dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 4 (30)
Lipiec-Sierpień 2013
LUDZIE IT
Człowiek Polskiego Internetu
VIP TYLKO PYTA
PAWEŁ POTOROCZYN: Kultura to nie spisek pięknoduchów, to część ekonomii
Portret
WIESŁAW BANACH ŻYCIE WPISANE W SANOK polityka
Jak PiS przejął władzę na Podkarpaciu kultura
Uniwersytet Ludowy w Woli Sękowej motoryzacja
22. Rajd Rzeszowski moda
Kostium dnia codziennego
ARCHITEKTURA Wypisz, wymaluj nowoczesność ISSN 1899-6477
Na okładce
Mateusz Tułecki
VIP BIZNES&STYL Lipiec – Sierpień 2013
22-27 Paweł Potoroczyn: Kultura w Polsce generuje od 2 proc. do 4 proc. produktu krajowego brutto. Hojnie subsydiowane rolnictwo generuje 3 proc. PKB, a przemysł motoryzacyjny około 4%. Przy czym nakłady na kulturę w Polsce wynoszą zaledwie około 0,8 proc. budżetu państwa. Wniosek jest prosty: kultura jest rewelacyjnym interesem – tworzy miejsca pracy, jest nieszkodliwa dla środowiska, podnosi narodowe IQ, buduje markę narodową, jest jednym z najważniejszych parametrów decyzji o lokalizacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Kultura w wymiarze makroekonomicznym ma same zalety.
LUDZIE NOWYCH TECHNOLOGII
16 Mateusz Tułecki, twórca InternetBeta Człowiek Polskiego Internetu VIP TYLKO PYTA
22 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Pawłem Potoroczynem,
dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza Kultura to nie spisek pięknoduchów, to część ekonomii
SYLWETKI
30 Wiesław Banach Życie wpisane w Muzeum Historyczne w Sanoku
42 Aleksandra Wilczek-Banc Ślązaczka z Beskidu Niskiego, co serca stawia na nogi
RAPORTY i REPORTAŻE
56 Anna Koniecka rozmawia z Markiem Stefańskim Serce ciągnie mnie na Wschód
61 Galicja Przemyśl za Franciszka Józefa
68 Polityka Jak PiS przejęło władzę na Podkarpaciu 72 Biznes z klasą Męskie grzeszki KULTURA
50 VIP Kultura Uniwersytet Ludowy w Woli Sękowej
42 68 56
74
Lipiec – Sierpień 2013 STYL ŻYCIA
8
Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Wakacje w Bieszczadach to nie obciach
14
Dobre adresy Inspiracje w Ustrzykach Dolnych
82 Towarzyskie zdarzenia
50
FELIETONY
36
Krzysztof Martens Handel w niedziele i inne zakazy
38
Magdalena Zimny-Louis Holidej z przyjaciółmi czy szklana pułapka?
MODA
74 Kostium dnia codziennego 78 Lato wypełnione słodkim ekstraktem stylu
46
MOTORYZACJA
94 Rajd po rzeszowsku BUDOWNICTWO
100 Wypisz, wymaluj nowoczesność 104 Dach jak się patrzy 4
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
104 94
OD REDAKCJI
Fakt, że Sejm zawiesił zapisany w ustawie o finansach publicznych 50 proc. próg ostrożnościowy, którego zadaniem jest chronić państwo przed nadmiernym i niebezpiecznym zadłużaniem się, jest wyraźnym sygnałem, że w gospodarce jest źle, bardzo źle. Pieniędzy do podziału będzie jeszcze mniej niż w latach poprzednich, ale czy to oznacza, że będą wydawane rozsądniej i sensowniej? Jestem pewna, że nie. Taka myśl mi się nasuwa po rozmowie z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza, który od dobrych kilku lat zajmuje się promocją marki Polska na świecie i dysponuje twardymi liczbami. I co z tego, że kultura w Polsce generuje do 4 proc. Produktu Krajowego Brutto, czyli porównywalnie do rolnictwa i przemysłu motoryzacyjnego, skoro na statystyczną krowę w Unii Europejskiej, czyli także w Polsce, podatnik w ciągu roku płaci 400 euro, a na kulturę około 200 euro. Skąd takie różnice? Bo polityka ma to do siebie, że nie zawsze ulega tym lobbystom, którym trzeba, ale tym, z kim żyje w lepszej komitywie i z kim wiążą ją lepsze interesy. Własne, niekoniecznie wszystkich obywateli. Tym bardziej zastanawia mnie, dlaczego Galeria Beksińskiego w Sanoku, produkt na europejskim poziomie, który już ściąga, a w przyszłości ściągał będzie jeszcze więcej turystów i pieniędzy w okolice Sanoka, kosztowała nieco ponad 4 mln zł, z czego 900 tys. zł pochodziło z testamentu Zdzisława Beksińskiego, a na fontannę multimedialną w Rzeszowie, wydaje się 7 mln zł. Fontanna sama w sobie ładna, tylko jakie z niej korzyści, skoro przez pół roku w naszej szerokości geograficznej trzeba będzie ją zamykać, że już nie wspomnę o jakiejś głębszej jej wartości, niż tylko zawartość wody w niecce. No chyba, że ktoś uważa, że Sanok może się kojarzyć z Beksińskim i sztuką na europejskim poziomie, a Rzeszów, jak na Stolicę Innowacji przystało, będzie dumny z kładki i fontanny. Ale, żeby nie było tak całkiem źle i w kryzysowym nastroju, zawsze pozostaje wiara w ludzi. A Polak, także w Rzeszowie potrafi. Mateusz Tułecki od kilku lat organizuje w stolicy Podkarpacia InternetBeta, konferencję, na którą przyjeżdżają najważniejsi z branż w najróżniejszy sposób związanych z Internetem. Obrazowo mówiąc, najwięksi szczęściarze, bo przedstawiciele branży IT, która w czasach kryzysu jako jedna z nielicznych odnotowuje wzrost obrotów i zarobków. I aż boję się zapytać, jaką ewentualnie sumą władze Rzeszowa wsparły InternetBeta, który dla wielu ludzi był i jest kołem zamachowym ich zawodowej kariery, w Rzeszowie i na Podkarpaciu. ■
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
zespół redakcyjny fotograf
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz
Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
biuro reklamy
Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600
Przemysław Worwa przemek@vipbis.pl tel. kom. 512 760 033
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
RANKING VIP BIZNES&STYL
Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2013 W 2013 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, odbędzie się 23 listopada 2013 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2013, VIP Biznes 2013, VIP Kultura 2013 oraz VIP Odkrycie Roku 2013. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu.
NOMINACJE VIP POLITYKA
Władysław Ortyl,
VIP BIZNES
Adam Góral,
VIP KULTURA
Janusz Szuber,
marszałek województwa podkarpackiego
współzałożyciel i prezes Asseco Poland S.A.
Elżbieta Łukacijewska,
Janusz Zakręcki,
Lucyna Mizera,
posłanka PO do Parlamentu Europejskiego
prezes PZL Mielec
dyrektor Muzeum Regionalnego w St. Woli
Tadeusz Ferenc,
od trzech kadencji prezydent Rzeszowa
Zbigniew Rynasiewicz, poseł Platformy Obywatelskiej
Stanisław Ożóg, poseł Prawa i Sprawiedliwości
Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka
Tomasz Poręba,
poseł PiS do Parlamentu Europejskiego
znakomity sanocki poeta
Marta Półtorak,
Wiesław Banach,
właścicielka Millenium Hall
dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku
Adam i Jerzy Krzanowscy, współwłaściciele firmy „Nowy Styl”
Wiesław Grzyb,
założyciel i prezes Arkus -& Romet Group
Artur Kazienko,
prezes i właściciel Kazar Footwear
Wojciech Materna,
prezes „Informatyki Podkarpackiej”
Jan Gancarski, dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie
Wit Karol Wojtowicz,
dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie
Jerzy Ginalski,
dyrektor Muzeum Bud. Ludowego w Sanoku
Stanisław Piotr Makara,
dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie
Więcej informacji o rankingu na stronie www.biznesistyl.pl/rankingvip Typować i głosować we wszystkich czterech kategoriach można wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz vip@vipbis.pl. Zapraszamy do głosowania.
Mecenas Gali VIP-a
Sponsorzy główni Gali VIP-a
Sponsorzy Gali VIP-a
Patroni medialni Gali VIP-a
SALON opinii
DEBATA
BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”
Bohaterowie spotkania (od prawej): Andrzej Potocki, Grzegorz Chudzik i prowadząca Aneta Gieroń.
WAKACJE W BIESZCZADACH TO NIE OBCIACH Grzegorz Chudzik, naczelnik Grupy Bieszczadzkiej GOPR, radomiak, który życie związał z Bieszczadami i od 10 lat w Sanoku „gazduje” Grupie Bieszczadzkiej, oraz Andrzej Potocki, dziennikarz, reportażysta, autor ponad 20 książek o Bieszczadach i Beskidzie Niskim, byli gośćmi debaty – „Wakacje w Bieszczadach to nie obciach”, która w ogródku Kawiarni Wiedeńskiej w Rzeszowie odbyła się w ramach cyklu spotkań BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”. Bo Bieszczady to nie tyle kraina geograficzna, co klimat miejsca, którego nie znajdziemy nigdzie indziej na świecie, pod warunkiem, że wejdziemy na widokowy szczyt Dwernik – Kamień, spędzimy choć jeden dzień w Mucznem i dolinie górnego Sanu, a przed wyjazdem na chwilę przystaniemy w greckokatolickiej cerkwi w Łopience, która od XIII wieku była najważniejszym miejscem kultu maryjnego w Bieszczadach.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Bieszczady i Beskid Niski najatrakcyjniejszymi przymiotami Podkarpacia? To nie podlega dyskusji. Ale czy sami mieszkańcy Podkarpacia mają tego świadomość i czy świadomie oraz trafnie potrafimy te unikatowe miejsca promować w Polsce i na świecie?! – Mając do wyboru wczasy w Egipcie, albo w Turcji, oczywiście, wybieram Bieszczady i nie mam absolutnie żadnego poczucia obciachu, bo czy w Egipcie rozbiję namiot i przez trzy dni pobędę sam ze sobą, swoimi myślami, do tego w prawdziwej głuszy? Nie, a w Bieszczadach ciągle mam tę możliwość – mówił Andrzej Potocki. – Oczywiście, każdy człowiek musi szukać swojego miejsca. BO KTO DZIŚ PRZYJEŻDŻA W BIESZCZADY? – No właśnie – zastanawiał się Grzegorz Chudzik, naczelnik Grupy Bieszczadzkiej GOPR. – Chyba czas odcza-
8
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
rować mit, że są to dziewicze, dzikie góry, jak to zostało pokazane w słynnym filmie z lat 50. – „Ranczo Texas”, który był kręcony w Bieszczadach, a ten fałszywy obraz Dzikiego Zachodu pokutuje do dziś. Bieszczady i Beskid Niski są zaś wyjątkowym miejscem przyrodniczym, architektonicznym, kulturowym, z bardzo bogatą i złożoną historią pogranicza, które fascynuje wiele osób. Grzegorz Chudzik doskonale wie, co mówi, bo sam trafił w Bieszczady z niewielkiej miejscowości w pobliżu Radomia, Garbatki – Letnisko, jako kilkunastoletni uczeń z wycieczką szkolną i… góry stały się jego sposobem na życie. Początkowo to były wakacje w bazie namiotowej im. Żubra Pulpita w Ustrzykach Górnych, gdzie życie poznawał w towarzystwie… Jacka Kuronia, Seweryna Blumsztajna i wielu innych znanych polskich opozycjonistów. Z czasem został ratownikiem górskim, mężem dziewczyny wychowanej w tradycyjnym bojkowskim domu w Czarnej, w końcu szefem Grupy Bieszczadzkiej GOPR.
SALON opinii
– Bieszczady są wyjątkowe na wiele sposobów – przekonywał Andrzej Potocki. – Kiedyś to było jedyne w Polsce miejsce, gdzie nie było obowiązku pracy, dlatego przyjeżdżały tu „wyzwolone” osobowości i one tworzyły to miejsce. Być może wszędzie indziej powiedziałoby się o nich: bezdomni, menele, a tutaj byli częścią tego krajobrazu. Wielu z nich z czasem pisało wiersze, malowało, rzeźbiło, albo po prostu żyło blisko natury. Ja sam, choć pochodzę z Rymanowa, przesiąkłem Bieszczadami. Gdy przyjechałem do Leska w 1972 roku, chciałem stąd jak najszybciej wyjeżdżać. Po kilku latach coraz trudniej było mi sobie wyobrazić życie bez Bieszczadów. Te miejsca, ludzie, ukształtowali całe moje dorosłe i zawodowe życie. Ponad 20 książek, jakie napisałem, głównie o tematyce bieszczadzkiej, to też nie przypadek. BIESZCZADY TO COŚ WIĘCEJ NIŻ POŁONINY Dlatego dla jednych Bieszczady to wyjście na Połoninę Wetlińską i dzień spędzony w kłębiącym się tłumie turystów, a potem powrót wielką pętlą bieszczadzką do domu, ale dla coraz większej liczby turystów to miejsce nie tylko z odwiecznymi połoninami, ale i ciekawą przeszłością, którą warto odkrywać. – Dwernik – Kamień, Bukowe Berdo, Muczne – to są moje ukochane Bieszczady – wymieniał Grzegorz Chudzik, choć nie zapomniał o wstępie do Bieszczadów, czyli o Sanoku i Galerii Beksińskiego. Dla Andrzeja Potockiego najpiękniejsze w Bieszczadach są… dolina górnego Sanu, okolice nieistniejącej wsi Beniowa i grób hrabiny Klary Stroińskiej oraz malownicza dolina Caryńskiego z rozległymi, dzikimi łąkami na miejscu nieistniejącej już wsi. Są tam też dwie mini – jaskinie na wzgórzu koło Nasicznego. – Amatorom absolutnej ciszy i samotnej wędrówki od zawsze polecam Rudawkę Rymanowską, czyli Beskid Niski – dodał Andrzej Potocki. I wymieniał jeszcze wiele miejsc, których nie można nie zobaczyć w Bieszczadach i w Beskidzie. Choćby cerkiew w Łopience, ruiny zamku Sobień w dolinie Sanu, na terenie wsi Manasterzec, gdzie król Władysław Jagiełło bawił przy okazji wesela ze swoją trzecią żoną, Elżbietą z Pileckich Granowską; w koń-
cu piękna, XVII-wieczna synagoga w Lesku, w której dziś mieści się Galeria Sztuki z pracami bieszczadzkich artystów. Zdaniem Grzegorza Chudzika, Bieszczady – często zwane „kapuścianymi górami” – to nie tylko piękne, ale i niebezpieczne tereny. – Zdrowy rozsądek nigdy nie powinien nas opuszczać. Połoniny mogą się zdawać banalnie łatwe, ale w ponad 50-letniej historii bieszczadzkiego GOPR-u ponad 100 osób w tych górach straciło życie. Śmierć z powodu wychłodzenia w środku lata w Bieszczadach jest czymś jak najbardziej realnym – tłumaczył Chudzik. Bo dla kogo są góry? Dla wytrawnego piechura z plecakiem, czy może dla turysty w klapkach, który liczy na wygodne hotele i piękne widoki? – Dla każdego – zgodnie uznali Andrzej Potocki i Grzegorz Chudzik. – Bieszczady i Beskid Niski są wyjątkowe na wiele sposobów, mimo wielu swoich ograniczeń i braków. Turysta musi świadomie wybierać i podejmować decyzję. Na pewno Ustrzyki Górne nie będą atrakcyjne dla osób szukających miejsca na spacer po deptaku. Dla nich lepsze będą Polańczyk i Solina. Ale już „człowiek gór” w Ustrzykach Górnych znajdzie kapitalną bazę wypadową na najpiękniejsze szlaki w Bieszczadach. Bo… już Jerzy Harasymowicz pisał: „w górach jest wszystko, co kocham”. I może warto to sprawdzić. ■
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
9
Sztuka
Beata Zarembianka i Grzegorz Pawłowski.
Mariola Łabno i Grzegorz Pawłowski.
Jak? „Bo Tak” !
Nowy teatr w Rzeszowie
Marek Kępiński.
Z marzeń, pasji, chęci grania, zrobienia „czegoś”, a przede wszystkim z miłości do teatru i odrobiny szaleństwa, swój prywatny teatr, w ramach Stowarzyszenia Teatr „Bo Tak”, założyły: Mariola Łabno-Flaumenhaft i Beata Zarembianka, aktorki Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. W czerwcu na deskach sali kameralnej Filharmonii Podkarpackiej odbyły się przedpremierowe spektakle ich pierwszej sztuki – „Prawda” Floriana Zellera w reżyserii Marcina Sławińskiego, zaś 7 września oficjalna premiera wprowadzi Teatr „Bo Tak” na teatralną mapę Rzeszowa.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak o jest teatr, który zrodził się z 17 lat scenicznej i pozascenicznej znajomości mojej i Beatki Zarembianki oraz chęci zaproszenia widza do teatru, w którym zaoferujemy mu rozrywkę na bardzo dobrym poziomie – podkreśla Mariola Łabno-Flaumenhaft. – Jak zwykle w życiu, o wszystkim przesądził przypadek. Ponad rok temu w towarzystwie kilku osób dyskutowaliśmy o nowych pomysłach scenicznych, a ja przypomniałam sobie o świetnym tekście, który otrzymałam od Barbary Grzegorzewskiej, znakomitej tłumaczki literatury francuskiej, która podesłała mi sztukę utalentowanego i bardzo popularnego we Francji literata oraz dramatopisarza, Floriana Zellera. Zachwyciłam się jego „Prawdą”, namówiłam kolegów do przeczytania komedii, a oni uznali, że to znakomita sztuka. Tak dobra, że od jej wystawienia postanowiłyśmy zainaugurować działalność naszego teatru. Sztukę wyreżyserował Marcin Sławiński, specjalista od komedii, który w swojej karierze przygotował ponad 50 spektakli w ponad 20 teatrach w Polsce. Znany jest też rzeszowskiej publiczności, która w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej oglądała m.in. „Szalone nożyczki” i „Przyjazne dusze” w jego reżyserii. W „Prawdzie”, która jest opowieścią o poszukiwaniu prawdy o miłości, związku, w sposób bardziej śmieszny niż patetyczny, ale „ku zadumie”, występują: Mariola Łabno-Flaumenhaft, Beata Zarembianka, Grzegorz Pawłowski i Marek Kępiński. Wszyscy oni na co dzień są aktorami rzeszowskiego Teatru im. Wandy Siemaszkowej i powstanie nowego teatru nic nie zmienia w tym temacie. Jak zauważył Marcin Sławiński, który wziął na swoje barki odpowiedzialność za pierwsze powitanie pierwszych gości w nowym teatrze w Rzeszowie, bez względu na to, co zdarzy się w kolejnych dniach, miesiącach, czy latach, wszyscy byliśmy świadkami historycznego wydarzenia, bo czegoś, co materializuje się w tym mieście, w tym miejscu, po raz pierwszy. Sama zaś „Prawda” Floriana Zellera okazała się dobrym wyborem na inaugurację działalności teatru, który chce przekonać do siebie widza, który w teatrze poszukuje rozrywki na dobrym, profesjonalnym poziomie, niezłej współczesnej literatury i może niekoniecznie szuka odpowiedzi na pytanie: jak żyć, co bardziej próbuje dostrzec, z jak wielu barw to życie się składa. Widz przez półtorej godziny jest świadkiem słodko-gorzkich, na pewno zabawnych dialogów i kilku przezabawnych gagów, jak choćby stwierdzenia: Z czym wiąże się mówienie prawdy? Z końcem wszystkich związków na świecie. Więcej, z zagładą cywilizacji! Ale o miłości, a przede wszystkim o sztuce bycia w związku z drugim człowiekiem, dowiemy się z tego spektaklu dużo więcej. – Planujemy grać około 8 spektakli w miesiącu i zawsze w takim terminie, który nie będzie kolidował z naszymi zobowiązaniami w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej – mówi Beata Zarembianka. Do końca tego roku nowy rzeszowski teatr skoncentruje się na występach z „Prawdą”, ale już planowane są kolejne tytuły, zwłaszcza że teatr ma kojarzyć się nie tylko z komedią, ale z dobrą sztuką w ogóle. W planach są spektakle muzyczne – być może współpraca z Janem Szurmiejem, obyczajowe, dużo dobrej literatury współczesnej. ■
Galeria
Małgorzata Dawidiuk i jej ikony.
autorska
ikony
Nowy kształt
W Przemyślu otwarto jedną z pierwszych na Podkarpaciu galerii autorskich. Jej właścicielka – artystka Małgorzata Dawidiuk – pokazuje współczesne ikony nawiązujące do tradycyjnych form malarstwa kościoła wschodniego, lecz odrębne – oryginalne w treści i formie.
Tekst Antoni Adamski Fotografia Dariusz Delmanowicz
G
Małgorzata Dawidiuk Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Petersburgu. Studiowała w latach 1988-94 na Wydziale Malarstwa i Konserwacji, specjalizując się w ikonach. Są one głównym tematem jej malarstwa, które prezentuje w wielu znaczących galeriach w kraju i za granicą. Artystka jest także konserwatorką dzieł sztuki: zajmuje się przede wszystkim zabytkami cerkiewnymi.
aleria mieści się w kamieniczce przy ul. Chopina 18. Można ją obejrzeć po wcześniejszym telefonicznym uzgodnieniu terminu wizyty (komórka: 512 263 921). Kamieniczka, zbudowana w 1890 r., ma wnętrze ozdobione secesyjnymi malowidłami oraz sztukateriami z tamtej epoki. Malowidła zostały odsłonięte i zakonserwowane przez Małgorzatę Dawidiuk. Kamieniczka ma ciekawą historię. Jej pierwszym właścicielem był adwokat Emanuel Rummer; później należała do Mykoły Antononewycza, działacza ukraińskiego, adwokata i mecenasa sztuki. Źródłem i inspiracją malarstwa ikonowego Małgorzaty Dawidiuk jest materia. To ocalone przy odnawianiu cerkiewek i nieprzydatne w pracach konserwatorskich stare drewno: kawałki gontów, desek, belek, a także fragmenty płótna. Widnieją na nich niezatarte ślady użytkowania, na ich powierzchni odnaleźć można niekiedy pozostałości dawnej polichromii. Dużo ważniejsze jest jednak niematerialne znaczenie tego tworzywa. Obecne w świątyniach, przez dziesiątki lub setki lat były niemymi świadkami tragicznych wydarzeń historycznych: wojen, zniszczeń i opuszczenia, które udało im się przetrwać jakby na przekór ziemskiej logice. Co ważniejsze; te „omodlone” przez pokolenia niepozorne fragmenty materii stały się świadectwem wiary kilku pokoleń. W ten sposób wkroczyły w inną rzeczywistość: nabrały duchowego znaczenia. Małgorzata Dawidiuk to specyficzne tworzywo przekształciła w ikonę: w wizerunek Boga i świętych. Ale ikony przemyskiej artystki nie zostały napisane wedle obowiązujących od wieków wzorów ikonograficznych. Autorka kreuje iluzję nieziemskiej rzeczywistości. Na nierównej powierzchni starej deski lub na zniszczonym kawałku płótna pojawiają się – zarysowane kilkoma plamami barwnymi - anonimowe postacie świętych z głowami w złoconych aureolach. Są one zaledwie aluzją do dawnych przedstawień malarstwa ikonowego. To raczej uosobienie Boskiej Obecności powstające w umysłach i sercach wiernych nie przez oglądanie materialnego dzieła sztuki, lecz przez modlitwę i kontemplację. Tak z materii rodzi się duchowość. Mniej ważne jest to ziemskie, zgodne z regułami sztuki cerkiewnej odwzorowanie Boga na ikonowej desce. Najistotniejsze jest odczuwanie obecności Boga w innym – niedostępnym zmysłom – wymiarze. W dawnej ikonie boskość wyobrażona jest poprzez złote tło. Symbolizowała ona światło emanujące z pozaziemskiej rzeczywistości. W ikonach-cieniach – jak nazywa je Małgorzata Dawidiuk – złote tło nie występuje. Światło padające z nieba przedziera się poprzez mrok materii. Istnieje w tych ikonach przeczucie Boskiej Obecności. Z mroku wyłaniają się złociste aureole świętych, skontrastowane z szarymi postaciami ziemskich istot. Tak poprzez ubogą materię człowiek stara się dosięgnąć tajemnicy pozaziemskiego bytu. ■
DOBRE adresy
Od lewej: Marta Niwczyk i Małgorzata Kozłowska-Stora.
INSPIRACJE W USTRZYKACH DOLNYCH?
W „Dobrym Miejscu”! W centrum Ustrzyk Dolnych, ostatniego miasta przed wjazdem w Bieszczady Wysokie, można szukać bieszczadzkich zakapiorów, budek z górskimi aniołami, ale żeby wielkomiejskiej klubokawiarni z jogą? Trudno w to uwierzyć, ale to prawda. „Dobre Miejsce” założyła w listopadzie ubiegłego roku Marta Niwczyk, niezwykła mieszkanka Stuposian, od dwóch lat związana z Bieszczadami. W prowadzeniu inspirującej klubokawiarni wspiera ją niekiedy Małgosia Kozłowska-Stora, warszawianka, która kilka lat temu zdecydowała, że wyprowadza się w góry. I jak postanowiła, tak zrobiła, 4 lata temu osiedlając się we wsi Lipie. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Obie panie z Bieszczadami nigdy wcześniej nie miały związków, choć Marta Niwczyk emocjonalno-sentymentalne na pewno. Część jej przodków pochodzi ze Wschodu: z Wołynia i Rosji. Ona sama, choć wychowana w Głogowie na Dolnym Śląsku, czuła, że im dalej w stronę wschodniej granicy, tym czuje się szczęśliwsza. Na studia wyższe wybrała Kraków, a potem w Bieszczadach odnalazła swoje miejsce do życia. Marta Niwczyk, przez kilka lat studentka filozofii, w końcu absolwentka psychologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, mimo że specjalizowała się w psychologii klinicznej, szybko odkryła, że jedną z największych jej pasji są studia nad psychologią społeczności lokalnych za-
14
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
mieszkujących obszary cenne przyrodniczo. To między innymi dlatego Marta już w trakcie studiów jeździła do Sejn, by podpatrywać pracę Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów”, i do Teremisek, by uczyć się od Danuty Kuroń oraz Kasi i Pawła Winiarskich, jak sobie radzić z animowaniem kulturalnym wsi puszczańskich. Nie ma więc mowy o zaskoczeniu, gdy Marta recytuje tytuł swojej pracy magisterskiej – „Społeczny i środowiskowy wymiar przywiązania do miejsca – studium przypadku społeczności Bieszczadów”. Martę fascynuje wielonarodowa, wielokulturowa i wielowyznaniowa przeszłość tych ziem, chce z tego czerpać inspiracje i działać na rzecz rozwoju Bieszczadów, uży-
DOBRE adresy wając do tego wielkomiejskich metod. Początkowo swoją pracę na rzecz regionu realizowała w ramach współpracy z organizacjami pozarządowymi. W końcu doszła do wniosku, że więcej zdziała, gdy sama dla siebie będzie pracodawcą. Skorzystała z unijnej dotacji, pomogła jej Bieszczadzka Agencja Rozwoju Regionalnego, dołożyła wszystkie swoje oszczędności i tak powstało „Dobre Miejsce”. ZAINSPIRUJĄ CIĘ KAWĄ, DYSKUSJĄ, WEGETARIAŃSKIM JEDZENIEM I DZIAŁANIEM W BIESZCZADACH Niejeden zasiedziały mieszkaniec Bieszczadów do dziś przeżywa szok, gdy w centrum Ustrzyk Dolnych widzi klubokawiarnię „Dobre Miejsce”, a w niej wegetariańskie i wegańskie jedzenie zamiast piwa i leniwych, a za ladą Martę, bardzo inteligentną dziewczynę, zapraszającą nie na dyskotekę, ale na popołudniową jogę. Szybko się przy tym okazało, że zapotrzebowanie na rzeczy wartościowe jest pod każdą szerokością geograficzną i od kilku miesięcy „Dobre Miejsce” bywa stałą „miejscówką” dla sporej liczby osób ciekawych świata, w każdym wieku, w dodatku nie tylko turystów, ale przede wszystkim „miejscowych”. – Nazwa lokalu jest kwintesencją tego miejsca, które ma przede wszystkim inspirować, zachęcać do rozwoju osobistego, promować kulturę, ale też zachęcać do odkrywania nowych smaków i kultur – tłumaczy Marta Niwczyk. Pewnie dlatego tylko przez krótką chwilę dziwią egzotyczne nazwy kaw i herbat, wypisane na tablicy, a do tego przepyszne wegetariańskie potrawy i domowe ciasta. W dodatku smaki i zapachy są tylko skromną częścią „Dobrego Miejsca”. Klubokawiarnia ma możliwości i ambicje do bardzo różnych i poważnych działań na rzecz lokalnej społeczności. Wszystko to aż się prosi, by w tym miejscu przysiąść na chwilę, poczytać, podyskutować, zostać ważną częścią przedsięwzięć na rzecz Bieszczadów, a może i umówić się na jogę. No właśnie – joga, jako praca z umysłem i ciałem oraz psychologiczna terapia ruchem, jest największą pasją Marty Niwczyk. Od ponad dwóch lat ta młoda kobieta, oprócz wielu innych działań, znajduje jeszcze czas, by w tajniki asanów wprowadzać kolejne grupy osób z Bieszczadów: okolic Ustrzyk Dolnych, Stuposian, ale też Sanoka. Stanisław Górski, nestor jogi w Polsce, przez wiele lat mieszkaniec Ustrzyk, jak to widzi, pewnie się uśmiecha zza chmur-
ki. We wrześniu, w czwartą rocznicę jego śmierci, „Dobre Miejsce” planuje uczcić pamięć słynnego, bieszczadzkiego jogina. – Pomysłów na wykorzystanie tego miejsca mam dużo. Na razie kilka razy w tygodniu kawiarniana podłoga zapełnia się matami osób ćwiczących jogę, były tu pokazy filmów i coś w rodzaju Dyskusyjnego Klubu Filmowego, w końcu spotkania z podróżnikami i innymi fantastycznymi osobami. Co jeszcze? Spotkania/klub młodych kobiet i mam, czy Objazdowy Festiwal Filmowy WATCH DOCS. Prawa Człowieka w Filmie, który będę organizować przy okazji edycji sanockiej w październiku 2013 r. To było moje marzenie i choćby po to, by je zrealizować, jeszcze wciąż dokładam do tej kawiarni – dodaje Marta. I nie ukrywa, że od kilku miesięcy wkłada w to miejsce bardzo dużo pracy, finansowego, intelektualnego i biznesowego zaangażowania oraz walczy, by rzeczy ambitne pozwoliły jej zarobić na życie. Marta dojrzewa też do tego, by bardziej aktywnie pracować jako psycholog. Po kilku latach spędzonych w Bieszczadach, które pozwoliły na zebranie dużego doświadczenia w kontaktach z tutejszą społecznością, chce wykorzystać swoje uniwersyteckie wykształcenie do profesjonalnej, psychologicznej pracy na rzecz mieszkańców Bieszczadów. Idealistka, którą biznesowym racjonalizmem równoważy niekiedy Małgosia Kozłowska-Stora. Też pani psycholog z wykształcenia, która cztery lata temu bez żalu zostawiła Warszawę i na stałe osiadła w Lipiu. – Ostatnie lata tutaj były dla mnie szkołą życia. Gdy w Bieszczady przyjeżdża się na wakacje, łatwo wpaść w egzaltację nad spokojem i pięknem tego miejsca. W praktyce życie tutaj jest wymagające. Mimo to już nie zamieniłabym go na żadne inne. Tutaj nauczyłam się odróżniać rzeczy ważne od głupot – mówi Małgosia Kozłowska-Stora. – Od kilku lat prowadzę gospodarstwo agroturystyczne, od września będę jeszcze intensywniej pomagać Marcie, by „Dobre Miejsce” z każdym dniem coraz bardziej tętniło życiem i dobrą energią. Naszym marzeniem jest, by ten adres stał się dla nas sposobem na życie, pozwolił na siebie zarobić, ale i był na tyle inspirującym, by na lepsze odmienił bieszczadzką rzeczywistość. ■
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
CZŁOWIEK
POLSKIEGO INTERNETU Socjologiem jest z wykształcenia, z zamiłowania – buszującym w sieci i po okolicach marketingu. Jego pasja poznawania możliwości nowych technologii jest tak zaraźliwa, że skupił wokół siebie mnóstwo ludzi, którym Internet jest im niezbędny do życia jak powietrze. Mateusz Tułecki w Rzeszowie stworzył InternetBeta, konferencję, na którą przyjeżdżają najważniejsi z branż w najróżniejszy sposób związanych z siecią. Połączył ludzi, którzy z pozoru nie mają ze sobą nic wspólnego, więc i nie mieli okazji spotkać się i wymienić wiedzą. A dziś współpraca i wzajemna inspiracja socjologów, marketingowców, psychologów, politologów, przedstawicieli agencji reklamowych i interaktywnych, zarządzających największymi serwisami, twórcami aplikacji, startupów, inwestorów i marketerów, jest czymś naturalnym.
Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak
W
Krakowie się urodził, tam skończył liceum i socjologię na Uniwersytecie Jagiellońskim. W Nowym Sączu w Wyższej Szkole Biznesu – National Louis University zrobił podyplomowe studia z zarządzania firmą i prowadził zajęcia z zakresu socjologii, zarządzania i marketingu. W końcu na jego drodze pojawił się Rzeszów. Po trosze był to przypadek, po trosze świadomy wybór. – Z Podkarpaciem jestem bardzo związany, bo stąd pochodzą moi rodzice i uwielbiam ten region. A odchodząc z Nowego Sącza uznałem, że do Krakowa wracać nie chcę, więc wybór padł na Rzeszów. Wysłałem maila z pytaniem o pracę do Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania i już na drugi dzień dostałem odpowiedź, żebym przyjechał na rozmowę. Przyjechałem i zostałem kilka lat – opowiada Tułecki.
16
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
Można uznać, absolutnie nie przesadzając, że lata spędzone w Rzeszowie były owocne, a efekty pracy i pomysłowości Tułeckiego są widoczne coraz bardziej. Przed pięcioma laty wymyślił i zorganizował konferencję InternetBeta dla różnych branż, które łączy jedno – Internet, oraz nieformalne spotkania ludzi zainteresowanych problematyką sieci, nowych technologii i marketingu – XRAii. Spotkania wciąż się tu odbywają, choć pomysłodawca nie pracuje i nie mieszka już w Rzeszowie, ale absolutnie nie myśli o tym, żeby przenieść je do Krakowa, gdzie jest doradcą zarządu ds. marketingu i PR Satus Venture. Bo, jak mówi, Rzeszów jest idealnym miejscem na takie imprezy. Pozornie wykształcenie Mateusza Tułeckiego nie ma nic wspólnego z tym, czym się zajmuje. Ale podkreślić ►
NOWE technologie
Mateusz Tułecki. VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
17
NOWE technologie trzeba, że tylko pozornie. Studiując dziennie socjologię na UJ równocześnie pracował, m.in. dla Intela czy Microsoftu. W ten sposób wszedł w nowe technologie. – Tak naprawdę cały czas interesowałem się marketingiem, reklamą i nowymi technologiami – przyznaje. – To wszystko, zainteresowania i studia, dały mi możliwość analizowania pewnych rzeczy, które się dzieją, ale troszkę z innej perspektywy niż robią to np. marketingowcy czy ekonomiści. I to mi się bardzo przydaje. Czas studiów wspomina pozytywnie. Choć przyznaje, że gdy dziś znajomi z tamtego czasu dowiadują się, że prowadzi zajęcia (jest wykładowcą i koordynatorem studiów podyplomowych w Wyższej Szkole Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera – przyp. red.), to chwytają się za głowę i twierdzą, że świat oszalał. Dlaczego? – Bo to oni byli bardziej przykładanymi studentami niż ja. Studiując dziennie, cały czas pracowałem i jeszcze prowadziłem życie studenckie – śmieje się. – W tym czasie zdobywałem doświadczenia, które miały ogromny wpływ na moją dalszą drogę. Ale z racji, że pracowałem w agencjach reklamowych, przez niektórych wykładowców byłem traktowany jako ten, które stoi po ciemnej stronie mocy. Później, prowadząc zajęcia na uczelniach, udowadniałem studentom, że studia nie są po to, żeby wkuwać definicje, lecz chodzi o to, żeby zrozumieć to, co się dzieje tu i teraz. Mateusz Tułecki przyznaje, że pewne standardy kształcenia szkolnictwa wyższego nie do końca przystają do współczesności, do świata, który zmienia się błyskawicznie. On sam, żeby to odmienić, współpracował ze związkiem pracodawców branży internetowej, wspólnie tworzyli programy i plan działania. – Wydaje mi się, że w jakimś stopniu wpłynąłem na to, iż branża marketingowo-internetowo-nowotechnologiczna zbliżyła się do systemu edukacji. Aktualnie otwieram nowe kierunki studiów, tworzę nowe programy. To moja druga sfera działalności. Kiedyś główna, dziś raczej poboczna, ale wciąż ważna – mówi Tułecki. INTERNET JAK MŁOTEK Ci, którzy choć trochę znają Mateusza Tułeckiego, wiedzą, że to człowiek czynu. Musi działać, bezczynność jest wbrew jego naturze. Rozmawiając z nim ma się nieodparte wrażenie, że choć jest obecny i udziela się w dyskusji, to w jego głowie dzieje się pięć tysięcy rzeczy naraz. Pół żartem, pół serio przyznaje, że ma ADHD. Nieustannie jest zaangażowany w najróżniejsze projekty, niektóre długoterminowe, perspektywiczne. – Głowa cały czas mi pracuje, choć czasem chciałbym mieć taki guzik, który spowoduje, że mógłbym się po prostu wyłączyć – zdradza. Ale na razie nic na to nie wskazuje, że Mateusz Tułecki zwolni. Po głowie chodzi mu np. pomysł na kampanię, która wprowadziłaby 50-, 60-latków do świata nowych technologii. – I wydaje mi się, że wiem jak to zrobić – przyznaje. – Aktualnie sporo pieniędzy wydaje się na akcję „Latarnik”. Latarnicy w każdej gminie mieliby pomagać osobom starszym zaprzyjaźnić się z nowymi technologiami. Ale zazwyczaj są to osoby obce, a starsi ludzie bardzo często po prostu nie chcą się przyznać, że czegoś nie umieją, i to jeszcze
18
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
nieznajomemu. Latarnicy to fajna idea, ale, moim zdaniem, to nie wyczerpuje tematu, a ja sądzę, że wiem, jak to zrobić. Muszę tylko poszukać partnerów i będę działał. Do kolejnych przedsięwzięć popycha go też świadomość tego, że zmienia życie ludzi i otaczającą rzeczywistość. Z jednej strony, pracując w funduszu Venture, który pomaga innowacyjnym przedsiębiorcom znaleźć inwestora, z drugiej prowadząc szkolenia dla przedsiębiorców pokazuje im kierunki właściwego działania. Podkreśla, że obecnie Internet, nowe technologie, nie są oderwane od rzeczywistości, nie są innym światem. Są czymś, co wykorzystujemy na co dzień, co dla bardzo wielu osób jest jak powietrze i co daje nieograniczone możliwości. Oczywiście, jeśli odpowiednio je wykorzystamy. Bo Mateusz Tułecki doskonale zna jasną stronę Internetu, ale i tę ciemną również. – To tak jak z młotkiem, który jest fajnym narzędziem, którym można wbić gwóźdź, ale też możemy nim zrobić komuś krzywdę. A to oznacza, że z pewnych narzędzi trzeba korzystać z głową – tłumaczy. WYLĘGARNIA POMYSŁÓW Dziś wpływ, jaki nowe technologie mają na biznes czy życie codzienne, nikogo nie dziwi. Kwestia tylko, w jaki sposób zostanie on wykorzystany. Bo możliwości są ogromne i pomysłów pojawia się coraz więcej. Sporo dzięki inicjatywom Tułeckiego, który przyznaje, że projekty, które robi od pięciu lat, przynoszą efekty, bo ludzie, którzy przychodzą na spotkania XRaii czy przyjeżdżają na Bety, zaczynają sami coś tworzyć, pracują nad własnymi projektami, zakładają firmy. Zdobyli wiedzę i teraz wykorzystują ją w praktyce. Konferencja InternetBeta, która jest o wszystkim, co wiąże się z Internetem i nowymi technologiami, jest jak kuźnia pomysłów. Ale nie może być inaczej, gdy w jednym miejscu w ciągu trzech dni spotyka się kilkaset osób z całej Polski, przedstawicieli różnych branż, i wymieniają się wiedzą, doświadczeniami, dzielą pomysłami, wzajemnie inspirują. A wymierne korzyści? – Większość firm, które prezentują się na Becie, przyznaje, że często jest to kamień milowy w ich rozwoju. Poznają ludzi, których pewnie nigdy by nie poznali, mogą też pokazać, co robią, czym się zajmują, nawiązują kontakty, znajdują partnerów do swoich projektów – mówi pomysłodawca InternetBeta, która w tym roku we wrześniu odbędzie się już po raz piąty. Tułecki przyznaje, że początkowo zdziwienie budził fakt wspólnej konferencji dla różnych branż oraz miejsce. – Na początku ludzie wprost mi mówili, że chyba zwariowałem, żeby w Rzeszowie organizować taką konferencję. A ja się uparłem, że ją zrobię i teraz wszyscy bardzo sobie chwalą, że odbywa się ona właśnie w Rzeszowie, nawet jeśli mają daleko. Rzeszów wszystkim bardzo się podoba, bo często mają zupełnie inne wyobrażenie o tym mieście. Poza tym fama o Becie idzie coraz dalej, więc coraz więcej ludzi tu przyjeżdża. A tajemnica jej sukcesu polega na tym, że uczestnicy całkowicie odrywają się tutaj od swoich codziennych obowiązków, pracy, znajomych. Po prostu są na konferencji. Gdyby ta impreza była w Krakowie albo Warszawie, z ca-
NOWE technologie łym szacunkiem dla Rzeszowa, to każdy z nich miałby spotkania ze znajomymi, z klientami, czyli nie uczestniczyłby w konferencji. A tak, uczestnicy są tu faktycznie przez trzy dni, od początku do końca, i już w styczniu wpisują sobie w kalendarze, że we wrześniu muszą tu być. O sukcesie Bety najlepiej poświadczy liczba – rok temu uczestniczyło w niej ok. 400 osób z całej Polski. I z pewnością konferencja będzie się rozwijać. Zabiega o to sam pomysłodawca, który chciałby, żeby pokazały się na niej również firmy rzeszowskie. JASNA STRONA MOCY W spotkaniach Tułeckiego uczestniczą ludzie, którzy zdają sobie sprawę z szans, jakie dają im nowoczesne technologie. Ale wśród „zwykłych” użytkowników Internetu są tacy, którzy boją się, że za bardzo wpływa on na nasze życie, że zatraca się granica między siecią a rzeczywistością. – Ale co jest rzeczywistością, a co jest Internetem? – ripostuje Mateusz Tułecki. – To jest podstawowe pytanie. Oczywiście, uzależnienie od Internetu i nowych technologii jest potwierdzone, natomiast to jest rzecz, która powinna nam się przydać, bo jest to narzędzie, które jest bardzo użyteczne. Sporo ludzi twierdzi też, że relacje międzyludzkie spłycają się, ale one się po prostu zmieniły. A moim zdaniem jest to pozytyw. Mam dużo znajomych na Facebooku i nie byłbym w stanie na bieżąco wiedzieć, co się dzieje u wszystkich znajomych, bo przecież nie mam możliwości, żeby spędzić z nimi czas. A tak, gdy się spotykamy na ulicy, to wiem, co się u nich działo, wiem, że komuś urodziło się dziecko, że ktoś zmienił pracę. Tułecki ma też bardzo dobre zdanie o polskim środowisku ludzi zajmujących się Internetem. Podkreśla, że są otwarci, że chętnie dzielą się zdobytą wiedzą, doświadczeniami, pomagają sobie. Takie relacje tworzą się m.in. na Becie i świetnie sprawdzają się na co dzień. W jaki sposób? Prosty przykład: – Zgłasza się do mnie dużo osób z prośbą o pomoc, albo z pytaniem w jakiejś sprawie. Ja nie znam się na wszystkim, ale wiem, kto się zna i mając otwartego Facebooka wiem, jak przekleić to pytanie do kogoś, od kogo od razu dostanę szybką odpowiedź, którą mogę przesłać pytającemu. Oczywiście, ten ktoś może myśleć, że ja wszystko wiem, na wszystkim się znam, ale tak naprawdę po prostu wiem, kto wie. To tylko jeden z przykładów, jak wykorzystanie nowych technologii może komuś pomóc. Drugim są kampanie społeczne. Internet daje możliwość bardzo szybkiego rozprzestrzeniania się idei, szybszego niż tradycyjny sposób. Wystarczy, że ktoś kliknie „lubię to” i to dla innych użytkowników jest sygnałem, że identyfikuje się z przekazem. Nie wymaga to od nas większego zaangażowania, ale z drugiej strony jest ogromnie społecznie widoczne, bo widzą to nasi znajomi. I tak kula śniegowa powiększa się. Dziś większość osób nie ma czasu wyjść na ulicę, żeby coś zamanifestować albo podpisać się pod jakąś petycją. Teraz wszystko dzieje się online. W ciągu zaledwie kilkunastu lat świat zmienił się diametralnie i dziś już nie ma podziału na tych, którzy pracują
w sieci, i tych, którzy robią to poza nią. – Każdy powinien wykorzystywać Internet – uważa Mateusz Tułecki. – Teraz nie ma branży, która mogłaby się obyć bez Internetu, bo informacje o tym, co robimy, muszą być odpowiednio ulokowane i rozwijane w sieci. Rzeczywiście tak jest, że jeśli coś robimy, ale nie ma tego w sieci, to jakby tego nie było wcale. Tym bardziej jeżeli chcemy coś sprzedawać lub rozwijać. Internet daje nam możliwości, by doskonale dopasować się do potrzeb klientów i idealnie trafić z przekazem do tych osób, do których chcemy. Są np. narzędzia, które monitorują to, co się dzieje w sieci w czasie rzeczywistym na temat naszego produktu czy naszej firmy. Dzięki temu jesteśmy w stanie 24 godziny na dobę gromadzić informacje, a następnie odpowiednio reagować. Internet daje mnóstwo perspektyw, które trzeba tylko właściwie spożytkować. A jest o co się starać – Polska jest dużym rynkiem z ok. 19 mln internautów. ZNALEŹĆ SPOSÓB, BY BYŁO LEPIEJ, INACZEJ Aktualnie Mateusz Tułecki zdobytą wiedzę i doświadczenie wykorzystuje pracując w funduszu, który wspiera innowacyjnych przedsiębiorców, startupowców. I choć pojawiają się bardzo ciekawe pomysły, to przyznaje, że ten rynek jest ogromnie konkurencyjny. Nie ma rzeczy, które nie mają bezpośredniej konkurencji i żeby z nią wygrać, trzeba po prostu zrobić to lepiej, inaczej. Przepisu na sukces jednego, sprawdzonego, nie ma, ale z pewnością startupowcy powinni wystrzegać się podstawowych błędów. – Niestety, często nie wiedzą, że przed nimi jest długa, ciężka droga, że nie ma takich „strzałów” jak Zuckenberg – mówi Tułecki. – Pomysłodawcy często myślą, że ich pomysł jest jeden jedyny, nikt tego jeszcze nie wymyślił, bardzo często nie analizują rynku. Niektórzy nie patrzą na to biznesowo, chcą po prostu zrobić coś nowego, fajnego. A ja z racji, że pracuję w funduszu, muszę im wytłumaczyć, że przecież jedziemy na jednym koniu – my dajemy pieniądze, oni pomysł i chodzi o to, żeby potraktować to jak zwykły biznes. Startupowcy nie potrafią również „sprzedać się” potencjalnemu inwestorowi, partnerowi, komuś, kto może im pomóc. A zasada jest taka, że w ciągu minuty każdy powinien opowiedzieć o swoim projekcie w sposób kompleksowy i spójny, z informacjami dla kogo, co, w jaki sposób, dlaczego inaczej, lepiej niż konkurencja. Praca w funduszu Venture to dziś główne zajęcie Mateusza Tułeckiego, ale równocześnie nadal pracuje nad tworzeniem nowych kierunków studiów odpowiadających potrzebom nowych technologii, które mogą być fantastyczną alternatywą dla młodych ludzi. Nieustannie rozwijają się zawody związane z siecią, jest też sporo zupełnie nowych, ale problem polega na tym, że szkolnictwo wyższe nie nadąża za potrzebami rynku. Chociażby całkowicie nowe stanowisko pracy dla ludzi zajmujących się marketingiem w nowych technologiach, czyli growth hacker. Są potrzebni tacy ludzie, ale nikt o tym nie uczy. Nowych, świeżych kierunków nie ma w ogóle. – Na szczęście wiedza jest w sieci – stwierdza Mateusz Tułecki. ■
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
19
Fotografie Tadeusz Poźniak
Z Pawłem Potoroczynem, dyrektorem Instytutu Adama Mickiewicza w Warszawie, menedżerem kultury...
...rozmawiają Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski
KULTURA
to nie spisek pięknoduchów. Częścią kultury jest
EKONOMIA
Paweł POTOROCZYN Menedżer kultury, dziennikarz, publicysta, dyplomata. W 2. połowie lat 90. XX w. pracował w Konsulacie Generalnym RP w Los Angeles jako konsul ds. kultury. W 2000 r. objął funkcję dyrektora Instytutu Kultury Polskiej w Nowym Jorku, a pięć lat później – analogiczne stanowisko w Londynie. Od 2008 r. dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, narodowej instytucji kultury, której zadaniem jest promocja polskiej kultury na świecie i aktywny udział w międzynarodowej wymianie kulturalnej.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Od zawsze kojarzy się Pan jako dyplomata, menedżer kultury, od 5 lat dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza. W ostatnim zaś czasie możemy mówić o trochę innym wymiarze Pana spełnienia zawodowego. To, że rozmawiamy w Krasiczynie, przy okazji Pana wizyty na 7. Bieszczadzkim Lecie z Książką, to nie przypadek. Wydał Pan niedawno debiutancką powieść „Ludzka rzecz” i… krytycy by powiedzieli, że to trochę spóźniony debiut, bo po 50. urodzinach. Książka powstawała długo, kilkanaście lat. Skąd się wzięło Pańskie pisanie? Paweł Potoroczyn: Coś tam sobie piszę od 7. roku życia. Debiutantem też się nie czuję, bo drukowałem od 22. roku życia, więc to nie jest moja pierwsza proza. Cóż… Ilu autorów, tylu pewnie powie, że pisanie coś im rekompensuje. Jakiś lęk, deficyt czegoś, albo jakąś namiętność. Ja miałem ten komfort, że nie musiałem się z niczym spieszyć. Nie miałem kontraktu z wydawcą, nie miałem też parcia, by za wszelką cenę na stare lata zostać literatem. To taka moja joga. Ludzie o poranku biegają, grają w tenisa, medytują, a ja wstawałem o świcie i codziennie przez dwie, trzy godziny pisałem. Czy możemy liczyć na ciąg dalszy? Coś tam sobie piszę, może za 10 lat skończę. Nigdy nie miałem planu, by napisać wiele książek. Chciałem napi-
24
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
sać jedną, ale porządną, i słyszę, że to się udało. Co dalej? Może sztuka teatralna, może książka dla dzieci… W kulturze lepiej zrobić mniej, a dobrze. W ogóle z kulturą jest ten problem, że jest ona uważana za dopust boży i kulę u nogi w jednym. Mój pryncypał, Bogdan Zdrojewski, minister kultury i dziedzictwa narodowego, powiada, że na kulturze najłatwiej się oszczędza, ale te straty najtrudniej odbudować. I ma rację. Przez 20 - 30 lat tłoczyliśmy do głów politykom, że kultura to nie jest spisek pięknoduchów, ale część ekonomii. I kiedy już prawie ich do tego przekonaliśmy, w 2008 r. przyszedł kryzys i raptem się okazało, że jest dokładnie odwrotnie – ekonomia jest częścią kultury. To, co obserwujemy od kilku lat, to jest nie tylko kryzys gospodarczy, lecz przede wszystkim kryzys aksjologiczny. Gdy swego czasu otworzyłem bardzo ważną gazetę i przeczytałem artykuł bardzo ważnego bankiera, czyli kogoś, kto posiada bank, i ten bankier w ostatnim akapicie stwierdził, że świat zwariował, to zrozumiałem, że sprawa jest poważna. Gdyby takie same słowa mówił do nas kaznodzieja, poeta czy filozof, to ich wymowa byłaby zupełnie inna niż opinia bankiera. Jeżeli ten poważny człowiek mówi nam, że źródłem kryzysu jest aksjologiczna słabość kultury, to jednocześnie wskazuje, że jedną z dróg wyjścia z kryzysu jest aksjologiczne wzmocnienie kultury. Dlatego, mądrzejszy
VIP tylko pyta o ostatnich parę lat kryzysu, mówię, że oczywiście kultura jest częścią gospodarki, ale przede wszystkim ekonomia jest częścią kultury. Jak to wygląda w liczbach?
W
edług różnych szacunków, kultura w Polsce generuje od 2 proc. do 4 proc. produktu krajowego brutto. Dla porównania, hojnie subsydiowane rolnictwo generuje 3 proc. PKB, a przemysł motoryzacyjny około 4 proc., przy czym nakłady na kulturę w Polsce wynoszą zaledwie około 0,8 proc. budżetu państwa. Wniosek jest prosty: kultura jest rewelacyjnym interesem – tworzy miejsca pracy, jest nieszkodliwa dla środowiska, podnosi narodowe IQ, buduje markę narodową, wreszcie jest jednym z najważniejszych parametrów decyzji o lokalizacji bezpośrednich inwestycji zagranicznych. Kultura w wymiarze makroekonomicznym ma same zalety.
To skąd bierze się irracjonalne zachowanie polityków w Polsce i Unii Europejskiej, gdzie na kulturę najwięcej daje Dania, ale i tak mniej niż na przeciętną unijną krowę? To prawda. Statystyczna, unijna krowa kosztuje europodatnika 400 euro. Ten sam podatnik wydaje na kulturę około 200 euro i to w najhojniejszej Danii, bo w innych krajach UE dużo mniej. Rolnictwo jest kosztowne i ma wielu orędowników wśród polityków. Kultura - wręcz przeciwnie. Bo kultura nie wygra wyborów, choć politycy chętnie się do artystów przyklejają w kampanii wyborczej, bo to ładnie wygląda w mediach. Lobby rolnicze czy przemysłowe zawsze będzie silniejsze, choć, moim zdaniem, w kolejnych latach będzie się to zmieniać. Np. we Francji lobby przemysłu kulturalnego szybko rośnie w siłę i poszerza wpływy polityczne. A w Polsce? Branża kulturalna niesłychanie się w ostatnich latach sprofesjonalizowała i na przekór wszystkiemu całkiem dobrze się rozwija. W tej chwili w Polsce jest grupa kilkudziesięciu menedżerów kultury europejskiej klasy. A fakty są takie, że wciąż jeszcze nie mamy takich marek jak np. Tate Modern (brytyjskie muzeum narodowe międzynarodowej sztuki nowoczesnej w Londynie – przyp. red.) i przy obecnej polityce trudno się spodziewać, że doczekamy się tak silnej, międzynarodowej marki. Co więc mamy? Świetnych zawodowców i prawdziwą erupcję talentów i kreatywności w każdej dziedzinie kultury. Celowo nie mówię tylko o sztuce, bo kultura to coś znacznie więcej. W nowoczesnej historii Polski takiej podaży talentów jeszcze nie było. Odwołajmy się do porównania ostatnich dwóch dekad z dwudziestoleciem międzywojennym. Po dwudziestoleciu międzywojennym z nazwisk światowego formatu zostali nam: Stanisław Ignacy Witkiewicz, Bruno Schulz, Witold Gombrowicz, Karol Szymanowski, Mie-
czysław Karłowicz, Leon Chwistek. A zobaczmy, ile nazwisk rozpoznawalnych w świecie zostanie nam po obecnym dwudziestoleciu. Sądzę, że pięćdziesiąt, a może i sto. Kogo by Pan wymienił? W teatrze: Krzysztofa Warlikowskiego, Krystiana Lupę, Grzegorza Jarzynę, Jana Klatę, Maję Kleczewską, wszyscy oni należą do światowej czołówki reżyserów. W muzyce są to: Paweł Szymański, Paweł Łukaszewski, Paweł Mykietyn. The Metropolitan Opera otwiera sezon 2013/2014 „Eugeniuszem Onieginem” i w tym najsłynniejszym teatrze operowym na świecie w jednym przedstawieniu wystąpi aż trójka polskich śpiewaków operowych: Aleksandra Kurzak, Mariusz Kwiecień i Piotr Beczała. To coś niesamowitego! Dużo dzieje się w sztukach wizualnych: Mirosław Bałka, Dominik Lejman, Artur Żmijewski, Monika Sosnowska, Agnieszka Polska, Konrad Smoleński. Mamy prawdziwy wysyp talentów. Przy takiej dyskusji nieuchronnie pojawia się pytanie: jak powinien wyglądać optymalny model finansowania kultury? Pana zdaniem, kogo i jak powinno się dotować?
T
o jest trochę diabelska alternatywa: czy przeinwestować dziewięciu niezdolnych, żeby nie uronić tego jednego genialnego artysty? Światłe społeczeństwa rozwiązały ten dylemat i są skłonne raczej przeinwestować dziewięciu niezdolnych, by nie stracić jednego geniusza. To jest wpisane w urodę tego biznesu. Wierzę w istnienie „łańcucha pokarmowego” kultury, gdzie na samym dole jest pop, rozrywka, czy jakkolwiek to nazwiemy, i kultura wysoka ma decydujący wpływ na jej jakość. Im lepsza kultura wysoka, tym bardziej wartościowa rozrywka. Proszę sobie przypomnieć, że jeszcze 20 lat temu piosenki Marka Grechuty i Ewy Demarczyk to był pop. Dlatego jeżeli w kulturze pop nie chcemy dostawać absolutnej sieczki, to musimy zadbać o jak najwyższy poziom kultury wysokiej, bo ona kształtuje gusty i popyt na dole.
Pewnie nie ma sensu porównywać muzyki np. zespołu The Beatles i Krzysztofa Pendereckiego. Każde w swojej klasie jest znakomite. Ale wracając do pieniędzy. W strefie rządowej pieniędzy na kulturę jest mało, ale już całkiem sporo jest ich w samorządach. Pytanie tylko, co zrobić, żeby szły na coś więcej niż tylko festyny i pikniki. Samorządy mają ponad 5 razy więcej pieniędzy niż ministerstwo kultury. I, niestety, cudownej recepty na ich wydawanie nie ma. Trzeba mądrzej wybierać lokalne władze. Pieniądze dedykowane kulturze samorządy zwykle wykorzystują na działania pomagające wygrać wybory: festyny i sylwestra. Może więc trzeba w kolejnych wyborach zagłosować na kandydata, który powie: nie zrobię sylwestra na Rynku, te pieniądze wydam na publiczne biblioteki i muzeum. Trudno nam to sobie wyobrazić. Samorządowcy raczej zrobią tego sylwestra, bo tam przyjdzie w dużej masie ich elektorat. ►
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
25
VIP tylko pyta Ale przecież niedawno mieliście Państwo w Rzeszowie koncert Aleksandry Kurzak, na który przyszły tłumy. Sądzę, że na gwieździe pop ludzi nie byłoby więcej. Czyli można inaczej, lepiej. Uważam, że lokalne elity, w tym media, powinny bardziej oddziaływać na samorządy, by promowały dobre rzeczy. Kondycja mediów lokalnych jest więcej niż słaba…
A
le są i każdy polityk musi się z nimi liczyć. Trzeba budować formy nacisku na kandydatów, by odstąpili od trwonienia naszych podatków na kiełbasę i piwo, a wydawali je na coś pożytecznego, co się opłaci nam wszystkim, także samorządowcom, w perspektywie dekady, a nie jednych wyborów samorządowych. Dobrym przykładem jest Kraków. Prezydent Jacek Majchrowski inwestuje w naprawdę wysokiej jakości projekty zarówno w rozrywce, jak i w kulturze wysokiej, i wciąż wygrywa wybory. Tam, nawet gdy jest plebejska zabawa – puszczanie wianków na Wiśle – to akompaniuje jej Sigur Ròs, a muzyki tego zespołu nie można nazwać masowym popem. Takie rzeczy są możliwe, ale zwykle są skutkiem nacisków lokalnych elit.
Pan akurat jest w tej szczęśliwej sytuacji, że od 5 lat, jako dyrektor Instytutu Adama Mickiewicza, przechodzi od jednego ambitnego projektu do jeszcze większego, jeszcze bardziej prestiżowego. Polska w ostatnich latach zaczyna mieć oblicze, zaczyna mieć twarz, a to jest konsekwencja działań i wydarzeń, jakie miały miejsce w ostatnich latach: Rok Chopinowski, polska prezydencja w Unii Europejskiej, Euro 2012, nowo powstałe Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, powstające Europejskie Centrum Solidarności, w końcu prace nad Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. W moim zawodzie taka sekwencja wielkich kotwic komunikacyjnych zdarza się raz w życiu. Prezydencja w Unii Europejskiej w 2011 r. pozwoliła nam mocno zaistnieć jako marka „Polska”. W ramach prezydencji było 400 projektów w 100 dni w 10 strefach czasowych. Oprócz 20 mln aktywnych uczestników tych wydarzeń, mieliśmy 7,5 tys. relacji w mediach. To zbudowało taką „masę krytyczną”, że zaczęły pojawiać się w mediach na całym świecie opinie o Polsce, Polakach, o kulturze, sporcie, jedzeniu, gospodarce, powstał naturalny napęd i zainteresowanie Polską na świecie. Sądzę, że wszystkie te okazje, wydarzenia wykorzystaliśmy bardzo dobrze. Nie zmarnowaliśmy ani dnia, ani euro, tylko powoli i systematycznie budowaliśmy wartość marki „Polska”. Czy nie wydaje się Panu, że kultura jest w zbyt dużym stopniu zależna od politycznych zawirowań? Np. marszałkom województwa podlegają m.in. instytucje kultury: filharmonie, teatry, muzea. I często, gdy zmienia się władza, następuje zmiana dyrektorów tych instytucji. Nieważne, czy poprzednik był kompetentny, ważne, że trzeba dać posadę swojemu. Czy ten mechanizm jest do uzdrowienia?
26
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
Na szczeblu ministerstwa kultury tego nie ma. Bogdan Zdrojewski jest jednym z nielicznych ministrów kultury, który nie forsuje osobistego gustu czy sympatii. I tu nie chodzi o „wazelinę”, bo często się spieramy o różne ważne kwestie. Mój szef uważa, że dyrektor narodowej instytucji kultury z politycznego nadania byłby nieporozumieniem. Szkoda, że ten mechanizm nie zawsze działa w województwach. Jeżeli udało się koalicji dyrektorów narodowych instytucji kultury przekonać polityków, że kuratorskie aspiracje władzy szkodzą i kulturze, i władzy, to zapewne udałoby się to wytłumaczyć na poziomie samorządów. Trudno kreować politykę regionalnego teatru czy filharmonii, gdy włodarze rzadko tam zaglądają.
T
o stawiajcie na takich, którzy nie będą się bali zatrudnić w filharmonii czy teatrze dyrektora z osobowością. Człowieka, który nie będzie posłusznym politycznym nominatem. Który będzie potrafił się postawić, wyrwać pieniądze z gardła czy podejmować interesujące wybory artystyczne. Trzeba pytać kandydata na prezydenta miasta o problem dróg, parkingów czy przedszkoli. Ale trzeba też pytać, jak wyobraża sobie politykę kulturalną w mieście. Kto to ma zrobić? Elity. Bibliotekarze, nauczyciele, farmaceuci, lekarze, prawnicy. To jest potężna siła. Dziś, przy użyciu takich narzędzi jak Facebook czy Twitter, cóż to jest skrzyknąć się w 100, 200 czy 500 osób? Nic. Kilka kliknięć. Model nacisku, jaki zastosowali Obywatele Kultury (nieformalny ruch społeczny, który doprowadził do podpisania przez premiera Tuska „Paktu dla Kultury”, który podwaja nakłady na kulturę w budżecie państwa) jest do zaadaptowania na każdym poziomie: gminy, miasta, regionu. Tylko trzeba uznać, że dobro wspólne jest warte tego, by odkleić się na chwilę od telewizora czy grilla i tupnąć nogą. Obywatele Kultury w środku kryzysu zażądali, by nakłady na kulturę uległy podwojeniu. Rozmawiałem z poważnymi politykami, którzy twierdzili, że kaktus im wyrośnie, jeśli to się uda. A jednak premier podpisał „Pakt dla Kultury”.
Czy mówiono Panu, że kaktus Panu wyrośnie, jeśli uda się Panu wypromować Polskę jako kraj związany z kulturą? Nie, nigdy. Mam wrażenie, że jest to ostatnia rzecz ponad podziałami światopoglądowymi, politycznymi i towarzyskimi. Poza tym, polska kultura do 1989 r. miała się zupełnie nieźle. Potem zmieniliśmy zainteresowania. Jeden przykład: kultura studencka. Paradoks polega na tym, że za czasów PRL rozwijała się bardzo prężnie. Dziś odnosimy wrażenie, że studenci zajmują się głównie piciem piwa i zarabianiem na studia. To prawda. Młodzi ludzie już od gimnazjum biorą udział w wyścigu szczurów. A kapitał społeczny wymaga ludzi, którzy część swojego czasu poświęcą na coś, co jest dobrem wspólnym. Uważam, że wzorzec Obywateli Kultury powinniśmy przenieść na arenę europejską. Unia prze-
VIP tylko pyta znacza na kulturę 0,2 proc. budżetu. Śmiechu warte. Kawa i krakersy w Brukseli i Strasburgu kosztują więcej. Jak to możliwe, skoro Europa jest postrzegana jako kontynent, który „kulturą stoi”? Brukseli się wydaje, że to należy do tzw. polityk narodowych, czyli że każdy kraj ureguluje te sprawy we własnym zakresie. Nie ma jednej europejskiej polityki kulturalnej. Tak czy owak, Europa jest uważana za kolebkę kultury. Amerykanin, gdy chce poobcować z kulturą, jedzie do Paryża albo Londynu. Część z nich przyjeżdża też do Polski. Gdzie? Do Warszawy, Krakowa, Wrocławia, Łodzi. Jakimi kanałami dowiadują się o Polsce? Poważna część z nich dzięki naszej informacji. Regularnie pokazujemy nasze projekty w USA i one z reguły mają bardzo dobrą prasę. Tak naprawdę wiarygodność Facebooka czy Twittera jest znikoma. Za to wiarygodne są nadal „New York Times”, „Washington Post” czy „New Yorker”. Ich rekomendacja nadal znaczy więcej niż rekomendacja 20-letniego spawacza na Facebooku. Co decyduje o tym, że Instytut Adama Mickiewicza promuje akurat tego, a nie innego artystę?
I
nstytut nie wozi za granicę tego, co się podoba w Instytucie. Instytut wozi to, co się podoba za granicą. Jedną z naszych głównych aktywności jest program wizyt studyjnych. Przywozimy z całego świata profesjonalistów kultury: właścicieli galerii, selekcjonerów festiwalowych, dyrektorów muzeów, dyrektorów sal koncertowych, DJ-ów rozgłośni radiowych, krytyków, ok. 500-600 osób rocznie – pokazujemy naszą ofertę i obserwujemy ich reakcje. Ja nigdy nie będę tak dobrze znał ich publiczności, jej gustów, oczekiwań, jak oni sami. To mi daje kilka wartościowych rezultatów. Po pierwsze, jeżeli oni coś kupią w moim „sklepiku”, to to się staje ich produktem, co zdejmuje ze mnie więcej niż połowę kosztów. Po drugie, to mi pozwala zminimalizować margines błędu programowego. Po trzecie, to mi daje poczucie wiarygodności w Polsce. Gdy bowiem przyjdzie do mnie artysta z pretensjami: „dlaczego wysyłasz tamtego, a nie mnie”, mogę odpowiedzieć: „słuchaj, pokazałem jego i twoje prace, nasz odbiorca wybrał tamte”. Dla branży w Polsce nasze działanie jest całkowicie transparentne, dzięki czemu różni frustraci zostawili nas w spokoju.
Wróćmy jeszcze do Pańskiej wypowiedzi, że kultura jest jednym z najważniejszych parametrów decydujących o tym, czy gdzieś napłyną inwestycje zagraniczne, czy nie. A wszyscy myślą, że tylko niskie podatki i tania siła robocza. Już dawno nie. Produkty niedługo wszędzie będą takie same i będą kosztowały tyle samo. Kiedyś rozmawiałem na ten temat z amerykańskim dżentelmenem, miliarderem, numerem 40. na tamtejszej liście najbogatszych „Forbesa”. Nie mógł zrozumieć, dlaczego o to pytam, bo dla niego było to oczywiste. Powiedział mi: „Gdy coś w Polsce kupię
czy wybuduję, to może polecę tam przeciąć wstęgę. A moi menedżerowie będą tam żyć 5 czy 10 lat. Oni muszą mieć pod ręką filharmonię, teatr, kino, operę, jazz, szkołę z językiem angielskim dla dziecka i dobre jedzenie”. A to jest wszystko kultura. Nigdy dość powtarzania tego argumentu. Nie chcę powiedzieć, że to jest tak samo ważne, jak autostrady, lotniska i koszty siły roboczej. Ale jakość życia w miejscu, gdzie ktoś chce zainwestować kapitał, jest przez tegoż kapitalistę równie starannie badana i porównywana. Mówimy o ludziach zamożnych. W Polsce problem z kulturą jest – jak się nam wydaje – taki, że zbyt wiele osób koncentruje swoją energię na tym, jak związać koniec z końcem i na korzystanie z dóbr kultury nie mają ani pieniędzy, ani czasu, ani sił.
P
roblem leży gdzie indziej. W Polsce system edukacyjny nie przygotowuje konsumentów kultury. Dopiero teraz powoli wracają do szkół muzyka i plastyka. A przecież chodzi o to, by szkoły nie wypuszczały kulturalnych analfabetów. By przygotowały może nie tyle twórców, co kompetentnych odbiorców. Trzeba odtworzyć ten rynek, który kiedyś mieliśmy. Trzeba np. uświadomić wydawcom, że książki są za drogie. Każda moja wizyta w księgarni kosztuje 200 - 300 zł, przy czym ja jeszcze wiążę koniec z końcem. Ale co ma zrobić np. student? Jak ma zgromadzić bibliotekę, skoro go na to nie stać?! I nie mówcie mi o Kindlach czy iPodach. A jeżeli jego dzieci nie wychowają się wśród książek, to nie będą miały nawyków czytelniczych. Fizyczna obecność książek w domu sprawia, że się po nie sięga. Jest tu wiele problemów do rozwiązania i to jest tylko jeden z nich. Ale mam wrażenie, że pewne myślenie i działania w dobrym kierunku już się rozpoczęły.
Jak Pan ocenia zainteresowanie polskiego biznesu inwestowaniem w kulturę? Jestem dobrej myśli, ponieważ widzę jaskółki zmiany. Codziennie dostaję kilkadziesiąt zaproszeń na różne premiery, wernisaże itp. Proszę mi wierzyć, że np. Orlen w kulturalnych działaniach na wysokim poziomie jest obecny prawie wszędzie. Nie interesuje go „plankton kulturalny”, to jest rzecz dla mniejszego biznesu. Wchodzi w bardzo duże, prestiżowe projekty, podobnie jak kilku innych wielkich narodowych championów: Lotos, PKO BP, KGHM. Jednak trochę nas przeraża, że wielu polskich przedsiębiorców nie chce się zapisać w ludzkiej pamięci jako sponsorzy ważnych wydarzeń kulturalnych. Wolą inwestować w ludyczne imprezy. Bo jeszcze myślą sprzedażą, a nie marką. Nie wszyscy rozumieją, że niedługo to wszystko będzie kosztowało tyle samo i będzie się konkurowało marką, a nie ceną. Polscy przedsiębiorcy muszą zrozumieć, że polem konkurencji jest dzisiaj marka, a nie to, kto wcisnął konsumentom więcej kompletnie niepotrzebnych rzeczy. W dużych korporacjach powoli zaczynają to rozumieć. Za chwilę zrozumieją to ci mniejsi, a za pokolenie – wszyscy. ■
Wywiad i sesję fotograficzną przeprowadziliśmy w zamku w Krasiczynie.
Wiesław Banach: życie wpisane w Muzeum Historyczne w Sanoku
Muzeum Historyczne w Sanoku wystawiało prace Zdzisława Beksińskiego w ponad 40 miastach. Obejrzało je kilkaset tysięcy widzów. W 2010 r. od ekspozycji w gmachu Parlamentu Europejskiego w Brukseli rozpoczęły się zagraniczne pokazy artysty. W zamian za świetną promocję Podkarpacia sanockiemu Muzeum grozi ruina finansowa.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak Pisząc o Muzeum Historycznym w Sanoku trzeba opowiedzieć dwie różne historie. Pierwsza o tym, jak zbiory gromadzone przez kilku zapaleńców stały się zaczątkiem profesjonalnego muzeum na europejskim poziomie, i jak, dzięki funduszom unijnym, muzeum to unowocześnia się i rozrasta. Druga pokazuje jak – w tym samym czasie – biedna placówka kultury od ponad 20 lat walczy o przetrwanie. W roku 1933 Leon Getz, malarz po krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, nauczyciel w sanockim gimnazjum, założył muzeum kultury łemkowskiej na plebanii cerkwi greckokatolickiej. Patronowało mu stowarzyszenie Łemkiwszczyna. W rok później staraniem Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Sanockiej powstało Muzeum Ziemi Sanockiej. Na zamku Aleksander Rybicki gromadził sztukę cerkiewną i rzymskokatolicką. Profil zbiorów w obu muzeach był bardzo podobny. Łatwo pozyskiwano stare ikony. Kiedy na licach wizerunków pojawiały się odpryski, duchowni wycofywali je z kultu i zamiast palić – jak każdy poświęcony obiekt – oddawali do jednego z muzeów. Nie żądali zapłaty: nikt w tych czasach nie zastanawiał się, ile warta jest dawna sztuka cerkiewna. Magazyny na parterze zamku zapełniały się. Piętro zajmował 2. Pułk Strzelców Podhalańskich. Aleksander Rybicki interweniował u ministra, gdy dowództwo chciało wyburzyć ścianę działową i utworzyć olbrzymią salę balową. Po tym incydencie piętro przeszło na własność muzeum. W roku 1940 Niemcy połączyli zbiory. Utworzyli na zamku Kreismuseum, którego zadaniem było gromadzenie sztuki sojuszników – Ukraińców. Stosunki między muze-
30
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
alnikami (do których dołączył jako pracownik techniczny Stefan Stefański) układały się zgodnie. Leon Getz dyskretnie informował AK o zamiarach okupanta. Aleksander Rybicki działał w podziemiu. W roku 1944, gdy do Sanoka zbliżał się front wschodni, Niemcy zapakowali cenne muzealia do skrzyń i wywieźli na Zachód. Były wśród nich takie obiekty jak Mandylion z XV w., krzyż grecki, skrzydła ołtarza gotyckiego z Wary, a także ukraińskie stroje ludowe i archiwum z przywilejami królewskimi. Po wojnie na Śląsku odnaleziono tylko dokumenty, które już nigdy nie wróciły do Sanoka. Znalazły się w Archiwum Głównym Akt Dawnych w Warszawie. 9 sierpnia 1944 r., gdy do Sanoka wkroczyła Armia Czerwona, zamek na kilka tygodni pozostał bez gospodarza. NKWD wywiozło Aleksandra Rybickiego na Syberię, skąd wrócił dopiero w 1956 r. Leon Getz – strzelec siczowy – uciekł do Krakowa i rozpoczął pracę jako adiunkt w Akademii Sztuk Pięknych. Tam na jego ślad natrafiło UB. Został przewieziony do więzienia w Rzeszowie, do Sanoka już nigdy nie wrócił. orządkowaniem zbiorów zajął się Stefan Stefański. Placówka otrzymała nazwę Muzeum Ziemi Sanockiej, zmienioną w latach 60. XX w. na Muzeum Historyczne. W czasie, gdy San był granicą między Niemcami i Związkiem Radzieckim, zamek w Lesku zajmowali sowieccy żołnierze. Książkami z biblioteki Krasickich rozpalali ogniska. Leon Getz i Stefan Stefański zdołali uratować dużą ich część, przewożąc ją na zamek w Sanoku. Zabytki do muzeum pozyskiwano ►
PORTRET
Wiesław Banach.
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
31
PORTRET w różny sposób. Ze starostwa przeniesiono gotycką chrzcielnicę pochodzącą z miejscowego kościoła farnego, która w urzędzie pełniła rolę donicy na kwiaty. Do Sanoka zwożono mienie z okolicznych dworów, przejmowanych przez państwo w ramach reformy rolnej, np. wyposażenie pałacu Załuskich w Iwoniczu z cenną kolekcją portretów. Z opuszczonych po akcji „Wisła” cerkwii, zabezpieczano ikony: od XV-wiecznych po XIX-wieczne. ównocześnie gromadzono zbiory sztuki współczesnej. W roku 1963 Franciszek Prochaska, artysta-malarz z Aix-en-Provence, podarował Muzeum swoją kolekcję. Druga część daru dotarła tutaj w 1978 r.,w 6 lat po śmierci artysty dzięki staraniom żyjącej jeszcze w Sanoku siostry Anny Niedzielskiej, siostrzenicy Anny Florkowskiej z Argentyny i malarza z Aix, Wacława Zawadowskiego. Franciszek Prochaska – sanoczanin, legionista, po wojnie był skierowany na wojskową placówkę dyplomatyczną do Paryża. Mieszkał na Montparnassie, przyjaźniąc się z wieloma artystami. Wśród nich byli: Józef Pankiewicz, Olga Boznańska, Tadeusz Makowski, Wacław Zawadowski, Manuel Ortiz de Zatate czy Juls Flandrin. Po otrzymaniu daru Muzeum zorganizowało wystawę czasową artystów związanych z École de Paris, po czym kilka prac Prochaski zawisło na stałej ekspozycji (w korytarzach zamkowych) obok dzieł Zdzisława Beksińskiego i Mariana Kruczka. Ekspozycja stała składała się jeszcze z dwóch sal z ikonami oraz z sali z portretretem sarmackim i kolekcją Załuskich. Ozdobą był wielkiej klasy wizerunek „Kobiety z wachlarzem” pędzla Gijsberta Sybilli, ucznia Rembrandta – jedyny przykład malarstwa holenderskiego w Sanoku. W trudnym roku 1968 dyrektor Stefański stracił stanowisko, gdyż naraził się władzy protestem przeciw przemianowaniu placu obok budynku Muzeum. Placyk nosił imię św. Jana Nepomucena; stała tam kapliczka z figurą świętego. Władze znalazły dla placu nowego patrona: Hankę Sawicką. W 1970 r. nowym dyrektorem został historyk Edward Zając. W roku 1973 do Sanoka przyjechał po raz pierwszy Wiesław Banach, student historii sztuki KUL. Poznał wtedy Zdzisława Beksińskiego, który mieszkał w starym drewnianym domku przy dawnej ul. Świerczewskiego (dzisiejsza Jagiellońska), otoczonym zdziczałym sadem. – Dom sprawiał niesamowite wrażenie – wspomina Wiesław Banach. – Wchodziło się przez ciemną sień, w której widniały czaszki – cykl rzeźb artysty z lat 60. Atmosfera była ciepła, przyjacielska, co było zasługą Zofii, żony artysty. Beksiński prowokował niekonwencjonalnymi sądami o sztuce. Twierdził np., że Piotr Michałowski – największy malarz epoki romantyzmu, w ogóle nie umiał rysować. Beksiński, wychowanek wilnianina, Lubomira Ślendzińskiego, był zwolennikiem precyzyjnego, analitycznego rysunku, który w pierwszych latach po studiach stał się jego obsesją. Stary dom, gdzie zamieszkiwały trzy pokolenia rodziny Beksińskich, stał się wtedy solą w oku miejscowych władz. Kontrastował z nowoczesnością w stylu Edwarda Gierka. To tędy przejeżdżał I sekretarz partii w drodze do Autosanu. Ten dom mijał rów-
32
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
nież premier Piotr Jaroszewicz, wracając z polowań w Arłamowie. „Rudera” – jak określali ją decydenci – miała zostać rozebrana. Beksiński kupił mieszkanie w Warszawie i w 1977 r. przeniósł się tam na stałe. Po studiach, w 1977 r., Wiesław Banach przyjechał do Sanoka i rozpoczął pracę w Muzeum. Trafił na mały, ale znakomity zespół kolegów. Romuald Biskupski był już najlepszym specjalistą od sztuki cerkiewnej w Polsce, Maria Zielińska znakomitym archeologiem skrupulatnie badającym wzgórze zamkowe, a Wanda Szulc niezwykle pracowitym konserwatorem mającym już za sobą dziesiątki uratowanych znakomitą konserwacją ikon. Jeszcze za czasów dyrektorowania Stefana Stefańskiego muzeum zaczęło gromadzić prace Zdzisława Beksińsiego. Dyrektor Edward Zając robił to już systematycznie, rokrocznie kupując kolejne dzieła. Kolekcjonowano także płótna innych malarzy ze środowiska sanockiego oraz rzeźby Mariana Kruczka. Dokonywano zakupów w Desach w Krakowie, Wrocławiu i Warszawie. Czasami był tylko problemem z transportem. – Pamiętam, jak woziłem płótna autobusami, a raz – kiedy w Krakowie spóźniłem się na ostatni PKS – nawet autostopem – wspomina Wiesław Banach. Zbliżał się remont zamku. W latach 80. ub. wieku tymczasowe sale ekspozycyjne przygotowano w budynku zajazdu, w którym mieściły się biura i pracownie konserwatorskie. Na magazyny przeznaczono nowy budyneczek przy wejściu do zamku. Przeprowadzka eksponatów do magazynu została jednak wstrzymana. Okazało się, że betonowa wylewka posadzki kruszy się i trzeba wykonać nową. Budowlańcy ukradli cement – najcenniejszy materiał reglamentowany w PRL. W okresie „Solidarności” otwarta została trzecia sala z ekspozycją sztuki cerkiewnej, bez zgłoszenia tego faktu cenzurze. Salę tę oczywiście po wprowadzeniu stanu wojennego zamknięto. roku 1990, kiedy Wiesław Banach został wybrany na nowego dyrektora, zwaliły mu się na głowę stare kłopoty. Najbardziej bezsensownym było otwarte pod koniec lat 80. XX w. muzeum gen. Karola Świerczewskiego w Jabłonkach. Złożyły się na to błędy techniczne wykonawcy i absurdalna ekspozycja o propagandowym charakterze. Jedynym autentycznym eksponatem była należąca do generała karafka z kompletem kieliszków. Pamiątka o tyle trafnie go charakteryzowała, że „człowiek, który się kulom nie kłaniał” rzadko kiedy chodził trzeźwy. Karafka wróciła do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, zaś budynek został oddany gminie Baligród. „Pan za wszystko odpowiada” – usłyszał na wstępie nowy dyrektor. Był przerażony, gdy stwierdził, iż zamkowe muzeum nie posiada żadnych zabezpieczeń, zaś cennych zbiorów pilnują wiekowi, bezbronni emeryci. Gdy rozwiązał ten problem, przystąpił do remontu zamku. Prace należało zacząć w sposób nietypowy – od dachu. Więźba była bowiem w takim stanie, że każda większa wichura mogła zmieść połać dachową w dół, wprost na przebiegającą pod wzgórzem arterię komunikacyjną. Dokumentacja techniczna remontu, przygotowana przez państwowe
PORTRET przedsiębiorstwo konserwacji zabytków, nie dawała szansy na przywrócenie zamkowi renesansowego charakteru. Remont rozpoczęto, korygując na bieżąco błędy projektantów przy pomocy i współpracy z konserwatorem krośnieńskim, Alojzym Cabałą. Czas naglił: pękały mury zamku. W trakcie prac okazało się, że Austriacy w czasie przebudowy gmachu grube ściany działowe korytarza posadowili nie na fundamentach piwnic, ale na ich sklepieniach. Groziła katastrofa budowlana. W czasie rozbiórki tych ścian znaleziono renesansowe detale architektoniczne: fragmenty bogato rzeźbionych obramowań drzwi i okien. Kamieniarka przypominała wawelską: wszystko wskazuje na to, iż została przywieziona z Krakowa. Gotycki zamek w latach 1520–1548 przebudowany został na rezydencję królowej Bony. W czasie robót odnaleziono także wykuty w kamieniu jej kartusz herbowy z przedstawieniem węża, który znalazł się później w herbie Sanoka. Nie wiadomo, czy Bona kiedykolwiek gościła na zamku, zrzekła się bowiem starostwa sanockiego na rzecz Wilna. Pozostał po niej „mały Wawel”, odsłonięty po usunięciu dokonanej przez zaborcę przebudowy. Sale zamku oddawano sukcesywnie do użytku. Na parter wróciły najcenniejsze ikony. Pierwsze piętro w 1999 r. zajęła tymczasowa ekspozycja prac Zdzisława Beksińskiego. W dwa lata później zakończona została adaptacja poddaszy na sale wystawowe, gdzie umieszczono kolekcję Franciszka Prochaski. W końcu przyszła kolej na Galerię Beksińskiego zaplanowaną w rekonstruowanym południowym skrzydle zamku. Przy jego odbudowie ścierały się różne koncepcje. Najciekawszą z nich: pawilonu ze szkła, w którym odbijałyby się zamkowe mury, odrzucił konserwator zabytków. Pomysł budynku z ceramiczną fasadą, dekorowaną siatką nakładających się na siebie „piszczeli” (motyw z cyklu katedr Beksińskiego) okazał się zbyt drogi. Zgodnie z regułami przetargu, zwyciężyła koncepcja najtańsza: projekt Jerzego Hnata, architekta z Gliwic, pochodzącego Sanoka. To ocieplony pawilon wzniesiony z pustaków pokrytych wykładziną z regularnych kamiennych płytek. Skrzydło wzniesione z kamiennych ciosów – identycznych z murami zamku – byłoby zbyt ciężkie i skarpa groziłaby osunięciem. Koszt inwestycji to 4,3 mln zł; z tego 2,5 mln zł z funduszy europejskich i 900 tysięcy zł ze spadku po artyście, który swoje prace oraz cały majątek zapisał w testamencie Muzeum Historycznemu w Sanoku. Jeszcze przed tragiczną śmiercią artysty dyrektor Banach zdążył go poinformować, że będzie budowana jego nowa galeria w południowej części zamku. Galeria została uroczyście otwarta rok temu. Goście wchodzili na dziedziniec po prowizorycznie ułożonych
płytkach chodnikowych. Pod dziedzińcem trwały bowiem kolejne prace: drugi etap inwestycji kosztującej 7,6 mln zł (z tego 4,4 mln z funduszy unijnych i budżetu państwa). W podziemiach zbudowano nowoczesne zaplecze z salą konferencyjną, dwoma dużymi pomieszczeniami magazynowymi oraz kolejnymi salami wystawowymi. Łączą się one z betonowym, niemieckim bunkrem z czasów ostatniej wojny: to znakomite miejsce na ekspozycję historyczną. Prace w podziemiach zostaną ukończone we wrześniu br. – Nie mamy ani grosza na wyposażenie nowych sal i magazynów. W dodatku musiałem zatrudnić ośmiu nowych pracowników. Przecież muzeum się rozrasta – twierdzi dyr. W. Banach. ieniędzy brakuje od 20 lat, kiedy Muzeum Historyczne przeszło z budżetu wojewody krośnieńskiego na finansowanie powiatu. W zimie 2002/2003 trzeba było wyłączyć ogrzewanie w całym budynku biurowym. Personel pracował w dwóch pokojach magazynu i na domowych komputerach, gdzie wykonywano ściśle rozliczane prace.W następnych latach było o tyle lepiej, że muzeum stać było na ogrzewanie. Przez minione lata Urząd Marszałkowski wspomagał muzeum kwotą 600 tysięcy złotych, ale po otwarciu skrzydła ta pomoc jest daleko niewystarczajaca. – Dostaję z powiatu 600 tys. zł, kolejne 600 tys. od marszałka województwa. Tymczasem trzeba nam 1,7 mln zł rocznie. Bieżący budżet wystarczy do października br. Później trzeba będzie, do stycznia 2014 r., zamknąć Muzeum na kłódkę – dodaje dyr. Banach, przypominając, iż już pięć lat temu był gotowy projekt przejęcia placówki przez marszałka. Na obietnicach się skończyło. W najnowszym wydawnictwie poświęconym Galerii Beksińskiego czytamy: „Pokazaliśmy jego prace setkom tysięcy widzów w całej Polsce – od Wałbrzycha po Szczecin, od Sopotu po Kraków, od Poznania po Białystok, od Zamościa po Wrocław, a także (...) w Parlamencie Europejskim w Brukseli i w Phantastenmuseum w Wiedniu. Największa z jego wystaw, prezentująca 650 prac, została otwarta w pierwszą rocznicę jego śmierci, 21 lutego 2006 roku w Muzeum Narodowym w Gdańsku”. W planach koncert ulubionej muzyki Beksińskiego, połączony z pokazem jego prac w filharmonii w Bielefeld (trzeci po koncertach w filharmoniach: krakowskiej i rzeszowskiej) oraz wystawy w Berlinie i Pradze. Na ekspozycje zagraniczne trzeba starać się o osobne środki. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego wspomogło finansowo wystawę wiedeńską i dzięki temu mogła ona dojść do skutku. ■
o Sanoka od lat przyjeżdżam z przyjemnością. Zawsze mogłem zobaczyć tu coś nowego jakby na przekór finansowym ograniczeniom i powiatowej biedzie. Bo wszyskie trudności przezwyciężała tu wyobraźnia: najpierw kilku zapaleńców – twórców muzeum, zaś od ponad 20 lat dyrektora Wiesława Banacha, który przekształcił je w placówkę na europejskim poziomie. Świetny znawca twórczości Zdzisława Beksińskiego i jego biograf (książka o artyście jego autorstwa miała już dwa wydania), badacz polskiego malarstwa z kręgu Ecole de Paris, jest równocześnie znakomitym propagatorem sztuki współczesnej. Jego działalność znana jest w całej Polsce. Zaczyna być znana w Europie. I co z tego, skoro Muzeum Historyczne nie może liczyć na finansową stabilizację? Władze samorządowe od lat radzą nad tym, jak promować Podkarpacie. Nikt jakoś nie potrafi dostrzec faktu, iż region jest już – od dawna – skutecznie promowany przez słabo dotowane powiatowe muzeum. Wystarczy z tego wyciągnąć wnioski. ~ ANTONI ADAMSKI
BĄDŹMY szczerzy
O skutkach plucia do własnej studni
Jarosław A. Szczepański
Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
Emocje wywołane emisją w pierwszym programie polskiej telewizji publicznej niemieckiego serialu o drugiej wojnie światowej „Nasze matki – nasi ojcowie” nieco opadły, telewizyjna bieżączka zdążyła już wywołać nowe – teraz akurat widzowie wszystkich stacji przeżywają konflikt księdza Lemańskiego z arcybiskupem Hoserem. Za chwilę były już proboszcz z podwołomińskiej Jasienicy pójdzie w zapomnienie, a kamery znajdą kolejny obiekt parodniowej fascynacji. Może więc warto wrócić do nieszczęsnego serialu, ale już bardziej „na spokojnie”. Oczywiście film ma prawo oburzyć polskiego widza. Można się wręcz dziwić tym, których nie oburzył, a takich – ku memu zdziwieniu – nie brakło, niestety, co widać było na pasku w dole ekranu oddanym do dyspozycji internautów podczas dyskusji po emisji ostatniego odcinka. Zapewne wielu z nas zadawało sobie pytanie, skąd się bierze stereotyp Polaka – antysemity, którego los Żydów kompletnie nie obchodził – do tego stopnia, że żołnierze Armii Krajowej nie przeszkadzali Niemcom w zagładzie, a można się domyślać, że była ona im nawet na rękę. Pomijam już skandaliczny skrót graniczący z bezczelnym fałszem, że wojna zaczęła się właściwie w czerwcu 1941 roku agresją na Związek Sowiecki. Napawa zdumieniem obraz Berlina, w którym Żydzi żyją w miarę normalnie, przyjaźnią się ze zwykłymi (czytaj: przyzwoitymi) Niemcami, którym nazizm i szczególna nienawiść do Żydów były czymś z gruntu obcym, którzy też właściwie – jak wyraźnie sugerują twórcy tego „dzieła” – byli ofiarami istot poubieranych w mundury SS, SA i gestapo. W filmie funkcjonariusze hitleryzmu to jakieś zewnętrzne fatum, które pojawiło się w postaci plagi obcych, kosmicznych wręcz, człekokształtnych insektów. I to w jakiś sposób psychologicznie można zracjonalizować. Widać Niemcom wciąż ciężko jest spojrzeć prawdzie w oczy, przyznać, że jako naród w latach 30. i 40. ubiegłego wieku zwariowali – dali się uwieść bandzie zbrodniarzy. Jednak nas nurtuje pytanie, dlaczego próbują Polaków wciągnąć w wir odpowiedzialności za holokaust? Dlaczego naszą Armię Krajową, największe wojsko jedynego podziemnego państwa w Europie podbitej przez Hitlera, ośmielili się przedstawić jako leśnych watażków, cokolwiek prymitywnych, właściwie nie wiadomo o co w tych polskich lasach walczących, a do tego jeszcze gardzących Żydami?
34
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
Mam prawo przypuszczać, że dla autorów niemieckiego filmu Polska nie jest krajem nieznanym. Od dwudziestu kilku lat nasze granice są wzajemnie otwarte. 25 lat temu ci twórcy zapewne wchodzili w wiek dorosły, jest prawie pewne, że Polskę odwiedzili i to prawdopodobnie nieraz. Od ponad dwóch dekad nie ma „żelaznej kurtyny”, nie byli więc skazani tylko na przekaz swoich rodziców, a nawet niemieckich historyków. Więc dlaczego? Pytanie dla nas samych jest, niestety, bolesne. A tym samym odpowiedź jest bolesna. Przez dwadzieścia kilka lat, od czerwca 1989 roku, odbrązawiamy naszą najnowszą historię. Fetujemy faceta, który zarabia na demonizowaniu Polaków. Tolerujemy rozdymanie do nieprawdopodobnych rozmiarów nielicznych faktów, w których nieliczni Polacy rzeczywiście się zatracili. Część środowisk opiniotwórczych, które dysponują mediami tzw. głównego nurtu, przyjęła rewelacje Jana Grossa niemal jako prawdę objawioną. Poza kilkuletnim okresem prezydentury Lecha Kaczyńskiego nie mieliśmy żadnej polityki historycznej. Smutna prawda jest taka, że politykę historyczną z rozmysłem i ewidentnym planem realizowało od 1989 roku środowisko „Gazety Wyborczej”, a wiele środowisk opiniotwórczych tej polityce wtórowało. No i powstawały filmy typu „Pokłosie”, fetowano kolejne książki Jana Grossa – słowem przedsięwzięcia, których główną skazą było stosowanie zasady pars pro toto, czyli – powtórzę – rozdymanie do karykaturalnych rozmiarów nielicznych faktów hańbiących wizerunek Polaka. Wystarczy przypomnieć słynną wypowiedź Władysława Bartoszewskiego o tym, że podczas okupacji bardziej bał się sąsiadów niż okupantów. Aż chciałoby się zapytać – jakim więc cudem z inicjatywy Instytutu Yad Vashem pojawiły się w Izraelu tysiące polskich drzewek? Taka wypowiedź Bartoszewskiego to przecież wspaniały prezent dla Niemców, szczególnie młodych. Oto Polacy sami biją się we własne piersi – okazuje się, że my Niemcy, a właściwie nasi ojcowie, mieli wspólników w holokauście!!! Czy można się dziwić, że to skwapliwie przyjęli i włączyli w swoją nową narrację historyczną? Na szefostwo TVP posypały się, słusznie zresztą, gromy za emisję niemieckiego serialu. Słusznie, bo wcześniej całymi latami sami rozbrajaliśmy się, tolerując wymazywanie i fałszowanie pamięci. Nasza historia, szczególnie dotycząca czasów II wojny światowej, tak się potoczyła, że nie musimy jej dodatkowo lukrować. Ale, na miłość boską, chwalmy się nią – nie mamy się czego wstydzić! ■
AS z rękawa
Handel w niedziele i inne zakazy
Krzysztof Martens
brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
Przeciwnicy zakazu handlu w niedziele argumentują, że straci na tym gospodarka. Posłowie promujący te ideę uważają, że „ilość środków dostępnych w budżetach domowych się nie zmieni” i to co kupujemy w niedziele, kupimy w inne dni tygodnia. Mam nieodparte wrażenie, że brak im konsekwencji. Większość pracobiorców cieszy się wolnymi sobotami. Zakaz handlu powinien być też rozciągnięty na soboty, a na zakupy możemy przeznaczyć pozostałych pięć dni tygodnia. Co prawda eksperci twierdzą, że jak niektóre sklepy zamkniemy na dwa dni, to możemy je zamknąć na zawsze, bo i tak zbankrutują, ale politycy nie zwracają uwagi na opinie, które nie pasują im do forsowanych koncepcji. Pracownicy supermarketów też są w swoich opiniach podzieleni. Część z nich obawia się obniżenia zarobków, inni narzekają na pracę w niedziele, bo nie mają czasu na zakupy. Gdy jednemu z nich uświadomiono, że wolna niedziela nie zmieni jego potencjalnych możliwości robienia zakupów, bo wszystko będzie zamknięte, to wycofał się z popierania zakazu handlu. Europa zmagająca się z kryzysem powoli wycofuje się z restrykcji dotyczących handlu. Polska żadnego kryzysu się nie boi. Przyznaję, że jest otwarte szerokie pole do radosnej twórczości Sejmu. O czym myślę? W poście powinniśmy zamknąć restauracje. Jak pościć, to pościć, a nie obżerać się smakołykami. Osobiście gorąco optuję za zakazem wypowiadania się polityków w mediach. Marzę o sześciu dniach w tygodniu (w środy jestem gotów wyłączyć telewizor), ale pogodzę się z zakazem obowiązującym w soboty i niedziele. Transport publiczny nie powinien pracować w niedziele. Przekonuje mnie argument, że jak mam pojechać gdzieś w niedzielę, to mogę zdecydować się na wyjazd w poniedziałek. W sobotę należy ograniczyć połączenia
36
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
tylko do lokalnych. Dłuższe trasy należy pokonywać od poniedziałku do piątku. W ten sposób pochylimy się z troską nad ciężką dolą pracowników PKP, PKS, LOT i wielu innych. Na przykład w Izraelu w szabat nie działa transport publiczny i jakoś sobie radzą. Zakazuje się tam też pracowania, palenia i wykonywanie niezliczonej ilości prostych czynności. Można? Można. Oczywiście – nie muszę dodawać, że Izrael jest zaliczany do najdynamiczniej rozwijających się państw na świecie. Zapytacie, czy te zakazy nikomu nie przeszkadzają? Część społeczeństwa Izraela protestuje, ale kto by ich słuchał. Jak zakazy sprawdzają się w krajach Orientu? Ramadan – dziewiąty miesiąc kalendarza muzułmańskiego. Podczas jego trwania od świtu do zachodu słońca nie wolno spożywać pokarmów, pić napojów, co ma chronić przed karą Allaha. Ćwiczenie ciała i ducha pozwoli w przyszłości wejść do bram raju. Jeżeli uchybi się regułom ramadanu, należy odpokutować – na przykład nakarmić 60 głodnych ludzi. Te wszystkie zakazy, nakazy, restrykcje i ograniczenia to furda, gdy pomyślimy o afgańskich talibach. Muszę szczerze powiedzieć, że wzbudzają oni coraz większą moją sympatię. Mają poczucie misji i traktują ją ze śmiertelną powagą. Śmiertelną, bo śmierć spotyka wszystkich, którzy owych zakazów, nakazów, restrykcji i ograniczeń z niezwykłą starannością nie przestrzegają. Talibowie, w przeciwieństwie do polskich posłów, żadnych argumentów nie potrzebują. Oponenci zazwyczaj długo nie cieszą się życiem. Pewność siebie talibów opiera się na głębokiej wierze w to, co robią, natomiast polscy sejmowi harcownicy zabiegają jedynie o poparcie wyborców. ■
POLSKA po angielsku
Holidej z przyjaciółmi czy szklana pułapka? Magdalena Zimny-Louis
Rzeszowianka z urodzenia, przebywająca „czasowo za granicą”, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Od dwóch dekad mieszka w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Od 2007 roku pracuje dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości oraz pisze książki o tematyce NIE ŻUŻLOWEJ. Pierwsza – „Ślady hamowania”, została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, druga pt. „Pola” trafiła na półki we wrześniu 2012 r. i od razu trafiła w serca czytelników.
Jeśli przyjaźń dwóch przyjaciółek wraz z partnerami/mężami przetrwa wspólny wakacyjny wyjazd, przetrwa wszystko! Nigdzie nie pokłócisz się ostrzej/zacieklej/bardziej chamsko, niż na wspólnym urlopie ze znajomymi i waszymi dziećmi. Lato w pełnym, upalnym blasku, samoloty, pociągi, drogi do ostatniego wolnego kawałeczka zapełnione są śpieszącymi na wakacje, z których tylko część wróci z tą samą miłością do bliźniego w sercu. Niejedna zmieni swoje zdjęcie w tle na FB, niejeden z grona znajomych wyleci z hukiem i wirtualnie, i naprawdę. Ku przestrodze piszę krótki poradnik dla wybierających się z przyjaciółmi na wspólne wakacje zagraniczne w trosce o te wasze wieloletnie znajomości, żeby nie poległy przy egipskim basenie czy na chorwackiej wyspie... zwyczajnie szkoda by było... Upewnij się przed wyjazdem, czy twoi znajomi będą jadać w restauracjach, tak jak ty planujesz, czy gotować w pokoju hotelowym ziemniaki, otwierać konserwy – paprykarz szczeciński lub turystyczną – i smarować chleb dżemem rączką od grzebienia. Jeśli wychodzicie razem na kolację, ustal z góry, czy rachunek płacicie na pół czy według klucza „kto co zjadł”. Nie chcesz żenującego analizowania rachunku na oczach kelnera i piskliwej pretensji twojej koleżanki: „Ja drugiego piwa nie piłam” lub jej męża: „Wyście zamawiali frytki? Ja frytek nie jadłem”. Unikaj wspólnych zakupów, jeśli po pierwszym razie koleżanka doprowadziła cię do kresu dobrych manier swoimi stwierdzeniami: „A ile to będzie na złotówki?” lub „W Polsce jest o wiele taniej”. Znacie się kawał czasu, przypomnij sobie, czy koleżanka i jej mąż są ciekawi świata, czy będą korzystać tylko z tego, co zapłacone w pakiecie? Jedź na wycieczkę za dodatkową opłatą, jeśli masz ochotę, nie oglądaj się na nich, niech siedzą przy basenie 2 tygodnie, jedząc ukradzione ze śniadania banany. Nie komentuj i nie doradzaj znajomym, jak ujarzmić ich wakacyjne dzieci. Nie przewracaj oczami, jak synek twej koleżanki serdecznej chce szóstego loda i dziesiątą paczkę czipsów przed południem, a córeczka jest tak marudna, że naj-
38
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
chętniej uszczypnęłabyś ją w tyłek, jak nikt nie patrzy i zakopała w piasku na resztę dnia. Nie wyśmiewaj znajomych, jeśli wasze wieczorne spożywanie alkoholu zostanie zakłócone z powodu ich dzieci, które nagle zaczęły cierpieć na bezsenność i siedzą z wami przy stole, cały czas zawracając głowę (żeby nie powiedzieć d...) swoim rodzicom. Nie proś koleżanki kategorycznym tonem, żeby bachorom przykręciła śrubę, bo to co wyprawiają jest już nie do wytrzymania! Nie zadawaj retorycznych pytań: „Jak wy możecie na to pozwalać?”, nawet jeśli synek, który je wyłącznie chipsy i lody, zwraca powyższe prosto na twoją białą sukienkę. Powstrzymaj się przed nazwaniem go „małą świnią”, to się twojej koleżance na pewno nie spodoba. Nie kręć się w bikini zbyt blisko męża koleżanki z powodów tak oczywistych, że szkoda czasu na ich wymienianie. Alkohol łagodzi obyczaje, ale nie grajcie w rozbieranego pokera. Z tańcami też radzę uważać, niby zwykłe przytulanki, a po pysku ktoś może zebrać na koniec. Nie chcesz jechać na wielbłądzie, to nie jedź i nie tłumacz dlaczego, ale poczekaj, aż znajomi sobie pojeżdżą, szczególnie jeśli było zapłacone. Kup sobie magnes na lodówkę z widokiem palm, nie przejmuj się, że koleżanka nazwała go tandetą, ale też nie kręć nosem na klapki łazienkowe, w jakich cały dzień chodzi jej mąż. Spróbuj nie widzieć jego jasnych spodni za kolano ze sznurkami zwisającymi luźno u zakończenia nogawek i skarpetek białych. Niech ci się nie wyrwie żadna uwaga na temat tej torebeczki przytroczonej do paska, w której nosi przy sobie dniem i nocą paszporty oraz pieniądze, bo nie wykupił sejfu w pokoju hotelowym. Złóż się na butelkę wódki, nawet jeśli wolałabyś się napić wina. Nie wymądrzaj się szpanując opowieściami, gdzie byłaś i co jadłaś na poprzednich wyjazdach urlopowych. Po pierwsze, nikogo to nie obchodzi, a po drugie, wywołuje przykre wrażenie, że TE WAKACJE są mniej udane. PORADA NAJWAŻNIEJSZA Zastanów się, czy wystarczająco dobrze znasz swoich znajomych, aby z nimi wyjechać na urlop?! ■
PROCES myślowy
Quo vadis, Ukraino?
Jerzy Borcz
adwokat, współwłaściciel Kancelarii Adwokackiej J. Borcz i Partnerzy, specjalizujący się w prawie gospodarczym i handlowym. Zapalony myśliwy, koneser wina, zwłaszcza pochodzącego z krajów Nowego Świata.
Awantura w sejmie przy głosowaniu nad uchwałą w sprawie uczczenia 70. rocznicy rzezi wołyńskiej oraz medialne echa przedstawionej w Radymnie rekonstrukcji pokazały, że dla bardzo wielu Polaków, mimo upływu lat, pamięć o tych zdarzeniach jest ciągle żywa i bolesna. Sam wróciłem pamięcią do lat dzieciństwa, kiedy spędzałem wakacje u moich dziadków w jednej z podkarpackich wsi i nasłuchałem się opowiadań i rozmów o Ukraińcach. Jako dziecko nie byłem w stanie zrozumieć, co się wydarzyło i dlaczego dorośli tak źle mówią o Ukraińcach, mających być uosobieniem bliżej nieokreślonego zła. W każdym razie określenie kogoś mianem Ukraińca przedstawiało mi się wtedy jako mocno obraźliwe. Lata edukacji szkolnej nie poszerzyły specjalnie mojej wiedzy o relacjach polsko-ukraińskich podczas II wojny światowej. Temat był praktycznie przemilczany w nauczaniu historii w czasach realnego socjalizmu, bo przecież Ukraina była częścią naszego wielkiego sojusznika – Związku Radzieckiego. Przez długie lata sprawa ta była przemilczana w publicznej debacie, czasem pojawiały się jakieś pojedyncze lokalne inicjatywy podjęcia tematu, ale nie zyskiwały żadnego oficjalnego wsparcia. Wydawało się, że problem sam wygaśnie, wygasną emocje, zwłaszcza, że coraz więcej uczestników tych zdarzeń po prostu odchodzi. Teraz okazało się jednak, że ta sprawa jest ciągle ważna, że budzi żywe reakcje, zwłaszcza, gdy zajmują się nią media. Informacje pochodzące z dzieł historyków, raczej nie poruszają głębiej uczuć, inaczej jest, kiedy słucha się przejmujących opowieści np. Mirosława Hermaszewskiego czy Krzesimira Dębskiego o męczeńskiej śmierci ich bliskich. Po rozpadzie Związku Radzieckiego i uzyskaniu przez Ukrainę własnej państwowości, w naszej polityce zagranicznej zaczęła obowiązywać ortodoksyjnie realizowana koncepcja Jerzego Giedroycia, oznaczająca zdecydowane wspieranie wolnej Ukrainy, przeciąganie jej na stronę Zachodu, choćby kosztem pogorszenia relacji z Rosją, wobec której Ukraina miałaby pełnić dla nas rolę bufora. Taką politykę od ponad 20 lat prowadzą bez wyjątku kolejni nasi prezydenci i kolejne rządy. W praktyce okazało się to bardzo trudne, bo jak wiadomo ambaras jest w tym, by dwoje chciało na raz. Ukraina ciągle nie wie, czy chce z Zachodem czy raczej z Rosją, a w każdym razie nie chce się wyraźnie określić. Jej polityka utrzymywania w miarę równego dystansu, może być z ich punktu widzenia racjonalna, stara się maksymalizować korzyści, jakie oferują jej obie strony, a trzeba też pamiętać o jej nie tylko gazowym uzależnieniu ekonomicznym od Rosji. Nie oznacza to, iż powinniśmy zabiegać o Ukrainę za wszelką cenę, ciągle drżąc, by nasza bardziej zdecydowana postawa nie
40
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
pchnęła jej w objęcia Rosji. W relacjach między państwami też ma zastosowanie reguła, że jak się zbyt skwapliwie zabiega o czyjeś względy, to obiekt adoracji zazwyczaj tego nie docenia i uznaje, że się mu po prostu należy i raczej niewiele oferuje w zamian. Jest to chyba jakiś problem w naszej polityce zagranicznej, jeśli minister Sikorski bardzo emocjonalnie apeluje do posłów, aby nie nazywali rzeczy po imieniu w uchwale dotyczącej rzezi wołyńskiej. Przecież on sam nie ma wątpliwości, że było to ludobójstwo. Nie przekonują jego argumenty, jakoby uchwała naszego parlamentu, mówiąca o ludobójstwie, miała zrujnować nasze stosunki z Ukrainą. Jeśli powiedzenie prawdy w słowach jasnych i prostych, bez nienawiści, oddanie hołdu pomordowanym, uszanowanie bólu ich bliskich miałoby tak bardzo zaciążyć na naszych relacjach z Ukrainą, to znaczyłoby to, że nie mają one dobrej, trwałej podstawy. Wydaje mi się to naiwne, kiedy minister Sikorski twierdzi, iż polska racja stanu wymaga tak daleko posuniętej wrażliwości wobec uczuć Ukraińców, dobierania łamańców słownych rozmywających moralną ocenę straszliwego barbarzyństwa. O tym, co zrobi Ukraina, czy będzie ściśle integrować się z Zachodem, zadecydują jej interesy, interesy gospodarcze oligarchów i ważnych grup społecznych. Zapewne jeszcze długo będzie stała w rozkroku, wewnątrz Ukrainy będą ścierać się różne tendencje. Jak na razie polityka hołubienia Ukrainy nie przynosi nam wymiernych korzyści, przynosi za to, przynajmniej w krótkiej perspektywie, wymierne straty. Kiedy ze względu na interesy Ukrainy nie zgodziliśmy się na budowę przebiegającego przez Polskę nowego ropociągu z Rosji do Niemiec, co miało nam dawać oczywiste profity, skończyło się wybudowaniem go po dnie Bałtyku. Może przyszła pora, aby nasza polityka stała się w tym zakresie mniej ortodoksyjna, może nasz udział w Unii Europejskiej i NATO, przyjazne stosunki z Niemcami i coraz większa z nimi integracja gospodarcza, pozwolą na pogłębioną refleksję i bardziej wszechstronne definiowanie polskich priorytetów. Bez wątpienia powinniśmy szczerze wyciągać rękę do pojednania i współpracy z Ukrainą, ale też mamy prawo oczekiwać od drugiej strony dobrej woli i uszanowania naszej wrażliwości. Powinniśmy szczerze rozmawiać o szkodliwości skrajnego nacjonalizmu, ciągle żywego w zachodniej części Ukrainy, pamiętając, że są i po naszej stronie ciemne karty w wielowiekowej historii obu narodów. A w sprawie rzezi wołyńskiej sensownie mówi prezydent Stalowej Woli Andrzej Szlęzak: budujmy dzisiaj pomniki tym Ukraińcom, którzy podczas tych strasznych wydarzeń pomagali Polakom, broniąc ich przed swymi pobratymcami. Bo też i taka jest prawda. ■
MEDYCYNA
Ślązaczka serca z Beskidu Niskiego,
co stawia na nogi
Ślązaczka z dziada pradziada, doktor nauk medycznych, przez dwadzieścia lat związana z Kliniką Kardiologiczną Górnośląskiego Centrum Medycznego w Katowicach-Ochojcu, pięć lat temu zostawiła klinikę, Śląsk i przyjechała na Podkarpacie. Pierwszy raz w życiu. Wszyscy przestrzegali, że jedzie na koniec świata, gdzie już tylko bieda, ciemnota i nędza, ale ona się uparła. Postanowiła sobie, że w Rymanowie-Zdroju zorganizuje liczący się w Polsce szpital kardiologiczny i jak powiedziała, tak zrobiła. Dziś dr Aleksandra Wilczek-Banc nie wyobraża sobie życia poza Podkarpaciem. Tutaj szefuje Podkarpackiemu Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia”, a o swoim domu na wzgórzu w Miejscu Piastowym mówi: – Moje miejsce na ziemi. Piękne, z widokiem na Beskid Niski z każdego okna.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Splot wszystkich tych zdarzeń trudno nazwać przypadkiem. Raczej szczęśliwym i nieuniknionym następstwem zdarzeń w czasie i przestrzeni. Po pierwsze medycyna. – To było moje marzenie od urodzenia – śmieje się dr Aleksandra Wilczek-Banc. – Niczego w życiu nie byłam tak pewna, jak tego, że zostanę lekarzem, czym mojego ojca, adwokata, wpędzałam w czarną rozpacz. Jako jedynaczka nie dawałam mu żadnych nadziei na kolejne pokolenie Wilczków w rodzinnej kancelarii w Bytomiu. A że charakter mam po nim, upór i skłonność do ryzyka po dziadku Wiktorze, wiedział, że z medycyny nie zrezygnuję. A potem? Miało być według marzeń. Szybka specjalizacja, najlepiej z chirurgii, praca na wsi, drewniany dom i tarpan pod oknem. – Mocno zmodyfikowaną wersję tamtych młodzieńczych fantazji zrealizowałam dwadzieścia lat później
42
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
– mówi Aleksandra Banc. Bo wprawdzie studia medyczne jako studentka pierwszego rocznika w nowo otwartej Akademii Medycznej w Katowicach skończyła zgodnie z planem, ale… No właśnie. Z chirurgią, a właściwie kardiochirurgią, jakoś było jej nie pod drodze. Specjalizacja z okulistyki, do której ją namawiano, wydawała się za grzeczna dla temperamentnej Ślązaczki. Stanęło na kardiologii, bo bardzo czysta, a doktor Aleksandra jest racjonalistką ze sporą dawką romantyzmu i szaleństwa. Problem w tym, że jako młoda absolwentka AM trafiła do Kliniki Kardiologicznej Górnośląskiego Centrum Medycznego, ale na kardiologię dziecięcą – tam był nabór – co akurat jej nie interesowało. – Chwała Bogu, że prof. Tadeusz Mandecki, mój pierwszy szef, dostrzegł we mnie chęci i możliwości, dzięki czemu mogłam się przenieść na kardiologię dla dorosłych, co uwielbiałam
MEDYCYNA i kocham do dziś – wspomina ze śmiechem szefowa Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej.
Ze śląskiej kliniki do uzdrowiskowego szpitala na prowincji Dwadzieścia lat spędzonych w katowickiej Klinice Kardiologicznej to był czas obrony doktoratu, kończenia kolejnych specjalizacji z kardiologii, narodzin syna. Tylko z marzeń o życiu wiejskim nic nie zostało. – Żadna tam ze mnie Siłaczka z Żeromskiego, ale wiedziałam, że moim przeznaczeniem będzie praca daleko od dużych miast – mówi. I trudno wytłumaczyć, dlaczego, bo doktor Banc od zawsze była zdeklarowanym mieszczuchem, a wieś znała tylko z pobytów w prymitywnym kempingu rodziców w Ustroniu w Beskidzie Śląskim. Gdy już pod koniec swojego pobytu w Katowicach nieszczęśliwa snuła się po klinice, wiedziała, że musi coś zmienić. – I... ostateczną decyzję pomógł mi podjąć kolega z liceum i Akademii Medycznej, dr Kazimierz Widenka, od 2006 roku ordynator oddziału kardiochirurgii w Szpitalu
Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, Ślązak od pokoleń jak ja, który 7 lat temu osiadł na Podkarpaciu i twierdzi, że znalazł tu swoje miejsce na ziemi. To on przez pół roku namawiał, przekonywał, że koniecznie muszę tu przyjechać i zająć się w Rymanowie-Zdroju rehabilitacją kardiologiczną, zwłaszcza że z roku na rok na Podkarpaciu operowało się więcej pacjentów, wszystko wychodziło super, tylko potem zbyt wielu pacjentów umierało, bo nie było w regionie łóżek rehabilitacji kardiologicznej, gdzie można by ich było po operacji leczyć i edukować – opowiada Aleksandra Banc. – W końcu stwierdziłam, że jak teraz się nie odważę, to już zawsze będę tego żałować. Zaproponowałam nastoletniemu synowi przeprowadzkę do Rymanowa-Zdroju, a on, o dziwo, się zgodził. Sądzę, że potraktował to jako trochę dłuższą podróż, bo do wyjazdów przyzwyczajony był od dziecka. We dwoje bardzo dużo podróżowaliśmy po Polsce i świecie. Do dziś samochodem robię 25 tys. kilometrów rocznie, a chętnie przejeżdżałabym 50 tys. kilometrów. Niestety, nie mam tyle czasu na podróże. W 2008 roku Aleksandra Wilczek-Banc przyjechała do Rymanowa-Zdroju i… nie spodobało się jej. To przez to położenie geograficzne, w zalesionej dolinie Taboru, gdzie krajobraz trudno nazwać bezkresem, a taki pani doktor kocha najbardziej i taki znalazła w swoim domu w Miejscu Piastowym. Ale trudno. Słowo się rzekło. Trafiła do uzdrowiskowego szpitala „Eskulap”, którego została dyrektorem, a gdzie miała tylko 20 łóżek ►
Dr Aleksandra Wilczek-Banc, szefowa Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia” w Rymanowie-Zdroju.
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
43
MEDYCYNA rehabilitacji kardiologicznej i postanowiła działać. W cztery lata rozwinęła oddział do 60 łóżek. A od roku jest szefową Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej „Polonia”, gdzie na pacjentów kardiologicznych czeka ponad 50-osobowy personel i 120 łóżek, co z Rymanowa-Zdroju czyni jeden z największych ośrodków rehabilitacji kardiologicznej w kraju, w dodatku świetnie zarządzany i ze znakomitą reputacją, która ściąga pacjentów z całej Polski. Większe, bo na 180 łóżek, jest tylko najstarsze w Polsce, Górnośląskie Centrum Rehabilitacji w Reptach Śląskich. – Czy czuję satysfakcję? Na pewno cieszę się, że dzięki dofinansowaniu unijnemu udało się stworzyć w Rymanowie-Zdroju nowoczesny szpital kardiologiczny. Duża w tym zasługa obecnego prezesa Uzdrowiska Rymanów S.A. Pawła Szczygła – mówi doktor Banc. – Jest mi miło, że od podstaw udało się zbudować coś wartościowego i docenianego, mimo że wielu znajomych z Katowic moją przeprowadzkę do Rymanowa poczytywało jako degradację zawodową. Nawet mój poprzedni szef, prof. Zbigniew Gąsior, przekonywał mnie, że może lepiej, bym zdecydowała się na ordynaturę w szpitalu miejskim, byle tylko nie wyjeżdżać do tak niewielkiej miejscowości na Podkarpaciu. A dziś? – Prof. Gąsior zapowiada się w Rymanowie-Zdroju z wykładami, co mi schlebia i co sobie cenię – dodaje Aleksandra Banc. By z medycznego punktu widzenia uświadomić sobie, jak ważnym miejscem dla pacjentów jest Podkarpackie Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej, warto wiedzieć, że choroby układu krążenia nazywane są współczesną epidemią i należą do najczęstszych przyczyn zgonów. I choć Polska jest w czołówce Europy pod względem liczby wykonywanych zabiegów kardiochirurgicznych i hemodynamicznych ratujących ludzkie życie, to już niestety pod względem liczby zgonów w ciągu pierwszego roku od dokonanego zabiegu też należymy do ścisłej, europejskiej czołówki. Oznacza to, że mamy najlepszy sprzęt i dobrze wyszkolonych lekarzy, dzięki czemu pacjent jest profesjonalnie zaopatrzony, ale nie ma gwarancji pełnego sukcesu, bo miażdżycy i choroby wieńcowej nie da się wyleczyć, można tylko zapobiec doraźnemu niebezpieczeństwu. A potem wszystko zależy od samego pacjenta, jego stylu życia i farmakoterapii. Na tym właśnie etapie w pierwszych tygodniach po zabiegach operacyjnych, ostrych incydentach wieńcowych, najbardziej szwankuje edukacja i opieka nad pacjentem. Ale tak być nie musi. – Obecnie pacjent po zawale już po trzech do pięciu dni wypisywany jest ze szpitala do domu, operowany, bywa że po siedmiu dniach. A trzeba wiedzieć, że w dwóch pierwszych miesiącach po leczeniu interwencyjnym może nastąpić szereg powikłań: zaburzenia rytmu serca, płyn w osierdziu, w opłucnej, niewydolność krążenia, ropiejące mostki i szereg innych – mówi doktor Banc. – I właśnie takie osoby, po operacjach kardiochirurgicznych i świeżych zawałach, trafiają do Podkarpackiego Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej w Rymanowie-Zdroju. Najpóźniej mogą się tu znaleźć do 56 dni od daty wyjścia ze szpitala i mogą u nas pozostać do pięciu tygodni. Zwykle jest
44
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
to około trzech tygodni. W tym czasie staramy się pacjenta uruchomić, przywrócić mu sprawność ruchową i przekonać do diametralnej zmiany stylu życia, bo tylko wtedy ma szansę na normalne funkcjonowanie już po opuszczeniu szpitala rehabilitacji kardiologicznej. Kiedyś średnia wieku osób z zawałem wynosiła około 60 lat, dziś to jest 40 lat. Dlatego taki stosunkowo młody człowiek, który nadal chce być aktywny zawodowo, ruchowo, rodzinnie, musi nauczyć się żyć na nowo. Konieczne są przestrzeganie diety, wysiłek fizyczny, systematyczne zażywanie lekarstw i unikanie używek.
Swoje miejsce na ziemi odnalezione w Miejscu Piastowym A że diametralna zmiana życia, jego jakości nie pogarsza, a bywa, że polepsza, przekonała się sama założycielka „Polonii”. Przeprowadzka z Katowic do Rymanowa-Zdroju nie tylko nie pogrzebała jej pracy zawodowej, a wręcz ją rozwinęła i wprowadziła nowe jakości. Pani doktor, mając propozycję pozostania dyrektorem szpitala, zdecydowała się ukończyć podyplomowe studia z zarządzania w służbie zdrowia w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Od jakiegoś czasu jest etatowym adiunktem na Wydziale Medycznym w Instytucie Fizjoterapii Uniwersytetu Rzeszowskiego. O samym zaś Podkarpackim Centrum Rehabilitacji Kardiologicznej można powiedzieć, że to niesformalizowany ośrodek akademicki, do którego od kilku lat przyjeżdżają na zajęcia studenci z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie oraz z Uniwersytetu Rzeszowskiego. A to nie koniec. Od września doktor Banc będzie też przewodniczącą podkarpackiego oddziału Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego. – W moim prywatnym rankingu sukcesów najbardziej cieszy mnie „Polonia”, zaraz po niej zaproszenie z Polskiego Towarzystwa Kardiologicznego do zarządu krajowego Sekcji Rehabilitacji i Fizjologii Wysiłku, jaka istnieje przy wspomnianym Towarzystwie. To jest dla mnie wyróżnienie i potwierdzenie, że ktoś na szczeblu ogólnopolskim dostrzegł i docenił to, co robię w niewielkim Rymanowie-Zdroju na Podkarpaciu – mówi Aleksandra Banc. – Prywatnie dużo radości daje mi dom w Miejscu Piastowym, w którym znalazłam swoje miejsce na ziemi. Niekiedy żartuję, że zmiany miejsca zamieszkania nie wykluczam, ale wcześniej musiałabym się bardzo zakochać, albo mój syn musiałby po skończeniu studiów wyprowadzić się do Australii, o czym często wspomina. Choć na antypody do czasu emerytury mogłabym latać tylko w odwiedziny. Z bali, na wzgórzu, przytulny, swojski, tonący w kwiatach, ze staropolską werandą, z której rozciąga się piękny widok na Beskid Niski. Tak wygląda ukochany dom dok-
MEDYCYNA tor Banc. I kto by pomyślał, że ona, zdeklarowany mieszczuch, który przez wiele lat marzył o domku na wsi, w końcu zaszyje się na prowincji i uzna to za największe szczęście w życiu. – Uwielbiam Podkarpacie, znalazłam tu spokój i zieleń, a rozwój Internetu sprawił, że mam tu wszystko, co niezbędne do szczęścia. Wszyscy mnie przestrzegali, że osiedlając się tutaj skazuję się na życie w Polsce C, w biedzie i ciemnocie. A ja znalazłam region, w którym dostrzegam mniej biedy niż na Śląsku, a ludzie zaskakują mnie pracowitością, przedsiębiorczością i porządkiem niczym miesz-
„Polonii” z dnia na dzień zdecydowała się z synem porzucić służbowe mieszkanie w Rymanowie-Zdroju i przenieść się na wzgórze w Miejscu Piastowym. – Przeżyliśmy przy tym przezabawną historię. Miejscowi uprzedzali mnie, że jak przeprowadzka, to tylko w miesiącu z literką „r” w nazwie, w sobotę itd. Ja na wszystko machnęłam ręką, spakowałam rzeczy, wszystko przewiozłam do nowego domu i… na cały tydzień zachorowaliśmy z Czarkiem, moim synem, na zapalenie oskrzeli. Tak zalegliśmy w pustym, służbowym mieszkaniu, bez naczyń, garnków i innych rzeczy, ale szczęście w nieszczęściu, oficjalna przeprowadz-
kańcy Śląska Opolskiego wychowani w niemieckiej mentalności – mówi doktor Banc. I pomyśleć, że na informację z biura nieruchomości o domu na sprzedaż w Miejscu Piastowym zareagowała złością i sprzeciwem. Bo niby gdzie, na rondzie miałaby zamieszkać? Namówiona do obejrzenia miejsca, zakochała się w domu z bali. Wprawdzie nie miał 100 lat, jak to sobie wymarzyła, ale był śliczny, stylowy, łatwy do opanowania w codziennym życiu. I tak, trzy lata temu szefowa
ka wypadła w grudniu, w sobotę, przy pełni księżyca, nawet w dzień św. Mikołaja – ze śmiechem opowiada doktor Banc. – I żyje się nam tu bardzo szczęśliwie. Na pewno pani doktor, bo jej syn od roku studiuje na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie, a od jesieni rozpoczyna także studia prawnicze. – Dziadek Wilczek szaleje z radości. Jest nadzieja, że trzecie pokolenie Wilczków przejmie kancelarię adwokacką w Bytomiu – śmieje się Aleksandra Wilczek-Banc. ■
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
45
Rafał Wilk, były żużlowiec, dziś utytułowany zawodnik handbike’a, zdobywca dwóch złotych medali na paraolimpiadzie w Londynie w ubiegłym roku i zwycięzca wielu zawodów w tej dyscyplinie. Jest niepełnosprawnym, który myśląc o sobie, „nie” zawsze bierze w nawias. Mówi, że po wypadku, w wyniku którego porusza się na wózku, jego życie jest bardziej intensywne, barwne, szczęśliwe. Wzór do naśladowania? Bohater? Sportowiec już na wstępie zaznacza, że bohaterem nie jest, bo nic heroicznego nie robi. Po prostu żyje, zmaga się z codziennością i pokonuje przeszkody, jakie pojawiają się na jego drodze. Jak każdy z nas.
Tekst Anna Olech Fotografie archiwum Rafała Wilka
46
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
BEZ Barier
Rafał Wilk.
Widząc niepełnosprawnego człowieka, który świetnie sobie radzi sam albo – jak Rafał – jest sportowcem, który zdobywa najważniejsze wyróżnienia i nagrody, natychmiast pojawia się skojarzenie z przełamywaniem barier. Jak on to robi? Czy miał chwile zwątpienia, kryzys? Czy potrzebuje pomocy bliskich? Pełnosprawnemu człowiekowi trudno postawić się w podobnej sytuacji, trudno spojrzeć na świat z innej perspektywy. – Ale niepełnosprawny nie potrzebuje specjalnej troski, a tylko normalnego traktowania i nic więcej, bo przecież nie jest gorszy i w żadnym wypadku tak czuć się nie powinien – podkreśla Rafał Wilk.
Rafał niepełnosprawności nie postrzega jako ograniczenia w czymkolwiek. Z jego ust nie pada ani jedno słowo wyrzutu do losu za to, co się stało, a wręcz przeciwnie – uważa, że teraz jego życie jest ciekawsze, szczęśliwsze. Wypadek, który wydarzył się 3 maja 2006 roku, zmienił jego życie, to pewne, ale zupełnie inaczej niż ktokolwiek by się spodziewał. Z tego dnia pamięta wszystko, nie stra-
cił przytomności. – Wypadek był z mojej winy, więc nigdy nikogo nie obwiniałem, nie analizowałem tego w kategoriach, że ktoś mógł czy też nie mógł mnie ominąć – mówi wprost. – To była moja wina, ja się wywróciłem, a Martin (Vaculik – przyp. red.) nieszczęśliwie najechał na mój motocykl, a na koniec ja dostałem jego motocyklem w plecy. I tyle. Nigdy nie miałem do nikogo pretensji, co najwyżej mogłem je mieć do siebie, że się odbiłem od tej bandy i spadłem z motoru. Ale trudno – otworzyłem nową kartę w moim życiu i myślę, że jest nawet bardziej kolorowa niż te wcześniejsze. Były żużlowiec nie nazywa też wypadku tragicznym, data również nie ma znaczenia – ot, po prostu przypada wtedy święto. Jak to możliwe? Ci, którzy Wilka znają, wiedzą, że taka jego natura. On sam natomiast podkreśla, że życie jasno i wyraźnie pokazało, iż to zdarzenie wcale nie było tragiczne. – To było ziarno zasiane do większych sukcesów. Tak widocznie miało być. Przyjmuję życie takim jakie jest, z tym się pogodziłem i z tym żyję, i jestem naprawdę szczęśliwy, a na pewno nie jestem mniej szczęśliwy niż przed wypadkiem. Różnica jest tylko taka, że chodziłem, ale teraz prowadzę dużo bardziej aktywne życie niż przed wypadkiem, więc wszystko zmieniło się na plus. Prawda jest taka, że to tylko od nas zależy, jak życie wygląda – mówi Rafał. Jego natura i charakter dały o sobie znać zaraz po wypadku. Choć przez cały czas był świadomy, to nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się stało, ale gdy zjawił się u niego lekarz i powiedział, że już nigdy nie będzie chodził, w Rafale obudził się wojownik. – Powiedziałem mu, że jeszcze zobaczy, że ja do niego wrócę, jeśli nie o własnych siłach, to o kulach, i udowodnię, że nie ma racji – wspomina. – Myślę, że od razu włączył się we mnie jakiś sygnał obronny. Potraktowałem to jako najdłuższy wyścig w moim życiu i uznałem, że będę w nim walczył i nadal walczę, raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem, jak to w życiu bywa. Przecież każdy tak ma, nie tylko niepełnosprawni. Nie zawsze jest z górki. Ale żeby zjechać z tej górki, to trzeba najpierw na nią wyjść. Według Rafała Wilka, dla osoby, której nagle zmieniło się życie, która straciła pełną sprawność, najważniejsze jest, by jak najszybciej stała się samodzielna. On sam chciał przede wszystkim udowodnić, że potrafi dużo rzeczy zrobić i wiele znieść. Z pewnością nie miał zamiaru się poddawać i podkreśla, że wszystko zależy od podejścia. – Oczywiście, mógłbym siedzieć teraz w domu, w kapciach i oczekiwać, że ktoś będzie koło mnie chodził i mi pomagał. A tak nie jest. Starałem się przede wszystkim być samodzielnym, bo to jest najważniejsze. W jednej chwili stałem się bezbronny jak dziecko, nie potrafiłem nic sam zrobić po wypadku i to bolało mnie najbardziej. Chciałem to zmienić, żeby nikt nie musiał mi pomagać przejść z łóżka na wózek czy wsiadać do auta. To było moim pierwszym celem i gdy ten cel osiągnąłem, zacząłem pokonywać kolejne życiowe schody, które się pojawiały. I tak właśnie było: najpierw był jeden schodek, którego nie mogłem pokonać i z bezsilności aż się rozpłakałem, ale szybko pomyślałem: daję sobie dwa tygodnie żeby go pokonać – opowiada. ►
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
47
BEZ Barier I oczywiście pokonał. Ale, jak mówi, nie miał innego wyjścia, bo dom nie jest przystosowany do potrzeb osoby niepełnosprawnej i nie zamierza tego zmieniać, a żeby dotrzeć do swojego pokoju w domu, musi za każdym razem pokonywać aż osiemnaście schodów, więc nie wyobrażał sobie, że ktoś miałby mu w tym pomagać. Rafał uważa, że nie ma cudownym sposobów na przełamywanie barier, trzeba po prostu wyznaczyć sobie jakiś cel, który na początku jest tylko marzeniem, i dążyć do jego realizacji, by w końcu wygrać ten wyścig. Jako najlepszy przykład podaje siebie: – Kiedyś przecież nie myślałem, że pojadę na igrzyska i że zdobędę medale, ale w pewnym momencie założyłem sobie, że będę na olimpiadzie. A gdy już tam pojadę, to przecież nie w roli widza, czy jako statysta, lecz będę walczył o te najwyższe cele. Bo prawda jest taka, że większość blokad, jakie mamy, są tylko w naszej głowie. Wystarczy je tylko powściągać i jesteśmy w stanie zrobić i osiągnąć wszystko – mówi z niebywałym przekonaniem.
Rafałowi w odnalezieniu się po wypadku w nowej sytuacji z pewnością pomógł charakter, nastawienie do życia i sport, który był obecny w jego życiu od dawna. Ale przyznaje, że nie wszyscy, jak on, potrafią odnaleźć nowy cel w życiu, często po różnych perturbacjach życiowych załamują się. A on uważa, że wielu ludzi rezygnuje z walki na samym początku, bo nie wierzą w siebie. – Poddają się, bo nie widzą, co jest za zakrętem – stwierdza sportowiec. – A ja uważam, że nie warto się poddawać. Osiągnięcie tego celu może zająć rok, dwa, bo przecież nie jest powiedziane, że to, co sobie założymy, osiągniemy w ciągu tygodnia, miesiąca. To tak, jak z szykowaniem formy przed wakacjami – nie przygotujemy jej w ciągu miesiąca. Nie wystarczy pstryknąć palcami, by wszystko stało się realne. Momenty załamania, kryzysy są wpisane w ludzkie życie, nie są niczym dziwnym, i nieważne, czy człowiek porusza się na wózku, o kulach, nie ma ręki czy jest zupełnie zdrowy. Rafał przyznaje, że nieraz siedział i płakał, ale nie wstydzi się tego, a załamanie szybko mijało, bo potrafił przestawić swoje myślenie na pozytywne i odpędzić czarne myśli i wizje. Nie lubi biadolenia, a gdy ktoś zadaje mu dziwne pytania z serii „jak ciężko jest mu w życiu”, prosi o inny temat rozmowy, bo wie, że zawsze da sobie radę. Z pewnością, której mu nie brakuje, twierdzi, że zawsze, gdy na drodze stanie przeszkoda, można znaleźć jakiś objazd. Wspomina prozaiczną sytuację: w czasie zawodów mieszkał w hotelu na siódmym piętrze i pewnego dnia zepsuła się winda. Cóż było robić? Zjechał na dół na wózku. – Kiedyś ktoś zapytał mnie, czy nie wstydzę się, że wchodzę na schody na tyłku. No ale dlaczego? Mógłbym się wstydzić, gdybym był pijany i wychodził na czworaka, ale że jest taka sytuacja, jaka jest, to cóż? Radzę sobie w życiu i to jest najważniejsze – dodaje. – Ja siebie nie traktuję jako niepełnosprawnego, „nie” jest dla mnie zawsze w nawiasie. Robię dużo więcej rzeczy i żyję dużo aktywniej niż pełnosprawne osoby, a sporo pewnie nawet zawstydzam.
48
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
Oczywiście zdarza się, że niektórzy podchodzą do sportu osób niepełnosprawnych z przymrużeniem oka, ale nabierają szacunku, gdy np. pojadą ze mną rowerem i zobaczą, że ja wprawdzie napędzam rower rękami, ale to nie jest ani nic gorszego, ani śmiesznego. Zawodowi kolarze, którzy trenują, muszą naprawdę sporo się napracować, żeby pojechać równym tempem ze mną, oczywiście jeśli warunki mi sprzyjają – śmieje się. Po karierze żużlowej Rafał Wilk znalazł zupełnie nową drogę, na której wiedzie mu się znakomicie. W ubiegłym roku, wygrywając w większości zawodów w sezonie, zdobył Puchar Świata, a z olimpiady w Londynie przywiózł dwa złote medale. Ale jak na Wilka przystało, od razu zapowiedział, że to nie jest zwieńczenie jego marzeń, lecz dopiero początek, bo dopiero się rozkręca. I rzeczywiście jego słowa się potwierdzają. W tym roku w każdych kolejnych zawodach to on pierwszy przekracza metę, choć konkurencja jest bardzo silna. A że apetyt rośnie w miarę jedzenia, więc musimy przygotować się na więcej. W tym roku najważniejszym celem jest mistrzostwo świata, którego jeszcze nie ma, oraz obrona pucharu świata.
To, co Rafał robi, ma tak naprawdę dwa wymiary. Jeden sportowy – sukcesy, medale – to wszystko cieszy, jest
BEZ Barier powodem do dumy. Drugi – społeczny. Stara się pokazywać nie tylko osobom niepełnosprawnym, że nie warto siedzieć w domu i rozpaczać, lepiej znaleźć jakąś pasję w życiu. Podkreśla, że choć świetnie sobie radzi, to nie jest żadnym herosem, nie jest wyjątkowy. – Nigdy nie przypuszczałem, że będę w takiej sytuacji, nikt przecież nie dopuszcza do siebie myśli, że będzie jeździł na wózku. Ja też na początku mogłem ruszać tylko gałkami ocznymi, wszystko było poza moim zasięgiem, wszystkiego musiałem się uczyć do nowa. Poruszanie się na wózku też nie było łatwe, nawet centymetrowy krawężnik był ogromną przeszkodą. Pokonanie go zajęło mi trochę czasu, ale zaparłem się, że dam radę i przyszedł dzień, gdy wsiadłem na wózek i ten krawężnik nie stanowił dla mnie przeszkody – przekonuje. I choć jest w stanie zrozumieć osobę, która po jakimkolwiek wypadku załamuje się, to uważa, że w tej kwestii bardzo dużo zależy od tych, którzy otaczają niepełnosprawnego. Rafał: – Jeśli wokół będą ludzie, którzy dodatkowo utwierdzają ją, że jest słaba i pokrzywdzona, to zrobią z niej jeszcze większą kalekę życiową niż jest. Mnie nikt nie traktował jak osobę niepełnosprawną, bo ja sam nigdy nie prosiłem o pomoc, starałem się i wciąż staram radzić sobie sam. Gdybym się przyzwyczaił do takich wygód, że zawsze jest ktoś, kto mi pomoże i nagle zostałbym sam na środku ulicy, to co wtedy? Rozpłakałbym się i czekał, aż ktoś przyjedzie mi pomóc? Jeśli spadnę z tego wóz-
ka, to na niego wsiadam i jestem już mądrzejszy i silniejszy o kolejne doświadczenie. Czasem warto próbować i ryzykować. Jeśli coś się stanie, to trudno, ale równie dobrze możemy przełamać kolejną barierę. Rafał Wilk jest przekonany, że sami zakładamy sobie blokady w głowie, utwierdzamy się w przekonaniu, że czegoś nie możemy zrobić. Żeby ruszyć do przodu, trzeba tę głowę odblokować i zaakceptować siebie, bo tylko wówczas zaakceptuje nas ktoś inny. – Ja problemów z samoakceptacją nie miałem, bo zwariowane pomysły i poczucie humoru nie opuszczały mnie także w szpitalu; problemy sprawiała mi codzienność. Wiele rzeczy mnie przerażało, ale jak widać, trzeba było tylko czasu i przekierowania swojego myślenia na pozytywne, i można wszystko. Jednak problem wewnętrznych blokad dotyczy nie tylko osób niepełnosprawnych, lecz całego społeczeństwa, dla którego każdy inny sposób poruszania się czy inny wygląd jest dziwny, nienormalny. A potrzeba tylko normalności, niczego więcej. Bez nadmiernej troski, wyjątkowego traktowania, po prostu normalnie. Rafał o tę normalność walczy każdego dnia, na każdych zawodach. Na pytanie, czy sytuacja zmieniła mu charakter, odpowiada odrobinę przekornie: – Czy ja wiem? Nadal, jak wcześniej, mam zwariowane pomysły, nadal nie zważam na konsekwencje, jakie mogą wynikać z różnych sytuacji. Ale to chyba dobrze, bo gdyby życie było monotonne, byłoby nudne, a ja się nie nudzę – puentuje z uśmiechem. ■
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
49
VIP kultura Uniwersytet Ludowy w Woli Sękowej TU O WIEK, WYZNANIE, WYKSZTAŁCENIE NIKT NIE PYTA Uniwersytet Ludowy Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej ma dwie twarze. Jedna to twarz umęczonych mężczyzn, kobiet i dzieci zrobionych z lipy, olchy i topoli, idących w pochodzie, jakby za chwilę mieli wejść na pobliskie wzgórza Beskidu Niskiego. To ekspresyjna twarz wypędzonych zatrzymana w „Exodusie”, projekcie artystycznym znanego rzeźbiarza, Piotra Worońca. A druga twarz? Piękna, egzotyczna, należy do Moniki Wolańskiej, dyrektorki Uniwersytetu Ludowego. Afrokarpatki, jak mówi o sobie ze śmiechem, a co wymownie definiuje to miejsce. Zwykle uniwersytety ludowe fałszywie kojarzone są z ludowością, „cepeliadą”. W rzeczywistości tych kilka istniejących jeszcze w Polsce placówek to prawdziwe kolebki demokracji i samostanowienia, inspirujące do powszechnego rozwoju. Każdego, bez względu na wiek, wykształcenie, kolor skóry, wyznanie czy narodowość.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Historia uniwersytetów ludowych wywodzi się z XIX-wiecznej skandynawskiej koncepcji Mikołaja Grundviga, duńskiego pisarza i poety, protestanckiego pastora, któremu zależało na kształceniu chłopskiej młodzieży. W Polsce uniwersytety pojawiły się w dwudziestoleciu międzywojennym, ale na Podkarpaciu Uniwersytet Ludowy we Wzdowie powstał dopiero w 1959 roku i był jednym z najmłodszych w Polsce. Nie wiadomo, czy przypadek, czy może magia miejsca, sprawiły, że uniwersytet przez długi czas, bo prawie przez 50 lat, związany był z XIX-wiecznym pałacem Ostaszewskich we Wzdowie k. Brzozowa i… z postacią Adama Ostoi-Ostaszewskiego, polskiego naukowca i wynalazcy, nazywanego „Leonardem ze Wzdowa”. Ostaszewski był konstruktorem lotniczym, pionierem polskiej awiacji, działaczem gospodarczym i spo-
50
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
łecznym, pisarzem, poetą i tłumaczem poezji niemal z całego świata, znawcą ponad dwudziestu języków obcych, doktorem prawa i filozofii. Niewykluczone, że to właśnie jego duch przez kilka dobrych dekad ściągał do Uniwersytetu Ludowego niespokojnych, ale niezwykle utalentowanych młodych ludzi z całej Polski?! Zwłaszcza że na Uniwersytecie Ludowym we Wzdowie tylko na początku jego działalności, i to przez krótki czas, nauka koncentrowała się na edukacji gospodyń wiejskich. Szybko zastąpił ją nowy kierunek kształcenia – reżyser teatru amatorskiego. I tak było do 1986 roku, kiedy to Uniwersytet Ludowy we Wzdowie sprofilował się na rękodzieło artystyczne, które trwa do dziś. Także po przeprowadzce uniwersytetu ze Wzdowa do Woli Sękowej w 2006 roku. W nowe miejsce powędrowały też wspomnienia o absolwentach tej niezwy-
„Exodus” Piotra Worońca.
kłej instytucji: animatorach, instruktorach i osobowościach kultury. Są wśród nich: Marcin Daniec, satyryk; Krzysztof Hanke, aktor; Stanisław Guzek znany jako Stan Borys, wokalista; Ivo Orlowski, śpiewak operowy; Jan Kondrak, autor tekstów i kompozytor; Piotr Woroniec, znany rzeźbiarz; Iwona Pochitonow, projektantka mody.
ADAM OSTASZEWSKI WE WZDOWIE, PIOTR WORONIEC W WOLI SĘKOWEJ – I tak jak ze Wzdowem mocno kojarzyło się nazwisko Adama Ostoi-Ostaszewskiego, tak z Wolą Sękową kojarzy się postać Piotra Worońca – mówi Monika Wolańska, dyrektorka Uniwersytetu Ludowego w Woli Sękowej. – Był początek 2006 roku, kiedy się tu sprowadzili-
śmy, szczęśliwi, ale wykończeni organizacyjnie i finansowo, a Piotr wpadł na pomysł artystycznego pleneru, do którego zaprosił artystów z Polski, Niemiec i Ukrainy, tak by uczcić pamięć o historii Woli Sękowej, wsi, która przed wojną miała ponad 300 domostw i ponad 1000 mieszkańców, głównie ludności ruskiej. Ale przyszedł rok 1944 i wycofujący się hitlerowcy spalili wieś. Ocalały tylko szkoła, dwór i kościół. Kolejny dramat rozegrał się w 1947 roku w ramach akcji „Wisła”, kiedy to nieliczna ocalała ludność ruska musiała opuścić swoje domy, oddział UPA spalił dwór, a w latach 50. władza ludowa kazała rozebrać cerkiew. Z historycznej zawieruchy ostała się tylko szkoła z 1935 roku, w której siedzibę znalazł dla siebie Uniwersytet Ludowy po przeprowadzce ze Wzdowa. Gdy dziś wjeżdża się do wsi, bezwiednie kołuje w głowie ►
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
51
UNIWERSYTET ludowy myśl, dlaczego szkoła stoi na końcu wioski, skoro zwykle wyznacza jej centrum. To złudzenie. Przed wojną była w centrum dużej osady, ale w kolejnych dekadach wszystko się zmieniło. Po dużej osadzie nie ma już śladu, a w niewielkiej wsi mieszka może 250 osób w pięćdziesięciu domostwach. Z tej historii powstał „Exodus”, ponad sto wyrzeźbionych postaci mężczyzn, kobiet i dzieci w marszu, niektórzy z tobołkami, wszyscy z udręczonymi twarzami, tym prawdziwszymi, że ogorzałymi od słońca, deszczu i wiatru. Z każdym rokiem tych postaci w sposób naturalny ubywa, ale „Exodus” niezmiennie robi ogromne wrażenie. Stał się uniwersalnym symbolem wszystkich wypędzonych. Symbolem, który co roku przyjeżdżają oglądać coraz to nowi turyści, niekoniecznie zorientowani, że słynne rzeźby stoją na podwórku przedwojennej szkoły, a od siedmiu lat siedziby Uniwersytetu Ludowego. – Wrośliśmy już w to miejsce, w Wolę Sękową, w gminę Bukowsko. Jesteśmy szczęśliwi, żyjąc w otoczeniu tych ludzi. Oni też okazują nam dużą sympatię. Być może to wynika z bolesnej przeszłości, odizolowania od dużych miast, ale ludzie tutaj są niezwykle tolerancyjni, przyjaźni, chętni do pomocy i przedsiębiorczy – twierdzi Monika Wolańska.
„EXODUS” W SAMYM SERCU UNIWERSYTETU W tym miejscu i dzięki tym ludziom zdarzył się też prawdziwy łańcuszek cudów, jak mówi Monika Wolańska. W 2005 roku udało się zdobyć ponad 700 tys. zł dotacji z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego na remont przedwojennej szkoły, dzięki czemu Uniwersytet Ludowy ze Wzdowa mógł na dobre osiąść w Woli Sękowej. W kolejnym roku pieniądze z Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego pozwoliły zbudować parking i ogrodzić działkę. Gmina Bukowsko wyremontowaną szkołę przekazała Stowarzyszeniu Uniwersytet Ludowy Rzemiosła Artystycznego w bezpłatne użytkowanie i tak nietypowa uczelnia rozgościła się na ponad 300 metrach kwadratowych w otoczeniu prawie 40-arowego ogrodu, gdzie powstała galeria w plenerze, z „Exodusem” w samym centrum Uniwersytetu. Dla kogo to miejsce, ktoś by zapytał? Dla każdego. Nie ma znaczenia, czy masz lat 18, czy 58, czy jesteś utalentowany plastycznie, czy tylko serce ci się wyrywa do rzemiosła artystycznego, bo zdolności manualne marniutkie. Na dwuletni kurs rękodzieła artystycznego, który trwa od września do czerwca, może zdecydować się informatyk, ekonomista, księgowa i szalony student etnografii. Tak też jest w rzeczywistości. Rekrutacja trwa do 15 sierpnia, a niezdecydowani zdążą jeszcze przed wrześniem tego roku diametralnie zmienić swoje życie. Sama nauka przypomina studia zaoczne, słuchacze zjeżdżają raz w miesiącu na 4 - 5 dni. Na jednym roku jest zazwyczaj 20 - 25 osób, podzielonych na kilka grup warsz-
52
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
tatowych. Nauka jest odpłatna, miesięczne czesne wynosi 450 zł, ale w tej cenie są bezpłatne noclegi w siedzibie uniwersytetu, obiady gwarantowane przez gospodynie z Beska oraz wszystkie materiały na wszystkie warsztaty. A tych nie brakuje. W ciągu dwóch lat są zajęcia: z ceramiki, rzeźby w drewnie, form użytkowych, malarstwa, ikonopisania, koszykarstwa, plecionkarstwa, tkactwa, witrażu, haftu, zwłaszcza haftu krzyżowego, który jest typowy dla ludowej twórczości karpackiej. Do tego zajęcia z koronkarstwa i krótkich form warsztatowych, np. filcowania wełny, wyrobu biżuterii koralikowej karpackiej, metaloplastyki czy z fotografii otworkowej. – Są też wykłady z historii sztuki, etnografii, psychologii i pedagogiki, jest animacja społeczno-kulturalna – wylicza Monika Wolańska. – A przede wszystkim jest uzmysławianie każdemu słuchaczowi uniwersytetu, że rękodzieło nie jest zajęciem samym w sobie, ale umiejętnością, którą można wykorzystać do pracy z ludźmi; w gospodarstwach agroturystycznych, warsztatach dla dzieci, domach kultury, pracowniach artystycznych i innych miejscach, gdzie rzemiosło artystyczne może być niezwykle atrakcyjnym, dodatkowym elementem. Dzięki temu być może tak barwny, wielowiekowy, wielozawodowy jest wachlarz studentów Uniwersytetu Ludowego w Woli Sękowej. Dominują studenci etnologii oraz kierunków artystycznych, ale nie dziwią też takie osoby jak Bożena Krawczyk. Przez wiele lat księgowa w komendzie policji, która ze Stęszewa koła Poznania przez dwa lata dojeżdżała do Woli Sękowej, by zrealizować swoje marzenie o byciu rękodzielnikiem. W podróżach i nauce przez kilka miesięcy towarzyszyła jej nawet 72-letnia mama. Starsza dama w końcu się poddała, ale edukacji całkowicie nie zarzuciła. Córka Bożena na bieżąco jej mówiła, co jest ćwiczone na zajęciach, a ona sama starała się to powtarzać w domu. – Nasi słuchacze przyjeżdżają z całej Polski, najmniej jest osób z… Podkarpacia – mówi Monika Wolańska. – Do dziś wspominam choćby Justynę Potyńską z Grodziska Mazowieckiego, przedszkolankę z wykształcenia, która przez kilka lat czekała, by zapisać się na nasz uniwersytet. Długi czas nie mogła przekonać pracodawcy, by ten godził się na jej wyjazdy raz w miesiącu. W końcu zmieniła pracę, ukończyła uniwersytet, a dziś jest świetnym animatorem kultury, świetnym rękodzielnikiem, w dodatku na stałe rozstała się z pracą przedszkolanki, założyła własną firmę i prowadzi z powodzeniem pracownię ceramiczną.
MONIKA WOLAŃSKA, AFROKARPATKA Z WOLI SĘKOWEJ Zdarzają się też osoby, które nie chcą z Wolą Sękową wiązać się na dwa lata, ale marzą, by tutaj pobyć, czegoś się nauczyć, na chwilę zatrzymać w Beskidzie Niskim. Dla nich Uniwersytet Ludowy oferuje wakacyjne warsztaty weekendowe. Od piątku do niedzieli można uczyć się tkactwa, ikonopisarstwa albo gry na fujarce. Warsztaty w kilkuosobowych grupach z noclegami, wyżywieniem i materiałem do
UNIWERSYTET ludowy
Monika Wolańska, dyrektor Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej.
pracy, pozwalające na kilka dni zaszyć się w pięknym budynku Uniwersytetu Ludowego, kosztują 400 zł. Swoje miejsce na ziemi od siedmiu lat znalazła tu też Monika, żywa reklama Uniwersytetu Ludowego w Woli Sękowej. Od 8 lat jego dyrektorka, która szczęśliwie przeniosła go ze Wzdowa w Beskid Niski. – I decyzji nie żałuję, choć jeszcze nie tak dawno świata nie widziałam poza siedzibą Ostaszewskich – śmieje się Monika Wolańska. Absolwentka Uniwersytetu Ludowego we Wzdowie oraz edukacji artystycznej w zakresie sztuk plastycznych na Uniwersytecie Rzeszowskim. Moniki trudno nie zauważyć. Po pierwsze, charakterystyczne afro na głowie, do tego przepiękny uśmiech, jaki mają tylko ciemnoskóre dziewczyny, no i ten strój karpacki gdy śpiewa i gra na instrumentach perkusyjnych w zespole „Widymo”. Afrokarpatka po prostu. A tak naprawdę Monika jest rodowitą rzeszowianką, której tato przed laty przyjechał z Togo studiować na Politechnice Rzeszowskiej i tutaj związał się z Polką. Z czasem tato Moniki wrócił do Afryki, a ona od zawsze mieszkała z mamą w Rzeszowie. Ta wielokulturowość, wielorasowość, wielowyznaniowość i wielonarodowość szczęśliwie krąży nad Wolą Sękową, zespołem „Widymo” prowadzonym przez Mariannę Jarę, Ukrainkę z Sanoka, i samą Moniką. W tę historię wpisuje się bowiem także historia Saszy Czikmakova, Rosjanina z Kazachstanu, geofizyka, który nigdy nie pracował w zawodzie inżyniera, bo za bardzo ukochał muzykę i grę na gitarze. Monika i Sasza spotkali się przy okazji projektu łączącego tradycyjną muzykę huculską z ekspery-
mentalnymi dźwiękami, realizowanego w Muzeum Narodowym w Krakowie i… od dwóch lat są małżeństwem. Teraz kilka razy w tygodniu ogród wokół Uniwersytetu Ludowego oprócz rzeźb zachwyca też dźwiękami, jakie niosą się z prób zespołu Angela Gaber Trio, w którym gra Sasza. A tych pięknych dźwięków niosących się po wzgórzach wokół Woli Sękowej w ostatnich latach przybywa. Uniwersytet Ludowy od zawsze ma ambicje nie tylko prowadzić kursy rękodzieła artystycznego, ale przede wszystkim być ośrodkiem życia kulturalnego, inicjatorem spotkań, plenerów, artystycznych zdarzeń. Co roku w grudniu miejscowy Dom Ludowy pęka w szwach, gdy na legendarną już wieczerzę wigilijną organizowaną przez słuchaczy uniwersytetu zjeżdżają się absolwenci z poprzednich lat i schodzą się „miejscowi”. Smakowaniu tradycyjnych potraw, śpiewom, jasełkom i życzeniom nie ma końca. Równie barwnie i tłumnie, ale w czerwcu, obchodzone jest na Uniwersytecie Ludowym święto „Wierzbina”. Kilkumetrowa, wypleciona z wikliny forma nawiązuje do celtyckiego Wickermana, palonego na celtyckich wzgórzach w czasie przesilenia wiosennego – na znak oczyszczenia, płodności, zwycięstwa słońca i życia. Podobny pochód na Wierzbinowe Wzgórze w Woli Sękowej przygotowują słuchacze i absolwenci ULRA, którzy zjeżdżają z Polski i z zagranicy. A potem? Cała wieś w noc wypełnioną tańcem, teatrem ognia i muzyką potwierdza, jak cenna jest mieszanka kultur, osobowości, religii, narodowości i ras. Z niej rodzą się takie miejsca jak Uniwersytet Ludowy Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej. ■
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
53
IV BIESZCZADZKIE SPOTKANIA ZE SZTUKĄ – ROZSYPANIEC Cisna – Łopienka 15 – 18 sierpnia Każdego roku w okolicach sierpniowego święta Matki Boskiej Zielnej z Bieszczad płynie zaproszenie na Rozsypaniec. Ale nie na jeden z najpiękniejszych szczytów tych gór, lecz na spotkanie ze sztuką. To wyjątkowe wydarzenie, ponieważ jego ideą jest łączyć, a nie dzielić, więc w jednym miejscu z najróżniejszych dziedzin sztuki tworzy się niepowtarzalną całość. Przez cztery dni i cztery noce w Bieszczadach, w jednym miejscu, rozbrzmiewają dźwięki muzyki poetyckiej, folkowej, turystycznej, można oglądać wystawy fotograficzne, uczestniczyć w konkursach i warsztatach artystycznych, i przede wszystkim spotkać się z artystami i podróżnikami. W tym roku na „Rozsypańcu” wystąpią m.in.: Maciej Balcar z zespołem „Nie-bo”, grupa „Bez Jacka” i Marek Andrzejewski z reaktywowaną „Grupą Niesfornych”, a w pojedynku na słowa i wiersze zmierzą się Adam Ziemianin, dobry duch festiwalu, i Michał „Cicho Sza” Zabłocki. Program na stronie www.mojebieszczady.org
LEGOWISKO – HISTORIE KLOCKAMI BUDOWANE Muzeum Okręgowe w Rzeszowie Czynna do 13 września Takiej wystawy w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie jeszcze nie było. Dorośli fani klocków lego z Rzeszowa i okolic stworzyli małe arcydzieło, które przypadnie do gustu nie tylko dzieciom, ale i dorosłym. Z klocków powstały fantastyczne makiety przedstawiające najróżniejsze scenki, które, choć statyczne, sprawiają wrażenie jakby były w ruchu. Wśród nich jest makieta kolejowa, wesołe miasteczko, Bitwa pod Oliwą, bitwa Warhammer 40000. Jest też mnóstwo małych i dużych modeli budynków, samochodów, samolotów, czołgów, pojazdów kosmicznych są też sceny z życia klockowych ludzików. Okazuje się, że z klocków lego można zbudować naprawdę wszystko i są one nie tylko wspaniałą zabawką, ale i materiałem dla twórców. Na wystawie można zobaczyć wszystko co lata, pływa, jeździ, napędzane jest śmigłem, maszyną parową czy też własnymi łapami. To taki mały, klockowy świat.
SZEKSPIR W DYNOWIE: „SEN NOCY LETNIEJ” – SPEKTAKL PLENEROWY Dynów 2 i 4 sierpnia, godz. 20.30 Po latach „Sen nocy letniej” wraca do Dynowa na stację kolejki wąskotorowej, gdzie w 2004 roku po raz pierwszy wystawiono spektakl plenerowy. Ta właśnie sztuka Szekspira była premierowym dziełem przygotowanym przez Stowarzyszenie De-Novo, które z okazji dziesięciolecia ponownie przygotowało widowisko. Ich „Sen” będzie niedosłowną opowieścią o społeczności lokalnej. Szekspirowskie Ateny zamienią się w dynowski rynek, a lasek ardeński w okoliczne podkarpackie lasy. Dynowska inscenizacja będzie opowieścią o współczesnym człowieku, o jego namiętnościach, tęsknotach oraz o przenikaniu się różnych środowisk. Każdego roku przedstawienia poprzedzają warsztaty artystyczne w ramach projektu „Lato w teatrze”, w trakcie których aktorzy-amatorzy tworzą coś naprawdę fantastycznego. Nic więc dziwnego, że dynowskie spektakle są ważnym wydarzeniem kulturalnym na Podkarpaciu.
Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
Moje Ulubione W 1981 roku wielką furorę na świecie zrobił krążek „Friday Night in San Francisco”. Nagrało go trzech wybitnych gitarzystów: Al Di Meola, Paco de Lucia i John McLaughlin. Przypominam o tamtych rewelacyjnych nagraniach, ponieważ – kiedy dotarły one, wreszcie do Polski, co w tamtym czasie nie było wcale takie proste oszaleliśmy zupełnie na ich punkcie. Muzyka w stylu flamenco zawiera bowiem przeciwstawne elementy, które stanowią o jej wyjątkowości. Z jednej strony jest bardzo dynamiczna, ekspresyjna, rytmiczna, wymaga od wykonawcy wielkiego temperamentu, z drugiej zaś strony zawiera fragmenty nasycone melancholią i romantyzmem. A Polacy czują takie „klimaty”. Chcę zatem polecić Państwu najnowszą płytę wybitnego, hiszpańskiego wokalisty, Diego El Cigali – „Romance De La Luna Tucumana”. Kariera wokalna Diego to długa historia. Jej początki miały miejsce po prostu na ulicy, bo tam Diego najpierw śpiewał. Jest to historia wieńczona sukcesami, których początek nastąpił w 1994 roku wraz z ukazaniem się pierwszej solowej płyty artysty. Jego wyjątkowy talent zauważono, kiedy Diego miał 12 lat, a nowy wiek przyniósł artyście m.in. aż trzy prestiżowe statuetki Grammy w kategorii Latino.
Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. Najnowszy album Diego El Cigal, to połączenie folkloru argentyńskiego i klasycznego flamenco. Znajdujemy tu także portugalskie pieśni fado i salsę. Te wszystkie gatunki muzyczne doskonale się przenikają i uzupełniają w warstwie melodycznej, harmonicznej i rytmicznej, a Diego jest mistrzem w ich łączeniu. Noce tego lata mamy chłodne, ale kiedy śpiewa Diego El Cigala, od razu podnosi się temperatura naszych emocji, a o to w muzyce chodzi przede wszystkim. Być może też w miejscu, gdzie Państwo zaplanowali wakacyjny pobyt pojawi się Diego El Cigal. Proszę koniecznie pójść na jego koncert. Satysfakcja gwarantowana!
„IGRASZKI Z DIABŁEM” DO OBEJRZENIA:
Już kolejny rok z rzędu Sanok bawi się w teatr. I to nie z byle kim, bo z Maciejem Patronikiem, aktorem, reżyserem, autorem filmów dokumental● Zagórz – 31 sierpnia, 1 września, nych, który na co dzień pracuje w Paryżu, ale ciągle wraca do ukochanego Sagodz. 18.00, MGOK noka, gdzie tym razem z aktorami-amatorami przygotowuje sztukę Jana Drdy ● Sanok – 6 września, „Igraszki z diabłem”. Tym razem spektakl, po premierze 31 sierpnia, zaistniegodz. 20.00, MBP Zielona je także na scenach w Rzeszowie, Krośnie, Lesku i Zagórzu. To pierwszy krok Czytelnia – spektakl plenerowy do tego, by sztuki w reżyserii Patronika grane były dłużej i częściej. ● Rzeszów – 8 września, godz. 18.00, Maciej Patronik już po raz piąty organizuje w swoim rodzinnym mieście Teatr im. W. Siemaszkowej warsztaty teatralne dla ludzi tak zakochanych w teatrze, jak on sam. Waka● Krosno – 20 września, cyjne warsztaty na początku były skromne, po latach stały się ważnym wygodz. 18.00, RCKP darzeniem kulturalnym nie tylko w Sanoku, ale w Podkarpaciu. Pierwszym ● Lesko – 28 września, etapem są miesięczne warsztaty z osobami dorosłymi i młodzieżą, drugim godz. 18.00, BDK elementem jest realizacja, z przygotowanym wcześniej zespołem, i prezenMaciej Patronik. tacja spektaklu teatralnego „Igraszki z diabłem” Jana Drdy, czeskiego prozaika i dramaturga. Zajęcia poprowadzą: francuski aktor, mim Eric Veschi oraz Maciej Patronik. W warsztatach teatralnych poprzedzających premierę biorą udział osoby wybrane wcześniej w castingu, w trakcie którego reżyser dobiera ich już z myślą o obsadzie spektaklu. W tym roku to 15 osób, które uczą się improwizacji, analizy tekstu i pracują nad przygotowaniem spektaklu, a kolejne 10 pomaga w zakresie scenografii, kostiumów i całej oprawy W spektaklu weźmie udział również aktor rzeszowskiego Teatru im. W. Siemaszkowej – Waldemar Czyszak. Reklama
SERCE
ciągnie mnie na Wschód Z Markiem Stefańskim,
wirtuozem organów, twórcą Festiwalu Muzycznego „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, rozmawia Anna Koniecka.
Marek Stefański Rzeszowianin, obywatel świata, ambasador polskiej kultury i najlepszych polskich tradycji muzycznych. Wirtuoz. Należy do grona najbardziej aktywnych artystycznie organistów polskich. Koncertował dotychczas w większości krajów Europy, obu Ameryk, Izraela. Regularnie zapraszany na koncerty do Rosji, jest tam jednym z najbardziej znanych zagranicznych organistów. Ukończył z wyróżnieniem studia w krakowskiej Akademii Muzycznej w klasie organów prof. Joachima Grubicha. Studiował również w konserwatorium w Lyonie. Pracuje w Akademii Muzycznej w Krakowie, gdzie w 2013 r. roku uzyskał tytuł doktora habilitowanego. Za swoją działalność artystyczną otrzymał liczne nagrody i wyróżnienia. Jest laureatem m.in. I nagrody w ramach European Forum d’Art Sacre. W rodzinnym mieście buduje od 22 lat pomnik… muzyczny, trwalszy niż niejeden historyczny. To międzynarodowy Festiwal Muzyczny „Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej w Katedrze i Kościołach Rzeszowa”, który Marek Stefański założył i jest jego dyrektorem artystycznym. Prywatnie: ujmująco bezpośredni, żadnych artystycznych fumów. Wesoły, spontaniczny. O swych muzycznych podróżach opowiada z taką samą pasją, jak gra. Jego żona Agnieszka Radwan-Stefańska jest również absolwentką klasy organów krakowskiej Akademii Muzycznej. Mieszkają w Krakowie. Są rodzicami syna Maksymiliana.
A
nna Koniecka: Świat się zawsze kręcił wokół pieniędzy i aż się dziwię, że nikt dotąd nie skomponował ody na ich cześć. Tylko teraz trzeba by ją zagrać w tempie prestissimo possibile, czyli tak, jak się drukuje banknoty - możliwie jak najszybciej, bez oglądania się na to, co faktycznie są warte. No i jak pośród takich papierowych wartości znaleźć godne miejsce dla muzyki, dla artysty? Marek Stefański: Żyjemy w ciekawych czasach, może niełatwych, ale na pewno ciekawych. To jest inspirująca rzeczywistość, stawia wyzwania. Bez nich byłoby nudno… Panie Marku, ja poważnie, wytaczam armaty, a Pan sobie żartuje. Chyba zacznę wierzyć, że mieli rację holenderscy naukowcy, którzy badali wpływ muzyki i wyszło im, że ona nie tylko potrafi podnosić na duchu (wesoła) lub dołować (smutna), ale może – uwaga! – narzucać nam filtr, przez który odbieramy świat w określony sposób. Na przykład
56
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
postrzegamy otaczającą nas rzeczywistość lepiej niż na to zasługuje. Albo gorzej. Wychodzi na to, że muzyka może być narzędziem manipulacji... Ja bym się trzymał optymistycznej wersji. Muzyka mojemu życiu wytyczyła od początku drogę, nadała sens i zawsze sprawia mi nieopisaną radość, czy słucham jej, czy gram. W taki sposób to może sobie muzyka mną manipulować do woli! Jest Pan znany w świecie dzięki swej muzyce. Mówiąc językiem biznesu, Marek Stefański to jest bardzo dobra marka. Proszę powiedzieć szczerze, ile pomógł Panu w karierze talent, pracowitość, a ile szczęście? zczęściu trzeba wychodzić naprzeciw, to znaczy ktoś powiedział, że ważne jest to, żeby znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie. Myślę, że coś w tym jest, ale tak pół na pół. Praca – gdyby nie było solidnej podstawy: niezliczonej ilości godzin spędzonych przy instrumen-
S
MUZYKA cie, to do pewnego stopnia można by się ślizgać i coś udawać, ale w pewnym momencie to wyjdzie. A więc na pewno praca. Ale i szczęście. Takie szczęścia były w moim życiu. Chociażby na samym początku, tuż po egzaminach wstępnych. Gdy wstąpiłem do Akademii, byłem dziewiętnastoletnim chłopcem. Właśnie odbywał się renomowany festiwal organowy w Tyńcu, gdzie miałem tylko akompaniować chórowi, znakomitemu zresztą, a partię organową miał wykonać organista z Niemiec. W przeddzień koncertu okazało się, że ten organista nie dojedzie. Jedyny ratunek – ja mam zagrać koncert. Student tuż po egzaminach! Mogłem odmówić, ale mimo tego, że się bardzo bałem, podjąłem wyzwanie. Konsekwencja tego była taka, że od tego Niemca w dowód wdzięczności, że zagrałem za niego koncert, dostałem zaproszenie na koncerty do Niemiec. Pierwsze moje koncerty! To było jakby dobry anioł w tym palce maczał, to się nie musiało przydarzyć. No przecież mogłem nie dostać propozycji grania z chórem, ale widocznie uznano, że sobie poradzę. A więc to był taki pierwszy mój dobry anioł. I takich przypadków mógłbym stawiać na swojej drodze dużo. Chociażby cała moja przygoda rosyjska. Rok 1999, kiedy pierwszy raz pojechałem do Rosji i miałem tam pierwsze koncerty. A dlaczego pojechałem do Rosji? Z ramienia ministerstwa kultury miał tam pojechać organista Andrzej Chorosiński, rektor Akademii Muzycznej w Warszawie. Okazało się, że z powodu licznych obowiązków nie może jechać. I mnie wybrał na swojego zastępcę. I tak rozpoczęły się moje kontakty z Rosją. Mówi się, że sukces osiąga się wtedy, gdy wytrwałość wygra z talentem. a bym powiedział tak: oczywiście, najważniejsza jest praca, jako niezbędny fundament, bo dobrych muzyków, zwłaszcza młodych, jest coraz więcej. Ale żeby osiągnąć sukces, potrzebny jest później jeszcze łut szczęścia. Tylko że jak ktoś trafnie zauważył, sztuką jest osiągnąć sukces, ale jeszcze większą sztuką jest potrafić go utrzymać! Bo można pojechać raz, zagrać. Kilka dni temu byłem z koncertem na Wyspach Alandzkich. Cudowne wyspy, czas płynie dziesięć razy wolniej, przez całą dobę jest jasno – trwa dzień, kościółki malutkie, po dziewięćset lat mają, porozrzucane malowniczo, i w tej scenerii odbywa się letni festiwal organowy. Każdego dnia na innej wysepce. Łódkami, motorówkami, jachcikami spływają ludzie z sąsiednich wysp, atmosfera zupełnie niesamowita. Po koncercie organizator festiwalu podzielił się ze mną ciekawą refleksją: że festiwal, który ma już 39 lat i zagrały na nim setki artystów, ma dość krótką listę wykonawców, którzy powracają. Ja grałem tam po raz trzeci. Tym bardziej miło, bo tylu młodych bar-
J
dzo dobrych artystów przybywa, poziom techniki gry idzie niesamowicie naprzód. O technicznej doskonałości myślę z niepokojem, zwłaszcza gdy słucham pianistów. Perfekcja – owszem, ale co z tego, gdy duch artyzmu za nią nie nadąża! Gdzie jest ta granica, której nie wolno przekroczyć? Trudno powiedzieć, czy jest granica artyzmu. Granicą jest absolutnie doskonała forma muzyki, której nie należy naruszyć. Nigdy! Ja już nie muszę zdawać żadnego egzaminu, nie muszę nic udowadniać, lecz motor, który w człowieku jest, który napędza, takie perpetuum mobile, nie wiadomo, czym się karmi, a działa, jest warunkiem utrzymania sukcesu. I ta ciągła pasja. Tak jak u profesora Krzysztofa Jakowicza – 74 lata skończył, a pasja i radość muzykowania jak u dziecka. Ale to jest, myślę, właśnie ta miłość, która góry może przenosić. Pan ciągle w rozjazdach, ja to rozumiem. Trudno być „światowej sławy” jeśli się nie wyściubi nosa za próg. Ale co Pana zaniosło aż do Ułan Ude, na peryferie azjatyckiej Rosji? ie spodziewałem się, że zaniesie mnie aż tam. Już same wcześniejsze podróże do Irkucka wydawały mi się daleko i na koniec świata. Co mnie zaniosło? – 90 lat Stowarzyszenia Polskiego „Nadzieja”, które wciąż działa, prowadzi je pani Maria Iwanowa. Żona Buriata, wyznawcy buddyzmu, sama pochodzi z Petersburga, ma polskie korzenie. Dom Polski w Ułan Ude mają bardzo ładny, prowadzą lekcje języka polskiego. A koncert organowy w Ułan Ude? W naszym rozumieniu koncert organowy to brzmi tak oczywiście, ale w całej Buriacji przecież nie ma organów. W odległości półtora tysiąca kilometrów na północ – nie ma, na południu – Mongolia, i tam również nie ma. Musiałem grać na elektronicznym instrumencie, czyli na czymś, co udaje organy! Grać na elektronicznym instrumencie to mniej więcej tak, jakby pianistę zaprosić na koncert i keyboard mu postawić. Ale, myślę sobie, cóż winni są ci ludzie, którzy tam mieszkają, może są wśród nich tacy, którzy słyszeli, że był ktoś taki jak Bach, i pewnie nie mieli okazji, żeby tej muzyki na żywo posłuchać. W kościele zbudowanym nie tak dawno, to bardzo ładny, mały kościół, który mieści niecałe 200 osób, zmieściło się prawie 600. Jakim cudem, nikt tego nie wie. To było coś niesamowitego, wokół instrumentu, niemal na ławce organowej siedzieli i stali ludzie. Przyszli dwie godziny wcześniej, żeby zająć miejsce. Kiedy ja przyjechałem półtorej godziny przed koncertem, wszystkie miejsca były już zajęte. Akurat rozpętała się zamieć, więc ludzie przyszli okutani w futra, kożuchy. Grałem trzeciego listopada – na Syberii to już sroga zima. Zamiast jednego ►
N
Reklama
MUZYKA koncertu były dwa, oczywiście. Oba tak samo szczelnie wypełnione. Do tego oficjalne delegacje włodarzy miasta, włodarzy guberni – tak przeżywali swój pierwszy koncert organowy. A ja z nimi. To jest trudne do opisania uczucie. Aż chce się wracać. I wiele na to wskazuje, że w tym roku znów pojadę do Ułan Ude tuż przed Bożym Narodzeniem. Pamiętam koncerty w Polsce, nie powiem gdzie, bo zostanę wyklęta jako ta czarna owca, gdy słuchacze przepychali się w drzwiach z wychodzącymi z mszy wiernymi, bo ksiądz nie chciał przesunąć o kwadrans wcześniej odprawiania mszy. Ale wróćmy do muzycznego podróżowania. Sporo egzotycznych krajów Pan odwiedził, na przykład Ekwador. Warto było. W Quito nawet studenci akademii muzycznej nie słyszeli, jak brzmi muzyka organowa, a o polskich kompozytorach to w ogóle nie wiedzieli. Dlatego zostawiłem im wszystkie swoje nuty, to była piękna historia. Mnie jednak ciągnie na Wschód. Najbardziej właśnie tam. Dlaczego? rzed laty Krzysztof Penderecki w jednym z wywiadów powiedział, że największą satysfakcję muzyk ma po występach w Rosji, na Wschodzie. I to jest prawda. Dlaczego? Przede wszystkim publiczność. Publiczność, która jest wszędzie, od wielkich metropolii po najdalsze miasteczka, nawet takie jak Ułan Ude, o którym mówiliśmy przed chwilą. W samej Moskwie odbywa się każdego wieczoru około 150 wydarzeń z dziedziny muzyki tzw. poważnej, poczynając od wielkich spektakli operowych w Teatrze Balszoj, po wielkie koncerty w filharmonii, w słynnej sali konserwatorium moskiewskiego, aż po kameralne koncerty w małych salkach muzealnych gdzieś na peryferiach Moskwy. Wszędzie są komplety słuchaczy. I to jest coś nieprawdopodobnego. Ludzie są. Są, bo nikt im nie każe, są, bo chcą. To po pierwsze. Po drugie – odbiór tej muzyki. Moje odczucie jest takie, że na zachodzie czy na północy Europy ludzie słuchają muzyki bardziej rozumem niż sercem, natomiast w Rosji przeważa element emocjonalny. Aczkolwiek tych ludzi niczym się nie oszuka, ponieważ oni w genach niosą tradycję, wrażliwość, rozumienie sztuki, muzyki. A poza tym mają wiedzę. Edukacja muzyczna w Rosji do pozazdroszczenia. Nie sposób przecenić tego, że tam od dziecka uczy się muzyki, bez względu na to, czy zostanie ono przy niej zawodowo, czy nie. Szkoły muzyczne są pełne, szkoły baletowe też, i chóry dziecięce! Bardzo podoba mi się również to, że w wielu rosyjskich miastach obok koncertu, który odbywa się wieczorem, organizatorzy proszą, aby przed południem poświęcić godzinkę dzieciom – zapraszane są do sali koncertowej i mają swój minikoncert, z programem adekwatnym i komentarzem, który ktoś przygotowuje. Nie dziwi, że ma tej muzyki później kto słuchać. To jest to wychowywanie pokoleń do rozumienia sztuki oraz naturalnej potrzeby obcowania ze sztuką. A kontakty z ludźmi? Fantastyczne. Żal, że mam na nie za mało czasu. Gram koncert i ruszam dalej. Ale w międzyczasie tyle się dzieje, tyle, serdecznych emocji! Tam jest taki zwyczaj, że po koncercie a nawet w trakcie publiczność obdarowuje grającego kwiatami. Tu trzeba zaznaczyć, że ponad 90 proc. koncertów organowych odbywa się na estradzie, inaczej niż u nas, tu organista siedzi wysoko, na chórze, odizolowany od publiczności. Tam jestem wśród ludzi dosłownie, podchodzą w trakcie koncertu, po skończonym utworze, i dostaję nie tylko brawa, ale
P
58
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
także bukiety i gdy kończę koncert, instrument i estrada toną w kwiatach. Ale koncerty w kościołach Rosji również się odbywają. Ostatnio grałem w Moskwie koncert w pięknym kościele luterańskim. W Kaliningradzie – tam znów niezwykła historia. Do 1994 roku katedra luterańska w Kaliningradzie leżała w gruzach od wojny. A przecież tam jest Emmanuel Kant pochowany. I dopiero znalazł się człowiek, szaleniec, Igor Odyńcow, pan obecnie na emeryturze. Kiedy w 1994 r. przeszedł na emeryturę, był pułkownikiem wojskowym, a na koniec kariery naczelnikiem więzienia gdzieś w głębi Rosji. Wrócił do Kaliningradu zafascynowany swoim miastem, pochłonięty ideą odbudowy katedry. I tylko jemu udało się dotrzeć do samego Putina, żona Putina pochodziła z Kaliningradu i po tej linii było Odyńcowowi łatwiej. Przez Putina udało mu się dotrzeć do ówczesnego kanclerza Niemiec Schroedera, i wspólnymi siłami rosyjsko-niemieckimi odbudowano katedrę. Cudowna katedra; jest w tej chwili symbolem Kaliningradu. Gdy było 650-lecie miasta, Odyńcow oprowadzał po katedrze Putina i Schroedera, obecnie nazywa się ona Muzeum Narodowe im. Immanuela Kanta. Putin zwiedza przepięknie odbudowaną katedrę, chwali, że tak fantastycznie wszystko zostało wykonane, wreszcie pyta czy coś jeszcze potrzeba, a Odyńcow na to: „Panie prezydencie, tutaj przed wojną były jedne z największych w Europie organy, tutaj odbywały się koncerty organowe, katedra słynęła z pięknych organów. Decyzją Putina organy zostały odbudowane, pieniądze z kancelarii prezydenta – kilka milionów euro – wyasygnowano. I ja na nich wielokrotnie już grałem, jestem zapraszany dwa, trzy razy do roku. Fantastyczny instrument i wielkie przeżycie za każdym razem! Katedra w Kaliningradzie to jest dowód na to co jeden człowiek determinacją może dokonać. Podnieść z gruzów gigantyczną budowlę, a była to do 1994 roku kupa gruzów. Organy bywają chimerycznym instrumentem, potrafią napsuć nerwów… osja jest zawsze perfekcyjnie przygotowana do koncertów, tam się żadne kaprysy organom nie zdarzają. Chociaż to jest charakterny instrument, podobno nawet ma duszę, nie zawsze anielską. Ale takim miejscem, gdzie człowiek czuje się najbardziej niepewnie, gdzie wszystko może się zdarzyć – pełna improwizacja, są, w moi odczuciu, Włochy. Dlatego, że tam po prostu do końca nigdy nic nie wiadomo. Niby jest umówiony koncert, ale nie wiadomo, czy odbędzie się w tym miejscu, czy ktoś nie zapomni otworzyć kościoła, albo czy ktoś nie pomylił daty i nie chodzi o rok 2013, lecz 2014, bo to jest też możliwe. Taką przygodę miałem rok temu – grałem serię koncertów w Piemoncie, jeździło się pomiędzy osadami rozrzuconymi wysoko w górach, liczącymi po kilkanaście domów, lecz kościoły – zabytkowe, warte ze wszech miar uwagi. Otóż przychodzę do jednego z kościołów, gdzie ma się odbyć koncert, ktoś mi ten kościół otworzył i poszedł sobie. Patrzę, są organy, ale jak się do nich dostać? Nie ma żadnych schodów, żadnych drzwi, nic. Obchodzę kościół z zewnątrz, szukam jakiegoś wejścia na chór – nie ma. Spozieram na górę. A organy wiszą jakoś dziwnie w takim gniazdku, podparte na jakichś tykach, ni to filarach, ni to belkach. Odszukałem w końcu kogoś i się pytam, jak się dostać do tych organów, a ten mi mówi, że trzeba przyjść ze swoją drabiną. A ja, że nie przewidziałem, że mam z Polski przyjechać z drabiną. A Włosi, jak to Włosi, piano, lento, bez
R
MUZYKA pośpiechu, w końcu drabinę skombinowali, ale gdy wspinałem się po tej drabinie, pan, który mi ją przyniósł, patrzy na moją kubaturę i mówi, żebym bardzo ostrożnie grał, bez zbędnych, a już tym bardziej gwałtownych ruchów, bo dawno nikt nie grał na tych organach, a kilka lat temu zakonnik, który wspiął się na górę, żeby na tych organach zagrać, spadł, gdyż wszystko się zawaliło i runęło na ziemię. Zakonnik zginął, pogrzebany pod rumowiskiem z belek. Zwalił się na niego cały chór. Od tamtej pory ja jestem pierwszy, który podejmuje próbę… Wiszę więc w tym gniazdku na górze i nie wiem, czy grać, ale w końcu zawierzyłem dobremu aniołowi i koncert się wieczorem udał. Ostatnio grałem w Bytomiu na pięknych organach, które częściej grały same niż ja, ponieważ co przycisnąłem jakiś klawisz to dźwięki grały same… i zostawały. Okazuje się, że organy mogą same grać. Co nie do końca jest zgodne z życzeniem wykonawcy. Chcą być lepsze od wykonawcy! No i co Pan zrobił? No grałem razem z nimi, to znaczy graliśmy razem. Organy i ja. Bach zapewniał swoich uczniów, że organy to jest najłatwiejszy instrument na świecie, wystarczy tylko uderzyć we właściwy klawisz we właściwej chwili, a organy już zrobią całą resztę. Ale o tym, że będą chciały być lepsze od organisty to już nie wspomniał. Skrzypek to ma dobrze. Bierze swoje skrzypeczki pod pachę i… żadnych niespodzianek. Po prostu gra. Tak jak profesor Jakowicz. On ćwiczy nawet w pociągu. Niektórzy konduktorzy już go znają i gdy wsiada do pociągu, mówią: „Oho, będzie koncert”. Jadąc na tegoroczną inaugurację festiwalu w katedrze rzeszowskiej, profesor miał okazję sobie poćwiczyć 7,5 godziny. Tyle trwała jego podróż z Warszawy do Rzeszowa!!! Skąd się wzięła muzyka w Pana życiorysie? oże po dziadku, który był bardzo muzykalny, zakładał i prowadził chóry, wciąż przepisywał jakieś nuty. Dom był pełen nut. Ja rosłem w takiej atmosferze. Uczyłem się, jak wiele dzieci, grać na pianinie. Mając chyba ze 12 lat usłyszałem organy w Leżajsku. Gdy zobaczyłem ten cudowny prospekt organowy, całą ścianę w piszczałkach, gdy usłyszałem niesamowity głos organów, że aż mury drżały, padłem na kolana przed organami zamiast przed ołtarzem… (śmiech). Tak się zaczęło i trzyma. Jak mówił Małysz: I trzymie mnie coś na progu… (Śmiech) Zawsze, gdy rozpoczyna się międzynarodowy festiwal w katedrze rzeszowskiej i widzę tyle znajomych twarzy, ale też dużo nowych, zwyczajnie po babsku się wzruszam. I liczę
M
spędzone pośród tej muzyki lata, co – nie kryję – wprawia mnie w jeszcze większą melancholię. Teraz 22 lata! A pamięta Pan, tak się baliśmy, czy festiwal przetrwa? To jest wielkie wydarzenie dla słuchaczy, ale też wielkie wyzwanie organizacyjne dla Pana. ałem się kilka lat temu, że festiwalu nie będzie. Że przy ilości moich obowiązków nie dam rady. Miałem wątpliwości czy ta formuła, która jest od początku, nie wyczerpała się, przecież wszystko dookoła się zmienia, ludzie oczekują coraz to nowych efektownych wydarzeń. I takie różne myśli mnie nachodziły. A jednocześnie, zupełnie po ludzku, żal tego, co się przez te lata udało zbudować. Bo niewątpliwie zbudować się udało, czego dowodem jest to ciągłe zainteresowanie słuchaczy. Ludzie na koncerty przychodzą. Tymczasem, gdy się spojrzy na to, co się dzieje w świecie, w Europie, no, może poza Rosją, Wschodem, o czym mówiliśmy, to zainteresowanie tymi wydarzeniami jest troszeczkę mniejsze. Gdy grałem rok temu koncert w Lueneburgu w Niemczech, w pięknym kościele, z wielkimi tradycjami muzycznymi, gdzie na organach grał sam Jan Sebastian Bach, słuchało 35 osób. No tak, takie są realia. Co się dzieje? Głuchnie Europa? Nie wszędzie tak się dzieje, ale tendencja ogólna jest taka. Tym bardziej cieszy niesłabnące zainteresowanie koncertami organowymi i kameralnymi w rzeszowskiej katedrze i innych kościołach Rzeszowa. Nasz festiwal trwa, udało się zebrać siły, miasto i województwo uczestniczą w festiwalu, to trzeba zapisać na duży plus. Kolejni prezydenci, poczynając od pana Mieczysława Janowskiego, wspierają finansowo festiwal, tak jak teraz, pan prezydent Tadeusz Ferenc jest również bardzo życzliwy. Pozostał wierny festiwalowi od samego początku prezes „Elektromontażu” pan Marian Burda. Doszło przedsiębiorstwo „Watkem” pana Wiesława Puterli. I tymi siłami musimy skroić coś. Ja się bardzo cieszę, że – tak jak w tym roku – przyjął zaproszenie profesor Jakowicz, jego wykonania zawsze fascynują, usłyszeć go w Rzeszowie to jest wielkie święto, zawsze się czeka na jego grę. Cieszę się, że przyjęła zaproszenie pani Elżbieta Towarnicka, która cudownie śpiewa i której muzyka filmowa w filmach Krzysztofa Kieślowskiego czy Agnieszki Holland robi furorę w świecie. Dwa lata temu udało się zaprosić po raz pierwszy z koncertami do Polski organistę z Watykanu Gianluca Libertucciego, to było wydarzenie – organista z Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie po raz pierwszy grał w Rzeszowie. Mam nadzieję, ze przyjedzie jeszcze kiedyś i zagra w katedrze, bo grał w Zalesiu, w dawnej cerkwi, na małych organach. Takie rzeczy się dzieją, być może ►
B
Reklama
MUZYKA nie są tak spektakularne, ale okazuje się, są osoby, i to całkiem niemała ich liczba, dla których przeżycie takiej muzyki, sztuki, chwila kontemplacji, zatrzymania w tym biegu w niedzielne wieczory, przeżycie czegoś wyjątkowego z harmonią muzyki jest potrzebne. Fundament, na którym budowaliśmy razem ten festiwal, jest solidny. Festiwal trwa. No i może jeszcze przetrwa chwilę, dopóki nam się będzie chciało chcieć. Jak Pan to robi, że możemy słuchać w Rzeszowie artystów ze świata? a pewno pomagają kontakty osobiste. To w jakiś sposób uwiarygadnia. A artyści chcą grać. Prawie każdy odczuwa potrzebę kontaktu z publicznością, pokazania swojej sztuki, tego, co wypracował, co skomponował, namalował. Artyści chcą mieć adresata swojej sztuki. To jest pierwszy argument. Nie finansowy, bo jakież honoraria może nasz festiwal zaoferować? Sumy rzędu półtora tysiąca, dwóch tysięcy, a jeszcze trzeba do Rzeszowa dojechać, co nie jest sztuką łatwą. W Jarosławiu od dwóch lat również odbywają się koncerty, odkryłem tam cudowne miejsce, w opactwie benedyktyńskim, to takie polskie Carcassonne. Kościół maleńki, ale organy i atmosfera – mistyczne. Publiczność – wspaniała. Graliśmy z profesorem Jakowiczem ostatnio dla ponad dwustu osób. Mam nadzieję, że wątek jarosławski festiwalu przetrwa. I tak po wielu latach trwania w Rzeszowie, festiwal rozszerzył swoje oddziaływanie, z czego się cieszę. A jako ciekawostkę powiem, że Karol Wątroba z Sędziszowa Małopolskiego podjął jako temat pracy magisterskiej historię naszego festiwalu w kontekście innych imprez tego typu dziejących się w Polsce. Będzie to obraz kultury muzycznej na Podkarpaciu. Jestem ciekawa, jak wypada życie muzyczne Podkarpacia w tej ocenie. Autor pracy dochodzi do konkluzji takiej, że powodem do satysfakcji jest to, że mamy przez 22 lata wspaniałą publiczność. Liczną publiczność! Powodem do satysfakcji jest również to, że nasz festiwal rozwija się, podczas gdy wiele inicjatyw powstałych w tym czasie już nie istnieje. Chociażby festiwal organowy w Kielcach, czy u nas na Podkarpaciu – festiwal w Lutoryżu, też już go nie ma. Tynieckie festiwale organowe z trzydziestotrzyletnią tradycją też upadły, a my trwamy, nie obniżamy poziomu, przyjeżdżają światowi artyści. Koncerty w Rzeszowie, obok festiwalu w słynnej bazylice w Leżajsku, mogą pochwalić się najdłuższą historią wśród tego rodzaju wydarzeń w Polsce południowo-wschodniej. dy się przegląda kalendarium koncertowe, to widać, że cała literatura organowa – ta największa – została w Rzeszowie zaprezentowana. Mieliśmy legendarną Stefanię Woytowicz, która zaśpiewała jeden z ostatnich recitali właśnie u nas. Mieliśmy Kaję Danczowską, prof. Jakowicza, braci Cieślów – nasi słynni tenorzy. Mieliśmy wielu wielkich artystów oraz wydarzeń, które przynoszą chlubę miastu i Podkarpaciu. Słychać o nas i jest to dobre, szlachetne brzmienie. Jak muzyka, która jest tutaj tak chętnie słuchana. A mogłoby
N
G
być jeszcze więcej, gdyby potrzeby materialne kultury były zaspokajane jeszcze odrobinkę więcej. Ale następny festiwal będzie. Mimo że kryzys, a Pan ciągle na walizkach, bo kalendarz koncertowy wypełniony. Też mam taką nadzieję. A co do kalendarza koncertowego, to wiem, co będę robił w roku 2014. W przypadku muzyki organowej to jest dużo, choć oczywiście to nie jest porównywalne z kalendarzami wielkich dyrygentów czy śpiewaków. To jest zupełnie inny świat. Chociaż Krzysztof Penderecki mówił ostatnio, że on wie mniej więcej, co będzie robił do końca życia, więc widocznie wie, ile będzie żył… Ja nie mam takich układów w niebiesiech, ale też wiem. Będę podróżować, pisać i wypominać Panu, że zbyt rzadko słyszymy pańską muzykę. A ja będę grał, na pewno! Pan się znowu śmieje, ale przecież sens naszemu życiu nadaje właśnie to, co robimy – z pasją, z miłością. To słychać, kiedy Pan gra. rofesor Jakowicz powiedział mi, że on ma marzenie – bardzo wielkie: że kiedy nadejdzie ten ostateczny dzień dla niego, to żeby mógł jeszcze godzinkę poćwiczyć… Moje marzenia są całkiem zwyczajne. Bardzo bym chciał, żeby wszystkie okoliczności w życiu układały się tak, żebym dalej mógł robić to, co robię. Żebym mógł grać, żebym mógł dzielić się moją muzyką z tymi, którzy zechcą jej słuchać. To jest takie proste marzenie, ale jeżeli ono się spełni, to wszystkie marzenia, które wchodzą w skład tego generalnego dużego marzenia, również się spełnią. Chciałbym pojechać jeszcze do wielu miast w Rosji, w których nie byłem, w ogóle chciałbym często jeździć do Rosji i oddychać tą atmosferą rosyjską, tą ich inspiracją. Niechże Pan powie wreszcie coś złego o Rosji, u nas na topie wciąż tylko rusofobia. Taaak? A ja myślałem, że to już zamierzchła historia. No więc o historii. W Ułan Ude mieszkałem w bardzo dobrym, luksusowym hotelu, wybudował go jakiś bogaty rosyjski biznesmen. Obok, przed hotelem, miałem największą na świecie głowę Lenina. Nie pomnik, nie popiersie, lecz samą głowę gigantycznych rozmiarów wyrastającą z płyty rynku. Stanąwszy przy niej człowiek czuje się mały jak… ząb Lenina. Tam zachowuje się powagę wobec majestatu, bo nie sposób inaczej… (Śmiech.) Na koniec anegdota lekko obyczajowa. Święta Wielkanocy w 2007 r. w Moskwie i święcenie pokarmów w katedrze katolickiej. Długi stół przed katedrą, ludzie stawiają rzeczy zupełnie dla nas niesamowite do poświęcenia, na przykład butelkę coca-coli, albo butelkę wódki, albo zgrzewkę piwa, albo chleby własnego wypieku, przez co to poświecenie pokarmów miało jeszcze bardziej egzotyczny wymiar niż u nas. Egzotyczny to znaczy inny. Jak smak chleba, który zapamiętuję, gdziekolwiek jestem. W Rosji najbardziej smakowały mi jeszcze ryby nad Bajkałem, szczególnie w zimie. Babulki nadbajkalskie wędziły omule i ryby, było mroźno, buchała z kotłów para i unosiły się niebiańskie zapachy ryb. Do tego świeżo upieczony chleb z masłem. To było proste, ale chyba najfantastyczniejsze danie, jakie kiedykolwiek jadłem. Tak smakuje Rosja. ■
P
WIECZORY MUZYKI ORGANOWEJ I KAMERALNEJ W KATEDRZE I KOŚCIOŁACH RZESZOWA 2013 ● 11 sierpnia godz. 20.00 (Rzeszów, katedra) Bogdan Narloch – organy, Roman Gryń – trąbka ● 15 sierpnia godz. 18.00 (Rzeszów, Wniebowzięcia NMP) Henryk Gwardak – organy, Elżbieta Towarnicka – sopran, Marcin Wolak – bas ● 16 sierpnia godz. 18.00 (Jarosław, Opactwo) Henryk Gwardak – organy, Elżbieta Towarnicka – sopran, Marcin Wolak – bas
Feldmarszałek arcyksiąże Fryderyk w 1915 roku w Przemyślu.
Widok Placu na Bramie od strony ul. Mickiewicza w pierwszych latach XX wieku. Ze zbiorów Jacka Błońskiego.
GALICJA
Przemyśl
za Franciszka Józefa
Panorama prawobrzerznej części Przemyśla od strony dzielnicy Zasanie w latach 90. XIX w.
Największe po Lwowie i Krakowie miasto Galicji, trzecia po Verdun i Antwerpii twierdza europejska, malowniczo położony na wzgórzach nad Sanem odgrywał rolę Wilna w filmie „Kronika wypadków miłosnych”Andrzeja Wajdy. Przemyśl zasługuje na wpisanie na Listę Dziedzictwa UNESCO. Wcześniej winien upowszechniać swoją niebanalną historię. ►
Tekst Antoni Adamski Fotografie Dariusz Delmanowicz (2), archiwum Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej Reklama
GALICJA
Strój przemyski z końca XIX w. – rekonstrukcja.
Od połowy XV stulecia przez cały XVI wiek kupiecki Przemyśl należał do najbogatszych miast polskich. Upadek przyniósł mu wiek XVIII i rozbiory. Na początku następnego stulecia Austriacy rozebrali wspaniały ratusz – symbol lokalnej władzy, zburzyli mury miejskie, zlikwidowali największe zakony, burząc kościoły: Dominikanów i Bonifratrów. Kamienice popadały w ruinę. W 2. połowie XIX stulecia poprawę sytuacji miasta przyniosła budowa kolei. Pierwszy pociąg wjechał na stację kolejową w Przemyślu w roku 1860. Wtedy uruchomiono stałą linię z Krakowem, w rok później ze Lwowem. W 1872 r. połączono Przemyśl z Węgrami i ich stolicą – Budapesztem – przez Chyrów i Zagórz kolejną linią kolejową o nazwie Pierwsza Węgiersko-Galicyjska Kolej Żelazna. ołożony u podnóża Karpat gród od wieków miał duże znaczenie strategiczne, broniąc dostępu do Niziny Węgierskiej. Arcyksiążę Jan, odbywający w roku 1819 podróż inspekcyjną po Galicji, w Przemyślu zatrzymał się aż 3 dni. Po jego wizycie stwierdzono, że miasto posiada doskonałe walory strategiczne. Sztab generalny w Wiedniu zaplanował przekształcenie miasta w twierdzę. W połowie XIX stulecia rozpoczęto pierwsze prace, których stan osobiście sprawdzał cesarz Franciszek Józef I. W 1854 r., gdy stosunki polityczne z Rosją poprawiły się, roboty wstrzymano na 23 lata. W 1873 r. Przemyśl otrzymał miano twierdzy I klasy. Prace fortyfikacyjne wznowiono w 1878 r.; trwały one do wybuchu I wojny światowej. Przemyśl otoczony został dwoma pierścieniami umocnień. Pierścień zewnętrzny, o długości 45 km, składał się z 15 fortów głównych i 29 pomocniczych. Pierścień wewnętrzny, czyli ostatnia linia obrony, to 18 dzieł obronnych oraz 3 szańce, 4 baterie i bramy wjazdowe oraz prochownia.
P
62
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
W
Przemyślu, największej – obok Verdun i Antwerpii – twierdzy Europy, liczba ludności wzrosła ponad pięciokrotnie. W 1860 r. zarejestrowano 10 tys. mieszkańców. W 1910 r. miasto liczyło już 54 tysiące mieszkańców i było trzecie pod względem liczby ludności w Galicji – po Lwowie i Krakowie. Powstały wytworne sklepy, hotele, restauracje i kawiarnie – w niczym nieustępujące nawet wiedeńskim. Z Rynku do Kasyna Oficerskiego przy ul. Grodzkiej prowadziły monumentalne Schody Rycerskie (dziś odnawiane), z wejściem zdobionym dwugłowym austriackim orłem. W tych hotelach i restauracjach rozgrywała się potajemna wojna wywiadu rosyjskiego z austriackim kontrwywiadem. Stawka była wysoka: zdobycie planów fortecy i dyslokacji wojsk. W hotelach zatrzymywały się samotne wytworne panie: rzekome baronówny lub artystki, które uwodziły oficerów, wykradając im tajemnice wojskowe. Odbywały one wycieczki po okolicy, fotografując forty aparatem umieszczonym wśród kwiatów spacerowego kapelusza. Gościli tutaj „turyści” z cesarstwa rosyjskiego, zwabiający austriackich oficerów do luksusowych „lokali rozrywkowych”, których w mieście garnizonowym działało kilkadziesiąt. W akcji wywiadowczej pomagali oficerowie rosyjskiego wywiadu pracujący jako kelnerzy w najelegantszych restauracjach. Wyjątkiem w tym towarzystwie był pobożny prawosławny mnich o francuskim nazwisku, odbywający pielgrzymki po okolicznych wiejskich cerkwiach położonych w pobliżu umocnień twierdzy. Świetność przemyskiej twierdzy trwała mniej niż rok: od września 1914 początków czerwca 1915 r. W tym czasie miasto przeżyło trzy oblężenia. Rozgrywające się walki należały do największych i najbardziej krwawych w czasie I wojny światowej. W kolejnych latach, w późniejszych
GALICJA Fort XIII San Rideau – miejsce, gdzie wedle legendy odnaleziono po latach żywego jeńca rosyjskiego.
działaniach wojennych wysadzone w powietrze forty nie odegrały już żadnego znaczenia. Na początku wojny twierdzy broniło 130 tysięcy żołnierzy i ponad tysiąc dział. Do oczyszczenia przedpola wycięto tysiąc hektarów lasu, spalono 21 wsi i 23 przysiółki. Tragiczny był los chłopów, którzy zamieszkiwali przedpola fortów. Ci, którzy nie dali się wysiedlić na tereny Czech i Moraw, zamieszkiwali piwnice zniszczonych domów oraz ziemianki. Pozostając na „ziemi niczyjej” – między linią wojsk rosyjskich i austriackich – ginęli z głodu lub z powodu ostrzału. Wysiedlono także część mieszkańców Przemyśla. Wojsko przeprowadziło rekwizycję żywności pozostawionej w opuszczonych mieszkaniach, rabując przy okazji wszystkie cenne i użyteczne przedmioty. Meble zabierano na opał. Z czasem zaczęło brakować podstawowych produktów. Jarzyny zastąpiono burakami pastewnymi. Wprowadzono system kartkowy. Ludność mająca stałe zameldowanie w Prze-
myślu mogła wykupić głodowe przydziały, które później zlikwidowano. Kilkadziesiąt razy wzrosły ceny artykułów spożywczych. Z czasem pieniądze w ogóle straciły wartość, a biżuterię wymieniano na bochenek chleba. Pieczono go z mąki, do której dodawano zmieloną korę brzozową oraz buraki. Wołowinę zastąpiła konina. W twierdzy znajdowało się 21 tysięcy koni, z których większość poszła na rzeź. Później na rynku znalazło się mięso psów, kotów, a nawet sprzedawane na dziesiątki tusze szczurów. a przedmieściu – na stokach Winnej Góry, rozstrzeliwano podejrzanych o „moskalofilstwo”. Ich ofiarą padali najczęściej Rusini (Ukraińcy). Dochodziło do ich masakry, jak np. aresztantów prowadzonych przez żołnierzy na posterunek policji. „Żołdactwo, jak rozjuszone byki rzuciło się na swoje ofiary. Rozpoczęła się straszna masakra. Aresztowani padali pokotem na ziemię, a żołdactwo rąbało na lewo i prawo tak długo, ►
N
Reklama
GALICJA aż oczom ludzkim ukazała się bezkształtna masa porżniętych ciał. Wśród tej miazgi ludzkiego mięsa okazało się, że kilku będących pod spodem żyje. Wtedy zabitych odrzucono na bok, żyjących wyciągano... Obok przebiegała (wąskotorowa) kolejka wojskowa. Żołdacy rzucili się do wyrywania progów, którymi rozbijali już bez pardonu czaszki nie tylko żyjącym, ale i zabitym...” Z kolei Rosjanie w czasie okupacji miasta znęcali się nad ludnością polską i żydowską. pełnymi okrucieństwa scenami kontrastowały koncerty orkiestr wojskowych na Rynku i w gmachu dworca głównego. Brali w nich udział muzycy z Pragi, Wiednia, Budapesztu czy Krakowa. Z akompaniamentem mandolin kolędowali uczniowie reaktywowanego gimnazjum. Na skromną wigilię 1914 r. mieszkańcy zapraszali oficerów i żołnierzy, aby mogli oni choć na chwilę zapomnieć o wojennym piekle. Kawiarnie i restauracje zostały zamknięte, z wyjątkiem Cafe Habsburg przy nadsańskim bulwarze, gdzie podawano herbatę lub kawę z kostką cukru. Czytano gazety, które wychodziły po polsku (jedyny tytuł dla cywilów to „Ziemia Przemyska”), po niemiecku i węgiersku. Donosiły one o odkrywanych aferach, takich choćby jak odnalezienie nowych trumien złożonych w cmentarnych grobowcach, w których paskarze magazynowali żywność przeznaczoną do nielegalnej sprzedaży. Sprawnie działała wojenna wytwórczość. Przetwórnie wyprodukowały 10 tysięcy konserw z wątroby końskiej i 3 tys. z łoju końskiego. Kilkaset tysięcy kilogramów obroku z drewna bukowego, wierzbowego i brzozowego skierowano do stajni wojskowych. Chałupniczo wytwarzano pastę do zębów, zapałki, lampy, a nawet miotacze
Z
„PRZEMYŚL I JEGO MIESZKAŃCY W KRÓLESTWIE GALICJI I LODOMERII” Pod takim tytułem otwarto w czerwcu wystawę w Muzeum Miasta Przemyśla, Rynek 9. Jej autorami są: Jacek Błoński (któremu dziękuję za pomoc w zebraniu materiałów do publikacji i za konsultacje) oraz Anna Cieplińska i Anna Durkacz-Foremska. Zamieszczone fotografie pochodzą z tej ekspozycji. W publikacji wykorzystałem informacje z książek m.in.: Jacka Błońskiego: Przemyśl. Twierdza niezdobyta, Przemyśl i jego mieszkańcy w starej fotografii, Dariusza Hopa: Szwejk w Przemyślu, Jana Rożańskiego: Przemyśl w I wojnie światowej, Twierdza Przemyśl, Forty przemyskie oraz Tajemnice twierdzy przemyskiej.
64
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
min, do których użyto żeliwnych rur kanalizacyjnych wymontowanych z „wychodków”. ziałania wojenne wokół fortów można określić jednym słowem: rzeź. Pochłonęła ona po obu stronach 100 tysięcy ofiar. Nieznana jest liczba cywilów zabitych lub zmarłych w czasie epidemii cholery. Oto relacja jednego z oficerów z 12 października 1914 r.: „Okropny był widok; na miejscu, w którem usiłowali wtargnąć Moskale, leżało na wąskiej przestrzeni najmniej 500 trupów, tam i sam jeden na drugim. Przed jedną przeszkodą leżeli tak gęsto, że literalnie nie było widać ziemi…Tu leżał jeden na grzbiecie, z rękami skrzywionymi ku górze, jakby trzymał w nich jeszcze karabin gotowy do strzału… Inny leżał bez głowy i rąk, inny znów uśmiechnięty z zerwaną górną częścią czaszki, z czaszką pustą, bez mózgu, a jeszcze ze słuchawkami telefonicznymi na uszach. Ludzie, którzy oślepieni blaskiem reflektora, zamknięte oczy ręką przesłonili, zkamienieli w tej postawie...Tu leży człowiek, który prawie że podniósł się do biegu; tam przykucnął inny ze zjedzonym do połowy kawałkiem suchara w ustach.” rzed poddaniem twierdzy 22 marca 1915 r. wybito 450 koni. Do Sanu wylano setki litrów ropy, benzyny, spirytusu; topiono amunicję, broń i resztki żywności. Spalono dokumenty wojskowe i pieniądze (6,7 mln koron), zniszczono samochody i furmanki. Przez noc poprzedzającą kapitulację trwała kanonada z dział. Wystrzelono wszystkie pociski, aby nie oddać wrogowi amunicji. Później wysadzone zostały lufy dział. O 6 rano ziemia zatrzęsła się: odpalono ładunki w zaminowanych fortach. Siła wybuchu zmiotła wiele dachów. Ulice zaścielone były szkłem z okien, powybijanych falą uderzeniową. Nad miastem unosiły się kłęby czarnego dymu. W dwie godziny później do Przemyśla zaczęły wkraczać oddziały rosyjskie: kozacy na małych, niepodkutych koniach. I choć wojska austro-węgierskie i niemieckie odzyskały zniszczone umocnienia na początku czerwca 1915 r. rola twierdzy była skończona. W rok później w Wiedniu zmarł cesarz Franciszek Józef. Wraz z nim odeszła w przeszłość cała epoka. Złośliwi opowiadali, iż na wiadomość o kapitulacji Przemyśla sędziwy cesarz miał powiedzieć: – Mój Boże, jaka szkoda! Taki był z niego waleczny oficer. Po CK Austrii pozostały tylko widma. W roku 1923 w forcie XIII San Rideau prowadzono prace rozbiórkowe: złom transportowany był na przetopienie do śląskich hut. W pewnym momencie robotnicy natrafili na podziemny korytarz zamknięty żelaznymi drzwiami. Według legendy, po ich wyważeniu natknąć się mieli na coś, co przypominało zjawę. Była to straszliwie wychudzona postać z brodą do pasa, odziana w resztki zetlałego munduru. Postać wydawała nieartykułowane dźwięki. W czasie transportu do szpitala odnaleziony człowiek miał umrzeć. W sąsiednim pomieszczeniu znaleziono szkielet jego martwego towarzysza. Mieli to być dwaj zapomniani rosyjscy jeńcy, którzy w czasie wysadzania fortów zostali zablokowani przez wybuch i zapomniani. Jeden z nich popełnił samobójstwo. Drugi, dzięki zapasowi wody, konserw i sucharów, w zupełnych ciemnościach czekał na ocalenie, które przyszło za późno. ■
D
P
HISTORIA
Rózia z rzeszowskiego getta
Dziewczynka o złotych włosach uśmiecha się niewinnie ze starej fotografii. Obok matka – blondynka ze skrupulatnie upiętymi włosami i surowym wyrazem twarzy. To tyle z materialnych pamiątek z przeszłości, którą naznaczył czas apokalipsy, i zarazem fundament, na którym od kilkudziesięciu lat Rose Gelbart – Rózia Grossman odtwarza ostatnie chwile życia swojego ojca. Tekst Katarzyna Potocka Drobna brunetka, wulkan dobrej energii, szczera i otwarta. Mówi po polsku, a kiedy brakuje jej słów, wspomaga się angielskim. Prosi jednego ze znajomych, który towarzyszy jej w wędrówce po Polsce, o mocną kawę. Zmęczenie daje się we znaki tej ponad siedemdziesięcioletniej kobiecie z Cleveland w USA, która raz kolejny decyduje się przeżyć swoją drogę z Kalisza w 1939 r. do Rzeszowa w 2011 r. Jest piękny wrześniowy dzień. Rózia Grossman ma cztery i pół roku. Bawi się ze swoją kuzynką, która nieodłącznie towarzyszy jej w dziecięcych harcach. Mieszkają
w bogatej kaliskiej dzielnicy aryjskiej, w pięknej kamienicy. Ojciec Rózi, Josef Grossman, z wujkiem – bratem matki Stelli, są właścicielami fabryki butów. – Byłam jak princess – wspomina Rose. Tę sielankę przerywa pospieszne pakowanie się rodziców. Muszą opuścić dom, który wytypowano na mieszkanie dla niemieckiego komendanta. Niewiele mogą zabrać, tylko podręczny bagaż. Przenoszą się do ciotki. – Pamiętam, z jaką radością rzuciłam się na szyję mojej kuzynce. Taka byłam szczęśliwa, że teraz możemy być ►
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
65
HISTORIA ze sobą. Nie rozumiałam, dlaczego dorośli są tacy przejęci i smutni. Przecież byliśmy całą rodziną razem…
Rzeszowska
lekcja okrucieństwa Potem spędzają ich na plac i rozdzielają na transporty. Całą rodzinę, z wyjątkiem Rózi i jej mamy, kierują do pociągu jadącego do Rzeszowa. – Mnie i mamę wysłano do Warszawy. Pojechałyśmy tam, ale mama po dwóch, może trzech miesiącach, wybłagała o przepustkę na wyjazd do Rzeszowa. I pojechałyśmy. – To, co tutaj zobaczyłam – ja, prawie pięcioletnie dziecko – nie mogło pomieścić mi się w głowie. Nie wiedziałam, co się dzieje i o co tutaj chodzi. Patrzyłam na to, co mnie otaczało, i zawalał się mój świat. Ale o tym, co się tutaj działo, nie rozmawialiśmy. Dzieci nie pytały, rodzice nie musieli odpowiadać. To była taka nasza tajemnica. Wspólna i niema. Po przyjeździe do Rzeszowa trafiły do żydowskiego mieszkania, do swoich, chociaż niezupełnie. Miejscowi Żydzi niechętnie przyjęli pobratymców z Kalisza. Kaliscy Żydzi z sobą niewiele mieli przedmiotów wartościowych, a jeszcze trzeba było się z nimi dzielić lokum. – Mieszkałam z moimi rodzicami w mieszkaniu na parterze kamienicy z widokiem na szpital. To było chyba na Baldachówce, bo tę nazwę zapamiętałam. Z okien widziałam takie niskie, szpitalne baraki. Mieszkał tam także z rodziną brat mojej mamy. Wszystkich w tym mieszkaniu było ze dwadzieścia osób. Matka Stella Grossman pracowała przy smołowaniu rur, które układano pod budowaną ulicę Szopena. – Czasem zabierała mnie ze sobą, ale wcześnie charakteryzowała mnie na kobietę – ubierała mnie w duże ubranie, wiązała chustkę na głowie i malowała mi twarz tak, żeby nie rozpoznano we mnie dziecka. Po tej pracy dodatkowo sprzątała w kantynie żołnierskiej. – Mama nie wyglądała jak Żydówka. Była blondynką i miała aryjskie rysy twarzy. W Warszawie, jak jeździła autobusem, to Niemcy ustępowali jej miejsce, bo myśleli, że jest Niemką. I była bardzo zaradna, taka ówczesna bizneswoman. Sprzedawała biżuterię i inne kosztowności za jajka albo masło dla mnie. Chciała, żebym jak najmniej odczuła tę okropną przemianę w naszym życiu. – Kiedyś to nawet napisała do Kalisza, do fabryki taty, żeby przysłali dla mnie parę trzewików. I przysłali. Były szare i miały czerwoną obwódkę. Pamiętam je do dziś. Potem Baldachówka znalazła się na terenie rzeszowskiego getta. Ojciec Josef Grossman był świetnym szewcem. Tu, w Rzeszowie, szył i naprawiał buty Niemcom, ale także chodzili do niego Polacy z miasta. – Ja wciąż wierzę, że ktoś słyszał od swoich bliskich o Josefie Grossmanie, bardzo dobrym żydowskim szewcu z getta…
66
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
Getto było podzielone na dwie części. W getcie A mieszkali Żydzi, którzy nadawali się do pracy, zaś w getcie B ci, którzy nie mogli już pracować – starsi, kobiety z dziećmi. Ciotki Rózi z jej kuzynkami były w tej drugiej części. One były świetnymi krawcowymi. Nawet ludzie spoza getta chodzili szyć do nich sukienki.
W sidłach
strachu
Nieodłącznym towarzyszem pięcioletniej Rózi stał się strach. – Pamiętam, jak zebrali nas na placu. Ja z rodzicami stałam w ostatnich rzędach. Nagle, tak dla zabawy, Niemcy zaczęli strzelać do Żydów stojących w pierwszym szeregu, a potem do tych, co krzyczeli z rozpaczy, bólu, bezsilności. To ja wtedy skuliłam się i schowałam między nogami moich rodziców. Bałam się, potwornie się bałam. Rodzice Rózi i inni lokatorzy z ich mieszkania szli do pracy, a ona zostawała sama. – Dzieci musiały wtedy być bardzo ostrożne. Jak tylko widziałam ludzi w mundurach, to zaraz uciekałam do piwnicy i tam siedziałam cichutko. Niemcy lubili strzelać do dzieci z nudów i dla rozrywki. Często zostawałam więc w domu i patrzyłam przez okno. Widziałam, jak Żydzi ładowali na wozy zmarłych na tyfus. Te bezwładne ciała wrzucali jedno na drugie, jak przedmioty, jak rzeczy… Pierwszy transport do Bełżca. Miały zgłaszać się matki z dziećmi. Kobietom obiecywano pracę, a dla dzieci przygotowano ponoć opiekę. Nazistowska propaganda miała na celu dobrowolne wyselekcjonowanie tych najsłabszych i najbardziej bezbronnych. – Moja ciocia zdecydowała się wyjechać z moją kuzynką, tą najukochańszą. Mówiła, że potrzebuje pieniędzy, a tam przynajmniej ktoś zajmie się dzieckiem podczas jej nieobecności. Mama prosiła ją, żeby mnie zabrała, ale ciocia powiedziała, że nie ma jak, bo jedno dziecko na ręku, a w drugiej ma przecież bagaże. Och, jak wtedy było mi przykro, że nie chce mnie wziąć ze sobą. Jakiś czas potem przyszły wieści z Bełżca wraz z rzeczami, które w getcie rzeszowskim się sortowało. Ktoś rozpoznał płaszcz swojej matki… Ciocia ocaliła mi życie.
Ucieczka
po tułaczkę
Na terenie getta nie było już dzieci. Matka Rózi znalazła Polkę, która zgodziła się ukryć dziecko poza murami getta. Dała jej pieniądze, a jeszcze dodatkowo wszyła w Rózi płaszczyk za podszewkę trochę złotych monet na wszelki wypadek. – Mama wyprowadziła mnie przez bramę przy cmentarzu. Tam stała już Polka. Wzięła mnie za rękę i szybko
zaprowadziła do swojego domu. Zamknęła okna, zasłoniła zasłony i kazała mi siedzieć cicho, a sama poszła do pracy. Cały dzień płakałam. Kiedy wróciła do domu, powiedziałam jej, że ja chcę do moich rodziców. Pamiętam, jak wbiegłam do mieszkania w getcie i rzuciłam się na mojego tatę ze szczęścia, że znów mogę z nim być. Około północy wróciła mama. Kiedy mnie zobaczyła, jej twarz zrobiła się blada jak kartka papieru. Nie rozumiałam, dlaczego się nie ucieszyła i nie przytuliła mnie. Mama Rózi całą noc szukała schowku dla córki na terenie getta. Nie znalazła i wówczas zdecydowała się na ucieczkę. – Ubrała mnie szybko i nad ranem wraz z innymi idącymi do pracy wyszłyśmy za mury getta. Biegłyśmy w kierunku cmentarza katolickiego [tego przy ul. Targowej – przyp. K.P.] i tam schowałyśmy się za wysokie nagrobki. Było jeszcze ciemno. Słyszałam, jak Niemcy strzelali do innych, którzy tak jak my chcieli ocalić życie. Robiło się jasno i stawały się coraz bardziej widoczne na tym cmentarzu. – Mama widziała, gdzie mieszka volksdeutch – Niemiec polskiego pochodzenia, który kiedyś obiecał jej pomóc. Niemal wdarłyśmy się do jego mieszkania. On wychodził do pracy, więc kazał nam poczekać do powrotu. Wrócił z fałszywymi dokumentami – kennkartami – dla mnie i dla mamy. Ja nazywałam się Halina Żak, a mama Rozalia Mika. Od tego momentu nie była już moją mamą, tylko panią albo ciocią. Stella Grossman przed wyjazdem postanowiła się pożegnać z mężem i bratem. – Zostawiła mnie w mieszkaniu i poszła do getta, do taty i wujka. Tato powiedział jej, żeby ratowała siebie i mnie. A wujek, jak dowiedział się, gdzie się ukrywamy, to przyszedł do tych państwa i błagał ich, klęcząc na kolanach i całując po rękach, żeby nas uratowali, bo jego żona i dziecko zginęły już w Bełżcu. Ja nigdy więcej nie spotkałam mojego ojca… Był rok 1942. Stella z Rózią wyjechały do Warszawy i tam trafiły do rodziny Żaków. To im zawdzięczały życie i przetrwanie. – To byli naprawdę dobrzy ludzie. Pomagali nam i próbowali chronić, a było przed czym. Ten czas był najgorszy, jaki mógł być udziałem małego dziecka. Nie da się powtórzyć tego, co przez te prawie trzy lata przeżyłyśmy z mamą. Ta tułaczka od ukrycia do ukrycia, od tożsamości do tożsamości, to była koszmarna męka i ciągły strach. Niewiele szczegółów pamiętam z tamtego czasu. Wiedziałam tylko, że nie mogę zdradzić, kim jestem i kim jest ta pani, która się mną opiekuje.
Gdzie
jesteś, tato? Skończyła się wojna. W Niemczech, w obozie przejściowym, Rózię i jej matkę odnalazł wujek. Przeżył trzy obozy. On był ostatnim, który widział ojca Rózi.
– Opowiadał mi, że ostatnią grupę Żydów w rzeszowskim getcie podzielono na dwie. W pierwszej znaleźli się mogący jeszcze pracować, w drugiej ci, którzy mieli tutaj zostać. Wujek został zakwalifikowany do tej pierwszej grupy, ale prosił, żeby mógł zostać w getcie. Nie udało się. Wywieźli ich do Płaszowa, a potem do obozu pracy w Niemczech. Tato został tutaj i przez lata nie wiedziałam, gdzie zginął. Dzisiaj, dzięki pomocy wielu ludzi, przypuszczam, że hitlerowcy rozstrzelali go na żydowskim cmentarzu w Rzeszowie. Rose pierwszy raz przyjechała do Rzeszowa na początku lat 80. XX w., ale nie wiedziała, od czego zacząć szukać śladów swojego ojca. Jakaś kobieta pokazała jej, gdzie było getto. Z matką nigdy nie rozmawiała o tym co przeżyły, ani o ojcu. Może ból był silniejszy od potrzeby złagodzenia go, dzisiaj trudno Rose to zrozumieć. – Tutaj tak wszystko się zmieniło. Nie ma już żadnych pozostałości po getcie. Zmieniła się architektura i nawet nie mogę rozpoznać domu, w którym mieszkałam. Tyle tu kwiatów i zieleni, ludzie chodzą wolni i uśmiechnięci, a w mojej pamięci zapisała się taka straszna tragedia Żydów, ich cierpienie, głód, nędza, śmierć. Nie ma już tych ludzi, którzy pamiętaliby getto i mojego tatę, o którym na pewno słyszeli, bo chodzili do tego żydowskiego szewca w potrzebie.
*** W tej wędrówce po Rzeszowie tym razem udało się Rose Gelbart wejść na teren żydowskiego cmentarza przy al. Rejtana. Tam leżą jej dziadkowie, którzy umarli w Rzeszowie jeszcze przed ostateczną likwidacją getta. Tam też być może są prochy jej ojca. Ten kadisz w języku hebrajskim i angielskim brzmiał jak westchnienie po latach szukania i jak ostatni oddech tych, którzy tam oddali życie po morderczej wegetacji. Rose zapala znicz przy pomniku pomordowanych. – Mamo, widzisz jestem tutaj, w Rzeszowie – słowa grzęzną we łzach. – Czy jesteś tutaj, mój tato? Jesteś, czuję to. Jesteście tutaj, babciu i dziadku. Przyjechałam być może ostatni raz – Adonai…
Post
Scriptum Przed wojną mieszkało w Rzeszowie około 15 tys. Żydów. Pod koniec września 1939 r. Niemcy osiedlili w Rzeszowie ponad 3,5 tys. Żydów deportowanych z Kalisza, Łodzi, a także Berlina. W połowie grudnia 1941 r. utworzono getto, w którym znalazło się około 16 tys. osób narodowości żydowskiej. 7, 10, 14 i 19 lipca 1942 r. około 14 tys. Żydów z rzeszowskiego getta wywieziono transportami kolejowymi ze stacji Staroniwa do obozu zagłady w Bełżcu. ■
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
67
POLITYKA W wyniku największej afery w historii podkarpackiego samorządu Mirosław Karapyta stracił fotel marszałka, a koalicja PO-PSL-SLD przestała rządzić w sejmiku wojewódzkim
Jak PiS
przejął władzę na Podkarpaciu Jeszcze w sobotę, 20 kwietnia, marszałek Mirosław Karapyta cieszył się w Kędzierzynie-Koźlu z siatkarzami Asseco Resovii ze zdobycia przez nich po raz drugi z rzędu mistrzostwa Polski. Dwa dni później został zatrzymany przez funkcjonariuszy CBA. Po kilkunastu godzinach usłyszał siedem zarzutów korupcyjnych. 27 maja nowym marszałkiem został senator Władysław Ortyl, a władzę w województwie przejął PiS wraz z niewielką Prawicą Rzeczypospolitej. Tym samym Podkarpacie stało się pierwszym (i jedynym) województwem, w którym władzę sprawuje partia Jarosława Kaczyńskiego.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Dariusz Delmanowicz Karapyta, polityk PSL, był jednym z najbliższych współpracowników prezesa tej partii na Podkarpaciu, posła Jana Burego. Doktor nauk humanistycznych z dziedziny socjologii, wykładowca m.in. na Uniwersytecie Rzeszowskim, przez ostatnią dekadę piastował wiele wysokich funkcji: był wicekuratorem oświaty, wicemarszałkiem województwa, wojewodą, wreszcie – od 30 listopada 2010 r. marszałkiem. Jego zatrzymanie było dla mieszkańców Podkarpacia szokiem. Zastanawiano się, czy władza uderzyła mu do głowy tak, że aż poczuł się bezkarny.
ŁAPÓWKĘ WZIĄŁ I… NIE ZAŁATWIŁ Marszałek następnego dnia po zatrzymaniu został doprowadzony do Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie. Tam usłyszał siedem zarzutów korupcyjnych. Zdaniem prokuratury, miał w latach 2011 – 2012 przyjąć łapówki w wysokości od 1,5 do 30 tys. zł. Najwyższą mieli wręczyć dwaj przedsiębiorcy: Zbigniew S. i Stanisław T. (obaj również zostali zatrzymani). W zamian Karapyta miał przyspieszyć wy-
Od lewej: Zbigniew Rynasiewicz (PO), Tomasz Kamiński (SLD), Jan Bury (PSL).
płatę firmie budowlanej Zbigniewa S. z Przeworska dwóch transz unijnych funduszy, mimo iż właściciel nie przedstawił kompletu wymaganych dokumentów. Marszałek miał także przyjmować od przedsiębiorców łapówki w postaci opłacenia jego pobytu wraz z osobą towarzyszącą w hotelu oraz obiadu, mebli do domku dla gości czy kilkudniowego pobytu wraz z osobą towarzyszącą najpierw w domku letniskowym, a później na wycieczce we Włoszech. Zdaniem prokuratury, zdarzało się, że marszałek łapówkę wziął, a sprawy nie załatwił. Tak było w przypadku przedsiębiorcy, który opłacił mu pobyt w hotelu i obiad w zamian za załatwienie bliżej nieokreślonej sprawy; innego, który zafundował meble do domku dla gości, za co marszałek miał zatrudnić w urzędzie jego krewną; wreszcie jeszcze innego, który opłacił wczasy za obietnicę uruchomienia w urzędzie specjalnego programu, dzięki któremu ów przedsiębiorca mógłby otrzymać dotację na rozpoczęcie działalności rolniczej. Zawiedzeni przedsiębiorcy ujawnili to prokuraturze, w związku z czym zostaną potraktowani łagodniej. Z kolei Zbigniew S. obiecał 5 tys. zł łapówki, za co marszałek miał „nacisnąć” podległą sobie jednostkę, by wypłaciła mu pieniądze za roboty, których jakość budziła zastrzeżenia. Marszałek nie „nacisnął”, łapówki nie otrzymał, ale – jak podkreśla prokurator Grzegorz Janicki z Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie – sama chęć przyjęcia korzyści majątkowej jest już karalna. Najbardziej bulwersujące są dwa zarzuty przyjęcia tzw. korzyści osobistych w postaci zaspokojenia potrzeb seksualnych. Chodzi o dwie kobiety, które miały uprawiać seks z marszałkiem: jedna w zamian za obietnicę przyjęcia do pracy, druga – za załatwienie nieurzędowej sprawy. Jak poinformował dziennikarzy Andrzej Jeżyński, naczelnik Wydziału ds. Przestępczości Zorganizowanej i Korupcji Prokuratury Apelacyjnej w Lublinie, żadna z nich nie była zmuszana do seksu. Karapycie postawiono także zarzut płatnej protekcji, czyli powoływania się na wpływy w instytucjach samorządowych i państwowych (np. w starostwie w Jarosławiu i tamtejszej komendzie policji). Za wszystkie te czyny grozi mu do 10 lat więzienia. 24 kwietnia marszałek został aresztowany na 3 miesiące, jednak już dzień później opuścił areszt po wpłaceniu 60 tys. zł poręczenia majątkowego.
Były marszałek województwa podkarpackiego, Mirosław Karapyta. ZACZĘŁO SIĘ OD PRZETARGÓW W WIĄZOWNICY Karapyta został „namierzony” właściwie przez przypadek. Afera ma swoje korzenie nie w Urzędzie Marszałkowskim, lecz w… gminie Wiązownica w powiecie jarosławskim. W 2011 r., po serii donosów, policjanci z rzeszowskiej KWP mieli zainteresować się Romanem Z., właścicielem firmy budowlanej z Jarosławia i… krewnym marszałka, który miał wygrywać sporo przetargów na gminne inwestycje. Policjanci mieli założyć podsłuch w jego telefonie i podsłuchać m.in., jak Z. jest zapewniany, że będzie wygrywał przetargi. Jednym z rozmówców miał być Karapyta, co sprawdzono po numerze telefonu. Marszałek ► VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
69
POLITYKA miał rozmawiać w sprawie rozstrzygnięć przetargów także z wójtem Wiązownicy Marianem Ryznarem, który jednak tych rozmów sobie nie przypomina. W rzeszowskiej prokuraturze podjęto decyzję, by powiadomić o sprawie Prokuraturę Generalną. Ta zdecydowała, by śledztwo przejęła Prokuratura Apelacyjna w Lublinie wespół z CBA. Stało się to w styczniu 2012 r. Po ponad roku śledztwa, 13 lutego br., funkcjonariusze CBA – pod nieobecność Karapyty, który był w tym czasie z żoną na urlopie w Brazylii – weszli do Urzędu Marszałkowskiego w Rzeszowie. Przeszukali gabinet marszałka. Interesowała ich dokumentacja dotycząca unijnych dotacji przyznanych przez samorząd województwa w latach 2011 – – 2012, zatrudniania w urzędzie oraz zagranicznych delegacji służbowych. Agenci przeszukali także mieszkanie Karapyty. ODWOŁANIE, A NIE DYMISJA Co dalej z marszałkiem? Dymisja czy odwołanie? – zastanawiali się politycy. Na 26 kwietnia została zwołana nadzwyczajna sesja sejmiku z jednym punktem porządku obrad: złożenie wniosku o odwołanie marszałka. Opozycyjna prawica liczyła, że marszałek sam złoży dymisję. Na drugi dzień po opuszczeniu aresztu, a więc w dniu, w którym miała się odbyć nadzwyczajna sesja sejmiku, Karapyta pojawił się w pracy. Przed południem zwołał briefing prasowy, podczas którego stwierdził, że jest przekonany, iż sąd uwolni go od wszystkich zarzutów. Zapowiedział, że nie zamierza podać się do dymisji. Poinformował jedynie o rezygnacji z członkostwa w PSL. Podczas popołudniowej sesji Mariusz Kawa, szef klubu PSL, w imieniu radnych koalicji PO-PSL-SLD złożył wniosek o odwołanie marszałka. W sali obrad rzucał się w oczy brak „ojców koalicji” – posłów: Zbigniewa Rynasiewicza (PO), Jana Burego (PSL) i Tomasza Kamińskiego (SLD). To, że Karapyta nie złożył dymisji, opóźniło jego odejście o miesiąc. Wniosek o jego odwołanie mógł bowiem zostać rozpatrzony dopiero po upływie 30 dni od daty jego złożenia. Stało się to 27 maja. Za odwołaniem Karapyty głosowało 31 radnych, jeden głos był nieważny. „Bohater” afery był nieobecny. Czy to koniec politycznej kariery polityka, który – jak wieść niesie – chciał wystartować w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego? Wszystko zależy od tego, jaki wyrok w jego sprawie wyda sąd. Na razie Karapyta przebywa na długotrwałym zwolnieniu lekarskim. Choć jest radnym sejmiku, na sesjach się nie pojawia. Na początku lipca regionalna prasa doniosła, że zamierza powrócić do zajęć ze studentami na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego, jednak oficjalnej chęci powrotu do pracy jeszcze nie zgłosił. BURY: – NIEPOTRZEBNE I KOSZTOWNE WYBORY Na sesji 27 maja doszło także do zmiany koalicji rządzącej województwem. Kandydat PiS-PR, Władysław
70
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
Ortyl, pokonał 17:15 reprezentanta dotychczasowej koalicji, Mariusza Kawę. Stało się to możliwe dzięki temu, że Ortyla poparło dwóch koalicyjnych radnych: Lucjan Kuźniar (PSL) i Jan Burek (PO). Podczas głosowania doszło do skandalu. Obecny na sesji poseł Jan Bury podszedł do Kuźniara. Wyglądało to tak, jakby chciał wpłynąć na to, jak ten będzie głosował. Emocje sięgnęły zenitu. – Niech się pan zajmie swoimi biznesami, a nie polityką! – krzyczał do Burego poseł PiS, Kazimierz Moskal. Bury musiał wrócić na widownię, a Kuźniar spokojnie wrzucił kartkę do urny. Moskal twierdzi, że widział, jak poseł PSL żąda od radnego, by zakreślił właściwą osobę. – To nieprawda – ripostuje Bury. – Dostałem informację, że z Kuźniarem coś się dzieje, pomyślałem, że może zasłabł. Podszedłem do niego z troski o jego zdrowie. Ale on już wcześniej dokonał wyboru, miał złożoną kartkę. Kuźniar i Burek dostali w nowym zarządzie stanowiska wicemarszałków. Smaczku sprawie dodawał fakt, że Burek w poprzedniej kadencji był wicemarszałkiem w… PiS-owskim zarządzie województwa. Przed wyborami w 2010 r. przeszedł do klubu PO i… utracił stanowisko. Obaj zostali usunięci ze swoich klubów. Kuźniar wstąpił do klubu PiS, Burek jest radnym niezrzeszonym. Dla posła Burego, uważanego za najbardziej wpływowego polityka na Podkarpaciu, utrata przez jego partię – PSL – władzy w sejmiku, jest bardzo bolesna, czego polityk nawet nie stara się ukryć. Krytykuje głównie fakt, że „polityczna decyzja PiS” i jej skutek – wybór Władysława Ortyla na marszałka – spowodowały konieczność zorganizowania „niepotrzebnych” – jego zdaniem – a przy tym kosztownych (Bury szacuje, że chodzi o kilka milionów złotych) wyborów uzupełniających do Senatu w kilku podkarpackich powiatach. Bury zapowiedział, że jego klub w najbliższym czasie przygotuje taką nowelizację ordynacji wyborczej do Senatu, zgodnie z którą w przypadku rezygnacji z mandatu lub śmierci senatora, to miejsce zajmowałaby osoba, która osiągnęła w tym okręgu następny wynik. Nie powodowałoby to konieczności organizowania wyborów uzupełniających. NA RAZIE KADROWEGO „TRZĘSIENIA ZIEMI” NIE MA Jak na razie PiS nie wywołało kadrowego „trzęsienia ziemi”. Co nie oznacza, że zmian personalnych w instytucjach podległych marszałkowi i w samym Urzędzie Marszałkowskim nie było i nie będzie. Na pierwszy ogień poszła spółka lotniskowa Rzeszów-Jasionka. Nowym szefem rady nadzorczej został Jerzy Kwieciński, kolega z ministerstwa aktualnego marszałka, a z funkcji wiceprezesa odszedł Konrad Rabiej, zięć wicemarszałka Jana Burka. Ze stanowiskiem pożegnał się Konrad Fijołek, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy, a zarazem działacz SLD i wiceprzewodniczący Rady Miasta Rzeszowa. Jego odwołanie marszałek uzasadniał jednak nie względami politycznymi, lecz zbyt krótkim stażem pracy Fijołka na stanowiskach kierowniczych w instytucjach zajmujących się rynkiem pracy. Jego następcą został Tomasz Czop, były wi-
Władysław Ortyl, nowy marszałek województwa podkarpackiego, w otoczeniu polityków PiS. cedyrektor WUP, obecnie prowadzący własną działalność gospodarczą. Fijołek przeszedł do pracy w Departamencie Zdrowia i Polityki Społecznej Urzędu Marszałkowskiego. Nastąpiła też wymiana na stanowiskach dyrektorów Wojewódzkich Ośrodków Ruchu Drogowego w Rzeszowie, Przemyślu, Krośnie i Tarnobrzegu. Kadrowego „trzęsienia ziemi” nie ma także w samym Urzędzie Marszałkowskim. Dyrektorem Departamentu Wspierania Przedsiębiorczości została Maria Fajger, która pełniła już tę funkcję w czasie koalicji PiS-LPR (jej poprzedniczka Danuta Cichoń jedynie pełniła obowiązki dyrektora i została w departamencie jako wicedyrektor). Z Urzędem Marszałkowskim rozstał się za porozumieniem stron dotychczasowy sekretarz województwa Bogusław Ulijasz (wpisał się na listę radców prawnych). Jego następcą został Lesław Majkut, działacz PiS, były wicedyrektor Departamentu Organizacyjnego UM. Jak nas poinformował asystent marszałka Tomasz Leyko, w najbliższym czasie żadne inne zmiany w UM nie są planowane. KŁOPOTY Z WYMIANĄ PREZYDIUM SEJMIKU Ponad 1,5 miesiąca zajęła PiS-owi wymiana prezydium sejmiku. Przed poprzednią sesją, która odbyła się 24 czerwca, szef klubu radnych PiS, Wojciech Buczak, opowiadał się za oddaniem opozycji dwóch miejsc w 4-osobowym prezydium. Jednak obstrukcja poprzedniego prezydium, złożonego z przedstawicieli ówczesnej koalicji PO-PSL-SLD, która omal nie doprowadziła do paraliżu prac sejmiku (trzech wiceprzewodniczących złożyło rezygnacje przed sesją i opuściło stół prezydialny, a później salę obrad, mimo że powinni pełnić swoje funkcje do czasu przyjęcia rezygnacji, zaś przewodnicząca Teresa Kubas-Hul z PO złożyła rezygnację w czasie sesji, ale obrady
prowadziła nadal), spowodowała, że radni PiS usztywnili się i opowiedzieli się przeciw oddawaniu opozycji miejsc w prezydium. Gdy Buczak przed kolejną sesją (16 lipca) poinformował o tym przewodniczących klubów opozycyjnych, ci zdecydowali, że nie będą wystawiać kandydatów do prezydium. W rezultacie wszystkie miejsca obsadzili przedstawiciele koalicji PiS-Prawica Rzeczypospolitej. Przewodniczącym sejmiku wybrano Wojciecha Buczaka, który wyraził nadzieję, że w następnym składzie prezydium znajdą się przedstawiciele opozycji. PODKARPACIE NIE MOŻE TRACIĆ CZASU Obstrukcja ze strony radnych PO, PSL i SLD, która opóźniła o trzy tygodnie zmiany w prezydium sejmiku, wyraźnie zdenerwowała Władysława Ortyla, który nazwał ją „terroryzmem politycznym”. Przepychanki wokół składu prezydium niepotrzebnie pochłonęły czas i energię radnych, które – zdaniem marszałka – powinny być spożytkowane na sprawę o wiele ważniejszą: debatę nad nowelizacją strategii województwa do roku 2020. Taka debata odbyła się na tej samej sesji, na której „przemeblowano” prezydium. Strategia ma określić priorytety województwa do roku 2020. To ważny horyzont czasowy, bo przypada na nową Perspektywę Finansową 2014–2020. Na Podkarpacie ma w tym czasie spłynąć prawie 6,5 mld euro. Będą to ostatnie tak duże pieniądze z budżetu UE. I aby bić się skutecznie o dobre ich wykorzystanie, Podkarpacie nie może tracić czasu. A już go trochę straciliśmy. Wspólna strategia dla województw małopolskiego i śląskiego została uroczyście podpisana na Wawelu już 5 kwietnia. My to zrobimy najprawdopodobniej sami, na dodatek z prawie 5-miesięcznym opóźnieniem w stosunku do sąsiadów. ■
Więcej informacji i fotografii z regionu na portalu www.biznesistyl.pl
BIZNES z klasą
Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl
Męskie grzeszki Obiecałam i słowa dotrzymuję – przyjrzałam się uważniej niż zazwyczaj, jak się nosi nasza męska „klasa biznesowa” i… żałuję. Zaraz powiem dlaczego. Ale uprzedzam, to nie będzie miłe.
Tekst Anna Koniecka
W
iem, że wkraczam na pole minowe, gdyż męskie ego krytyki nie znosi, i prędzej mi pani wicewojewoda wybaczy, jeśli powiem, że nosi się jak stewardesa tanich linii lotniczych w tych swoich apaszkach uwiązanych na szyi, aniżeli jakikolwiek mężczyzna przełknie po męsku krytykę pod swoim adresem. Tymczasem obserwacje, jakimi się podzielę, zostały poczynione w sytuacjach oficjalnych, na kongresach, konferencjach i podczas innych wydarzeń publicznych, kiedy wizerunek osób w nich uczestniczących ma znaczenie szczególne. A przynajmniej powinien mieć. Dla nich samych, dla ich osobistej kariery, ale również dla firm, które reprezentują. Szef, prezes czy dyrektor – każdy z nich buduje wizerunek firmy; jego pracownicy też, tylko że ci pierwsi panowie mają gorzej – ich widać bardziej i są pod nieustającym obstrzałem potencjalnych kontrahentów oraz konkurencji. Wszechobecne media też węszą i suchej nitki nie zostawią. Na nikim. Taki pan Soros nie musi się już martwić, jak go postrzegają, mógłby chodzić w szlafmycy po ulicy i smarkać nos w mankiet, ale pan Iksiński, który dopiero aspiruje do wielkiego biznesu, musi się postarać. Musi. Z szacunku dla siebie i tych, z którymi chce zrobić deal. I z ostrożności pro-
72
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
cesowej-biznesowej. I dla idei: biznes z klasą to nie tani geszeft. A pan Soros, cokolwiek by mówić o jego interesach, nieźle reprezentuje biznesklasę, przynajmniej wizualnie. powiadała mi młoda prawniczka, jak u progu kariery, kiedy jeszcze nie było jej stać na auto adekwatne do profesji, tudzież sum, jakimi zarządzała w imieniu klienta, zostawiała zawsze swoje wysłużone cinquecento za rogiem ulicy. Próżność? Instynkt. O sukcesie decyduje bowiem nie tylko jakimi jesteśmy, ale jak postrzega nas otoczenie. Otoczenie taksuje nas najpierw powierzchownie. Dlatego musi powrócić znów „wątek tekstylny”, przepraszam, a wraz z nim jeszcze parę innych. Na przykład dość wstydliwy, aż się krępuję mówić, wątek dotyczący uśmiechu. Nie, że nieszczery miewają nasi biznesmeni, ale że szczerbaty. Całe szczęście, że tak lubiane wąsy zakrywają to i owo. Niekiedy… Ale jak się stanie z boku, to widać czarną czeluść tam, gdzie górnej czwórki brakuje, albo widać w głębi paszczy ruiny koloseum, co w bankietowej mimice objawi się potem dość komicznie. Jedzący wypycha karmą to jeden policzek, to drugi, i usiłuje przełknąć, bo gryźć nie ma czym. Wygląda jak wąż, co połyka królika. (A przy okazji: na
O
BIZNES z klasą bankiet przychodzimy nie żeby się najeść, raczej żeby oprzeć sprawę o bufet.) Jeszcze bardziej się wstydzę, ale powiem: co dziesiąty mężczyzna w naszym kraju nigdy nie był u dentysty. 80 proc. mężczyzn dentysty się boi. A 18 proc. przyznaje, że wstydzi się pójść do dentysty, mając takie (!) zepsute zęby. W konfrontacji z higieną reszty męskiego ciała, usta i okolice wypadają jeszcze nie najgorzej. U niepalących niebrodatych/niewąsatych. Palący oraz brodaci/wąsaci niechże wbiją sobie do pamięci komputera, żeby nie zbliżać się do ucha rozmówczyni, zdradzając jej swe firmowe tajemnice – już lepiej na migi. Ani się nie pchać do całowania dawno niewidzianej znajomej (cmok, cmok wzięliśmy od Francuzów). Tytoń, szanowni panowie, ma to do siebie, że pachnie, gdy się go pali. Poza tym cuchnie. I nie zatuszuje go woń nawet perfum Clive’a Christiana z limitowanej edycji Imperial Majesty; ok. 700 tys. zł za flakonik. Ale są tańsze wersje po niecałe 3 tys. zł, lecz to już raczej na codzienny użytek, nie bankietowy. ałamać się można czytając badania Państwowego Zakładu Higieny. Wg tych badań, co czwarty mężczyzna nie dba o higienę osobistą. Myje zęby raz dziennie (jeśli ma szczoteczkę – ponad 40 proc. nie ma w ogóle), a kąpie się raz na tydzień. Bieliznę zmienia też raz na tydzień. Słabo z higieną u panów zwłaszcza po czterdziestce. Tu muszę się wtrącić, bo nie wiem gdzie te badania były robione, ale chyba nie na Podkarpaciu. Tutaj, jak widać z mojej loży, starsi panowie potrafią świecić przykładem schludności, wręcz pedanterii! (Albo ja mam takie szczęście.) A młodzi chodzą do kosmetyczki (niektórzy). Poszłam do instytucji związanej z biznesem eurokarpackim – wyjazdy zagraniczne, kontakty, te rzeczy. Nieopatrznie rzuciłam okiem na galerię zdjęć na ścianie. No nieźle, nieźle – Bruksela, jakaś jeszcze inna znacząca zagranica biznesowa, nie zapamiętałam jaka, bo sporo tego było. Ale na pewno nie zapomnę, bo to był szok, jak to my się lansujemy za granicą. Szczególnie utkwiła mi jedna fota: kilku mężczyzn, dwie kobiety. Musiało być lato, bo obie panie w kwiecistościach, nawet ta korpulentna – jakieś maki mutanty, takie wielkie. Lecz obie w małych żakiecikach narzuconych na sukienki, co uspokajało nieco pejzaż. A panowie? Rany boskie! Z całej grupy, bodaj siedmiu, do pokazania bez wstydu nadawał się jeden. Reszta – no przemilczałabym, ale to byłaby tylko niedźwiedzia przysługa, więc powiem tak: wszystkie najgorsze błędy, jakie może popełnić źle ubrany mężczyzna, zostały tutaj popełnione. A nawet został przekroczony limit. Błędy niewybaczalne: niedoprasowane ubranie, które wygląda jak brudne albo jest brudne. Za krótkie/za długie spodnie, spodnie jak flaga opadająca z masztu podczas kapitulacji, spodnie bez paska, buty nieczyszczone, rozdeptane jakby najpierw słoń w nich chodził. Najbardziej jednak rzucił mi się w oczy delegacjusz w połyskliwym garniturze. A że pan słusznej kubatury, to i połyskliwość materii eksponowała się nad wyraz hojnie na wypukłościach. Aż żal. Ale co się będę tyle pastwić nad krajanami z biznesu. Krajanie z polityki najpierw muszą „rozchodzić” nowy
Z
garnitur, jak buty. Chodzą sztywno, jakby kij połknęli, i podciągają nogawki spodni siadając. A przy okazji ukazują za krótkie skarpety. Albo od pary. I pachną swojsko żurem. (Raz wywąchałam naftalinę. Ech, te zapachy z dzieciństwa…) rajanie, którym się przyglądałam podczas kongresu profesjonalistów PR, zadziwili mnie luzem (no, niech to będzie na ten raz synonim niechlujstwa). Ja rozumiem, że od wyglądu ważniejsze bywa czasem to, co mamy w głowie, ale żeby aż tak? Krawaty w mniejszości, często poluzowane, widać guzik pod szyją. Krawaty za krótkie. Koszula (niejedna) w barwach ochronnych, raz nawet jak onuca wojskowa, ale wyprana. Koszula z młodszego brata, która żeby nie wiem jak ją naciągać, za nic się nie dopnie pod szyją i na brzuchu. Rzadko który pan, wstając, zapinał środkowy guzik marynarki. Oczywiście, było też wielu nienagannie ubranych specjalistów od PR – co powinno być normą w tym fachu! Przypomnę, że firmy Public Relations zajmują się dbaniem o dobry wizerunek… Ale najbardziej mnie ciekawi w tym wszystkim całkiem inna kwestia. A mianowicie: czemu im wyższe stanowisko samorządowe we wspomnianej branży, tym większy „luz”. W firmach prywatnych trzymają się standardów (na ogół). Tylko że chyba muszą kiepsko zarabiać. Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że prezes wielkiej firmy nosi krawat z czasów, kiedy był jeszcze skautem i dawno z niego wyrósł? Więc dynda mu jakieś 15 centymetrów nad paskiem jak koci ogonek chudzieńki. A może rację miał Dylan Jones – dziennikarz, autor książki „Jak nosić krawat”, orędownik szycia garniturów na miarę, gdy mówił: <Bez względu na to, czy masz na sobie frak, smoking, czy strój sportowy, najważniejsze jest, żebyś nauczył się nosić swoją własną skórę. Elegancki mężczyzna to mężczyzna, który akceptuje samego siebie, czuje się wygodnie, będąc tym, kim jest. Jeśli założysz smoking tylko po to, żeby kogoś udawać – będziesz wyglądał komicznie, nie elegancko.> tą skórą to bym nie przesadzała. Ale szycie garnituru na miarę godne uwagi. Nie potrzeba jechać do Londynu czy Warszawy, żeby sobie uszyć przyzwoity garnitur. Mamy na Podkarpaciu firmę, zapewne niejedną. A to mit na użytek skarbówki, że biznesmena na to nie stać. U nas, zauważyłam, priorytetem jest jednak samochód, a to, co z niego wysiada (najpierw buty), jest w zasadzie bez znaczenia. Ale panowie – teraz z innej beczki: przecież komu ją komu, ale wam powinno zależeć na ożywieniu popytu na towary z wyższej półki, na korzystaniu z usług adekwatnych do pozycji zawodowej/finansowej, więc? Na pocieszenie, i już całkiem na koniec, powiem, że Amerykanie to są dopiero „luzaki”. Tylko co trzeci myje ręce wychodząc z toalety. Cóż, przykład idzie z góry. Największym niechlujem był ponoć Abraham Lincoln, 16. prezydent USA. Jego osobisty fotograf musiał retuszować z tego powodu wszystkie fotografie pryncypała, żeby się nadawały do pokazania. Szekspir mawiał, że złe obyczaje wykuwa się w brązie, a cnoty zapisuje na wodzie. Ale, jak widać, na papierze też. ■
K
Z
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
73
Kostium dnia codziennego
MARIOLA ŁABNO – FLAUMENHAFT, JEDNA Z NAJBARDZIEJ ROZPOZNAWALNYCH AKTOREK SCENY RZESZOWSKIEJ. OPRÓCZ WYSTĘPÓW NA SCENIE TEATRU IM. WANDY SIEMASZKOWEJ, DO SWOICH SUKCESÓW ZAWODOWYCH MOŻE DODAĆ OTWARCIE PRYWATNEGO TEATRU O PRZEKORNEJ NAZWIE „BO TAK”. NA SESJI ZACHWYCA NATURALNOŚCIĄ, POGODĄ DUCHA I ŚWIADOMOŚCIĄ SWOJEGO CIAŁA, KTÓREJ TAK CZĘSTO BRAKUJE KOBIETOM W RÓŻNYM WIEKU. WE WSZYSTKIM WYGLĄDA ŚWIETNIE. BEZ WZGLĘDU NA TO, CO MA NA SOBIE, TO ONA NOSI UBRANIE, NIE ODWROTNIE. CZYŻBY TO WŁAŚNIE BYŁO JEJ MODOWYM PERPETUUM MOBILE? Tekst
Sylwia Katarzyna Mazur Fotografie
Tadeusz Poźniak Stylizacje, makijaż i fryzura
Eliza Osypka
A
Mariola Łabno-Flaumenhaft.
ktorka na spotkanie przychodzi ubrana w pomarańczowy sweterek i jasne jeansy. Skromne złote kolczyki podkreślają jej delikatne rysy. Uwagę przyciąga męski zegarek marki Tissot na nadgarstku aktorki. – To pamiątka po dziadku. Ma już kilkadziesiąt lat – mówi Mariola. Drobnej, dziewczęcej figury pozazdrościć jej może niejedna dwudziestolatka. Zapytana o sposób na tak nienaganną sylwetkę, odpowiada, że to zasługa dobrych genów i porcji ruchu w wolnych chwilach. – Sport to zdrowie! – dodaje entuzjastycznie. Aktorka wychowywała się w ogrodowej części Tarnowa, pośród działek, sadów i domków jednorodzinnych. Każdy dom musiał mieć ogródek. Rozmarzonym głosem
74
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
wspomina dzieciństwo, kiedy podkradała garderobę mamie i starszej o siedem lat siostrze. Nie obyło się bez „pożyczania” bucików, które wykrzywiały dziecięce nóżki. Straty liczono w wyłamanych szpilkach. Kilkuletnia Mariola, jak sama przyznaje, była bosonogą chłopczycą, która napawała się zapachem skoszonej trawy czy brzemienną w owoce jesienią. – Nie chodzi o gloryfikowanie dzieciństwa, ale o pokazanie, że życie było ciekawsze, kiedy nie było komputera w każdym domu, kiedy ludzie mieli większą chęć przebywania z sobą, kiedy wszystkie dzieci z sąsiedztwa bawiły się razem w niezapomnianych bohaterów seriali, takich jak czterej pancerni, kapitan Kloss czy Zorro. Z tego tworzenia czegoś z niczego powstawały
JEJ styl pierwsze inscenizacje na ganku rodzinnego domu, wtedy też rodziła się miłość przyszłej aktorki do poezji.
Sztuka buntu Jako nastolatka, artystka udzielała się w harcerstwie, gdzie była instruktorką oraz podharcmistrzynią. W liceum należała do kółka teatralnego „Dabar” (hebr. słowo), do którego należała młodzież z tarnowskich liceów, studenci teatrologii, polonistyki oraz tarnowskiego seminarium duchownego. To właśnie wtedy przeżyła okres modowej rebelii. – Byłam dobrze wychowaną panienką, która swój bunt wyrażała strojem. Z wewnętrznej potrzeby tworzenia zaczęłam robić biżuterię z makaronu. Przypalany nabierał różnorodnych kolorów. Do tego dodawałam pióra i już miałam gotowe kolczyki czy wisiory – wspomina z uśmiechem aktorka. Był jeszcze makijaż. Ostrzejszy niż kiedykolwiek. Na oku robiłam „jaskółcze kreski”, barwnik aż skapywał z rzęs. Z tego zauroczenia późnymi latami 70. XX w. do dziś pozostał tylko sentyment do „dzwonów”, bananowej spódnicy już jednak w szafie Marioli nie znajdziemy. Aktorka ukończyła Państwową Wyższą Szkołę Teatralną we Wrocławiu. Na rozmowie kwalifikacyjnej wystąpiła w czarnym przylegającym trykocie i długiej spódnicy. Sprawdzano wszystko, od dykcji, słuchu, motoryki, sprawności fizycznej, po harmonijną budowę ciała. Na studia dostała się bez problemu. – To były czasy – wspomina. – Na półkach brakowało towarów, ale studenci i tak ubierali się fantazyjnie. W owym czasie nawet farbowana pielucha tetrowa stawała się cennym dodatkiem. Do tego brać studencka bez oporów wymieniała się ubraniami. Ktoś miał jakąś sukienkę z Ameryki, ktoś inny potrafił załatwić coś spod lady, a ja z kolei dziergałam na potęgę. Każdy wyglądał inaczej. Po studiach Mariola wróciła do Tarnowa, gdzie występowała w Teatrze im. L. Solskiego. Do Rzeszowa przeprowadziła się w 1994 r.
Znakiem rozpoznawczym aktorki są jej długie blond włosy. Pięknie pofalowane, aktorka błyskawicznie zwija na naszych oczach w koka. Z trudem udaje się ją namówić na prostowanie. Zapytana o sekrety pielęgnacyjne mówi, że jak ognia unika suszarki i prostownicy. Recepta na bajkową długość? – Po umyciu włosy zaplatam w warkocze i pozwalam im schnąć naturalnie – zdradza. Dziś chyba nikt nie wyobraża sobie Marioli bez długiego po pas włosa. Jednak, jak sama przyznaje, w młodości eksperymentowała z fryzurą. – Miałam włosy ścięte na boba, zdarzyła się też ondulacja. Zabaw z koloryzacją też nie brakowało, choć zawsze wracałam do jasnych odcieni. Najradykalniejsza zmiana w moim wyglądzie dokonała się, kiedy na potrzeby roli przefarbowałam włosy na kolor fioletowy, który potem stał się rudy – wspomina.
Miłość w kolorze czerni Aktorka przyznaje, że przez długi czas nosiła tylko czerń. Ten kolor zdominował jej szafę na dobre kilkanaście lat. – Dopiero od niedawna wybieram ubrania w żywszych kolorach. Nie brakuje w nich czerwieni, zieleni czy odcieni niebieskiego oraz energetycznej pomarańczy. Ciągle jednak uważam, że dobrze skrojona mała czarna jest na wagę złota – szybko dodaje artystka. – Być może miłość do czerni została mi po czasach studenckich, kiedy kolor ten niepodzielnie królował? Aktorki to przecież czarne ptaki – kończy. Kiedy myślimy o prywatnych szafach aktorek, często wyobrażamy sobie garderoby rozmiarów mieszkania. Jednak i w tej kwestii Mariola Łabno-Flaumenhaft jest ►
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
75
JEJ styl
niesztampowa. Artystka przyznaje, że z wiekiem coraz łatwiej przychodzi jej pozbywanie się ubrań, których nie nosi. Bez żalu oddaje je przyjaciołom. – Dążę do minimalizmu, nauczyłam się, że więcej rzeczy, także w szafie, wcale nie czyni mnie szczęśliwszą. Cały czas podkreśla, że miała szczęście do scenografów, którzy byli lub są mistrzami w swym fachu. – Nigdy się nie zbuntowałam i nie powiedziałam, że czegoś do występu nie założę – mówi. Na pytanie o ulubione stylizacje odpowiada, że kocha te z teatru klasycznego, ze sztuk Shakespeare’a czy Moliera: – Piękne ciężkie suknie, misternie wykończone, wiernie oddające te oryginalne z XVIII w. Uwielbiam nosić kostiumy, które definiują charakter danej postaci. Do dzisiaj pamiętam kostium Panny Młodej z „Wesela”, stroje Ani Sekuły do „Niebezpiecznych związków” oraz nieodżałowanej Małgosi Treutrel do „Sługi dwóch panów”. Muszę też wspomnieć o Zofii de Ines i jej cudownych kostiumach do „Miłości w Wenecji”. Spytana o niedogodności pracy aktora, bez namysłu odpowiada, że to nieodpowiednie buty przysparzają najwięcej bólu. – Mój Boże – wzdycha – albo za małe, albo niemiłosiernie niewygodne. Ludzie nie uwierzyliby, jak zdeformowane stopy mają aktorki. Cztery godziny prób rano, kolejne cztery po południu. Aktorzy stoją albo tańczą, cały czas na nogach – wylicza Mariola. – To dlatego w życiu prywatnym dziś stawiam przede wszystkim na wygodę. But musi być piękny, ale przede wszystkim ma być wygodny.
Modowa żółta kartka Czy jest coś co drażni? – Nie mogę uwierzyć, że przy takiej obfitości ubrań, na ulicach jest tak wiele kobiet, które nie potrafią dobrać ubrania do swojej figury. Zaskakuje szczególnie liczba młodych dziewczyn, które nie potra-
fią wyeksponować tego, co mają najlepsze, a uwydatniają swoje mankamenty. Często widzę na paniach ubrania zbyt opinające, które są wręcz nieestetyczne. Złota rada dla tych kobiet? – Umiar, umiar i jeszcze raz umiar – mówi artystka. Aktorka podkreśla również, jak ważne jest „nauczenie się” swojego ciała. Dzięki takiej świadomości eksponuje się to, co najlepsze. – Jeśli moim atutem są nogi, to je odsłaniam, jeśli są to ramiona, to wtedy na nich skupiam uwagę. Ubranie powinno harmonijnie współgrać z ciałem. W końcu seksapil polega na tym, że nie jest oczywisty. A co ze śledzeniem trendów? – Moda powinna być zabawą. Nie wolno podążać za nią ślepo. Za fajnym ubraniem powinien iść uśmiech i błysk w oku. Kobieta, która wie, że dobrze wygląda, promienieje – stwierdza artystka. Podczas sesji aktorka, zakładając każdą z przygotowanych stylizacji, automatycznie wciela się w daną rolę. Kiedy na nogach ma biało-czerwone mokasyny – stepuje żywiołowo niczym Gene Kelly w „Deszczowej piosence”, w czarnej skromnej sukience i ze sznurem pereł wokół szyi od razu chwyta za mikrofon i nuci przedwojenne klasyki, w nowoczesnym garniturze mogłaby być bohaterem z filmu Quentina Tarantino. Na pytanie o swój sekret odpowiada, że to jest właśnie tajemnica seksapilu, która dodaje tyle uroku… ■
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
Lato
wypełnione
SŁODKIM EKSTRAKTEM STYLU Od czasów renesansu, kiedy Botticelli namalował swoją Wenus w perłowej muszli unoszącą się na falach, nikt już potem nie widział bogini miłości wynurzającej się z morza. Ale właśnie dokładnie takie zdarzenie miało przeżyć dwa tysiące żołnierzy amerykańskiej piechoty morskiej z lotniskowca „Enterprise”, który zakotwiczył w Zatoce Kanneńskiej. Najpierw ujrzeli jej długie włosy rozpływające się na powierzchni wody, potem twarz, zmysłowe usta, delikatny nos i wspaniałe owalne oczy, dziecięce okrągłe policzki – wszystko to zostało stworzone po to, by cieszyć i radować. Dwie arystokratyczne dłonie chwyciły się burty i owo boskie zjawisko wspięło się na pokład łodzi; smukła szyja, drobna talia, którą mężczyzna mógł objąć palcami obu dłoni biodra o doskonałej linii, długie, mocne uda, drobne łydki i delikatne stopy tancerki. Skąpie bikini, raczej cień niż część garderoby, z całą pewnością nie skrywało tego zmysłowego, wspaniałego ciała.
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
Anna Jabłońska, Fashion Room, www.fashionroom.pl
FOTOGRAF:
Ryszard Kocaj
Tak Roger Vadim, jeden z najsłynniejszych reżyserów, pisze w początkowym fragmencie swojej autobiografii o Brigitte Bardot – swojej pierwszej żonie. Bardotka pojawiła się w Cannes w 1953 roku i całkowicie zmiażdżyła ówczesne pojęcie mody i stylu. Wypoczywając na plaży pojawiła się w bikini – pierwszym stroju kąpielowym, który odsłaniał pępek. Mówi się o własnym dopasowywaniu się do mody, B.B. zwyczajnie dopasowała styl do siebie. Bardot, jeśli prowadziła jakikolwiek „słownik stylu”, to musiał być on nierozerwalnie związany z jednym słowem, które brzmi… letni relaks, wakacyjny chill-out.. Relaks, relaks, relaks… i jeszcze raz relaks – pewnie mogłaby powtarzać to w nieskończoność, aż finalnie wyraz ten stałby się swego rodzaju litanią, którą odmawiałaby bez wahania, całą sobą.
78
STYLIZACJE, MAKIJAŻ, TEKST:
MODELKI:
Bernadeta Homik, Joanna Wrońska
B.B. doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że na urlopie najważniejszy jest pełen naturalności styl, a nie wykute na pamięć, pełne szablonowości reguły mody – według niej, wystarczyło dołożyć do wybranego stroju jeden stylowy gadżet.
KURORT W ŚWIETLE MODOWO-FILMOWYCH REFLEKTORÓW CANNES, LAZUROWE WYBRZEŻE, FRANCJA – niezliczone multum atrakcji, jakimi można dosłownie się opatulić przebywając w Cannes, przyciąga zarówno gwiazdy należące do światowej ekstraklasy, jak i zwykłych turystów. Drogie hotele, kasyna, eleganckie baseny. Do najdroższych
MODA hoteli zaliczyć należy przede wszystkim Grand Hotel, natomiast bulwar La Croisette to światowy catwalk (wybieg mody), gdzie możemy znaleźć najsłynniejsze domy mody. Cannes to nie minimalistyczny przepych, to bogactwo, bogactwo i jeszcze raz bogactwo, które przyciąga najbardziej wystylizowane jednostki, w tym największe gwiazdy, obecne m.in. na corocznym festiwalu filmowym. Do najważniejszej z nich zaliczyć możemy zmysłową i powabną kusicielkę – Brigitte Bardot, która w 1953 roku już na zawsze „rozpaliła” modę na to miejsce.
kich projektantów jak Ralph Lauren, Calvin Klein i Diane von Furstenberg. I tu sprawdziłyby się również białe i przewiewne stroje do krykieta wylansowane w latach 60. XX w., m.in. sukienka z dekoltem w kształcie litery V i charakterystycznym paskiem. ►
HAMPTONS, LONG ISLAND, STANY ZJEDNOCZONE
– przepełniony snobizmem kurort Ameryki – mieści się dokładnie na południu wyspy Long Island. To jakieś dwie godziny drogi samochodem od Nowego Jorku, a swoje letnie rezydencje mają tam wielkie rody (również arystokratyczne) i gwiazdy. W tym roku miała miejsce premiera filmu „Wielki Gatsby”, w którego rolę wcielił się Leonardo DiCaprio. Sama książka Scotta Fitzgeralda szalenie umiejętnie oddaje klimat wyspy Long Island i jej „stylowych” mieszkańców. Cecha elementarna tego miejsca to prestiżowe kluby golfowe, ekskluzywne restauracje i pełne luksusu posiadłości. Politycy i ludzie biznesu, będący częścią tego przepychu wybierają stylizacje najdroższe z możliwych, ale wciąż klasyczne, o stonowanych barwach i materiałach najwyższej jakości. Ten kurort to krajobraz, który kusi niezliczoną ilością jachtów i plaż, na których opalają się całe pokolenia rodzin VIP-owskich, odzianych w stroje taReklama
MODA Wizerunek Poli i stylizacje w tym filmie są nieograniczone jeśli chodzi o całościowe pojęcie stylu. To samo dotyczy Kaliny Jędrusik i ról, jakie zagrała nie tylko w filmach. Wcielała się również w takie postacie jak Holy Golightly (Śniadanie u Tiffanyego). W latach 50. i 60. XX w. Kalina Jędrusik była symbolem seksapilu i zmysłowości na najwyższym poziomie. W tym wszystkim było jednak czuć wysublimowany artyzm i niebywały profesjonalizm.
BEL AIR, ZACHODNIE WYBRZEŻE STANÓW ZJEDNOCZONYCH W KALIFORNII, na którym bez przerwy goszczą
światowe gwiazdy mody i filmu. Nocne kluby, ekstrawaganckie restauracje i zabawa do rana. Można tam spotkać takie gwiazdy jak Scarlett Johansson. Stylizacja w czarnej seksownej sukience jest czymś, co z pewnością wybrałaby tak zmysłowa kobieta jak Scarlett.
SAN REMO, CZYLI RIWIERA ADRIATYCKA, WŁOCHY
może kojarzyć się tylko z jedną boginią kina; Sophia Loren – ta wielka gwiazda lat 60. XX w. nieustannie inspiruje nie tylko projektantów i stylistów, ale również wizażystów. Jej olśniewający w swej doskonałości makijaż to sztuczne rzęsy i wydłużone w kącikach oczu – czarne kreski na powiekach. To one powodowały, że kształt oka stawał się migdałowy, co było bardzo pożądanym efektem, a zdarzało się nawet – że jedynym pożądanym wśród wielkich gwiazd świata mody i filmu. Rozważając inne piękne kobiety tego kraju i jego kurortów, nie możemy pominąć Monici Bellucci, która zawsze wzbudza coś więcej niż tylko zachwyt swoim ultrakobiecym wizerunkiem, pełnym ultrazmysłowych krągłości.
MIĘDZYZDROJE, MORZE BAŁTYCKIE, POLSKA Polski kurort, gdzie co roku odbywa się festiwal gwiazd. Gdyby tak naprawdę zastanowić się nad ikonami kobiecego piękna i wziąć pod uwagę Polskę, nasuwa się kilka myśli. Pola Raksa i Kalina Jędrusik inspirują do dziś i na pewno będą wyznaczać trendy na przyszłe dekady. Pola Raksa – delikatna, dziewczęca, romantyczna. Jej niezapomniana rola w filmie Przygoda z Piosenką, gdzie stworzyła znakomitą kreację, porównywaną do ról samej Brigitte Bardot.
80
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
JAK NIE KURORT TO…? Poza ekskluzywnym kurortem możemy wybrać takie miejscówki jak chociażby „mniej wystylizowane”, a bardziej oddalone od centrów wydarzeń miejsca, które mogą być równie albo o wiele piękniejsze i bardziej rozkoszne w swojej dzikości od pożądanych przez miliony pełnych stylowego luksusu kurortów. Dla tych, którzy w tym roku z jakiegoś powodu nie wybierają się na urlop, warto znaleźć jakiś odpowiednik, np. w postaci mody high-fashion/ street fashion. W tym sezonie wraca do łask styl vintage, a to wspaniała okazja, aby wykorzystać ten trend w mieście. Nawet jeśli jest lato, nie rezygnuj z takich dodatków, jak zapinane futerko na szyję, założone do zwiewnej koszulki. Prognozy na sezon Jesień/Zima 2013 krzyczą o modzie vintage, więc łącz i łącz elementy nowoczesne z nutką ubrań i dodatków skierowanych w melancholię poprzednich dekad. Spędzając wakacje w pracy pamiętajmy o tym, żeby pomimo codziennych obowiązków robić wszystko, aby poczuć się przynajmniej trochę jak na prawdziwym urlopie. To wszystko (nie rezygnując oczywiście z obowiązków służbowych) można osiągnąć dzięki odpowiedniemu strojowi, który prawidłowo dobrany stworzy głęboką oraz nasyconą wakacjami atmosferę, dzięki której lato wciąż będzie wypełnione słodkim ekstraktem stylu i pozwoli w spontaniczny sposób przetrwać te najbardziej upalne, skąpane w słońcu dni. ■ Sesja została przeprowadzona w Fabryce Fotografii BlackFox
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Politechnika Rzeszowska. Pretekst: IV Forum Innowacji w Rzeszowie.
Od lewej: Scott Parazynski, astronauta, gość specjalny IV Forum Innowacji; Adam Ustynowicz, autor filmu i koncertu; Karol Radziwonowicz, pianista.
„Chopin, the space koncert”. Adam Góral, prezes Asseco Poland.
Janusz Piechociński, wicepremier, minister gospodarki.
Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, poseł PSL.
Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec.
Gen. Mirosław Hermaszewski, astronauta, pierwszy Polak w kosmosie.
Marta Niewczas, radna Rzeszowa. Od lewej: Krzysztof Kłak, prezes RARR SA; Barbara Kostyra, dyrektor Centrum Zarządzania Podkarpackim Parkiem Naukowo-Technologicznym AEROPOLIS; Józef Twardowski, wiceprezes RARR SA.
Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Janusz Piechociński, wicepremier; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.
Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. Promocji VIP Biznes&Styl; Ryszard Łęgiewicz, prezes Hispano Suiza Polska; Andrzej Czarnecki, rzecznik prasowy WSK Rzeszów. Miasteczko Innowacji.
Scott Parazynski, astronauta, gość specjalny IV Forum Innowacji.
Od lewej: Ryszard Łęgiewicz, prof. Witold Wiśniowski, dyrektor Instytutu Lotnictwa; prof. Henryk Bochniarz, University of Washington.
Od lewej: prof. Marek Orkisz, rektor Politechniki Rzeszowskiej; Lucjan Kuźniar, wicemarszałek województwa podkarpackiego.
Od lewej: Krzysztof Witoń, prezes zarządu HAVE S.A.; Grzegorz Wrona, wiceprezes zarządu, TAURON Wytwarzanie S.A.; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego. Prof. Włodzimierz Lewandowski, główny fizyk Międzynarodowego Biura Miar w Sevrès pod Paryżem.
Miasteczko Innowacji.
Od lewej: Prof. Witold Wiśniowski, dyrektor Instytutu Lotnictwa; Zygmunt Cholewiński, były wicemarszałek woj. podkarpackiego; Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa; Andrzej Czarnecki, rzecznik prasowy WSK Rzeszów.
Od lewej: Kazimierz Widenka, ordynator oddziału kardiochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie; Zbigniew Kiszka, starosta przeworski. Od lewej: prof. dr hab. inż. Witold Wiśniowski, dyrektor Instytutu Lotnictwa; Patrycja Zielińska, wiceprezes Zarządu BUMAR Sp. z o.o., Marta Górak-Kopeć, członek zarządu, dyrektor ds. Personalnych PZL Mielcu; Andrzej Czarnecki, rzecznik prasowy WSK Rzeszów; Krystyna Woźniak-Trzosek, prezes zarządu, redaktor naczelna POLISH MARKET; Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy; Jan Bury, przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, poseł PSL.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie. Pretekst: Gala otwarcia 52. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
Od lewej: Edward Słupek, prezes Spółdzielni Zodiak w Rzeszowie; z żoną Marią; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Iloną.
Lucjan Kuźniar, wicemarszałek województwa podkarpackiego, z żoną Jadwigą.
Od lewej: Jolanta Bereś, projektantka instalacji elektrycznych; Andrzej Dec, przewodniczący rady miasta Rzeszowa.
Od prawej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.
Od lewej: Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta.
Od lewej: Bożena Rzym; Ryszard Rzym, prezes Zeto Rzeszów; Teresa Łebek. Od prawej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Janusz Solarz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie, z żoną Danutą.
Od lewej: Elżbieta Lewicka; Marta Gregorowicz, kierownik Biura Koncertowego Filharmonii Podkarpackiej; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Beata Świerk, specjalista ds. kadr Filharmonii Podkarpackiej.
Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka, z córką Dagmarą.
Od lewej: Daria Kędzierska; Anna Kowalska, radna sejmiku województwa podkarpackiego; Wiesława Trawka, przewodnicząca Rady Nadzorczej Spółdzielni Inwalidów w Dynowie.
Miejsce: Muzeum – Zamek w Łańcucie. Pretekst: 52. Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Koncert fortepianowy Katia i Marielle Labèque.
TOWARZYSKIE zdarzenia
„Traviata”.
Od lewej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum - Zamku w Łańcucie.
Od lewej: prof. Jerzy Chłopecki, prorektor ds. nauki w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, z żoną Jadwigą; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum - Zamku w Łańcucie.
Od lewej: Danuta Bentkowska; mecenas Aleksander Bentkowski, prezes CWKS Resovia; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej. Od lewej: Sylwia Mazur; Olga Golonka, koordynator projektów IT VIP Biznes&Styl.
Mieczysław Janowski, były europoseł, z żoną Bogumiłą. Od lewej: Jarosława Kowal, stomatolog, dr Danuta Myłek, alergolog. Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl, z mężem Mieczysławem Górakiem, pilotem instruktorem.
Katia i Marielle Labèque, francuskie pianistki.
Studio festiwalowe z Elżbietą Lewicką, dziennikarką Radia Rzeszów, muzykologiem, i Józefem Kańskim, krytykiem muzycznym.
Więcej informacji i fotografii z Festiwalu w Łańcucie na portalu www.biznesistyl.pl
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Zakończenie 52. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie.
Od lewej: Joanna Olech, Janusz Olech, dyrektor generalny Urzędu Wojewódzkiego w Rzeszowie; Mieczysław Doskocz, Podkarpackie Towarzystwo Krzewienia Kultury Fizycznej; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Adam Nowak, doradca wicewojewody.
Od lewej: Marta Gregorowicz, kierownik Biura Koncertowego Filharmonii Podkarpackiej; Tadeusz Stopiński; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu.
Od lewej: o. Joachim Ciupa, kustosz sanktuarium i klasztoru o.o. Bernardynów w Leżajsku; Jan Burek, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji; Władysława Burek; Teresa Wolicka; Paweł Stochmal, zastępca dyrektora Filharmonii Podkarpackiej ds. administracyjno-technicznych.
Od lewej: Anna Kowalska, radna sejmiku województwa podkarpackiego; Aleksandra Ferenc; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Samuel Wodi Jimba, ambasador Federalnej Republiki Nigerii w Polsce.
Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie. Adam Krzysztoń, starosta łańcucki, z żoną Agatą.
Marek Zając, dziennikarz, prowadzący galę. Jerzy Cypryś, rady miasta Rzeszowa, z żoną Lidią.
Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta, z żoną Teresą.
Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów, z żoną Jolantą.
Prof. Sylwester Czopek, prorektor Uniwersytetu Rzeszowskiego ds. nauki, z żoną dr Joanną Podgórską-Czopek.
Od lewej: dr Kazimierz Widenka, ordynator kardiochirurgii w SW nr 2 w Rzeszowie; Katarzyna Nycz.
Od lewej: Jan Burek, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji.
Reklama
Od prawej: Danuta Drupka, PR manager ICN Polfa Rzeszów, z mamą Janiną Janusz.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka. Pretekst: 20-lecie Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego SA.
Od lewej: Taras Fedak, dyrektor Instytutu Transgranicznej Współpracy i Integracji Europejskiej we Lwowie; Janusz Mroczka, dyrektor biura zarządu RARR; Sławomir Miklicz, radny sejmiku województwa podkarpackiego; Janusz Olech, dyrektor generalny Urzędu Wojewódzkiego w Rzeszowie; Barbara Kuźniar Jabłczyńska, dyrektor Wydziału Certyfikacji i Funduszy Europejskich UW; Teresa Kubas-Hul, radna sejmiku województwa podkarpackiego; Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka; Józef Twardowski, wiceprezes RARR.
Od lewej: Krzysztof Kłak, prezes RARR; Jakub i Kazimierz Rakowie z Cukierni Orłowski&Rak. Krzysztof Kłak, prezes RARR.
Od lewej: Grażyna Janda, biuro reklamy VIP Bizens&Styl; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP B&S; Inga SafaderPowroźnik, dyrektor ds. Promocji VIP B&S, Justyna Placha-Adamska, RARR.
Od lewej: Tomasz Kamiński, poseł SLD; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO; Tomasz Wojnar, wiceprezes RARR.
Od lewej: Józef Twardowski, wiceprezes RARR; Krzysztof Kaszuba, ekonomista, rektor Wyższej szkoły Zarządzania.
Od lewej: Rafał Sukiennik, zastępca dyrektora Departamentu Programów Ponadregionalnych w Ministerstwie Rozwoju Regionalnego; Jerzy Kwieciński, prezes Europejskiego Centrum Przedsiębiorczości; Marta Matczyńska, dyrektor Departamentu Rozwoju Regionalnego w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim; Od lewej: Patrycja Zielińska, wiceprezes Krzysztof Kłak, prezes RARR. Polskiego Holdingu Obronnego; Jakub Moskal z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości.
Od lewej: Elżbieta Patro, główna księgowa RARR; Adam Markusiewicz, Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, prezes RARR w latach 1994-2008; Elżbieta Jarosz, koordynator ds. Centrum Projektowego Miastoprojekt RARR; Jolanta Wiśniowska, dyrektor Centrum Rozwoju Przedsiębiorczości.
Od lewej: Sławomir Miklicz, radny sejmiku województwa podkarpackiego; Teresa Kubas-Hul, radna sejmiku województwa podkarpackiego; Tomasz Kamiński, poseł SLD; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa; prof. Marek Orkisz, rektor Politechniki Rzeszowskiej.
Od lewej: Lesław Kuźniar, zastępca wójta gminy Trzebownisko; Janusz Ramski, RARR; Janusz Mroczka, dyrektor biura zarządu RARR; Krzysztof Kłak, prezes RARR; Józef Fedan, wójt gminy Trzebownisko; Paweł Baj, burmistrz Głogowa Młp.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Uniwersytet Rzeszowski. Pretekst: Oficjalne otwarcie Centrum Innowacji i Transferu Wiedzy Techniczno-Przyrodniczej na Uniwersytecie Rzeszowskim.
Od lewej: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Bronisław Komorowski, prezydent Rzeczypospolitej Polskiej.
Od lewej: Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic w Rzeszowie; Ilona Bobko, romanistka.
Anna Habało, szefowa Prokuratury Apelacyjnej w Rzeszowie.
Od lewej: dr hab. inż. Magdalena Parlinska-Wojtan, kierownik Pracowni Mikroskopii Elektronowej i Preparatyki; Bronisław Komorowski, prezydent RP; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Od lewej: Marek Darecki, prezes WSK Rzeszów, dr hab. Elżbieta Dynia, prawnik; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
Prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Od lewej: prof. Sylwester Czopek, prorektor ds. nauki Uniwersytetu Rzeszowskiego, dr hab. Józef Cybulski.
Od lewej: Krystyna Skowrońska, posłanka PO; dr hab. inż. Czesław Puchalski, prorektor ds. rozwoju Uniwersytetu Rzeszowskiego; dr hab. Wojciech Walata, prorektor ds. studenckich i kształcenia Uniwersytetu Rzeszowskiego; dr hab. n. med. Bartosz Korczowski, prodziekan ds. nauki Wydziału Medycznego Uniwersytetu Rzeszowskiego; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
Od lewej: prof. Kazimierz Ożóg, językoznawca; dr hab. Elżbieta Dynia, prawnik.
Od lewej: dr Henryk Pietrzak, prezes Polskiego Radia Rzeszów; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; prof. Stanisław Uliasz, były rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Samorządowe Centrum Kultury w Mielcu. Pretekst: Gala z okazji 75-lecia przemysłu lotniczego w Mielcu.
Od lewej: Robert Kokorda, wiceprezes ds. sprzedaży i marketingu Sikorsky Aircraft; Mick Maurer, prezes Sikorsky Aircraft; Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec. Od lewej: Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec; Henryk Noworyta, najstarszy żyjący pracownik PZL Mielec; Anna Popek.
Od lewej: Witold Sroczyński, PZL Mielec; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Roman Kołacz, komendant Powiatowej Państwowej Straży Pożarnej w Mielcu.
Od lewej: Andrzej Czarnecki, rzecznik prasowy WSK PZL-Rzeszów; Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Inga SafaderPowroźnik, dyrektor ds. Promocji VIP B&S; Roman Staszewski, wiceprezes ds. operacyjnych WSK PZL-Rzeszów.
Janusz Chodorowski, prezydent Mielca. Julita Maciejewicz-Ryś, wnuczka Eugeniusza Kwiatkowskiego, przedwojennego twórcy COP-u; w tle od lewej: Janusz Chodorowski, prezydent Mielca; Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec.
Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec.
Od lewej: Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec; Artur Wojtas, dyrektor operacyjny PZL Mielec; Paweł Wojtasik, dyrektor finansowy PZL Mielec.
Od lewej: Bogdan Ostrowski, dyrektor techniczny PZL Mielec; Zdzisław Boicetta, prezes Zakładu Remontowo-Usługowego; Józef Kowal, prezes Termobudu; Marek Bujny, wiceprezes Ultratechu.
Od lewej: Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec; Marek Darecki, prezes WSK PZL Rzeszów.
Anna Popek, dziennikarka TVP; Marek Bluj, WSK PZL Rzeszów.
Miejsce: Hotel Rzeszów. Pretekst: Premiera nowego Mercedesa Klasy S.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Ryszard Podkulski, właściciel Galerii Rzeszów; Aleksandra Ferenc; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Mariusz Baran, reprezentant handlowy D&R Czach sp. z o.o.
Od lewej: Aleksandra Ferenc; Ryszard i Danuta Czach, właściciele D&R Czach sp. z o.o.; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Dr Arkadiusz Bielecki, dyrektor Szpitala Specjalistycznego im. Św. Rodziny w Rudnej Małej, z żoną Haliną Łebek-Bielecką, udziałowcem NTM sp. z o.o.
Marek Jurzysta, współwłaściciel firmy Marmax, z żoną Anną.
Od lewej: Piotr Bukowski, prezes Galerii Rzeszów, Ryszard Podkulski i Sebastian Podkulski, właściciele Galerii i Hotelu Rzeszów, Paweł Czernicki, właściciel Grupy TWÓJ STYL.
Od lewej: Magdalena Czernicka, właścicielka Instytut Zdrowia i Urody Twój Styl; Andrzej Kaczan z żoną.
Od lewej: Arkadiusz Czach, wiceprezes D&R Czach sp. z o.o. z żoną Anną; Ryszard Czach, prezes D&R Czach sp. z o.o., Mateusz Czach; Danuta Czach, prezes D&R Czach sp. z o.o.
Od lewej: Anna Kocik; Dariusz Paśko, szef Działu Handlowego Mazda, Lancia, Jeep; Adam Kocik, dyrektor finansowy, członek zarządu D&R Czach sp. z o.o.; Andrzej Żelazko, doradca handlowy ds. klientów strategicznych D&R Czach sp. z o.o.
MOTORYZACJA
RAJD po rzeszowsku Zaledwie kilka tygodni po zakończeniu Rajdu Rzeszowskiego zaczynają się prace nad kolejną edycją. Organizatorzy tej corocznej imprezy to zaledwie kilka osób, pasjonaci, którzy w ciągu 15 lat stworzyli bodajże najlepszy rajd rozgrywany w ramach Mistrzostw Polski i Pucharu Polski. Zaczynali od zera. Gdy w 1999 roku, po prawie 20 latach przerwy, rzeszowska impreza miała wrócić do rajdowego kalendarza, nie wiedzieli nawet, jak ją przygotować. Zatrudnili człowieka, który im pomógł, przeprowadził przez procedury. Dziś to inni uczą się od nich, wyznaczają standardy dla pozostałych rajdów w Polsce.
Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak W tym roku odbywa się już 22. Rajd Rzeszowski. To kawał historii, choć numer wcale nie przekłada się na faktyczną liczbę odbytych rajdów. Rzeszowska impreza miała też blisko 20-letnią przerwę, ale dziś trudno wyobrazić sobie bez niej kalendarz rajdów w Polsce. Kibice czekają z niecierpliwością na początek sierpnia, gdy tradycyjnie już odbywa się rajd, lubią tu przyjeżdżać zawodnicy, praktycznie co roku na Podkarpacie stawia się cała czołówka kierowców rajdowych. Tym razem nie będzie inaczej, choć środowisko dość mocno odczuwa kryzys gospodarczy. To całkiem zrozumiałe, gdy weźmie się pod uwagę ogromne koszty, jakie wiążą się ze startem w takiej imprezie. Dla lepszego zobrazowania, o jakie kwoty chodzi – wydatek na przejechanie jednego kilometra odcinka specjalnego dobrej klasy samochodem to około tysiąca zł, a gdy w czasie rajdu jest przynajmniej 170 km, to minimalny koszt łatwo policzyć. Ale mimo to w Rzeszowie stawi się około 100 załóg, a wśród nich, po raz pierwszy w Polsce, chińska ekipa. A więc poza gwarantowanymi emocjami i adrenaliną, kibiców czeka również odrobina egzotyki. NOWY OS W ZAGORZYCACH I SPOTKANIE MISTRZÓW Tegoroczna edycja Rajdu Rzeszowskiego jest 4. rundą Rajdowych Samochodowych Mistrzostw Polski i 6. rundą Rajdowego Pucharu Polski. Rajd jest również wliczany do
94
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
klasyfikacji Rajdowych Mistrzostw FIA-CEZ, a to wyznacza prestiżową, międzynarodową rangę zawodów. W tym roku nie ma już eliminacji ze Słowakami, to efekt zmiany polityki Polskiego Związku Motorowego, który stara się o prawo do organizacji eliminacji do mistrzostw świata, które byłyby rozgrywane jako Rajd Polski na Mazurach. Dlatego została nawiązana współpraca z Litwinami. Atrakcją dla kibiców będzie też całkowicie nowy odcinek specjalny w Zagorzycach w powiecie ropczycko-sędziszowskim, który nigdy wcześniej nie był jeżdżony. Tradycyjnie już jego „autorem” jest Andrzej Makaran ze Stalowej Woli, który od początku nowego Rajdu Rzeszowskiego zajmuje się poszukiwaniem nowych tras i dróg, na których później zawodnicy walczą o zwycięstwo. – Andrzej Makaran był jednym z inspiratorów powrotu rajdu – mówi Jarosław Noworól, wiceprezes ds. sportu Automobilklubu Rzeszowskiego i poprzedni dyrektor rajdu. – Opracowując trasy rajdu właściwie mieszkał w automobilklubie, spał na sofie. W promieniu 60 km od Rzeszowa zwiedził wszystkie drogi asfaltowe i stwierdził, że da się z tego wykroić trasę 7. Rajdu Rzeszowskiego, choć nie było łatwo, ponieważ wtedy nie było jeszcze tylu odpowiednich dróg. Z czasem było coraz łatwiej. Powstawały kolejne drogi asfaltowe, które dla nas były idealne – kręte, wąskie, z podjazdami. Dawniej były to np. drogi dojazdowe do ostatniego domu w miejscowości, a teraz są drogami przelotowymi,
MOTORYZACJA a więc można połączyć je w całość tworząc OS. I Andrzej cały czas, z rajdu na rajd, szuka nowych odcinków, żeby ta trasa się zmieniała, żeby zawodnicy nie jeździli ciągle, jak to jest na innych rajdach, po tych samych trasach. Bo efekt jest taki, że mając opis z wcześniejszego roku, mogą pojechać rajd bez zapoznania z trasą. Noworól przyznaje, że poszukiwania Andrzeja Makarana bardzo mobilizują cały zespół do pracy, ponieważ nowa trasa wiąże się m.in. z rozmowami władz samorządowych, pozyskaniem nowych ludzi, którzy będą przy tym odcinku pracować. – Trzeba też przygotować całą dokumentację, na mapy nanieść każde skrzyżowanie, drzewo, każdy szczegół. W ten sposób co roku przygotowujemy jeden, dwa odcinki – dodaje Zdzisław Grzyb, prezes rzeszowskiego klubu. Ale to właśnie te trasy, trudne, kręte, wąskie, są atutem rajdu. Zawodnicy je uwielbiają i podkreślają, że takich tras, jak tutaj nie ma nigdzie w Polsce. Przez kilkanaście lat powstał spory zasób OS-ów. Więc jeśli Automobilklub Rzeszowski otrzymałby propozycję przygotowania rundy mistrzostw Europy, to nawet wymóg minimum 230 km odcinków specjalnych nie stanowiłby najmniejszego problemu. Wystarczyłoby wyjąć z szafy stare odcinki, które były jechane kilka lat temu, a dziś już nie są. Chociażby trasy koło Dynowa, Łańcuta czy Krosna. OS w Zagorzycach będzie też okazją do spotkania po latach kierowców z regionu, którzy jeździli w rajdach kil-
kanaście, kilkadziesiąt lat temu, wśród nich Bogdana Wozowicza, czterokrotnego mistrz Polski. OD KLASY B DO EKSTRALIGI Rzeszowski rajd od kilku lat ma wręcz doskonałe oceny. I czy dziś, gdy jest to tak potężna impreza, pomyślałby ktokolwiek, że początki wyglądały zupełnie inaczej? 15 lat temu, gdy w głowach Zdzisława Grzyba, Marka Dobrowolskiego, Adama Skomry, Romana Holzera, Andrzeja Makarana i Jana Jędrzejki, obecnego dyrektora rajdu, zrodził się pomysł, by wskrzesić rajd w Rzeszowie, tak naprawdę nie było tu ani jednej osoby, która wiedziałaby, jak to przygotować. Zatrudniono więc człowieka, który od lat ► Reklama
MOTORYZACJA
organizował Rajd Dolnośląski. Przez kolejne lata kadra rosła, rodzili się nowi fachowcy. I dziś ludzie pracujący przy rajdzie są doceniani w całej Polsce, dzięki tej imprezie zostali zauważeni i mają wpływ na to, co się dzieje w sporcie motorowym w Polsce, o czym kilkanaście lat temu nie było nawet mowy. – Dla nas to największy dowód uznania za wykonaną pracę – uważa Jarosław Noworól, który od ubiegłego roku jest członkiem Głównej Komisji Sportu Samochodowego. – Marcin Fiejdasz jest dyrektorem dwóch wyścigów górskich w Krośnie i dyrektorem Rajdu Baja Poland, zaliczanego do Pucharu Świata, a więc najwyższej półki rajdów terenowych. Tam jeździ też nasza ekipa techników, ekipa sędziów. Wszyscy wychowani przy Rajdzie Rzeszowskim. – Najkrócej ujmując: zaczęliśmy od klasy B, a teraz jesteśmy w ekstralidze. Dziś to do nas przyjeżdżają dowiedzieć się jak coś zrobić, z nami się konsultują, nas pytają – dodaje Zdzisław Grzyb. A jest co naśladować. Rze-
szowska impreza ma świetny park serwisowy, zlokalizowany w kampusie Politechniki Rzeszowskiej i chyba najlepszy odcinek medialny w Polsce, po raz trzeci już rozgrywany przy Galerii Nowy Świat. Niewielka, bo siedmioosobowa, grupa osób pracujących przy rajdzie ciągle tworzy coś nowego, wyznacza ścieżki, którymi idą inni. To w Rzeszowie np. zaczęto robić wspólnie z krakowskim dziennikarzem Grzegorzem Chmielewskim profesjonalny informator rajdowy, który teraz jest robiony na wszystkich rajdach w Polsce. Podobnie było ze strefami grzania opon. Wcześniej były nieustanne niesnaski pomiędzy zawodnikami i sędziami dotyczącymi tej kwestii. Zawodnicy nie chcieli startować do odcinka na zimnych oponach, które są niebezpieczne, ponieważ nie trzymają się drogi. Na Rajdzie Rzeszowskim po raz pierwszy wprowadzono ► Reklama
MOTORYZACJA
PROGRAM 22. RAJDU RZESZOWSKIEGO
Czwartek, 8 sierpnia
Uroczyste otwarcie rajdu – godz. 19.00 Rzeszów, Rynek
Piątek, 9 sierpnia
Start do rajdu – godz. 11.30 Rzeszów, kampus Politechniki Rzeszowskiej OS 1 i 3 Blizianka (11,4 km) – godz. 12.26 i 15.55 OS 2 i 4 Lubenia (29,75 km) – godz. 13.09 i 16.38 OS 5 Rzeszów Galeria Nowy Świat (5,2 km) – godz. 19.03 strefy grzania opon. Przed startem do odcinka wydzielono zabezpieczone miejsca, na których zawodnicy mogą przygotować się do startu. Dziś wyznaczenie takich stref to obowiązek. – Staramy się, żeby to, co innym wydaje się niemożliwe, zrobić u siebie i udowodnić, że jednak się da. Później robią to inni, a to dobrze, bo podnosi się poziom zawodów w Polsce – mówi Jarosław Noworól. Reklama
Sobota, 10 sierpnia OS 6 i 9 Niechobrz (12,9 km) – godz. 8.43 i 12.36 OS 7 i 10 Pstrągowa (14,15 km) – godz. 9.21 i 13.14 OS 8 i 11 Zagorzyce (15,50 km) – godz. 10.19 i 14.12 Meta i rozdanie nagród Godz. 16.15 – Rynek w Rzeszowie I tylko jedna kwestia jest niewiadoma – kto w tym roku wygra rzeszowski rajd? Tego nie wie nikt. Świetnie jeździ Kajetan Kajetanowicz, ale doskonale sobie radzi również rzeszowianin Maciej Rzeźnik. Przed rokiem zajął drugie miejsce, a teraz ma naprawdę duży apetyt na wygraną na swoim podwórku. Kibicom pozostaje bardzo mocno trzymać kciuki. ■
WNĘTRZA
WYPISZ, WYMALUJ NOWOCZESNOŚĆ Zamiast jaskrawych kolorów – biało-czarne przestrzenie, które są doskonałym tłem dla detali, materiałów i faktur mebli, do tego proste geometryczne wzory i formy. To skrócony, ale sprawdzony przepis na urządzenie nowoczesnego wnętrza A.D. 2013. Trendy i tendencje na najbliższe sezony są zupełnie inne niż w ostatnich latach. I co ważne – dom czy też mieszkanie urządzone nowocześnie absolutnie nie są już chłodnymi i mało przytulnymi wnętrzami. To przestrzenie, w których aż chce się spędzać każdą wolną chwilę.
Tekst Anna Olech Fotografie archiwum Manii Dekorowania Mieszkania obecnie budowane nie przypominają już tych, które dominują na rynku wtórnym, czyli budowanych kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt lat temu. Dziś panują zupełnie inne tendencje architektoniczne w aranżowaniu przestrzeni użytkowych, przede wszystkim wnętrza są bardziej otwarte. Deweloperzy starają się spełnić oczekiwania potencjalnych klientów nie tylko w kwestii rozwiązań architektonicznych, ale również powierzchni. A że różni klienci mają różne potrzeby, więc i dostępne w ofercie mieszkania mają różne powierzchnie. Są więc lokale dostosowane do potrzeb jednej osoby oraz mieszkania większe, tworzone z myślą o kilkuosobowych rodzinach. Z badań rynku nieruchomości wynika, że najpopularniejsze są średniej wielkości mieszkania o powierzchni do 45 mkw. Ale deweloperzy budują mieszkania w przedziale od 31 do 100 mkw., wśród nich są również dwupoziomowe. Lokale w nowoczesnym budownictwie inaczej się też aranżuje. – Na pewno duże znaczenie ma typ pomieszczenia, inaczej bowiem projektuje się mieszkanie typu loft, poddasze użytkowe, mieszkanie w starej kamienicy, a inaczej lokal w nowym budownictwie, gdzie technologia budowania daje więcej możliwości. Chodzi przede wszystkim o kwestię za-
100
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
miany przeznaczenia pomieszczeń, np. sypialni na kuchnię bądź łazienkę – wyjaśnia Magdalena Rapiej, właścicielka studia Mania Dekorowania w Rzeszowie. – W budynkach starszych technologii napotykamy problemy związane np. z doprowadzeniem wody, wentylacji do tych pomieszczeń czy odprowadzeniem ścieków. Oczywiście, charakter i styl pomieszczenia wybiera zawsze inwestor, ale architekt wnętrz zazwyczaj stara się zachować pewną spójność między mieszkaniem a budynkiem, w którym ono się mieści. – Remontując wnętrza np. zabytkowej kamienicy staram się nakłonić klienta do spójności bryły i środka, tak aby zachować: historię, styl i wspomnienia chociażby w dodatkach, by zapewnić – poza estetyką – pewien pomost łączący przeszłość z przyszłością. Przy projektowaniu takie wnętrza trzeba traktować z należytym dla nich szacunkiem – dodaje projektantka. PISZ, CO CHCESZ Aranżacje wnętrz podlegają modzie. Kolorystyka, materiały wykończeniowe i ich faktury, detale, które ostatecznie decydują o charakterze wnętrz. Czasem są to zmiany ►
WNĘTRZA
nieznaczne, innym razem następuje całkowita rewolucja w dotychczasowych trendach. Tak właśnie jest w tym sezonie. Projektantka Magdalena Rapiej: – Tendencje i trendy na rok 2013 różnią się znacznie od tych z lat ubiegłych. W miejsce jaskrawych kolorów przeważać zaczęły układy monochromatyczne, proste, geometryczne wzory i formy. Nowoczesne biało-czarne przestrzenie, na tle których zauważymy ważny detal, materiał, fakturę mebli. Kluczem do sukcesu jednolitych barw okazały się ich tekstury. Przykładem może być tutaj łączenie drewna naturalnego i surowego z polakierowanym, aby nadać wnętrzu smaku i luksusu. Ale sposobów na udekorowanie i urozmaicenie wnętrza jest mnóstwo, a ci, którzy wyznaczają trendy, mają wręcz nieograniczoną wyobraźnię jeśli chodzi o nowe pomysły. W tym roku np. prawdziwym hitem we wnętrzach są litery, wzory z pismem oraz wszelkiego rodzaju teksty i nadruki, które mają zdobić ściany, sufity i podłogi. Wzory mogą stanowić pojedyncze znaki, słowa lub wersy, powierzchnie mogą być pokryte nadrukami w całości lub tylko częściowo. Wspaniale prezentują się ręczne zdobienia ścian, a precyzyjniej: zapisywanie ich rozmaitymi tekstami, albo, dla niezdecydowanych, pomalowanie ścian specjalną farbą i traktowanie ich jak dużych tablic, na których teksty mogą być raz po raz zmieniane. Są to dwie najczęściej spotykane opcje, które w nowoczesnym mieszkaniu mogą być taką wisienką na torcie. Taki sposób ozdobienia Reklama
ściany, sufitu czy nawet podłogi jest nie tylko całkowitą nowinką aranżacyjną, ale będzie też niepowtarzalną ozdobą mieszkania lub domu. Wystarczy przecież stworzyć swój własny napis, hasło czy sentencję i już mamy coś, czego z pewnością nie powtórzy nikt inny. Wszelkie detale i ozdoby wieńczą całe dzieło, nadają charakteru wnętrzom, ale najważniejsze w aranżacjach jest takie zaprojektowanie przestrzeni, by była ona funkcjonalna
WNĘTRZA
i wygodna. Trudniejsze w zaprojektowaniu są mieszkania o małej powierzchni, na której trzeba połączyć różne funkcje. Jednakże mieszkania kompaktowe są ciekawą alternatywą dla jeszcze niedawno popularnych kawalerek. Bywa, że są niewiele większe, ale dużo bardziej funkcjonalne. – W takich aranżacjach, zamiast dużej ilości mebli, korzystniejsze będzie skondesnowanie zabudowy, np. wszystko zamknięte za drzwiami przesuwnymi jasnej szafy. Wprowadza to uporządkowanie przestrzeni, uproszczenia, bez zbędnego rozbijania na drobiazgi, które robią w małym wnętrzu wrażenie bałaganu. Warto również wykorzystać drzwi przesuwne do pomieszczeń, np. łazienki, które pozwalają na oszczędność miejsca w punktach newralgicznych. Do łask wracają meble wielofunkcyjne, jak łóżka rozkładane, „łóżka w szafie”, sofy rozkładane, biurka, sekretarzyki. Na szczęście, od dawna projektuje się meble przeznaczone do niewielkich wnętrz: stoły – konsole, pasujące idealnie do wąskich korytarzy, kredensy z półkami i szufladami, meble na kółkach, które można wygodnie przesuwać. Są też wąskie szezlongi, sofy i japońskie materace (futony). W małych łazienkach istotne jest, aby nie zmarnować żadnego kawałka przestrzeni. Narożna kabina i narożna toaleta, mała pralka i umywalka, dużo światła i lustra spowodują, że mała łazienka będzie wyglądać atrakcyjnie i spełni swoje funkcjonalne cele – tłumaczy Magdalena Rapiej.
ny zastosować szklaną ściankę bez drzwi. To rozwiązanie, tzw. walk-in, powoduje, że kabina jest prawie niewidoczna, a łazienka wydaje się większa. Urządzając nieduże mieszkanie w nowoczesnym stylu warto zastosować jasne kolory i błyszczące powierzchnie: lakierowane na wysoki połysk meble, szkło, lustra. Wszystko, co daje wrażenie lekkości i odbija światło. – Czasami wystarczy optycznie powiększyć pomieszczenie przez dobór odpowiedniego koloru ścian i użycie refleksów światła oraz wykorzystanie efektu iluzji przestrzeni, do którego – jak mało które kolory – nadają się biel i czerń. Kiedy aranżujemy przestrzeń w tej kolorystyce, warto mieć świadomość trików, jakie wywołuje to zestawienie kolorystyczne, a które w znaczny sposób może zaburzyć odbiór przestrzeni – wyjaśnia projektantka. Klasycznym, ale doskonale sprawdzającym się w nowoczesnych aranżacjach, motywem optycznego powiększania wnętrza są pasy. Ten wzór wprowadzi iluzję zarówno na powierzchni poziomej, jak też pionowej. Trzeba tylko uważać, ponieważ ten wzór może zarówno „poprawić”, jak i „zepsuć” nowoczesne wnętrze. ■
OSZUKAJ OKO Nowoczesne mieszkania, nawet te niewielkie, można zaprojektować tak, by sprawiały wrażenie większych i przestronnych. Powiększanie domowej przestrzeni należy zacząć od pozbycia się ścianek działowych. Najbardziej popularne to otwarcie kuchni na salon, a stosując taką samą podłogę we wszystkich pomieszczeniach uzyskamy spójność pomieszczeń. Innym rozwiązaniem będzie wyznaczenie granic stref przez zamontowanie przesuwanej ściany, bądź popularnej ostatnio lekkiej ściany ażurowej. W łazience np. można zrezygnować z wanny, a tradycyjny prysznic zastąpić brodzikiem płaskim lub z płytek – z odpływem liniowym w podłodze lub ścianie, a zamiast kabi-
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
103
Dach
jak się patrzy
Dwu- czy wielospadowy, a może płaski? Pokryty blachą, gontem czy dachówką? W kolorze brązowym, czerwonym, zielonym, czarnym? Dach w żadnym wypadku nie jest mało znaczącym elementem budynku. To jego zwieńczenie, więc budując własny dom warto zwrócić na niego szczególną uwagę. Ważna jest nie tylko estetyka, ale przede wszystkim właściwe wykonanie izolacji i wybór pokrycia dachu, które przecież mają służyć przez lata. Dom jest zazwyczaj inwestycją życia, więc naturalne jest, iż do każdego jego elementu przykłada się mnóstwo uwagi. Budujący skrupulatnie wybierają materiały, z których powstaje, zastanawiają się nad wyborem okien, drzwi, później elewacji, ale bardzo ważny jest także dach. Jego konstrukcja jest uzależniona od architektury budynku. Charakterystyczny dom budowany w naszym regionie ma prostą bryłę i budowany jest na rzucie prostokąta lub kwadratu. Dachy mogą być przeróżne, jednak okazuje się, że w zdecydowanej większości są one dwuspadowe. Z analiz biur sprzedających gotowe projekty domów wynika, że na Podkarpaciu w około 90 procentach budowanych nowych domów dachy są dwuspadowe, a tymczasem w Wielkopolsce takie dachy ma już tylko 70 proc. domów. Potwierdza to Piotr Orlewski, architekt z Pracowni Projektowej Architektoniczno-Budowlanej Orlewski w Rzeszowie: – W naszym regionie rzeczywiście tak jest, że biorąc pod uwagę architekturę naszego regionu, najbardziej popularnymi dachami są dwu- lub wielospadowe.
A może na płasko? W nowoczesnej architekturze bardzo ciekawym rozwiązaniem są dachy płaskie, do których w naszym regionie podchodzi się dość ostrożnie i delikatnie, co oznacza, że inwestorzy niechętnie się na nie decydują. – Jeżeli mamy do
104
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
czynienia z obiektem użyteczności publicznej i dodatkowo w nowoczesnej architekturze, to rzeczywiście zazwyczaj ma on dach płaski i w takich obiektach są one spotykane najczęściej – przyznaje Orlewski. – A to ze względu na duże powierzchnie i przestrzenie, które te dachy muszą przykrywać. Ale zdecydowanie rzadziej spotykamy je w przypadku architektury mieszkaniowej jednorodzinnej. Tu już trzeba naprawdę odważnego inwestora, który zdecyduje się na tego typu dach. W branży projektowej jest też grupa architektów, którzy twierdzą, że dachy płaskie są złe w użytkowaniu, ponieważ pojawiają się przecieki. Ja się z tym nie zgadzam, uważam to za mit. Jeśli dach jest właściwie zaprojektowany i wykonany, to takie sytuacje absolutnie nie mają miejsca, co z pewnością ułatwiają jeszcze nowoczesne materiały. I choć to rzadkość w naszym regionie, to może jednak warto zastanowić się nad budynkiem, który zwieńczy płaski dach. Okazuje się, że wprowadzając takie rozwiązanie można osiągnąć naprawdę ciekawe efekty. Po pierwsze, zupełnie inną architekturę obiektu, po drugie pozbawiamy się tzw. kondygnacji poddasza, która według niektórych architektów nie zawsze jest dobrym rozwiązaniem. – Pojawiają się skosy, kubatura obiektu wzrasta, a jej część jest niewykorzystywana właśnie przez nachylenie dachu – tłumaczy Piotr Orlewski. – Poza tym bardzo trudno jest termiczne wyizolować dach ze skosami, ►
BUDOWNICTWO
dlatego też zimą te poddasza są chłodniejsze, a latem gorące. Ciężej jest je przewentylować, trudniej uchronić przed natężeniem słońca.
Dachówka i spółka Obecna oferta pokryć dachowych jest bardzo bogata, a dzięki temu można wybierać w różnych rodzajach materiałów, kolorach i przede wszystkim przedziałach cenowych. Kiedyś bardzo popularnym i właściwie jedynym materiałem do pokryć dachowych była dachówka ceramiczna, później pojawiały się dachówki betonowe. Prawdziwym przełomem było pojawienie się w sprzedaży materiałów bitumicznych, czyli tzw. papodachówek czy też gontu bitumicznego. Szybko stały się one popularne i znalazły swoich zwolenników. Kolejnym krokiem w rozwoju dachów stała się blachodachówka, która zyskała ogromną popularność. A to z kilku względów – to materiał tańszy, lżejszy, imitujący dachówkę poprzez swoją trójwymiarowość i do tego dający sporą gamę kolorystyczną. Kryjąc dach w ten sposób można wybierać między czerniami, brązami, czerwieniami, popielami, zieleniami. Powszechnie uważa się, że niczego poważnego temu materiałowi nie można zarzucić. Jest niedrogi, dobry jakościowo, a przy zastosowaniu odpowiednich folii i izolacji, doskonale się sprawdza. Dachówki z pewnością są znacznie bardziej kosztowną inwestycją niż np. blacha, ale wiele osób nie wyobraża sobie, że mogłyby pokryć dach innym materiałem. Kształtów dachówek jest kilka, ale od pewnego czasu można zaobserwować rosnące zainteresowanie dachówkami płaskimi. Nowoczesne dachówki betonowe mają płaski profil i kilkuwarstwową budowę, a te najwyższej generacji zawierają pigmenty, które odbijają promieniowanie podczerwone emitowane przez słońce. To rozwiązanie pozwala odbijać takim dachówkom nawet kilkaset procent więcej promieniowania niż zwykłe materiały, dzięki czemu znacznie mniej się nagrzewają. Nowa moda wkracza również w kolorystykę dachów. Ci, którzy wolą pozostać tradycjonalistami w tej kwestii, wybiorą dach w kolorze czerwonym, ceglastym lub bordowym. Ale ci, którzy podążają za trendami, z pewnością chętnie przeglądają oferty producentów, którzy nieustannie wprowadzają nie tylko nowe materiały, ale i poszerzają gamę kolorystyczną. A że wybór koloru dachu ma klu-
106
VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2013
czowe znaczenie, ponieważ powinien pasować do elewacji i doskonale komponować się z otoczeniem, więc warto posłuchać podpowiedzi projektantów i przejrzeć najnowsze katalogi producentów. Może warto pójść w kierunku nowoczesności i rozważyć dach w ciemnym kolorze? To obecnie najnowszy trend. Ciekawym rozwiązaniem będą więc dachy ciemnoszare, grafitowe, a nawet czarne. Niektórzy z pewnością będą obawiać się, że tak ciemny kolor sprawi, iż dach będzie się bardziej nagrzewał. Lecz zastosowane rozwiązania najnowszej generacji pozwalają tego uniknąć. A poza tym dach w ciemnym kolorze, w połączeniu z najmodniejszymi obecnie płaskimi dachówkami, da wspaniały efekt estetyczny i podkreśli nowoczesny charakter architektury budynku. Taki rodzaj pokrycia dachowego będzie świetnie współgrał z nowoczesnymi elewacjami. Pośród tych ciemnych barw dachówek bezkonkurencyjne są grafitowe, które wspaniale pasują właściwie do wszystkich kolorów elewacji, szczególnie tych z drewnianym wykończeniem. Tylko z pozoru wydawać się to może zbyt kontrastowym połączeniem, w rzeczywistości będzie to nowoczesność w najlepszym wydaniu.
Co kryje dach Dachówka czy jakikolwiek inny sposób pokrycia dachu są oczywiście bardzo ważne, bo wpływają na estetyczną stronę całego budynku. Jednak zwracając uwagę na kwestię użytkową, trzeba pamiętać o tym, co jest pod pokryciem, czyli o izolacji. To niezwykle istotny element, ponieważ odpowiednia izolacja dachu ma ogromne znaczenie dla komfortu mieszkańców domu. Dlatego właśnie producenci wciąż wprowadzają do swoich ofert systemy izolacji. Na rynku nowością jest np. produkt firmy Braas – system w postaci twardych płyt poliuretanowych, dzięki któremu straty ciepła są redukowane, a w efekcie koszty ogrzewania budynku są niższe. Ponieważ wybierając rodzaj dachu i jego pokrycie, a także pamiętając o jego estetyce, nie można zapomnieć, że podstawowa jego funkcja jest użytkowa i musi przede wszystkim właściwie chronić cały budynek przed nagrzaniem w lecie i wyziębieniem w zimie. ■
Tekst Anna Olech Fotografie Archiwum Braas