodni komunistycznych. Ofiarom, które gdyby nie dotknęła ich ta tragedia, byłyby ogromną przeszkodą dla takich komunistów, jak m.in. Kwaśniewski właśnie, w staniu się elitą władzy.

36

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Pozwoliłem sobie wówczas na odrobinę political fiction (to był czas rządów AWS): „Wyobraźmy sobie, że w najbliższych wyborach 70 procent głosów pada na SLD, a AWS z kilkunastoma mandatami robi w Sejmie za listek figowy demokracji, jak – nie przymierzając – koło poselskie „Znak” w czasach Peerelu. SLD mógłby z dziecinną łatwością, choćby w nagrodę dla najwierniejszych wyborców, przywrócić święto państwowe w dniu 22 lipca, motywując taką decyzję tym, że – zgodnie przecież z prawdą (chi, chi) – bez Manifestu PKWN z 1944 roku nie byłoby „okrągłego stołu” w 1989 r. Stąd już tylko krok do powrotu Feliksa Dzierżyńskiego na plac Bankowy oraz oficjalnych obchodów rocznicy Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej z 1917 roku, bo bez niej... też by nie było „okrągłego stołu”. Jak szaleć to szaleć – tak napisałem w 1999 r. – wyobraźmy sobie, że w szczytowej fazie recydywy owej „czerwonej liturgii”, elektorat nagle przytomnieje i na prezydenta wybiera, dajmy na to, Niesiołowskiego Stefana, na którego wszystko, co kojarzy się z socjalizmem, tudzież klasykami marksizmu, działa niczym płachta na byka. Jednakowoż prezydent Niesiołowski, pomny na zasadę państwa prawa zawartą w sokratejskiej formule „dura lex, sed lex”, musi póki co robić dobrą minę do złej gry i – zaciskając zęby – złożyć te kwiaty u stóp krwawego Feliksa, pierwszego w świecie czekisty, w okolicach 7 listopada. Na koniec tego szaleństwa politycznej wyobraźni powiedzmy sobie szczerze – mielibyśmy żal do prezydenta Stefana, gdyby ten kładł róże pod Dzierżyńskim w stanie lekko wskazującym na spożycie? Tak właśnie kilkanaście lat temu znobilitowałem Stefana Niesiołowskiego, dziś posła PO, któremu już nie przeszkadza to, co kojarzy się z postkomunizmem, który – w razie rejterady PSL z koalicji – znalazłby się bez zmrużenia oka w koalicji z SLD albo partią Palikota, a jego przyjaciółmi politycznymi byliby m.in. poseł Biedroń i posłanka(?) Grodzka, który wreszcie stał się symbolem nienawiści do środowisk określających się jako niepodległościowe. W sumie dobrze się stało, że mi wypomniano tekst z 1999 roku – w przeciwnym razie mógłbym nadal uchodzić za fana pana Stefana. ■



AS z rękawa

Internetowe społeczeństwo obywatelskie

Krzysztof Martens

brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

Od wielu lat wzdychamy ze smutkiem nad brakiem w naszej ojczyźnie społeczeństwa obywatelskiego. Nie grzeszymy społeczną aktywnością i zdolnością do samoorganizacji. Dzięki Internetowi sytuacja ta powoli ulega zmianie. Pierwsze zbiorowe reakcje widzieliśmy w momencie próby wprowadzenia w Polsce międzynarodowego porozumienia ACTA, które pod szyldem walki z piractwem, nakładały ograniczenia na każdego z nas. Podobnie się działo w przypadku dyskusji o zapłodnieniu in vitro. Internauci świadomi potrzeb wspólnoty wystąpili z niespotykaną dotychczas siłą w obronie społeczeństwa i w poczuciu odpowiedzialności za dobro wspólne. Z ogromnym zainteresowaniem obserwowałem reakcje Internetu po niedawnych wystąpieniach Pani poseł Pawłowicz. W cyniczny i przemyślany sposób owa Pani bardzo obraźliwie wypowiadała się o związkach partnerskich. Chodziło jej o to, aby zaistnieć w mediach i to osiągnęła – stała się bywalcem we wszystkich rozgłośniach radiowych i studiach telewizyjnych, powtarzając swoje brednie z ogromnym zaangażowaniem. Początkowa reakcja internautów była umiarkowania. Przeważał pogląd, że co prawda Pani P. upokarza wielu z nas, wchodzi z butami w prywatne życie, ale my nie powinniśmy się zniżać do jej poziomu. Nieco później powstał fanklub Pani P. zajmujący się znalezieniem jej męża. Wszystko po to, aby przestała być jałowa. Tak się dzieje, gdy stara panna zarzuca związkom partnerskim jałowość, gdyż nie mogą mieć dzieci. Polityka to brutalna i prymitywna gra, rywalizacja polegająca na tym, kto ostrzej i głupiej wypowie się o… Po raz pierwszy takie zachowanie przestało być bezkarne. Akcja rodzi reakcję. Pojawił się list 268 naukowców z poznańskich uczelni występujących w obronie Pani P.

38

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Twierdzili oni, że słowa: „To nie jest tak, że jak się człowiek nażre hormonów i zrobi sobie operację, to się staje kobietą. Kod genetyczny decyduje”, nikogo nie powinny obrażać, są słuszne i prawdziwe. W odpowiedzi inni naukowcy odpisali swoim kolegom: „Wypowiadane z poczuciem wyższości, pełne pogardy, uwłaczające osobom homoseksualnym i transpłciowym wypowiedzi posłanki Krystyny Pawłowicz uważamy za oburzające i nielicujące z powagą posła i naukowca”. Ustosunkowali się ostro do listu poznańskich naukowców ich studenci: „Deklarację zaglądania nam do łóżka i ingerowania w to, jak się bawimy, podpisało 268 impotentów, którzy o tym, jak mamy żyć, wiedzą najlepiej”. Pojawił się też poważny apel do polskich parlamentarzystów, podpisany przez wielu znanych ludzi. „Jako od przedstawicieli narodu, w którym obowiązują zwyczajowe i prawne normy postępowania, wymagam jako Państwa pracodawca: Traktowania z szacunkiem godności każdego człowieka, bez względu na jego poglądy polityczne, światopogląd, płeć, status materialny i rodzinny, orientację seksualną, kolor skóry, przynależność organizacyjną, przekonania religijne, pochodzenie, stan zdrowia czy wiek”. Niektórzy internauci próbowali nieco tonować ataki skierowane przeciwko Pani P. Większość jednak nie miała litości. „Kto wypina tego wina” – znane porzekadło z czasów dzieciństwa dobrze oddawało atmosferę. „Nie rób drugiemu, co Tobie niemiło”, „Żyj i pozwól żyć innym” – upominano Panią P. Mnie cieszy fakt, że powstaje internetowe społeczeństwo obywatelskie. Świadome swej siły i gotowe walczyć w obronie swoich poglądów oraz interesów mniejszości. ■



POLSKA po angielsku

KTO jeszcze był gejem! Magdalena Zimny-Louis

Rzeszowianka z urodzenia, przebywająca „czasowo za granicą”, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Od dwóch dekad mieszka w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Od 2007 roku pracuje dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pisze książki o tematyce NIE ŻUŻLOWEJ. Pierwsza – „Ślady hamowania”, została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, druga pt. „Pola” trafiła na półki we wrześniu 2012 r. i od razu trafiła w serca czytelników.

Przeżyłam tyle lat na tym świecie i nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, co myślę o homoseksualizmie. Zwyczajnie nie zajmował mnie ten temat, orientacja seksualna bliźnich była mi obojętna, żeby zacytować winiarza i kiedyś aktora, Marka Kondrata – wisiało mi to kalafiorem. Moim niezbywalnym prawem było nie mieć zdania, nawet jeśli jego brakiem plasowałam się w czołówce nieidących z duchem czasu. Kiedy pierwszy raz ujrzałam w Nowym Jorku całujących się chłopaków, jak przystało na ciekawskiego obywatela Polski, świeżo przybyłego do USA z Rzeszowa, przystanęłam, wytrzeszczyłam oczy, może nawet wyrwało mi się z piersi „O Jezu!”, ale któżby nie zdębiał na moim miejscu? Wprawdzie po Osiedlu chodził w czasach mojego dzieciństwa jeden przebieraniec, crossdresser dziś należałoby powiedzieć, człapiący na szpilkach, wymachujący różową torebką, pozujący nieobecnym fotografom na tle Domu Kultury, ale nie prowokował żadnej debaty na tematy odmienności seksualnej, takie pojęcie nie funkcjonowało, co najwyżej ktoś był „pedałem”. Mijały lata, opuściłam NY, wyjechałam do Anglii, temat homoseksualizmu szedł obok, ani ze mną pod rękę ani pod prąd, po prostu obok. Tolerancji nauczyła mnie właśnie Anglia, świat się na moich oczach rozrósł, pojęłam, że zarówno na Ziemi, jak i w kosmosie miejsca jest dość, aby pomieścić tych wszystkich, co śpią z tą samą płcią, modlą sie do innego Boga, kupują w innych niż ja sklepach, co innego oglądają w telewizji, a nawet głosują w wyborach na partię rzadzącą źle. Wiosną Anno Domini 2013 dopadł mnie kryzys. Lech Wałęsa wysłał gejów na księżyc ze swojską szczerością zaznaczając, że tak myśli większość (procenty jakieś padły w okolicy 95%), a tylko on ma odwagę powiedzieć głośno. W odzewie dyżurny gej mruknął podczas programu plotkarskiego, aby się Lech tak nie nadymał anty, gdyż sam ma geja w najbliższym otoczeniu, może nawet w rodzinie. Posłankę Grodzką chcieli zrobić marszałkiem sejmu, a Joanna Szczepkowska, którą chętnie nazywa się wariatką, zaprotestowała przeciwko lobby gejowskiemu w teatrze, wspominając w wywiadzie dla Newsweeka, że jak reżyser gej wystawi na deskach teatru przedstawienie-gniot, z którego widz najchętniej by wyszedł i strzepnął pył z sandałów, to na zakończenie wychodzi na scenę cała parada równości piszcząc z zachwytu. Konsternacja widza oraz aktora nie-geja, zamienia się zatem w bunt,

40

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

a sprzeciw niesie się niczym echo po wszystkich gazetach kolorowych i czarno-białych. Włoska La Repubblica doniosła, że i w samym Watykanie działa prężne lobby gejowskie, które decyduje o karierze mężczyzn w sutannie, jak wynika z tajnego raportu sporządzonego na rozkaz poprzedniego papieża Benedykta. Chętnie cytowane statystyki twierdziły, że 40% księży jest orientacji homoseksualnej. W minionym tygodniu ogłoszono, że bohaterowie powstania warszawskiego „Zośka” i „Rudy” również – cytując Hłaskę – nie byli zainteresowani kobietami do przesady. Tomasz Raczek na FB napomknął, że i poeta K. K. Baczyński... ten, tego, ten...W najlepsze trwa licytacja, wychodzenie z szafy i wyciąganie z szafy pośmiertnie, patrzcie KTO jeszcze był gejem! Tak jak kiedyś panowała nad tematem złowroga cisza, tak teraz bije dzwon, tylko nie wiemy jeszcze czy na trwogę, czy też w innym celu. Wszystko, co było prosto ułożone w mojej głowie, zaczęło się najpierw chwiać zaraz potem wywracać. Czyli co? Kulturalny, nowoczesny i tolerancyjny człowiek ma być za czy przeciw? Z wypowiedzi osób po obu stronach barykady wynika, iż zarówno jedna strona sporu/nagonki, jak i druga jest głęboko niezadowolona, czuje się prześladowana, uciśniona, dyskryminowana, krzycząc coraz głośniej, walcząc o swoje prawa z niespotykaną energią. Modnie było kiedyś mieć choć jednego znajomego geja, teraz może już nie wypada, bo skoro oni tak podstępnie rządzą kulturą, religią oraz polityką, to może trzeba ich wywalić ze znajomych na Facebooku? Lub też pójść w inną stronę i wziąć udział w jakiejś paradzie ZA ewentualnie PRZECIW. Wymaga się od nas odpowiedzi na pytania, których w ogóle nie powinno się zadawać. Cokolwiek człowiek spokojnego serca odpowie, ktoś się obrazi lub jeśli gwałtowniejszy wyzwie go na pojedynek słowny. Jeśli zaś chodzi o lobby jakiejkolwiek maści, mój Boże, temat stary jak piramida w Meksyku. Z natury jesteśmy niezwykle chętni do przystawania do grup trzymających władzę, tylko rodzaj cementu nieco się różni, w niektórych dziedzinach jest to orientacja seksualna, wyznanie, pochodzenie, urodzenie, w innych liczy się odległość od KORYTA mierzona na łokcie. ■



BEZ żartów

Urzędnikowi film się podobał. I co z tego? Jaromir Kwiatkowski

Dziennikarz VIP Biznes&Styl, mąż, ojciec i dziadek. Ukończył studia ekonomiczne oraz – podyplomowo – teologię rodziny i dziennikarstwo. Śmieje się, że ten pierwszy dyplom wykorzystuje najrzadziej. Pasjonat najnowszej historii Polski, fan jazzu, rocka progresywnego i „krainy łagodności”. Uczestniczyłem w co najmniej kilku debatach medialnych na temat szans Podkarpacia i tego, co zrobić, by nasz region przestał być postrzegany przez niewtajemniczonych jako Polska „B” czy „C”. Wnioski zazwyczaj sprowadzały się do tego samego: stwierdzenia, że największym atutem Podkarpacia są Bieszczady i Dolina Lotnicza. Z pozoru dwa odległe światy. Z jednej strony atrakcyjne turystycznie góry, stanowiące wielkie dziedzictwo – nie tylko przyrodnicze, ale także kulturowe; z drugiej – klaster firm przemysłu lotniczego, a więc przemysłu wysokich technologii, co skądinąd pokazuje, jak zróżnicowany jest potencjał regionu. Czasy są jednak takie, że wszystko – nawet taki, wydawać by się mogło, „samograj” jak Bieszczady – wymaga promocji. A z tym jest fatalnie. Przynajmniej na poziomie urzędniczym. Kiedy ponad rok temu przeprowadzaliśmy dla magazynu VIP Biznes &Styl rozmowę na temat Bieszczadów z Zofią Kordelą-Borczyk, szefowa Fundacji Karpackiej – Polska z siedzibą w Sanoku wyraziła zdziwienie, jak bardzo nie potrafimy sprzedać takiego potencjału jak Bieszczady. Jej zdaniem, problem tkwi m.in. w braku współpracy gmin, z których każda próbuje promować się na własną rękę, a skądinąd uważają one promocję za „dopust Boży” i kierują do niej nie specjalistów, lecz ludzi z „selekcji negatywnej”. Na szczeblu samorządu wojewódzkiego nie jest lepiej. Ostatni przykład to to, jak Urząd Marszałkowski traktuje rzecz na swój sposób unikatową, czyli cykl o czterech porach roku w Bieszczadach, zrealizowany techniką filmu poklatkowego, autorstwa Marcina i Krystiana Kłysewiczów (o spotkaniu z braćmi w kinie „Zorza” w ramach naszego cyklu BIZNESiSTYL „Na żywo” piszemy w tym numerze VIP-a). Są już gotowe trzy części – letnia, jesienna i zimowa, które na portalu YouTube obejrzało kilkaset tysięcy internautów. Te filmiki obejrzeli nie tylko Polacy, ale także osoby z innych krajów Europy, z USA, Azji, a nawet Afryki (miały ponad 20 wyświetleń z… Konga). Obejrzał je też zapewne Jarosław Reczek, dyrektor Departamentu Promocji w Urzędzie Marszałkowskim, bo za-

42

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

pewnił w Radiu Rzeszów, że ceni twórczość braci Kłysewiczów, a filmiki bardzo mu się podobają. „Cóż mogę dodać?” – stwierdził i… zawiesił głos. No rzeczywiście po tej urzędniczej „mowie-trawie” nie bardzo jest co dodać, zwłaszcza że konkretów brak. Jeszcze jesienią, po wypowiedzi rzecznika marszałka – Wiesława Beka, że samorząd województwa chętnie będzie wspierał tego typu inicjatywy, Krystian Kłysewicz wysłał do Urzędu Marszałkowskiego e-maila z prośbą o spotkanie. Ma potwierdzenie, że mail został skierowany do Jarosława Reczka. Odpowiedzi się nie doczekał, sam dyrektor od promocji twierdzi zaś, że żadnego maila nie otrzymał. Wytłumaczenia są tylko dwa: albo to „ściema”, albo w Urzędzie panuje totalny chaos komunikacyjny. Reczek opowiada o wielu inicjatywach promocyjnych Urzędu Marszałkowskiego, m.in. o filmie o Krystianie Herbie, który ma już dziesiątki tysięcy wejść na YouTube. Dziennikarka prostuje, że (skądinąd ciekawy) film, umieszczony w sieci trzy miesiące temu, obejrzało tylko 10 tys. internautów, a film promocyjny „Podkarpacie – przestrzeń otwarta” od 2011 r. niespełna 2 tys. Wyniki niezbyt imponujące. Reczek postuluje, by nie licytować się na liczby odsłon. Powiem szczerze, że nie bardzo rozumiem sposoby myślenia i działania „fachowców” od promocji z Urzędu Marszałkowskiego. Nawet im się nie chce „przyjść na gotowe” i podpiąć się (potrząsając nieco kiesą, a nie chodzi o astronomiczne sumy) pod projekt, który już zdobył popularność, a pokazuje to, co mamy na Podkarpaciu najlepszego. Bycie urzędnikiem w czasie kryzysu to fucha jakich mało: praca pewna, zarobki nie najgorsze, a wysilać się trzeba tylko na tyle, by się nikt nie czepiał. Urzędnik (w Rzeszowie czy gdzie indziej) stosuje tzw. obstrukcję z reguły z dwóch powodów: albo dlatego, że jest leniwy, więc musi pracować wolno, bo gdyby pracował szybciej, to wykonałby pracę za wcześnie i mogliby mu dołożyć zadań, albo ponieważ ma w tym ukryty cel: musi pilnować, by urzędowe „frukty”, w postaci np. dotacji, nie były dla każdego, kto ma pomysł (bo wtedy mógłby je dostać „nie nasz”), lecz tylko dla „swoich”. Jak jest w tym przypadku? Nie wiem. Więc pytam. ■



VIP kultura Krośnieński UnderGlass Od grudnia ub.r. jest postacią w Krośnie bardzo popularną. Rozpoznają go przechodnie na ulicy i sprzedawcy w sklepach. Pracuje przed obiektywem kamery, a rezultaty jego pracy można oglądać na Facebooku. W Centrum Dziedzictwa Szkła powstało jedno z pierwszych w Polsce malowideł trójwymiarowych.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

Twórcą krośnieńskiego malowidła jest Ryszard „RYHO” Paprocki z Krakowa, rocznik 1963. Artysta związany jest z naszym regionem: urodzony w Łękach Górnych k. Pilzna, ukończył rzeszowskie 5-letnie Technikum Budowlane przy ul. Towarnickiego. Jest absolwentem Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej i artystą-plastykiem po Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (dyplom z malarstwa sztalugowego u prof. Juliusza Joniaka oraz z malarstwa monumentalnego u prof. Józefa Ząbkowskiego). Jego debiutem w „dużym formacie” było wykonanie dwóch monumentalnych replik (11x6,5 m i 8,5x30 m) kompozycji Rafała Olbińskiego w siedzibie zarządu firmy COMARCH oraz abstrakcyjnej instalacji geometrycznej na placu Wszystkich Świętych przed budynkiem Magistratu (Artsesja 2011 r.) – wszystkie realizacje w Krakowie. W 2011 r. powstało jego pierwsze monumentalne malowidło trójwymiarowe na koronie zapory wodnej w Niedzi-

44

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

cy (współautorstwo ze Zbigniewem Wojkowskim). Nosi ono nazwę „Moc żywiołów” i wykonane zostało trwałymi farbami wprost na jezdni. To obraz katastrofy: woda przerwała tamę i wlewa się w głęboką rozpadlinę skalną, rozsadzając murek osłonowy. Ocalał fragment jezdni, który tworzy formę mostka nad topielą. Iluzja jest zupełna: nie wyobrażam sobie kierowcy, który instynktownie nie zatrzymałby samochodu przed wjazdem na tę ogromną kompozycję (pow. ok. 240 mkw.). A oto kolejna realizacja z ub.r. Na Rynku Górnym w Wieliczce rozstępuje się ziemia. W głębokim wyrobisku widać wnętrze podziemnej kaplicy św. Kingi w miejscowej kopalni z wyciosanym w bryłach soli ołtarzem i kryształowymi żyrandolami. Aby złudzenie było pełne, wyrwę podpierają drewniane górnicze stemple – konstrukcje komory „Michałowice”, a na jej brzegach rozrzucone są deski, beczki, drewniany kołowrót itp. W obręb malowidła artysta


Ryszard „RYHO” Paprocki. wkomponował istniejące wcześniej rzeźby. Przedstawiają one czterech średniowiecznych górników wychodzących na powierzchnię – wprost na płytę Rynku. Kompozycja zatytułowana „Solny świat” jest największą z dotychczas wykonanych w Polsce. Ma powierzchnię ponad 350 mkw. Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie zaprosiło Ryszarda Paprockiego do współpracy w końcu ub.r. Chodziło o wykonanie kompozycji o powierzchni ok. 80 mkw. na posadzce najniższej kondygnacji budynku CDS. Stąd – od strony parkingu prowadzi główne wejście dla grup turystycznych, które wjeżdżają ruchomymi schodami na poziom Rynku, gdzie rozpoczynają zwiedzanie. Już po otwarciu drzwi przybysze napotykają nieoczekiwany widok. Ich wzrok kieruje się w głąb ziemi: to tajemnicza pieczara, której ściany podmywa strumyk. Z żywiołem wody współzawodniczą żywioły ognia i ziemi (piasek kwarcowy jako podstawowy surowiec szkła). Dalsza część kompozycji

przedstawia hutę szkła, w której produkcja idzie pełną parą. Huta wydaje się nie mieć granic: w głąb – poprzez witrażowe drzwi – prowadzi droga w kierunku długiego korytarza. Pod nogami hutników rozstępuje się ziemia, ukazując czarną otchłań, rozświetloną ogniem płonącej lawy wulkanicznej – naturalnej formy szkła. Wokół rozpadliny, nad piecami hutniczymi, widzimy drewniane podesty zawieszone na skalnych występach. Zanim zwiedzający poznają miejscowe tradycje i wyroby szklarskie, zostają zaskoczeni fantastycznym obrazem. Bajkowa kreacja rzeczywistości jest tworzeniem mitu, który już niedługo ma funkcjonować w masowej wyobraźni. Chodzi o to, by krośnieńskie Centrum stało się uczęszczanym miejscem turystycznym. Niedzicę odwiedzało rocznie około 85 tys. turystów. W pierwszym sezonie po ukończeniu kompozycji pt. „Moc żywiołów”, ich liczba zwiększyła się do 450 tys. (Na malowidle fotografują się również pary ► VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

45


MALOWIDŁO 3D nowożeńców, które – w sensie dosłownym i przenośnym – wskoczyły w „życiową otchłań”. Dwukrotnie przyjechali tu także filmowcy z Bollywood, aby realizować na malowidle baśniowe fragmenty swoich filmów). Twórcom krośnieńskiego Centrum zależy na przyciągnięciu masowego widza. Wydaje się, iż wiedzą, jak to zrobić. Malowidła Ryszarda Paprockiego mają charakter iluzjonistyczny. Iluzja jest tak stara jak historia sztuki europejskiej. Sztuka zawsze karmiła widza ułudą. Według legendy, w antycznej Grecji dwaj artyści rywalizowali ze sobą o to, kto najwierniej przedstawi realny świat. Jeden z nich – Zeuksis – namalował kiść winogron tak udatnie, że zwabiła ptaki, które usiłowały ją dziobać. Jego rywal – Parrazjos z Efezu, poprosił Zeuksisa, by odsłonił kotarę zakrywającą jego obraz. Gdy ten próbował uchwycić zasłonę, okazało się, że jest ona namalowana. Parrazjos – jako lepiej operujący efektami iluzjonistycznymi – wygrał współzawodnictwo. W antycznej Grecji, obok kategorii „mimesis” (z greckiego: naśladowanie natury w dziele sztuki, nierównoznaczne z jej kopiowaniem), pojawiła się iluzja. „Illusio” po łacinie oznacza „drwinę, kpinę”. To z tego powodu Platon potępił sztukę. Według filozofa, dawała ona złudny obraz świata, a przez to deprawowała odbiorców. Iluzjonizm rozpowszechnił się w następnych stuleciach. Uprawiali go niderlandzcy malarze późnego średniowiecza, włoscy twórcy czasów renesansu i manieryzmu, holenderscy mistrzowie pędzla XVII w. Artyści epoki baroku upowszechnili iluzję. Na sklepieniach kościołów otwierała się przed oczami wiernych nieziemska przestrzeń: malowane niebo z wyobrażeniem Trójcy Św. oraz postaciami świętych. Na przełomie XIX i XX w. widzowie byli świadkami wydarzeń z minionych epok, patrząc na panoramy historyczne takie jak np. „Bitwa pod Racławicami”. Malarska iluzja (półkoliście ustawione płótno, realne przedmioty na pierwszym planie) sprawiała, iż czuli się jakby sami przebywali na polu bitwy. Jednak iluzja stosowana przez Ryszarda Paprockiego ma charakter szczególny. To anamorfoza (z greckiego: anamorphosis = przekształcenie), czyli zniekształcony obraz, którego właściwy kształt możemy oglądać tylko z jednego punktu. Anamorficzne malowidła na posadzce są w świecie wykonywane dopiero od niedawna, bo od 1986 roku. Wcześniej brakowało technologii odpornej na ścieranie przez intensywny ruch pieszych. Zresztą i te pierwsze rysunki anamorficzne z końca XX w. były wykonywane jako obrazy efemeryczne – ich żywotność była krótkotrwała. Malowidła Paprockiego powstały w technikach trwałych, odpornych na warunki atmosferyczne i ścieranie. Aby dostrzec namalowaną na posadzce krośnieńską hutę, wyłaniającą się ze skalnej rozpadliny, musimy stanąć przy ścianie, w kącie na prawo od wejścia. Gdy przesuniemy się choćby o 10 cm od głównego punktu kompozycji, proporcje malowidła ulegają zniekształceniu. Gdy przechodzimy kilka metrów dalej, postacie hutników wydłużają się, zaś architektura gwałtownie zmienia swoje proporcje. A przecież grupa turystów nie może stać nieruchomo. Musi ustąpić miejsca kolejnej. Wjeżdżając ruchomymi schodami na poziom Rynku raz jeszcze – w ruchu – ogląda malowidło.

46

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Widzi wtedy ulegającą coraz większym zniekształceniom wizję artysty. W czasie zwiedzania turyści patrzą na bajkową hutę z odwrotnej strony: z trzech balkonów umieszczonych w głębi budynku na różnych poziomach. Wtedy realne przedstawienie przybiera postać kompozycji abstrakcyjnej. W barokowej iluzji, dzięki znacznej odległości od fresku, niebo wymalowane na sklepieniu kościoła widziane jest poprawnie z każdego punktu: od wejścia, z nawy i z prezbiterium. W kompozycji anamorficznej namalowanej na posadzce odbiór wizualny zmienia się jak układ szkiełek w kalejdoskopie. Anamorfoza ma również swoje korzenie historyczne. Stosowali ją malarze od połowy XVI stulecia, a głównie na przełomie XVI i XVII w. Był to okres manieryzmu: tajemniczego stylu w sztuce, który poprzedzał narodziny baroku. Manieryzm zrywał z klasyczną prostotą renesansu, sięgając do „ciemnej”, ukrytej strony rzeczywistości. Drażnił oko widza i niepokoił jego umysł nieoczekiwanymi efektami, które miały swoje ukryte symboliczne znaczenie. Był to tajemny obraz zaszyfrowany w realnie oglądanym wizerunku. Patrząc pod pewnym kątem na obrazy i ryciny z tamtej epoki, dostrzegamy nieoczekiwanie pojawiające się np. portrety władców ukryte w elementach sielskiego pejzażu, a nawet śmiałe sceny erotyczne. Oglądający wizerunek realnego świata widz – dzięki anamorfozie – dostrzega jego odmienne, ukryte znaczenie. Nieoczekiwanie uświadamia sobie, iż został dopuszczony do ważnej tajemnicy istnienia. Co te „sztuczki” dawnych mistrzów obchodzą współczesnego człowieka? Wbrew pozorom, bardzo wiele. Żyjemy otoczeni iluzją, choć najczęściej nie zdajemy sobie z tego sprawy. Iluzja w dawnej sztuce miała wzbogacać ludzką naturę. Nakazywała zastanowić się nad istotą realnego świata. Pomagała dostrzegać jej głębszy, duchowy wymiar. Dziś iluzja „zeszła na psy”. Służy komercji, sprzedawaniu wciąż nowych produktów. Na billboardzie zobaczymy dojrzałą truskawkę ponadnaturalnej wielkości, zachwalającą jogurt o tym smaku. (Istnieją recepty, jak przygotować do reklamowego zdjęcia owoce, aby były jeszcze bardziej pociągające niż w rzeczywistości. Prześcignęły one daleko iluzję przedstawionej przez Zeuksisa kiści winogron). Wystarczy kupić apetyczny produkt wytwarzany przez firmę X. Możemy być piękni dzięki kosmetykom X, bogaci dzięki lokacie w banku Y i szczęśliwi, udając się wraz z rodziną na przejażdżkę nowym modelem samochodu. Każdego dnia, w każdej chwili, kupujemy iluzję harmonijnego i dostatniego życia. Ryszard Paprocki podkreśla, że nie chciałby malować obrazów anamorficznych w centrach handlowych, które miałyby za zadanie reklamę jakiegokolwiek produktu. Jego sztuka nie służy komercji. Przeciwnie – pokazuje, jak poddawać ją w wątpliwość, mimo wszechobecnych przedstawień na billboardach. Ostrzega widza, że iluzja kreowana przez reklamę i socjotechnikę stwarza świat bezpieczny i uporządkowany – lecz nieprawdziwy. Żyje w nim nieautentyczny człowiek, kierowany przez speców od marketingu, którzy dyktują, co ma kupić, z czego się cieszyć, a w końcu – jak żyć. Ryszard Paprocki burzy tę cukierkową rzeczywistość za po-


MALOWIDŁO 3D mocą anamorfozy. Jego obraz widoczny jest tylko z jednego, ściśle określonego punktu widzenia. A po chwili traci swe niezwykłe właściwości: od naśladowania rzeczywistości oddala się ku abstrakcji – rozpada się na naszych oczach. Widzimy jego umowność, względność. Tak współczesna sztuka anamorfozy broni ludzkiej wolności. Ważny jest język, jakim posługuje się artysta. Wchodząc do gmachu CDS zaskoczony widz dosłownie wlatuje w podziemną przepaść kompozycji „UnderGlass”. Anamorfozy Ryszarda Paprockiego to podróże w głąb ziemi, która rozstępuje się, aby ukazać nową, paraboliczną rzeczywistość. Realny obraz wielickiej kopalni lub krośnieńskiej huty, zanurzonych w otchłani, zmienia się w metaforę. Malarz przedstawia żywioły ziemi, wody, ognia i powietrza, bez których materialna i duchowa egzystencja człowieka byłyby nie do pomyślenia. Tak malowidło – jak każde dzieło sztuki – nabiera uniwersalnego wymiaru. Czy oglądający rozumie intencje artysty? Gospodarze CDS zrobili wszystko, by zainteresować odbiorców powstającą kompozycją. Po raz pierwszy w Polsce pracę ma-

larza można było – dzięki zainstalowanej kamerze – 24 godziny na dobę oglądać w Internecie. Na stronie internetowej CDS publikowany był dziennik prac, wyjaśniający skomplikowane problemy techniczne i artystyczne, z jakimi musiał sobie poradzić twórca. Przy okazji pokazano w skrócie historię anamorfozy i współczesną sztukę ulicy w innych krajach. „UnderGlass” szybko zyskał kilkutysięczne grono zainteresowanych: „kibiców” powstającego malowidła. Ryszard Paprocki stał się postacią w Krośnie popularną. Sztuka weszła w obieg społeczny, co zapewne niedługo przełoży się na frekwencję w CDS. Malowidło jest dostępne także w innym tego słowa znaczeniu. Po pokryciu warstwą zabezpieczającą można po nim chodzić, oglądać z bliska detale, robić sobie na nim zdjęcia. Powstaje wtedy efekt specjalny. Właściwości obiektywu aparatu fotograficznego sprawiają, iż postać ludzka postrzegana jest tak, jakby znajdowała się wewnątrz kompozycji malarskiej. Człowiek wkracza w świat artysty: odmienny od szarej rzeczywistości, która nas otacza. ■

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

47


SZTUKA ludowa

Od lewej: Angielka Christine Rickards-Rostworowska i Władysława Prucnal.

Artystka z Medyni Angielka Christine Rickards-Rostworowska napisała książkę o Władysławie Prucnal – rzeźbiarce ludowej z Medyni Głogowskiej k. Łańcuta. Wydała ją na własny koszt w dwóch wersjach językowych. Wersja angielska będzie promowała kulturę Podkarpacia za granicą.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

W

połowie lat 90. XX w. Christine Rickards trafiła na targ w Rzeszowie, gdzie ze zdumieniem zobaczyła stoisko garncarskie. Podobne naczynia gliniane widziała dotąd tylko w muzeach etnograficznych. Kupiła kilka garnków i poprosiła sprzedawcę o napisanie na kartce nazwy miejscowości, z której wyroby pochodzą. Do Medyni Głogowskiej trafiła w roku 2009. Zwiedziła drewnianą chatę – prywatne muzeum Władysławy Prucnal. Było to dla niej olśnienie: „W najśmielszych przypuszczeniach nie spodziewałam się czegoś tak niezwykłego – pisze we wstępie. – Kolorowe, połyskujące w świetle lampy przeróżne figurki pokrywały dosłownie każdy centymetr ekspozycji; chłopi przy pracy i przy modlitwie, figurki świętych, sceny biblijne, polscy bohaterowie narodowi, nie wspominając o ptakach, gwiżdżących kogucikach i kwiatach. (...) Miałam odczucie, jakbym znalazła się w innym świecie.” Początkowo adresatem publikacji miał być tylko polski czytelnik. Z czasem, gdy autorka dowiadywała się coraz więcej o twórczości W. Prucnal i o dziejach podłańcuckiego ośrodka garncarskiego, uznała, iż temat ten zainteresuje

48

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

także odbiorców z Europy Zachodniej. Praca Ch. Rickards zasługuje na uznanie. Nie jest to kolejna publikacja o egzotycznej Polsce oglądanej z okien autokaru turystycznego. To rzetelne studium etnograficzne, cytujące kilkadziesiąt publikacji książkowych, katalogi wystaw sztuki ludowej, archiwum prasowe i audiowizualne. Wszystkie materiały – po polsku. Uwzględniając nawet językową pomoc męża – Bogusława Rostworowskiego, nie sposób odmówić autorce wnikliwej oceny źródeł pisanych. A co ważniejsze: pasji, z jaką pisze o swej bohaterce, wykraczając poza suchą naukową faktografię. Powstał esej o artystce z naszego regionu i o uniwersalnym języku sztuki. Władysława Prucnal urodziła się w 1935 r. w rodzinie biednego garncarza, który nie posiadał nawet konnego wozu. Aby sprzedawać garnki na jarmarkach, musiał pożyczać wóz od sąsiada lub nosić wyroby na własnych plecach. Przyszła artystka podpatrywała pracę ojca. Bawiąc się gliną, lepiła figurki. A ponieważ dostawała burę od matki za pobrudzoną sukienkę, postanowiła spróbować swoich sił w snycerstwie. Skończyło się na skaleczeniu ręki. „Przyszła mi taka myśl, że przecież glina nie może pal-


SZTUKA ludowa ców kaleczyć i muszę robić z gliny” – wspominała po latach. Jako dziewczynka, „czując jakąś siłę, jakby czyjś popych”, stworzyła z gliny pierwszą kolekcję figurek i urządziła na ławce ich wystawę. Próby te utrwaliła na taśmie ekipa z Łódzkiej Szkoły Filmowej. W 1949 r. znalazła się ona na tym terenie wraz z grupą etnografów, prowadzących badania nad ośrodkami garncarskimi województwa rzeszowskiego. Debiut przyszłej artystki został sfilmowany przypadkiem. to dziś pamięta, iż pierwszy film Andrzeja Wajdy to dokument poświęcony ceramice z Iłży? Powojenne zainteresowanie sztuką ludową wiązało się z polityką państwa, które – ludowe z nazwy – korzeni narodowej kultury kazało szukać na wsi, a nie w magnackich rezydencjach, dworach szlacheckich czy w mecenacie Kościoła. W Ministerstwie Kultury powstał osobny Wydział Sztuki Ludowej. W terenie organizowano pierwsze ekspozycje rodzimych twórców m.in. w Łańcucie. Figurki Władysławy Prucnal z lat 1949 - 54 przedstawiają zwierzęta. Są to np. świetnie pokazana kura wysiadująca jajka lub przykucnięty na tylnych łapach pies. Postacie ludzkie były bardziej schematyczne, choć pełne trafnych obserwacji (ksiądz niosący kurę pod pachą, z brewiarzem w drugiej ręce, jeździec, mężczyzna z kołyską czy kobieta dźwigająca chrust). Korzenie wielu z tych przedstawień są uniwersalne: tkwią w prehistorycznych figurkach mających charakter magiczny. Zauważona przez etnografów artystka zyskała uznanie starych garncarzy w rodzinnej wsi. Za to ojciec lekceważył jej prace, choć bawiły go jej figurki i nie przeszkadzał córce w robocie. Początek lat 50. ub. wieku to rozwój mecenatu państwa nad sztuką ludową. Powstała Cepelia, czyli Centrala Prze-

K

mysłu Ludowego i Artystycznego. Mnożyły się spółdzielnie zrzeszające twórców i chałupników. Cepelia dawała im stabilny status zawodowy. To okres rozwoju medyńskiego ośrodka garncarskiego, gdzie przy wytwarzaniu wyrobów z gliny zatrudnionych było ok. 200 osób. Dla Cepelii pracowała również Władysława Prucnal. Problem polegał na tym, że – tak jak wszyscy wytwórcy – obowiązana była „wyrobić” miesięczną normę. Była to określona umową liczba glinianych figurek i gwizdków. Nieraz musiała produkować po 50 (!) rzeźb dziennie. Socjalizm preferował ilość: rosnący popyt na sztukę ludową trzeba było zaspokoić. Polska twórczość zyskała uznanie za granicą. Cepelia założyła sklepy we Francji (w Paryżu), Belgii, Holandii i Stanach Zjednoczonych. Problem polegał na tym, iż zamiast autentycznego polskiego folkloru, Europa poznawała kostniejącą, coraz bardziej schematyczną masową wytwórczość. Nie miało to znaczenia, bo „Cepeliada” stała się z czasem oprawą socjalistycznej propagandy. W latach 70. XX w. Rzeszowszczyznę przedstawiano jako region, który swój awans społeczny i gospodarczy zawdzięczał wyłącznie PRL. rtystka z Medyni – podobnie jak wielu innych twórców ludowych – nie była w stanie sprostać dyrektywom propagandowym. Gdy inni artyści przedstawiali Stalina i Lenina jako swego rodzaju socjalistyczne „świątki” (polecam wizytę w magazynach Muzeum Etnograficznego w Rzeszowie), Władysława Prucnal pokazała Kopernika w pozie Frasobliwego, zaś Jana Matejkę niemal jako Boga Ojca Stworzyciela. Socrealistyczne schematy z lat 50. odzwierciedla figurka opiekuna dzieci – żołnierza trzymającego wartę „na straży pokoju”. W ogólnopolskich konkursach twórczości ludowej ►

A

Władysława Prucnal w swojej galerii.

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

49


SZTUKA ludowa

Christine Rickards-Rostworowska, Sztuka z ziemi zrodzona. Rze–by gliniane Wÿadysÿawy Prucnal, Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2013

wygrywał okolicznościowy temat – hojnie nagradzany przez organizatorów; przegrywał tracący swą indywidualność artysta. W drugiej połowie lat 60. ub. wieku czekał Władysławę Prucnal kolejny artystyczny egzamin: udział w ozdobieniu wnętrza nowego miejscowego kościoła parafialnego. Wykonała do niego m.in. lichtarze i niewielkie figurki muzykantów w prezbiterium. Muzykanci weszli w skład ogromnej kompozycji ceramicznej autorstwa prof. Jana Budziły z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Według Christine Rickards, „doświadczenie to przyczyniło się do rozwoju artystki”. Moim zdaniem – wprost przeciwnie. We wnętrzu sakralnym widać aż nadto wyraźnie, iż rzeźba W. Prucnal nie ma i nigdy nie miała charakteru monumentalnego. Udział ludowego świątkarza w tego rodzaju realizacjach jest nieporozumieniem. Jego prace nikną w ogromnej przestrzeni świątyni. Oglądać je można tylko z bliska. Także dekoracyjne reliefy w siedzibach kilku instytucji w Łańcucie czy Niebylcu rażą schematyzmem, choć wyróżniają się na korzyść od okolicznościowych „chałtur” wykonywanych na taką okazję przez zawodowych artystów-plastyków. ak z tego wynika, talent Władysławy Prucnal rozwijał się w wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach i jakby tym okolicznościom na przekór. Wśród wczesnych jej prac zwraca uwagę znakomita figurka Chrystusa Frasobliwego (1954 r., ze zbiorów Muz. Etn. w Rzeszowie). Pełna autentyzmu, powstała pod wpływem osobistych przeżyć, podobnie jak późniejsza rzeźba Ukrzyżowanego (1966 r., Muzeum Etnograficzne w Krakowie). Obie mieszczą się w tradycji autentycznej twórczości ludowej, którą w kolejnych dziesięcioleciach artystka będzie rozwijać i wzbogacać. Nastąpiło przy tym odwrócenie proporcji, gdyż dawna sztuka ludowa ma charakter głównie sakralny. Obdarzona niezwykłym darem obserwacji rzeźbiarka skupiła swą uwagę na typach wiejskich gospodyń i gospodarzy zajętych codziennymi czynnościami. Charakteryzuje ich w sposób trafny, wnikliwy, niekiedy dosadny. Przedstawia również wieś „od święta”: kolędników, muzykantów, gospodarzy w odświętnych strojach w drodze do kościoła, niosących chleb lub bukiety kwiatów. Te same pomarszczone, spracowane twarze widzimy w twórczości

J

50

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

religijnej: w postaciach Chrystusa, Matki Boskiej i świętych, w figurkach szopkowych oraz scenie Ostatniej Wieczerzy. Mistrzostwo artystka osiąga w przedstawieniu różnych gatunków ptaków, których cechy charakterystyczne uwydatnia i w sposób ekspresyjny przejaskrawia. radycyjna wieś była światem zamkniętym: w przestrzeni i w czasie. Twórczość Władysławy Prucnal rysuje wizerunek wsi takiej, jaką pamięta z lat swojej młodości. Tej, która przeminęła, ustępując miejsca cywilizacji końca XX wieku. Artystka utrwala czas przeszły. Teraźniejszość nie ma i nie może mieć do niej dostępu. Autentycznej sztuce ludowej niedostępna jest współczesność: ulepienie z gliny postaci lekarza, mechanika lub informatyka przed ekranem komputera skazywałoby ją na nieautentyczność i śmieszność. Ale przeszłość to dla współczesnych, wywodzących się ze wsi temat wstydliwy. Twórczość ludowa przypomina bowiem także to, o czym ludzie woleliby zapomnieć: prymitywizm, biedę, izolację od miejskiego świata, brak wykształcenia. Przez długi czas twórczość Władysławy Prucnal była przede wszystkim „towarem eksportowym”, osobliwością pokazywaną na zewnątrz – broń Boże nie w rodzinnej wiosce. Przez dziesiątki lat artystka czuła się tu jak „wygnaniec”. Otwarcie autorskiego muzeum, w którym mogłaby pokazywać swe prace, przez lata pozostawało w sferze nierealnych marzeń. Nie jest dziełem przypadku, iż największą kolekcję prac Władysławy Prucnal zgromadziła Walentyna Dermacka, mieszkająca w Pieckach na Mazurach. Ministerstwo Kultury nadało w 2011 r. tej kolekcji status muzealny, a miejscowy samorząd przejął nad nią opiekę. Wypływa stąd smutny wniosek. Kto chce lepiej poznać twórczość podkarpackiej artystki, niech jedzie na drugi koniec kraju, bo tam ludzie lepiej znają się na sztuce!? Sytuacja w rodzinnej wiosce rzeźbiarki niedawno zmieniła się na korzyść. Galeria prac Władysławy Prucnal i miejscowe garncarstwo promują Medynię Głogowską. Przyszły przemysł turystyczny ma dać miejsca pracy, których zabrakło po likwidacji lokalnych przedsiębiorstw. Rozkwitu rejonu łańcuckiego doczekają ci, którzy dożyją otwarcia niedokończonych autostrad. ■

T



Święto Paniagi

● Rzeszów, 3 maja

W tym roku mija dziesięć lat, od kiedy ul. 3 Maja w dniu swojego święta mieni się całą paletą barw za sprawą koncertów, występów taneczno-wokalnych, wystaw, pokazów i przede wszystkim słynnego już ulicznego jarmarku. Ponieważ tegoroczne Święto Paniagi jest wyjątkowe, bo jubileuszowe, równie wyjątkowo zapowiada się program imprezy, głównie za sprawą koncertu światowej sławy sopranistki – Aleksandry Kurzak, który będzie można zobaczyć również w telewizji. Świętowanie na ul. 3 Maja zacznie się w południe i potrwa do wieczora. W tym dniu wzdłuż ulicy 3 Maja zaprezentują się firmy, uczelnie, instytucje, szkoły działające w Rzeszowie, a także producenci wyrobów rękodzielniczych, rzemieślniczych i żywności ekologicznej, m.in. mięs, nabiału, wyrobów pszczelarskich, cukierniczych, nalewek czy kosmetyków naturalnych. Na scenie przy wieży Farnej trwać będą występy artystyczne, natomiast sceną przy Radiu Rzeszów zawładną lokalne zespoły rockowe, m.in.: Troty, Eskaubei, Neuron, Neonovi oraz rzeszowski kompozytor, aranżer i wykonawca – Dominik Kozicki. Na dziedzińcu radiowym występować będą kapele ludowe i odbędzie się konkurs grillowania, a wszyscy zainteresowani będą mogli zajrzeć do radia od kuchni w ramach Dni Otwartych w rzeszowskiej rozgłośni. Jednak zdecydowanie najważniejszym wydarzeniem w tym dniu będzie występ znakomitej sopranistki Aleksandry Kurzak, która koncertuje na największych scenach operowych Europy i świata (m.in. Metropolitan Opera w Nowym Jorku). Koncert rozpocznie się o godz. 16 na Rynku, gdzie zostaną rozstawione krzesła (parasole w ogródkach zostaną złożone). Sopranistce towarzyszyć będzie Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, którą pokieruje Evgeny Volynskiy, dyrygent Państwowego Teatru Opery i Baletu w Nowosybirsku. W czasie koncertu wystąpią również tancerze Szkoły Tańca Sportowego „Aksel”. Relację na żywo z koncertu będzie można oglądać w TVP Rzeszów, na kanale TVP Kultura i TV Polonia, natomiast tego samego dnia o godz. 21.35 skrót koncertu pokaże TVP 1. Na zakończenie Święta Paniagi, a jednocześnie na rozpoczęcie inauguracji Kina Letniego Zorza o godz. 22 wyświetlony zostanie bezpłatny pokaz filmu pt. „Odważny” z Johnnym Deppem.

Maskarada – Festiwal Teatrów Ożywionej Formy ● Rzeszów, 5-12 maja Czwarta już „Maskarada” w nowym wydaniu. Wprawdzie nie zmienił się program „Maskarady” (przed południem organizowane są spektakle dla dzieci, wieczorem propozycje dla dorosłych), ale przybrała nową formułę: festiwalu. Jury wybierze więc najlepszy spektakl dla widowni dorosłej i dla widowni dziecięcej oraz najlepszą aktorkę i aktora. Na szczególną uwagę tegorocznej „Maskarady” zasługują propozycje dla najmłodszych dzieci. Są to „Śpij” (od 6. m-ca życia do 3 lat) oraz „Smakułyki” (od 2 do 4 lat), uznawane za jedne z najciekawszych w Polsce. Dorośli mogą liczyć m.in. na ciekawe widowiska plenerowe, oparty na pamiętnikach Anny Politkowskiej „Putin na nartach” czy monodram „Fedra” w wykonaniu Anny Skubik.

NIEDZIELA, 5 MAJA godz. 16.00 Inauguracja festiwalu godz. 16.30 Mała syrenka (Teatr Maska) – spektakl dla dzieci od 7 lat, duża scena Teatru Maska godz. 20.30 Ballada o Janie Wnęku (Teatr Gry i Ludzie) – spektakl dla dorosłych, Rynek, wstęp wolny PONIEDZIAŁEK, 6 MAJA godz. 9.00 Cyrk Hrynek, (Teatr Nemno) – spektakl dla dzieci od 4 lat, mała scena godz. 11.00 Na Arce o ósmej (Olsztyński Teatr Lalek) – spektakl dla dzieci od 7 lat, duża scena godz. 19.00 Fedra (Anna Skubik, spektakl wyprodukowany przez Impart) – spektakl dla dorosłych, duża scena WTOREK, 7 MAJA godz. 9.00 Le Filo Fable (Teatr Lalki i Aktora w Wałbrzychu) – spektakl dla dzieci od 3 lat, duża scena godz. 11.00 Le Filo Fable (Teatr Lalki i Aktora w Wałbrzychu) – spektakl dla dzieci od 3 lat, duża scena godz. 19.00 Dama Pikowa (Teatr Lalek Grodno) – spektakl dla dorosłych, duża scena ŚRODA, 8 MAJA godz. 9.00 Oskar i pani Róża (Teatr Pinokio) – spektakl dla dzieci od 10 lat, duża scena godz. 19.00 Śmieszny staruszek (Wrocławski Teatr Lalek) – spektakl dla dorosłych, duża scena

CZWARTEK, 9 MAJA godz. 9.00 Smakułyki (Teatr Poddańczy) – spektakl dla dzieci od 2 do 4 lat, mała scena godz. 10.00 Najmniejszy bal świata (Teatr Baj Pomorski) – spektakl dla dzieci od 6 lat, duża scena godz. 20.30 Putin na nartach (Divadlo Líšeň, Brno) – spektakl dla dorosłych, namiot obok wejścia głównego do teatru, wstęp wolny PIĄTEK, 10 MAJA godz. 9.00 Kulawa kaczuszka (Teatr Lalek z Tarnopola) – spektakl dla dzieci od 6 lat, duża scena, wstęp wolny godz. 19.00 Turandot (Grupa Coincidentia i i neTTheatre) – spektakl dla dorosłych, duża scena SOBOTA, 11 MAJA godz. 19.00 Arszenik (Teatr Baj) – spektakl dla dorosłych, duża scena godz. 20.30 Czas Matek (Teatr Ósmego Dnia) – spektakl dla dorosłych, Rynek, wstęp wolny NIEDZIELA, 12 MAJA godz. 12.00 Śpij (Teatr Baj) – spektakl dla dzieci od 6. miesiąca życia do 3 lat, namiot w foyer teatru godz. 16.30 Mama da (Teatr Maska), zakończenie festiwalu – spektakl dla dorosłych, duża scena


Moje Ulubione Nareszcie zaświeciło słońce! Gram na fortepianie – śpiewa Cesaria Evora. Cóż to za przyjemność podążać za muzyczną myślą tych jakże prostych i uroczych zarazem melodii. A Cesaria Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, śpiewa – jak zawsze – bez cienia artystycznej egkrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. zaltacji, nie podnosi głosu, nie krzyczy, nie rozdziera szat. Nigdy! Urodziła się w Mindelo, na Wyspach Zielonego Przylądka. nów boskiej Cesarii. Znajdujemy tu 13 piosenek, gdzie przeplatają W życiu zaznała biedy, głodu, upokorzeń. Dopiero gdy zbliżała się się wpływy muzyki karaibskiej, portugalskiej, brazylijskiej i kubańdo pięćdziesiątki, jej los odmienił się jak w bajce. Rok 1992 był dla skiej. Tłumaczenie tekstów jej piosenek na język angielski to świet„Bosonogiej Divy” przełomem. Jej trzecia płyta nagrana w Pary- ny pomysł. Dopiero kiedy rozumiemy, o czym śpiewa Cesaria, rozużu, gdzie znalazła się niemal przypadkiem, szybko zyskała status miemy też jej artystyczny fenomen. Wszystko, o czym śpiewa CesaZłotej i od tej pory życie Cesarii stało się jednym, wielkim pas- ria Evora, zamknięte jest w kilkuminutowych nagraniach, na pozór mem sukcesów artystycznych. Kiedy zmarła, w grudniu 2011 r., bardzo do siebie podobnych. Być może z powodu mocno powściąopłakiwał Ją cały muzyczny świat. Po śmierci artystki nikt nie spo- gliwych interpretacji Cesarii. I tak możemy rozkoszować się tą niedziewał się kolejnych wydawnictw, lecz okazało się, że istnieją na- zwykłą odmianą afrykańskiego folku, którą artystka uprawiała niegrania zarejestrowane podczas różnych sesji studyjnych, które nie mal od dziecka. Dziś, kiedy świat jest globalną wioską i coraz trudukazały się nigdy na płytach. Tak więc „Mae Carinhosa” jest abso- niej o zachowanie czystości gatunków w muzyce, nagrania Cesarii lutnie premierowym wydawnictwem i wielką niespodzianką dla fa- Evory są prawdziwym skarbem. ■

Psychologia polityki

W

inston Churchill

powiedział kiedyś o demokracji, że nie jest idealnym wynalazkiem i ma wiele wad, ale z drugiej strony nic lepszego od niej nie wymyślono. Można pójść o krok dalej i powiedzieć, że demokracja niesie ze sobą ogromne zagrożenia, bo przecież w 1933 roku w Niemczech to nie krasnoludki wyniosły NSDAP i jej führera do władzy, tylko obywatele w wolnych demokratycznych wyborach. Dlatego z ciekawością sięgnąłem po (dość grubą) książkę Henryka Pietrzaka i Jerzego Gawrońskiego „Psychologia polityki”. Ciekawość potęgowała okoliczność, że obaj autorzy związani są z Uniwersytetem Rzeszowskim. Autorzy podkreślają interdyscyplinarność dziedziny wiedzy kryjącej się pod nazwą „psychologia polityki”, pisząc wprost, że w niej „jak w soczewce skupiają się ustalenia teoretyczne i dokonania wielu nauk społecznych, w tym filozofii, socjologii, antropologii, historii, nauk politycznych, komunikacji społecznej oraz marketingu politycznego z odkryciami i badaniami psychologii ogólnej i innych jej dziedzin w zakresie postaw, motywacji i zachowań ludzkich w sytuacjach politycznych oraz społecznych”. Gigantyczna praca obu autorów analizuje zachowania polityków jako ludzi zmagających się nieustannie z problemem zarządzania konfliktami, bo przecież polityka to domena walki o władzę. Znajdziemy więc w książce analizy uwarunkowań wyborów politycznych, racjonalności i nieracjonalności decyzji, emocji, konformizmu, manipulacji i socjotechniki; stereotypów, uprzedzeń, stygmatyzacji; rozdziały poświęcone fenomenowi charyzmy, kreo-

waniu wizerunku, marketingowi narracyjnemu, wreszcie czarnemu PR-owi w polityce. Autorzy uwzględnili też najnowsze kierunki badań mogących posłużyć w dziedzinie szeroko pojętej inżynierii społecznej – memetykę stosującą metody analogiczne do genetyki populacyjnej, ale odniesionych na grunt kultury. Czytelnik ma prawo być lekko przerażony tym gąszczem potencjalnych możliwości niemalże „programowania” zachowań wyborców. Bo, po prawdzie, zabiegom o nasze głosy towarzyszy intensywne wykorzystanie w tym celu wszelkich dokonań w wymienionych wyżej dziedzinach wiedzy, przy jednoczesnym stosowaniu najnowszych technologii komunikacji społecznej. Krótko mówiąc, demokracja to nie tylko wyzwanie dla polityków, ale także dla wyborców, zwykłych zjadaczy chleba, którzy, jeśli nie chcą być zmanipulowanymi „cyborgami” z kartką wyborczą w ręku, powinni uzbroić się intelektualnie w minimum wiedzy z psychologii polityki. Książka rzeszowskich naukowców znalazła się w gronie dziesięciu pozycji naukowych nominowanych do nagrody wydawców uniwersyteckich w kategorii: najlepszy podręcznik akademicki w Polsce w roku 2012. Ale może też z powodzeniem służyć jako podręcznik obywatelski.

Tekst Jarosław A. Szczepański Henryk Pietrzak, Jerzy Gawroński, „Psychologia polityki”, Wydawnictwo Uniwersytetu Rzeszowskiego, Rzeszów 2012, s. 567. ■


Filharmonia Podkarpacka Lutosławski in memoriam AB 19 IV 2013, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej V. Cristofaro – dyrygent, P. Pławner – skrzypce W programie: M. Ravel – Le Tombeau de Couperin (wersja na orkiestrę), W. Lutosławski – Łańcuch II, A. Dvořáka – Tańce słowiańskie (wybór z op. 46 i 72). Koncert dyplomantów AB 26 IV 2013, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej P. Wijatkowski – dyrygent Romeo i Julia 28 IV 2013, niedziela, godz. 14.00 29, 30 IV 2013, poniedziałek, wtorek, godz. 8.30, 11.00, 13.30 Studio baletowe Laili Arifuliny (w 15. rocznicę współpracy z Filharmonią Podkarpacką) Klub Tańca Towarzyskiego „Dżet” z Boguchwały Balet wg. tragedii Williama Szekspira do muzyki Sergiusza Prokofiewa. W otchłani uczuć AB 10 V 2013, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej V. Kiradjiev – dyrygent, H. Thébault – sopran Vito Cristofaro.

W programie: R. Wagner – Uwertura do opery „Tannhauser”, R. Wagner – Wstęp i miłosna śmierć Izoldy z dramatu muzycznego „Tristan i Izolda”, L. van Beethoven – VII Symfonia A-dur op. 92.

Teatr im. Wandy Siemaszkowej Zemsta Inscenizacja i reżyseria: Remigiusz Caban Kostiumy: Aleksandra Semenowicz Obsada: Waldemar Czyszak, Robert Chodur, Michał Chołka, Paweł Gładyś, Józef Mężyk, Magdalena Kozikowska-Pieńko, Wojciech Kwiatkowski, Mateusz Mikoś, Piotr Napieraj, Grzegorz Pawłowski, Robert Żurek, Stanisław Brejdygant (gościnnie). Spektakle: 17, 18 kwietnia oraz 14, 15 i 16 maja „Zemsta” miała swoją premierę 23 marca br., teatr w ten sposób świętował Międzynarodowy Dzień Teatru i świętuje nadal – 220. rocznicę urodzin Aleksandra Fredry. Od początku spektakl zapowiadano, że ten, kto spodziewa się „Zemsty” znanej ze sztuki Fredry, może się nieco rozczarować, bo akcja wcale nie toczy się na zamku, a postaci zostały poddane gruntownej metamorfozie. Bohaterowie „Zemsty” nie noszą kostiumów z epoki, do których widz przez lata był przyzwyczajony, a dżinsy, swetry, koszule i kolorowe szaliki, a role kobiece grają… mężczyźni.

Fot. Marcin Żminkowski.

Boguduchawinni. Sztuka o porządnych ludziach Reżyseria i opracowanie muzyczne: Krzysztof Galos. Scenografia i kostiumy: Matylda Kotlińska Obsada: Beata Zarembianka, Robert Chodur, Mateusz Mikoś; gościnnie: Katarzyna Bieniek, Marek Urbański. Profesor Brotzki jest cudotwórcą, który w swojej ekskluzywnej klinice leczy niemal wszystko: depresję, dysleksję, dysortografię, dyskalkulię, nawet z kalekiego weterana wojny w Afganistanie, który stracił narządy rozrodcze, potrafi uczynić szczęśliwego ojca. Niestety, w żaden sposób nie potrafi rozwikłać zagadki, jaką jest sumienie, które budzi się w najmniej oczekiwanym momencie i burzy poukładane życie. „Boguduchawinni” to tragikomedia podejmująca problem kłopotliwego dziedzictwa po tzw. „dawno minionej epoce”. Nie da się go, niestety, usunąć ze szczęśliwej codzienności, ponieważ sumienie nie zna systemów ekonomiczno-politycznych.


WYSTAWA

Sport w II RP Muzeum Regionalne w Stalowej Woli, Galeria Warsztat, ul. Hutnicza 17 (budynek wystawy COP dla przyszłości) Wystawa czynna do 23 czerwca 2013 r. Po serii znakomitych wystaw w Muzeum Regionalnym w Stalowej Woli (m.in. Stefan Norblin, Grzegorz Rosiński) przyzwyczailiśmy się, że każda kolejna ekspozycja będzie nie lada wydarzeniem. I… nie rozczarowujemy się. Od 14 kwietnia do 23 czerwca w muzeum gości wystawa zatytułowana „Sport w II RP”, przygotowana we współpracy z Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie, będąca spojrzeniem na Rzeczpospolitą Polską w latach 1918 - 1939, w roku jubileuszu Stalowej Woli. Tematyka wystawy, której motywem przewodnim jest historia sportu w Polsce Niepodległej, obejmuje kilkanaście działów, pokazujących różnorodność dyscyplin sportowych i rosnący poziom wyszkolenia polskich sportowców startujących na zawodach w kraju i za granicą. Ekspozycja odwołuje się do czasów, gdy Niepodległa Polska, odrodzona po ponad stu latach niewoli, umożliwiła swoim sportowcom powrót na arenę międzynarodowego współzawodnictwa. Historię sportu w II RP ilustrują oryginalne i unikalne eksponaty, których większość pochodzi ze zbiorów Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie. Na wystawie można zobaczyć trofea i osobiste pamiątki Janusza Kusocińskiego, Haliny Konopackiej, Stanisławy Walasiewicz, Marii Kwaśniewskiej, braci Kucharów, Franciszka Szymczyka, Jerzego Brauna oraz wielu innych wybitnych zawodników uprawiających czynnie sport w latach 1918 - 1939. Dzięki nowoczesnym metodom narracji ta oryginalnie zaaranżowana ekspozycja wprowadza w klimat sportowej rywalizacji z lat 20. i 30. XX w. Wystawę uzupełniają archiwalne filmy, nagrania dźwiękowe i prezentacje multimedialne. Reklama


Eduardo Verastegui, aktor, piosenkarz i model, nazywany meksykańskim Bradem Pittem, na początku kwietnia w Kinie Helios w Galerii Rzeszów wziął udział w premierze filmu „Cristiada” w reżyserii Deana Wrighta. Verastegui wcielił się w postać Anacleto Gonzalez Floresa – meksykańskiego adwokata walczącego z reżimem prezydenta Callesa. Konferencję z aktorem przeprowadził filozof, publicysta oraz redaktor naczelny portalu Fronda.pl, Tomasz Terlikowski.

Tekst Sylwia Katarzyna Mazur Fotografie Krzysztof Koch Meksykański aktor rozpoczynał swoją karierę jako członek boysbandu Kairo, był modelem oraz aktorem występującym w telenowelach. Dla Verastegui, ochrzczonego i wychowanego w katolickim Meksyku, religia nigdy nie miała wielkiego znaczenia. Do czasu. Spotkanie z pobożnym nauczycielem języka sprawiło, że zaczął odkrywać religię na nowo. – Najpierw jesteś chrzczony, potem przyjmujesz komunię i jesteś bierzmowany. W międzyczasie idziesz do szkoły, chcesz spędzać czas ze swoimi rówieśnikami, oglądasz telewizję, czytasz media plotkarskie, słuchasz muzyki i nagle spędzasz 16 godzin na dobą otoczony wszystkim oprócz religii. Stajesz się letni – opowiadał w Rzeszowie artysta.

56

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Eduardo Verastegui. Kilka lat temu aktor postanowił pracować tylko przy tych produkcjach, które są zgodne z jego sumieniem. Role nie spływały przez cztery lata. Kiedy w 2006 r. przygotowywał się do roli w filmie „Bella”, odwiedził klinikę aborcyjną. Zaskoczony liczbą Latynosek zaczął rozmawiać z jedną z nich. W zamian za autograf i zdjęcie poprosił o krótką rozmowę, w trakcie której udało mu się przekonać dziewczynę do zmiany decyzji. Kilka miesięcy później otrzymał telefon od dumnego ojca, który okazał się być mężem kobiety spotkanej w klinice. Do dziś producenci filmu „Bella” dostali około tysiąca informacji o kobietach, które po obejrzeniu filmu postanowiły urodzić. Wzruszony historiami kobiet aktor postanowił założyć klinikę dla kobiet będących w ciąży. Sam nazywa ją „oazą życia”


FILM

na „pustyni śmierci” (w odległości jednej mili od szpitala Verastegui znajduje się dziesięć klinik aborcyjnych). Meksykanin, który jest też współwłaścicielem firmy producenckiej, sam przymierzał się do stworzenia filmu o losach Cristeros. Po otrzymaniu telefonu od wpływowego Jose Pablo Barroso, postanowił skupić całą swą energię na produkcji Barrosy. – Tworzenie dwóch filmów o Cristeros w tym samym czasie mogłoby osłabić ich wydźwięk. Zaangażowałem się w produkcje Jose Pablo, dzwoniłem, szukałem kontaktów i postanowiłem z całych sił pomagać w promocji filmu – dodaje aktor, który po wizycie na Podkarpaciu odleciał do Madrytu.

„Cristiada” jest amerykańskim dramat historyczny dokumentującym losy Powstania Chrystusowców w Meksyku. Film jest debiutem reżyserskim Deana Wrighta, który do tej pory fanom kina znany był jako weteran efektów specjalnych. Pracował m.in. przy superprodukcjach: „Dwie Wieże” oraz „Powrót Króla”. Film rozpoczynają napisy opisujące antykatolickie rozdziały meksykańskiej Konstytucji z 1917 r. Wojna domowa wybucha, kiedy nowo wybrany prezydent Plutarco Elías Calles (Rubén Blades) rozpoczyna zaciekłą i brutalną walkę z katolikami. „Cristiada” pokazuje rzeź, której władze dokonują na wierzących. Kościoły są palone, księża mordowani lub zmuszani do opuszczenia kraju, zakonnice gwałcone, a niezliczona liczba chłopów mordowana i wieszana na słupach telegraficznych ku przestrodze. Ojciec Christopher (Peter O’Toole) jest jednym z księży ginącym z rąk Federales (siły rządowe). Świadkiem bestialskiego mordu jest trzynastoletni chłopiec, José Luis Sanchez (Mauricio Kuri). Niesiony wściekłością postanawia dołączyć do Cristeros (żołnierzy Chrystusa), którzy walczą przeciwko prezydentowi Callesowi. Okrzykiem bojowym rebeliantów są słowa Viva Cristo Rey! – Niech żyje Jezus Chrystus! Wojownikom o wiarę przewodzi generał

Enrique Gorostieta (Andy Garcia), agnostyk, który za sowite wynagrodzenia zgadza się poprowadzić armię niewyszkolonych i niedostatecznie uzbrojonych chłopów.

Historia wojen Cristeros z pierwszej połowy XX wieku jest dopiero odkrywana przez historyków, gdyż meksykańskie socjalistyczne władze nakazały zniszczyć dokumenty świadczące o powstaniu. Producenci filmu podkreślają, że ich produkcja nie jest filmem dokumentalnym, lecz fabularnym, w której starają się jak najdokładniej oddać to, co wydarzyło się w Meksyku, gdzie w roku 1926 zaczęło dochodzić do potyczek meksykańskich katolików z rządowymi wojskami. Rebelia znana jest też przez wzgląd na silne zaangażowanie kobiet, które szmuglowały broń. Znaczna część księży, która zginęła w trakcie tortur, została wyniesiona na ołtarze przez Jana Pawła II. Powstanie zakończyło się przy zaangażowaniu amerykańskiego ambasadora w Meksyku – Dwighta W. Morrowa oraz asyście Rycerzy Kolumba, największej na świecie charytatywnej organizacji katolickiej.

Film miał swoją premierę 20 marca ubiegłego roku w Watykanie. Superprodukcja miała spore problemy z wejściem do szerokiej dystrybucji. Pojawiały się głosy, że film przedstawia w zbyt korzystnym świetle walczących o prawo do wiary chrześcijan, demonizując przy tym lewicowy reżim świecki. Wielu krytyków zarzuciło mu przesadny patetyzm i nierówność. W Polsce rozpowszechnianiem filmu zajmu się agencja FT Films z Rzeszowa. Film do dystrybucji przyjęła sieć kin Helios oraz kilka kin studyjnych. W Rzeszowie będzie można go oglądać od 5 do 19 kwietnia. W przypadku zainteresowania publiczności okres ten zostanie wydłużony. ■

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

57


LUDZKIE historie Od lewej: Łukasz, Paweł Szymończykowie i ich mama Elżbieta.

Malarze swoich marzeń O takich ludziach mówiło się, że patrzą oczyma duszy, widzą więcej niż inni, bo dopuszczają do siebie istnienie niewidzialnych światów. Dziś to brzmi zbyt archaicznie, nawet jak na literacki użytek. Literaci, jak rzeźnicy i inni artyści, muszą sprzedawać mięcho. Rach – ciach! Sztuka ma się do tego tak, jak sztuka mięs do filozofii, według której wszystko, czego nie widzimy, albo nie chcemy widzieć, po prostu nie istnieje.

Tekst Anna Koniecka Fotografie Tadeusz Poźniak Aż nagle ktoś doznaje olśnienia, odkrywa całkiem nowy język i próbuje objaśniać znany/nieznany świat. Spontanicznie i nie dla pieniędzy, tak jak bracia Paweł i Łukasz Szymończykowie. Prowadzą nas w świat sztuki, każdy po swojemu, według innego kodu kształtów, barw. To wynika nie tylko z różnicy charakterów. Łukaszowi los dał talent, tak jak bratu, ale zabrał narzędzie pracy malarza: sprawność rąk. Mysz komputerowa wprawdzie niechętnie, ale trochę je wyręcza, i tak powstają grafiki Łukasza. Szalone lokomotywy, bajkowe smoki, magiczne witraże, od których trudno oderwać oczy. „Bzdeciki” – to jedno z określeń (łagodniejszych) samego autora. Paweł maluje śmiałą kreską. Gobeliny tka delikatnie, jak z mgły. Temat ulubiony: architektura. Dlaczego? – Bo to jest konkret. Coś, czego ja sam nigdy nie zbuduję, siedząc na wózku inwalidzkim. To są ograniczenia, ale to one wyzwoliły we mnie potrzebę malowania. Kiedy maluję, czuję się wolny. Ubarwiam świat chociaż w wyobraźni. Tkwię w rzeczywistości z uwięzionymi nogami, ale w świecie obrazów nogami stąpam po ziemi. – A ja kołami stąpam – śmieje się Łukasz.

58

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Elżbieta, matka chłopców: – Zapytała mnie kiedyś lekarka, jacy oni są. A ja na to, że Łukasz to wieczny optymista, zaś Paweł – pesymista. A lekarka: „Ależ jest na odwrót. Paweł ma optymizm wewnętrzny, a Łukasz – pozorowany”. Paweł: – Ja raczej nie tryskam humorem na co dzień, jednak o życiu staram się czarno nie myśleć. Chociaż życie niesie tyle niespodzianek – dobrych i złych. I weryfikuje plany. Ale nie można się poddawać. Trzeba walczyć! Szkoda, żeby dni przemijały o niczym. Szczęście chodzi w szklanych butach, łatwo je stłuc, albo w ogóle nie zauważyć, że jest. To chyba najgorsza rzecz w życiu – przegapić szczęście. Nie docenia się tego, co zostało nam dane, tylko się szuka nie wiadomo czego. Dopiero gdy tracimy coś bezpowrotnie, mamy pretensje do Pana Boga. Nie do siebie.

Strach Śmiech Łukasza słychać w domu najczęściej. Lubi podkreślać dystans do samego siebie, że jeździ na wózku, jak brat. – Ale ja mam luksusowo, jestem wożony jak pa-


LUDZKIE historie nisko. Paweł musi sam powozić wózkiem. Ja nie dam rady – ujawnia szeptem tajemnicę „luksusu powożenia”. Ale oczyska mu się śmieją (przeważnie). Wypowiada każde słowo z wielkim trudem. – Łukasz to najbardziej rozgadany facet, jakiego znam i gdyby nie jego wada wymowy, zagadałby każdego na śmierć – twierdzi Kazik, kuzyn. Sam jest prześmiewcą z natury, więc nie omieszka dodać, że ma na myśli Łukaszowe gadu-gadu w Internecie z tabunem znajomych; są wśród nich znani sportowcy, muzycy, modelki… Łukasz się nie obraża. Rechoczą obaj jak najlepsi kumple, mimo że dzieli ich stateczna różnica wieku. Kazik. Kazimierz Czaban. Kuzyn, którego Elżbieta niańczyła, gdy był dzieckiem i mieszkał po sąsiedzku w Nowotańcu. Chłopcy go uwielbiają. Elżbieta nazywa aniołem. Nie jest kobietą skłonną do egzaltacji. Wręcz przeciwnie. Życie dało jej solidnie popalić. Ktoś inny na jej miejscu dawno by się załamał. Ona walczy. – Muszę – ucina krótko. Dwa razy odbudowywała swoje życie. Od fundamentów. Jak domy. Też wybudowała dwa. I gdy wszystko zaczynało się jakoś układać, musiała uciekać. Za każdym razem z tego samego powodu, który wyznaczała śmierć. – Nie mogłam znieść bólu – wyznaje. Teraz zbudowała od zera swoje miejsce na ziemi po raz trzeci. Swoje? Synów!!! W Rzeszowie – żeby mieli większy komfort życia niż gdy mieszkali na wsi, żeby byli bliżej lekarza. I żeby byli bezpieczniejsi, gdy jej zabraknie. Kiedyś… Paweł: – Na nowym miejscu trzeba zaczynać wszystko od początku, od budowania nowych relacji. Kiedy się przyzwyczajamy do pewnych ludzi, mama ucieka. Elżbieta: – Uciekam, on ma rację. Ja jestem Cudzoziemka. Nigdzie nie mogę znaleźć swojego miejsca. W pierwszym dom w Bukowsku, który budowaliśmy z mężem dziesięć lat, też mieszkaliśmy dziesięć. Zanim śmierć zabrała nam najstarszego syna, Piotrusia. – Moje przebudzenie rano jest najgorsze. Mam wszystkiego dosyć, wydaje mi się, że nie sprostam niczemu, że życie zadaje mi po prostu za dużo różnych zadań. Jak nie mam nic w programie, tylko to, żeby przeżyć, to jakoś się zbiorę. Przed wyjazdem (do lekarza, na turnus rehabilitacyjny, gdziekolwiek) nie śpię miesiąc. Czego się boję – że jakby mi się coś stało, to wszystko tutaj pozostanie w rozsypce. To jest najgorsze. Ciągle mi się wydaje, że jeszcze wszystkiego nie zrobiłam, że trzeba coś uporządkować, biurka chłopcom przerabiałam dwa razy i to jeszcze nie koniec; łóżka też. Stół, żeby Pawłowi łatwo było sięgnąć z wózka. Łukaszowi trzeba wszystko podać. Taki jest ranek. Potem się rozkręcam, piję kawę, patrzę w telewizji, ile kłamstw narosło przez noc (śmiech). Przechodzę do Internetu, czytam gazety. O wpół do siódmej podaję Łukaszowi lekarstwo. Wieczorem tak mi się chce spać, że poszłabym spać o ósmej, ale muszę trwać do jedenastej – żeby znowu podać lekarstwo Łukaszowi. Do Rzeszowa przywiózł Elżbietę z synami oraz całym dobytkiem Kazik, chociaż miał zupełnie kto inny. Kazik pilnował remontu mieszkania, które trzeba było przystosować dla dwóch lokatorów na wózkach. A potem oswajał ich z nowym miejscem – pokazywał Rzeszów. Ma własne

życie, rodzinę, pracę. Ale jest zawsze, gdy go potrzebują, nawet częściej. W rzeszowskim domu Szymończyków nie on jeden ładuje akumulatory.

Diagnoza Poza różnym usposobieniem, los obdzielił chłopców do bólu sprawiedliwie. Obaj mają tę samą, rzadką chorobę genetyczną. Tak rzadką, że w Polsce zdiagnozowano 6 przypadków. Jest jedną z odmian leukodystrofii, objawia się w różnych okresach życia. Nie ma na nią lekarstwa. Na razie. Tylko leczenie objawowe i rehabilitacja. Elżbieta mówi, że synowie urodzili się zdrowi. Każdy dostał 10 punktów w skali Apgar. Marzenie każdej matki! – Dopiero gdy Paweł zaczął chodzić, zauważyliśmy z mężem, że coś jest nie tak. Chód miał chwiejny, ale całkiem nieźle sobie radził. Miał 12 lat, gdy zaczął coraz częściej upadać. Bał się chodzić, usiadł na wózku. I już nie wstał. Łukasz nigdy nie chodził. Lekarze orzekli, że choroba jest następstwem porażenia mózgowego. – To była jedyna wówczas znana diagnoza – wspomina Elżbieta. Na potwierdzenie ostatecznej diagnozy czekała… do zeszłego roku. „Leukodystrofia” – napisali z Moskwy. Dlaczego ustalenie diagnozy zajęło tyle lat? – To była droga przez mękę. Choroba postępowała. Po śmierci męża, kiedy zostałam z Pawłem i Łukaszem zupełnie sama, zdana już tylko na własne siły, nie mogłam dać za wygraną. Woziłam ich do najlepszych – czytaj – utytułowanych specjalistów. Mnóstwo badań. Obietnica raz: „Ja postawię pani synów na nogi”. A po kolejnej wizycie: „No czemu oni jeszcze nie chodzą?” Trafiłam w końcu na lekarkę, która dała zielone światło dla niskowęglowodanowej diety optymalnej. Chłopcy woleli kluski, ciasteczka… Gdy pojechaliśmy na konsultację, lekarka powiedziała im wprost: „Jeśli nie chcecie być jak roślinki, to przejdźcie na dietę”.

Galeria Paweł opowiada, jak chodził do szkoły w Bukowsku. Na zdjęciach z albumu jest często w otoczeniu gromady dzieciaków. – Miałem wielu kolegów i przyjaciół. Traktowali mnie prawie normalnie, chociaż to była wiejska szkoła. Elżbieta uczyła tam biologii. Mąż był dyrektorem. Łukasz żartuje, że ukończył szkołę po znajomości. – Sama go wszystkiego uczyłam w domu. Miał dużo trudniej niż inne dzieci. Dziecko się uczy liczyć najpierw na paluszkach. Łukasz nie mógł, musiał się od razu nauczyć myśleć abstrakcyjnie. Matce i własnej inteligencji zawdzięcza wszechstronną edukację. Wciąż się dokształca. Słucha klasyków literatury na audiobukach. Szpera w Internecie. Elżbieta nie pokazuje tego po sobie – jest z niego dumna. Ta sama strategia wychowawcza dotyczy malowania. – Cieszę się, oprawiam prace, ale ciągle powtarzam, żeby sobie zbyt wiele nie obiecywali. Malowanie to jest temat zastępczy – podkreśla. – Bo czego mieliśmy się chwycić uciekając od rzeczywistości? Czy Paweł mógł uprawiać sport? ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

59


LUDZKIE historie Albo Łukasz? Rzeszowskie mieszkanie, do którego Szymończykowie wprowadzili się niespełna sześć lat temu, ma za mało ścian. Już nie ma gdzie wieszać obrazów. W marcu Paweł i Łukasz po raz pierwszy w życiu pokazali swoje prace publicznie. Nie bez oporów i niewiary, „że to coś warte”. Kazik. Rozwieszał obrazy, wiązał na nitkach grafiki, żeby się nie odwracały plecami do szanownej publiki. A w dniu wernisażu dźwigał obu artystów razem z wózkami na piętro reprezentacyjnej sali wystawowej w Centrum Konferencyjnym Zodiak w Rzeszowie. Na dworze szalała zamieć. I Walkirie. Nie byłoby tego wernisażu, ani wzruszeń, ani zachwytów i braw, gdyby braci Szymończyków i ich sztuki nie zaprosił pod swój gościnny dach prezes Spółdzielni Mieszkaniowej Zodiak, Edward Słupek. Nie byłoby tej wystawy, gdyby nie Zbyszek Grzyś – artysta plastyk, który zaaranżował wszystko, włącznie z pięknym katalogiem, zaproszeniami, etc. I tak, artysta artystom pomógł zrobić pierwszy krok. Może ktoś zrobi następny, zaprosi na stałe do swojego domu sztukę, z której promieniuje dobra energia? Paweł i Łukasz są stypendystami ZUS… z inwalidzką rentą 1100 złotych, każdy. W rodzinie Szymończyków talent malarski też jest „przypadłością” genetyczną. Malował ojciec chłopców. Zostało po nim sporo obrazów. Elżbieta maluje niechętnie. – Nie mam czasu. Do tego potrzeba spokojnej głowy. Weny. (Śmiech).

Marzenia Elżbieta: – Zawsze chciałam być szarą myszką. Niczym się nie wyróżniać, zwyczajnie żyć, bez tego całego zamieszania wokół własnej egzystencji. Ja naprawdę nic wielkiego nie chciałam od losu. Ani kariery, ani pieniędzy, ani nawet jakichś specjalnych zdarzeń. Ciche, szaro-bure szczęście – o tym marzyłam. Niestety – to co się wydarzyło, zdeterminowało całe moje dalsze życie. I ich – Pawła i Łukasza. Elżbieta po raz pierwszy mówi o tragicznej śmierci Piotrusia, najstarszego syna. Minęło dwadzieścia lat. Nie ogląda w dalszym ciągu jego zdjęć. Nie może. – Piotruś. To była cała nadzieja. Moja i ich. Bo on miał się nimi opiekować, jak nas kiedyś z mężem zabraknie. Przynajmniej taką miałam nadzieję. Chociaż nie chciałam go absolutnie tym obciążać i nawet nie było rozmowy. Nigdy! Ale on wiedział, co będzie robił w życiu. Mówi mi kiedyś: „Mamuś, ja będę studiował medycynę, żeby im pomóc”. Miał 25 lat, kiedy zabił go pijany kierowca przed naszym domem w Bukowsku. Musiałam patrzeć na to miejsce jeszcze przez dwa lata! Zanim sprzedaliśmy dom i pobudowaliśmy się w Bobrku k. Oświęcimia. Tam mieszkała siostra męża. Ale gdy mąż zmarł, i ona zmarła, już nie było sensu tam siedzieć. Wzięliśmy kurs na Rzeszów. Z nim wiążę nadzieje. Marzenia. Trzeba mieć marzenia. Trzeba mieć nadzieję. Gdyby nie było nadziei, to człowiek zapada się w sobie i naprawdę umiera. Ja szukam z nadzieją... Szu-

60

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

kam rozwiązań. Szukam zapomnienia. Idę do komputerka i szukam leków, paraleków, najnowszej generacji urządzeń technicznych, które by pomogły synom. Zwłaszcza Łukaszowi – żeby był chociaż trochę samodzielny. Paweł sobie jakoś radzi. Łukasz marzy o założeniu internetowego radia i klubu country. To muzyka, którą żyje. Tylko nie wie, jak się do tego zabrać. Szuka sojuszników. Takich jak on – bystrych, inteligentnych, młodych ludzi. – Mogą być całkiem zdrowi. Ale koniecznie z pasją! Paweł: – Kiedyś myślałem o założeniu rodziny.

Inspiracje Paweł inspiracje malarskie czerpie z podróży. Dotarł do Paryża – pielgrzymkowym szlakiem po sanktuariach Europy. Marzy, żeby ruszyć na Wschód. Stary Lwów na początek. Niby blisko, ale wciąż za daleko. Nie skarży się. Jak zwykle. Wyrobił sobie paszport. Czeka. – Przy ograniczeniach, jakie stwarza poruszanie się na wózku, organizacja takiej podróży nie jest łatwa – objaśnia. Łukasz czasem się niecierpliwił. Czy jest sens ślęczeć nad grafikami? Gdy pokazał je na wystawie, uwierzył, że warto odkrywać światy inne niż ten, ograniczony chorobą. Sztuka nie rozgranicza pojęć sprawności i niepełnosprawności. Na szczęście. – Ale bardzo boli tyłek – skarży się Łukasz. – Wysiedź w jednej pozycji na wózku tyle godzin przed komputerem co ja, to zobaczysz! Mamo, podciągnij mnie! Elżbieta chwyta go za pasek u spodni i wytrenowanym ruchem dźwiga „do pozycji wyjściowej”. Ile razy dziennie? Nie liczy. Rozważa nowy plan „ulepszeń”. Rzeszowskie mieszkanie jest wygodne. Parter, mały ogródek. O to chodziło. Ale potrzebna jest winda albo zjazd, bo schodki prowadzące z tarasu do ogródka są za wąskie – Wózka tamtędy nie przecisnę. A dla mnie to jest duży wysiłek pchać dwa wózki dookoła bloku, żeby się dostać do ogródka z drugiej strony. W mieście wózkiem można w zasadzie wszędzie dojechać. Nawet do szpitala. Przywykłam. Przecież my nie znamy innego życia – ja i wózki. I oni w wózkach. To jest nasza normalność. W zeszłym roku pojechali pierwszy raz na turnus rehabilitacyjny zorganizowany przez Stowarzyszenie Chorych na Mukopolisacharydozę i Choroby Rzadkie. Elżbieta uważa, że ta organizacja jest ostatnią deską ratunku dla takich rodzin jak jej. Zajmuje się ludźmi odstawionymi na bocznicę. – Takimi ludźmi, jak moi synowie, nikt się nie interesuje. Dziećmi, owszem, ale dorosłymi? Stowarzyszenie dało mi impuls, żeby dalej szukać. A póki co: paraleki jak koenzym Q 10, pasta Budvik, dieta optymalna. Ja to wszystko wypróbowuję, na razie z dobrym skutkiem na własnych dzieciach. Aż tyle. Pani profesor Tylki-Szymańska ze Stowarzyszenia mówi: „Proszę państwa, proszę mieć nadzieję. Wiele chorób rzadkich już jest leczonych, reszta stoi w kolejce, aż znajdzie się na nie lekarstwo.” Bądźmy szczerzy. Badania nad nowymi lekami są kosztowne, a odbiorców jest za mało, żeby to było opłacalne dla przemysłu farmaceutycznego. Ja to rozumiem, ale…


LUDZKIE historie

Paweł ma szczęście. W jego malarski świat zajrzała ceniona w kraju i za granicą rzeszowska malarka Jolanta Jakima – Zerek. Opisała swoje wrażenia tak: Widzę…Gdzie? Przed oczyma duszy mojej /William Szekspir/

Nic nie wiem o Pawle. Nie wiem, co czyta, co ogląda, jakiej muzyki słucha. Wiem, że maluje. Ściany jego mieszkania zawieszone są obrazami; nie tylko Pawła, także jego matki, ojca i komputerowymi grafikami brata. Ale to obrazy Pawła wyrywają się do przodu. Dominują ostre zestawienia żółcieni, oranżów i czerwieni. Niekiedy pojawia się trochę błękitu. Jakby z konieczności, w pejzażach z chatami w roli głównej. Nie widać zieleni. Cienki czarny kontur rozgranicza plamy koloru i definiuje kształt. Na początku jest tylko rozwibrowana płaszczyzna. Potem, za drugim, trzecim i kolejnym spojrzeniem, powoli wyłaniają się osoby i przedmioty. Jeżeli są. Oto „Goście weselni”: najważniejszy jest kabriolet z tablicą rejestracyjną o tajemniczym zapisie PAJJCD? Lub PAJJ607; obok kobieta z dwojgiem dzieci i psem, wysoko, tuż pod górną krawędzią obrazu sterczą dwa kocie uszka. Wszystkie osoby dramatu traktowane równorzędnie. Zgodnie tworzą jednolicie pulsującą feerię słonecznej gamy. Rozpoznaję „Europejską gejszę” i „Anioła” sportretowanego w kadrze amerykańskim. „Domek”, „Miasteczko”, „Jesienna chata” – tytuły, nie tytuły, bo Paweł mówi, że nie opatruje obrazów nazwami, więc w rozmowie padają niewiążące określenia. Oglądamy więc kolejno chaty z bielonych bali z dwoma niebieskimi kwadracikami okien, chaty oflankowane żerdziowym płotkiem, chaty między bezlistnymi drzewami, całe w jesiennej żółto-pomarańczowej aranżacji. Miasteczko ze spiętrzonymi kubami budynków także płonie gorącymi plamkami koloru. W symbolice barw żółcień jest symbolem wieczności, bram nieba, energii, światła i jasności; jest barwą chtoniczną, barwą ziemi i jej płodów, lata i jesieni, dojrzałych kłosów i jesiennych liści. Barwa pomarańczowa asocjuje z żarem słońca, oznacza radość, bogactwo, władzę, przepych i pompę, a nastraja wesoło. Czerwień jest symbolem ciała ludzkiego, energii, zapału, odwagi i gniewu. To barwa magii, wyzwania, prowokacji i agresji. Także miłości.

Wernisaż prac Łukasza i Pawła Szymończyków. Obok obrazów „gorących”, cykl architektury weneckiej. Perłowe szarości, sepie i umbry, czerwienie zastąpione maderą. Po obu stronach budowle wtapiają się w błękitnawe podłoże, woda staje się niebytem, niedookreśloną pustką. Tylko w jednym obrazie gondole horyzontalnie dyscyplinują rozchwianą strukturę gmachów. Pobyt w Zakopanem upamiętnia kilka obrazów – Jaszczurówka, ostro daszkowe góralskie domki, ślady ozdobnej snycerki. I jeszcze kilka linorytów – w stonowanych, graficznych barwach i subtelnie ustawione w przygaszonych tonacjach pętelkowe gobeliny. Paweł nie rozrabia farb na palecie. Maluje wyciskając akryl prosto z tuby, dlatego powierzchnia obrazów faluje i wypiętrza się. Nie tylko pulsacją kolorów, ale i całą powierzchnią podłoża. Paweł nie zna zasad unizmu, nie słyszał o Strzemińskim, nie widział kompozycji Paula Klee i nie oglądał obrazów Włodka Piętala. A jednak podobieństwa są bezsporne. Wyraźnie zmierza do takiego właśnie sposobu organizowania malarskiej struktury. A malarski świat Pawła stoi w wyraźnej opozycji do tego, co blisko niego. Nie inspiruje go kolekcja żaglowców, wśród których jest model Kolumbowej „Świętej Marii” i kilka okrętów w butelkach. Z okien pokoju Pawła widać spiętrzone blokowisko Baranówki, ale miasteczka Pawła czarują niską zabudową. Zieleń widoczna naokoło pojawia się na obrazach w aptekarskich zaledwie dawkach. Malarstwo Pawła nie jest przekazem realistycznych oglądów. Jest wyobrażeniem, wspomnieniem, marzeniem może. Paweł pokazał mi obraz z roku 2009 i najnowszy z ubiegłego, 2012. Niewiele je różni. Co dalej będzie z malarstwem Pawła, uspokoi się czy wybuchnie? Rozczerwieni czy przytłumi temperaturę barw? Bo malować Paweł zapewne nie przestanie i życzyć mu trzeba, by przy swojej pasji pozostał. ■ Jolanta Jakima-Zerek Rzeszów, Zima 2013

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

61


Nie ma tabletki

na autyzm Z Agatą Pieniążek,

pedagogiem specjalnym, logopedą, prezesem Rzeszowskiego Stowarzyszenia na Rzecz Dzieci Niepełnosprawnych i Autystycznych „Solis Radius”, rozmawia Jaromir Kwiatkowski

O autyzmie mówi się na pewno więcej niż kiedyś… Rzeczywiście, w ostatnich latach jest coraz więcej informacji na temat autyzmu, coraz więcej osób, które zaczynają zgłębiać tę tematykę. Lekarze pierwszego kontaktu, a także logopedzi, psycholodzy, pedagodzy są coraz bardziej świadomi, że istnieją całościowe zaburzenia rozwojowe. Równocześnie jest coraz więcej osób, które takie zaburzenia mają. Warto wiedzieć, że pod względem liczby zachorowań autyzm jest na trzecim miejscu wśród chorób cywilizacyjnych, po AIDS i cukrzycy. Na pewno obecnie kładzie się większy nacisk na wczesne wykrywanie zaburzeń rozwojowych. Kilkanaście lat temu, kiedy zaczynałam pracę, ośrodki wczesnej interwencji dopiero zaczynały powstawać. Choć i tak nie zajmowałam się wtedy ściśle autyzmem, lecz zaburzeniami rozwojowymi w pierwszych trzech latach życia. Dopiero kiedy zaczęła się poszerzać nasza wiedza, pojawiło się więcej publikacji na temat autyzmu, poszło za tym głębsze zrozumienie tej choroby. Miarą tego, jak bardzo poszerzyła się nasza wiedza na temat autyzmu, jest fakt, że kilkadziesiąt lat temu uważano, iż przyczyną tej choroby jest odrzucenie dziecka przez matkę w okresie noworodkowym. To bardzo stara teoria, która powstała, gdy Leo Kanner jako pierwszy opisał autyzm. Lecz tak naprawdę już w latach 50. XX w. było jasne, że ta teoria jest bzdurna. Co się od tamtego czasu zmieniło w rozumieniu autyzmu? Mogę powiedzieć, co się zmieniło od czasu, kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z dzieckiem autystycznym, czyli od prawie 20 lat. W Rzeszowie nie było wtedy nikogo, kto by mi doradził, jak mam pracować z tym chłopcem. Jeździłam do Krakowa, Warszawy. Natomiast dziś jest cały sztab osób; część z nich zresztą sama wyszkoliłam. Co dziś wiemy o tej chorobie? Wiemy, że jest uwarunkowana genetycznie. Wiemy też, że nie ma jednego genu odpowiedzialnego za autyzm, stąd jest to choroba wieloaspektowa. Nie ma dwójki takich samych dzieci z autyzmem, stąd spektrum autyzmu jest jednym z najszerszych, jeżeli chodzi o całościowe zaburzenia rozwojowe. W autyzmie złożoność objawów jest nieprzewidywalna. Są pewne objawy osiowe, które muszą wystąpić, ale nakłada się na to cała masa innych. Wiemy również, że choroba rozwija się do trzeciego roku życia. Ale mamy jeszcze inne całościowe zaburzenia rozwojowe oraz tzw. autyzm atypowy, który występuje po trzecim roku życia. Powiedzieliśmy, że choroba rozwija się do trzeciego roku życia. Jak długo może trwać? Osobą autystyczną pozostaje się do końca życia. Ta choroba nie mija, mimo intensywnej terapii. Można jedynie ograniczyć jej skutki. Porozmawiajmy o objawach. Co powinno zaniepokoić rodziców w zachowaniu dziecka? Po urodzeniu dziecka pomiędzy nim a osobami dla niego znaczącymi, zwłaszcza matką, rozwija się więź, ale także komunikacja. Często jest tak, że pierwsze symptomy autyzmu widać już w pierwszym półroczu życia dziecka, np. nie odpo-

62

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013


ZDROWIE wiada ono uśmiechem w momencie, kiedy ten uśmiech powinien się pojawić; nie odpowiada na kontakt wzrokowy. Brak kontaktu wzrokowego i brak rozwoju mowy powinien rodziców bardzo zaniepokoić. Do trzeciego roku życia w mowie dziecka muszą się pojawić wyrazy i nie ma tu znaczenia, czy jest to chłopczyk, czy dziewczynka. Powinny się też rozwinąć zabawy adekwatne do wieku. Jeżeli tego nie ma, jest to niepokojące i rodzice powinni wybrać się do specjalisty. Nie warto tego odkładać, bo szkoda czasu. Gdy dziecko trafi do poradni autyzmu po trzecim roku życia, oznacza to rok lub dwa lata straty jeżeli chodzi o terapię. A w tym czasie wiele symptomów choroby można by było wyhamować. Jak stawiana jest diagnoza? Jest ona wieloaspektowa. U mnie w poradni diagnozuje zespół złożony z psychiatry, logopedy, pedagoga specjalnego i psychologa. Przeprowadza się też wywiad z rodzicami, a także analizuje się materiał filmowy pokazujący, jak dziecko zachowuje się w domu. Na czym polega terapia? Najkrócej mówiąc, na wyrównywaniu deficytów w każdej sferze, w której się one pojawiają, czyli na pracy nad kontaktem z dzieckiem, nad komunikacją, rozwijaniem u dziecka umiejętności poznawczych, naśladowczych. Trzeba podkreślić, że bez terapii leczenie autyzmu nie da efektu. Nie ma tabletki, cudownych ziół czy diety, która leczy autyzm. Co można osiągnąć poprzez terapię? Można wyrównać większość deficytów, zarówno tych poznawczych, jak i komunikacyjnych czy społecznych. Można doprowadzić do tego, że osoby z autyzmem funkcjonują prawidłowo w społeczeństwie, choć w niektórych momentach pozostają bardziej „wycofane”. Mam kilku pacjentów w wieku 16, 17 czy nawet 19 lat, po których widać, że bardzo dobrze sobie radzą. Są troszkę inni, mają swoje dziwactwa, swoje schematy funkcjonowania, ale nie odbiega to aż tak bardzo od normy. Kiedy można zakończyć terapię? To jest tak jak z innymi chorobami, które trwają przez całe życie: dozór lekarski musi być cały czas. Jak w Rzeszowie jest zorganizowana terapia chorych na autyzm? Stroną medyczną, diagnostyczną zajmuje się Poradnia Autyzmu Dzieci przy ZOZ nr 1 w Rzeszowie. To jest jedyna specjalistyczna poradnia w województwie. Funkcjonuje tam też oddział terapeutyczny dla małych dzieci z autyzmem. Stowarzyszenie „Solis Radius” zajmuje się bardziej stroną edukacyjno-terapeutyczną i zapewnia kompleksową terapię dzieci z autyzmem. Prowadzimy punkt przedszkolny, a przede wszystkim ośrodek terapeutyczny w ramach dużego projektu dofinansowanego z PFRON. Odbywają się tam zarówno zajęcia indywidualne, jeden na jeden, jak i grupowe – od muzykoterapii poprzez terapię zajęciową, edukacyjną, po trening umiejętności społecznych dla starszych dzieci z autyzmem i spektrum autyzmu, co jest rzadkością w takich ośrodkach. Prowadzimy też grupy wsparcia, a w ich ramach organizujemy szkolenia dla rodziców. Uczymy ich, czym jest autyzm, jak pracować z dzieckiem, dajemy im wsparcie. Jednocześnie zachęcamy, by rodzice byli aktywni zawodowo, realizowali siebie, by ich życie nie kończyło się na terapii dziecka. Pogodzenie życia zawodowego z terapią jest na początku trudne, ale potem wielu rodziców sobie z tym radzi. Ale muszą mieć wsparcie; muszą też umieć pracować z dzieckiem w domu. Liczy się bowiem jakość, a nie ilość czasu z nim spędzonego. Wychowanie dziecka z autyzmem to wielki wysiłek. Dlatego zachęcam rodziców, by się wzajemnie wspierali, by utrzymywali z sobą kontakt. By dawali sobie rzetelne wsparcie, gdy któreś z nich ma za sobą kolejną nieprzespaną noc, albo gdy u dziecka pojawiły się zachowania agresywne. Chodzi o to, by rodzicom dać taką porcję umiejętności, ale i dobrej energii, by mieli siłę do pracy z dzieckiem i nie mieli syndromu wypalenia. W jakim kierunku chcecie jako stowarzyszenie rozwinąć działalność? Najbardziej doskwiera mi to, że w stowarzyszeniu nie mamy jeszcze szkoły dla dzieci z autyzmem. Ciągle istnieje luka jeżeli chodzi o dzieci autystyczne z normą intelektualną. Przygotowujemy je w punkcie przedszkolnym, ale nie zawsze potrafią się później odnaleźć. Nie wszystkie dzieci znajdą się w klasach integracyjnych, a ze względu na normę intelektualną nie mogą pójść do szkół specjalnych. Nie wszystkie znajdą się też w szkołach masowych. Chodzi więc o to, by stowarzyszenie poprowadziło nie tylko punkt przedszkolny, ale by opiekę przenieść na wyższy poziom edukacji. Natomiast moim osobistym marzeniem jest stworzenie ośrodka dla dorosłych. Niektórzy moi pacjenci już powyrastali. Część siedzi w domach. Chciałabym, aby to się zmieniło. ■ Rzeszowskie Stowarzyszenie na Rzecz Dzieci Niepełnosprawnych i Autystycznych „Solis Radius”, ul. Saska 56, 35-630 Rzeszów, tel. 691 587 945, sekretariat@solisradius.pl, www.solisradius.pl. Stowarzyszenie jest organizacją pożytku publicznego. Jeżeli chcesz wspomóc terapię jego podopiecznych, przekaż 1 proc. podatku na jego rzecz. Nr KRS 00000 43032.

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

63


TAJEMNICA dźwięku Dariusz Śmigiel.

NAGŁOŚNIMY ciszę, ROZŚWIETLIMY ciemność „Artysta przez pół roku pracuje, aby wystąpić na koncercie, wiele osób przygotowuje konkretną produkcję. Niewłaściwe nagłośnienie koncertu mogłoby zniszczyć taką pracę. Zawsze o tym pamiętam” – mówi Dariusz Śmigiel, założyciel rzeszowskiej firmy PRO-ART.

Tekst Elżbieta Lewicka Fotografie Tadeusz Poźniak

Jest początek lat 90. ubiegłego wieku. W Żołyni, kilkutysięcznej miejscowości na Podkarpaciu, jeden z uczniów tamtejszej szkoły podstawowej, Dariusz Śmigiel, ma dość nietypowe zainteresowania. Zajmuje się elektroniką, konstruuje urządzenie do regulacji światła na choince i inne tego typu „zabawki”. W tych działaniach wspiera go nauczyciel zajęć praktyczno-technicznych i informatyki, Sławomir Bester, który na poważnie traktuje zainteresowania swojego ucznia. Darek startuje w olimpiadach technicznych, zajmuje tam wysokie miejsca, kwalifikuje się do finału na szczeblu ogólnopolskim. Przedmiotem oceny jury jest wzmacniacz dźwięku – oczywiście zaprojektowany i w całości wykonany przez Darka Śmigla. W tamtym czasie każdy konstruktor – zwłaszcza młodociany – musiał być mocno zdeterminowany, ponieważ zdobycie potrzebnych do zrealizowania projektu technicznego części stanowiło nie lada trudność. Trzeba było „namierzyć” miejsce, gdzie znajdowały się upragnione elementy przyszłej konstrukcji (nie było przecież Internetu!), napisać list i ...czekać, aż pojawi się listonosz z upragnioną przesyłką. Nadszedł czas na podjęcie decyzji o dalszej edukacji. Z braku innych możliwości, wybór padł na Zespół Szkół

64

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Elektronicznych w Rzeszowie, choć tak naprawdę to nie była szkoła, w której Darek mógłby rozwijać swoje zainteresowania elektroniką, zwłaszcza że już jako nastolatek był zdecydowany co do wyboru swojej zawodowej drogi życiowej. Jego pasją stało się nagłaśnianie dźwięku i wszystko, co było związane z tą tematyką. Poznał kultową do dziś postać w rzeszowskiej branży nagłośnieniowej, Jerzego Engela. Dariusz Śmigiel mówi, że wiedza, jaką przekazał mu wtedy starszy kolega, wciąż się przydaje. Dziś współpraca ze starszym kolegą i nauczycielem – fachowcem od spraw nagłośnienia, stanowi też wsparcie techniczne dla firmy PRO-ART, którą Dariusz Śmigiel założył dokładnie w walentynki 2002 roku. I tak stał się pierwszą osobą w Rzeszowie posiadającą prywatny sprzęt nagłośnieniowy. Obiekt marzeń został zakupiony w jednym z nielicznych wówczas rzeszowskich sklepów ze sprzętem, w którym pracował kolega Darka, też pochodzący z Żołyni (dzisiaj muzyk), Roman Szpilka. To były dwa olbrzymie głośniki, a Roman miał duże wątpliwości, czym młody zapaleniec – nagłośnieniowiec „napędzi” dźwięk do tych głośników, bowiem do tego potrzebny był jeszcze odpowiedni wzmacniacz. Dziś Da-


TAJEMNICA dźwięku Jedna z realizacji firmy PRO-ART – Muzyczny Festiwal w Łańcucie.

rek z sentymentem wspomina tamtą historię, a jego firma ma obecnie około 100 takich głośników, które stanowią podstawę działalności. A wówczas, za namową wspomnianego wcześniej Jurka Engela, jeszcze będąc uczniem szkoły średniej, Darek Śmigiel kupił resztę sprzętu i zaczął działać. W Rzeszowie nie miał konkurencji, bowiem „państwowym” sprzętem nagłośnieniowym dysponowały tylko Dom Kultury WSK, Estrada Rzeszowska i klub „Pod Palmą”. Pierwsza duża impreza, jaką Darek wspomina, to juwenalia rzeszowskiej Akademii Rolniczej. Założenie firmy PRO-ART było odpowiedzią na potrzeby lokalnego rynku do obsługi imprez muzycznych. Rok przed oficjalną rejestracją firmy Dariusz Śmigiel podjął decyzję o zakupie profesjonalnej sceny, ponieważ okazało się, że w Rzeszowie nikt nie dysponuje tzw. sceną przenośną. Tego typu obiekty były sprowadzane na imprezy „z zewnątrz” i za duże pieniądze. Na owe czasy zakup sceny stanowił dużą inwestycję, w Polsce było zaledwie dwóch producentów mobilnych scen. Posiadanie sceny pociągnęło za sobą potrzebę zakupu coraz to nowych elementów tejże sceny i nowej aparatury.

Wiedza z elektroniki, jaką przez lata zdobywał założyciel i szef PRO-ART-u Dariusz Śmigiel, pozwala mu kierunkować technologicznie firmę, którą zarządza. Na rynku aparatur nagłośnieniowych wciąż pojawiają się nowości. Były systemy klasyczne, z głośnikami do przodu, a następnie systemy tubowe, które przekształciły się w systemy wyrównywane liniowo. Te nowinki techniczne przyszły do Polski z Francji i Australii. Po analizach firma PRO-ART zdecydowała się na zakup sprzętu produkcji niemieckiej. Jednak okazało się, że systemy wyrównane liniowo są niezawodne przy realizacji dźwięku w dużych przestrzeniach, natomiast np. kluby powinny być obsługiwane za pomocą klasycznego sprzętu do nagłośnienia. – Oczywiście, technologie się zmieniają i co 5-7 lat należy inwestować w nowe rzeczy – mówi Dariusz Śmigiel. – Najwięcej dzieje się w sferze konsolet cyfrowych i systemów nagłośnieniowych, ale nie rezygnujemy też z konsolet analogowych, które pięknie brzmią, lecz nie „zapamiętują scen” – tak jak cyfrowe i potrzebują dużo urządzeń peryferyjnych. Pytany o pracę, która do tej pory przyniosła szefowi PRO-ART-u największą satysfakcję, bez wahania ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

65


TAJEMNICA dźwięku odpowiada: – Muzyczny Festiwal w Łańcucie! Od kilku lat PRO-ART pracuje przy nagłośnieniu koncertów festiwalowych, jednak ze względu na procedury, co roku musi stawać do przetargów – jak na każdą imprezę – więc co roku czeka się na wynik kolejnego przetargu, mimo iż opinie po realizacji festiwalu są zawsze bardzo dobre. Łańcucki festiwal jest naszym oczkiem w głowie. Zupełnie innego typu wyzwanie stanowiła realizacja rzeszowskiego koncertu szwedzkiej rockowej grupy Sabaton w roku 2009. To było koncert trudny do realizacji, z bardzo dużą sceną, ale Szwedzi wyjechali z Rzeszowa pozytywnie zaskoczeni i bardzo zadowoleni. Na blogach społecznościowych można było przeczytać ich opinie na temat rzeszowskiego koncertu. Przez wiele lat, od początku istnienia festiwalu, realizowaliśmy rzeszowską Carpathię. Ten festiwal był dużym realizatorskim wyzwaniem. Na potrzeby koncertów Deep Purple, J.M.Jarre’a i Australian Pink Floyd PRO-ART wykonał na Podpromiu wszystkie konstrukcje sceniczne. Nie ograniczamy się oczywiście do pracy na Podkarpaciu – mówi Dariusz Śmigiel. PRO-ART przez tydzień pracował przy festiwalu Dialog Czterech Kultur w Łodzi. Było to nowe wyzwanie, związane także z dużą produkcją telewizyjną. Rzeszowscy spece od nagłośnienia realizowali też m.in. słynny międzynarodowy festiwalu Jazz Jamboree, realizowali dźwiękowo Noc Sztuki w Pałacu Kultury (równocześnie 7 scen na dwóch piętrach). Inną olbrzymią i prestiżową imprezą była Red Bull X-Fighters, czyli pożegnanie warszawskiego Stadionu X-lecia, gdzie PRO-ART odpowiedzialny był za budowę konstrukcji oświetleniowych. Dużymi przedsięwzięciami była też obsługa wakacyjnych koncertów organizowanych przez Radio Rzeszów. Firma zrealizowała także m.in. trasy koncertowe Anity Lipnickiej i Johna Portera oraz zespołu Kult MTV Unplugged, który po jednym z występów w Rzeszowie zadecydował, że to właśnie PRO-ART z Rzeszowa będzie odpowiedzialny za nagłośnienie tej słynnej trasy. Dariusz Śmigiel wymienia kolejne przedsięwzięcia: koncert dla powodzian zrealizowany wspólnie z TVP i oczywiście finały WOŚP na rzeszowskim Rynku. Do tego dodać należy jeszcze szereg corocznych festiwali i imprez plenerowych oraz halowych. Najnowsze plany obejmują m.in. współpracę z Telewizją Polską, ale szef PRO-ART-u nie może ich na razie ujawniać. Dariusz Śmigiel jest człowiekiem bardzo zapracowanym. Robi to, co kocha i na czym się zna najlepiej. Ale czasami irytuje się, że z pasjonata-elektronika, chcąc, nie chcąc, musiał stać się marketingowcem, czego w swoim życiu nie planował. Od początku istnienia firmy we wszystkim pomaga mu żona Krystyna, która pilnuje tzw. papierkowej roboty. Oboje ze śmiechem wspominają dzień, w którym po raz pierwszy pracownicy PRO-ART-u mieli zbudować scenę. To była właśnie wspomniana wcześniej pierwsza mobilna scena w Rzeszowie. Całość konstrukcji ważyła – bagatela – ok. 5 ton. W rzeszowskiej hali na Podpromiu szykowała się olbrzymia impreza – urodziny Radia Maryja, a w całym obiekcie nie działała ani jedna winda. Wszystkie elementy do budowy sceny pracownicy PRO-ART-u, na czele z jego szefem musieli wnieść na piętro na własnych

66

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

plecach. Ledwo żywi zażartowali w pewnym momencie, że może by ojciec Tadeusz Rydzyk poświęcił tę w pocie czoła złożoną scenę. Nie trzeba było dwa razy powtarzać – ojciec dyrektor ochoczo chwycił za kropidło, natychmiast też pojawiła się woda święcona i z żartu zrobiła się całkiem poważna sprawa. Ta scena stała się słynna też z innego powodu. Podczas rzeszowskiego koncertu bardzo popularnego kilka lat temu zespołu Ich Troje, słynny lider Michał Wiśniewski w pewnym momencie swojego występu rozerwał pluszowego misia, z którego wysypała sie spora ilość piór. Z powodu dużego naelektryzowania przylgnęły one do powierzchni sceny i w żaden sposób nie można ich było skutecznie usunąć. Jeździły więc te pióra jeszcze przez kilka tygodni na inne koncerty, przyczepione do scenicznej podłogi. Scena miała też przygodę z motocyklem. W Częstochowie, podczas Zlotu Motocyklistów, jeden z nich wjechał na podest, „spalił gumę” i odjechał, nie bacząc na fakt, że właśnie zdemolował scenę wypaliwszy w niej dziurę. Przed każdym dużym wyzwaniem scenicznym Dariusz Śmigiel planuje tzw. kompleksowość przedsięwzięcia. Obserwuje otoczenie, w jakim usytuowana będzie scena, szuka interesujących obiektów pozascenicznych, które można wyeksponować, oświetlić. Najlepszym przykładem mogą być plenerowe koncerty Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Dla większości firm nagłośnieniowych najważniejsze jest światło tylko na scenie. Śmigiel uważa, że równie ważna jest cała, istniejąca wokół architektura, czy charakterystyczne jej elementy, które można wyeksponować. Bywalcy łańcuckiego festiwalu już chyba nie wyobrażają sobie koncertu plenerowego bez widoku z bajkowo wyeksponowaną fasadą pałacu w tle sceny. PRO-ART współpracuje z firmami oświetleniowymi, zatrudnia designerów – wszystko po to, aby realizacja każdego koncertu była jak najlepsza nie tylko pod względem dźwiękowym. – Ludzkie ucho jest niedoskonałe, ale tak naprawdę realizacja dźwięku służy ludzkiemu uchu. Cała ta doskonała aparatura tak naprawdę bez ludzkiego ucha nie istnieje. W bardzo wielu obszarach doskonały sprzęt pozwala realizować dźwięk najlepszej jakości, ale za tym wszystkim zawsze stoi człowiek – mówi Dariusz Śmigiel i ma tu na myśli realizatorów dźwięku pracujących w jego firmie. To oni tworzą to dźwiękowe dzieło. Obecnie PRO-ART zatrudnia ok. 30 pracowników jednocześnie przy kilku równoległych imprezach. Ich praca zaczyna się na wiele godzin przed rozpoczęciem każdego koncertu. Najpierw złożenie sceny, podpinanie setek metrów kabli, montaż wszystkich urządzeń, wielogodzinne próby dźwięku i światła, a po koncercie składanie wszystkiego – nieraz do wczesnych godzin rannych. Na moje pytanie o marzenia, Dariusz Śmigiel bez wahania odpowiada: – Marzy mi się jak najwięcej realizacji produkcji z muzyką poważną. To największa przyjemność i satysfakcja dla realizatorów dźwięku i sprawdzian dla możliwości sprzętowych. Marzy mi się też praca naukowo-badawcza nad dźwiękiem. Chciałbym powrócić do konstruowania, stworzyć coś nowego na rynku urządzeń elektronicznych. Niestety, na razie na przeszkodzie stoi notoryczny brak czasu. ■


PÙʦ٠à 17-25 maja 2013

Organizator

Sponsorzy

Patroni Medialni

Mecenas Festiwalu

Pod patronatem Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego Współorganizatorzy

Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego Samorząd Województwa Podkarpackiego Muzeum Zamek w Łańcucie Urząd Miasta Rzeszowa Starostwo Powiatowe w Łańcucie Burmistrz Miasta Łańcuta Miejski Dom Kultury w Łańcucie Państwowa Szkoła Muzyczna im. Teodora Leszetyckiego w Łańcucie

ICN Polfa Rzeszów S.A. W KORPORACJI

Jerzy Krzanowski Konsul Honorowy Ukrainy w Rzeszowie

ROZKOSZ SMAKU ZAWARTA W FILIŻANCE

Współpraca Medialna


Nowoczesny Glam Rock w wersji minimalistycznej

Moda, styl, trendy. Ale czy styl może istnieć w oderwaniu od charakterystycznych cech danej epoki? Oto Glam Rock – era Davida Bowie’go – jedna z najbardziej wiodących ścieżek artystycznych i stylowych ubiegłego wieku.

Tekst, Stylizacja i Makijaż:

Anna Jabłońska Fotograf:

Ryszard Kocaj Modelka:

Katarzyna Kozioł Model:

Maciej Zachariasz

Aktualny, XXI wiek, to wiek mody na całego – mody, która jest wszędzie – nie tylko w wybranych miejscach. Moda, która nie poddaje się selekcji. Moda, która przechodzi nieustanną metamorfozę czasu i miejsca – musi przecież zahaczyć o każdy skrawek widzialnego świata. Niezliczona ilość połączeń, totalnie zmiksowanych zestawów ubraniowych w każdym odcieniu. Akcesoria, biżuteria, makijaż, kreowanie sylwetki, poruszania się, wypowiadania, a nawet przeżywania życia – to wszystko nie dotyczy już tylko stylizacji ciała, ale również ducha. Nasze czasy (z teoretycznego punktu widzenia) to czasy dla wszystkich na wszystko. Kiedy więc pojawia się wszystko – prawie jak na tacy – finalnie – zaczyna czegoś brakować. Taka naturalna, również modowo-stylowa kolej rzeczy. Epok jak era Glam Rock, której przedstawicielem jest mistrz muzycznego i stylistycznego świata – David Bowie, teraz już nie ma. Zabrakło zresztą nie tylko ich – przestały również pojawiać się nowe. Może dlatego, że wykorzystaliśmy już wszystkie pomysły i czas na niestereotypowe odtwarzanie, reaktywowanie tych najlepszych kulturalnych i artystycznych kąsek. Dla niektórych pozostają tylko wspomnienia, dla innych pojawia się szansa na powrót w wielkim stylu. W takim też stylu powrócił Glam Rock, tym razem w wersji minimalistycznej – to trend na ten rok i przyszłe lata. Trend, który po prostu się już sprawdził, a sprawdzi się jeszcze bardziej.

68

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

W tym sezonie Diane von Furstenberg powróciła do swoich korzeni, przyjaznej kobietom kolekcji, bogatej w elementy disco z lat 80. Dzięki niej obudziła w sobie, jak sama mówi: dziewczynę, którą kiedyś była. Co ciekawe, poprzez własną kolekcję udowodniła jak bardzo energetyzujący i odświeżający może być powrót do źródła, tym bardziej w sezonie pełnym obrazoburczości, inspirowanej power-dressingiem lat 80. i Glam Rockiem lat 70. Oznacza to delikatnie unowocześnioną konwencję połączenia szalenie fascynującego stroju w hard-rockowym wydaniu, z niebywałą ilością biżuterii, którą projektantka nosiła jako młoda dziewczyna. Robiąc krok naprzód, domy mody takie jak Saint Laurent i Halston w swoich kolekcjach proponują monochromiczną paletę kolorów w typie pikantnej papryczki chilli, głębokiego ciepłego różu oraz odcienia ultra marine. Jednak prawdziwy ukłon w stronę Glam Rocka, którego serce należy do Londynu, jest po stronie jego twórcy, Davida Bowie’go. Nurt ten popycha świat mody w stronę androgeniczności – dwupłciowej postaci, posiadającej cechy zarówno męskie, jak i kobiece. Nie musi to jednak mieć związku z orientacją seksualną – przecież chodzi o sam efekt tak bliski jednej z pierwszych i największych gwiazd rocka – Davidowi Bowiemu. Androgeniczny makijaż, farbowane na różne kolory i natapirowane włosy, co doskonale było widoczne w początkowych latach jego kariery, a także buty na platformie ►




IKONY stylu miały za zadanie ucieleśniać istotę z innej planety – kosmitę dokonującego niespotykanych, oryginalnych i niebywale wciągających wariacji scenicznych. Glam Rock to w końcu połączenie dwóch dźwięcznych i nasyconych emocjami słów; angielskiego „glamour”, które oznacza blask, czar i przepych oraz „rock”, ale tego znaczenia nie trzeba już nikomu wyjaśniać. Glam, czyli „uprzepychowienie”, „uczarowanie” oraz „ublaskowienie” najbardziej rozpoznawalnego i głośnego stylu w świecie muzycznym, czyli Rocka. Za początek Glam Rocka w muzyce i popkulturze uznaje się wydaną w 1972 roku płytę Davida Bowiego pod tytułem The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars. Wiodącą cechą jego kariery była niesamowita łatwość, z jaką potrafił zmieniać swój publiczny wizerunek dla potrzeb własnej muzyki i sztuki, torując drogę przyszłym muzycznym trendom. Jego pierwszym przebojem był utwór Space Oddity, który został wydany w 1969 r., dokładnie w dzień pierwszego lądowania ludzi na Księżycu. Na początku swojej kariery Bowie występował pod pseudonimem artystycznym jako Ziggy Stardust. To, jak się prezentował na scenie, każda z jego stylistycznych aranżacji to niezwykła część osobliwego wizerunku scenicznego. Na okładce swojej drugiej płyty The Man Who Sold The World wystąpił w kreacji zaprojektowanej przez awangardowego brytyjskiego kreatora mody, Michaela Fisha. Porównywano go wtedy do słynnej aktorki i ikony tamtego okresu – Lauren Bacall. Obowiązkowe cechy stylu Bowiego to skurczone, obcisłe, opatrzone wzorem skóry krokodyla, złote lub srebrne smokingi w paski, marynarki i kapelusze. Bluzy z nadrukami w stylu Op Art, a także błyszczące, mieniące się lateksowe spodnie, wąskie, dopasowane biało-czarne tweedowe czy skórzane płaszcze zakładane do metalicznych jeansów. To również najbardziej charakterystyczne aspekty Glam Rocka, którego ambasadorem jest David Bowie. Największą i najwierniejszą fanką tego stylu jest światowej sławy modelka, Kate Moss, oczywiście Brytyjka – mieszkająca w samym centrum swojego ukochanego stylu. Jej wszystkie kolekcje Kate Moss for Topshop są pełne ciężkich i rock’n’rollowych, choć nie przesadzonych zdobień. Sama modelka sięga po klimaty lat 60., 70., 80. i swoje kolekcje utrzymuje w punk-rockowym stylu oraz konwencji Glam Rock. Jej stroje odzwierciedlają nowoczesny Glam Rock w wersji minimalistycznej – dopracowany i dopasowany do dzisiejszych czasów – łagodniejszy niż ten z początków kariery Bowiego. Modelka wykorzystuje idealnie skrojone elementy swojej garderoby: kombinezony, kuse marynarki, ramoneski, rurki, liczne frędzle, paski, ćwieki, cekiny, napy i biżuterię – zawsze idealnie wpasowane w zamierzoną całość. Nawet jej wieczorowe i wyjściowe kreacje zawierają składniki tego stylu. Elementy Glam Rock w swoich stylizacjach wykorzystuje również inna top-modelka, tym razem Polka – Anja Rubik. Anja promowała w 2011 roku kolekcję Karla Lagerfelda utrzymaną właśnie w tym klimacie. Glam Rock. Czas, który odzwierciedla szaleństwo i życie na maksymalnych obrotach – nie bacząc na konsekwencje. Wystarczy spojrzeć na życie Davida Bowiego – kokaina przegryzana papryką, odwiedziny i przemycanie działek

swojemu kumplowi Iggy’emu Popowi w szpitalu psychiatrycznym, kiedy ten nadużył narkotyków. To wszystko nie zaszkodziło Bowiemu, a wręcz przeciwnie – wpłynęło pozytywnie na jego własną przyszłość – od 1992 roku jest żonaty z piękną amerykańską modelką i aktorką somalijskiego pochodzenia – Iman. Stanowią nierozłączną, wciąż mocno zakochaną w sobie i najbardziej stylową parę w całym show-biznesie. Iman rozpoczęła pracę modelki od sesji zdjęciowych dla amerykańskiej edycji Vogue’a, ale pozowała także dla międzynarodowych wydań magazynów Elle i Cosmopolitan. Na liście osób, z którymi współpracowała, znaleźli się wybitni projektanci mody: Versace, Calvin Klein, Valetnino, Thierry Mugler, Yves Saint Laurent czy Kenzo. Glam Rock. Epoka, która jest potwierdzeniem na to, że prawdziwy styl wpisuje się na zawsze w światową kulturę – tylko wtedy, jeśli posiada tak charakterystyczne cechy, że nie ma możliwości skojarzenia ich z żadnym innym okresem czasu. Glam Rock. Epoka, która nie tylko ekstremalnie inspiruje, dodaje pazura, ale i pokazuje, że styl, który ma przetrwać i jednocześnie królować nad resztą stylów – potrzebuje ikon oraz koneserów popkultury takich jak David Bowie, a więc tylko tych o najwyższej i nieprzemijającej jakości. ■ Sesja została przeprowadzona w Fabryce Fotografii BlackFox. Sprzęt muzyczny udostępniło Studio Nagrań Dźwiękonarium.

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

71


Fotografie archiwum evaminge.pl

TWÓJ styl

Eva Minge.

Minge znaczy marka Kontrowersyjna. To najczęściej używane określenie Evy Minge. I z pewnością coś w tym jest, bo w Polsce nie ma drugiej takiej projektantki, która swoimi kolekcjami budziłaby tyle i tak różnorodnych emocji. Niektórzy nawet okrzyknęli ją królową kiczu. Ale prawda jest też taka, że nie ma drugiej polskiej projektantki tak znanej na świecie. Eva Minge prezentuje swoje kolekcje w Paryżu, Nowym Jorku, Moskwie, a jej suknie noszą największe gwiazdy. To dziś najlepszy „towar eksportowy” polskiej mody.

Tekst Anna Olech Eva Minge nie ma pracowni w centrum Warszawy, lecz w malutkim Pszczewie, chętnie też wraca do Zielonej Góry. I gdy na jej pokazach, w pierwszych rzędach siedzą światowe gwiazdy, a jej suknie zakładają na czerwony dywan, trudno uwierzyć, że moda nie była jej marzeniem, a projektować zaczęła odrobinę przez przypadek, po części dla zarobku. Namalowane na jedwabiu motyle sprzedały się jak świeże bułeczki i to był dla niej sygnał, by iść w tym kierunku, zapomnieć o wymarzonej medycynie i założyć firmę związaną z modą. To był początek. Dziś Eva Minge to marka, nie tylko znana w świecie mody, bo też związana z firmą Dekoral, produkującą farby oraz producentem wysokiej klasy podłóg, firmą Classen. Nazywana polską Donatellą Versace, rozpoznawalna dzięki strojom i… burzy rudych włosów. Takie jest życie W wywiadach Eva Minge przyznaje, że drzemią w niej dwie natury. I chyba ma rację, bo z jednej strony to artystyczna dusza, a z drugiej twarda bizneswoman, która sama stworzyła świetnie prosperującą firmę. Ale zanim doszła do tego, co ma dziś, jak sama przyznaje, życie jej nie oszczędzało. Firmę założyła będąc jeszcze na studiach

72

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

w Poznaniu, w 1994 roku. Zajmowała się wymyślaniem projektów i szyciem ubrań. Choć o projektowaniu ubrań, profesjonalnym ich konstruowaniu, nie miała żadnego pojęcia, to firma stopniowo się rozwijała. Wtedy z Poznania przeniosła się do malutkiej wsi Pszczewo na obrzeżach Wielkopolski, wyjechała za głosem serca. Wyszła za mąż, urodziła dwóch synów i wciąż szyła i projektowała. Jednak życie osobiste nie ułożyło się tak, jak myślała. Miłość, o której sądziła, że jest na całe życie, skończyła się. Po 13 latach rozwiodła się, a za wolność zapłaciła całym majątkiem. Jedyne co jej zostało, to firma. Minge, wspominając ten czas przyznaje, że łatwo nie było, a nawet bardzo ciężko. Była sama, z dwójką dzieci i właściwie bez pieniędzy. Ale zagryzła zęby, zawzięła się i stanęła na nogi. Wtedy przyszedł kolejny cios – choroba. Jednak i tym razem, dzięki wrodzonemu uporowi, udało się jej. Wyzdrowiała i w Pszczewie stworzyła swoje modowe imperium, w którym zatrudnia sztab ludzi. Moda według Minge Eva Minge o swojej pracy: – Sztuka jest tą dziedziną, w której wyobraźnia może przejść wszelkie granice. Moda bywa tym rodzajem sztuki, który musi trzymać się ►



TWÓJ styl wie. Dało nam to rzadką szansę ujrzenia mody w najlepszym wydaniu – mówi Hubert Bisto, reprezentujący Best Fashion Agency, organizatora rzeszowskiego pokazu. Suknie Minge na czerwonym dywanie

pewnych granic. Moim światem rządzą sprzeczności. Spełnienie czuję, gdy obce sobie struktury współgrają. Z równą pasją rzeźbię przedmioty natury martwej, jak i ożywiam przedmiotowość… Tworząc modę inspiracje odnajduję w człowieku. Kształtując przedmioty posługuję się jego światem. Najbardziej cenię, niepowtarzalne, twórcze kreacje o wyraźnej konstrukcji… czasami zachwyci mnie naturalna przypadkowość – mówi. Projektantka i jej stroje budzą najróżniejsze emocje. Znawcy mody różnie oceniają jej kolekcje. Jedne pomysły są bardziej udane, inne mniej, ale o polskiej projektantce jest głośno wszędzie, gdzie się pojawi. Bo o jej strojach można powiedzieć wiele, a z pewnością nie to, że są banalne. Oczywiście, opinie na temat jej kolekcji często bywają skrajne, ale jej kreacje podobają się. Minge szczególnie pokochał Nowy Jork. Tam jej modowe pomysły właściwie zawsze przyjmowane są entuzjastycznie. Eva Minge swoje kolekcje haute coture pokazywała w 2008 i 2009 roku w Paryżu, doskonale jest przyjmowana też w Moskwie, we Włoszech, Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych. W 2003 roku pokazała swoją kolekcję na Hiszpańskich Schodach w Rzymie, a rok później wróciła tam, by zaprezentować swoje kreacje na prestiżowym pokazie Alta Roma. Swoją najnowszą kolekcję pokazała też w Rzeszowie. – Eva podróżuje po całym świecie, można ją spotkać w Mediolanie, Paryżu czy Nowym Jorku, dlatego bardzo się cieszę, że była w Rzeszo-

Jej suknie, często bardzo ekstrawaganckie i zawsze niebanalne, szybko zauważyły gwiazdy. I tu trzeba oddać jej sprawiedliwość – żaden inny polski projektant nie jest tak lubiany i znany wśród światowych gwiazd, jak Minge właśnie. Białą sukienkę jej projektu miała na sobie w trakcie wizyty w Polsce Paris Hilton, piosenkarka Kelly Rowland pojawiła się na nowojorskim pokazie Minge w jej kreacji, modelka Hofit Golan założyła seksowną kreację z metką Evy na premierę filmu „The Amazing Spider-Man”, modelka i aktorka, Adriana Karembeu pojawiała się w czarnej sukni z czarnego tiulu z cekinami na festiwalu filmowym w Cannes, a brytyjska wokalistka Cheryl Cole wystąpiła w pięknej, długiej, czarnej sukni jej projektu, podczas koncertu z okazji jubileuszu królowej Elżbiety II. Do jej klientek należą też Ivana Trump i La Toya Jackson, a suknie często pojawiają się w sesjach najlepszych pismach modowych. Polskie gwiazdy również ubierają się u Minge, ale chyba najbardziej znaną osobą, z którą projektantka współpracowała, jest była pierwsza dama, Jolanta Kwaśniewska. Eva Minge zaprojektowała też suknię dla jej córki, Aleksandry, na „Bal Debiutantek”, na którym bawiła się śmietanka towarzyska całej Europy. Sukienka zwróciła uwagę córki Silvio Berlusconiego, która wspomniała o projektantce ojcu, ale ten, ponoć, był bardziej zainteresowany autorką kreacji, a nie samą suknią. Eva Minge – bizneswoman Słuchając opowieści projektantki o skromnych początkach, o szyciu ubrań w niewykończonej piwnicy domu, o krawcowych, które razem z nią uczyły się szycia i krojenia, tym bardziej docenia się jej sukces, którym niewątpliwie dziś jest jej firma. Poza modą, która jest na pierwszym miejscu, Minge zajęła się też współpracą z innymi branżami. Jej nazwiskiem sygnowana jest kolekcja okularów. Projektantka, która od wielu lat projektowała oprawki dla niemieckiego producenta okularów, postanowiła wejść również na polski rynek. Minge współpracuje także z producentem podłóg, firmą zajmująca się wyrobem sof – Mebelplast oraz firmą Arkus-Romet, producenta skuterów i rowerów, która stworzyła linię dedykowaną by Eva Minge. Była też twarzą nowoczesnej linii fashion farb Dekoral. Dziś Eva Minge ma swoje butiki w całej Polsce, ale też w wielu zakątkach świata, we Włoszech, USA, Japonii, Rosji. I nawet jeśli jej styl bycia jest kontrowersyjny, to podziw budzi fakt, że zbudowała, modowe imperium. Jej krawiectwo jest na wysokim poziomie, a projekty są uznawane za luksusowe. Dziś Eva Minge to już marka sama w sobie. ■

W weekend, 12-14 kwietnia w Galerii Rzeszów odbył się Fashion Week, którego gościem specjalnym była Eva Minge. Punktem kulminacyjnym imprezy był pokaz kolekcji projektantki, pierwszy w Rzeszowie. Swój finał miały również metamorfozy pań, które zgłosiły się do projektu prowadzonego przez Evę Minge. Projektantka zaproponowała im całkowitą przemianę, od stóp do głów.



Danuta Wałęsa

gościem honorowym IV edycji konferencji „Kobieta aktywna” Cezary Pazura, aktor, satyryk, prowadzący IV edycję konferencji „Kobieta Aktywna”. Dwa lata temu Anna Komorowska, przed rokiem Jolanta Kwaśniewska, w tym roku Danuta Wałęsa, była gościem honorowym IV edycji konferencji „Kobieta aktywa”, organizowanej przez europosłankę, Elżbietę Łukacijewską. W konferencji prowadzonej przez popularnego aktora Cezarego Pazurę, kobiety wzięły udział w dwóch panelach dyskusyjnych: SIŁACZKI „Zmieniając siebie, zmieniam świat…”, którego bohaterkami były: Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, pełnomocnik rządu do spraw równego traktowania; Halina Lubera, prezes stowarzyszenia „Rzeszowski Klub Amazonka” oraz Jolanta Janson z „Odysei Dziecięcej”. W drugim panelu PIONIERKI „4 kilo zdrowego egoizmu poproszę!” gośćmi konferencji były: Iwona Guzowska, posłanka na Sejm RP, mistrzyni świata w boksie zawodowym i kickboxingu; Ewa Chodakowska, trenerka personalna, autorka popularnych programów treningowych, propagatorka zdrowego stylu życia; Monika Szela, dyrektor Teatru „Maska” w Rzeszowie oraz Zuzanna Górska, właścicielka Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej, autorka modnych torebek. Kilkuletnia formuła konferencji trzyma się tradycji, by w spotkaniu promować aktywne kobiety z naszego regionu, które odnoszą sukcesy poza Podkarpaciem, a towarzystwa dotrzymują im panie dobrze znane z działalności na rzecz kobiet i popularne w mediach ogólnopolskich.

Joanna Wapińska z Kliniki Stomatologicznej Pro-Familia w Rzeszowie.

Od lewej: Danuta Wałęsa; Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego z asystentką Agnieszką Schwarz; Grażyna Bochenek, dziennikarka Radia Rzeszów.

Od lewej: Małgorzata Hołowińska, zastępca dyrektora Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie; Paweł Stochmal, zastępca dyrektora Filharmonii Podkarpackiej; Krystyna Wróblewska, rzeszowska radna, dyrektor Podkarpackiego Centrum Edukacji Nauczycieli w Rzeszowie.

Od lewej: Krystyna Małecka; dr Krystyna Leśniak-Moczuk; 76 VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013 Krystyna Słuja, reprezentujące Stowarzyszenie Krystyn Podkarpackich.

Od lewej: Eliza Osypka, stylistka, właścicielka Wszystkim Modnie; Oliwia Hawryliszyn.


Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie Pretekst: IV edycja konferencji „Kobieta Aktywna” pod patronatem Elżbiety Łukacijewskiej, posłanki PO do Parlamentu Europejskiego.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Ewa Chodakowska, trenerka personalna, autorka popularnych programów treningowych; Iwona Guzowska, posłanka na Sejm RP, mistrzyni świata w boksie zawodowym i kickboxingu; Cezary Pazura, aktor. Od lewej: Danuta Wałęsa, była pierwsza dama RP; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO.

Od lewej: Zuzanna Górska, właścicielka Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej; Monika Szela, dyrektor Teatru „Maska” w Rzeszowie.

Od lewej: Iga Dżochowska, dyrektor Centrum Kultury Japońskiej w Przemyślu; Danuta Wałęsa, była pierwsza dama RP.

Od lewej: Monika Szela, dyrektor Teatru „Maska” w Rzeszowie; Aneta Gieroń, redaktor naczelna magazynu VIP Biznes&Styl; Danuta Wałęsa, była pierwsza dama RP.

Od lewej: Halina Lubera, prezes stowarzyszenie „Rzeszowski Klub Amazonka”; Agnieszka Kozłowska-Rajewicz, pełnomocnik rządu do spraw równego traktowania; Jolanta Janson z „Odysei Dziecięcej” i Cezary Pazura, aktor.

Od lewej: Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. oświaty; Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, dyrektor ds. Funduszy Europejskich w Podkarpackim Urzędzie Wojewódzkim; Teresa Kubas-Hul, przewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Henryk Pietrzak, prezes Polskiego Radia Rzeszów; Norbert Mastalerz, prezydent Tarnobrzega.

Justyna Szepieniec, współwłaścicielka hotelu „Jaś Wędrowniczek”, himalaistka, z córeczką Wanessą Oczoś.

Od lewej: Małgorzata Bujara, dziennikarka Gazety Wyborczej Rzeszów; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Alina Bosak, dziennikarka Nowin B&Szastępca MARZEC-KWIECIEŃ 2013 77 Gazety Codziennej; Katarzyna VIP Micał, redaktor naczelnej Day&Night.




TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Teatr Maska w Rzeszowie. Pretekst: Spektakl „Złamane paznokcie. Rzecz o Marlenie Dietrich” z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru. Anna Skubik w monodramie „Złamane paznokcie. Rzecz o Marlenie Dietrich”.

Od lewej: Piotr Pańczak, aktor Teatru Maska; Barbara Korbecka, specjalista ds. organizacji widowisk Teatru Maska; Kamila Korolko, aktorka Teatru Maska; Aneta Adamska, założycielka, reżyserka i aktorka Teatru Przedmieście; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa.

Od lewej: Anna Kowalska, wicemarszałek Podkarpacka; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska. Od lewej: Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska. Reklama

Od lewej: Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Aneta Adamska, założycielka, reżyserka i aktorka Teatru Przedmieście.


Zespół Teatru Maska. Od prawej: Anna Prędka, krawcowa; Robert Luszowski, aktor; Bogusław Michałek, aktor; Andrzej Piecuch, aktor; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Andrzej Mach, kierownik Pracowni Plastycznej; Ryszard Szetela, były aktor, reżyser i dyrektor teatru.

Od lewej: Janina Janusz; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Teresa Drupka, PR manager ICN Polfa S.A.

Od prawej: Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Jaromir Rajzer, współwłaściciel Certus Nieruchomości, z żoną Agnieszką.

Od lewej: Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Karolina Dańczyszyn, adept Teatru im. W. Siemaszkowej; Maria Dańczyszyn, aktorka Teatru Maska.

Od lewej: Zbigniew Hołówko, dyrektor Liceum Ogólnokształcącego w Strzyżowie, z żoną Elżbietą; Waldemar Wywrocki, specjalista ds. reklamy i marketingu Teatru Maska. Reklama


Miejsce: Hotel Pałac Jasionka. Pretekst: Bal Noworoczny Klientów Alior Banku.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Arkadiusz Bielecki, lekarz, dyrektor naczelny NTM II Szpital Specjalistyczny im. Św. Rodziny w Rudnej Małej, z żoną Haliną Łebek-Bielecką, lekarzem.

Krystyna i Krzysztof Janas, prezes zarządu Rafineria Nafta Jedlicze S.A.

Od lewej stoją: Dorota Wojewoda, bankier klienta biznesowego Alior Bank; Krzysztof Gorczakowski, właściciel firmy Auto-Styl; Barbara Głodowska, bankier klienta indywidualnego Alior Bank, Krzysztof Mucha. Siedzą: Bogusław Zając, dyrektor oddziału Alior Bank; Jadwiga Klimczak, bankier klienta zamożnego Alior Bank; Stanisław Głodowski, właściciel firmy GC Energy; Elżbieta Mucha, prezes GC Energy. Krystian Błoński, dyrektor ds. finansowych Hortino, z żoną. Od lewej: Jarosław Palonka, dyrektor regionu, Oddział Regionalny B5 w Kielcach; Marcin Kowalski, ECO-INVEST; Monika Kowalska, Centrum Zdrowia Kobiety KOMED Sp. zo.o.; Zbigniew Pik, Środowisko i Innowacje Sp. z o.o.; Iwona Skowrońska-Przygodzka; Krzysztof Słabiak – SOLO INWEST Sp. Z o.o.; Maria Słabiak – NINIO MARIA SŁABIAK.

Od lewej: Wiesław Herbetko, właściciel firmy „ELEKTRON”, z żoną Jolantą; Bożena Sarama; Tomasz Sarama, prezes zarządu GROSAR Sp. z o.o.

Marcin Mantojfel, wspólnik Frigo Centrum, z żoną Arleną. Reklama

Od lewej stoją: Olaf Nincevic, właściciel Spin Klubu; Grzegorz Zieliński, bankier klienta zamożnego Alior Bank. Siedzą: Jan Pasierb, lekarz; Jolanta Baran-Pasierb, lekarz; Lucyna Nincevic, właścicielka Spin Klubu.


Miejsce: Hala Podpromie w Rzeszowie. Pretekst: Podkarpackie Targi Budownictwa i Nieruchomości.

Od lewej: Grzegorz Nalepka, koordynator regionalny marki Sikkens; Stanisław Trela, doradca techniczny Multifarb Sp. z o.o.; Joanna Kwiatkowska, kierownik salonu sprzedaży Rzeszów Multifarb Sp. z o.o.; Dorota Walny, z-ca dyrektora sprzedaży detalicznej Multifarb Sp. z o.o.

Od lewej: Olga Golonka, koordynator projektów IT VIP B&S; Grażyna Janda, zastępca dyrektora Bira reklamy VIP B&S; Anna Czeszyk –Kudlik, współwłaścicielka firmy Ital Dekor.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Artur Szlosek, menager ds. Sprzedaży; Natalia Majewska, specjalista ds. Sprzedaży; Jacek Ceglarz, dyrektor ds. Handlowych i Inwestycyjnych; Bożena Furmanek, referent ds. Księgowych.

Od lewej: Wojciech Barczak, Alicja Leś, Maciej Rug, Jacek Paszek. Grzegorz Toton, przedstawiciel handlowy Farby Greinplast z klientem. Reklama


KONGRES PR

Public Relations na miarę nowych czasów

PR nie jest taki, jak przed kilkoma laty. To pewne. Branża bardzo dynamicznie się zmienia, inne są wobec niej oczekiwania, dotyczą jej inne problemy. Jaka jest więc przyszłość tej branży? Jakie są perspektywy jej rozwoju? I przede wszystkim, jak sobie radzi z problemami finansowania działań public relations w dobie kryzysu, gdy w wielu firmach to właśnie te elementy są pierwsze na liście oszczędności? Przed specjalistami branży PR stoi szereg pytań, na które będą szukać odpowiedzi na Kongresie Profesjonalistów Public Relations 18 i 19 kwietnia br. w Rzeszowie.

Tekst Anna Olech Fotografie Archiwum Kongresu PR Rzeszów za sprawą kongresów PR organizowanych przez dra Dariusza Tworzydłę stał się istotnym miejscem dla osób branży z całej Polski. Przez kilka lat rokrocznie zjeżdżali na Podkarpacie najwięksi specjaliści, eksperci i znawcy nowoczesnego PR-u. Po dwóch latach nieobecności w kalendarzu rzeszowskich wydarzeń, spotkanie piarowców wraca do Rzeszowa. Nowa impreza w naturalny sposób nawiązuje do swojej poprzedniczki, jednak w dużej mierze jest to zupełnie nowa propozycja dla osób związanych z profesjonalną komunikacją. – To nowa odsłona wydarzeń przygotowanych z myślą o środowisku PR – tłumaczy dr Dariusz Tworzydło z Uniwersytetu Wrocławskiego, organizator kongresów PR. – Przez wiele lat w Rzeszowie organizowałem Kongres PR. Potem przyszedł czas na nowy pomysł, ale 440 km od Rzeszowa, we Wrocławiu. Kongres Profesjonalistów Public Relations, bo o nim mowa, dedykowany był głównie praktykom komunikacji. Obecnie wydarzenie oparte na koncepcji projektu wrocławskiego, w nowym wydaniu, bazujące na doświadczeniach praktyków komunikacji, skie-

84

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

rowane do przedstawicieli środowisk biznesowych i samorządowców, odbędzie się w Centrum Konferencyjnym hotelu Rzeszów. NOWE CZASY, NOWY WYMAGANIA Branża PR, jak zresztą większość obecnie, musi zmagać się ze skutkami kryzysu. A w takiej sytuacji to właśnie działania PR najczęściej są ograniczane w pierwszej kolejności przez menedżerów firm. Efekt jest taki, że piarowcy mają problemy ze sfinansowaniem swoich pomysłów i idei, a pokonanie tej bariery często jest niezwykle trudne. – Współczesna sytuacja gospodarcza na świecie i w Polsce sprawia, że na finansowanie działań PR należy spojrzeć inaczej. W dobie kryzysu problemem jest przekonanie menedżerów, by zabudżetowali środki na działania public relations. Trzeba poszukiwać innych źródeł na finansowanie kreatywnych pomysłów. Kryzys jest problemem, należy jednak pamiętać o tym, że jest także wyzwaniem, a środki finansowe są nie tylko w budżetach firm, ale ►



KONGRES PR również poza nimi, w projektach unijnych, w funduszach venture capital, u tzw. aniołów biznesu – tłumaczy Tworzydło. Dlatego właśnie jednym z podstawowych zagadnień poruszanych w trakcie spotkania w Rzeszowie będą sposoby finansowania działań PR. A firmy, którym się to udało, na swoim przykładzie pokażą, że nawet z bardzo trudnej sytuacji można znaleźć wyjście i przekuć problemy w sukces. CO Z TYM PR-em? Naturalnym skutkiem problemów z finansowaniem działań PR jest stagnacja w branży. W trakcie kongresu specjaliści będą zastanawiać się, co w przyszłości czeka branżę, która przeżywa niemałe problemy. Na odpowiedź czeka kilka ważkich pytań, które nurtują tę dziedzinę biznesu: czy i jakie są szanse rozwoju, w jakim kierunku należy iść, by jak najszybciej i najskuteczniej przełamać impas. Bo, jak przyznaje organizator rzeszowskiego spotkania, nie da się zaprzeczyć ani ukryć faktu, że branża problem faktycznie ma. – Zastój w branży PR jest rzeczywiście odczuwalny – mówi Dariusz Tworzydło. – Prawda jest taka, że najłatwiej jest firmom oszczędzać na działaniach marketingowych, kosztach reklamowych i ograniczać budżety PR. Na taką sytuację nie ma jednej recepty, którą mogliby zastosować PR-owcy. Reklama

Mogą skupić się na wsparciu zarządzania firmy w sytuacjach trudnych. Bezwzględnie muszą się jednak dostosować do realiów, przeczekać oraz znaleźć dla siebie niszę i podejmować działania, które w sytuacjach trudnych, pomimo ograniczonych budżetów, firmy i tak będą podejmowały. Ale piarowcom narzędzia do skuteczniejszych działań daje też nowoczesna technologia, która rozwija się w oszałamiającym wręcz tempie. Dzięki nowoczesnym mediom PR może być skuteczniejszy i efektywniejszy. Dlatego też każdy, kto chce działać w tej branży, nie może pozostać w tyle i nie może pozwolić sobie na to, by nie być na bieżąco z wszelkimi nowinkami i trendami. Bo te nowości nie tylko wspierają pracę piarowców, ale też wyznaczają ścieżki rozwoju PR na następne lata.


KONGRES PR Program Kongresu Profesjonalistów Public Relations 2013 Public Relations 2020. Nowe trendy. Narzędzia i finansowanie działań komunikacyjnych

18 KWIETNIA – CZWARTEK

19 KWIETNIA – PIĄTEK

● godz. 10 – otwarcie kongresu ● godz. 10.10 – Adam Łaszyn, prezes zarządu Alert Media Communications, przewodniczący Rady Związku Firm Public Relations: Prezentacja 10 najważniejszych wydarzeń w branży w roku 2012. ● godz. 10.40 – Tomasz Machała, dyrektor zarządzający, redaktor naczelny NaTemat: Public Relations w Polsce, okiem przedstawiciela „drugiej strony”, czyli mediów. ● godz. 11.10 – Michał Romanowski, Marketing Manager Beyond.pl: Przeżyłem kryzys. Mój pierwszy dzień pracy, czyli historia o tym, jak w 3 minuty z dobrego marketera przeistoczyłem się w beznadziejnego PR-owca.

● godz. 8.30 – Michał Sadowski, prezes zarządu Brand24: Kierunki rozwoju monitoringu Internetu w służbie Public Relations. ● godz. 9.00 – DEBATA – Marek Wróbel, NeuronPR, Fundacja InternetPR, moderator oraz Zbigniew Lazar, wiceprezes Polskiego Stowarzyszenia Public Relations; Rafał Czechowski, prezes zarządu ImagoPR; Jerzy Ciszewski, prezes zarządu Ciszewski PR; Jarosław Reczek, dyrektor dep. promocji Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego: Branża public relations: czy przestaliśmy się rozwijać? ● godz. 10 – Barbara Sołtyńska, prezes Livebrand Communications; Mateusz Krogulec, Business Development Director Livebrand Communications: Jak wbiec na boisko przy pełnej publice? Czyli poszukiwanie nowych kontekstów komunikacji. ● godz. 10.20 – Rafał Motriuk, korespondent naukowy Polskiego Radia, współpracownik BBC: Kryzysy w komunikacji międzykulturowej i metody zapobiegania. ● godz. 11.00-13.00 – Warsztaty praktyczne. ● Blok I – Intensywny kurs ujarzmiania informacji. Prowadzący: Sebastian Bykowski, wiceprezes zarządu PRESSSERVICE Monitoring Mediów; Marcin Szczupak, kierownik Działu Raportów Medialnych PRESS-SERVICE Monitoring Mediów. ● Blok II – Wystąpienia publiczne: Sytuacje kryzysowe w mediach. Prowadzący: Rafał Motriuk, korespondent naukowy Polskiego Radia, współpracownik BBC. ● Blok III – Zarządzanie w kryzysie. Prowadzący: Krzysztof Jakubiak, Corporate PR Director Polpharma Group; Bohdan Pawłowicz, członek zarządu IAA Międzynarodowego Stowarzyszenia Reklamy w Polsce.

Przerwa ● godz. 12 – Mateusz Tułecki, doradca zarządu ds. Marketingu i PR Satus Venture: Pomysłodawcy, inwestorzy, cały świat – czyli o komunikacji start’upów w 10 odsłonach. ● godz. 12.30 – Paweł Trochimiuk, prezes zarządu Partners of Promotion: PR 2020 – wyzwania dla branży. ● godz. 13 – Szymon Sikorski, prezes zarządu Publicon Sp. z o.o. oraz Polskiego Stowarzyszenia Public Relations: Social good, design i open data. Co z tego wynika dla PR? – nowe technologie i finansowanie działań PR w obliczu nowej perspektywie unijnej. ● godz. 13.30 – Sebastian Bykowski, wiceprezes zarządu, dyrektor generalny PRESS-SERVICE Monitoring Mediów: Przyczajony tygrys, ukryty smok – nowa INFORIA w akcji. Przerwa ● godz. 15 – Julia Kozak, wiceprezes ZFPR, dyrektor zarządzający Fleishman-Hillard Polska: Co stało się z mediami i co z tego wynika dla PR? ● godz. 15.30 – Bohdan Pawłowicz, członek zarządu IAA Międzynarodowego Stowarzyszenia Reklamy w Polsce, właściciel Pawłowicz Business Solutions; Krzysztof Jakubiak, Corporate PR Director Polpharma Group: Psy, panienki i Wujek Lenin – czyli o edukacji i deprawacji w poetyce komunikacji. ● godz. 16 – Agnieszka Piskała, Nestlé Polska SA; Barbara Labudda, prezes zarządu Synertime Sp. z o.o.: Dlaczego sto słoni waży więcej od tysiąca mrówek? Czyli droga od masowej komunikacji marki do relacji B2U. ● godz. 16.30 – Łukasz Szymański, Ideo Sp. z o.o.: Nie jestę blogerę! Ale mam prawo do… Czy zawsze dotrzymujesz obietnic składanych klientom? ● godz. 17 – dr Dariusz Tworzydło, Uniwersytet Wrocławski, Exacto Sp. z o.o.: Podsumowanie pierwszego dnia.

Przerwa ● godz. 14-16 – warsztaty tematyczne. ● Blok I – Finansowanie i prowadzenie działań PR i marketingu na przykładzie centrów handlowych. Prowadzący: Adam Polanowski, prezes zarządu Grupy Polanowscy Nieruchomości. ● Blok II – Warsztat organizowany przez Związek Firm Public Relations: Kampania czy działanie tu i teraz? Skuteczna komunikacja w dobie dialogu w czasie rzeczywistym. Ewa Mittelstaedt, Managing Director Monday PR; Magdalena Skarżyńska, Account Director Monday PR. ● Blok III – Przychodzi Doda Rabczewska do Moniki Olejnik, czyli sztuka radzenia sobie w trudnych sytuacjach medialnych. Prowadzący: Paweł Cyz, rzecznik prasowy Targów w Krakowie Sp. z o.o.; Krystian Dudek, dyrektor ds. komunikacji i strategii medialnych Grupy PRC. ● godz. 16 – zakończenie kongresu ■

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

87


BIZNES z klasą

Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl

Głowa w koronie, a nogi w burakach Gorliwy wyznawca wiary wszystko jedno jakiej, na przykład wiary w wyższość dobrych obyczajów nad złymi, znajdzie zawsze powód do skruchy, potrafi się uderzyć w piersi i wyznać szczerze: moja wina. Ale to jeszcze za mało. Powinien obiecać poprawę, że więcej tego czegoś paskudnego nie zrobi i jeśli to jest jeszcze możliwe – wynagrodzi (przykrość, szkodę, etc). To srogo brzmi, ale tak to działa, że już nie wspomnę o tym, iż zadośćuczynienie (w sensie religijnym) to jest ostatni z pięciu warunków dobrej spowiedzi. Dobrej! Nie wkraczając jednak na grząski grunt kto się komu z czego spowiada i z jakim skutkiem, pragnę nieśmiało zauważyć, że czasami wystarczy przeprosić. Na podstawie zachowania oceniamy przecież innych i sami jesteśmy oceniani. Stąd się wzięło powiedzenie: „Jak cię widzą, tak cię piszą”. Nawet królowie o tej prostej zależności wiedzą, a co dopiero prosty lud. Przepraszał król za słonia (hiszpański Juan Carlos) wróciwszy z polowania, niestety udanego, więc przeproszenie słonia byłoby jeszcze większą hipokryzją niż przeproszenie ludu, że za jego pieniądze król krwawo zaszalał. Ale idźmy dalej tą pątniczą drogą!

Tekst Anna Koniecka

P

rzepraszał za chodzenie po różnych dziwnych klubach szwedzki król (Karol Gustaw). Mówił cichym drżącym głosem, jak doniosły media wyjątkowo wyczulone na fałsz, lecz słowo „burdel” królowi przez usta nie przeszło. W ramach ekspiacji zabrzmiałoby to zapewne bardziej szczerze, a może nawet oczyszczająco, ale odpuśćmy. Bądźmy miłosierni! Niechże sobie lezie królisko do Canossy w tym swoim worku pokutnym od najlepszego krawca. Nie bądźmy zawistni, wredni i nie pchajmy nawróconego na drogę cnoty monarchy w kolejne kłopoty. Musiałby przecież naruszyć fundamentalną zasadę dyplomacji, że król „się nie wyraża”. Publicznie. Może, owszem, rzucić mięsem, strzelić gafę, zdefraudować kasę,

88

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

wszystko – byleby bez świadków, albo w zaufanym towarzystwie, które pary z gęby, sorki – z ust, nie popuści. Uwaga praktyczna: to nie może być rodzina, bo jak uczy historia, to jest mit konserwatywnej propagandy, że „wszystko zostaje w rodzinie”. Zajrzyjcie Państwo do statystyk sądowych dot. okoliczności zabójstw. Milutko się czyta też akta spraw rozwodowych. A jak się spytać w skarbówce, albo na plebanii (wszystko jedno), kto na kogo śle najczęściej donosy, to oprócz odpowiedzi: „sąsiad”, jest jeszcze tylko jedna opcja. Zatem królowie umieją przepraszać. Lud – nawykły do zginania karku – też. Weźmy emerytów – codziennie muszą przepraszać, że jeszcze żyją. Zaznaczam – tak dzieje


BIZNES z klasą się w Polsce. „Polska to dziki kraj” – usłyszałam ostatnio w Bremen. To miał być taki niby – żart. Ale z podtekstem. Wygłosił go emerytowany profesor uniwersytetu zniesmaczony tym, że jego polskiego kolegę bezpardonowo wypchnięto na emeryturę, gdy ukończył 74 lata. – Nieważny dorobek naukowy, zaawansowane projekty, studenci, autorytet, kontakty, nazwisko? O co chodzi? Tak się ta wasza nowa uczona kadra pcha drzwiami i oknami, że trzeba robić przeciąg i obciach na całą Europę? Nie wiem jak jest w Europie, niespecjalnie też śledzę, co u nas w tej materii się szykuje, więc nic się nie odezwałam. Nie chciałam dolewać oliwy do ognia, ale chyba od tego roku to… mianowany nauczyciel akademicki pożegna się z etatem już po osiągnięciu 65 lat. Profesor mianowany – 70. Ale urzędnik państwowy może sobie popracować dłużej, np. inspektor NIK, komornik sądowy. Przewaga kontrolujących nad kontrolowanymi – stary trend. Nowe wyzwania? astanawiam się, czy gdybyśmy może mniej inwestowali w mury uczelni, a więcej w kadrę naukową, to może nie uchodzilibyśmy za aż takich dzikusów? Patrzę na rzeszowskie uczelnie – jak niektóre obrastają w metraże i marzy mi się wprost proporcjonalny do nich dorobek naukowy. Wiem, wizerunek jest ważny – muszą być te różowe tynki, chromonikle i balkony jak w operze (myślę o uniwersyteckich budowlach na Zalesiu w Rzeszowie – tutaj by się cudnie dało zaaranżować „scenę balkonową” prof. Romea i dr Julii ). Nawet się ucieszyłam, gdy wyczytałam z szyldu na kolejnej gigantycznej budowie rozgrzebanej na Zalesiu – że będziemy mieć ośrodek badawczy techniki innowacyjnej, czy jakoś tak. Kawał ziemi rozorany przez buldożery, kubatura jak pałac dla Guliwera. Imponujące! Żeby to obejść dookoła, potrzeba dobrą chwilę. Ale warto popatrzeć, jak mury pną się do góry. Serce rośnie! Przepraszam, że wywołałam temat. Miało być śmiesznie, wyszło strasznie, czyli jak zawsze. Wróćmy więc do naszych baranów, czyli do pośredniego szczebla pomiędzy władzą a ludem. Mam na myśli urzędników, polityków i innych mądrali na państwowych posadach, które im fundujemy niechętnie, acz ze zrozumieniem. Bo jeśli przestaniemy inwestować w tę najliczniejszą grupę zawodową, to wzrośnie jeszcze bardziej stopa bezrobocia. I pryśnie mit o dynamicznie rozwijającym się kraju, który stawia na innowacyjność. Innowacyjna klasa próżniacza – taki ma być finalny produkt? Jestem za nietworzeniem fikcji. Także w kwestiach przeprosin, których ciągle ktoś się od kogoś domaga. A tam, gdzie są naprawdę potrzebne, to nie ma. Ja dzisiaj też w tym stylu – hiperpoprawnie i na wyrost, ale tośmy sobie już częściowo wyjaśnili, dlaczego. A i tak mnie wkurza. Bo co to zmieni, że premier z rostowskimi manierami przeprosi profesorów – emerytów, traktowanych jak up… petentów? Gdyby nie to, że uczę dyplomatycznego savoir vivre’u, i sama muszę pamiętać, że „król się nie wyraża”, to rozwinęłabym ten trzykropek. Szeroko! Przeprosiny polityków odrzucam a priori. Zanim wrócę do ostatniego króla, który chodzi po chleb

Z

do sklepu w koronie na głowie, zerknijmy jeszcze na koszty inwestowania w królestwa innej maści. rytyjska królowa kosztuje każdego swojego poddanego niecałe 1 euro rocznie. Taniocha. Aż się wierzyć nie chce – ale tak podają gazety. „Ogólny koszt utrzymania Elżbiety II i jej rodziny dla brytyjskiego podatnika w ostatnim roku wyniósł 40 mln funtów, co przekłada się na 66 pensów na statystycznego podatnika”. Zważywszy profity – można uznać, że to nie są zmarnowane pieniądze. Inwestycja się zwraca z nawiązką, jeśli weźmiemy pod uwagę jeszcze korzyści niewymierne, jak prestiż. Gdyby Wielka Brytania była dajmy na to Brytyjską Republiką Ludową, to już brzmiałoby to jakoś nie tak... Jednak co korona, to korona! Za luksus trzeba płacić. Wydatki na królestwa z beretem w herbie wypadają znacznie taniej. Przykład z gminy Gorzyce, która ma w herbie nie beret, ale wielkie bogactwo: w polu błękitnym, kłos pszenicy złoty, a nad nim takież trzy sześciopromienne gwiazdy, a pod nimi połowa symbolu koła zębatego. Wójt Gminy Gorzyce kosztuje każdego podatnika (14 tys. luda w gminie) 61 groszy rocznie. Tamtejszy radny – a ściślej jego dieta – to koszt nieco ponad 30 groszy. Jeśli porównamy realną wartość, czyli to, co mógłby kupić sobie Brytyjczyk, gdyby nie musiał utrzymywać królowej, a co mógłby kupić gorzyczanin, gdyby nie musiał utrzymywać wójta, to wychodzi, że znowu Brytyjczyk ma lepiej. Za to swoje jedno zaoszczędzone euro może oglądać na stadionie przez jedną minutę mecz z Portugalczykami. A jeśli będzie miał farta, to zobaczy co najmniej jednego gola. Gorzyczanin zaś, nie dość, że nic nie zobaczy, to nawet się o tym nie dowie, co zaszło na stadionie, bo za 61 groszy odjęte od ust wójtowi, gazety nie kupi. Chyba że starą, z przeceny. Jeszcze mniej korzystnie wyjdzie na niezainwestowaniu w diety radnego wspomnianych 30 groszy. Samorządność umrze po dwakroć: z głodu, bowiem radni dostają diety za to, że radzą, oraz z powodu braku motywacji do siedzenia – nikt nie chce dzisiaj pracować za kiepskie pieniądze, a co dopiero za darmo! tak powolutku doszliśmy do sedna. W końcu nie samym chlebem żyje człowiek. Potrzebne są jeszcze igrzyska. Chociaż mieszkam pod Rzymskimi Wzgórzami, nie ma tu Koloseum ani hipermarketu, więc po sumie ludzie walą prosto do sklepiku koło remizy. Ciżba jest taka, że lepiej przeczekać, bo stratują. Przeczekałam, zrobiłam zakupy, stanęłam w kolejce do kasy. Mężczyzna przede mną płacił za chleb. Biorąc resztę, upuścił rękawiczki. Zauważył to starszy pan, podniósł je z podłogi i podał mężczyźnie. Ale on nawet nie spojrzał, od kogo je bierze. Wyszedł ze sklepu bez słowa. Zastanawiałam się, skąd go znam. – Ale burak, nawet nie podziękował – skomentował starszy pan. Wybuchłam śmiechem, bo wyobraziłam sobie pomnik Buraka z napisem na cokole: „Od wdzięcznej społeczności akademickiej w…. rocznicę założenia uniwersytetu ”. Elegancki mężczyzna bez manier był jednym z jego założycieli. Ma niewątpliwe zasługi, ale powinien pamiętać, żeby zdejmować koronę gdy idzie po chleb. ■

B

I

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

89


DZIAŁANIE kryzysowe

Stres w biznesie.

Co robić, by motywował, a nie niszczył Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno (firmy z branży motoryzacyjnej), z doświadczeniem pracy w koncernie General Motors w USA, proponuje menedżerom, by w sytuacji kryzysowej w firmie wyobrazili sobie, jaki scenariusz będzie najgorszy z możliwych. Jeżeli prezes (właściciel) wie, jak sobie poradzić z tą sytuacją – firmie nic nie grozi. Andrzej Lesiak, właściciel rzeszowskiej firmy DIGIT-AL (branża IT), proponuje zasadę: „trzy kroki do tyłu”. Menedżer powinien odpowiedzieć sobie na pytanie, jakie znaczenie będzie miała ta sytuacja za, powiedzmy, 10 lat. To pozwoli mu nabrać dystansu do „dołujących” go problemów.

Andrzej Lesiak.

Stres jest nieodłącznym towarzyszem działalności biznesowej. I nic dziwnego; spędzamy coraz więcej czasu w pracy, więc związany z nią stres staje się wiodącym w katalogu stresów i napięć, jakie przeżywamy. Dotyczy to zarówno pracowników, jak i – w zwielokrotnionym wymiarze – właścicieli i kadry menedżerskiej firm. Jakie są źródła stresu? Czy jest on motywujący; czy niszczący? Jak menedżerowie bronią siebie i firmę przed nadmiernym poziomem stresu?

90

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak

SZCZYPTA SOLI JEST POTRZEBNA Powodów do stresu menedżerowie mają bardzo wiele: napięte terminy; pośpiech; przytłaczające zadania; brak czasu na odpoczynek (a więc choćby niewystarczająca ilość snu); świadomość, że od ich decyzji zależy nie tylko byt firmy, ale i rodzin pracowników; ciągły nacisk ze strony innych – od załogi oczekującej dobrych zarobków i po-


czucia stabilności po liczne instytucje kontrolne. – Wśród menedżerów stres będzie pojawiał się w sytuacji rozbieżności między wymaganiami zadania a możliwościami jednostki – zauważa Jakub Traczyk, psycholog biznesu ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej we Wrocławiu. – Na przykład, kiedy menedżer musi przygotować raport bądź sprawozdanie w bardzo krótkim czasie, wtedy presja czasowa i myśl o tym, że nie uda się sporządzić raportu w określonym terminie, będą wzbudzały stres. – Najczęstszą przyczyną stresu u menedżera jest poczucie, iż jest on osamotniony na swoim mostku kapitańskim; że cały ciężar odpowiedzialności za funkcjonowanie firmy spoczywa na nim – uważa Andrzej Lesiak. – Z kolei u pracowników stres wiąże się najczęściej z lękiem przed negatywną reakcją pracodawcy. Rozwiązałem ten problem wiele lat temu w ten sposób, że zbudowaliśmy – dzięki różnym czynnikom, m.in. poprzez system wynagrodzeń mocno sprzężony z sytuacją firmy – poczucie wspólnoty interesów. Zarówno Leszek Waliszewski, jak i Andrzej Lesiak są zgodni, że niewielka porcja stresu w firmie bywa mobilizująca, bo pozwala działać na zwiększonych obrotach, a przez to lepiej wykonywać zadania. – W zarządzaniu mamy codziennie do czynienia z pewnym poziomem stresu, bo podejmujemy dziesiątki decyzji, nigdy nie wiedząc do końca, czy są one dobre – zauważa prezes FA Krosno. – Rozsądny poziom stresu jest potrzebny, by poprawnie funkcjonować – dodaje. Andrzej Lesiak zamiast o stresie woli mówić o „adrenalince”, będącej efektem dużego zaangażowania w temat. Porównuje pożądany poziom owej „adrenalinki” do szczypty soli, która nadaje smaku potrawie. – Taki poziom stresu może wpływać pozytywnie na nasze działania – podkreśla. Przy czym, jak zauważa Jakub Traczyk, kwestia, jaki poziom stresu przestaje być mobilizujący, a staje się niszczący, jest sprawą indywidualną, zależną od temperamentu danej osoby. – W przypadku menedżerów, którzy są bardziej odporni na stres, niski poziom stresu nie będzie wpływał na jakość pracy. Jednakże taki sam poziom stresu wśród wysoko reaktywnych menedżerów będzie miał na nich niekorzystny wpływ – podkreśla psycholog biznesu z SWPS. – Ważne jest, żebyśmy nauczyli się żyć ze stresem – dodaje Leszek Waliszewski. – Wiele podejmowanych decyzji wiąże się z niewielkim poziomem stresu, który może być mobilizujący, ale są też i takie, które wiążą się z dużym ryzykiem i wtedy poziom stresu jest dużo wyższy. GDY STRES SIĘ SKUMULUJE

Reklama

Problemy zaczynają się w momencie, gdy stresu jest zbyt dużo jak na odporność menedżera, gdy sytuacja stresowa przedłuża się w czasie oraz (lub) gdy menedżerowie nie potrafią sobie radzić ze stresem. Zdaniem Andrzeja Lesiaka, menedżera, u którego nagromadzenie problemów w firmie powoduje wysoki poziom stresu, można porównać do człowieka, który – zamiast delektować się smaczną ►


DZIAŁANIE kryzysowe potrawą przyprawioną szczyptą soli – jest zmuszony do zjedzenia samej soli, która w takich ilościach jest szkodliwa dla organizmu. Skumulowanie niekorzystnych okoliczności w firmie może rodzić przemęczenie, zagubienie, frustrację, a niejednokrotnie doprowadza do depresji, nerwicy, wypalenia menedżera, co z reguły ma negatywny wpływ na wyniki całej firmy. Stres bywa często przenoszony do życia prywatnego, powodując wiele komplikacji rodzinnych. – W stanie stresu menedżer dokonuje uproszczenia procesu decyzyjnego – tłumaczy psycholog biznesu z SWPS. – Nie poddaje dokładnej analizie wszystkich alternatyw. Raczej opiera się na prostych regułach decyzyjnych – heurystykach. Może to doprowadzić do pomijania ważnych informacji i podejmowania niekorzystnych decyzji z perspektywy celów firmy. „Przy niskiej odporności pojawiają się reakcje emocjonalne tzn. dystansowanie się, unikanie, samoobwinianie, zbyt duża samokontrola, usilne poszukiwanie wsparcia społecznego”, co „w prostej linii prowadzi do chorób psychosomatycznych (zawałów, raka). Bardzo częstych przypadłości wśród biznesmenów – niezależnie od ich wieku” – pisze na portalu www.exporter.pl Agnieszka Zielonka-Sujkowska z Ośrodka Psychologiczno-Pedagogicznego RAZEM w Gdyni. GDY NIE WIEM JAK POMÓC, NIE PRZESZKADZAM Pytanie podstawowe brzmi zatem: jak zoptymalizować poziom stresu w firmie i to zarówno w kadrze kierowniczej, jak i wśród pracowników, aby motywował do bardziej efektywnego działania, a nie niszczył zdrowia? – Niestety, nie ma na to prostej recepty – uważa Jakub Traczyk. – Pomóc może zidentyfikowanie źródeł stresu i zdobycie dodatkowych informacji o powodach jego występowania. Pomocne może być też stworzenie planów i algorytmów działania, tak by stres nie wpływał na podejmowanie szybkich i często nieprzemyślanych decyzji. Zdaniem Leszka Waliszewskiego, lekarstwem na problemy w firmie, powodujące zbyt wysoki poziom stresu, jest dobre, perspektywiczne zarządzanie. – Dobrze jest wiedzieć, od czego zależy bezpieczeństwo firmy, jej stabilność i rozwój – przekonuje prezes FA Krosno. – Trzeba starać się nie doprowadzić do sytuacji, kiedy niepowodzenie może „powalić” firmę. Jeżeli dochodzimy do takiej granicy, jest to poważny błąd w zarządzaniu. Chodzi o taki margines bezpieczeństwa, gdy niepowodzenie nie grozi destabilizacją firmy. Waliszewski podaje prosty przykład: – Jeżeli mamy tylko jednego klienta, to jego strata oznacza likwidację firmy. Tak samo, jeżeli mamy 2-3 klientów, to strata jednego z nich powoduje bardzo duże zachwianie i prawdopodobnie również upadek firmy. Jeżeli natomiast mamy kilkunastu klientów i dobrze rozłożone proporcje pomiędzy nimi, to strata któregoś z nich jest może bolesna, ale nie zachwieje stabilnością firmy. To pozwala obniżyć poziom stresu u menedżera i w zespole.

92

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

Druga niezwykle istotna sprawa to, zdaniem Waliszewskiego, umiejętność wyczuwania przez menedżera, czego potrzebuje zespół: zmotywowania czy wręcz przeciwnie – obniżenia poziomu stresu. – W General Motors mieliśmy menedżerów starego typu, którzy w sytuacjach trudnych jeszcze podnosili napięcie, powodując zwiększenie stresu – opowiada prezes FA Krosno. – Uważam, że trzeba planować kilka ruchów do przodu, przewidywać i zastanawiać się, czy zespół potrzebuje więcej motywacji, bo atmosfera w firmie jest letargiczna i pracownicy nie zdają sobie sprawy z zagrożenia, czy też poziom stresu jest już wysoki i widać, że ludzie mają problemy z zarządzaniem tym stresem. W pierwszym przypadku trzeba nieco podnieść poziom stresu, w drugim – obniżyć go. Dobry menedżer potrafi wyczuć, co w danym momencie jest potrzebne. Jednakże, twierdzi Waliszewski, nie zawsze wiadomo, jak obniżyć poziom stresu w firmie. – Wówczas – opowiada – stosuję zasadę: „jeżeli nie wiem jak pomóc, to nie przeszkadzam”. WARTO PRACOWAĆ NAD NAWYKAMI I REAKCJAMI Andrzej Lesiak, aby u siebie w firmie sprowadzić stres do minimum, przyjął strategię, by ludzie nie bali się popełniać błędów. – Traktujemy popełnianie błędów jako naturalną część działalności biznesowej – tłumaczy. – Jeżeli został popełniony błąd, to wolę, by ludzie mieli wewnętrzne poczucie odpowiedzialności za konsekwencje tego błędu. By czuli się wewnętrznie zobowiązani do tego, by tę sytuację naprawić. Granicą tolerancji dla błędów jest sytuacja, kiedy pracownik nie uczy się na własnych błędach. Jest to na pewno powód do męskiej rozmowy, za którą mogą pójść konsekwencje dyscyplinarne. Oczywiste jest też, że jeżeli było to działanie z premedytacją, to nie mówimy już o błędzie, tylko o nieuczciwości i nielojalności. Jeżeli oprzemy się na zaufaniu do drugiego człowieka i wewnętrznej motywacji, to poziom niepotrzebnego stresu można efektywnie zredukować. Szef firmy DIGIT-AL uważa, że nie ma „złotej recepty” na sytuacje kryzysowe. – Jedyne, co możemy zrobić, to pracować nad naszymi nawykami myślowymi i reakcjami – podpowiada. – Jeżeli ktoś ma skłonność zamartwiania się, to poważny problem może sparaliżować jego myślenie. Natomiast jeżeli zbudujemy w sobie nawyk traktowania problemów jako wyzwań i jednocześnie pozbędziemy się lęków, które nas paraliżują, jeżeli wypracujemy w sobie taki sposób myślenia, że robimy to, co jest w naszej mocy, a nie tracimy czasu i energii, by zamartwiać się tym, na co i tak nie mamy wpływu, da to nam poczucie spokoju i możliwość efektywnego działania. Dosyć ważne jest też filozoficzne podejście do biznesu i do naszej w nim roli. W sytuacji, kiedy coś nam w danym przedsięwzięciu nie wyjdzie, mocniejsze osadzenie w zasadach życiowych, którymi się kierujemy, również da nam poczucie spokoju, które pozwala przezwyciężyć złe nastroje. Andrzej Lesiak proponuje także ćwiczenie polegające na tym, by wytrwać 24 godziny bez żadnej negatywnej


DZIAŁANIE kryzysowe

Leszek Waliszewski.

emocji. – Zazwyczaj za pierwszym razem się nie uda – przyznaje. – Natomiast robiąc to ćwiczenie uświadamiamy sobie, że w wielu przypadkach działamy jak automaty, że zdarzenie, do którego moglibyśmy podejść spokojnie, z poczuciem humoru, jest w stanie wyprowadzić nas z równowagi. Jeżeli zdamy sobie sprawę, że wpędziliśmy się w spiralę obwiniania, zdenerwowania, wtedy przychodzi refleksja, że możemy wybrać naszą reakcję na daną sytuację. Właściciel firmy DIGIT-AL uważa, że – oprócz chodzenia na siłownię i innych praktyk związanych z dbaniem o kondycję fizyczną – warto też dbać o nasz „umysłowy fitness”. Najlepiej ćwiczyć w sytuacjach, które nie są szczególnie stresowe, bo wtedy mamy więcej czasu, by zbadać reakcje naszego umysłu. – W sytuacji stresowej uruchamiają się nasze nawyki – mówi Lesiak. – Dlatego ważne

jest uświadomienie sobie, że nawyki myślowe są częścią naszego życia, a regularna praca nad ich kształtowaniem stanowi o sile naszego charakteru i skuteczności działania. WENTYLE BEZPIECZEŃSTWA Dobrym sposobem obrony przed niszczącym stresem jest posiadanie przez menedżera własnego wentylu bezpieczeństwa. Co może być takim wentylem? Np. hobby, niekoniecznie związane z wykonywaną pracą; wysiłek fizyczny (jogging, siłownia, tenis itp.), posiadanie kogoś (rodzina, przyjaciele), z kim można szczerze porozmawiać o swoich problemach. Może on też w czasie dnia intensywnej pracy zająć się przez chwilę czymkolwiek, co pozwoli oderwać myśli od problemów w firmie. ■

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

93


AUTO

Moto show

W GENEWIE Targi motoryzacyjne w Genewie pokazały, że dotychczasowe trendy w motoryzacji utwierdziły się. Koncerny stawiają na bezpieczeństwo, ekologię i wydajność swoich samochodów. Genewska impreza jest pierwszym europejskim wydarzeniem w kalendarzu miłośników motoryzacji, więc producenci przygotowują się do niej ze szczególną uwagą, a wielu właśnie w Szwajcarii decyduje się po raz pierwszy pokazać swoje nowe modele. Tak było i tym razem na 83. edycji Międzynarodowego Salonu Motoryzacji. Przez dziesięć dni, od 7 do 17 marca br., Genewę tłumnie odwiedzali pasjonaci motoryzacji. Organizatorzy oszacowali, że 900 modeli, w tym ponad 130 samochodowych premier, oglądnęło ok. 700 tys. osób. A odwiedzający mieli co podziwiać. Samochody koncepcyjne, małe elektryczne samochodziki przyszłości, supernowoczesne sportowe auta, a wśród nich to, które wzbudziło największe zainteresowanie w Genewie – Lamborghini Veneno, które do „setki” przyspiesza w zapierające dech w piersiach i wciskające w fotel 2,8 sekundy. Nowe Lamborghini powstało z okazji 50-lecia firmy i jest bardzo elitarnym modelem – kosztuje 3 mln euro i będą je miały tylko cztery osoby na świecie. Ogłoszono też wyniki konkursu Car of the Year 2013, w tym roku został nim Volkswagen Golf 7. POTĘGA POD MASKĄ Producenci robią, co mogą, by na targach zadziwić branżę motoryzacyjną. W Genewie nowości było mnóstwo, odwiedzający hale wystawiennicze mogli podziwiać pojazdy, które dopiero trafią do salonów. Producenci zazwyczaj uchylają rąbka tajemnicy przed targami i publikują zdjęcia katalogowe, ale są i tacy, którzy wolą trzy-

mać wszystkich w niepewności i dopiero w czasie targów pokazują swoje premiery. Ogromne zainteresowanie wzbudziło nowe Ferrari, które nazywa się laFerrari i powstanie go tylko 499 sztuk. Pod maską umieszczono potężny silnik V12 o pojemności 6,3 litra i 790 KM, a wspomaga go silnik elektryczny o mocy 160 KM. Jeszcze większą moc, bo aż 916 KM, ma najnowsza propozycja Mclarena, model P1. Wśród sportowych aut pojawił się też m.in. kabriolet Chevrolet Corvette Stingray, Alfa Romeo 4C i Porsche 911 GT3. EKOLOGIA I OSZCZĘDNOŚĆ Nurt Eko w tej branży rozwija się od kilku dobrych lat i choć niektórym wydawało się, że to tylko fanaberia koncernów i sposób „podejścia” klientów, to okazuje się, że „zielona motoryzacja” ma się coraz lepiej. Dziś nie ma chyba żadnej marki, która nie próbowałaby szukać sposobów, by jej modele były bardziej przyjazne środowisku naturalnemu. Jedni tworzą małe elektryczne samochodziki, które w założeniach mają być przyszłością motoryzacji, ale zdecydowana większość producentów stara się postawić znak równości między ekologią i wydajnością swo-


AUTO ich samochodów. Volkswagen np. zaprezentował prototyp auta dostawczego z napędem elektrycznym e-Co-Motion oraz Golfa GTD z lekką karoserią i superwydajnym silnikiem, który zwiększa osiągi i równocześnie obniża zużycie paliwa. Audi z kolei pokazało hybrydę elektryczną A3 Sportback E-tron oraz A3 G-tron, który może być napędzany benzyną, gazem ziemnym lub e-gazem wytwarzanym przez Audi. Natomiast Citroen pochwalił się nowinką – napędem hybrydowym benzyny i sprzężonego powietrza. Według francuskiego producenta, ta technologia obniża zużycie paliwa w mieście o ok. 45 proc. Łączenie ekologii z wydajnością to wyjście naprzeciw potrzebom klientów, którym, owszem, dobro środowiska na sercu leży, ale kochają też tradycyjną motoryzację. Dlatego właśnie producenci robią co mogą, aby ich silniki, zużywając mniej paliwa, miały doskonałe osiągi. Tegoroczne targi w Genewie pokazały, że całkiem dobrze im to wychodzi. BEZPIECZEŃSTWO NAJWAŻNIEJSZE Oczkiem w głowie koncernów jest też bezpieczeństwo osób podróżujących ich samochodami. Mnóstwo nowości w tej dziedzinie wprowadza m.in. Volvo, które w Genewie zaprezentowało system „Active High Beam Control System”, dzięki któremu „długie” światła nie oślepiają kierowców jadących z naprzeciwka i nie trzeba ich wyłączać. Drugą nowością jest system rozpoznawania rowerzystów, który w razie zagrożenia potrafi nawet automatycznie zatrzymać auto. Nissan stosuje już systemy „Around View Monitor”, który daje możliwość „widzenia dookoła głowy” oraz rozwiązanie, które powiadamia kierującego, że pojazd znajduje się za blisko innych obiektów.

Natomiast system rozpoznający zwierzęta i zapobiegający zderzeniom z nimi pokazało BMW. Jaki obraz motoryzacji dały genewskie targi? Z pewnością potwierdziły dotychczasowe trendy – ekologię, bo aż 10 proc. wszystkich pokazanych aut było proekologicznych, nacisk na bezpieczeństwo pojazdów i ich wydajność oraz rosnącą popularność miejskich crossoverów. I co widoczne jest coraz bardziej nie tylko w motoryzacji, że w siłę rosną Chińczycy, którzy w Genewie dali się poznać jako silna konkurencja dla światowych koncernów. ■

Tekst Anna Olech Fotofrafie Archiwum International Moto Show Genewa 2013


MOTORYZACJA Generał Tomasz Bąk w Muzeum Techniki i Militariów w Rzeszowie.

SAMOCHODY ZABYTKOWE

– pasja i inwestycja

Mogą być obiektem fascynacji, wyznacznikiem przynależności do elity, marzeniem z dzieciństwa albo sposobem na inwestowanie pieniędzy. Zabytkowe pojazdy to zdaniem ekspertów finansowych, obok win i dzieł sztuki, najlepszy sposób na osiągnięcie największych zysków. W Polsce rynek rozwija się coraz dynamiczniej, na Podkarpaciu również, choć w naszym regionie wciąż więcej jest pasjonatów niż inwestorów.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak Zainteresowanie pojazdami zabytkowymi w Polsce rośnie i to szybko. Co prawda daleko nam jeszcze do krajów Europy Zachodniej czy Stanów Zjednoczonych, ale jednak zmianę widać. Z badań przeprowadzonych m.in. na zlecenie brytyjskiego dziennika The Guardian wynika, że w ostatnich latach inwestowanie w klasyczne samochody jest równie opłacalne jak w wina czy dzieła sztuki. Czy to możliwe? Okazuje się, że jak najbardziej. Szacuje się, że

96

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

europejski rynek obrotu zabytkowymi samochodami i częściami zamiennymi to ok. 20 mld euro rocznie. Co zatem kupują zwolennicy takiej formy lokowania pieniędzy? Marzeniem wielu kolekcjonerów są drogie marki, jak Rolls-Royce, Jaguar, BMW, Aston Martin, Porsche czy Ferrari, oczywiście w odpowiednim wieku, bo z takimi klasykami jest jak z winem – im starsze, tym lepsze. Bardzo poszukiwane są pojazdy sprzed II wojny światowej, ale wartość


MOTORYZACJA

Dr Arkadiusz Bielecki przy Wyllisie MB.

pojazdów wzrasta też, gdy pochodzi on z krótkiej, limitowanej serii. Ceny odrestaurowanych samochodów to kwestia bardzo indywidualna, często trzymana w tajemnicy przez kupujących i sprzedających. – Jest grupa ludzi, którzy traktują to tylko jako rodzaj w miarę bezpiecznej inwestycji i są pasjonaci, dla których kwestia inwestowania pieniędzy jest dodatkową, a są i tacy, którzy na cenę nie patrzą wcale – mówi Paweł Hoffman z Automobilklubu Rzeszowskiego i organizator Podkarpackiego Rajdu Pojazdów Zabytkowych. – Ci ostatni często mają samochody tanie, nierzadko bardzo ciekawe modele. To są zazwyczaj ludzie bardzo młodzi, którzy dopiero zaczynają swoją przygodę z zabytkowymi autami. Są też kolekcjonerzy, również w naszym regionie, którzy inwestują w ten sposób pieniądze, ale nigdzie się nie pokazują, nikt nawet nie wie, jakie samochody mają.

SAMOCHÓD BONDA

i polska Syrenka

Co można znaleźć w garażach miłośników klasycznej motoryzacji? Tak naprawdę wszystko, co jest zabyt-

kiem. U prawdziwych pasjonatów wybór zależny jest od ich upodobań. Ci, którzy stawiają na zarobek (przez pasjonatów nazywani wprost handlarzami) wybierają te modele, które mają wzięcie, które jak najszybciej znajdą nabywcę. – Wśród ludzi, którzy chcą kolekcjonować samochody głównie ze względu na inwestowanie pieniędzy, „ulubieńcami” są mercedesy wyższej klasy. Bardzo popularne w Polsce to mercedesy pagoda, otwarte kabriolety z lat 60. ubiegłego wieku, są też wersje sportowe mercedesów z lat 50. Do tej grupy dochodzą cadillaki i brytyjskie samochody z wyższej półki. U pasjonatów i kolekcjonerów można spotkać przeróżne samochody: małego fiata, syrenkę, ale wśród nich może też stać mercedes, Cadillac i jakiś bardzo rzadki samochód. Popularne są też samochody, które są na tzw. przełomie, nie są jeszcze zabytkowe, nie są zbyt cenne, ale ich wartość może bardzo wzrosnąć. Takimi samochodami były syrenki, które można było kupić za 300 zł, a w ciągu 2 - 3 lat ich wartość bardzo wzrosła. W tej chwili np. syrenę 103 w dobrym stanie rzadko można kupić poniżej 8 tys. zł. Podobna sytuacja jest dziś z polonezami, szczególnie rodzynkami, jak np. polonez 2000, i rosyjskimi samochodami, które kilka lat temu kosztowały niewielkie pieniądze, a obecnie ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

97


MOTORYZACJA za wołgę trzeba zapłacić duże pieniądze, a szczególnie za duże limuzyny, którymi jeździli prominenci PRLu – mówi Paweł Hoffman. Wyznacznikiem wartości samochodów zabytkowych jest też ich liczba na rynku. – Im mniej danych modeli było wyprodukowanych, tym z reguły wartość tych samochodów też jest wyższa. Choć nie zawsze. Jestem właścicielem mikrusa, rzeszowsko-mieleckiego produktu, których wyprodukowano 1728 sztuk, więc niewiele, ale zawrotnej sumy raczej on nie osiągnie – przyznaje Hoffman, który wraz z żoną jest właścicielem m.in. wspomnianego mikrusa MR 300, syreny 103, MG, moskwicza. A ulubiony? – Zawsze inny. W tej chwili polonez 2000 rally – odpowiada Paweł.

PODZIELIĆ SIĘ

miłością do aut

Popularność samochodów zabytkowych rośnie błyskawicznie, szczególnie w ciągu ostatnich kilku lat. Coraz więcej jest rajdów samochodów zabytkowych, pokazów, parad i muzeów tworzonych przez miłośników motoryzacji, którzy chcą podzielić się swoją pasją z innymi. W Rzeszowie od kilku lat działa wspaniałe Muzeum Techniki i Militariów, w którym znaczącą część ekspozycji stanowią właśnie klasyczne pojazdy. Wspólnie z żoną założył je generał Tomasz Bąk, były dowódca 21. Brygady Strzelców Podhalańskich, obecnie dyrektor Instytutu Studiów nad Terroryzmem w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. – Kolekcja składa się z 44 najróżniejszych zabytkowych pojazdów, począwszy od pojazdów osobowych, poprzez motocykle, motorowery, na pojazdach policyjnych, wojskowych czy strażackich kończąc. Zaczęło się przed laty od skromnego nabytku – syreny 105. Początkowo myślałem, że będę miał może jeden, może dwa, może trzy pojazdy, ale tak się rozpędziłem, że zrobiło się ich 44. Wtedy też powstała idea tworzenia muzeum, w którym pokazujemy swoje pojazdy, ale to również miejsce dla tych, którzy mają jakieś ciekawe zabytki, dobrze odrestaurowane, a nie mają miejsca, aby je przechowywać. Jest kilku kolekcjonerów, którzy w naszym muzeum trzymają swoje eksponaty. Są to nawet pojazdy z lat 20., 30. ubiegłego stulecia – mówi gen. Bąk. Rzeszowskie muzeum powstawało szybko i dosłownie od zera. Determinacji wymagał sam remont budynków po dawnym Zespole Szkół Kolejowych, przekazanych przez miasto, które były w opłakanym stanie. Dziś muzeum przygotowuje się do trzeciej już Nocy Muzeów i wspólnie z Uniwersytetem Rzeszowskim Dni Historyka, a założyciel przyznaje, że zaczyna brakować miejsca na eksponaty, których wciąż przybywa. Placówka pod patronatem Muzeum Wojska Polskiego działa bardzo prężnie, wspiera ją powołana Fundacja „Muzeum Techniki i Militariów”, bo niestety na pomoc ze strony ministerstwa kultury liczyć nie może. Muzeum nie prowadzi też działalności gospodarczej, ekspozycję można oglądać za darmo, a wszystko, co dobrego dzieje się w muzeum, dzieje się dzięki pracy i pomocy miłośników motoryzacji. – Podjęliśmy się też

98

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

idei resocjalizowania więźniów, a Zakład Karny w Załężu przysyła nam codziennie trzech osadzonych, którzy pracują w naszym muzeum, pomagają, poznają historię zabytków, są już nawet tak ambitni, że zaczęli sami oprowadzać wycieczki. Jeden z nich obiecał, że gdy tylko wyjdzie na wolność, to na pewno będzie chciał dołączyć do nas i z nami działać. To cieszy, że takie obcowanie z pojazdami, z historią, z młodzieżą, potrafi ludzi zmienić – opowiada gen. Tomasz Bąk. Były dowódca „Podhalańczyków” chętnie dzieli się swoją miłością do motoryzacji. A bardziej prywatnie? – W lecie lubię czasem wsiąść do mojego ulubionego citroena 2CV, zrolować dach do tyłu, posadzić psa na przednim siedzeniu i jechać. Oczywiście wszyscy się oglądają. Kiedyś nawet pojechaliśmy z żoną tym citroenem do jej rodziców do Stalowej Woli. Zostawiliśmy go przed blokiem i niestety wizyta się nie udała, ponieważ od razu musieliśmy zejść do samochodu, bo przyciągnął taki tłum ludzi, że baliśmy się, że coś zostanie uszkodzone – wspomina.

MARIAŻ MEDYCYNY

z motoryzacją

– Od dziecka lubiłem samochody, nawet wahałem się czy iść do technikum samochodowego, czy na medycynę, z którą byłem związany poprzez ojca, który był lekarzem – opowiada dr Arkadiusz Bielecki, ortopeda, dyrektor Szpitala im. Św. Rodziny w Rudnej Małej. – Ostatecznie poszedłem na medycynę, ale żeby być blisko mechaniki wybrałem ortopedię, gdzie też posługujemy się śrubokrętami, wiertarkami, wkręcamy śruby. Takie majsterkowanie pod okiem doświadczonych mechaników przed laty, gdy nie było dostępu do części i trzeba było samemu wszystko dorabiać, naprawdę dużo dało mi później w pracy zawodowej. Wbrew pozorom, jest sporo podobieństw – zarówno w aucie są śruby, jak i w ortopedii, i w samochodzie czasem trudno śrubę odkręcić, i z kości, gdy zarośnie, też bywa trudno. W obydwu przypadkach ważna jest cierpliwość i doświadczenie, bo każdy gwałtowny ruch może się źle skończyć. I jak życie pokazało, związek medycyny i motoryzacji okazał się nie tylko całkiem szczęśliwy, ale i bardzo owocny. Arkadiusz Bielecki: – Pasja do samochodów pomogła mi rozwoju mojej kariery zawodowej. Przed 20 laty przez przypadek poznałem się z pewnym chirurgiem kolana, bardzo znanym w Niemczech, konsultantem naukowym firmy Aesculap, z którą współpracowaliśmy. Przyjechał tu na konferencję i w trakcie rozmowy powiedziałem mu, że bardzo lubię stare samochody. A on na to, że to świetnie, bo ma kolekcję starych sportowych samochodów. Zaprosił mnie do siebie, żebym ją obejrzał. I tak się zaczęło. Do tej pory utrzymujemy kontakty, jeżdżę do niego raz do roku podglądać nowinki z ortopedii. Bardzo dużo nauczyłem się od niego w artroskopii kolana. Zacząłem artroskopię w Rzeszowie w 1993 roku, gdy rozwijała się ona tylko w Poznaniu, Warszawie i Piekarach Śląskich. A ja dzięki niemu miałem dostęp do najświeższych technologii me-


Paweł Hoffman – organizator Podkarpackiego Rajdu Pojazdów Zabytkowych. dycznych i operacyjnych, i uczyłem się od jednego z najlepszych w tej dziedzinie. Wspólne rozmowy o samochodach stworzyły między nami więź. W trakcie operacji koledzy z Niemiec zawsze stali pod ścianą, a ja bezpośrednio za jego plecami, później szliśmy na obiad i jeździliśmy jednym z jego samochodów. To są przyjaźnie i więzi, których nie da się kupić. W garażu dra Bieleckiego (choć, jak przyznaje, częściej u mechaników) stoją trzy zabytkowe auta, szczególnie ważny jest wyllis MB. To samochód, którym w czasie II wojny światowej jeździli amerykańscy żołnierze. – Bardzo mi się ten samochód podobał, jego wygląd, sposób poruszania się po terenie – opowiada Bielecki. – To tak naprawdę pierwszy samochód terenowy. Lubię go za prostotę, do tego świetnie jeździ, ma doskonałe właściwości terenowe, jest dobrze zaprojektowany i niezawodny. Marzyłem o nim oglądając, jako chłopiec, filmy wojenne, w których często ten samochód występował, np. „Złoto dla zuchwałych”. Kiedyś nie było mnie na niego stać, a teraz sprowadziłem go ze Stanów dzięki pomocy kolegi. Rekonstrukcja trwała ok. 4 lat i to dzięki kolegom mechanikom-pasjonatom, którzy też lubią stare samochody. To oczywiście dużo tańsze niż gdybym zlecił to firmie, która zrobiłaby wszystko od początku do końca, a poza tym gdyby ktoś nie włożył w to serca, to nie byłoby to tak doskonale zrobione, jak jest.

Drugą miłością motoryzacyjną dyrektora szpitala z Rudnej Małej jest ponad czterdziestoletni SAAB. – Zawsze marzyło mi się wzięcie udziału w historycznym rajdzie Monte Carlo, więc szukałem samochodu, który kiedyś brał udział w rajdzie Monte Carlo. Jeden z kolegów z Automobilklubu, powiedział, że ma SAABa 96 V4 Monte Carlo z 1967 roku, a on sam nie będzie go remontował, więc kupiłem go od niego i powoli, z kolegami mechanikami oraz blacharzami odremontowaliśmy go. Ale takie samochody cały czas wymagają troski. Najczęściej nie stoją w moim garażu, ale przebywają u któregoś z zaprzyjaźnionych mechaników – mówi dr Arkadiusz Bielecki. Czy miłośnik zabytkowych samochodów bierze pod uwagę możliwość sprzedaży swojego auta? Owszem, ale tylko i wyłącznie w wyjątkowych sytuacjach. Większość z nich przyznaje, że gdyby zmusiła ich do tego życiowa sytuacja, to zrobiliby to, ale to naprawdę ostateczność. – Jeśli dochodziłem do takiego zdania, to tylko wtedy, gdy byłem już zmęczony utrzymaniem tej kolekcji, ale na szczęście takie myśli szybko odchodziły i nigdy tego nie zrobiłem. Przecież oprócz pracy włożyłem w to dużo serca. Pomysłami wspiera mnie moja żona, którą początkowo wciągnąłem w to troszkę „na siłę”, ale teraz podsuwa mi dużo ciekawych pomysłów, które realizujemy w muzeum. A poza tym czuję słabość do takich pojazdów. Gdy widzę stary samochód, to prawie mdleję – śmieje się gen. Bąk. ■

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

99


Nowoczesne rozwiązania w budownictwie domów i mieszkań

Nowocześniej, oryginalniej, wygodniej, ekologiczniej, ładniej od innych – tak chcielibyśmy mieszkać i nie ma się temu co dziwić. Nie są to żadne fanaberie, lecz oczekiwania osób bardziej wymagających i świadomych swoich potrzeb. Stąd w Rzeszowie i okolicach z każdym rokiem przybywa domów według indywidualnych projektów, zadziwiających architekturą i wyróżniających się w krajobrazie zdominowanym przez „domy z katalogu”. Powoli – na nieco bardziej zindywidualizowaną – zmienia się także sceneria osiedli domków jednorodzinnych. W Rzeszowie pojawia się coraz więcej inwestycji w budownictwie mieszkaniowym, nazywanych przez inwestorów apartamentami, ale w mieście nadal dominuje zabudowa wysoka; nie ma tutaj też osiedla apartamentowców z prawdziwego zdarzenia, które architektonicznie „ożywiłoby” miasto.

Tekst Katarzyna Grzebyk Wizualizacje Pracownia Projektowa Architektoniczno-Budowlana Orlewski; Interium Projekt Piotr Orlewski, właściciel Pracowni Projektowej Architektoniczno-Budowlanej Orlewski, zauważa, że trend na posiadanie domu według indywidualnego projektu, wyróżniającego się spośród innych, istniał niemal od zawsze, jednak w ostatnich latach przybrał na sile. Ma na to wpływ dużo większe grono klientów bardziej wymagających, dla których produkt gotowy, z katalogu, nie jest zadowalający. – Tacy klienci oczekują czegoś innego, czegoś, co jest zgodne z ich oczekiwaniami i gustami. Co więcej, klienci zastrzegają u projektanta brak możliwości powielania projektu ich wymarzonego domu – potwierdza Piotr Orlewski. Zdaniem architekta, są to ludzie zamożni, dla których cena projektu, jak i późniejszej jego realizacji nie gra roli; ludzie mający jasno sprecyzowane potrzeby mieszkaniowe (i nie tylko) wynikające z obserwacji tego, co dzieje się na świecie; ludzie, którzy chcą przenieść na swój grunt pewne pomysły i rozwiązania z innych krajów, z obcej kultury. – Chcą realizować swoje marzenia, a taką możliwość daje im jedynie projekt indywidualny – wyjaśnia Piotr Orlewski. – Oczekiwania są przeróżne i dotyczą nie tylko architektury, ale i funkcji, jaką budynek ma pełnić.

Dom szyty na miarę Oprócz typowych dla każdego domu pomieszczeń jak kuchnia, jadalnia, hall, salon, łazienka i sypialnia (mających znacznie większą powierzchnię niż w przypadku zwykłego domu jednorodzinnego), w rezydencjach czy domach według indywidualnego projektu znajdują się pomieszczenia „ekstra”. Są to duże garderoby, przestronne pokoje kąpielowe łączące funkcję sypialni i łazienki (ewentualnie sypialnie z własnymi łazienkami), gabinety, pracownie do hobby, sporych rozmiarów biblioteki, specjalne pokoje do zabawy dla małych dzieci czy pokoje sportowe. Wymogiem jest

100

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2013

również obszerna część rekreacyjno-sportowa. Standardem są baseny, sauny, jacuzzi, siłownie, oranżerie i pokoje do bilardu, ale pojawiają się także: bary, sale kinowe, sale bankietowe, groty solne, solaria czy małe obserwatoria astronomiczne, które mają zapewnić właścicielom większość atrakcji bez wychodzenia z domu. Trzeba też zaznaczyć, że domy takie buduje się z materiałów najlepszej jakości i wyposażone w najnowsze rozwiązania technologiczne. Piotr Orlewski dodaje, że warunkiem właściwej prezencji domu według indywidualnego projektu jest odpowiednia działka i jej lokalizacja. – Od działki wszystko się zaczyna. Projekty domów na specjalne zamówienie zwykle są bardzo duże, choć niekoniecznie, bo zdarzają się osoby mające odpowiednie fundusze, które życzą sobie dom średniej wielkości – wyjaśnia architekt. – Trudno też wskazać konkretne lokalizacje w naszym regionie, gdzie powstają podobne inwestycje, bo jak już wspominałem, trend utrzymywał się od zawsze. Klienci zwykle wybierają działki z dobrą dostępnością komunikacyjną i walorami widokowymi. Ponieważ Rzeszów leży w kotlinie z otaczającymi go od południa wzniesieniami, dużą popularnością cieszy się Słocina, Budziwój oraz Tyczyn.

Deweloperzy bardziej się liczą ze zdaniem klientów Jak przyznaje nasz rozmówca, także deweloperzy powoli starają się uwzględniać potrzeby bardziej wymagających klientów. Na małych osiedlach domków jednorodzinnych nadal dominuje typowa zabudowa, z 4 - 6 różnymi projektami domów do wyboru, więc trudno tu mówić o nowatorskich rozwiązaniach w zakresie architektury. Trzeba jednak przyznać, że są deweloperzy, którzy dbają o to, by budowane przez nich domy były wykonane z dobrej jako-


ARCHITEKTURA ści materiałów i można było zaliczyć je do energooszczędnych. – Oczywiście, są takie przypadki, że inwestor zgłasza się do dewelopera, aby wybudował mu dom, uwzględniając jego pomysły i sugestie także w zakresie architektury. Zwykle są to osoby, które np. przebywają za granicą i nie mają czasu na procedury administracyjne, więc oczekują produktu gotowego. Elżbieta Hap-Susik, właścicielka pracowni Interium Projekt z Rzeszowa, również zauważa, że deweloperzy zdają sobie sprawę z tego, że na atrakcyjność danej inwestycji wpływa jej wyjątkowość i w związku z tym starają się, by ich obiekty wyróżniały się bodaj ciekawym detalem na elewacji. – Wiele nowych inwestycji deweloperskich, również w Rzeszowie, ma taki drobiazg odróżniający je od pozostałych. Na przykład stosowanie większych okien, które montowane są nawet w blokach z bardzo niewielkimi powierzchniowo mieszkaniami. Jest to zabieg, który na pierwszy rzut oka bardzo uatrakcyjnia wnętrza, optycznie je powiększa, dodaje „oddechu”. Niestety, w niedużych wnętrzach może okazać się to zgubne, ponieważ w ten sposób znacznie ograniczone są możliwości aranżacyjne. Okna zajmujące niemal całą ścianę wyłączają ją z możliwości zabudowy meblowej, a to często niemały problem przy niewielkim metrażu – wyjaśnia projektantka. – Charakterystyczne dla budownictwa deweloperskiego ostatnich lat jest także częste pozostawianie przestrzeni wewnątrz mieszkań i domów do aranżacji przez nowego właściciela. Niekiedy poza ścianami konstrukcyjnymi, we-

wnątrz budynków nie ma żadnych ścian działowych – dzięki czemu lokator może je ukształtować według własnych potrzeb, dzieląc przestrzeń, lub nie, tak jak zechce. W inwestycjach bardziej ekskluzywnych można również zaznaczyć przełamywanie tradycyjnych brył budynków, a co za tym idzie, pojawianie się nietypowych kształtów wnętrz, z kątami ostrymi czy zaokrąglonymi ścianami. Ważna jest także coraz większa dbałość deweloperów o wspólną przestrzeń budowanych osiedli, którą aranżuje się z dbałością o miejsca do wypoczynku, zabaw dzieci itp.

Zabudowa wysoka dominuje i ten trend się nie zmieni Elżbieta Hap-Susik twierdzi, że w architekturze mieszkaniowej duże znaczenie mają tendencje unifikacyjne. – Globalizacja dotyka każdej dziedziny współczesnego świata. Architektura również musiała się w pewnej mierze jej poddać. Widać to w sposób szczególny w budownictwie mieszkaniowym dedykowanym szerokiemu gronu odbiorców. W tej sferze zdecydowanie królują projekty katalogowe, powtarzalne. Charakteryzują się one stosowaniem tych samych materiałów, podobnymi bryłami i rozwiązaniami – mówi projektantka. W Rzeszowie do łask powróciła zabudowa wysoka, choć wcześniej deweloperzy chętnie budowali bloki czterokondygnacyjne. – Na powrót zabudowy wysokiej miało wpływ zderzenie z kosztami nabycia gruntów w atrakcyjnych ► Reklama

NOWE MIESZKANIA

W CENTRUM RZESZOWA 2 pokoje 183100 zł

Termin realizacji

II kwartał 2015

WARSZAWSKA-LUBELSKA www.developres.pl

e-mail: biuro@developres.pl

tel. +48 17 86 00 365


ARCHITEKTURA lokalizacjach. Łatwo policzyć, że bardziej opłaca się budowa bloków mających większą liczba kondygnacji. Takie budowy trwają na osiedlu Zawiszy i przy ul. Olbrachta, i ta tendencja nie zaniknie – wyjaśnia architekt. – Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na Capital Towers nad Wisłokiem.

jąc że projekt takiej inwestycji w Rzeszowie jest już gotowy, ale inwestor jeszcze nie zdecydował się na jego realizację. W Rzeszowie powstałoby może nie osiedle apartamentowców, ale jednostki sąsiedzkie obejmujące ok. 130 apartamentów znajdujące się w dobrej lokalizacji, w luźnym otoczeniu.

Apartamenty dla wymagających

Nowocześnie z zewnątrz, nowocześnie wewnątrz

Bardziej nowoczesne tendencje w budownictwie, zwłaszcza w bryłach architektonicznych i elewacji, można natomiast zauważyć w apartamentach, których w mieście pojawia się coraz więcej (choćby np. Osiedle Zielone Tarasy, Apartamenty nad Wisłokiem przy ul. Kwiatkowskiego czy budowane Apartamenty Zamkowe w sąsiedztwie mostu Zamkowego). Oczywiście, nie wszystkie mieszkania są apartamentami. W dużej mierze są to mieszkania o lepszym standardzie niż mieszkania w przeciętnych wieżowcach, o większym metrażu i ciekawszej architekturze, apartamenty natomiast inwestorzy zwykle lokują na dwóch poziomach na najwyższych kondygnacjach. Mimo że w Rzeszowie buduje się dużo, nadal nie ma osiedla apartamentowców z prawdziwego zdarzenia, które „ożywiłoby” krajobraz miasta. – Spa, basen i monitoring nie czynią osiedli mieszkaniowych osiedlami apartamentówców. O zakwalifikowaniu do tej kategorii decyduje widokowa lokalizacja oraz np. wewnątrzosiedlowy miniżłobek czy miniprzedszkole – tłumaczy Orlewski, dodaReklama

Trzeba pamiętać, że bardzo istotną kwestią jest korespondencja wnętrz domu, apartamentu lub mieszkania z otoczeniem zewnętrznym i elewacją. Wówczas odbiór całości jest spójny i niezakłócony. – Zdarza się oczywiście, że dany właściciel zechce świadomie i celowo przełamać lub skontrastować styl wnętrza ze stylem obiektu na zewnątrz, jednak są to przypadki rzadsze – tłumaczy Elżbieta Hap-Susik. – Inwestycje deweloperów w ostatnich latach utrzymane są głównie w nowoczesnej stylistyce. Dotyczy to szczególnie obiektów o wyższym standardzie. Wśród najchętniej wybieranych styli aranżacji wnętrz takich obiektów należy wymienić styl nowoczesny, ale zwykle delikatnie przełamany akcentami glamour, eko lub np. stylem skandynawskim. Zastosowanie stylu nowoczesnego jako bazy oraz wprowadzenie akcentów urozmaicających aranżację daje możliwość stylistycznej zgody z bryłą i otoczeniem zewnętrznym, przy jednoczesnym dookreśleniu wnętrza charakterem właściciela ■




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.