VIP Biznes&Styl

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 5 (37)

Wrzesień-Październik 2014

LUDZIE NAUKI

Prof. Koziorowski Nauka jest jak narkotyk

VIP TYLKO PYTA

ANDRZEJ DEC, PAWEŁ KUCA: Kadencyjność prezydentów, burmistrzów i wójtów jest konieczna ISSN 1899-6477

Portret

Anna i Krzysztof Brzuzanowie biznes

kultura

Kamienny świat Tadeusza Śnieżka moda

W harmonii z Kasią Twardzik

Prąd za darmo – utopia czy rzeczywistość? Na okładce

Prof. Marek Koziorowski



VIP BIZNES&STYL

28-34 Paweł Kuca: Uważam, że kadencyjność dla wójtów, burmistrzów i prezydentów jest potrzebna. Bez zmiany nie będziemy mieli konkurencji. Urzędujący wójt, prezydent czy burmistrz jest zawsze w wyborach faworytem, bo ma takie instrumenty działania, które pozwalają mu prowadzić nieustanną kampanię wyborczą na koszt podatników. Andrzej Dec: Paradoksalnie, leży ona w interesie partii politycznych. Dobrzy prezydenci, burmistrzowie i wójtowie szybko bowiem uniezależniają się od partii. Przykłady: Jacek Majchrowski w Krakowie, Tadeusz Ferenc w Rzeszowie, czy Rafał Dutkiewicz we Wrocławiu. Kadencyjność prezydentów ma jeszcze tę zaletę, że w drugiej kadencji, kiedy już nie musieliby ubiegać się o reelekcję, mieliby silniejszą motywację do wprowadzania niepopularnych, ale potrzebnych zmian.

LUDZIE NAUKI

20 Prof. Marek Koziorowski Nauka jest jak narkotyk

RAPORTY I REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

72 Rekonstruktorzy historii 78 Anna Koniecka Prąd za darmo – utopia czy rzeczywistość?

Kadencyjność prezydentów, burmistrzów i wójtów jest konieczna

KULTURA

28 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Andrzejem Decem i dr. Pawłem Kucą SYLWETKI

36 Anna i Krzysztof Brzuzanowie 64 Edurne Pasaban Pierwsza dama światowego himalaizmu

98 Biznes z klasą Gry salonowe w strojach organizacyjnych 12 Książki na jesień 48 Amir Or w Rzeszowie 52 VIP Kultura Kamienny świat Tadeusza Śnieżka


64

68

36 52

STYL ŻYCIA

14

Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Rzeszów – miasto młodego pokolenia

68

Zośka Maratonka W biegu od 60 lat!

100

FELIETONY

44

Magdalena Zimny-Louis O wyższości płci męskiej nad żeńską

46

Krzysztof Martens Żyj i daj żyć innym

50

MUZYKA I TEATR

50

„Źródła pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”

56 SATYRBLUES w Tarnobrzegu

84

MODA

84

Kasia Twardzik w harmonii z ciałem i umysłem

BIZNES I GOSPODARKA

100 Nowe technologie siłą biznesu 104 Może skończyć z fikcją konkursów na urzędników?! 4

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

72

78


OD REDAKCJI

25 lat wolnej Polski, 15 lat samorządności wojewódzkiej i powiatowej, 10 lat Polski w Unii Europejskiej – wyjątkowo rocznicowy zrobił nam się rok 2014, wyjątkowo dużo wzniosłych słów padło przy każdej z tych okazji i jakby trochę mniej było nawiązań do tego, co się nie udało i co warte byłoby poprawy. Za kilka tygodni czekają nas wybory samorządowe. Samorządność w Polsce udała się nam może najbardziej, ale po kilkunastu latach jej praktykowania widać, gdzie są jej słabe punkty. Może czas na zmiany i korektę reformy samorządowej? Nikt nie ma wątpliwości, że powiaty nie są najszczęśliwszym tworem, a kadencyjność dla wójtów, burmistrzów i prezydentów jest potrzebna. Bez zmiany nie będziemy mieli konkurencji, a jak przyznał jeden z polityków, dwie kadencje po 5 lat, to dla samorządowca znakomity czas, by nakreślić wizję swojego rządzenia i ją zrealizować. Zdaniem Andrzeja Deca, radnego z najdłuższym stażem w historii rzeszowskiego ratusza, kadencyjność prezydentów ma jeszcze tę zaletę, że w drugiej kadencji, kiedy już nie musieliby ubiegać się o reelekcję, mieliby silniejszą motywację, do wprowadzania niepopularnych, ale potrzebnych zmian. … „Panowie, jeżeli nie będziemy cięli wydatków, wprowadzali zmian, to zostaniemy bankrutem. Tak, lekarstwo jest gorzkie, ale pacjent musi je połknąć, żeby żyć” – mawiała Margaret Thatcher. I chciałoby się dodać: Panowie, jeśli chcemy silnego, praworządnego państwa, trzeba nam silnej administracji publicznej, więc może skończmy z fikcją konkursów na stanowiska urzędnicze. Przez ostatnich kilka lat aż do znudzenia analizowany był temat ustawy o zamówieniach publicznych. Wszyscy wiedzieli, że najniższa cena jest rakiem niszczącym przetargi publiczne, ale nikt nie kwapił się do radykalnych zmian. Dziś wszyscy wiedzą, że większość konkursów na stanowiska w administracji publicznej, to konkursowa fikcja, ale w oparach absurdu słyszymy coś o najbardziej transparentnej metodzie pozyskiwania pracowników administracji publicznej. Panowie i panie, może mniej słów i hipokryzji, a więcej wyciągania wniosków oraz odwagi do reformowania życia publicznego!

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens,

Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

biuro reklamy

Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl



2014

Najbardziej Wpływowi Podkarpacia

W listopadzie już po raz trzeci wręczymy wyróżnienia dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia. Wielka Gala VIP-a połączona z wręczeniem statuetek autorstwa znakomitego rzeźbiarza Macieja Syrka oraz recitalem Mietka Szcześniaka, odbędzie się 8 listopada 2014 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2014, VIP Biznes 2014, VIP Kultura 2014 oraz VIP Odkrycie Roku 2014. We wrześniowym wydaniu magazynu VIP prezentujemy wszystkie osoby nominowane w konkursie w poszczególnych kategoriach, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. Zwycięzcy zostaną wybrani na podstawie głosów blisko 200 osób, przedstawicieli życia publicznego: polityków, samorządowców, przedstawicieli wolnych zawodów, przedsiębiorców, artystów, szefów instytucji.

Statuetka VIP-a autorstwa Macieja Syrka.

Swój bardzo ważny udział w głosowaniu będzie też miała Kapituła Konkursowa, w skład której wchodzą: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; dr Krzysztof Kaszuba, ekonomista; Jerzy Borcz, adwokat z Rzeszowa; Henryk Pietrzak, prezes Radia Rzeszów; Aneta Gieroń i Inga Safader-Powroźnik, wydawcy magazynu VIP Biznes&Styl; Krystyna Lenkowska, anglistka i poetka; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy WSIiZ w Rzeszowie; Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, dyrektorka ds. Funduszy Europejskich w Podkarpackim Urzędzie Wojewódzkim; Monika Szela, dyrektorka Teatru Maska.

Nominacje Tadeusz Ferenc, samorządowiec i polityk, od trzech kadencji prezydent Rzeszowa. Wcześniej był m.in. prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej Nowe Miasto w Rzeszowie. Krystyna Skowrońska, posłanka PO, była prezes Banku Spółdzielczego w Przecławiu. W Sejmie nieprzerwanie od 2001 r., przewodnicząca sejmowej komisji finansów publicznych. Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. Zanim został eurodeputowanym, przez kilka lat pracował w Brukseli jako urzędnik. Wiceprzewodniczący rzeszowskiego PiS. Andrzej Matusiewicz, adwokat i senator PiS. W latach 90. zasiadał w Radzie Miasta Przemyśla, gdzie pełnił funkcję przewodniczącego. Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego. Przez 6 lat (2004-2010) była przewodniczącą, a następnie wiceprzewodniczącą Regionu Podkarpackiego PO.

Polityka Zbigniew Rynasiewicz, od 2005 r. poseł Platformy Obywatelskiej. Przewodniczący sejmowej komisji infrastruktury. Od 2013 roku sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury i Rozwoju. Marek Kuchciński, poseł PiS od 2001 roku. W latach 1999–2001 zajmował stanowisko wicewojewody podkarpackiego. W 2011 roku został wicemarszałkiem Sejmu. Piotr Przytocki, prezydent Krosna od 2002 roku. Wybory w 2006 r. i w 2010 r. wygrywał z ponad 70-proc. poparciem wyborców. Stanisław Ożóg, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. W latach 1992–1998 był burmistrzem Sokołowa Małopolskiego, od 1999 r. do 2005 r. zajmował stanowisko starosty rzeszowskiego, a później posła na sejm. Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka. Od 2006 r. dyrektor biura podkarpackiej PO, w 2007 r. została wicewojewodą, a w grudniu 2010 r. po raz pierwszy objęła urząd wojewody.

Sponsorzy główni Gali VIP-a


Nominacje

Biznes

Nominacje

Adam i Jerzy Krzanowscy, założyciele i współwłaściciele firmy „Nowy Styl”, która wyprodukowała ponad 50 mln krzeseł i jest największym wytwórcą foteli oraz krzeseł w Europie Środkowej. Rodzina Inglotów: Barbara Inglot, Zbigniew Inglot, Elżbieta Inglot-Kobylańska, właściciele marki Inglot, założonej przez śp. Wojciecha Inglota, która to firma ma ok. 450 salonów w ponad 50 krajach na 6 kontynentach. Wiesław Grzyb, przedsiębiorca z Dębicy, założyciel i prezes Arkus&Romet Group, który w ciągu ćwierćwiecza zbudował największe w Polsce imperium rowerowe, którego roczne obroty sięgają 200 mln zł. Artur Kazienko, prezes zarządu i właściciel Kazar Footwear z Przemyśla. Buty i torebki z logiem Kazar są od dawna znane i popularne wśród gwiazd oraz projektantów mody. Ryszard Ziarko, założyciel i właściciel firmy „Ciarko”. Największy w Polsce i trzeci w Europie producent okapów kuchennych z Sanoka. „Ciarko” zatrudnia ponad 400 osób i produkuje ponad 700 tys. okapów rocznie. Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno. Absolwent Politechniki Gdańskiej, były dyrektor Delphi Automotive Systems Poland i Delphi na Europę Północną, od 2006 r. współwłaściciel Fabryki Amortyzatorów w Krośnie. Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec. Absolwent Politechniki Krakowskiej, który sprowadził do Mielca produkcję legendarnych śmigłowców Black Hawk. Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, właścicielka Galerii Millenium Hall w Rzeszowie. Piotr Mikrut, prezes Fabryki Farb i Lakierów Śnieżka SA, firmy będącej jednym z największych producentów farb i lakierów w Polsce. Produkty Śnieżki są sprzedawane w Europie Środkowowschodniej, a firma zatrudnia ponad 500 osób. Anna i Czesław Koliszowie, właściciele firmy „Ankol”, głównego dostawcy materiałów i wyrobów kompletujących dla zakładów lotniczych oraz autoryzowanych przedstawicieli wybranych polskich zakładów zbrojeniowych.

Kultura

Jerzy Ginalski, archeolog, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Twórca „Miasteczka Galicyjskiego” oraz szlacheckiego dworu ze Święcan w sanockim skansenie. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego. Sanocki zamek zawdzięcza mu największą na świecie kolekcję prac Beksińskiego. Janusz Szuber, znakomity sanocki poeta. Autor wierszy, które stawiane są w tym samym szeregu co twórczość Wisławy Szymborskiej i Adama Zagajewskiego. Aneta Adamska, założycielka, reżyserka i scenarzystka teatru „Przedmieście” z Rzeszowa. Pomysłodawczyni festiwalu „Źródła pamięci. Grotowski, Kantor, Szajna”. Laureatka wielu nagród. Monika Wolańska, dyrektorka Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej, zdobywczyni prestiżowego tytułu „Kulturysta Roku 2013”, przyznawanego przez Program Trzeci Polskiego Radia. Jan Gancarski, dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie. Odkrywca grodu z epoki brązu na Podkarpaciu. Twórca archeologicznego skansenu „Karpacka Troja” w Trzcinicy koło Jasła. Bogdan Szymanik, założyciel i współwłaściciel Wydawnictwa „BOSZ” w Lesku, specjalizującego się w edycji albumów o sztuce, krajobrazie, przyrodzie i dziedzictwie kulturowym. Monika Szela, była prezenterka telewizyjna, aktorka, dyrektorka Teatru Maska. Stanisław Piotr Makara, dyrektor Muzeum Kresów w Lubaczowie. Dzięki jego staraniom do świetności wrócił zabytek światowej klasy – Cerkiew św. Paraskewy w Radrużu z XVI w. Karol Wit Wojtowicz, od ponad 20 lat dyrektor Muzeum – Zamku w Łańcucie. Absolwent historii sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

Więcej informacji o rankingu na stronie www.biznesistyl.pl/rankingvip. Czytelnicy magazynu VIP Biznes&Styl oraz portalu biznesistyl.pl mogą także do końca października typować i głosować we wszystkich kategoriach wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz ranking@vipbis.pl. Zwycięscy naszego rankingu oraz relacja z Gali VIP-a już w listopadowym numerze naszego magazynu oraz na stronach www.biznesistyl.pl Sponsorzy Gali VIP-a

OKNA - ROLETY - DRZWI - BRAMY

Patroni medialni Gali VIP-a


Wspomnienie

Marek Czarnota (1949-2014)

SWOIMI OPOWIEŚCIAMI O RZESZOWIE POTRAFIŁ „UWIEŚĆ” KAŻDEGO Marek Czarnota, bibliofil, regionalista, kolekcjoner, charyzmatyczny gawędziarz, skarbnica i propagator wiedzy o Rzeszowie, autor setek programów radiowych i telewizyjnych oraz kilkunastu książek o tym mieście i regionie, honorowy obywatel stolicy Podkarpacia, zmarł 2 września, po ciężkiej chorobie, w wielu 65 lat. „Odejście Pana Marka poruszyło wielu ludzi. (…) Dał się nam poznać jako człowiek z pasją, wiedzą, talentem, takim >>lokalnym patriotyzmem<<” – napisał internauta na stronie jednego z podkarpackich dzienników. - Mieszkanie Marka to była jedna wielka biblioteka – wspomina Ryszard Kudzian, rzeszowski rysownik i współpracownik Czarnoty z kabaretu „Meluzyna”. – Były tam olbrzymie ilości książek, w tym „białych kruków”, ekslibrisów, fotografii, dokumentów, przede wszystkim o Rzeszowie. Zbierał wszystko; miał setki moich rysunków, nawet takich, o których dawno zapomniałem. Także moje „bazgroły” na kawiarnianych serwetkach. Wszystkie pieczołowicie segregował i chował. Swoje zbiory resovianów, ekslibrisów, grafiki, druków bibliofilskich, kulinariów i dewocjonaliów związanych z regionem zeprezentował na ponad 70 wystawach. Na ostatniej, ubiegłorocznej – „Moje Matki Boskie Rzeszowskie – w 500. rocznicę objawienia”, zaprezentował ok. 350 eksponatów ze swoich prywatnych zbiorów, w tym największy zbiór ikonografii Madonny Rzeszowskiej. Do „Meluzyny” Marek Czarnota, jak wspomina Ryszard Kudzian, przyszedł w 1975 r. i występował, z przerwami, do połowy lat 90. – Pierwszym programem, w którym grał, były „Mędrzyki słowiańskie” – opowiada Kudzian. – Później grał przede wszystkim w szopkach noworocznych. Ludzie jednak najbardziej zapamiętali go ze szmoncesów żydowskich, które prezentowali w duecie z Romkiem Konieczkowskim. Bardzo fajnie im te dialogi wychodziły. Kudzian wspomina także, że Marek Czarnota – jak na artystę kabaretowego przystało - miał specyficzne poczucie humoru, był bardzo wesoły, lubił anegdoty, dowcipy. – Był bardzo oczytany, a w swoich przekonaniach i poglądach był indywidualistą – wspomina Czarnotę Bogusław Kotula, etnograf, pisarz i gawędziarz, znawca dziejów Rzeszowa. – Mieliśmy różne spojrzenia na kilka kwestii związanych z historią miasta, ale do końca się szanowaliśmy. Marek Czarnota był pomysłodawcą i głównym „aktorem” wielu cykli spotkań i programów gawędziarskich i literackich, które były niepowtarzalną lekcją kultury języka, a zarazem naturalnym sposobem propagowania, zwłaszcza wśród młodych, idei czytania. Szczególną popularność przyniosły mu cykle „Rzeszowskie ulice i okolice” oraz „Wędrówki galicyjskie”. – Barwnego opowiadania nauczył się od Andrzeja Listwana, kierownika literackiego „Meluzyny” – uważa Ryszard Kudzian. – W swoich programach ubarwiał suche fakty na temat miasta, dodawał swoje „kwiatuszki”, dzięki czemu jego opowieści były ciekawsze, bardziej „kolorowe”. W 2002 r., w regionalnym konkursie „Mistrz Mowy Polskiej”, Czarnota otrzymał tytuły „Mistrz Mowy Polskiej”, „Mistrz Wymowy Polskiej” i nagrodę „Vox Populi”. Był długoletnim pracownikiem Wydziału Kultury, Promocji i Sportu oraz Wydziału Promocji i Współpracy Międzynarodowej Urzędu Miasta Rzeszowa. – To był wspaniały, a przede wszystkim dobry człowiek – powiedział magazynowi VIP Biznes&Styl prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc. – Sławił Rzeszów, znał miasto i jego historię na pamięć. Był wspaniałym gawędziarzem; rzeczywiście, gdy się go słuchało, to wszystko inne pozostawało z boku. Potrafił swymi opowieściami uwieść wszystkich. Pomimo tego, że sam miał problemy zdrowotne, pomagał chorym dzieciom, szczególnie ze Szpitala Wojewódzkiego nr 2. Starał się, aby choć na chwilę oderwały się od swojej smutnej rzeczywistości i często był u nich gościem, zabawiał je, opowiadał im różne historie. Szkoda, że tacy wspaniali ludzie odchodzą. Za upowszechnianie kultury regionalnej został uhonorowany m.in. nagrodą marszałka województwa podkarpackiego, nagrodą Miasta Rzeszowa (dwukrotnie), Medalem im. Franciszka Kotuli, odznaką „Zasłużony Działacz Kultury”, Złotą Odznaką Opiekuna Zabytków i Srebrnym Krzyżem Zasługi. 18 stycznia br. otrzymał tytuł „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”. ■

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak



na jesienne wieczory Klucz francuski

F

Beata Sadowska o bieganiu

W

ydawało się, że w ostatnich latach o bieganiu w Polsce napisano i powiedziano chyba już wszystko. A jednak nie. Beata Sadowska, popularna dziennikarka, która kiedyś nienawidziła biegać, napisała książkę tak pełną pozytywnej energii, entuzjazmu i prostych, ale jasnych i profesjonalnych wskazówek, że „I jak tu nie biegać”. Autorka przebiegła 12 maratonów: w Europie, Azji i Ameryce, a gdy czytamy jej wspomnienia, czujemy jakbyśmy sami brali udział w tych świętach biegaczy. Jednocześnie nie ma w tym nic nachalnego, ambicjonalnego, po prostu cieszymy się wspólnie z autorką, jak przyjemnie jest pokonywać własne słabości w swoim tempie i na miarę swoich możliwości. Jednocześnie nie można tej książki traktować jako przymusu do biegania, to raczej zaproszenie do jakiejkolwiek aktywności fizycznej, która pozwoli nam obserwować i podziwiać, jak piękny jest świat. Propozycja świetna nawet dla osób, które nigdy nie zamierzają ubrać sportowych butów i tak po prostu pobiec przed siebie, tych kilkaset stron potraktują jako czas w towarzystwie osoby, która niezwykle ciekawie potrafi opowiadać o swoich pasjach, a i nie stroni od dygresji.

rancuska kultura, kuchnia, moda, w końcu ulica i mentalność, mają w sobie coś, co przyciąga i onieśmiela. Francja, po prostu. Brzmi irracjonalnie, ale to prawda. Sama wiele lat temu, przez przypadek, trafiłam do klasy z językiem francuskim i to specyficzne przywiązanie do wszystkiego, co francuskie już towarzyszy mi przez całe życie. O związkach z Francją i francuskim stylu, Joannie Nojszewskiej w „Kluczu francuskim” opowiedziało kilkanaście osób, Polaków i Francuzów. Zbiór wywiadów jest świetną opowieścią o Francji, polsko-francuskich meandrach kulturowych, tęsknotach inteligentów znad Wisły za klimatem paryskiej bohemy. O swoich związkach z Francją opowiadają m.in. Andrzej Seweryn, znakomity aktor, przez 20 lat związany z Komedią Francuską, który po powrocie do Polski zachował wiele francuskich rytuałów – w pracy nigdy się nie narzeka, a porządek jest dla niego sprawą świętą. Ciekawe są wspomnienia Pauliny Młynarskiej, która do Paryża trafiła jako bardzo młoda dziewczyna, więc to od Francuzek uczyła się kobiecego stosunku do mody i urody. We francuskim radiu córka Wojciecha Młynarskiego zdobywała też dziennikarskie szlify, z których to doświadczeń do dziś korzysta w programie „Miasto kobiet”. Ciekawe są polsko-francuskie konfrontacje Joanny Bojańczyk, jednej z pierwszych w Polsce dziennikarek modowych, oraz Andrzeja Chyry, aktora często biorącego udział w festiwalach teatralnych we Francji oraz grającego na deskach tamtejszych teatrów. Dla kontrapunktu są też Francuzi zakochani w Polsce. Prawie 300 stron anegdot, wspomnień, opowieści, które są przyjemną podróżą po polsko-francuskich ścieżkach kiedyś dostępnych dla nielicznych, od 25 lat szeroko otwartych dla wszystkich. ■

Joanna Nojszewska „Klucz francuski” Wydawnictwo Czarno na Białym Warszawa 2014 rok

Świetne i ciekawe ujęcie problemów biegaczy, zarówno tych początkujących, jak i solidnie zaawansowanych w bieganiu, wciągający styl i w końcu książka o bieganiu z kobiecej perspektywy. Młode mamy będą pewnie mocno zainteresowane, jak się biega z maleńkim dzieckiem, a przyszłe mamy ze zdziwieniem przeczytają, że nawet w ciąży bieganie bywa możliwe. Idę o zakład, że po przeczytaniu tej książki, wiele osób będzie chciało rozpocząć swoją przygodę z bieganiem i nawet nie dla rekordów, ale dla endorfin, jakie wydzielają się w trakcie biegania. W dodatku możliwości zobaczenia tego, co nas otacza na co dzień, a czego nie mamy szans zobaczyć, usłyszeć albo poczuć jadąc samochodem, staje się szybko uzależniającym hobby. ■

Beata Sadowska „I jak tu nie biegać“ Wydawnictwo Otwarte Kraków 2014 rok

Tekst Aneta Gieroń

Reprodukcje Tadeusz Poźniak



DEBATA BIZNESISTYL.PL „NA ŻYWO”

Rzeszów – miasto młodego pokolenia

Bohaterowie spotkania, od prawej: Kuba Karyś, Jarek Dyląg oraz prowadzące debatę Katarzyna Grzebyk i Anna Olech.

Rzeszów jest świetnym miejscem do życia. To piękne, zadbane, zielone miasto – co do tego Kuba Karyś i Jarek Dyląg, goście naszej debaty, nie mieli wątpliwości. Ale już kwestie dotyczące organizowania ciekawych wydarzeń kulturalnych, ograniczania ruchu samochodowego w centrum czy ułatwiania poruszania się rowerzystom w mieście rodziły ożywione dyskusje i spory. Czy Rzeszów stwarza możliwości młodemu pokoleniu? Czy sprzyja realizacji ciekawych pomysłów i inicjatyw? Czy powinniśmy się przesiąść na rowery, żeby dla wspólnego dobra odkorkować miasto?

Tekst Katarzyna Grzebyk, Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak Tym razem spotkaliśmy się w pubie „Życie jest piękne” w Rzeszowie. Naszymi gośćmi byli: Kuba Karyś – absolwent I LO w Rzeszowie; reżyser i producent („Nie do wiary”, „Miasteczko Kroke”, „Między kroplami deszczu”; „Kuchenne rewolucje” i „Top Chef”, właściciel lokali „Życie jest piękne” i „Seta&Galareta”, oraz Jarek Dyląg, wiceprezes Stowarzyszenia Rowery.Rzeszow.pl, które porusza m.in. wiele istotnych kwestii dla miłośników dwóch kółek). W RZESZOWIE DZIEJE SIĘ… NIEWIELE Rzeszów z pewnością nie jest tym samym miastem, co kilkanaście lat temu. Różnicę doskonale widzi Kuba, który wyjechał stąd w 1989 roku. – Nie ma porównania do tego, co jest teraz – stwierdził. – Pamiętam, że gdy jeździłem do Krakowa, ok. godz. 4 rano mijałem kolejkę, która ustawiała się przed sklepem mięsnym. W mieście były tylko 3–4 knajpy. Ale ja też prowadziłem takie życie, że bardzo dużo rzeczy się wtedy działo. To było miasto, które żyło i żyje w dalszym ciągu, choć już inaczej to wygląda. Kuba na przykładzie liczby imprez odbywających się w dniu naszego spotkania chciał pokazać, jak zmieniło się życie kulturalne. Okazało się, że w tym dniu były zaledwie dwa wydarzenia kulturalne: występ Kabaretu Hrabi i dancing 50+. – A wiecie ile wydarzeń jest dzisiaj w Krakowie, a poniedziałek jest dniem martwym, w którym nic się nie dzieje? 22. W Krakowie mieszka 700 tys. ludzi, w Rzeszo-

14

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

wie 200 tys., więc matematycznie rzecz biorąc, tutaj powinno być ok. 7 imprez. A nie ma. Wydaje mi się, że za moich licealnych lat tutaj codziennie coś się działo. Ale może my takie rzeczy prowokowaliśmy – zastanawiał się Kuba. Metamorfozę miasta dostrzega również Jarek Dyląg. – Do Rzeszowa przeprowadziłem się 5 lat temu, ale między miastem z mojego pierwszego spotkania a tym, co jest teraz, jest przepaść. 10–11 lat temu na miejscu hotelu Bristol była kupa gruzu i jakiś „balon”, gdzie piło się piwo. W ciągu tej dekady wystąpiła ogromna różnica, i to na plus dla Rzeszowa. Trafiłem tu m.in. przez siatkówkę, poznałem tu moją żonę i tak mnie ten Rzeszów przyciągnął. Zaangażowałem się w to miasto i bardzo mi się podoba – podkreślał. JACY LUDZIE, TAKIE MIASTO Kuba podkreślał, że Rzeszów nigdy nie był dla niego szaro-bury, lecz kolorowy i piękny, i wciąż uważa, że jest to fantastyczne miasto do życia. – Tutaj nie ma korków, wszędzie jest zielono, wszędzie jest blisko. To jest fantastyczne, rewelacyjne miasto do życia. Są cztery teatry, galerie handlowe itd. I mówię to absolutnie bez żartów – to jest naprawdę supermiasto. – Tylko brakuje mu takiego…, takiego… – tłumaczył. No właśnie. Czego? Rozmówcy przyznali, że to miejsce stwarza możliwości tym, którzy chcą realizować swoje pomysły, inicjatywy. Jednak bardzo trudno znaleźć odpowiedź na pytanie, dlaczego brakuje chętnych do udzia-


SALON opinii

łu w różnych wydarzeniach. Czy ich nie potrzebują? Kuba Karyś zaprzeczył, a Jarek Dyląg dodał: – Zauważyłem, że niezwykle trudno zaangażować ludzi. Widzę to choćby na przykładzie naszego stowarzyszenia. W Olsztynie rowerowych stowarzyszeń działa siedem, a w Rzeszowie mamy jedno. To pokazuje, że naprawdę bardzo trudno jest zrobić coś fajnego, ponieważ różnie jest z chęcią włączenia się. Goście debaty próbowali też odpowiedzieć na pytanie, które padło z sali: skąd, z jednej strony, brak wydarzeń kulturalnych, a z drugiej zainteresowania nimi. – Czy w tej Galicji jesteśmy tacy niechętni do wychodzenia z domu, czy brakuje nam impulsu od osób, które kreują wizerunek tego miasta? – pytała uczestniczka spotkania. Jarek Dyląg uznał, że bardzo dużo mogą wnieść studenci, którzy stanowią ok. 20 proc. całej populacji Rzeszowa, ale ich po prostu nie widać. Kuba z kolei stwierdził, że to, co proponujemy, jest albo nieatrakcyjne, albo po prostu organizatorzy nie mają cierpliwości, żeby przetrwać ten moment, kiedy ludziom wejdzie w krew przychodzenie na ich wydarzenia. Kuleje również marketing. O wielu wydarzeniach mieszkańcy po prostu nie wiedzą. CO Z TĄ KULTURĄ? Bardzo ważną kwestią jest też sama oferta kulturalna. – Przepraszam, ale dla mnie festiwal zespołów polonijnych nie jest wydarzeniem kulturalnym dla mieszkańców – stwierdził Kuba. – To jest wydarzenie dla zespołów polonijnych, które tu przyjeżdżają. To bardzo fajne, że tu, w Rzeszowie, Amerykanin z polskimi korzeniami z Ohio spotyka się z innym Amerykaninem z polskimi korzeniami, który jest z Idaho. Na palcach jednej ręki mogę policzyć imprezy, które w ostatnich miesiącach odbyły się w centrum i mnie zainteresowały: koncert Renaty Przemyk na ul. 3 Maja i Justyny Steczkowskiej na Rynku. Poza tym to są, z całym szacunkiem, imprezy na poziomie Kabaretu Hrabi. Jeżeli oferujemy ludziom coś takiego, to nie dziwmy się, że ludzie się do tego poziomu dopasowują. To tak jak z telewizją – jeśli telewizja oferuje panią, która w białej rę-

kawiczce ściera kurze, to ludzie będą oglądać panią, która w białej rękawiczce ściera kurze. Gdyby np. niektóre koncerty, które odbywają się w filharmonii, odbyły się na Rynku i było to nagłośnione, to byłby to już zupełnie inny poziom oferty. A my dopasowujemy to, co się u nas dzieje, do opinii, jaka o Rzeszowie jest, że to miejsce na końcu Polski. Mamy jakiś kompleks tego Rzeszowa? – zastanawiał się Kuba Karyś. Dlaczego tak jest? Dyskusja o poziomie wydarzeń kulturalnych w mieście wywołała wiele emocji. Jedna z uczestniczek zauważyła, że przecież był przed rokiem koncert Aleksandry Kurzak na Rynku, który obejrzało mnóstwo ludzi, i który wszystkim się podobał, a później już nic na podobnym poziomie. – Bo Aleksandra Kurzak i Justyna Steczkowska kosztują trochę drożej. – Mamy umpa umpa, chcemy być kojarzeni z umpa umpa, to je mamy i tyle. Tak być nie powinno. Można znaleźć fajne nisze, fajnych ludzi. Co roku mamy we wszystkich talent show ludzi z Rzeszowa, o których nikt nie wie i nagle odkrywamy tych ludzi po emisji programu. Gdzie oni byli wcześniej? Dlaczego nikt ich nie zauważył? – pytał Kuba, który zwrócił uwagę na jeszcze jeden problem. – Polskie filmy są dofinansowywane z naszych pieniędzy przez Państwowy Instytut Sztuki Filmowej pod dyrekcją Agnieszki Odorowicz i ciągle przynoszą straty. Tymczasem polska gra „Wiedźmin” zarobiła krocie, a nikt nie dołożył do tego ani złotówki. Nie jestem zwolennikiem tego, żeby jakąkolwiek kulturę sponsorować z urzędu miasta czy jakiejkolwiek innej instytucji, bo może „Miećka z Helką” nie chcą dokładać np. do jakiegoś kabaretu, który by powstał w Rzeszowie. To są tak naprawdę ich pieniądze. Po pierwsze, to może być korupcjogenne, po drugie, rodzi pytania, dlaczego ktoś ma decydować, że ktoś dostanie pieniądze, a ktoś nie. Kto i dlaczego ma o tym decydować? Nie możemy budować kolejnych absurdów, że będziemy prosić urząd miasta, żeby nam dodawał pieniądze, żebyśmy się dobrze bawili. Inną też kwestią jest, czy działalność kulturalna powinna być dofinansowywana z pieniędzy podatników i kto miałby weryfikować, komu pieniądze przyznać, a komu nie. Podsumowaniem tego wątku była wypowiedź Andrzeja Deca, przewodniczącego Rady Miasta Rzeszowa, ►

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

15


SALON opinii

który uznał za fundamentalne pytanie, czy z publicznych pieniędzy trzeba finansować igrzyska. – Finansujemy nawet takie wydarzenia, jak choćby galę boksu, co dla mnie było skandalem. Ale mam wrażenie, że całkiem się z tego zrezygnować nie da, bo ta kultura sama sobie nie poradzi. Nie ma u nas jeszcze takich sponsorów, którzy zechcieliby takie wydarzenia finansować. Oczywiście, jako przedstawiciel rady miasta, podchodząc do sprawy czysto ekonomicznie, cieszyłbym się, gdyby miasto nie musiało dokładać do kultury, do sportu zawodowego, do imprez na Rynku. One powinny finansować się same. Ale rozumiem, że tak jak ludzie są różni, tak i potrzeby są różne – mówił Andrzej Dec. MŁODZI NIE ODDADZĄ LISIEJ GÓRY POD ZABUDOWĘ Jedna z uczestniczek debaty chciała się dowiedzieć, czy stowarzyszenie Rowery.Rzeszow.pl zaangażuje się w obronę 4,5 hektara w rezerwacie Lisia Góra przed sprzedażą pod zabudowę, bo jest to ostatnie takie miejsce w Rzeszowie, gdzie ludzie chodzą z dziećmi na spacery, jeżdżą na rowerach, rolkach i biegają. Jarek Dyląg odparł, że zgromadzenia publiczne i manifestacje wprawdzie są jego specjalnością, a stowarzyszenie ma na koncie sukces w postaci zniesienia zakazu jazdy rowerami ulicą 3 Maja, ale w tej sprawie wiele leży w rękach radnych. – Projekt sprzedaży działki trafił na sesję, ale znalazła się większość, która go odrzuciła. Myślę, że rozgłos medialny i emocje, która ta sprawa wywołała, spowoduje, że więcej ta sprawa się nie pojawi – wyjaśnił Andrzej Dec. – Zawsze może tam powstać kolejna galeria handlowa. Największa w Rzeszowie, bo tam jest sporo miejsca – dodał z sarkazmem Kuba. – Oby nie. To kawałek fajnego miejsca, jeśli tam miałoby coś się zmienić, ludzie na pewno głośno by zaprotestowali – stwierdził Jarek. RZESZÓW PRZYJAZNY ROWERZYSTOM I RODZINOM Z DZIEĆMI? Wspólnie zastanawialiśmy się, czy Rzeszów jest dobrym miejscem do życia i rozrywki dla młodych ludzi z dziećmi? Gdzie możemy wybrać się z dziećmi, żeby

się nie nudziły? Czy miasto zapewnia rodzinom rekreację i rozrywkę? – Uciekamy z dziećmi poza Rzeszów – twierdzi Jarek. – W Bieszczady, w Beskid. Zwłaszcza z małymi dziećmi jest problem. Znajomi nieraz dzwonią do mnie i pytają, gdzie mogą zabrać swoje sześcioletnie dziecko na dłuższą rowerową wycieczkę, żeby je samochód nie przejechał. Mamy bulwary i Wisłok. I niestety, tyle. Wierzę, że w najbliższym czasie miasto zaangażuje większe pieniądze w rozbudowę ścieżek rowerowych i terenów rekreacyjnych. Marzy mi się trasa z Rzeszowa do Łańcuta. – A czy dało się Panu namówić prezydenta na wycieczkę na rowerze? Rzeszów widziany z perspektywy roweru na pewno inaczej wygląda – padło pytanie z sali. – Nie, choć próbowaliśmy wiele razy. Prezydenta widziałem na rowerze raz. Na zdjęciu z targów w Berlinie, to był rower księżycowy – odparł Jarek. DOBRZE SIĘ MIESZKA, ALE MOŻE BYĆ JESZCZE LEPIEJ Goście naszej debaty zgodnie przyznali, że Rzeszów jest znakomitym miejscem do życia. – To cudowne, piękne, zielone miasto, dużo domów jednorodzinnych, mało bloków z wielkiej płyty, poza Nowym Miastem. Galerie handlowe na każdym kroku, chyba cztery teatry, 39 knajp na Rynku. Choć jest jeden problem. Nie ma miejsca, gdzie pies mógłby popływać – stwierdził Kuba. – W Rzeszowie nie podoba mi się, że jest miastem samochodowym, bo samochodom wolno tu wszystko, czego przykładem jest Śródmieście. Ul. 3 Maja jest strefą pieszą, rowerzyści i kierowcy są tam gośćmi. Dlatego nie życzę sobie, żeby firmy ochroniarskie przyjeżdżały sobie tu na kebaba. To jest nie do zaakceptowania – powiedział Jarek. – Poza tym chciałbym, żeby nie tylko sam Rynek tętnił życiem, ale także ulice dookoła. Podczas debaty poruszyliśmy jeszcze wiele tematów, m.in. sens wybudowania kolejki nadziemnej, buspasy czy rower miejski w Rzeszowie. Na koniec Kuba Karyś opowiedział o inicjatywie, która ma ożywić mapę wydarzeń kulturalnych Rzeszowa. W październiku na strychu kamienicy, w której mieszczą się jego dwa lokale, „Życie jest piękne” i „Seta&Galareta”, otwiera miejsce, w którym będą organizowane różnego rodzaju eventy. Będzie tu m.in. sala konferencyjna i widowiskowa, centrum kultury żydowskiej oraz media school – dla osób, które chcą poznać funkcjonowanie mediów elektronicznych; – Planujemy wystawy, koncerty i spektakle. Szukamy złotego środka, który sprawi, że życie będzie jeszcze piękniejsze – powiedział. ■

Więcej informacji na portalu www.biznesistyl.pl



Wskrzeszona tradycja

Ul a nowski e

tr a dyc j e f l i s a c k i e na l i śc i e U N E S C O Tradycje flisackie w Ulanowie znalazły się jako jedne z pierwszych na krajowej liście niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Decyzję o wpisie wręczyła minister kultury Małgorzata Omilanowska na Zamku Królewskim w Warszawie.

Tekst Antoni Adamski Fotografia Bractwo Flisackie pw. Św. Barbary

U

lanowskie tradycje flisackie wpisano obok cieszyńskiego rusznikarstwa artystycznego i historycznego, krakowskiego szopkarstwa i pochodu Lajkonika oraz procesji Bożego Ciała w Łowiczu. Wpisy wynikają z ratyfikowanej przez Polskę konwencji UNESCO w sprawie ochrony oraz inwentaryzacji niematerialnego dziedzictwa kulturowego. Na ich podstawie utworzona zostanie w przyszłości międzynarodowa lista UNESCO. – Lista ma przede wszystkim charakter promocyjny. Jest informacją o tym, że w Polsce zachowały się ważne tradycje, ceremonie i umiejętności, które chcielibyśmy – jako dobro szczególne – ochronić i zachować dla następnych pokoleń – wyjaśniła podczas uroczystości na Zamku Królewskim w Warszawie Małgorzata Omilanowska, minister kultury i dziedzictwa narodowego. Decyzję o wpisie na listę z rąk minister odebrał Andrzej Szoja, cechmistrz Bractwa Flisackiego pod wezwaniem Św. Barbary. Tradycje flisackie mają w Ulanowie kilkuwiekową tradycję. Bractwo powstało w roku 1730, zaś w 1765 r. Cech Retmański i Sternicki. W ulanowskim kościele św. Jana przechowywane są dwie chorągwie brackie z tego okresu, ozdobione wizerunkami św. Barbary i św. Anny. Swoje bogactwo miasteczko zawdzięczało transportowi wodnemu do Gdańska drewna wycinanego w Puszczy Sandomierskiej. Były to dęby, sosny i jodły – te ostatnie służyły do wykonywania masztów statków dalekomorskich. Na tratwach transportowano również zboże, beczki smoły, dziegieć i potaż. Handel nimi był bardzo opłacalny. Za zarobione pieniądze flisacy kupowali w Gdańsku chusty, korale, pierniki, gdańską wódkę, przybory do szycia i haftowania, a później także zegarki. Dochody z handlu musiały wystarczyć im na całoroczne utrzymanie. Z żeglugi powracali na św. Barbarę, wędrując pieszo przez cały kraj. Powracających obowiązywała dwutygodniowa kwarantanna, mająca zapobiegać chorobom zakaźnym. Z początkiem wieku flis zaczął podupadać. Konkurencję dla spławu stanowiła wtedy kolej żelazna. Ostatni spław drewna z Ulanowa do Gdańska odbył się latem 1939 roku. Później, jeszcze po wojnie, spławiano drewno Sanem i Wisłą. Ostatnia tratwa popłynęła w 1968 roku. Aby odbudować dawne tradycje, w roku 1991 powstało Bractwo Flisackie pw. św. Barbary. W dwa lata później reaktywowano spław tratwiany z Ulanowa do Gdańska „Szlakiem Praojców”, przepływając 724 km w 26 dni. Od tamtego czasu odbyło się kilkadziesiąt spławów, np. Flis Papieski w 1999 r., z okazji wizyty Jana Pawła II w Sandomierzu. Tutejsi flisacy jako swój dar przekazali papieżowi tron z czarnego dębu – wydobytego z rzeki – wykonany przez miejscowego artystę-snycerza Jana Macieja Łykę. W roku 2005 we Włoszech ulanowscy flisacy zostali przyjęci do międzynarodowego stowarzyszenia skupiającego 26 organizacji. W 2009 r. Bractwo zorganizowało Międzynarodowy Zjazd Flisaków w Ulanowie. Od kwietnia do października w Ulanowie odbywają się – unikatowe w skali kraju – spławy turystyczne drewnianymi płaskodennymi galarami. Są one połączone ze śpiewami, gawędami oraz z degustacją lokalnych potraw. Jesienią br. otwarta zostanie odtworzona dawna chata flisacka, w której znajdzie się ekspozycja poświęcona tradycjom tego fachu. ■

18

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014



LUDZIE nauki

NAUKA

jest jak narkotyk Profesorowie najlepszych uniwersytetów na świecie chcą z nim współpracować, bo to, czym się zajmuje, ma ogromne znaczenie dla światowej nauki. A tymczasem on naszą rozmowę zaczyna od pochwalenia się swoimi podopiecznymi i ich osiągnięciami. Z pewnością ma rację, bo przecież o człowieku świadczy to, co po sobie pozostawi. Profesor dr hab. Marek Koziorowski, dyrektor Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego, o swoją schedę może być spokojny. W Weryni, gdzie mieści się instytut, skupił niebywałe grono ludzi. Prawdę mówiąc, takich jak on – wymagających od innych, ale przede wszystkim od siebie, szaleńczo pracowitych. Efekty są niebywałe. Wynikami badań profesora i jego zespołu interesuje się świat. Mógłby pracować jako konsultant największych firm farmaceutycznych na świecie, a on ciągle walczy, żeby jego ludzie mieli lepsze warunki pracy, żeby studenci mogli odbywać staże w najznakomitszych ośrodkach naukowych.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak

Prof. Koziorowski do Rzeszowa i Weryni przyjechał w 1997 roku, choć z Podkarpaciem związany nie był nigdy i w żaden sposób. – Mój życiorys jest jak kręte drogi w Bieszczadach – mówi. W czasie studiów i przez pierwsze lata kariery naukowej jego miastem był Olsztyn, gdzie był asystentem prof. Tadeusza Krzymowskiego z Instytutu PAN i przez pewien czas zastępcą ordynatora w Szpitalu Wojewódzkim. – Jestem chyba jedynym lekarzem weterynarii z wykształcenia, który był na takim etacie. Ale tam wspólnie z kolegą, który był ordynatorem, bardzo rozwinęliśmy immunodiagnostykę – wyjaśnia. ak zatem w jego życiorysie pojawił się Rzeszów? Profesor przyznaje: – Gdyby nie moja żona, to nigdy by mnie w Rzeszowie nie było. Anię poznałem na bankiecie Ministerstwa Spraw Zagranicznych Finlandii dla zagranicznych stypendystów. Rozmawialiśmy siedem godzin po angielsku, aż koło północy spytałem, skąd jest, a ona na to: I’m from Poland. I zaczęliśmy rozmawiać po polsku. Ania, gdy kończyła studia, była na stypendium na politechnice w Helsinkach, natomiast ja w tym czasie miałem stypendium ONZ-owskie z WHO i byłem tam w ośrodku badania raka sutka. Kiedy prof. Koziorowski przyjechał do Rzeszowa, nie było tu jeszcze uniwersytetu, lecz Wyższa Szkoła Pedagogiczna. Natomiast w Weryni był piękny pałac, jeszcze przed

J

20

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

remontem, do tego powierzchnia ziemi ponad 50 ha, budynki gospodarcze, budynek przy ul. Sokołowskiej w Kolbuszowej, który dla władz powiatu i gminy po likwidacji dawnych struktur nie przedstawiał zbyt dużej wartości. Przekazano je więc rzeszowskiej uczelni, która w 2000 roku zaczęła tu prowadzić zajęcia z zoologii i botaniki. A że profesor Koziorowski całe życie pracował jako eksperymentalista ze zwierzętami, więc zaproponował, żeby właśnie w Weryni stworzyć dla nich miejsce. I tak się zaczęło. Stopniowo biotechnologia zaczęła się rozwijać, udało się pozyskać prawie 4 mln zł na remont pałacu, którzy należał do rodziny Tyszkiewiczów, wyremontowano budynek przy ul. Sokołowskiej w Kolbuszowej, a teraz są plany dobudowania tam jeszcze jednego skrzydła, by znacznie poszerzyć zakres prowadzonych badań. Bo profesor ma jasno wyznaczony cel – chce, by za 10-15 lat Werynia była znanym europejskim ośrodkiem badawczym. I gwarantuje, że tak będzie.

ROBIĆ TYLKO COŚ ISTOTNEGO Profesora Koziorowskiego poznałam przygotowując artykuł o jego zastępcy w instytucie, wcześniej studencie, doktorze Macieju Wnuku. I już wtedy wydał mi się osobą


LUDZIE nauki

Prof. dr hab. Marek Koziorowski.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

21


LUDZIE nauki ► nietuzinkową. Otwarty na ludzi, na potrzeby swoich studentów, osiągnięciami swoich współpracowników i podopiecznych chwalił się bardziej niż swoimi. Niespotykane w polskiej nauce. Tak też zaczął rozmowę do tego artykułu. Jednym tchem wymieniał studentów, którzy wyjeżdżają na staże zagraniczne, zdobyli granty na swoje badania, mają stypendia ministra szkolnictwa i premiera. I równocześnie podkreślał, jak wiele zawdzięcza swojemu mistrzowi, prof. Tadeuszowi Krzymowskiemu, i jak ogromny na niego miał on wpływ. Prof. Koziorowski: – Mówił nam: bądź bardzo dobry w jednym, ale miej spojrzenie na cały organizm na wszystkich poziomach, bo to dopiero pokaże ci i pozwoli zrozumieć wiele mechanizmów fizjologicznych, od poziomu podstawowego do wyrafinowanego poziomu molekularnego. I dziś ja powtarzam, że jeśli ktoś chce się zajmować nauką, chce się zajmować człowiekiem, ale widzi tylko jeden narząd, to popełni dużo błędów, ponieważ to są naczynia połączone. Prof. Krzymowski miał też niemalże genetycznie zakodowaną życzliwość dla ludzi, i ludziom, którzy pracowali, dawał wszystko, a nawet więcej, bo siebie potrafił dać. Natomiast obiboków tępił. To przyniosło niezwykły efekt, bo wśród jego uczniów jest dziś 15 profesorów. rofesor Koziorowski stanowczo twierdzi, że człowiek nauki powinien mieć jedną rzecz zakodowaną, oczywiście poza otwartością i życzliwością. Musi być na bieżąco z tym, co w trawie, czyli w świecie, piszczy. – Cóż z tego, że mam świetny temat: „Jaki będzie wpływ otwarcia drzwi balkonowych w moim gabinecie na populację wróbla w parku?” – tłumaczy. – No, pewnie jakoś tam to udowodnimy. Ale jakie to ma znaczenie? Dzisiaj właściwie każda dziedzina nauki musi się opierać o najbardziej wyrafinowane, wysublimowane metody badawcze na najwyższym poziomie. Trzeba robić coś, co jest istotne, byle czym zajmować się nie warto.

P

OD ROZRODU DO DEPRESJI Szef instytutu w Weryni od lat zajmuje się sezonową regulacją rozrodu. Badania, które prowadził, a także krzyżowanie zwierząt domowych z dzikimi, pozwoliły przybliżyć odpowiedź na pytanie: dlaczego systemy regulacyjne zmieniają się sezonowo. Po co to wszystko? – Ponieważ w naturze nie może być sytuacji, że latem jest czegoś nadmiar, a zimą brakuje – odpowiada. – Proszę popatrzeć, jak środowisko wpłynęło na nieśność kur. Czemu kiedyś kura dawała 60 jajek rocznie, a dziś jest to ponad 300? Ponieważ wprowadzono oświetlenie do kurnika i dzisiaj kury mają 18 godzin światła na dobę. Oczywiście, po dwóch latach są już całkowicie wyeksploatowane, a i mięso jest marnej jakości. Profesor Koziorowski przez wiele lat był członkiem zespołu badawczego prof. Tadeusza Krzymowskiego, który jako pierwszy w świecie wykazał niezwykle ważną rolę specyficznego unaczynienia jajnika. Dotychczasowe poglądy głosiły, że rola naczyń krwionośnych to wyłącznie

22

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

doprowadzanie i odprowadzanie krwi. Po paru latach na podstawie tych wyników prof. Dan A. Oren z Uniwersytetu Yale przedstawił teorię zakładającą, że informacja o intensywności światła słonecznego może być przekazywana z siatkówki oka do mózgu nie tylko drogą nerwową, ale także drogą neurohumoralną, czyli że istnieje bezpośrednia łączność oka z mózgiem drogą krwi. Zakładał, że krew odpływająca z oka w obszarze zatoki żylnej oka oraz splotu okołoprzysadkowego, wzbogacona w tlenek węgla i azotu, może przenikać z krwi żylnej do krwi tętniczej dopływającej do mózgu. Na udowodnienie swojej hipotezy ten światowej sławy naukowiec czekał ponad 15 lat, a stało się to dzięki wynikom badań prowadzonych m.in. właśnie przez zespół prof. Koziorowskiego w Weryni. – Na bazie tego, co robiłem z prof. Krzymowskim, jeszcze jako asystent, a dzisiaj wspólnie z moim zespołem i zespołem pani prof. Stefańczyk-Krzymowskiej, która po profesorze przejęła zakład PAN, udowodniliśmy rzecz niezwykle istotną – że oko jest nie tylko tym, co odbiera nasze widzenie, ale wszystkie cząsteczki energii świetlnej dochodzące do oka są niezwykle mocnym regulatorem. Nas interesowało to w aspekcie sezonowości rozrodu, ponieważ bez względu na to, jakie zwierzę weźmiemy, żyjące we w miarę naturalnych warunkach, sezon porodów zawsze przypada na wiosnę. A biorąc pod uwagę długość ciąży – u dzika lub świni trwa to 4 miesiące, u krowy i człowieka 9 miesięcy – i oddziaływanie światła na te organizmy, które muszą mieć odpowiedni czas na trwanie ciąży i wydanie potomstwa, okazało się, że te systemy regulacyjne zostały zakodowane genetycznie, a efektem zmian genetycznych i ekspresji genów jest produkcja określonych substancji regulujących cykle rozrodcze. Dlatego też mówimy, że są zwierzęta krótkiego i długiego dnia świetlnego. W naszych badaniach wykazaliśmy, że to właśnie tlenek węgla jest takim bardzo mocnym regulatorem, który jest w stanie uruchomić cały system kaskady regulacyjnej – tłumaczy. o z tego wynika? Otóż, tlenek węgla produkowany w oku odpływa z niego krwią, a zatem powinien trafić do płuc, skąd byłby wydalony. Ale zespoły profesora z Weryni i naukowców z Olsztyna wykazały, że istnieje mechanizm, który powoduje, iż tlenek węgla może przejść bezpośrednio do mózgu i wpływać na ekspresję określonych genów włączonych w system reprodukcyjny, czego efektem jest produkcja hormonu decydującego o rozrodzie u obu płci. – Po opublikowaniu tych wyników odezwał się do nas prof. Oren, pełen szczęśliwości, że udowodniliśmy jego teorię – wspomina prof. Koziorowski. – Ponieważ okazało się, że ten system oddziaływania światła przez oko ma niezwykle wielkie znaczenie dla powstania i leczenia sezonowej depresji u ludzi. I w ten sposób, z prostych badań nad rozrodem, weszliśmy w bardzo perfekcyjną i wyrafinowaną regulację neurofizjologiczną struktur mózgowych. Poza tym okazało się, że fotoreceptory nie są wyłącznie w oku, lecz również w blaszce nosowej. To daje nam podstawę do twierdzenia, że u osób z uszkodzonym nerwem wzrokowym, czy w ogóle okiem, również ta sezonowość się pojawia. Dlatego moim marzeniem jest, by stworzyć ►

C



LUDZIE nauki preparat na depresję w aerozolu, który będzie aplikowany do nosa, gdyż dowiedziono, że substancje z nosa, podobnie jak z oka, mogą być bezpośrednio transportowane do mózgu. I zimą, gdy pojawia się stan depresyjny, wystarczyłoby wpuścić tę substancję do nosa. Tak to natura cudownie skonstruowała, że ma wiele systemów regulacyjnych chroniących to, co dla życia organizmu jest najcenniejsze. To są fascynujące rzeczy.

ŚWIAT ŚLEDZI WERYNIĘ W rzeczy samej fascynujące. Ale to nie tylko kwestia zachwytu nad zdolnościami naukowców. Takie odkrycia to dla potężnego światowego przemysłu farmaceutycznego znak, że trzeba w to koniecznie wejść, ponieważ może się to opłacać. Bo w chwili, gdy jedna trzecia ludzkości jest dotknięta sezonową depresją, wyprodukowanie nieinwazyjnego leku, zastępującego fizjologiczną regulację, oznacza miliardy dolarów zysku. To jest właśnie namacalna, realna, nie tylko na papierze i w słowach, współpraca nauki z biznesem. Nauki i biznesu na światowym poziomie. Odkrycia, w którym tak znaczący udział ma prof. Koziorowski, zainteresowały również prof. Georga Brainarda z Philadelphia University, eksperta NASA. Ma on nadzieję wykorzystać tę wiedzę w przygotowaniach astronautów do długich lotów kosmicznych, gdzie bardzo ważna jest kwestia neurofizjologicznej regulacji psychiki ludzkiej i stymulacji funkcji światła w organizmie. o, co dzieje się Weryni, w świecie liczy się ogromnie. – Skoro prof. Oren, profesor medycyny z Uniwersytetu Yale, pierwszej piątki uniwersytetów na świecie, przyjeżdża na rok do Weryni prowadzić z nami badania, to przecież on też ma w tym interes. Współpracują z nami m.in. prof. Peter Pedersen i prof. Patricia Young z Batlimore University, zajmujący się problematyką nowotworową. Naszych studentów biorą na staże bardzo dobre laboratoria europejskie i z USA, a staż tam nie jest piciem herbaty i opalaniem się na plaży, tylko robotą od rana do nocy. To wszystko dowodzi, że naprawdę logicznie kierujemy tą jednostką, że to, co robimy, naprawdę ma sens – argumentuje profesor. I rzeczywiście, o tym niewielkim instytucie wciąż jest głośno. Zgłaszają patenty, wyniki ich badań zaskakują światową naukę, naukowcy z najróżniejszych zakątków kuli ziemskiej chcą przyjeżdżać do małej Weryni i współpracować z zespołem kierowanym przez Koziorowskiego. Studenci i absolwenci mają prace opublikowane w pismach z listy filadelfijskiej (lista czasopism naukowych opracowana i aktualizowana przez Institute for Scientific Information, które są najlepszymi z branży, a publikacja w nich ma większą wagę niż w mniej znanych czasopismach – przyp. red.), wygrywają konkursy na granty naukowe, otrzymują stypendia od ministra nauki i szkolnictwa wyższego oraz premiera. Sukces goni sukces. Ale to wszystko jest okupione ciężką pracą, ogromnym wysiłkiem, organizacją i poświęceniem. Szef instytutu mówi

T

24

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

wprost i nie ukrywał tego nigdy – tu nie ma miejsca dla obiboków, tu trzeba bezwzględnie poświęcić się nauce. – O naukę trzeba dbać bardziej niż o kochankę – mówi pół żartem, pół serio. – Nauka zawsze się odwdzięczy, ale trzeba ją z pieczołowitością pielęgnować. Nauka nie pozwala sobie na porzucenie, bo jeżeli to zrobisz i zaczniesz się rozpraszać, co uważam za tragedię polskiej nauki, to nic z tego nie będzie. O Weryni jest opinia, prawdziwa, zaznaczam, że trzeba tu ostro pracować. Ale kto tu przyszedł i postudiował pół roku, rok, ten nie chce stąd już odejść. Bo nauka jest jak narkotyk. Wciąga to ciągłe szukanie w świecie nauki, czy ktoś nie robi czegoś podobnego, czy z kimś można wymienić opinię, by już razem pójść dalej, do przodu. Tak właśnie tworzą się międzynarodowe zespoły badawcze. Ale zapominać nie można, że świat poszedł już tak daleko, że życie samo wszystko weryfikuje. Dlatego właśnie trzeba pracować. Nauka to pewien procent szczęścia, ale w tym szczęściu pomaga wiedza. I jeżeli ma się wiedzę, to ten nos, to wyczucie, pozwoli wstrzelić się we właściwie miejsce. rofesor nie kryje, że jest zwolennikiem brutalnego rozliczania wszystkich ludzi pracujących w nauce, bo uważa, że tylko wtedy jest postęp. I tak, jak rozlicza innych, taką też miarę przykłada do siebie. – Bo jeżeli szef nie pracuje, to i personel nie pracuje – mówi. – Jednak uznanie światowych naukowców, kategoria A przyznana instytutowi przed rokiem, to dowód, że droga obrana przeze mnie i dr. Maćka Wnuka jest słuszna. Wspomnianą kategorię A przyznał instytutowi, jako jedynemu z Uniwersytetu Rzeszowskiego, Komitet Ewaluacji Jednostek Naukowych, który bierze pod uwagę jakość nauki, rangę prowadzonych badań i rozwój naukowy wydziałów lub instytutów. Osiągnięcia instytutu z Weryni okazały się tak znaczące, że znalazł się między największymi i najlepszymi ośrodkami naukowymi w Polsce: Uniwersytetem Warszawskim i Uniwersytetem Gdańskim. Prof. Koziorowski, wspominając dzień ogłoszenia wyników oceny, przyznaje, że tak wysoka lokata była prawdziwym szokiem. – Proszę mi wierzyć, przykładałem linijkę do ekranu komputera, żeby przekonać się czy ja śnię, czy jednak dobrze widzę. Gdy zadzwoniłem do Maćka Wnuka, nie mógł uwierzyć w taką lokatę. Musieliśmy sprawdzać jeszcze raz - śmieje się.

P

CZŁOWIEK NAUKI I choć instytut biotechnologii w Weryni jest doskonale rozwijającą się jednostką naukową, to jednak wciąż pojawiają się z lekka kpiące opinie, że „siedzą tam na wsi”, daleko od miasta, że są małym instytutem itd. Profesor Koziorowski wszystkim tym opiniom przytakuje, ale postrzega je jako atuty. Dzięki temu, że instytut liczy niewiele ponad 200 studentów, zna prawie każdego po imieniu, a młodzież ma do niego wręcz nieograniczony dostęp. A oddalenie od dużego miasta? Wyłącznie zaleta, bo to pozwala skupić się na pracy.


LUDZIE nauki

Prof. dr hab. Marek Koziorowski w Weryni.

P

rofesorowi też leży na sercu przyszłość absolwentów. Wszędzie, gdzie jeździ z wykładami, na spotkania naukowe, stara się, by jego studenci mogli tam wyjechać na staże. Chciałby też w ramach kolbuszowskiej strefy ekonomicznej stworzyć możliwości dla kończących studia, by mogli otwierać firmy biotechnologiczne. – Nie ukrywam, że czuję żal jeżeli moi absolwenci, świetnie wykształceni, którzy włożyli w to mnóstwo wysiłku, wyjeżdżają wzbogacać inne kraje lub tułają się i nie wiedzą co robić. A przecież mogą robić coś wspaniałego, jak np. nasz student, który niedawno odtworzył małą firmę produkującą świetne kosmetyki. Dlaczego więc tym ludziom nie pomagać? Dlaczego z tą wiedzą, którą posiadają, nie mogą pracować, dawać innym zatrudnienie i przy tym godnie żyć? Brakuje u nas zrozumienia jednej rzeczy – że to nie tylko wdrożenia na skalę makro dają efekty, ale również te drobne cegiełki tworzące duży budynek – przekonuje.

I żałuje jeszcze jednego: – Że nie mogę każdego roku zatrudniać pięciu absolwentów kierunku – zamyśla się profesor. – A ilu pan może? – pytam. – Praktycznie żadnego. Choć profesor Marek Koziorowski w trakcie naszej rozmowy kilkukrotnie wspominał o emeryturze, szczerze mówiąc, trudno mi w to uwierzyć. On, człowiek nauki, z ciągle zaległym urlopem, ponieważ, jak tłumaczy, w lecie wziąć go nie może, bo czerwiec i lipiec to czas jego pracy, gdyż wtedy jest długi dzień świetlny. Na święta Bożego Narodzenia też nie może, bo to z kolei jest krótki dzień świetlny. Ale jego poświęcenie i wysiłek naprawdę przynoszą efekty. Pracę Weryni śledzą naukowcy z całego świata, zabiegają o współpracę. Profesor to przykład człowieka, który oddał serce nauce i współpracownikom. Jak mówi: po czasie siewu przyszedł czas zbiorów. A w Weryni są one imponujące. I kiedy w Polsce wciąż pokutuje przekonanie: Rzeszów – co tam może być za nauka?, instytut profesora Marka Koziorowskiego dowodzi, że może być, i to na najwyższym światowym poziomie. ■

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

25




Fotografie Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...


prezydentów, burmistrzów i wójtów

jest konieczna

...z Andrzejem Decem, przewodniczącym Rady Miasta Rzeszowa, i dr. Pawłem Kucą, politologiem z Uniwersytetu Rzeszowskiego

Kadencyjność


Andrzej D e c Absolwent matematyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez wiele lat pracował jako informatyk i menedżer, obecnie doradca w Asseco Poland SA. Nieprzerwanie od 1990 roku radny Rzeszowa. Przewodniczący Rady Miasta. Jeden z liderów Platformy Obywatelskiej w Rzeszowie.

A

neta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Mija 15 lat od czasu drugiej reformy samorządowej, która m.in. wprowadziła powiaty i zmniejszyła liczbę województw z 49 do 16. Jednocześnie jesteśmy na kilka tygodni przed wyborami samorządowymi, które odbędą się 16 listopada. To prowokuje pytanie o kondycję samorządów w Polsce, tym bardziej że 15 lat to wystarczający czas, by dostrzec wady i zalety wprowadzonej w 1999 roku reformy. Andrzej Dec: Generalnie usamorządowienie Polski uważam za proces udany, poczynając od 1990 roku, kiedy wprowadzono gminy, i dodając do tego 1999 rok, kiedy powstały powiaty i samorządy województw. W tym dru-

30

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

d r P A W E Ł K UCA Politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego. W latach 1999-2010 był dziennikarzem Gazety Codziennej „Nowiny” i dziennika „Super Nowości” oraz współpracownikiem tygodnika „Newsweek Polska”. Specjalizował się w tematyce politycznej i samorządowej.

gim etapie reformy znacznie bardziej udane okazały się województwa. Z powiatami jest problem, bo powstało ich za dużo, a ilość zadań, jakie mają do wykonania, jest zbyt mała. Jestem zwolennikiem, by było ich mniej i by miały więcej zadań. Byłby Pan skłonny poprzeć pomysł likwidacji powiatów, bo i takie głosy pojawiają się co jakiś czas w debacie publicznej? A.D.: Nie jestem zwolennikiem całkowitej likwidacji powiatów, ale – jak wspomniałem – uważam, że można byłoby trochę zmniejszyć ich liczbę. Tym bardziej że dzisiaj, zupełnie inaczej niż kilkanaście lat temu, znacznie łatwiej do siedziby powiatu dojechać, bo prawie wszyscy mają samochody.


VIP tylko pyta Paweł Kuca: Reformę z 1999 roku uważam za jedną z bardziej udanych po 1989 roku, ale bez powiatów. Jestem coraz bardziej przekonany, że one są zbędne. Jestem jednak realistą i nie wierzę w ich likwidację – są one splotem zbyt dużych interesów i korzyści politycznych. Przy ich ewentualnej likwidacji natychmiast pojawiłyby się głosy o burzeniu lokalnych wspólnot. Natomiast to, co dziś robi powiat, mogłyby w przyszłości robić silne gminy i silne województwo; przy okazji dużo byśmy na tym zaoszczędzili. To oczywiście czysto teoretyczne rozważania, bo nie za bardzo wierzę w jakiekolwiek ruchy na mapie administracyjnej Polski. Ewentualna likwidacja gmin czy powiatów wywołuje tak ogromne emocje społeczne, że jakiekolwiek zmiany są nierealne. Największe profity po 15 latach reformy samorządowej? A.D.: W tym momencie nie dotykamy już wprowadzenia samorządów gminnych, które były dobrodziejstwem w 1990 roku, więc trzeba powiedzieć, że po 1999 roku niewątpliwym sukcesem jest samorząd wojewódzki. Sami wybieramy radnych do sejmiku wojewódzkiego, a oni z kolei marszałka. Jest to organ niezależny od władzy centralnej, a idea, że wojewoda ma wyłącznie nadzór formalno-prawny, jest słuszna. P.K.: Ale pamiętajmy, że to też wykuwało się w praktyce. Na Podkarpaciu były na początku tej reformy dyskusje i polityczne spory, kto jest ważniejszy: marszałek czy wojewoda? Dziś wiemy, że rządzi marszałek województwa. Pozostały jednak pytania i wątpliwości, czy tak duży powinien pozostawać Urząd Wojewódzki – chodzi o skalę zatrudnienia, skoro tak ogromny jest Urząd Marszałkowski? Czy ich zadania i kompetencje muszą się dublować? A.D.: Uważam, że nie jest źle, jeśli konkretny departament w Urzędzie Marszałkowskim ma swój odpowiednik w postaci wydziału w Urzędzie Wojewódzkim. Na pewno jednak wydziały w Urzędzie Wojewódzkim mogłyby być mniej liczne niż w Urzędzie Marszałkowskim i powinni tam dominować prawnicy oraz pracownicy merytoryczni. P.K.: Idea była taka, że władza przechodzi do samorządów i to samorządy rządzą, a wojewoda jest przedstawicielem rządu w terenie i pełni funkcje kontrolne. I to się sprawdziło. Jesteście, Panowie, zwolennikami obecnego podziału administracyjnego na 16 dużych regionów? SLD zaproponował powrót do 49 województw.

P.K.: To był pomysł czysto polityczny, mający wzbudzić resentymenty do starego podziału, co być może pozwoliłoby SLD „ugrać” dodatkowe głosy. A.D.: Koncepcje nieznacznego zmniejszenia czy zwiększenia liczby regionów można by rozważyć, ale są one raczej nierealne do przeprowadzenia. Choć mnie osobiście model 12 regionów podobał się najbardziej. Po 15 latach widać też wyraźnie, że w samorządach jest realna władza. P.K.: Idea, by ściągnąć władzę na „dół”, jest bardzo słuszna. Jesteśmy dwa miesiące przed wyborami samorządowymi i słychać spekulacje, że także niektórzy obecni posłowie rozważają start w wyborach samorządowych chociażby na burmistrzów. Wolą być burmistrzami niż parlamentarzystami, gdyż w samorządzie jest realna władza, realne wpływy i duże możliwości działania. W Sejmie jest się jednym z wielu, „żołnierzem” do głosowania, a znaczących, funkcyjnych, ważnych posłów jest niewielu. Dziś znaczna część parlamentarzystów, gdyby stanęła przed wyborem: czy pozostać posłem, czy zostać marszałkiem województwa, bez chwili wahania wybrałaby zostanie marszałkiem. Wielu samorządowców z Podkarpacia przeszło drogę z samorządu na Wiejską i nie ukrywają, że gdyby dziś mieli takie możliwości, chętnie by wrócili do samorządu. arto też zadać pytanie, czy nie nadszedł czas, by w wyborach na wójtów, burmistrzów i prezydentów wprowadzić kadencyjność. Możliwość sprawowania władzy przez maksymalnie dwie kadencje, jak to jest w przypadku prezydenta RP. To wystarczająco dużo czasu, by przedstawić wizję, zrealizować duże projekty, a potem dać szansę wykazania się innym. Dodatkowy argument przemawiający za tym rozwiązaniem to demoralizacja władzy, jaka następuje po kilkunastu latach nieprzerwanego rządzenia. A.D.: Jestem dokładnie takiego samego zdania. Uważam jednak, że kadencyjność powinna dotyczyć władzy wykonawczej: wójtów, burmistrzów i prezydentów. Nie wydaje mi się, by była ona konieczna w przypadku radnych. Oni nie mają takiej władzy, a już pojedynczy radni sami niewiele mogą zdziałać. Natomiast wokół prezydentów miast, burmistrzów, tworzą się swoiste „dwory”, niebezpieczne siatki powiązań. Dodatkowo władza demoralizuje, a silna władza demoralizuje jeszcze bardziej i te osoby często zaczynają tracić samokontrolę. ontrargument przeciwników takiego rozwiązania jest taki, że jeśli ktoś jest dobry i obywatele chcą go wybierać na kolejne kadencje, więcej niż dwie, to dlaczego zmuszać go do odejścia ze stanowiska burmistrza, wójta czy prezydenta? P.K.: Moje zdanie na ten temat się zmieniało. Początkowo uważałem, że skoro ktoś się sprawdza, a wyborcy go szanują i wybierają, to warto, by trwał u władzy. Dziś jednak uważam, że kadencyjność dla wójtów, burmistrzów i prezydentów jest potrzebna. Bez zmiany nie będziemy mieli konkurencji. Urzędujący wójt, prezydent czy burmistrz jest zawsze w wyborach faworytem, bo ma takie instrumenty działania, które pozwalają mu prowadzić nieustanną kampanię wyborczą na koszt podatników. ►

W

K

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

31


VIP tylko pyta A.D.: Chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, jesteśmy ciągle w okresie, kiedy do Polski spływają duże pieniądze unijne, budżety rosną z roku na rok i ktoś, kto w tej sytuacji przegrywa wybory, musi być „patałachem”. Wprowadzenie, trochę w pośpiechu, wyborów bezpośrednich na wójtów, burmistrzów i prezydentów, i nie zmienienie wzajemnych relacji rady i prezydenta wybranego w takich wyborach, spowodowało, że równowaga, jaka kiedyś była pomiędzy radą a prezydentem, została totalnie zachwiana. Czy jest obawa, że jeśli w ciągu najbliższych kilku lat nie wprowadzimy kadencyjności, to rozpocznie się proces psucia samorządności? A.D.: Na pewno wprowadzenie kadencyjności jest konieczne. Mało tego, paradoksalnie, leży ono w interesie partii politycznych. Dobrzy prezydenci, burmistrzowie i wójtowie szybko bowiem uniezależniają się od partii. Przykłady: Jacek Majchrowski w Krakowie, Tadeusz Ferenc w Rzeszowie, Rafał Dutkiewicz we Wrocławiu, czy Ryszard Grobelny w Poznaniu. W ich przypadkach to raczej partie bardziej potrzebują osobowości i poparcia społecznego wspomnianych osób niż te osoby – poparcia partii. Kadencyjność prezydentów ma jeszcze tę zaletę, że w drugiej kadencji, kiedy już nie musieliby ubiegać się o reelekcję, mieliby silniejszą motywację, do wprowadzania niepopularnych, ale potrzebnych zmian.

P.K.: Gdy mówimy o dobrych, niezależnych kandydatach, nasuwa się pytanie, dlaczego np. w Rzeszowie nie ma osób, które odniosły duży sukces w biznesie czy kulturze, są sprawnymi menedżerami i byłyby chętne do kandydowania na urząd prezydenta?! Moim zdaniem, z dwóch powodów. Powód pierwszy – wiele osób sukcesu nie chce angażować się w sferę publiczną, bo woli mieć spokój, zachować anonimowość i konsumować owoce swojej pracy. Powód drugi to obawa niezależnego kandydata, że jak wystartuje, zaprezentuje swoje poglądy, wejdzie w spór i przegra, to może się to obrócić przeciwko niemu. A to mu nie jest potrzebne. A.D.: Ludzie, którzy odnieśli sukces w biznesie, mają poważny powód, by nie kandydować – to utrata dochodów. Prezydent zarabia 13 tys. zł, a w dobrym, chociaż nie największym biznesie zarabia się dużo więcej. Dotknął Pan problemu, który wzbudza nasze bardzo poważne obawy, że w polityce nasila się selekcja negatywna. Utalentowane, pracowite, kreatywne osoby wolą

32

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

zarabiać w biznesie, a im kto bardziej nieudolny, tym chętniej stara się zaistnieć w sferze publicznej. A.D.: Niestety, tak bywa. Osoby z sukcesami biznesowymi na koncie zniechęca do polityki także wymóg składania i publikowania oświadczeń majątkowych. W przypadku radnych wymóg publikacji powinien być zniesiony. Będąc w biznesie, miałem wypracowywać określone wyniki. Nikt mi nie sprawdzał, co mam w oświadczeniu majątkowym, żaden dziennikarz nie zadręczał mnie, dlaczego zrobiłem to czy tamto. Odpowiadałem przed konkretnym przełożonym, a nie wirtualną opinią publiczną. Dlatego nie dziwmy się, że osoby z sukcesami zawodowymi i finansowymi nie garną się do sfery publicznej. Jeśli to robią, to zwykle mają duże zacięcie społecznikowskie. Zwróćmy też uwagę, że pojęcie niezależnego radnego to fikcja. Jeden radny niewiele może i nawet jeśli zdobędzie mandat, to wcześniej czy później wchodzi w mariaż z polityką. Podkreślam przy tym, że dla mnie polityka nie jest zła sama w sobie. Rozróżniam bowiem upolitycznienie, jako zjawisko naturalne i zrozumiałe, od upartyjnienia, które polega na przedkładaniu interesu partii nad interes społeczny. I to już oczywiście jest szkodliwe. P.K.: Na poziomie gmin, miast, powiatów, wielu działaczy partyjnych kandyduje pod szyldem komitetu niezależnego, np. „Kocham coś…”, „Rozwój czegoś…”, ale to jest często tylko partyjna przykrywka. awiązując do upartyjnienia. Od kilku lat obserwujemy zły obyczaj, że człowiek wybrany na cztery lata np. na posła, po roku czy dwóch kandyduje w zupełnie innych wyborach, np. na europosła. Często tak jest, bo „matka partia” wzywa go na inny odcinek działania. Nagle okazuje się, że nie obowiązuje żadna lojalność wobec elektoratu, który daną osobę wybrał, ważniejszy staje się interes partyjny. P.K.: Jeżeli rezygnuje poseł, to na jego miejsce wchodzi następny kandydat z listy i to jestem w stanie zaakceptować. Zupełnie inna jest sytuacja, gdy rezygnuje np. prezydent, burmistrz albo senator, bo to oznacza nowe wybory i nowe koszty. Ale tu także każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie. Minister Elżbieta Bieńkowska jest też senatorem i właśnie została ważnym komisarzem w Komisji Europejskiej. To oznacza rezygnację z mandatu senatorskiego, ale nowa funkcja jest na tyle istotna, że przy wszystkich kosztach cała sytuacja wydaje się zrozumiała. A.D.: W biznesie są naturalne ścieżki awansu. Najlepsi zajmują stanowiska kierownicze, bywa, że są wysyłani do centrali firmy. W partiach też może tak być. Mamy zespół radnych, jeden z nich się wyróżnia i akurat tak się składa, że w połowie kadencji odbywają się wybory parlamentarne. No to kogóż wystawić, jak nie aktywnego, dobrego radnego?! A już wyborcy zadecydują, czy zaakceptują tę kandydaturę, czy nie. To jest koszt demokracji, który musimy ponieść. Czy takie samo stanowisko zajmował Pan w 2011 roku, kiedy prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc zaledwie po roku swojej trzeciej kadencji stwierdził, że chce zostać senatorem i nie wyprowadził się z ratusza tylko dlatego, że przegrał wybory z Kazimierzem Jaworskim?

N


VIP tylko pyta A.D.: Tamta decyzja prezydenta była trochę zaskakująca i oceniałem ją krytycznie. Może inaczej bym na to patrzył, gdyby tamte wybory były już pod koniec kadencji prezydenckiej. P.K.: Bo istotne jest, w którym momencie kadencji taka zmiana się dzieje. Inna jest sytuacja, gdy ktoś, kto został wybrany, rezygnuje po dwóch miesiącach, bo nagle chce robić coś innego, a inna – gdy po trzech latach okazuje się, że z jakichś powodów ten człowiek jest potrzebny gdzie indziej. Ale to świadczy o tym, że rezerwuar kadr partii politycznych jest bardzo szczupły. A.D.: To prawda, niestety. Ale proszę zauważyć, że także z tego powodu, iż w polityce jest bardzo ograniczona liczba miejsc. Zdobywać doświadczenie nie bardzo jest gdzie. Członkowie partii przychodzą na zebrania raz na parę miesięcy. Co my o nich wiemy? Czasem niewiele ponad to, że kiedyś wypełnili deklarację. Czy dziś chcielibyście Panowie gwarancji, że skoro Tadeusz Ferenc wystartuje w wyścigu o swoją czwartą kadencję, to za rok mu się nie „odwidzi” i nie wystartuje znów do Senatu? P.K.: Chciałbym jasnej deklaracji, że nie wystartuje do Senatu. Tak byłoby uczciwie wobec wyborców. Uważam zresztą, że każdy z kandydatów na prezydenta powinien zadeklarować, czy umawia się z wyborcami na cztery lata, czy bierze pod uwagę start w innych wyborach. by nie było tak, że teraz wybierzemy wójtów, burmistrzów, prezydentów, a za rok wielu z nich znajdzie się na listach w wyborach parlamentarnych. Nawet jeżeli kandydowaliby nie po to, by zdobyć mandat, lecz by ściągnąć trochę głosów, jest to nieuczciwe wobec wyborców. A.D.: Nie widzę tu nieuczciwości. Ale czy to jest praktyka godna napiętnowania, czy nie? PK: To jest taktyczny zabieg partii. Mnie on bardzo nie oburza. Pod warunkiem, że chodzi tylko o uzupełnienie listy, zdobycie dla niej dodatkowych głosów. Inaczej jest, jeśli ktoś dostaje bardzo dobre, tzw. miejsce biorące, a z góry wiadomo, że nie ma zamiaru objąć mandatu. To nie jest fair. A.D.: Mnie również taka praktyka nie oburza. Taki człowiek swoją obecnością na liście daje sygnał, że popiera linię danej partii. Co się stanie, gdy „przypadkiem” zostanie wybrany? A.D.: Może nie przyjąć mandatu. To wyborcy będą mieli prawo poczuć się, że zostali nabici przez niego w butelkę. P.K.: Nie do końca. Głosuje się i na partię, i na osobę. nny przykład. Panie Andrzeju, weźmy ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego i listę PO. Krystyna Skowrońska startowała nie ryzykując niczym, nie zdobyła mandatu i spokojnie wróciła do pracy w Sejmie. To nie jest sytuacja zdrowa, gdy polityk nie ryzykuje niczym i aż się prosi przynajmniej poddanie pod dyskusję takiego wniosku: chcesz w trakcie kadencji zamienić np. Sejm na europarlament? OK, ale wcześniej złóż mandat poselski. Liczba chętnych do robienia wyborców w balona i przesiadania się z jednego stołka na drugi w trakcie kadencji spadłaby drastycznie.

A

I

A.D.: Odwołajmy się znów do porównania z biznesem. „Pracodawcą” polityka są wyborcy. I ten polityk mówi im: „słuchajcie, zabiegam o lepsze stanowisko. Będę wam wdzięczny, gdy mnie na nie powołacie. Jeżeli nie, to trudno”. Tak samo idę do szefa i mówię: „szefie, chciałbym awansować”. A on na to: „nie ma pan kwalifikacji. Musi pan się zadowolić tym, co jest”. No i tyle. Jak to załatwić inaczej? Zwolnić się z pracy (czyli złożyć mandat) i powiedzieć: jestem do wzięcia? Przecież kiedy zamierzamy zmienić pracę, to najpierw znajdujemy nową, a dopiero potem zwalniamy się ze starej. Z ludzkiego punktu widzenia jest to na pewno zrozumiałe. A.D.: Ale nie możemy od tego abstrahować. yle że polityka jest zajęciem szczególnym. A nie słyszeliśmy, by przy chęci zamiany jednego stołka na drugi politycy serwowali swojemu pracodawcy, czyli elektoratowi, tłumaczenie niebędące czym innym jak typową „ściemą”. Bardziej pilnują, by byli dobrze postrzegani w partyjnej centrali, bo to daje im gwarancję znalezienia się na tzw. miejscu biorącym. P.K.: Aby rozwiązać tę sytuację, wszystkie wybory musiałyby odbywać się w tym samym terminie. Tyle że to nierealne. A.D.: Postulat składania mandatu, gdy ktoś w trakcie kadencji chce wystartować w innych wyborach, to zły pomysł. W przypadku prezydenta miasta i posła możemy mieć dylemat, co jest wyższym stanowiskiem. Ale zamiana funkcji radnego na prezydenta czy radnego na posła to awans. Inny wątek: wybory bezpośrednie wójtów, burmistrzów i prezydentów niewątpliwie ich wzmocniły. A co ze starostami i marszałkami? Czy powinni być nadal wybierani przez radę? Np. marszałek ma ogromną władzę, więc tym bardziej się prosi, by był wybierany bezpośrednio.

T

A.D.: Jestem temu przeciwny. Mieszkańcy całego województwa nie są w stanie ocenić kandydatów na marszałka z drugiego krańca województwa. W dodatku obecny system umożliwia jednak odwołanie marszałka. A w wyborach bezpośrednich istnieje duże ryzyko popełnienia błędu. Tego bym się bał. Proszę zauważyć, że podobne rozwiązania obowiązują w przypadku premiera. P.K.: Uważam, że starostów należałoby wybierać w wyborach bezpośrednich. Czym się różnią wybory prezydenta Rzeszowa od wyborów starosty, dajmy na to, w powiecie kolbuszowskim? Co do marszałka: jego władza jest bardzo duża, a wybory bezpośrednie jeszcze by ją wzmocniły. Dlatego chciałbym przynajmniej ciekawej dyskusji na temat, czy wybierać go w wyborach bezpośrednich, czy nie. Chciałbym też zauważyć, że w dużych miastach prezydenci także zarządzają potężnymi pieniędzmi. I tam również istnieje ryzyko porażki, polegającej na tym, ►

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

33


VIP tylko pyta że wybierze się osobę, która okaże się pomyłką. Natomiast gdybyśmy wprowadzili wybory bezpośrednie marszałka, to musiałyby zostać bardzo precyzyjnie opisane zasady, kiedy on musiałby ustąpić. A.D.: Proszę zauważyć, że miasta bogate, gdzie są duża władza i duże pieniądze, z natury rzeczy mają rozbudowane media, więc informacja o kandydatach jest znacznie łatwiej dostępna niż w przypadku małych miast, gdzie media są nieliczne i słabsze. Co do roli mediów: obserwujemy, że sejmik jest – mimo wszystko – pod ich nadzorem. Natomiast informacja o tym, co robią starostowie prawie w nich nie istnieje. P.K.: Sejmiki to już polityka, i jest jej w nich za dużo. Natomiast uważam, że powinno być standardem, iż w wyborach do sejmiku każdy komitet przedstawia swojego kandydata na marszałka. W wyborach parlamentarnych wiemy przecież, kto jest kandydatem głównych partii na premiera. A.D.: Jest tylko problem, co będzie, gdy powstanie koalicja. P.K.: To kwestia uzgodnień dotyczących 2–3 kandydatów. ajwięcej emocji w regionie w wyborach samorządowych będą budzić wybory prezydenta w Rzeszowie i układ sił w sejmiku. Zacznijmy od Rzeszowa. Sytuacja na dziś jest taka, że liczy się de facto dwóch kandydatów: obecny prezydent Tadeusz Ferenc i poseł PiS Andrzej Szlachta. A.D.: Spodziewam się, że wygra raczej prezydent Ferenc. Swoją siłą czy słabością konkurencji? A.D.: Jednym i drugim po trochu. Panie Andrzeju, czy nie jest Panu wstyd, że partii, która od 7 lat rządzi Polską, czyli Platformy Obywatelskiej, nie stać na wystawienie kandydata na prezydenta Rzeszowa? A.D.: Wystawianie kandydata powinno być oparte o racjonalną kalkulację. Wolałbym, żebyśmy mieli kandydata i żeby on miał szansę, ale na razie takiego nie znaleźliśmy i oczywiście jest to dowód na słabość partii. Jednak ostatecznej decyzji jeszcze nie podjęliśmy. Trzeba przy tym wziąć pod uwagę fakt, że prezydent Ferenc jest wyjątkowym talentem politycznym. ieliście w tej kadencji wiceprezydenta Rzeszowa, o którym mało kto wie, że reprezentował Platformę Obywatelską. Czy w ogóle czujecie jakąś korzyść z faktu, że mieliście wiceprezydenta? A.D.: Proszę o następne pytanie (śmiech). P.K.: Zgadzam się z panem Andrzejem, że faworytem wyborów w Rzeszowie jest oczywiście obecny prezydent. Zgadzam się też, że to, iż Platforma czy PSL nie wystawiają własnego kandydata, jest ewidentną oznaką słabości tych partii. PSL nie ma kogo wystawić, więc woli poprzeć prezydenta Ferenca; Platforma – gdyby miała mocnego kandydata – to by go wystawiła. Chyba, że liczy na kontynuację, czyli na wiceprezydenta także w nowym rozdaniu. Kiedy Platforma dostała „swojego” wiceprezydenta, zakładałem, że jest to naturalny kandydat na prezydenta w kolejnych wyborach. Z jakiegoś powodu tak się nie stało. Od 2002 r. wybory prezydenta Rzeszowa to pojedynek Tadeusz Ferenc kontra kandydat PiS. Zauważcie, Pa-

N

M

nowie, że PiS, osiągający w tym regionie ok. 50-proc. poparcie, kolejny raz nie był w stanie wystawić kandydata zdolnego zagrozić obecnemu prezydentowi. P.K.: Andrzej Szlachta ma szanse na dobry wynik. Jako prezydent miał osiągnięcia. PiS też ma poparcie w Rzeszowie. Ale wydaje mi się, że w Rzeszowie trudno będzie prowadzić kampanię, nie uwzględniając, że miasto rozwinęło się w ostatnich latach. W dodatku obecna ekipa rządząca Rzeszowem dba o promocję. Zwłaszcza w pierwszej kadencji sukces prezydenta Ferenca to był także sukces jego polityki medialnej. Nie chodzi nawet o jego osobę, tylko o oparcie się na mediach i „zalanie” ich informacjami o mieście. O nowych inwestycjach, remontach itd. A ludzie patrzą blisko, na to, co się dzieje wokół nich. Mówimy o personaliach, a przecież w tej kampanii w ogóle nie ma dyskusji, albo jest jej zbyt mało, na temat wizji Rzeszowa: jakie to miasto ma być, w którym kierunku się rozwijać. P.K.: To prawda, tego najbardziej brakuje. A.D.: Bo taka dyskusja nie leży w interesie urzędującego prezydenta. A dlaczego? Bo gdyby taką wizję ogłosił, to by się musiał z niej rozliczyć. Jak rozwinie się sytuacja w sejmiku? Do tej pory zwycięstwa bywały „jednogłośne”, tzn. dwa główne obozy – raz jeden, raz drugi - miały w sejmiku jeden głos przewagi. P.K.: Moim zdaniem, faworytem wyborów jest PiS. Będzie to cena, jaką Platforma i PSL zapłacą za sprawę marszałka Karapyty oraz za to, że – w kontekście śledztwa w sprawie afery korupcyjnej na Podkarpaciu – cały czas mówi się o politykach PO i PSL w tonie negatywnym. Jednak z punktu widzenia województwa najważniejsza jest osoba marszałka. Chciałbym wiedzieć, kto jest kandydatem poszczególnych partii na tę funkcję. Obawiamy się, że partie przystępują do wyborów w ogóle bez takiego planu. A.D.: Myślę, że jednak coś myślą na ten temat. Tylko nie chcą tego upubliczniać, by nie skłócić się wewnętrznie. W końcu kandydaci do sejmiku równo pracują na sukces listy. P.K.: Dlatego nie mówię, by podawać cały skład zarządu. Tylko nazwisko marszałka. Czy kampania wyborcza potoczy się w kontekście taśm i wizyt CBA u podkarpackich liderów PO i PSL? A.D.: To by było smutne. P.K.: Myślę jednak, że kampania będzie się toczyć w kontekście spraw lokalnych, samorządowych, inwestycji, pieniędzy unijnych itd. ■

Sesję fotograficzną przeprowadziliśmy w Księgarni Matras w Galerii Millenium Hall w Rzeszowie.



PORTRET we dwoje

Ogrody Anny i Krzysztofa GDY WSZEDŁEM DO OGRODU ANNY I KRZYSZTOFA BRZUZANÓW, PRZYPOMNIAŁ MI SIĘ „DZIWNY OGRÓD” JÓZEFA MEHOFFERA: OBRAZ Z POGRANICZA JAWY I SNU, ZAWIESZONY W PRZESTRZENI, KTÓRA PROWADZI W GŁĄB INNEJ RZECZYWISTOŚCI.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

W

ogrodzie, wśród fantastycznej, nierealnej roślinności wyłaniają się ceramiczne rzeźby obojga artystów. Prace Anny Hass-Brzuzan są pełne harmonii i spokoju. To postaci bawiących się dzieci, które na chwilę usiadły na trawie, by cieszyć się słonecznym letnim dniem. Twarze mają pogodne, piękne w swym bezruchu, który zbliża się do kontemplacji natury. Grupa dzieci słucha tego, co czyta im niewiele starsza od nich dziewczyna. To wizerunek bł. Karoliny Kózki, w którym nic nie zapowiada przyszłego męczeństwa i gwałtownej śmierci. (Rzeźba stanie obok kościoła pod wezwaniem błogosławionej na rzeszowskim osiedlu Wzgórza Staroniwskie). W tę harmonię nieoczekiwanie wdziera się niepokój i ruch obecny w innych pracach artystki. Na ramieniu majolikowej dziewczyny przysiadł ptak, na którego czai się przygotowująca się do skoku gromada kotów. Zadumana, nieruchoma Madonna trzyma jajko – symbol życia. Piękno życia ukazują pełne liryzmu dwie kameralne płaskorzeźby: taniec pięknych kobiet, które ukazują się w śnie młodemu mężczyźnie, oraz wzlatująca w niebo – na wspólnych skrzydłach – para zakochanych. Anna cieszy się życiem i sztuką. Pełne urody rzeźby kobiecych głów – milczących, porozumiewających się ze sobą jedynie szeptem – zmieniają się w rozkwitające kwiaty. Piękno młodości łączy się z pięknem natury. Niekiedy w tę pogodną rzeczywistość wdziera się mroczny świat fantastyki – jakby żywcem przeniesionej z wczesnobarokowego ogrodu. Oglądamy nadnaturalnej wielkości ślimaki, karykaturalne zielone żaby, kameleony zwinięte w kłębek na majolikowych misach. Krzysztof traktuje ceramikę inaczej. Cieszy się dekoracyjną formą, tworząc postaci zwierząt, które z tych rzeczywistych (kozioł) zmieniają się w legendarne (jednorożec). Swój bajkowy ogród zaludnia postaciami łagodnych faunów i jurnych satyrów; pojawia się także złowieszcza głowa Meduzy. Artysta nie ogranicza się do tematyki zwierzęco- mitologicznej. W jego ogrodzie jest miejsce dla popiersia zadumanej poetki i dla pełnej elegancji „Rokokowej kokoty”. Sugestywna jest figura św. Krzysztofa z korpusem zbudowanym z fragmentów cegły dziurawki z Hadykówki.

36

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

Anna jest wierna ceramice, czasem wykonuje prace w brązie. Krzysztof eksperymentuje w różnych materiałach, technikach i konwencjach. W domu oglądam jego abstrakcje, przyciągające bogactwem faktur i nieoczekiwanymi zestawieniami materiałów. To kompozycje ze spieczonej cegły połączonej z brązem, na którym błyszczy spaw ze lśniącej stali, i z kamieniem. Do ludowej stylistyki nawiązuje postać zastygłego w geście błogosławieństwa „Świętego z Woli Michowej”. Z bryły kamienia polnego wyłaniają się twarz i ręka wykonane z brązu, śmiało skontrastowane z tułowiem utworzonym ze starego pnia drzewa. Duże wrażenie wywiera gipsowe – godne utrwalenia w brązie – popiersie malarza Franciszka Frączka. Wykonane na krótko przed śmiercią sędziwego artysty, przedstawia wychudzoną, pełną zmarszczek twarz Słońcesława z Żołyni. To wstrząsający wizerunek twórcy, który odchodzi ze świata żywych. rzysztof urodził się i wychował w Bolesławcu na Dolnym Śląsku. W podstawówce, dzięki znajomości z Mieczysławem Żołądziem, uczniem Antoniego Kenara, absolwentem zakopiańskiego Technikum Przemysłu Drzewnego, zetknął się z prawdziwą sztuką. „Wyrzeźb coś” – powiedział, a gdy uczeń przyniósł gotową pracę, przyjął ją z entuzjazmem i niedowierzaniem. Krzysztof uczęszczał do renomowanego liceum w Bolesławcu. Wykładowca LO, prof. Jolanta Czarnecka, artystka-malarka po krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, wykształciła w uczniu potrzebę kontaktu ze sztuką. Sam zaś rzeźbił i rysował tak, iż do egzaminu wstępnego na ASP w Krakowie w 1975 r. mógł przedstawić wysoko oceniony komplet prac w drewnie. Na studia dostał się za pierwszym podejściem. Studiował rzeźbę u prof. Mariana Koniecznego – absolwenta leningradzkiej akademii. – Mój profesor znakomicie czuł bryłę. Nauczył mnie także, jak koncepcję rzeźbiarską przenieść w trzeci wymiar – wspomina Krzysztof, który jako pracę dyplomową przygotował rzeźbę Frasobliwego. Czuł niedosyt, więc dodał do niej dwa „Wozy życia i śmierci”. Na pierwszym umieścił pełne radości tańczące postacie, obok których przysiadł ►

K


Anna i Krzysztof Brzuzanowie.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

37


„Kameleony” – Anna Hass-Brzuzan. zadumany Chrystusik z wiejskiej kapliczki. Drugi wóz wiezie zamiast ludzi wypalone krzyże, a u ich podnóża – Frasobliwy. Zdał dyplom z wyróżnieniem. Po latach fragment pierwszej kompo„Bł. ks. Jerzy Popiełuszko” zycji: postaci trzech ra– Krzysztof Brzuzan. dosnych tancerzy artysta powiększył i ustawił w ogromnym głazie. „Taniec życia” stanął przed Teatrem im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie. – Poznaliśmy się na egzaminie wstępnym do ASP. Była to miłość od pierwszego wejrzenia – wspomina Anna, która do Krakowa trafiła z Rzeszowa. – Na trzecim roku wzięliśmy ślub i dostaliśmy własny pokój w akademiku, co było wówczas absolutną nowością. zeszów nie był jej rodzinnym miastem. Rodzice pochodzili z Narola, w Tomaszowie Lubelskim przyszła na świat, później przenieśli się do Jarosławia, a w końcu do stolicy województwa. Nauczycielka plastyki przekonała rodziców, by skierować Annę do renomowanego liceum plastycznego w Jarosławiu. Jej wykładowca, prof. Stanisław Tobiasz, sugerował, aby wybrała glinkę ceramiczną jako materiał rzeźbiarski odpowiedni dla drobnej dziewczyny. Rzeźby lepiła ze znakomitej glinki szamotowej z fabryki w Szówsku. Zrealizowała wtedy też syntetyczną postać kobiety zbliżoną do naturalnej wielkości, która została wypalona i ustawiona

R

w plenerze. W Krakowie studiowała rzeźbę u prof. Jerzego Bandury, zaś rzeźbę ceramiczną pod kierunkiem prof. Ludwiki Szemiot-Bursy. Jako pracę dyplomową wykonała bajkową fontannę dla domu dziecka. – Fontanna podłączona została do instalacji wodnej. Obrona pracy rozbawiła komisję, bo zbyt mocno odkręcona woda oblała szacowne gremium. Ale dyplom obroniłam z wyróżnieniem – wspomina Anna. Zestaw prac Krzyśka i Anki był prezentowany w warszawskiej „Zachęcie” na wystawie najlepszych dyplomów 1980 r. i reprodukowany w renomowanym piśmie „Polska”. obyt młodego małżeństwa w Rzeszowie rozpoczął się od tymczasowego mieszkania u rodziców Anny. Teściowie szybko zaakceptowali i pokochali Krzysztofa – tym bardziej, że dochowali się jedynie trzech córek. Rok 1980 miał dla nich znaczenie przełomowe: Krzysztof wygrał konkurs na rekonstrukcję pomnika Adama Mickiewicza w Rzeszowie. Dziś uważa, iż nie miał zbyt wielkiego pola do popisu. – Każde powiatowe miasteczko miało swój pomnik Mickiewicza. Ten rzeszowski nie odbiegał od galicyjskiej przeciętnej. Problem polegał na zrobieniu dobrej kopii w stylu epoki – mówi. Biorąc pod uwagę poziom artystyczny socjalistycznych pomników, nie była to umiejętność zbyt często spotykana. Przyda mu się ona w jego późniejszych realizacjach. W nagrodę otrzymał przydział na pracownię. Znakomite wyczucie stylu pomogło Krzysztofowi w rekonstrukcji fasady Teatru im. Wandy Siemaszkowej. Fasada wykonana została w stylu eklektycznym: niderlandzkiego neorenesansu. Pomysł jej odtworzenia był kar-

P

„Szept” – Anna Hass-Brzuzan.

38

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

„Taniec życia” – Krzysztof Brzuzan.


PORTRET we dwoje kołomny: dla współczesnych architektów i rzeźbiarzy epoka XIX-wiecznego historyzmu jest równie obca jak architektura Inków. Gdyby nie talent i umiejętności rzeźbiarza, nowa fasada teatru mogłaby przypominać ozdoby z lukru na torcie. Dla teatru Krzysztof wykonał również popiersia Tadeusza Kantora, Jerzego Grotowskiego, Zdzisława Kozienia i Józefa Szajny. Dwa ostatnie wymagały szczególnych starań. W roli konsultanta wystąpiła żona zmarłego aktora, Monika Kozień. Pierwsze wrażenie było niedobre: „Jest bardzo podobny, ale on nigdy nie był taki smutny” – powiedziała. Po zmianach pani Monika przytuliła się do rzeźby, zaś w czasie odsłonięcia usłyszał od dawnych przyjaciół aktora: „Dziękujemy ci Krzysiu, znów możemy napić się ze Zdzisławem wódki!”. Z Szajną było więcej trudności, bo nie zgodził się na pozowanie. Zaakceptował tylko dłuższą rozmowę przy kawiarnianym stoliku. Po kilku piwach i pół litrze wódki rozeszli się w dobrym nastroju. Po odsłonięciu popiersia prof. Szajna nie krył satysfakcji. Przez ćwierć wieku artysta przekazywał młodzieży swe umiejętności. W rzeszowskim liceum plastycznym uczył najpierw metaloplastyki, a potem wiele lat snycerki (był autorem programu dydaktycznego). Przez dwa lata był wicedyrektorem i dyrektorem szkoły. W 2006 r. przeszedł na wcześniejszą emeryturę, aby zająć się wyłącznie pracą twórczą. Od początku pobytu w Rzeszowie bierze udział w życiu kulturalnym miasta. Był wielokrotnie nagradzany w konkursach „Malarstwo-Grafika-Rzeźba Roku”. Jest też twórcą wielu statuetek i tablic pamiątkowych. Jego prace są kupowane na aukcjach charytatywnych, a także nabywane przez prywatnych kolekcjonerów. Zajął się trudnym gatunkiem – rzeźbą religijną. Dla kilku kościołów wykonał postaci współczesnych świętych, w tym Jana Pawła II. Papież został uwieczniony w trzystukilkudziesięciu polskich pomnikach. Niestety, wiele z nich ma niewiele wspólnego ze sztuką. rzysztof wykonuje tę postać tak, jakby był to pierwszy pomnik Jana Pawła II: nadaje mu własny wyraz i sens. Papież przed kościołem w Zaczerniu siedzi zamyślony. U jego stóp przykucnęła młodziutka Łucja, która odłączyła od znajdującej się kilka metrów dalej grupy Objawienia Fatimskiego. To nie jest sędziwa zakonnica, z którą kontaktował się papież. Nie ma to znaczenia: scena rozgrywa się poza czasem ziemskim. Papieża przygniata waga przesłania, jakie za pośrednictwem Łucji przekazała światu Maria. Jan Paweł II w hallu szpitalnego Ośrodka Rehabilitacyjno-Edukacyjnego w Rzeszowie jest radosny: z podniesioną ręką wychodzi na spotkanie dzieci. Figura bł. Jerzego Popiełuszki przed rzeszowskim kościołem Księży Saletynów w dolnej części opasana jest sznurem i obciążona wielkimi kamieniami. Wygląda tak, jak wyciągnięte z wody ciało męczennika. Pogrążona w modlitwie twarz należy do innej – nieziemskiej rzeczywistości. Górna część korpusu wznosi się w kierunku nieba. Anna rozpoczęła pracę w „Polsrebrze”, wykonując projekty i prototypy małych form rzeźbiarskich oraz projekty naczyń. Na początku lat 90. ub.w. fabryka biżuterii została zlikwidowana. Anna w ramach zastępstwa zaczęła

K

uczyć historii sztuki w rzeszowskim liceum plastycznym, a później wylądowała na bezrobociu. Ten okres wspomina z przyjemnością: – Wróciłam do ceramiki. Gdy dzieci były w szkole, przesiadywałam w pracowni męża. Dzięki przychylności dyrektora korzystałam z porcelany elektrotechnicznej w instytucie doświadczalnym CEREL w Boguchwale. W końcu nadarzyła się okazja powrotu do liceum, gdzie zaczęła wykładać rzeźbę klasyczną. Poźniej została autorką programu, dzięki któremu powołano do życia nowy kierunek: ceramikę artystyczną (2010 r.). Dzięki funduszom unijnym szkoła kupiła piec do wypalania. Zainteresowanie wśród młodzieży jest duże. – Ceramika jest kierunkiem uniwersalnym. Rozwija pod względem rzeźbiarskim, malarskim, graficznym. Wszystkie te umiejętności zawierają się w tej jednej dziedzinie sztuki – mówi Anna, która ma szansę rozwoju swej twórczości. Bierze udział w plenerach rzeźbiarsko-ceramicznych w Nowym Wiśniczu, Lipniku, Cieszynie, Kole. – W pracy inspiruje mnie materiał: szamotowa masa ceramiczna oraz porcelana. Frapuje mnie możliwość używania ażuru i koloru. Poszukuję formy ukazującej urok dzieci, kobiet, zwierząt i kwiatów. Pragnę, aby moje prace wywoływały pozytywne uczucia: uśmiech i sympatię, aby cieszyły oko i ducha. Moje rzeźby są chętnie kupowane (w tym również na aukcjach charytatywnych), aczkolwiek pozbywam się ich niechętnie. Lubię jednak, gdy pójdą w „dobre ręce”, ponieważ każda praca jest unikatem. nna i Krzysztof chcieliby, aby ich prace cieszyły ludzi także w przestrzeni miasta. „Urwis Rzeszowski” autorstwa Krzysztofa dzięki sponsorowi zdobi skwer przed biurowcem Elektromontażu. Rzeźby zwierząt Anny są ozdobą sadzawki w parku osiedla Pułaskiego. Kameralna fontanna z żabą dekoruje deptak os. Staroniwska w Kielanówce. Obecnie Anna i Krzysztof przygotowują kolejne rzeźby dla Rzeszowa. ■

A

Więcej wywiadów i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl




BĄDŹMY szczerzy

Faul na siatkówce

Jarosław A. Szczepański

Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

Dobiegł końca finał mistrzostw świata w siatkówce. Po 40 latach polscy siatkarze ponownie sięgnęli po złoty medal w tej pięknej dyscyplinie. Tyle, że tym razem, jeśli ktoś chciał oglądać te mistrzostwa w telewizji, musiał za to zapłacić – transmisje z meczów były kodowane. Oczywiście zagorzali fani siatkówki zapewne wykupili do nich dostęp. Jednak zawsze jest tak, że udział w finałach mistrzostw świata – w jakiejkolwiek dyscyplinie – drużyny narodowej jest niezwykłą okazją spopularyzowania tej dyscypliny. A jeśli w dodatku drużyna narodowa odnosi wielki sukces, wygrywa mecz za meczem, osiąga ćwierćfinał, następnie półfinał, wygrywa go i walczy o złoto, to ten finał oglądają już miliony kibiców, którzy wcześniej daną dyscypliną nie interesowali się wcale albo z tzw. doskoku. Tak przecież było ze skokami narciarskimi na przykład. Wielu moich przyjaciół i znajomych, dowiadując się z serwisów informacyjnych o sukcesach siatkarzy, szukało transmisji po różnych kanałach telewizyjnych nie rozumiejąc, dlaczego nigdzie nie mogą ich znaleźć. Jedni rezygnowali, inni zaś szukali wyjaśnień tej dziwnej sytuacji w sieci. Niektórzy pomstowali na Polsat i właściciela tej stacji za kodowanie transmisji. Okazuje się, że właściciel Polsatu nie miał zamiaru kodować transmisji z mistrzostw. Był dogadany z władzami Orlenu w sprawie sponsorowania ich. Dotąd nie było w tej kwestii problemu. W końcu takiemu koncernowi opłaca się ponieść koszty transmitowania mistrzowskich zawodów – logo firmy stanowiłoby przecież tło każdego meczu, który można byłoby oglądać w każdym zakątku świata. Jednak grzechem ciężkim właściciela Polsatu okazała się być jego przyjaźń z... Grzegorzem Schetyną. Orlen jest strategiczną spółką Skarbu Państwa, a więc zależną od rządu, a jak od rządu, to też od premiera. Otóż media spoza tzw. głównego nurtu doniosły, że „dopieszczanie” przez nasz koncern naftowy Polsatu i jego właściciela okazało się nie do strawienia dla ówczesnego premiera Donalda Tuska. Po prostu nie mógł zdzierżyć, że spółka Skarbu Państwa, którego to państwa rządu on jest premierem, będzie sponsorowała firmę przyjaciela faceta, którego on nie znosi! Dał więc prezesowi Orlenu do zrozumienia, że jeśli nie wycofa się ze sponsorowania polsatowych transmisji z mistrzostw świata w siatkówce, któ-

42

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

rych gospodarzem jest – nawiasem mówiąc – Polska, to będzie miał kłopoty. Jakie to by były kłopoty w przypadku prezesa Orlenu, to niech Państwo sobie sami zgadną. Nie trzeba było długo czekać. Koncern naftowy Orlen wycofał się ze sponsoringu, a Polsat został „na lodzie”. Trzeba było zapłacić za prawo transmisji związkom piłki siatkowej – polskiemu i światowemu, no i transmitować bez sponsora. A to są gigantyczne koszty. Wątpię, żeby jakakolwiek telewizja udźwignęła taki prezent dla telewidzów, choćby nie wiem jak ich kochała. Żeby ratować twarz i finanse stacji, prezes Solorz zdecydował się na kodowanie transmisji, czyli przeniesienie przynajmniej części ich kosztów na kibiców. Na negocjacje z innymi potencjalnymi sponsorami było już po prostu za późno. Czy można mieć pretensje do prezesa Orlenu za wycofanie się? Pewnie można, ale z drugiej strony każdy wie, że dzisiaj pracy trzeba strzec jak źrenicy oka, a jeszcze takiej fuchy jak prezesowanie Orlenowi... Najkorzystniej ta sytuacja wpłynęła na kondycję właścicieli pubów i klubów, którzy dzięki zakupowi dostępu do transmisji mieli gwarantowaną frekwencję przy stolikach oraz obroty. Najwięcej straciła sama siatkówka jako dyscyplina sportowa, bo zmarnowano okazję jej popularyzacji, która w tym konkretnym przypadku zdarza się raz na 40 lat! I to wszystko dlatego, że dwóch panów pała do siebie niechęcią i zdarzyła się okazja jednemu z nich, żeby przyłożyć drugiemu, robiąc na złość jego kumplowi. Nic więc dziwnego, że gdy Donald Tusk pojawił się na meczu polskich siatkarzy z amerykańskimi, to został niemiłosiernie wygwizdany, mimo swego euroawansu. Na koniec nachodzi mnie refleksja, co by się stało, gdyby sprawcą opisanego wyżej skandalu (bo to był wielki skandal) był nie premier Donald Tusk, ale na przykład premier Leszek Miller, premier Waldemar Pawlak, czy premier Jarosław Kaczyński? Otóż nie mam wątpliwości, że media tzw. mainstreamowe (np. TVN, TVP, Gazeta Wyborcza) „grillowałyby” tych premierów codziennie przez całe mistrzostwa i jeszcze przez parę dni po ich zakończeniu. Ciekawe, czy nowa pani premier zaprosi złotych siatkarzy na spotkanie i czy ich przeprosi za faul poprzednika?! ■



POLSKA po angielsku

O wyższości płci męskiej nad żeńską Magdalena Zimny-Louis

Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.

Ostatnio w moim bliskim i dalszym otoczeniu przyszło na ten niepewny jutra świat kilkoro dzieci płci żeńskiej. W pierwszych tygodniach ciąży przyszłych mam, zanim badanie USG rozstrzygnęło kwestię posiadania lub braku siusiaka, przeplatały się w rozmowach wyświechtane stwierdzenia: Nieważne jaka płeć, ważne aby było zdrowe! Niechby ON zdrowiutki był, sukcesor, spadkobierca, nosiciel najcenniejszych genów, które u dziewczynki mogłyby się przecież zmarnować. Na dworze królewskim Windsorów, zanim jeszcze Kate i Will poczęli potomka wspólnym wysiłkiem, zostało oficjalnie postanowione przez 16 państw Commonwealthu, że od 2011 roku pierwsze dziecko urodzone monarchom bierze koronę. Nieważne, czy dziewczyna czy chłopak. 300 lat dziewczynki na dworze brytyjskim czekały na zmianę w prawie i się doczekały. Tyle tylko, że młodym urodził się jako pierwszy chłopak! Nie będę zawiedzionych mam pocieszać z osobna, hurtowo do wszystkich się zwracam, prezentując poniżej „plusy dodatnie” nieurodzenia dziecka płci męskiej (którą feministki zaczęły od jakiegoś czasu nazywać nijaką). Matko, jeśli nie urodził Ci się syn, będzie o jednego mniej: 1. Polityka partii rządzącej (ja panu nie przerywałem) lub opozycyjnej (spieprzaj dziadu) – tutaj wszyscy się ze mną zgodzą – hurra! 2. Pirata drogowego, gnającego setką przez miasto z komórką przy uchu i papierochem w ustach, straszącego staruszki na pasach, który trzeźwy czy nietrzeźwy, ryczy zza swojego kółka przez otwarte okno starego audi: Baba za kierownicą!!! Jak jedziesz idiotko?! 3. Bankiera (luksusowe samochody, garnitur na miarę, wszystko na żonę przepisane), który obróci pięniądzem emeryta, robotnika, rolnika, nauczyciela, w każdym razie uczciwego człowieka, odetnie sobie kupon, wypłaci dywidendę, zanim bank doprowadzi do ruiny i bez skruchy obwieści w telewizji, że dorobek życia ciułaczy właśnie przepadł. Potem wyjdzie za kaucją.

4. Męża i ojca, który pewnego dnia porzuci dwoje uroczych dzieci w wieku szkolnym i żonę nauczycielkę przyrody dla 26-letniej pani notariusz lub skromniej trochę, dla asystentki, która podobno przywraca mu poczucie męskości, władzę w lędźwiach oraz chęć do porannego wstawania prawą nogą. 5. Rachitycznego reżysera i scenarzysty filmowego, dręczącego swoimi dziełami w kinie, telewizji i na każdym innym ekranie. Dzieła te, za które zapłacił Instytut Sztuki Filmowej i prywatni sponsorzy, nie powinny były nigdy wyjść poza montażownię. „Nie dla bandytów maltretujących WIDZA”. 6. Prokuratora, który umorzy wszystkie sprawy, za które dostał w łapę. 7. Lekarza, który pokroi Ci bliskiego poza kolejnością na NFZ, jeśli dostanie w łapę. 8. Urzędnika ministerstwa, który załatwi nawet to, żeby kulę ziemską przenieść na taczkach w inne miejsce, jeśli dostanie w łapę. 9. Założyciela sekty. 10. Fanatyka religijnego w sutannie lub z kałachem w dłoni. 11. Kurdupla z kompleksami (przepraszam, w końcu ci się moja droga taki syn niskiego wzrostu nie urodził, nie ma się o co obrażać), który dorwawszy się do władzy będzie parł do wojny, zniszczenia, zagrabienia, zajęcia, przejęcia, rozszarpania na kawałki stworzonego przez chory łeb wroga. 12. Nauczyciela wuefu, który ma lepkie łapy i je przykleja do różnych części ciała uczniów oraz uczennic. 13. Prezesa. 14. Ojca dyrektora. 15. Kierowcy TIR-a, który w szoferce ma nie tylko nad głową dyndające frędzle oraz na masce figurkę gołej baby z plastiku, ale również blachę rejestracji, a na niej dumny napis „Dziabol”. 16. Piłkarza, reprezentanta, który nabłyszczy włosy, poślubi piosenkarkę, wystąpi w Dzień Dobry, ale nigdy, przenigdy nie strzeli gola, kiedy cała Polska patrzy i czeka! ■

Więcej felietonów Magdaleny Zimny-Louis na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Żyj i daj żyć innym

Krzysztof Martens

brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

Sytuacja chrześcijan na Bliskim Wschodzie, w Azji, jest trudna i skomplikowana. W nowo powstałym państwie islamskim ISIS wręcz dramatyczna. Chrześcijanie w Chinach, Indiach doświadczają przemocy, ograniczane są ich prawa i wywierana jest presja zmierzająca do nawrócenia „niewiernych” na jedynie słuszną religię obowiązującą w zamieszkiwanych przez nich krajach. Fundamentaliści islamscy rozumują w kategoriach: „kto nie z nami, ten jest przeciwko nam”. Chrześcijanin za odmowę przejścia na islam płaci często swoim życiem. W ukochanym przeze mnie Libanie, po piętnastu latach wojny domowej (1974–89), szyici, sunnici, chrześcijanie, ateiści doskonale rozumieją znaczenie powiedzenia „żyj i daj żyć innym”. W ich modlitwach, debatach – często ta fraza się pojawia, ale od czasu zakończenia wojny domowej minęło już 25 lat i nowe pokolenia nie pamiętają, ile ofiar kosztują spory religijne. W Polsce od pewnego czasu obserwuję wzrost aktywności katolików, do których sam należę. Profesor Chazan, dyrektor Szpitala im. Św. Rodziny w Warszawie, powołując się na konflikt sumienia, odmówił wykonania aborcji u kobiety, która miała diagnozę, że dziecko z powodu licznych wad głowy, twarzy i mózgu umrze zaraz po narodzeniu. Lekarz nie wskazał kobiecie innego szpitala, w którym mogłaby wykonać zabieg, ale zaoferował opiekę podczas ciąży, porodu. To był typowo arabski gest – będziesz podejmować decyzję zgodną z moim światopoglądem, nie masz prawa wyboru, nawet jeżeli jest to zgodne z prawem. Pojawił się projekt klauzuli sumienia dla nauczycieli – daje im prawo nauczania tego, w co wierzą. Co z jakością nauczania i prawem państwa do decydowania o podstawie programowej? „Golgota Picnic” to sztuka miernego dramatopisarza Rodrigo Garcii. W spektaklu poruszane są tematy

46

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

natury ludzkiej oraz dekonstrukcji osoby Jezusa Chrystusa. Środowiska katolickie protestowały przeciwko wymowie tej sztuki i udało im się zablokować jej wystawienie. O to chodziło autorowi – nudna i męcząca sztuka zyskała medialny rozgłos. Rozumiem protesty i chęć prezentowania swoich poglądów, ale nie powinniśmy pozbawiać tych, którzy mają ochotę, możliwości oglądanie kontrowersyjnego dramatu. Powstał projekt ustawy, w którym prowadzenie edukacji seksualnej jest zagrożone więzieniem do lat dwóch. Według autorów tego pomysłu, nadmiar wiedzy jest zagrożeniem dla rozwoju młodego człowieka. Czy to znaczy, że jak ja uznam za właściwe zapoznać moje wnuki z meandrami ich seksualności, to pójdę do więzienia? Na całym świecie wygrywa pokusa poskramiania mniejszości za pomocą przymusu. Oczywiście, stosowane środki są drastycznie inne. W niektórych krajach dominuje karabin maszynowy, materiały wybuchowe. W innych w użyciu jest maczeta. W Polsce obowiązuje swobodna interpretacja praw boskich i przenoszenie tej radosnej twórczości przy pomocy parlamentu do praw obowiązujących w państwie. Elementem, który łączy radykałów na całym świecie, jest sposób myślenia. We własnych oczach posiadają zdecydowaną przewagę moralną nad całą resztą obywateli. Są depozytariuszami jedynej i niepodlegającej dyskusji – PRAWDY. Są bardzo umotywowani i nie ulega wątpliwości, że są gotowi do poświęceń. Głęboko wierzą w swojego BOGA i mają poczucie misji, którą ON im powierzył. Chcą ukształtować „niewiernych” na obraz i podobieństwo własne. Dręczą ich różne kompleksy, są przerażeni postępem technologicznym i marzą o powrocie dawnych czasów. Co z frazą „ żyj i daj żyć innym”. Te słowa pojawiają się w modlitwach mniejszości, a punkt widzenia zależy od miejsca zamieszkania. ■



TOŻSAMOŚĆ kulturowa Amir Or.

Na pograniczu kultur i narodów... „pochodzimy z wielu miejsc”

„Preteksty Kulturalne. Dziedzictwo Żydowskie”, jakie w tym roku we wrześniu odbyły się w Rzeszowie w Muzeum Okręgowym, były jedną z najciekawszych w Polsce imprez w ramach Europejskich Dni Dziedzictwa 2014. To właśnie do Rzeszowa, jako pierwszego miasta w Polsce, które po raz pierwszy odwiedził, przyjechał Amir Or, jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów z Izraela, potomek polskich Żydów, którzy w latach 30. XX wieku wyemigrowali z Radomska. Okazało się, że dwa dni z bardzo dobrą poezją i świetną muzyką w wykonaniu znakomitej skrzypaczki Anny Gutowskiej oraz Beaty Czerneckiej z Piwnicy pod Baranami, potrafią ściągnąć tłumy rzeszowian.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

„P

reteksty Kulturalne. Dziedzictwo Żydowskie”, to pomysł Krystyny Lenkowskiej, rzeszowskiej poetki, anglistki, organizatorki spotkań „Preteksty Literackie” oraz Muzeum Okręgowego w Rzeszowie i jego dyrektora, Bogdana Kaczmara. Niewykluczone, że „Preteksty Kulturalne” na stałe wejdą do kalendarza rzeszowskich imprez, a w kolejnych latach koncentrowałyby się na dziedzictwie polskim, żydowskim, ukraińskim, w ogóle na dziedzictwie, czyli na tym, z czego Podkarpacie, jako miejsce na pograniczu kultur, języków i narodów, wyrosło i co jest jego najważniejszym dziedzictwem. W tym roku największym wydarzeniem „Pretekstów Kulturalnych. Dziedzictwo Żydowskie” było spotkanie z Amirem Orem, poetą z Izraela. – Czuję, że Polska jest

48

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

moją utraconą ojczyzną, ale i cmentarzyskiem przodków. Jest jak Matka i Niszczycielka, budzi strach, a jednocześnie sympatię i ciekawość – mówił Amir Or w Rzeszowie, w pierwszym mieście, jakie zobaczył po raz pierwszy przybywając do Polski, skąd jego dziadkowie wyemigrowali w latach 30. XX wieku. On sam urodził się w Tel Awiwie w roku 1956 i jest potomkiem słynnej dynastii rabinów, Elimelecha z Leżajska i Rashiego, a w jego rodzinie rabinów doliczyć się można kilkunastu. – Bardzo długo zwlekałem z przyjazdem do Polski. Tu sięgają moje korzenie, ale ja nie czułem się z Polską związany. Dziadkowie, mimo że znali języki, mówili tylko po hebrajsku, moja babka dzień przybycia z Polski do Izraela świętowała jako swoje urodziny – opowiadał Amir Or.


TOŻSAMOŚĆ kulturowa

Od lewej: prof. Beata Tarnowska, Amir Or, Krystyna Lenkowska.

– Postanowiłem, że moje spotkanie z Polską musi się odbyć za pośrednictwem języka i tak się stało. Poezja sprowadziła mnie do Polski. potkanie z Amirem Orem w Muzeum Okręgowym było tym ciekawszy, że można było usłyszeć wiele jego wierszy czytanych w oryginale, po hebrajsku, przez samego Amira. Można powiedzieć w języku dla artysty niezwykłym, bo bardzo metaforycznym. Hebrajski przez prawie 2 tys. lat był językiem w uśpieniu. W tym języku czytano Torę, ale nie mówiono. Dziś język hebrajski jest językiem urzędowym Izraela, a jego wyjątkowość polega na tym, że gdyby zmartwychwstał biblijny król Salomon, bez problemu porozumiałby się ze współczesnymi izraelskimi chłopcami kopiącymi piłkę. Dla porównania, słownik angielski ma 30 razy więcej słownictwa niż język hebrajski. To sprawia, że język angielski jest wybitnie precyzyjny, a hebrajski wybitnie wieloznaczny. mir Or studiował filozofię i religię porównawczą na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Publikował eseje na temat poezji, klasyki i studiów religijnych, do dziś uczy kreatywnego pisania w uczelniach w Izraelu, Europie, USA i Japonii. Jest autorem 11 tomów poezji w języku hebrajskim oraz jednego tomu prozy poetyckiej. Wiersze Ora, w tłumaczeniu na ponad 40 języków, ukazały się w licznych antologiach, pismach literackich, oraz w 18 tomach w Europie i Ameryce (m.in. w Anglii, Irlandii, Holandii, Hiszpanii, Serbii, Macedonii, Francji, Rumunii, Turcji, Polsce, we Włoszech i na Kubie). W Polsce jego wiersze możemy czytać dzięki tłumaczeniom prof. Beaty Tarnowskiej z Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie, która na język polski przełożyła również dwie jego książki „Twarze” i „Wiersz”. W trakcie spotkania z Amirem Orem nie mogło zabraknąć nawiązań do jego kilkuletniego pobytu w komunie w Indiach, gdzie m.in. medytował, uprawiał jogę, i o wpływ hinduizmu na jego twórczość. Było też o poezji erotycznej

S

A

Beata Czernecka z muzykami: Kamilą Owsianików i Michałem Półtorakiem.

i bliższych związkach ze sztuką Zen, czy może jednak Tantrą. Amir Or żartobliwie rozwiał wątpliwości. – Jest mi blisko do Zen i do Tantry – mówił. – Zen to coś czystego, niewinnego, sterylnego, a Tantra to coś więcej niż tylko pozycje miłosne. Tantra to droga doświadczenia i poznania. Przede wszystkim można było jednak usłyszeć wiersze Ora: „Język mówi”, „Epitafium”, „Kidusz”, „Kot” czy „Piwo”. Ten ostatni to próba skonfrontowania własnych lęków związanych z zagładą Żydów i wlanych niejako do kufla piwa. W wierszu następuje próba oswojenia demonów przeszłości w dość nietypowy sposób, bo w przywołaniu wspomnień esesmana, który opisuje obozowe życie jako chwile swojskie i miłe. – Próbowałem zrozumieć tego człowieka w kategoriach bardzo ludzkich, chciałem zrozumieć, jak on funkcjonował w obozie jako człowiek, bo tak przecież było – tłumaczył Amir Or. Ale czy do końca można oswoić lęki z przeszłości?! W domu Ora o Holokauście nie rozmawiało się nigdy. la Amira Ora Rzeszów był pierwszym przystankiem w podróży po Polsce. Po Muzeum Okręgowym było jeszcze Żydowskie Muzeum Galicja w Krakowie oraz Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie. Same „Preteksty Kulturalne”, choć na poezji skupione najbardziej, to jednak nie bez innych ważnych wydarzeń. Bardzo ciekawy okazał się wykład performatywny „Muzyka w Auschwitz” Agnieszki Kłos, zajmującej się historią KL Auschwitz – Birkenau, orkiestry kobiecej, pamięcią i postpamięcią, a znakomitym akcentem, a właściwie wydarzeniem wieczoru stała się muzyka żydowska w wykonaniu Anny Gutowskiej. Koniec „Pretekstów Kulturalnych” wyznaczyła noc poetów „Poeci w Grandzie”, na której wystąpili m.in.: Amir Or, Jan Tulik, Jan Belcik, Krystyna Lenkowska, siostra Dawida Ryll, Dariusz Pado, Staszek Dłuski, Marek Pękala, Janusz Pasterski, Katarzyna Bolec, Magdalena Pocałuń-Dydycz, a wiersze Diti Ronen zinterpretowały Aneta Adamska i Krystyna Lenkowska. ■

D

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

49


TEATR

Jerzy Gurawski.

„Źródła pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”.

Krok dalej!

We wrześniu w Rzeszowie już po raz czwarty odbył się festiwal teatralny „Źródła pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”. Wydarzenie niezwykłe, bo przez cztery lata udało się już stworzyć „przestrzeń spotkania”, w której znakomici artyści i teoretycy teatru odnajdują nowe wartości i treści w tym, co związane z teatrem Tadeusza Kantora, Jerzego Grotowskiego i Józefa Szajny, trzech wielkich twórców teatralnych z Podkarpacia. Nie zabrakło też znakomitych przedstawień teatrów z Polski, a co cieszy najbardziej, z bardzo dobrymi premierami pokazały się teatry, które festiwal zorganizowały: Teatr Maska i Przedmieście.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

N

ajwiększym wydarzeniem tegorocznego festiwalu była wystawa nigdy i nigdzie dotąd nie pokazywanych rysunków Jerzego Gurawskiego „In memoriam Tadeuszowi Kantorowi – Jerzy Gurawski. Rysunki architekta z Teatru Laboratorium”. W miejscu niezwykłym, bo na plebanii w Wielopolu Skrzyńskim, gdzie wychował się Tadeusz Kantor, i z magicznym człowiekiem, Jerzym Gurawskim, który przypomniał magiczny Kraków lat 50. XX wieku, gdzie poznał Tadeusza Kantora, gdzie zachwycił się jego teatrem i skąd wyruszył do Opola, by na wiele lat być twórcą przestrzeni… Teatru Laboratorium Jerzego Grotowskiego. Paradoks? Raczej docieranie do źródeł, z czego festiwal już zasłynął. Wyjątkowość wystawy, której kustoszem jest Agnieszka Kołodziej, polega na tym, że Gurawski związany był z Teatrem Grotowskiego, ale uwiecznił pracę Kantora. Jego rysunki i szkice poświęcone są przestrzeni Krakowa oraz twórczości artysty z Wielopola Skrzyńskiego. Prowadzą nas z krakowskiego Rynku i ulicy Grodzkiej do teatru Cricot 2. W czterech pracach zawarł też bardzo osobi-

50

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

stą refleksję nad ewolucją artystyczną idei Tadeusza Kantora. Wybrał „Mątwę”, wystawioną w 1956 roku, zdefiniował przestrzeń „Kurki Wodnej” z 1967 r., „Umarłej klasy” wystawionej w 1975 r., a ostatni jego rysunek poświęcony jest spektaklowi „Wielopole, Wielopole”, zagranemu przez Cricot 2 w rodzinnej parafii Kantora w Wielopolu Skrzyńskim w 1983 roku. Jerzy Gurawski z okazji rzeszowskiego festiwalu wszystkie te prace po raz pierwszy pokazał, przypominał też o pierwszym spotkaniu z Kantorem i fascynacji jego teatrem. – Kraków w latach 50. XX wieku to był czas, który już nigdy się nie zdarzy – mówił Gurawski (w tamtym czasie student architektury na Politechnice Krakowskiej). – Nie było telewizji, smartfonów i innych „gówien”, był tylko teatr i rozmawiało się o teatrze. To był magiczny świat, w którym rozwój teatru biegł w różnych kierunkach. Był Teatr 38 prowadzony przez Waldemara Krygiera, Teatr Rapsodyczny (ten sam, w którym występował Karol Wojtyła), była Piwnica pod Baranami, w końcu był tajemniczy, ubrany w czarną pelerynę i kapelusz Tadeusz Kantor i jego Cricot 2.


TEATR tąd nieznanych o Tadeuszu Kantorze, Jerzym Grotowskim i Józefie Szajnie. A jak mówi Aneta Adamska, dyrektor artystyczna festiwalu, właśnie „przestrzeń spotkania” jest najważniejsza w trakcie kolejnych edycji festiwalu. I nie tyle chodzi o wskrzeszanie pamięci, co o dawanie nowych impulsów przy jednoczesnym zakorzenieniu w przeszłości Grotowskiego, Szajny i Kantora, trzech wielkich twórców teatru wywodzących się z Podkarpacia. „Ja jestem Kasia z Heilbronnu” Teatru Przedmieście. Tegoroczną edycję festiwalu można też chyba uznać za najbardziej „kantorowską”. Oprócz wystawy rysunków Gurawskiego, była tym magicznym Krakowie, w Jaszczurach, również wystawa „Pomiędzy obrazem a…” Romana Siwutuż po obronie pracy magisterskiej, Jerzy laka, przez 20 lat członka teatru Cricot 2 Tadeusza Kantora. W trakcie festiwalu zobaczyliśmy również cztery spekGurawski poznał Jerzego Grotowskiego i tak zaczęła się jego wielka teatralna przygoda z Teatrem takle. „Ja jestem Kasia z Heilbronnu” Teatru Przedmieście, 13 Rzędów w Opolu, a potem Teatrem Laboratorium we autorskie przedstawienie Anety Adamskiej oparte na wątkach autobiograficznych, gdzie widzowie zaproszeni do Wrocławiu. – Kantor czy Grotowski? Obaj byli geniuszami teatru. dziecinnego pokoju są świadkami rzeczy dramatycznych, Nie potrafię odpowiedzieć, który fascynował mnie bar- nostalgicznych, ale i groteskowych. To opowieść o człodziej. Z Grotowskim przez wiele lat byłem związany, ale wieku uwięzionym w konwenansie obyczajów i przyzwyto nie była łatwa współpraca. Grotowski bywał bezwzględ- czajeń; było więc strasznie i śmiesznie. To w końcu opony. Kantor, wspaniały malarz, właściwie performer, zawsze wieść o miłości, która skonfrontowana z oczekiwaniami rodzinnymi i społecznymi może być wystawiona na ciężką mnie zachwycał – stwierdził Jerzy Gurawski. Przy okazji wystawy prac Gurawskiego, o trudnych próbę, bo czyż nie warto być egoistą, zwłaszcza w miłości, relacjach między Tadeuszem Kantorem i Jerzym Grotow- a może jednak nie należy?! idzowie obejrzeli też najnowszy spektakl skim, nazbyt często upraszczanych, mówił prof. ZbigPawła Passini, znanego reżysera teatralneniew Osiński, teatrolog, wykładowca Uniwersytetu Wargo, dyrektora neTTheatre, który do Rzeszoszawskiego, najwybitniejszy znawca twórczej drogi Jerzego Grotowskiego, który od początku festiwalu jest wa przyjechał z „Kryjówką”, spektaklem opowiadającym stałym gościem „Źródła Pamięci. Kantor – Grotowski – o Irenie Solskiej, polskiej aktorce, która ratowała żydow– Szajna”. Sam tytuł jego wykładu był niezwykle wy- skie dziewczęta w czasie II wojny światowej. Był spekmowny „O relacji T. Kantora i J. Grotowskiego. Krok takl „Król Kier znowu na wylocie” Studium Teatralnego dalej”. Niby wszyscy wiedzieli, że obaj panowie się nie na podstawie książki Hanny Krall, a festiwal zakończyła znosili, ale relacje ludzkie to rzecz niezwykle subtelna premiera Teatru Maska „Białe małżeństwo” Tadeusza Różewicza w reżyserii Olega Żiugżda. Rzeszowscy aktorzy i tak też było w tym przypadku. iekawym fragmentem życiorysu u obu twór- pokazali bardzo piękne wizualnie przedstawienie, będące ców jest ich powrót do miejsc dzieciństwa adaptacją tekstu z 1973 roku, ujętego w formę młodopolw czasie przełomów artystycznych. W 1983 skiego pastiszu rozliczającego się ze stereotypami polskiej roku w kościele w Wielopolu Skrzyńskim Tadeusz Kan- obyczajowości i kultury, z zakłamaniem erotycznym w żytor wystawił „Wielopole, Wielopole”. W 1980 roku Je- ciu i literaturze. Bardzo dobra gra aktorska całego zespołu, rzy Grotowski powrócił z amerykańskimi filmowcami do świetna scenografia i niezwykle piękne lalki. ■ Nienadówki, gdzie nakręcił film dokumentalny „Nienadówka 1980”. – Kantor interesował się twórczością Gro„Białe małżeństwo” Teatru Maska. towskiego, która go niepokoiła i fascynowała. Grotowski też nie krył, że fascynował go Kantor – tłumaczył prof. Osiński. Grotowski otwarcie przyznał, że „Umarła klasa” Kantora jest wspaniała, a on wspaniałym twórcą. A Kantor? W rozmowie z włoskim krytykiem teatralnym tak stwierdził: „Nie lubię Grotowskiego, ale posiadł ideę teatru. Kto poza nim? Nie wiem”. Dzięki takim spotkaniom od czterech lat ciągle dowiadujemy się rzeczy nowych, do-

W

W

C

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

51


Tadeusz Śnieżek.

Kamienny świat Tadeusza Śnieżka Tadeusz Śnieżek z Jasienicy Rosielnej zaczął rzeźbić późno, bo dopiero w wieku 65 lat. Sztuka wtargnęła w jego życie niespodziewanie. Było to objawienie świata istniejącego tylko w jego wyobraźni. Ta wyobraźnia ujawniła talent najwyższej miary.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak Przyszły artysta posiadał sześciohektarowe gospodarstwo; na ziemi V klasy uprawiał z miernym powodzeniem żyto, owies, jęczmień i pszenicę. Miał do wychowania sześcioro dzieci, a ponieważ dochody z rolnictwa były mizerne, zatrudnił się jako palacz c.o. w Gminnym Ośrodku Kultury. Często przychodził na wystawy prac plastyków – amatorów, których dyrektor GOK-u Jan Winiarski zebrał ponad trzydziestu. „A może byś coś wyrzeźbił?” – spytał kiedyś dyrektor. „Za stary jestem” – odpowiedział. W roku 2000 Tadeusz Śnieżek przeszedł zawał serca. Gospodarstwo przekazał synowi, sam zaś – aby nie siedzieć bezczynnie – zainteresował się własnym kamieniołomem w Woli Komborskiej. Zalegają tam pokłady twardego piaskowca, który uzyskał później atesty kamienia budowlanego i rzeźbiarskiego. Niewytłumaczalny dar – Nie wiem, skąd wzięło się moje rzeźbienie – mówi artysta. – Wydaje się jakby przyszło do mnie samo – nagle, w niewytłumaczalny sposób. W kamieniołomie znalazłem niewielki prostopadłościan piaskowca i wyrzeźbiłem w nim głowę. A później popiersia Jana Pawła II i biskupa Józefa Sebastiana Pelczara oraz posągi świętych: Jadwigi i Jana z Dukli. Były to coraz większe figury: od 1,20 do 1,80 m. Te pierwsze prace pełen entuzjazmu dyrektor Winiarski zabrał

52

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

na wystawę wbrew oporom Tadeusza Śnieżka. Ekspozycja w GOK-u zmobilizowała go do dalszej pracy. ostać Onufrego Zagłoby stworzył na podstawie literackiego opisu wziętego z kart „Trylogii” Henryka Sienkiewicza. Nie sugerował się ekranizacjami. Dziś rzeźba znajduje się przed wjazdem do hotelowej restauracji pod Niskiem. Rzeźbę św. Mikołaja oparł na ilustracji, a postać Matki Bożej Fatimskiej – wziął z religijnego obrazka. Były one potrzebne jedynie do odtworzenia szczegółów ubioru i zewnętrznego podobieństwa. Dużo ważniejsza stała się jednak wyobraźnia rzeźbiarza: – Przed rozpoczęciem pracy muszę w surowym bloku kamienia zobaczyć gotową postać. Nie robię żadnych szkiców przygotowawczych, ani modeli z gliny. Rzeźba nie może być kopią obrazka. To musi być moja własna praca – podkreśla Tadeusz Śnieżek. Patrząc na blok piaskowca, artysta ożywia w swej wyobraźni martwy kamień. Tworzy własną wizję postaci. Później przychodzi czas na sprawy czysto techniczne – jak rozplanować układ figury tak, aby surowca nie zabrakło. Np. nad głową rzeźby pozostawia kilkucentymetrowy zapas kamienia, aby kształt czaszki nie był zbyt płaski. Zasadą jest, iż postać ma być wykonana z jednej bryły. Kamienny blok musi mieć takie wymiary, by starczyło materiału także na jej wzniesione w górę ręce. Czasem w jednej bryle rzeźbi dwie pełnoplastyczne postacie.

P


RZEŹBA Tadeusz Śnieżek jest niecierpliwy

Droga Krzyżowa w MBL w Sanoku.

Nie może doczekać chwili, gdy wytwór jego wyobraźni stanie się rzeczywistością. Rzeźbiąc, zapomina o bożym świecie. Nie robi przerw na posiłki. Nie ciąży mu półtorakilowy młotek, którym posługuje się na co dzień. Nie dłuży mu się szesnastogodzinny dzień pracy. W nocy ból w rękach nie pozwala mu zasnąć. Budząc się, wyobraża sobie, jak martwa bryła kamienia przemienia się w ludzką postać i jak ta postać wkracza w świat żywych ludzi. Nie pamięta już wtedy początkowych, najżmudniejszych, najbardziej niewdzięcznych robót: wykrawania w kamieniołomie bloku z piaskowca. W skale wywiercić należy głębokie gniazda, które wykładane są stalową blachą. Następnie w gniazda wbija ogromne kliny wykonane z kawałka szyny kolejowej. W kliny uderza pięciokilowym młotem. Wszystkie prace przy wydobyciu i obróbce kamienia wykonuje ręcznie, dokładnie w taki sam sposób jak przed stuleciem. – Kiedyś próbowałem obrobić bryłę kamienia za pomocą udaru. Maszyna nie zdała egzaminu. Z powodu wstrząsów struktura piaskowca uległa naruszeniu. Wygładzona dłutem powierzchnia rzeźbionej twarzy zaczęła się łuszczyć. Odpadały z niej kawałeczki kamienia. Na policzku rzeźbionej postaci wystąpiły nierówności przypominające wysypkę po przebytej ospie – wspomina Tadeusz Śnieżek. rtysta nie ma w domu albumów z reprodukcjami dzieł sztuki. Nie ma czasu, by w telewizji oglądać filmy o artystach i ich dziełach. Z rzeźbiarzy zna tylko twórczość Antoniego Rząsy. Nie spotkał go osobiście. Zwiedzał jego galerię w Zakopanem. Marcin Rząsa, syn i opiekun placówki, kupił do zbiorów kilka prac Tadeusza Śnieżka. Rzeźbiarz z Jasienicy – tak jak wielu twórców przed nim – sam odkrył własny świat sztuki. A może raczej stworzył go na nowo dla siebie i dla innych. Wypracował własne środki wyrazu. Rzeźby Śnieżka – nawet te mniejszych rozmiarów – mają charakter monumentalny. Wysmukłe postacie stoją nieruchomo jak posągi zdobiące fasady romańskich katedr. Takie jest moje pierwsze wrażenie. Przy bliższej obserwacji widać, iż zastygły one w bezruchu, lecz z ich twarzy nie znikł wyraz gwałtownego uczucia. Takiego jak pokorna modlitwa Bernardetty i Hiacynty w grupie przedstawiającej objawienie fatimskie. Pastuszek Franciszek z rozłożonymi rękami zastygł zaskoczony niewytłumaczalnym zjawiskiem. Modlą się nawet klęczące owce. Na dzieci patrzy Madonna, pełna wewnętrznego spokoju, z łagodnie przechyloną głową. Grupa fatimska stoi w ogrodzie artysty. Wśród posągów zasadzono leśną paproć, która przydaje grupie rzeźb atmosferę bajkowej tajemniczości. ►

A

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

53


Objawienie fatimskie.

W

tym samym ogrodzie umieścił olbrzymią statuę Jana Pawła II. Zmontowana z dwóch bloków kamienia, waży pięć ton. Papież wyciąga rękę w geście błogosławieństwa. W drugiej będzie trzymał metalowy krzyż. Ma smutny wyraz twarzy. „Papież nie miał w życiu zbyt wielu powodów do radości” – wyjaśnia Tadeusz Śnieżek, który większość monumentów Jana Pawła II uważa za nieporozumienie. – Widziałem taki pomnik w Krakowie. Papież ma twarz podobną do twarzy Leszka Millera! Dlatego wyrzeźbiłem uczciwy wizerunek Ojca Świętego. Na razie nikt nie chce go kupić – mówi. Jedną z najnowszych jest potężna figura muskularnego św. Krzysztofa, przenoszącego przez rzekę delikatne, kruche Dzieciątko. Rzeźba stanie na płaskim postumencie z piaskowca, który zanurzony będzie w sadzawce. W wodnej tafli ma odbijać się postać świętego. Opus magnum Tadeusza Śnieżka

D

ziełem życia artysty jest monumentalny cykl Drogi Krzyżowej złożony z 43 postaci o wysokości od 1,30 do 2 metrów. Nad każdą z nich pracował trzy tygodnie. Nawet tak rozbudowane przedstawienia, jak Chrystus na krzyżu czy Pieta, wyrzeźbił z jednej bryły. Nikt z otoczenia nie wierzył, iż wykona ten wielki projekt. – Nie dasz rady – mówili. A jednak skończył i cały ogród zaludnił się postaciami z Pasji. Pracował nad nią trzy i pół roku w latach 2008-2012. Planował Drogę Krzyżową przekazać swojej parafii. Później powstał projekt ustawienia jej w sanockim parku. Oba okazały się nierealne, bo kto pilnowałby rzeźb na otwartym terenie? Wtedy Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, zakupił cykl do skansenu, gdzie mało było dotąd przykładów rzeźby monumentalnej. Pasja stoi w sek-

54

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

torze łemkowskim. Każda z figur osadzona została dla bezpieczeństwa na betonowym postumencie. – Droga Krzyżowa została poświęcona 27 marca 2013 r. Była to uroczystość ekumeniczna, w której brał udział ksiądz rzymskokatolicki oraz pop. Cykl Tadeusza Śnieżka podziwiają teraz turyści z wszystkich niemal krajów Europy (najwięcej jest Niemców i Francuzów) oraz ze Stanów Zjednoczonych, Japonii i Chin – mówi dyrektor J. Ginalski. tym monumentalnym cyklem kontrastują kameralne figurki zwierząt. Najwspanialsze są drapieżniki. Lwy, które pilnują wejścia do domu, wyglądają jakby wzięte z bestiarium romańskich świątyń. Głowa lwa na balustradzie schodów przypomina gargulce z gotyckich katedr. Takie są moje własne skojarzenia, gdyż artysta nie czerpie inspiracji z historii sztuki. Są jeszcze nieruchome sowy z oczami w kształcie gwiazdy, stojące w zadumie wąsate koty, wiewiórki i prześmieszne ślimaki – niektóre w okrągłych czapeczkach zamiast rogów. Nie obejrzymy już żab, które artysta sprzedał – wraz z krokodylem – turyście z Francji.

Z


RZEŹBA – św. Jan z Dukli. Ogromnym pomnikiem Jana Pawła II ani masywną chrzcielnicą ze sceną chrztu Chrystusa w Jordanie nikt dotąd się nie zainteresował. adeusz Śnieżek bierze udział w konkursach sztuki ludowej, jak np. Biennale Rzeźby Nieprofesjonalnej im. Antoniego Rząsy organizowane przez Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie (stąd wizyta w Zakopanem w galerii Rząsy), „Współczesna karpacka rzeźba ludowa w kamieniu” pokazywana w Miasteczku Galicyjskim w Nowym Sączu, konkurs dla twórców ludowych Podkarpacia (Fundacja im. Stefanii Woytowicz w Jaśle). Liczba przeglądów plastycznych nie jest długa. Lubi te pokazy, bo – jak twierdzi – może porównać swoje prace z twórczością innych. Uważam talent Śnieżka za nieporównywalny z żadnym innym. Dlatego wolałbym jego stałe ekspozycje indywidualne, takie jak ta unikatowa w sanockim skansenie. Bo w sztuce nie ma demokracji i talenty nie są rozdzielane „po równo”. Pojął tę prawdę w lot pewien profesor krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, który tak podsumował twórczość Tadeusza Śnieżka: – Gdyby tak umieli rzeźbić niektórzy moi uczniowie po pięciu latach studiów! Zakończenie tego szkicu nie jest optymistyczne. Na pytanie o plany artysta odpowiedział: – Żadnej większej rzeźby nie planuję. Nie mam dla kogo pracować. Czy naprawdę nie ma dla kogo? ■

T

Bez „cepeliowskiej” stylizacji Rzeźby Tadeusza Śnieżka są autentyczne, gdyż artysta pojmuje kulturę ludową tak, jak funkcjonowała ona jeszcze w okresie międzywojennym – bez „cepeliowskiej” stylizacji, która przeobraziła się w manierę. Rzeźbiarz przypomniał, iż sztuka ludowa była kiedyś niemal wyłącznie sztuką religijną. (Figura Zagłoby jest tu wyjątkiem, który potwierdza regułę). Postaci wzięte z życia wsi, sceny rodzajowe i obrzędowe – takie i podobne tematy narodziły się dopiero po wojnie, na zamówienie państwowego mecenasa, który „opiekował się” artystami w sposób bezwzględny. Wyznaczał im – podobnie jak państwowym fabrykom – miesięczną normę wyrobów do wykonania. Twórcy ludowi zaczęli swe rękodzieło upraszczać i banalizować po to, by dało się je produkować niemal taśmowo. Twórczość Śnieżka rozwinęła się później – w ciągu ostatnich piętnastu lat. Artysta nie ma swojego mecenasa. Zamówienia otrzymuje rzadko. Lista miejsc, w których możemy obejrzeć jego prace, jest krótka. W Woli Jasienickiej, w miejscowym kościele parafialnym, znajduje się szopka z kamiennymi figurami (jest tam11 postaci, każda o wysokości 80 cm), na górze Połom stoi św. Piotr, zaś w Połomi – figura św. Mikołaja, w Zboiskach k. Dukli kapliczka z Frasobliwym, w Iwli

Figura Jana Pawła II.


Victor Czura. Rys. Arkadiusz Maniuk.

MUZYKA

Satyrblues Nie znam drugiej tak perfekcyjnie organizowanej i prowadzonej imprezy muzycznej w Polsce (i chyba w ogóle na świecie), jak tarnobrzeski Satyrblues. Jego pomysłodawcą i głównym animatorem jest Victor Czura.

Tekst Elżbieta Lewicka

D

om rodzinny Victora znajduje się na przedmieściach Jarosławia. Tam też chodził do podstawówki i szkoły muzycznej I stopnia, a później do słynnego Liceum Sztuk Plastycznych. Od dziecka garnął się do muzyki. W domu stał okazały fortepian koncertowy firmy Steinway & Sons, ale ostatecznie Victor uczył się grać na akordeonie, który jako nastolatek zmienił na harmonijkę ustną. Pierwszą harmonijkę kupił w systemie „bloczko-

56

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

wym”. Obowiązujące w PRL-u kartki na żywność wymienił z kolegą na harmonijkę produkcji polskiej. To był kiepski instrument, marzenie o lepszym spełniło się dzięki jedynej w Polsce, warszawskiej Centrali Instrumentów Muzycznych, gdzie Victor kupił piękną harmonijkę słynnej marki Hohner. Przez kilka lat jeździł wraz z kolegami do Radymna, gdzie z jego inicjatywy powstał zespół Free Section Blues & Company, do którego wciągnął też młodszego


MUZYKA brata grającego na perkusji. Zespół istniał długo, do pierwszych lat studenckich, a grywali w nim m.in. tacy muzycy jak dzisiejszy gitarzysta grupy Bajm – Adam Drath. uż w szkole podstawowej Victor uwielbiał rysować na ławkach, listewkach, zeszytach, marginesach – wszędzie, gdzie się dało. Zauważył to nauczyciel plastyki, który zasugerował wybór szkoły średniej – oczywiście słynne jarosławskie Liceum Sztuk Plastycznych. W tej szkole nie brakowało ludzi kreatywnych – w trudnych latach 80. ubiegłego wieku artystycznej młodzieży nie brakowało pomysłów na oryginalny wygląd: jeden z uczniów założył na koncert rockowy „biżuterię” na łańcuchu w postaci zdjętej ze słupa tabliczki z napisem „Wysokie napięcie”. ictor Czura od zawsze był człowiekiem solidnym i systematycznym. Zapewne te cechy docenił w nim jeden z profesorów jarosławskiego liceum, świetny rysownik Henryk Cebula, który pojawił się w życiu Victora, kiedy ten był w ostatniej klasie liceum. Domeną Victora była grafika, więc H. Cebula zabierał go na wernisaże i konkursy. On też przedstawił Victora dyrektorowi Muzeum Karykatury – Erykowi Lipińskiemu, jak również poznał ze słynnymi, starszymi kolegami po fachu. Za sprawą Henryka prace młodego Victora brały udział w niejednej prestiżowej wystawie w Polsce i za granicą. 1986 r. to był intensywny rok wyjazdów. H. Cebula wybierał rysunki satyryczne Victora i publikował w krajowej prasie. Po maturze Victor studiował kierunek artystyczny na lubelskim UMCS, ale głowę miał naładowaną ideami, planami artystycznymi – także muzycznymi. Koledzy z Jarosławia i Radymna marzyli o dobrych instrumentach. Wspólnie podjęli decyzję o emigracji. Znaleźli się w Hamburgu, później w duńskim „Alcatraz” – prawdopodobnie tym samym obozie, w którym wiele lat później kręcono film „300 mil do nieba”. Spotkane tam towarzystwo przerosło Victora i wrócił do Polski, by dokończyć studia.

J

OCHRONA KULTURY ORYGINALNEJ W 2000 roku powstało stowarzyszenie Ochrona Kultury Oryginalnej (OKO), które od początku było alternatywą dla organizowanych przez kilka lat w Tarnobrzegu Zlotów Motocykli Ciężkich i Zabytkowych. Victor projektował i wykonywał zaproszenia, gazetki, organizował koncerty. Ale tarnobrzeski Automobilklub przestał ►

Dudley Taft. Rys. Dariusz Łabędzki.

V

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

57


MUZYKA funkcjonować, a OKO zgromadziło ludzi chcących organizować ambitne projekty kulturalne. Tak powstał Satyr Blues Night. Po pierwszym telefonie z pytaniem o adres domniemanej agencji towarzyskiej zmieniono nazwę na do dziś istniejącą: Satyrblues. o były pionierskie czasy: sprawdzanie, czy nie istnieje gdzieś w Polsce i na świecie projekt o podobnych założeniach, autoryzacja Muzeum Karykatury, zatwierdzenie nazwy itp. Victor Czura zrobił prosty rachunek: Tarnobrzeg z przyległościami to około 50- tysięczne miasto, łatwo więc będzie zapełnić publicznością salę Domu Kultury. Pomylił się, przyszło 50 osób. Kolejny rok był pod każdym względem lepszy, pozyskano dotację od polsko-szwajcarskiej Komisji Środków Złotowych. Tu pojawiły się zawiłe i niejasne przepisy związane z dysponowaniem środków przeznaczonych na sfinansowanie na przykład satyrbluesowych folderów, które od początku istnienia imprezy stanowią wydawnictwa pod każdym względem na najwyższym poziomie. Jedną z głównych idei Satyrbluesa jest produkcja wydawnictw audio-wideo dokumentujących występy zapraszanych do Tarnobrzega artystów. Wśród polskich wykonawców znaleźli się m.in. Wojciech Pilichowski Band, czy Boogie Boys. Jeśli chodzi o gwiazdy z zagranicy – na Satyrblues zapraszani są wykonawcy, którzy nigdy wcześniej nie koncertowali w Polsce. A przyjeżdżali tu wybitni muzycy: Hiram Bullock, Abi Wallenstein, Slidin’ Slim, Claude Hay czy Joe Colombo. Z gitarzystą Hiramem Bullockiem przyjechał do Tarnobrzega w 2003 r. basista Steve Logan (obaj czarnoskórzy Amerykanie). Steve tak pokochał Polskę, że zamieszkał w Krakowie. Obaj artyści już niestety nie żyją, ale istnieją nagrania ich doskonałych koncertów z Tarnobrzega. Festiwal przez lata „wychował” sobie publiczność. Co roku na jeden sobotni wieczór przychodzą na Satyrblues nie tylko tarnobrzeżanie. Zjawiają się fani bluesa i tej imprezy z całej Polski. laczego Satyrblues? Domeną Victora Czury był i jest rysunek satyryczny. Postanowił więc połączyć tę dziedzinę z bluesem. Początkowo występowali jazzmani i bluesmani, ale odbiór muzyki jazzowej w Tarnobrzegu był niezadowalający, więc jazz zastąpiono występami najlepszych polskich kabaretów. I tak od lat trwa ustalony porządek: Satyrblues otwiera wystawa karykatury i rysunku satyrycznego, po której występuje kabaret i odbywają się koncerty bluesowe. Od II edycji imprezy swoje rysunki satyryczne prezentowali mistrzowie kreski, m.in. tarnobrzeżanin Andrzej Mleczko, Edward Lutczyn, Julian Bogdanowicz, Grzegorz Szumowski, Zbigniew Jujka, Sławek Łuczyński, Dariusz Pietrzak, Henryk Sawka, Darek Łabędzki – autor największej liczby okładek do satyrbluesowych folderów, i oczywiście Henryk Cebula. Ale to nie wszystko!

T

D

DETALE TWORZĄ CAŁOŚĆ Victor i Ewa Czurowie z pomocą niewielu przyjaciół przez wiele miesięcy pracują na kolejnymi edycjami festiwalu. Fenomen Satyrbluesa polega nie tylko na konse-

58

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

kwentnie realizowanej idei programowej. To także dbanie o najdrobniejsze szczegóły budujące markę tej niezwykłej imprezy. Imienne zaproszenia kaligrafuje osobiście Victor Czura. Przyzwyczajono już gości do stołów suto zastawionych swojskim i zawsze tak samo dobrze smakującym jadłem. Nie brakuje też deserów, sezonowych owoców i kwiatowych dekoracji stołów, ponieważ Czurowie uważają, że skoro publiczność decyduje się na spędzenie festiwalowego popołudnia i wieczoru, to nie powinno jej niczego brakować – także przekąsek. Można kupić płyty i książki o tematyce muzycznej, spotkać się z ich twórcami. Kto chce wysłać kartkę pocztową z Satyrbluesa, naklei na nią okolicznościowy znaczek z karykaturą ulubionego artysty. A po przekąszeniu tradycyjnej „krówki” papierki zabiera się do domu na pamiątkę – bo oczywiście są kolejnym, festiwalowym gadżetem. W trakcie trwania występów obecny na wszystkich edycjach festiwalu Henryk Cebula wykonuje karykatury artystów lub publiczności. Obdarowuje nimi później zaskoczonych takim prezentem adresatów. Wszystkie koncerty osobiście prowadzi Ojciec Dyrektor Victor, a piękna Ewa obdarowuje kolejnych wykonawców naręczami kwiatów. tym roku Satyrblues świętował 15. urodziny. Na tę okoliczność wydano płytę winylową – pięknie brzmiące cudo zawiera 8 indeksów z fragmentami występów zagranicznych gości festiwalu. Znajdujemy tu bardzo różne odmiany 12-taktowego, muzycznego fenomenu, jakim niewątpliwie jest blues. Tej płyty – podobnie jak wszystkich poprzednich – nie można kupić nawet w najlepszym sklepie muzycznym. Jedynym sposobem zdobycia takich wydawnictw jest uczestnictwo w Satyrbluesie.

W

NIEPOPRAWNI ALTRUIŚCI Organizatorzy Satyrbluesa cały swój wolny czas poświęcają temu projektowi i działają właściwie non-profit. Pytam: jaki to ma sens? Victor Czura: – Mamy satysfakcję, że dzięki naszemu wydawnictwu płytowemu, Slidin’ Slim został wybrany najlepszym muzykiem bluesowym w Szwecji, Claude’a Hay’a okrzyknięto najlepszym showmanem i wokalistą w Australii, podobnie stało się z innymi artystami koncertującymi na Satyrbluesie – właśnie przez pryzmat naszych wydawnictw płytowych, które popularyzują nasz festiwal na całym świecie, czego dowodem jest nawet chiński odnośnik w internetowej wyszukiwarce. A festiwalowymi katalogami dysponują później rysownicy mający u nas wystawy. Bardzo dbamy o dobrą atmosferę na Satyrbluesie. To zauważają wszyscy wykonawcy. Ostatnio perkusista Rocco Lombardi przysłał mi swoją najnowszą płytę, na której umieścił kompozycję pt. „Tarnobrzeg”. I to jest zapłata za nasz trud. Przede wszystkim chodzi nam o popularyzowanie tych niszowych dziedzin sztuki, jakimi są rysunek satyryczny i muzyka bluesowa. To jest nasz główny cel. ■



RAY WILSON

Filharmonia Podkarpacka, 6 listopada, godz. 19.30

R

ay Wilson to szkocki wokalista rockowy mieszkający w Poznaniu, gdzie znalazł swoją miłość – tancerkę Małgorzatę Mielech. Światową sławę zyskał jako frontman legendarnej grupy Genesis w latach 1996-98. Uczestniczył w nagraniu jednej, ale za to znaczącej w dorobku brytyjskiej supergrupy płyty „Calling All Stations” (1997). Jest twórcą projektu Genesis Classic, w ramach którego z własnym zespołem wykonuje największe przeboje Genesis, łącząc w aranżacjach ich rockowe wersje z elementami muzyki klasycznej w wykonaniu kwartetu smyczkowego z „Berlin Symphony Ensemble”. W Filharmonii Podkarpackiej zabrzmią m.in. „Another Day In Paradise”, „Mama”, „Calling All Stations”, „I Can’t Dance” czy „Congo”. Bilety: 80, 90, 100 zł (do 5 listopada) oraz 90, 100 i 110 zł (w dniu koncertu) – Ticketpro.pl oraz salony Empik, Media Markt, Saturn i kasy Filharmonii Podkarpackiej.

6. PODKARPACKI

KALEJDOSKOP PODRÓŻNICZY Rzeszów, WDK, 21-23 listopada

P

onad 20 godzin opowieści i filmów z całego świata, tyleż samo prelegentów i gości oraz wiele innych atrakcji. W dniach 21-23 listopada br. do Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie zjadą podróżnicy, odkrywcy i eksploratorzy na kolejny, trzydniowy festiwal podróżniczy. W tym roku program imprezy jest wzbogacony o tematyczne warsztaty podróżnicze, projekcje filmowe i koncert muzyki świata oraz wystawę zdjęć i liczne konkursy dla publiczności. 6. edycję PKP tradycyjnie rozpoczną bezpłatne prelekcje dla młodzieży podkarpackich szkół w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, współorganizowane przez Instytut Badań nad Cywilizacjami. Piątkowe pokazy wieczorne oraz kolejne dwa dni festiwalowe odbędą się już w Wojewódzkim Domu Kultury. Nie zabraknie spotkań z wybitnymi himalaistami, kajakarzami, podróżnikami rowerowymi czy wykorzystującymi w swoich wojażach samochody. Zagoszczą także dziennikarze i reporterzy, opowiadając o trudnej pracy w różnych zakątkach świata. Pojawią się także inne ważne tematy związane z wolontariatem w podróży, akcjami charytatywnymi mającymi za cel pomoc ludziom w innych częściach świata, osiągnięciami sportowymi, które niekoniecznie trafiają na pierwsze strony gazet czy TV. Szczegółowe informacje będą w najbliższym czasie publikowane na: www.kalejdoskoppodrozniczy.pl, www.facebook.com/KalejdoskopPodrozniczy

PUBLISHED UP. DESIGN FROM POLAND Muzeum Regionalne w Stalowej Woli Do 11 listopada 2014

W

ystawa jest kontynuacją projektu Unpolished (www.unpolished.pl), którego liczne odsłony z powodzeniem prezentowane były w ciągu ostatnich trzech lat w Azji oraz na największych europejskich festiwalach poświęconych dizajnowi. Wystawa Unpolished skupiała się na postawach projektowych pokolenia, które dorastało w dobie przemian politycznych i transformacji gospodarczej. Młodzi projektanci postanowili samodzielnie projektować, produkować i promować swoje produkty. Pięć lat później ci sami projektanci i ich młodzi koledzy z powodzeniem współpracują już z przemysłem, wdrażając do produkcji lub profesjonalnie wytwarzając we własnym zakresie wzory, które dowodzą nie tylko umiejętności projektowych, lecz także znajomości technologii, współpracy w zespołach i rozpoznania rynku. Oglądając wystawę można się przekonać, że polscy projektanci wciąż myślą prosto, mają poczucie humoru, nadal doceniają naturalne materiały, flirtują z rzemiosłem i tradycją. ■

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Moje Ulubione Polsko-ukraińsko-amerykański zespół Dagadana nagrał w tym roku wyjątkową płytę „List do Ciebie”. Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, Jak napisał Michał Rusinek: „Wiersze Janusza Różekrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. wicza czekały 70 lat na muzykę zespołu Dagadana, by zalśnić nowym blaskiem i tym sposobem przypokątków kuli ziemskiej. Brzmienie grupy Dagadana można pomnieć o ich niesłusznie zapomnianym Autorze”. To płyta do uważnego słuchania i poznawania poezji J. Ró- równać do kolorowej i bardzo delikatnej materii utkanej z folżewicza, starszego brata Tadeusza i Stanisława Różewiczów. kowo-jazzowych nitek wzmocnionych elektroniczną kanwą. 10 wierszy J. Różewicza zostało „zaopatrzonych” w muzy- Wszystko to jest kolorowe, niby znajome, ale jednak zaskakukę, która niesie słowa – jakże pięknie, bez patosu i cienia tra- jące w detalach i niuansach muzycznych. Wokalistka i pianistgizmu. Bo też i wiersze J. Różewicza nie zwiastują nadejścia ka jazzowa Dana Vynnytska z Ukrainy śpiewa z charakterydramatu ich twórcy (Różewicz zginął rozstrzelany w 1944 r.). stycznym, wschodnim akcentem i jazzowym wibratem, Daga Kiedy Tadeusz Różewicz dowiedział się o projekcie Dagada- Gregorowicz – kiedy jest ku temu sposobność – pięknie swinny, poprosił członków zespołu o listowny kontakt. Pisali dłu- guje. Obie panie poznały się kilka lat temu na warsztatach jazzowych, preferują więc podobną estetykę muzyczną. Polecam go – aż dwa miesiące. T. Różewicz, zachwycony pomysłem na płytę, dał muzy- szczególnie indeksy 2, 4, 7 i 8, najlepiej jednak słuchać całekom błogosławieństwo na jej produkcję. „List do Ciebie” zo- go „Listu do Ciebie”, bo to projekt, który zyskuje z każdym stał przetłumaczony na j. ukraiński i angielski. Dzięki temu po- kolejnych odtworzeniem. Słowiańska melodyjność, jej melanezję J. Różewicza pozna cały świat, ponieważ Dagadana to chy- cholijny charakter, połączony z jazzowymi harmoniami i noba jedyny (a na pewno jeden z bardzo niewielu) polski zespół, woczesnymi bitami jest doskonałym nośnikiem i kluczem do który koncertuje i współpracuje z muzykami z najdalszych za- odkrycia nieznanej poezji Janusza Różewicza.

Izba Pamięci poświęcona prof. Franciszkowi Chrapkiewiczowi

P

od koniec września w Muzeum Samorządowym Ziemi Strzyżowkiej otwarto Izbę Pamięci poświęconą profesorowi Franciszkowi Chrapkiewiczowi-Chapeville, genialnemu biochemikowi, urodzonemu 90 lat temu w Godowej k. Strzyżowa. Stała ekspozycja mieści się w dwóch salach, w których zgromadzono wiele cennych fotografii i dokumentów. Wśród nich m.in. listy, kopie dokumentów z IPN-u, historyczny komputer prof. Chrapkiewicza, jego medale i odznaczenia. Znajdują się tu profesorskie togi, a także tabliczka z drzwi profesora w Instytucie Jacques Monod, którym Franciszek Chrapkiewicz przez 15 lat kierował. Nad wejściem widnieje wymowny cytat z profesora: “…bo do sukcesu trzeba dążyć ze wszystkich sił…”. Podczas otwarcia Izby w poniedziałek, 29 września, można było usłyszeć piosenkę napisaną przez Aleksandra Berkowicza na cześć profesora i o profesorze; odbyła się promocja powieści biograficznej „Pomruk” napisanej przez Jerzego Fąfarę, zaprezentowano również film „Franek, czyli Le professeur Francois Chapeville”. Zarówno film, jak i piosenkę można oglądać i słuchać w Izbie Pamięci. Izba Pamięci poświęcona prof. Franciszkowi Chrapkiewiczowi. Muzeum Samorządowe Ziemi Strzyżowskiej im. Zygmunta Leśniaka, II piętro. Czynna od wtorku do niedzieli, w godz. 10-16.


Filharmonia Podkarpacka

Październik AB 10 X 2014, Piątek, godz. 19.00 UROCZYSTA INAUGURACJA 60. JUBILEUSZOWEGO SEZONU KONCERTOWEGO Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Marek Pijarowski – dyrygent, Paweł Kowalski – fortepian W programie: A. Szałowski – Uwertura, M. Ravel – Koncert fortepianowy G-dur, S. Rachmaninow – Tańce symfoniczne op. 45 16 X 2014, Czwartek, godz. 19.00 FIL-KAMERALIA Recital: Ewa Bukojemska – fortepian, W programie: F. Chopin

AB 17 X 2014, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Gabriel Chmura – dyrygent, Olga Pasiecznik – sopran W programie: A. Berg – Siedem wczesnych pieśni, G. Mahler – IV Symfonia G-dur

Olga Stępień – skrzypce W programie: W. A. Mozart – Uwertura do opery „Czarodziejski flet” KV 620, H. Wieniawski – II Koncert skrzypcowy d-moll op. 22, E. Elgar – Preludium symfoniczne „Polonia” op. 76, R. Wagner – Uwertura „Polonia”

29 X 2014, środa, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Chór Kantorei Sankt Barbara Zbigniew Graca – dyrygent, Wiesław Delimat – przygotowanie chóru Anna Wierzbicka – sopran, Katarzyna Krzyżanowska – mezzosopran, Tomasz Krzysica – tenor, Andrzej Klimczak – bas. W programie: T. Albinoni – Adagio g-moll, W.A. Mozart – Requiem d-moll KV 626

19 XI 2014, środa, godz. 19.00 FIL-KAMERALIA Recital fortepianowy Joanny Brzęć-Stachurskiej W programie: C. Debussy

Listopad AB 14 X 2014, piątek godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Michał Klauza – dyrygent,

22 XI 2014, sobota, godz. 17.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Chór Opery i Filharmonii Podlaskiej Krzysztof Penderecki – dyrygent, Violetta Bielecka – przygotowanie chóru W programie: Hymn do Św. Adalberta, Hymn do Św. Daniłła, K. Penderecki – II Symfonia „Wigilijna” 24 XI 2014, poniedziałek, godz. 19.00 Monodram „Mój Molier” Andrzeja Seweryna

53. RZESZOWSKIE SPOTKANIA TEATRALNE – FESTIWAL NOWEGO TEATRU W tym roku RST będą w zupełnie nowej odsłonie. Od 15 do 21 listopada prezentowane będą sztuki promujące te działania artystyczne, które poszerzają granice dramatu i teatru. A wszystko m.in. poprzez ekspansję nowych mediów i postępującą wirtualizację świata. Projekcje i kamery wideo to już niemal stałe elementy współczesnego teatru, obsługujące rozmaite warianty „gry w rzeczywistość”. Nowe media podpowiadają też odmienne niż dotąd strategie narracyjne, modyfikują myślenie twórców o przestrzeni i czasie teatralnego zdarzenia oraz definiują na nowych zasadach relację między sceną a widownią. Dyrektorem programowym listopadowych spotkań teatralnych jest Joanna Puzyna-Chojka, teatrolog, krytyk teatralny, nauczyciel akademicki, animator kultury. Była m.in. dyrektorem programowym Festiwalu Polskich Sztuk Współczesnych R@Port w Gdyni w 2009 r. i współtworzyła projekt Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej. Obecnie jest członkiem redakcji ogólnopolskiego portalu teatralny.pl i pracuje jako adiunkt w Katedrze Kultury i Sztuki na Uniwersytecie Gdańskim. Program tegorocznej edycji RST – Festiwalu Nowego Teatru koncentruje się z jednej strony na spektaklach wykorzystujących multimedia w konstruowaniu rzeczywistości scenicznej, z drugiej na wszelkiego typu formach scenicznych tworzonych na styku teatru, performansu, instalacji, koncertu, filmu. Ważnym nurtem uwidocznionym w repertuarze będzie nowy dokumentalizm.

Spektakle konkursowe: 15 LISTOPADA godz. 17.00 – Komuna// Warszawa, „Paradise Now? Re//mix Living Theatre”, reż. Zbiorowa, godz. 19.00 – Teatr im. Siemaszkowej w Rzeszowie, „Stara kobieta wysiaduje” Tadeusza Różewicza, reż. Jakub Falkowski (premiera).

17 LISTOPADA godz. 18.00 – Komuna//Warszawa, PRZYSZŁOŚĆ EUROPY: „Future Heroes/ Bohaterowie przyszłości”, reż. Markus Öhrn, godz. 20.00 – Teatr im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, „W samo południe”, reż. Wojtek Ziemilski.

16 LISTOPADA godz. 17.00 – Komuna//Warszawa, Centrum Kultury Zamek w Poznaniu MY, MIESZCZANIE: „Teren badań: Jeżycjada”, reż. Weronika Szczawińska godz. 19.00 – Teatr Nowy w Poznaniu, „Dziady” Adama Mickiewicza, reż. Radosław Rychcik.

18 LISTOPADA godz. 19.00 – Centrala/Agencja Artystyczna GAP, „Chopin bez fortepianu”, reż. Michał Zadara. 19 LISTOPADA godz. 19.00 – Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, „Umwuka”, wg „Dziś narysujemy śmierć” Wojciecha Tochmana, reż. Jan Naturski. 20 LISTOPADA godz. 19.00 – Teatr Współczesny w Szczecinie, „Utwór o Matce i Ojczyźnie” Bożeny Keff, reż. Marcin Liber. 21 LISTOPADA godz. 18.00 – Narodowy Stary Teatr w Krakowie, „Akropolis” wg Stanisława Wyspiańskiego, reż. Łukasz Twarkowski.



Edurne Pasaban.

Edurne Pasaban,

pierwsza dama światowego himalaizmu:

„Nie ma łatwych

ośmiotysięczników” – Wspinanie na wysokie góry nie zmienia życia. W tym sensie, że pewnych wartości nabywamy w procesie wychowania, w rodzinie, i o ile są one trwałe, są w nas. Oczywiście, minęło sporo czasu, odkąd zaczęłam się wspinać, i wiążą się z tym pewne doświadczenia. Bez wątpienia jednym z nich jest to, że w chwili obecnej bardziej cenię sobie w życiu drobne sprawy, które zdarzają się np. w domu, a na które kiedyś zwracałam mniejszą uwagę – podkreśla Edurne Pasaban, baskijska himalaistka, pierwsza kobieta w historii, która zdobyła Koronę Himalajów i Karakorum, czyli wszystkie 14 ośmiotysięczników.

Tekst i fotografie Jaromir Kwiatkowski

P

ierwsza dama światowego himalaizmu była gościem specjalnym 10. Spotkań z Filmem Górskim, które odbyły się we wrześniu w Zakopanem. Edurne Pasaban, sympatyczna, uśmiechnięta, kontaktowa i… niesamowicie zgrabna 41-latka, podczas spotkania z bardzo licznym gronem fanów wspinania opowiadała o swojej drodze w góry wysokie i o wyprawach na ośmiotysięczniki. Poszła na kurs wspinaczkowy, BO… PODOBAŁ SIĘ JEJ PROWADZĄCY Kraj Basków jest nietypowy: najwyższy szczyt ma niewiele ponad 1500 m n.p.m., a mimo to wywodzi się stamtąd wielu znakomitych wspinaczy. Na pytanie z sali, jak to było możliwe, Edurne odpowiedziała po prostu: – Nie wiem. Również nietypowa była droga Baskijki na himalajski top. Rodzice nie są wspinaczami, ale turystycznie zabierali małą Edurne w góry. Jako 14-latka zapisała się z koleżankami na kurs wspinaczkowy, bo… podobał im się przystojny prowadzący. Kiedy okazało się, że nie jest nimi zainteresowany, koleżanki zrezygnowały z kursu. Edurne została, a później zapisała się do klubu wysokogórskiego. Jako nastolatka wspinała się w Alpach, zdobyła m.in. Mont Blanc i bardzo trudny Matterhorn. Gdy skończyła 18 lat, weszła na Chimborazo w Ekwadorze, szczyt o wysokości ponad 6 tys. m.

64

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

W 1998 r. pojechała z przyjaciółmi po raz pierwszy w Himalaje, na Dhaulagiri. Dlaczego porwali się na ośmiotysięcznik? Po pierwsze dlatego, że – jak podkreśla Edurne – kto zakosztuje wyższych gór, nie przestaje marzyć o Himalajach. Poza tym, zadecydowało… baskijskie zamiłowanie do konkurencji. W sąsiedniej miejscowości mieszkał wspinacz, który był już na ośmiotysięczniku, więc Tolosa, 18-tysięczne miasteczko, skąd pochodzi Edurne, nie mogło być gorsze. Ale nie mieli funduszy na wyprawę. – Ludzie w miasteczku bardzo chcieli nam pomóc – opowiadała Edurne w Zakopanem. – Otworzyliśmy bar, który znajdował się przy miejscu publicznych tańców i miał zarobić na wyprawę. Wyprodukowaliśmy również na tę wyprawę koszulki, które sprzedawaliśmy. Mieszkańcy Tolosy byli bardzo solidarni – chodzili do baru, wydawali pieniądze, kupowali koszulki i zebraliśmy wystarczająco dużo pieniędzy, by wyprawa mogła się odbyć. A dlaczego z 14 szczytów wybrali właśnie Dhaulagiri? Zadecydowały względy patriotyczne: był to pierwszy ośmiotysięcznik zdobyty przez baskijskich wspinaczy (w 1979 r.). Wyprawa, jak przyznała himalaistka, była trochę szalona, bo nikt z jej członków nie miał doświadczenia w górach wysokich. Stąd nic dziwnego, że nie udało się wejść na szczyt. – W bazie spotkaliśmy ekipę włoską, z którą się zaprzyjaźniliśmy. Z jednym facetem z tej ekipy zaprzyjaźniłam się nawet bardziej niż z innymi – wspominała Edurne. Ów „facet” to był Silvio


HIMALAIZM Mondinelli, który później, w 2007 r., skompletował Koronę Himalajów i Karakorum. Edurne i Silvio zakochali się w sobie. Była to dla Baskijki silna motywacja do wspinania: jechała na kolejne wyprawy, bo chciała znów być z Silviem. Jednak związek z Włochem okazał się miłością bez przyszłości: po zakończeniu każdej wyprawy Silvio wracał do żony. Tak było przez trzy lata, aż do czasu, gdy urodziło mu się kolejne dziecko i już nie pojechał na kolejną wyprawę. W 1999 i 2000 r. Edurne nie udało się wejść na Everest. Na „górę gór” weszła za trzecią próbą, w 2001 r. Był to jej pierwszy ośmiotysięcznik. Zapytana, od którego szczytu – jako „najłatwiejszego” – zacząć wspinanie na ośmiotysięczniki, wymieniła Cho Oyu i Gaszerbrum II. Ale jednocześnie przestrzegła: – Nie ma łatwych ośmiotysięczników. Jak góry wygrały Z FABRYCZKĄ OJCA W międzyczasie ukończyła – zgodnie z rodzinną tradycją – studia inżynierskie i zaczęła pracę w niewielkiej fabryczce swojego ojca. – Kiedy pierwszy raz poprosiłam o dwa miesiące urlopu, żeby pojechać na wyprawę, powiedział: „no dobrze, jedź”. Za drugim razem zareagował tak samo, ale już za trzecim stwierdził: „słuchaj, musisz podjąć decyzję, co chcesz robić, bo tak się dalej nie da” – opowiadała Edurne. Po udanej wyprawie na Everest w 2001 r. zdecydowała się opuścić firmę ojca. – Oczywiście, zaraz zaczął się martwić, z czego będę żyła. Rodzina miała dom w górach, w którym urządziliśmy niewielki hotel i restaurację. Była to praca, przy której mogłam mieć więcej czasu na wspinanie. Jest to do dziś źródło mojego utrzymania. Jeszcze co do wpływu ojca na życie Edurne: himalaistka stwierdziła w Zakopanem, że ma on bardzo zdecydowany charakter i że przez całe młodzieńcze życie była pod ogromną presją rodziców, zwłaszcza ojca. – Do tego stopnia – wspominała – że kiedy już byłam dorosła i miałam kupić samochód, to pytałam ojca. Tak naprawdę góry i wspinanie to był mój pierwszy własny wybór, kiedy to ja podjęłam decyzję, nie pytając nikogo o zdanie. W następnych latach „rozwiązał się worek” z ośmiotysięcznikami: 2002 – Makalu i Cho Oyu, 2003 – Lhotse oraz Gaszerbrum I i II (trzy w jednym roku!). W 2004 r. Edurne wzięła udział w wyprawie na K2, którą współorganizowała i współfinansowała hiszpańska telewizja. Uczestniczył w niej cały garnitur najwybitniejszych hiszpańskich himalaistów. Grono było na tyle zacne, że Edurne w pewnym momencie zaczęła zastanawiać się, czy to nie za wysokie progi… Ale przedstawiciele telewizji utwierdzali ją w decyzji wyjazdu. Jak się okazało, skutecznie. Wyszła na szczyt, ale wróciła do bazy z odmrożeniami. Z perspektywy czasu uważa wyprawę na K2 za najtrudniejszą w górach wysokich. Kiedy wróciła do zdrowia, w 2005 r. wyszła na Nanga Parbat. Ale po tej wyprawie zaczęła mieć wątpliwości co do obranej drogi życiowej. – Miałam 31 lat, większość

moich przyjaciół założyła rodziny, koleżanki miały dzieci. Zaczęłam się zastanawiać, czy wspinanie się w Himalajach jest tym, czego chcę naprawdę – tłumaczyła w Zakopanem. Depresja – najtrudniejszy OŚMIOTYSIĘCZNIK Cena tych rozterek była wysoka. W kolejnym roku nie tylko nie zdobyła żadnego ośmiotysięcznika, ale zachorowała na depresję, długo leczyła się w szpitalu. – Mogę powiedzieć, że rok 2006 był najtrudniejszym „ośmiotysięcznikiem” w moim życiu – stwierdziła Baskijka. Trudne chwile pomogła jej przetrwać rodzina i przyjaciele. A dziś Edurne powtarza, że są oni najlepszą rzeczą, która może spotkać człowieka. Po wyprawie na Broad Peak w 2007 r. po raz pierwszy pomyślała o Koronie Himalajów i Karakorum. Rok później, podczas wyprawy na Dhaulagiri, poznała znakomitą polską himalaistkę, Kingę Baranowską. – Jak wiecie, Kinga jest piękną kobietą – mówiła Edurne o siedzącej w pierwszym rzędzie zakopiańskiego kina „Sokół” Polce. – Do tej pory byłam jedyną kobietą w naszym dość męskim teamie. Kinga wprowadziła nieco zamieszania, a ja już nie byłam sama. W 2009 r. powodzeniem zakończyła się bardzo trudna wyprawa na Kanczendzongę, górę dla Polaków tragiczną – na niej w 1992 r. zaginęła Wanda Rutkiewicz. Edurne przyznała, że wraz ze wspinaczkowym partnerem za mało wtedy pili płynów. Po zdobyciu szczytu zdecydowali, że nie będą gotować wody, skoro w bazie czekają już na nich piwo i coca cola. – Następnego ranka zaczęliśmy schodzić – opowiadała Edurne. – Po 100 metrach kompletnie opuściły mnie siły z powodu odwodnienia, nie mogłam ruszyć się z miejsca. Ciało nie nadążało za jasnym i klarownym myśleniem. No i znowu muszę powtórzyć, że najlepszą rzeczą, jaka może się człowiekowi w życiu zdarzyć, są przyjaciele. Nie pozwolili mi tam zostać, tylko na wysokości ok. 7400 m n.p.m. zdeponowali wszystkie swoje ładunki i znieśli mnie do bazy. Ta droga zajmuje zazwyczaj ok. 8 godzin. W tym przypadku trwało to dwa dni. Korona Himalajów i Karakorum: SPÓR O PIERWSZEŃSTWO Edurne skompletowała wszystkie 14 ośmiotysięczników w 2010 r. Ostatnie dwa – Annapurnę i Sziszapangmę – zdobyła w odstępie miesiąca! Wydawało się jednak, że wyścig o miano pierwszej kobiety – zdobywczyni Korony Himalajów i Karakorum, przegrała z Oh-Eun Sun. Jednak w wyniku dziennikarskiego śledztwa zakwestionowano wejście Koreanki w 2009 r. na Kanczendzongę i odebrano jej tytuł pierwszej kobiety z Koroną. Trafił on do Edurne, a Koreanka od tego czasu nie stanęła na żadnym ośmiotysięczniku. – Gdyby ktoś zapytał mnie w tym feralnym 2006 roku, czy jestem zadowolona ze swojego życia, pewnie odpowiedziałabym, że nie. A dzisiaj, po zdobyciu tych 14 ośmiotysięczników, po wyborze tej drogi mogę śmiało powiedzieć: tak, jestem szczęśliwa, to był dobry wybór, to była moja droga – podsumowała Edurne. ►

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

65


HIMALAIZM Nie konkurujemy, JESTEŚMY PRZYJACIÓŁKAMI Wśród głosów z sali znalazło się pytanie o relacje z Austriaczką Gerlinde Kaltenbrunner (druga kobieta, która zdobyła Koronę Himalajów i Karakorum – 2011 r.), Włoszką Nives Meroi (ma na koncie 11 ośmiotysięczników) i właśnie Oh-Eun Sun. – Gerlinde jest moją dobrą przyjaciółką, wspinałam się z nią, wspierała mnie również w tym bardzo trudnym dla mnie 2006 roku – stwierdziła Edurne. – Również z Nives Meroi mam bardzo dobre relacje. Problemem jest to, że środki masowego przekazu próbują pokazywać nasze wzajemne relacje w kategoriach konkurencji między nami. Z Koreanką Edurne zachowuje, jak powiedziała, poprawne relacje, choć w tym przypadku problemem jest bariera kulturowa i językowa. – Jesteśmy z różnych kręgów kulturowych. My w Europie jesteśmy bardziej luźni, zrelaksowani; Koreańczycy – o wiele bardziej poważni. O ile moje relacje z Gerlinde czy Nives były stosunkowo łatwe, bo wszystkie mówimy po włosku, o tyle z Oh mamy problemy komunikacyjne: ona nie mówi ani po hiszpańsku, ani po włosku, ani po angielsku, a ja nie mówię po koreańsku. Pojadę w Himalaje, ALE PRYWATNIE Od zdobycia Korony nie była na ośmiotysięcznikach. Jak stwierdziła, taka przerwa była jej potrzebna, by odreagować te 9 lat, kiedy kompletowała szczyty do Korony. – To był dla mnie trudny czas, pełen napięcia związanego z oczekiwaniami wobec mnie, z moimi oczekiwaniami, z presją środowiska i mediów – przyznała w Zakopanem, po czym dodała: – Nie porzuciłam gór, bywam w Pirenejach i Alpach. Jeżeli chodzi o góry wysokie, to zapewne pojadę w Himalaje. Nie mam jeszcze konkretnych planów, ale pewnie nie będzie to ośmiotysięcznik, lecz niższa góra, siedmio- czy sześciotysięcznik. Na pewno jednak już bez tego napięcia związanego z obecnością mediów, po cichu,

Edurne Pasaban i Kinga Baranowska.

bez wielkiego sponsora, bez telewizji, bo to jest tak, że telewizja i wielcy sponsorzy dają ci pieniądze umożliwiające tę działalność, ale jednocześnie ty musisz dać im coś w zamian, bo na tym polega cały ten układ. Jestem tym wszystkim zmęczona. Jeżeli chciałabym pojechać, to prywatnie, tak jak pojechałam pierwszy raz z przyjaciółmi w 1998 r. Pomaga w kształceniu MAŁYCH NEPALCZYKÓW Góry to nie wszystko w jej życiu. Prowadzi w Nepalu, a częściowo także w Tybecie i Pakistanie, fundację, która pomaga w kształceniu miejscowych dzieci. – W Nepalu większość mieszkańców to analfabeci, więc naszym celem jest kształcenie dzieci, co jest rzeczą trudną i skomplikowaną – opowiadała w Zakopanem. – Mamy w tej chwili w Katmandu dom, coś w rodzaju internatu, dla setki dzieci z poszczególnych dolin himalajskich. Są to dzieci wybierane w różny sposób, np. sieroty po Szerpach, którzy zginęli w górach. Mogą one w tym domu mieszkać i uczęszczać do szkoły do osiągnięcia wieku studenckiego, a nawet później, studiując w Katmandu. Obecnie ten projekt rozszerza się, będziemy budować taki dom w wiosce pod Manaslu. Nie jest problemem, żeby zbudować taki dom wysoko, problemem jest zapewnić fundacji stabilne finansowanie w przyszłości i to jest naszą główną troską. W Tatry? NAJCHĘTNIEJ ZIMĄ W dzień spotkania z fanami, do południa, zorganizowano Edurne wycieczkę do Doliny Pięciu Stawów. Wrażenia? – Podobają mi się Tatry, ale jest tu dosyć sporo ludzi, więc jeżeli bym tu wróciła, to chętniej zimą – przyznała himalaistka. Po spotkaniu długo, cierpliwie i z uroczym uśmiechem podpisywała swoją książkę „Moje ośmiotysięczniki. O zmaganiach ze sobą w drodze na szczyty”. Wpisując każdemu jego imię. „For Jaromir with love – Edurne” – taki wpis ozdobił mój egzemplarz. ■



STYL życia

Zośka Maratonka

W biegu od 60 lat!

Biegała boso za krowami, nocą po korytarzu w internacie, nawet w ciąży. Życie Zofii Turosz z Żołyni jest jedną wielką inspiracją do biegania, a ona sama w biegu jest od 60 lat. Wzięła udział w ponad 40 maratonach, kilka razy okrążyła już równik i – mimo skończonych 76 lat – nadal kilka razy w tygodniu truchta do lasu. Bieganie jest jej największą miłością i niekończącą się przygodą. Wspaniałą, bo dawkowaną z umiarem i przez całe życie. – Urodziłam się, by biegać i jeśli Bóg pozwoli, biegać będę do śmierci – mówi.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak – Bieganie jest najprostszym, najtańszym, najbardziej ekologicznym i najlepszym dla człowieka sportem – śmieje się Zofia Turosz. – Zakłada się buty i człowiek biegnie, radość przychodzi sama. ak ma od dziecka. W Żołyni, gdzie się urodziła, miała kilka lat, gdy z krowami szła na łąkę. Te spokojnie się pasły, a ona biegała wokoło. – Dlaczego? Nie umie tego wytłumaczyć. Tak jak powietrza, ona do życia potrzebuje jeszcze biegania. Ale początki nie były łatwe. Na podrzeszowskiej wsi w latach 40. XX wieku na biegającą dziewczynkę patrzono jak na dziwadło. Matka krzyczała, ojciec wpadał we wściekłość, brat bił batem, a i tak Zośce biegania z głowy nie wybili. Może tylko była bardziej ostrożna. Wieczorem szła do lasu, żeby nikt jej nie widział. Gdy trafiła do internatu Technikum Włókienniczego w Rakszawie, wstawała w nocy i w skarpetkach, po cichutku, by nikogo nie obudzić, truchtała po korytarzu. Wtedy

T

68

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

po raz pierwszy jej talent wypatrzył ówczesny nauczyciel wychowania fizycznego. Dzięki niemu Zosia zajęła drugie miejsce w Narodowych Biegach Przełajowych na szczeblu wojewódzkim, a w nagrodę pojechała na finał centralnych biegów w Sopocie w 1953 roku. – Pobiegłam boso, a i tak zajęłam trzecie miejsce – ze śmiechem wspomina Zofia Turosz. – Byłam biedna jak mysz kościelna, pojechałam w starych sandałach, więc na starcie biegu na 700 metrów na torze wyścigów konnych, gdzie rosła wysoka trwa i nie było widać, co mam na nogach, wolałam stanąć boso, niż w butach, które mi przeszkadzały. Miałam 15 lat, osiągnęłam pierwszy duży sukces, a na punkcie biegania już zupełnie zbzikowałam. Miała też trochę lepsze warunki do biegania, gdy jako dziewiętnastolatka wyszła za mąż za trenera lekkiej atletyki i zamieszkała w Nowej Sarzynie. Urodziła dwóch synów, zajęła się domem, ale z biegania nie chciała zrezygnować. Miała ponad 30 lat, gdy za plecami słyszała ►


ski, 2008 r. w a z rs a w n to Mara

Zofia Turo sz w Żołyn i, 2014 r.

Maraton n owojorsk

i, 1987 r.

ostoński, b n o t a r a M

1987 r.


STYL życia złośliwe żarty, że zamiast męża i dzieci pilnować, ona w krótkich spodniach woli po polach biegać. I im bardziej inni namawiali ją do rezygnacji z biegania, tym bardziej ona marzyła o długich dystansach. Gdzieś tam śnił się jej maraton, ale to były tak nieosiągalne marzenia, że nawet nie miała odwagi głośno o tym mówić. Cała Polska biega z Tomaszem Hopferem – Uwierzyłam w siebie, gdy w latach 70. XX wieku popularyzatorem biegania został znany dziennikarz, Tomasz Hopfer. Polska zakochała się wtedy w joggingu po raz pierwszy, oczywiście nie na taką skalę, jak to się dzieje od kilku lat, ale zapanowała wtedy powszechna moda na bieganie – wspomina Zofia Turosz. – Masowo organizowano biegi, a ludzie w różnym wieku stawali na starcie. na odważyła się wystartować na 25 kilometrów w „Biegu Rzecha” w 1979 roku w Rzeszowie. Miała 41 lat, na starcie stała z samymi mężczyznami, którzy z niej kpili, by przestała się wygłupiać, bo i tak nie przebiegnie takiego dystansu. Gdy na mecie przybiegła w czołówce zwycięzców, najlepsza w swojej kategorii wiekowej, skończyły się żarty, a zaczęło się uznanie i szacunek w środowisku biegaczy. – Tak mnie to uskrzydliło, że wkrótce po „Biegu Rzecha” wystartowałam w pierwszym maratonie – warszawskim Maratonie Pokoju, gdzie zajęłam 5. miejsce wśród kobiet i magiczne 42 kilometry 195 metrów przebiegłam w czasie 3:22:18 – wspomina biegaczka. W kolejnych latach biła niezwykłe rekordy. W 1981 roku pokonała 100-kilometrową trasę supermaratonu w Koszycach z czasem 9:18:04 i jako jedyna kobieta zajęła 19. miejsce. Była też jedyną kobietą, która w 1985 roku odważyła się wystartować w 24-godzinnym biegu w Poznaniu, w którym pokonała 210 km 510 metrów. – Na mecie padłam jak nieżywa. Lekarz, który mi pomagał, pokręcił tylko głową i powiedział: żyć będzie – opowiada Zosia Turosz. – Bo ja biegam sercem. Nawet po największym wysiłku, w 2-3 dni organizm się regeneruje, a ja już myślę o następnym bieganiu. Nigdy nie miałam trenerów, planów treningowych, suplementów diety, kierowałam się zdrowym rozsądkiem, uważnie obserwowałam organizm i wyciągałam wnioski. Jak po raz pierwszy pojechałam na zawody biegowe za granicę, nie znałam słowa w innym języku niż polski, wysiadałam więc na dworcu i kierowałam się tam, gdzie szły największe grupy mężczyzn ubranych w dresy. Zawsze udawało mi się dotrzeć na start. A tam? Zawodnicy w porządnych koszulkach, drogich butach, a ja jak ten kopciuszek, w zwykłych tenisówkach i najtańszej koszulce. Trzeba było oszczędzać każdy grosz. Nigdy nie miałam żadnych sponsorów. Ale i bez tego udało się jej spełnić największe marzenie – wystartować w największych maratonach amerykańskich. Także w bostońskim, najstarszym na świecie biegu organizowanym od 1897 roku, uważanym za najbardziej prestiżowy maraton w Stanach Zjednoczonych.

O

70

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

– To długa historia – mówi. – Dzięki zaproszeniu znajomego, w 1986 roku wyjechałam do Stanów Zjednoczonych, do pracy w Hartford. I choć trudno w to uwierzyć, dobiegając 50. urodzin zaczęłam odnosić największe sukcesy biegowe, nauczyłam się przyzwoicie języka angielskiego, a w USA spędziłam ponad 20 lat. Do Polski, do Żołyni, na stałe wróciłam 3 lata temu. yło oczywiste, że Zosia nawet w Stanach nie porzuci biegania. Rano szła do pracy, po południu i wieczorami systematycznie trenowała. Jak bała się biegać w parku, gdzie na ławkach spali bezdomni, szła na pobliski stadion. Część zarobionych pieniędzy skrupulatnie odkładała na wymarzone zawody.

B

W legendarnym maratonie bostońskim z czasem poniżej 3 godzin W kwietniu 1987 roku wystartowała w legendarnym maratonie bostońskim. I choć na koszulce miała numer 10, na starcie stała daleko, w środku tłumu ponad 18 tys. biegaczy z całego świata. – Nagle dostrzegł mnie sędzia i ciągnie za rękę na sam początek startu. Chyba nigdy nie byłam tak przerażona. Nie znałam słowa po angielsku, byłam pewna, że oni chcą mnie wyrzucić z biegu, a to było tylko przesunięcie na miejsce przynależne osobie z takimi wynikami biegowymi jak moje – śmieje się Zosia Turosz. – To był wspaniały bieg. Pierwsze pięć kilometrów w szalonym dla mnie tempie, bo tak napierał tłum biegaczy z tyłu, ale potem przez całą trasę niósł nas nieprawdopodobny doping widzów. Ukończyłam bieg w bardzo dobrym czasie 2:57:43 i zajęłam 28. miejsce wśród ponad 2 tys. startujących kobiet. W swojej kategorii wiekowej byłam czwarta i dostałam specjalny medal. ego samego 1987 roku Zofia Turosz wystartowała w innym legendarnym maratonie, w Nowym Jorku. Czas był trochę gorszy, bo 3:17:50, ale dla biegaczki nie było większego szczęścia. Nowojorski maraton był 30. w jej karierze, a co najważniejsze, spełniły się jej marzenia, w co nikt do końca nie wierzył. Tak samo jak w jej bieg, też w maratonie nowojorskim, z 24-letnim wówczas synem Mirosławem w 1989 roku, kiedy na metę wbiegli z czasem 3:20:48. Przez ponad 20 lat spędzonych w USA Zofia Turosz ukończyła setki biegów przełajowych, górskich, średniooraz długodystansowych. W 1988 roku zdobyła tytuł mistrzyni USA na 10 kilometrów z czasem 39: 32, a dwa lata później New York Road Runners Club przyznał jej prestiżowy tytuł „Biegaczki 1990 roku”. Z tego tytułu cieszy się chyba równie mocno, jak z przebiegnięcia 6 lat temu maratonu warszawskiego, wspólnie z niespełna 18-letnią wnuczką Iwonką, i to w bardzo dobrym czasie 3:41:17. – Tym sposobem mamy już trzy pokolenia biegaczy w rodzinie – mówi. – Biegają obaj synowie: Mirosław i Zbigniew, choć w ostatnich latach Mirek trochę wycofał się z biegania, oraz wnuczka Iwonka, która uwielbia ultramaratony i biegi górskie.

T


STYL życia Zofia Turosz nie ma też wątpliwości, że bieganiu zawdzięcza wszystko, co najlepsze w jej życiu. Zwiedziła świat, poznała ludzi, przeżyła wiele tak szczęśliwych i wzruszających chwil, że ciągle nie może uwierzyć, że wszystko to miało miejsce w jej życiu. Półki i meble w dwóch ogromnych pokojach w jej domu uginają się pod ciężarem zdobytych medali, nagród, pucharów i dyplomów. Ona sama wygląda co najmniej 10 lat młodziej, figury może jej pozazdrościć niejedna 40-latka, a radością życia mogłaby zarażać. – Sport to zdrowie, i choć to brzmi jak frazes, jest to prawda – przekonuje Zofia Turosz, która w 2014 roku wystartowała w półmaratonie rzeszowskim, a kilka tygodni temu na Festiwalu Biegowym w Krynicy na dystansie 10 kilometrów nie miała sobie równych w swojej kategorii wiekowej. Gdy po biegu weszła na spotkanie, nie była w stanie usłyszeć własnych słów, taki aplauz zgotował jej tłum młodych ludzi na sali. Dlatego trudno się dziwić, że pytana, czy zamierza kiedykolwiek przestać biegać, odpowiada z rozbrajającą szczerością: – Chyba nie dałabym rady. Poza tym byłoby to fatalne w skutkach dla mojego organizmu, który jest przyzwyczajony do wysiłku. Jeśli Bóg pozwoli, chciałabym biegać do śmierci. Nie rezygnuje też z Biegu Niepodległości na 10 kilometrów, jaki już 11 listopada odbędzie się w Rzeszowie. – Dla mnie ten rok jest wyjątkowy – dodaje. – W maju po raz pierwszy odbył się „Leżajski Bieg Zośki Turosz”

na 15 kilometrów, pod patronatem wojewody i marszałka województwa. W kolejnych latach bieg mojego imienia już na stałe wejdzie do kalendarza ogólnopolskich imprez biegowych. To taki prezent z okazji 60 lat biegania, które ciągle mi służy i daje najwięcej radości. Od roku nie biegam już maratonów, bo to zbyt duże obciążenie dla stawów w moim wieku, ale w biegach na 10 i 15 kilometrów wciąż stawiam się na starcie i melduję na mecie. Na szczęście nigdy nie ścigałam się z własnymi rekordami i ambicjami, dawkuję sobie obciążenia i dzięki temu ciągle mam radość z biegania. yć aktywnym przez całe życie to najważniejsze – powtarza. – A jak zacząć biegać? Po prostu, bierzemy porządne buty i biegamy, tego nie trzeba się uczyć. Na początek może być spacer, potem wolny trucht, w końcu można pokonywać coraz większe dystanse przy każdej pogodzie. Wszystko powoli, z rozmysłem i radością przede wszystkim. Wiek nie ma znaczenia. Ja największe sukcesy odnosiłam w okolicach 50. urodzin. Starszy syn przygodę z bieganiem zaczął, gdy już dawno skończył 40 lat. Dziś startuje w maratonach. Wnuczka Iwonka, która obecnie ma 24 lata, jest jedną z czołowych ultramaratonek w Polsce. Bieg Siedmiu Dolin na na dystansie 100 kilometrów w randze Mistrzostw Polski przez Jaworzynę Krynicką, Wierch nad Kamieniem, Radziejową, Wielki Rogacz i Eliaszówkę, ukończyła na siódmym miejscu. Najważniejsza jest systematyczność i chęci, a biega się głową. ■

B

Reklama


Marta Gąsiorowska.

Rekonstruktorzy

historii

Według szacunków z 2012 roku, w Polsce około 100 tysięcy osób aktywnie angażuje się w działalność ok. 500 rekonstrukcyjnych grup historycznych. Podczas gdy lekcji historii ubywa, w siłę rośnie społeczność rekonstruktorów. Na organizowane przez nich widowiska przychodzą tłumy widzów, grupy uczestniczą w najważniejszych wydarzeniach historycznych, a chętni do założenia munduru i pogłębiania wiedzy historycznej rekrutują się z różnych środowisk i integrują odległe – wydawałoby się – światy: biznesu, służb mundurowych, medycyny, kultury i studentów.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak, Maciej Januszczak

M

artę Gąsiorowską, jaślankę, kierowniczkę Gminnego Centrum Kultury i Czytelnictwa w Skołyszynie, często spotkać można… w mundurze sanitariuszki 20. Nowosądeckiego Pułku Piechoty. Marta od kilku lat współtworzy Grupę Rekonstrukcji Historycznej Gorlice 1915, skupiającą pasjonatów historii, szczególnie tej dotyczącej I wojny światowej i biorącej w niej udział armii austriacko-węgierskiej. Wiele z osób należących do grupy Gorlice 1915 jest jednocześnie potomkami Polaków, którym los kazał ubrać niebiesko-szare mundury żołnierzy zaborczej armii. – 20. Nowosądecki Pułk Piechoty złożony był z osób z ziemi gorlickiej, limanowskiej i nowosądeckiej, a najważniejszą bitwą, w jakiej pułk brał

72

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

udział, była bitwa pod Gorlicami 2 maja 1915 roku, która doprowadziła do przełomu na froncie austriacko-rosyjskim i nie pozwoliła armii carskiej już nigdy nawet zbliżyć się do terenów Beskidu Niskiego – wyjaśnia. – Dlatego każdego roku, w rocznicę tych wydarzeń, w Sękowej organizujemy rekonstrukcję historyczną „Gorlice 1915”.

Kobiety mile widziane 30-osobowe stowarzyszenie skupia w swoich szeregach m.in.: nauczycieli, przedsiębiorców, przedstawicieli


WIDOWISKOWA przeszłość służb mundurowych i sądownictwa. Jest też 11-letni Bruno, który z jednego munduru już wyrósł, a wiedzą historyczną mógłby zawstydzić niejednego studenta. W grupie działają trzy kobiety, odgrywające w widowiskach role sanitariuszek. Marta ubolewa, że tak mało. – Przynależność do grupy to nie tylko udział w rekonstrukcjach. Przed każdym wyjazdem, a mamy ich dużo, przygotowujemy coś do jedzenia. Pieczemy ciasta, chleb, robimy smalec i bigos. Kobiety, wbrew pozorom, mają tutaj co robić, ale wiem, że większość kobiet swój wolny czas poświęca rodzinie. Nawet gdy chcą angażować się społecznie, to jednak na ich barkach spoczywa ciężar opieki nad dziećmi – mówi. rzynależność do grupy Gorlice 1915 zobowiązuje do ciągłego pogłębiania wiedzy historycznej. Jej członkowie dosłownie przesiadują na forach historycznych w poszukiwaniu informacji, które mogłyby wzbogacić merytorycznie organizowane przez nich widowiska. Wyjeżdżają na giełdy staroci np. do Czech, by szukać zdjęć ubiorów z tamtych czasów. I, oczywiście, zaczytują się artykułami i książkami historycznymi. Każdy posiada na własność repliki mundurów i broni.

P

Żeby być rekonstruktorem, sam mundur nie wystarczy – Jeżeli chcesz być rekonstruktorem, nie wystarczy mundur, bo wtedy jesteś jedynie przebrany za żołnierza. Żeby być rekonstruktorem, trzeba się zaangażować całym sercem. Nie interesujemy się samą wojną, raczej tamtymi czasami i żyjącymi w nich ludźmi. Krzywdzące jest przekonanie, że rekonstrukcje to zabawy dla dużych chłopców, którzy chcą sobie postrzelać. Od chłopaków wymagana jest musztra, więc muszą być sprawni fizycznie i muszą regularnie ćwiczyć. Potrzebna jest znajomość żargonu wojskowego, a przede wszystkim wiedza historyczna – tłumaczy Marta Gąsiorowska. – Na nasze widowiska przychodzą rodziny z dziećmi, osoby starsze, studenci, którzy zadają pytania, dlatego każdy z nas musi posiadać wiedzę i musi umieć ją przekazać. prócz organizacji własnych widowisk, grupa Gorlice bierze udział w widowiskach w całej Polsce oraz w Europie. Ponadto rekonstruktorzy uczestniczą w ważnych wydarzeniach w regionie, jak np. powitanie prezydenta Bronisława Komorowskiego w Gorlicach. Każdego roku są obecni na „Polach chwały” w Niepołomicach. Prowadzą też zajęcia edukacyjne w szkołach. Cel ich widowisk też nie jest przypadkowy. Zdaniem stowarzyszenia, rekonstrukcje, owszem, sprawiają wielką frajdę i rekonstruktorom, i widzom, ale ich sens nie leży w efektownych wybuchach. Żeby miały sens, muszą nie tylko bawić, ale i uczyć. Dlatego na każde widowisko w Sękowej grupa zaprasza lektora, który na bieżąco relacjonuje toczące się wydarzenia. Jest nim profesor Andrzej Olejko z Uniwersytetu Rzeszowskiego.

O

J

Przemyskie widowiska głośne w całym kraju

edną z najgłośniejszych grup rekonstrukcyjnych w Polsce jest Przemyskie Stowarzyszenie Rekonstrukcji Historycznej „X D.O.K.” głównie za sprawą widowisk, jakie organizuje. Widowisk podejmujących niewygodne tematy historyczne, bolesne, często spowite dyplomatyczną zasłoną milczenia. Stowarzyszenie powstało w 2007 roku z inicjatywy Mirosława Majkowskiego i kilku podobnych mu pasjonatów historii: zbieraczy militariów, kolekcjonerów, miłośników mundurów i wojskowości. Zaczynali od mniejszych widowisk, m.in. w Strzyżowie (Operacja Żarnowskie Mosty) i Warszawie, ale już w pierwszym roku działalności zorganizowali głośne widowisko „Operacja Barbarossa – bitwa o Przemyśl”, a rok później „Przemyśl – wrzesień 1939”, które obejrzało 15 tysięcy widzów i w którym po raz pierwszy w dziejach rekonstrukcji w Polsce wystąpiło 100 cywilów. Mirosław Majkowski, prezes stowarzyszenia, pracownik przemyskiego Sanwilu, przyznaje, że tamte widowiska mocno kulały, a mundurom i broni daleko było do oryginałów. – Biegaliśmy po polach w czym się dało – wspomina. maju 2009 roku przemyślanie zaprezentowali inscenizację „A mury runą...”, przedstawiającą wydarzenia w Polsce od 1946 do 1989 r. Wystąpiło w niej kilkuset statystów, a akcja rozgrywała się w kilku miejscach Starego Miasta w Przemyślu. Początek 2010 r. to kolejne widowisko historyczno-teatralne „Na nieludzką ziemię...”, które było częścią obchodów 70. rocznicy deportacji obywateli Polski w głąb ZSRR. W inscenizacji wystąpiło około pół tysiąca statystów i aktorów, ponadto w widowisku wziął udział autentyczny pociąg z wagonami z lat 30., sprowadzony specjalnie ze Skansenu Taboru Kolejowego w Chabówce.

W

Kosztowna lekcja historii Przemyskie stowarzyszenie zrzesza 25 osób, ale w rekonstrukcjach wspierają je inne grupy oraz tłumy statystów. Każde widowisko wiąże się z kilkumiesięcznymi przygotowaniami. – Najpierw pojawia się pomysł w związku ze zbliżającą się rocznicą wydarzeń. Potem czytamy stosy literatury, żeby jak najwierniej odtworzyć atmosferę i wczuć się w klimat tamtych wydarzeń, ponieważ inaczej nie da się wiernie odtworzyć widowiska. Pracuję nad scenariuszem, a następnie rozpoczynamy przygotowywania logistyczne: zbieramy ludzi, organizujemy miejsce, które trzeba zabezpieczyć, zapewnić drogi ewakuacyjne, straż pożarną, karetki i parkingi dla widzów. Musimy też zapewnić nocleg i wyżywienie innym grupom rekonstrukcyjnym. Musimy szukać partnerów i starać się o pieniądze, bo to wszystko kosztuje. Samo widowisko jest wisienką na torcie. Tortem jest całą logistyka – wyjaśnia Mirek Majkowski. Zazwyczaj koszt widowiska wynosi kilkakilkanaście tysięcy złotych, a większość środków pochłaniają efekty ►

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

73


WIDOWISKOWA przeszłość dźwiękowo-wizualne i pirotechnika. Na rekonstrukcje stowarzyszenie musi ściągać broń z koncesjonowanych wypożyczalni. – Sztuka amunicji kosztuje 2,5 zł netto, jeden karabin maszynowy pochłania ok. 500 sztuk amunicji, na widowiskach zazwyczaj jest ok. 5 karabinów maszynowych oraz inne rodzaje broni. To wszystko sporo kosztuje, nie ma nic za darmo. W zamian dajemy społeczeństwu lekcję historii – mówi prezes przemyskiego stowarzyszenia. otrzebne jest również odpowiednie umundurowanie. Elementy umundurowania i wyposażenia to misternie wykonane repliki, wykonywane na zamówienie, uzależnione od potrzeb widowiska i rodzaju wojsk (inne mundury potrzebne są żołnierzom z września 1939 roku, inne żołnierzom II Brygady Legionów, osobne dla żołnierzy austriackich, wojsk polskich na Wschodzie i żołnierzy Wehrmachtu, ale rekonstruktorzy potrafią się wcielić w każdą rolę – od bojówek UPA po milicję obywatelską). O tym, jak wielką pasją jest dla Mirka Majkowskiego działalność w stowarzyszeniu i organizowanie widowisk historycznych, może świadczyć fakt, że podczas przeprowadzki okazało się, że ma tylko dwie walizki prywatnych ubrań, bo 90 procent jego bagażu stanowił tzw. szpej (w języku rekonstruktorów osprzęt wojskowy).

P

N

Pokazują to, o czym inni milczą

ajgłośniejszym do tej pory widowiskiem zorganizowanym przez PSRH „X D.O.K.” był „Wołyń 1943 – Nie o zemstę, lecz o pamięć wołają ofiary” w 2013 roku. Ogromne widowisko, z udziałem Krzesimira Dębskiego, który w rzezi stracił dziadków, przy poparciu ks. Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego, Ewy Siemaszko i Mirosława Hermaszewskiego (ocalał jako 1,5-roczny chłopiec dzięki temu, że wypadł z rąk matki ściganej przed banderowców i do rana leżał w śniegu, dopóki nie znalazł go ojciec – przyp. red.) obejrzało 15 tysięcy widzów, którzy nagrodzili je kilkunastominutowymi brawami. Jednak na kilka miesięcy przed rekonstrukcją w ogólnopolskich mediach rozegrała się publiczna dyskusja z udziałem polityków, historyków i przedstawicieli świata kultury, którzy atakowali przemyskie stowarzyszenie i chcieli zablokować organizację widowiska. Majkowski uważa, że lepszej reklamy widowisko chyba mieć nie mogło. – Dzięki tej burzy wiele osób pierwszy raz usłyszało o Wołyniu. Rekonstrukcja jeszcze się nie odbyła, a spełniła już swój cel – mówi. Przemyskie stowarzyszenie ma na celu również integrację różnych środowisk i grup społecznych. – Przygotowując rekonstrukcje angażujemy harcerzy, strzelców, lokalne teatry, od podstaw tworzymy coś, co staje się dziełem, bo niektóre z rekonstrukcji można porównać ze spektaklami teatralnymi. We współpracy daję szansę wszystkim, także środowisku kibiców, które ukazywane jest jako niszczące i dewastujące wszystko, co spotka na swojej drodze. Owszem, jest w tym trochę prawdy, ale wśród kibiców są także osoby wartościowe, którym tylko trzeba pokazać

74

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

właściwą drogę. Nikogo nie wykluczam, każdy popełnia w życiu błędy. Sam miałem w życiu potknięcie, które bardzo boleśnie odczułem. Sztuką jest podnieść się z tego potknięcia – tłumaczy. hoć Mirek Majkowski często spotyka się z krytyką swojej działalności, a niektórzy widzą w nim nawet agenta rosyjskiego, to największą satysfakcję ma wtedy, gdy rozmawia z osobami, które albo przeżyły wydarzenia pokazywane przez niego w widowiskach, albo znają je z relacji rodzinnych, i którzy dziękują za to co robi. – Jest to wzruszające i budujące. Praca w stowarzyszeniu to mnóstwo wyrzeczeń i poświęcanie własnego czasu, więc słowa niekonstruktywnej krytyki wrzucam do kosza – mówi. Sens działalności widzi w pracy z młodzieżą. Co roku w szkołach na terenie Przemyśla stowarzyszenie prowadzi żywe lekcje historii. – Po tych lekcjach nauczyciele pytają: „Co Pan zrobił? Oni nigdy na lekcji tak cicho nie siedzieli.” Robimy to dla przypomnienia historii, bo stan edukacji historycznej w Polsce uważam za katastrofalny.

C

Powrót do średniowiecza W Rzeszowie od 2008 roku istnieje Drużyna Grodu Horodna, zajmująca się odtwórstwem obyczajów i kultury materialnej wczesnośredniowiecznych Słowian (XIXII w.) oraz Wikingów; oraz jej podgrupa – Drużyna Kniazia Daniło, przedstawiająca obyczaje i kulturę XIII-wieczną. Działa w niej 30 sympatyków historii z Rzeszowa i okolic: uczniowie, studenci, przedsiębiorca, prokurator i budowlańcy. – Naszym celem jest jak najbardziej wiarygodne odzwierciedlenie wczesnego średniowiecza, oczywiście na tyle, na ile się da – wyjaśnia Janusz Łopata, w drużynie kniaź Lubomir Aleksandrowicz. – Rekonstruując ubiór, uzbrojenie czy zachowanie, opieramy się na źródłach historycznych, znaleziskach archeologicznych. Wiedzę czerpiemy m.in. ze znalezionych manuskryptów, malunków, fresków i kronik. ierarchia w drużynie stylizowana jest na średniowieczną. Są wojowie, grodzianie i niewolnicy, każdy z przybranym z epoki imieniem, we właściwym dla swojego statusu stroju, zazwyczaj własnoręcznie uszytym. Większość z nich zajmuje się rzemiosłem: odlewnictwem, kowalstwem, farbiarstwem, bursztyniarstwem, snycerstwem, tkactwem, warzeniem soli, zielarstwem, filcowaniem czy stemplowanie tkanin. Każdego roku drużyna organizuje niekomercyjną imprezę „Wilczy Trop” w okolicach Kalwarii Pacławskiej, podczas której na trzy dni jej członkowie odcinają się od współczesności. Zostaje tylko 100 hektarów przestrzeni i około 150 rekonstruktorów… Uczestniczą w ogólnopolskich widowiskach, przemarszach i treningach z zaprzyjaźnionymi drużynami, organizują pokazy historyczne. Drużynę zobaczyć można na Święcie Rękawki w Krakowie, w Karpackiej Troi w Trzcinicy k. Jasła, na Festiwalu Słowian i Wikingów na wyspie Wolin, a od niedawna w najnowszym spocie promującym Podkarpacie.

H


WIDOWISKOWA przeszłość

Mirosław Majkowski.

– Misji edukacyjnej nie stawiamy sobie za główny cel, aczkolwiek chętnie organizujemy lekcje żywej historii czy pokazy dla najmłodszych i ciut starszych – mówi Krystyna Łopata, w drużynie kniahini Mojmira, łuczniczka i rzemieślniczka, zajmująca się m.in. wyrobem ozdób i innych przedmiotów dla potrzeb rekonstrukcji. – Niestety, poziom edukacji historycznej w przypadku wczesnego średniowiecza nie jest najlepszy, więc tam, gdzie możemy, poprawiamy błędy i niedopowiedzenia, oczywiście powołując się na źródła naukowe.

S

Wielkie widowiska w 2015 roku

towarzyszenie ma już plany na następny rok i… znowu będzie o nim głośno. Chce sięgnąć do historii nie tak odległej i przypomnieć historię wojsk polskich na Wschodzie. – Po 1989 roku żołnierze wojska polskiego na Wschodzie z armii generała Berlinga zostali zepchnięci na margines. Niektórzy nawet mówią o nich „komunistyczne wojsko”. Pamiętajmy jednak, że ci żołnierze najczęściej nie zdążyli przejść do armii Andersa i musieli spędzić kolejne lata w sowieckim pie-

kle. Poznałem kilku żołnierzy z IV Dywizji Piechoty im. Kilińskiego, którzy pochodzili z Wołynia. Wymordowano im całe rodziny, oni nosili w sobie wielką traumę i ich jedyną ucieczką było wstąpienie do armii Berlinga. Czy ich krew różniła się od krwi żołnierzy spod Monte Cassino? Myślimy więc o uczczeniu pamięci żołnierzy walczących pod Lenino, których Stalin wysłał w celu wybicia resztek polskiej przedwojennej kadry. Myślę również o majowym widowisku upamiętniającym zakończenie wojny w 1945 roku. To nie będzie strzelanina, ale widowisko-alegoria, które ma trafić mocno do świadomości Polaków. Będzie to taka smutna lekcja, z której powinniśmy wyciągnąć wnioski – mówi. rupa Gorlice już rozpoczęła przygotowania do przyszłorocznej, 100. rocznicy bitwy pod Gorlicami. Trwają przygotowania nad scenariuszem widowiska i nad pozyskaniem pieniędzy na jego organizację. – Co roku na dwa tygodnie przed rekonstrukcją wspólnie pracujemy na placu bitwy w Sękowej, żeby odpowiednio przygotować miejsce widowiska. Kosimy trawę, pokrzywy, zbieramy gałęzie. Mało kto wierzy, że robimy to społecznie. Ludzie dziwią się, że nam się chce, bo przecież moglibyśmy sobie w tym czasie zrobić np. grilla – opowiada Marta. ■

G

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

75




Prąd za darmo – utopia czy rzeczywistość?

Parking w Wyższej Szkole Prawa i Administracji w Rzeszowie.

Czy chcieliby Państwo mieć własną elektrownię? Niedużą, taką na domowy użytek, niezależną od koncernów produkujących i handlujących energią elektryczną według zasad korzystnych zawsze dla nich, a nie dla nas, odbiorców, płacących coraz wyższe rachunki. A gdyby jeszcze ten prąd nic nie kosztował, bo byłby produkowany z energii słonecznej? Słońce świeci dla wszystkich i nie każe sobie za to płacić. Dla środowiska naturalnego to również byłby prezent, doceniłyby go zwłaszcza następne pokolenia.

Tekst Anna Koniecka Fotografie Tadeusz Poźniak

78

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014


ANALIZA wych, zdecydowali się postawić na alternatywną energię z odnawialnych źródeł. Ustawę o odnawialnych źródłach energii mają od 14 lat. Zaprocentowało, i to jak! W Niemczech 71 procent instalacji stanowią mikroinstalacje fotowoltaiczne. U nas też każdy by chciał mieć taką słoneczną elektrownię na dachu, tylko to na razie nie jest to takie proste jak u sąsiadów zza Odry, a dla wielu gospodarstw domowych po prostu niemożliwe do zrealizowania o własnych siłach. Z różnych przyczyn – technicznych, prawnych, finansowych, ale także z powodu antykonsumenckiej polityki energetycznej. rudno nie zgodzić się z twierdzeniem, że uzależnienie budżetów domowych od dostawców energii jest po prostu wpisane w aktualną politykę energetyczną preferującą monopole wielkich elektrowni, elektrociepłowni, koncernów węglowych itp. Tymczasem eksperci przekonują o konieczności radykalnych zmian w istniejącym systemie wytwarzania energii. Powinniśmy, twierdzą, postawić na energetykę rozproszoną, tzn. wytwarzać prąd jak najbliżej miejsca jego odbioru, a nie tylko w centralnych elektrowniach czy elektrociepłowniach.

T

Z perspektywy Kowalskiego Nie trzeba być ekspertem żeby pojąć, że taki system jest korzystniejszy dla środowiska i dla odbiorców chociażby z tego powodu, że nie płaci się frycowego za przesyłanie energii na duże odległości oraz powstające z tego tytułu ogromne straty. Około 40 procent ceny, jaką płacimy za energię elektryczną, to są koszty jej przesyłania. A jaki jest stan naszych sieci energetycznych i ile one wytrzymają bez solidnego doinwestowania, to jeszcze inny problem. Najlepsze rozwiązanie, zdaniem ekspertów, to energetyka prosumencka, czyli system, w którym energię elektryczną produkują sami jej odbiorcy. To jest przyszłość energetyki – twierdzą. dea piękna. Duże elektrownie dla przemysłu i do zasilania infrastruktury publicznej, a małe, przydomowe, dla nas, albo jeszcze dla sąsiadów i dla sieci publicznej, jeśli sami nie zużyjemy wszystkiego prądu cośmy naprodukowali. Słowem, consensus energetyczny oparty na zdrowych zasadach partnerstwa, a nie poddaństwa. W innych krajach tak to faktycznie działa. W Wielkiej Brytanii w ciągu zaledwie 4 lat z programu prosumenckiego skorzystało pół miliona obywateli. A u nas? Prosumentów produkujących prąd i odsprzedających nadwyżki do sieci publicznej mamy do tej pory około trzydziestu. Dlaczego tylko tylu? Bo to jest początek drogi, w którą wyruszyliśmy z dużym opóźnieniem. Chodzi nie tylko o dystans i tempo, lecz także o sposób, w jaki próbujemy go pokonać. Energetyka odnawialna, tak hołubiona na świecie, u nas była i jest postrzegana jako mało ważna w rozwoju krajowej gospodarki, trochę jak uciążliwy obowiązek, który nakłada na nas UE. Nawiasem mówiąc, z wdrożeniem dyrektywy unijnej o promocji ►

I

P

odstawy fotowoltaiki (czysta forma produkcji energii ze światła słonecznego) stworzył Albert Einstein. I dostał za to Nobla. Rozwój fotowoltaiki świat zawdzięcza również Niemcom. Ich projekt „Tysiąc słonecznych domów” z instalacjami fotowoltaicznymi na dachach zrobił pod koniec lat dziewięćdziesiątych ub. wieku taką furorę, że uruchomili kolejny program – 100 tysięcy słonecznych domów. Zrealizowano go w błyskawicznym tempie, dlatego, że były sprzyjające uregulowania prawne, w tym ustawa promująca odnawialne źródła energii. Niemcy nie chcieli elektrowni atomo-

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

79


ANALIZA

Będzie taniej! Prognoza optymistyczna:

Energia z odnawialnych źródeł będzie tanieć. Koszty paneli słonecznych i ich instalacji będą coraz niższe, zaś wprowadzenie technologii odpowiednich dla potrzeb prosumentów powinno mieć znaczący wpływ na większe wykorzystanie fotowoltaiki. /z raportu RWE „Scenariusze rozwoju technologii na polskim rynku energii do 2050 roku”/

Prąd z sieci będzie tańszy. Za pięć lat będziemy mieć świńską górkę w energetyce. To efekt jednoczesnego rozpoczęcia kilku dużych inwestycji w polskiej energetyce o łącznej mocy 5000 MW. Kiedy zostaną one zakończone, pojawi się w naszym kraju nieoglądana od dawna nadprodukcja energii. Doprowadzi to dużych spadków cen – zapowiada prof. Władysław Mielczarski z Politechniki Łódzkiej. /cyt. Biztok.pl/

odnawialnych źródeł energii zwlekamy już cztery lata. Jakie to jest ważne, vide Niemcy i ich sukces. o tak, powie ktoś, ale my nie jesteśmy bogatym krajem jak Niemcy czy Wielka Brytania, musimy ciągle doganiać „Europę”. W związku z tym mamy mnóstwo pilniejszych spraw. Trzeba inwestować na gwałt w istniejący system energetyczny, bo elektrownie się sypią, większość ma ponad 30 lat. No i… będziemy budować elektrownię atomową, na którą nas nie stać. Elektrownia ma kosztować, wg dzisiejszych szacunków, 50 mld złotych. A do ilu miliardów urośnie ta kwota, jeśli zaczniemy budowę? Pytanie retoryczne: co lepsze dla Kowalskiego – pchać miliardy w energetykę jądrową czy realnie go wesprzeć, żeby zainwestował we własną minielektrownię? I niech on ten prąd dla siebie produkuje. Kolektory słoneczne (dostarczające głównie ciepło, podgrzewające wodę) są już prawie standardem w nowych domach. Ale własny prąd w domu Kowalskiego to wciąż rzadkość. A ile mogłoby tego prądu być? W Polsce jest ponad 5 mln domów jednorodzinnych, ponad 400 tys. bloków mieszkalnych. Każdy z takich budynków może mieć zamontowane panele fotowoltaiczne twierdzą ci, co się na tym znają (i nie biorą benefitów od koncernów energetycznych). A jaki to potencjał dla branży energetycznej, ale również dla producentów paneli fotowoltaicznych, ile nowych miejsc pracy! Zainteresowanie fotowoltaiką zaczęło w Polsce rosnąć przed czterema laty. Ale żeby mogła się ona faktycznie rozwijać, potrzebna jest najpierw rzetelna, a nie iluzoryczna zmiana przepisów okołoenergetycznych. Żeby ten nasz przysłowiowy Kowalski, który zainwestuje własne pienią-

N

dze oraz te z dotacji (o ile ją dostanie) w elektrownię słoneczną, mógł tę inwestycję zbilansować, a nawet na niej zarabiać, odsprzedając nieskonsumowany prąd do sieci bez łaski i po godziwej, a nie dumpingowej cenie, jak to się teraz dzieje. stawę o odnawialnych źródłach energii zapowiadano od dawna. Miała być prędko, bo to niesamowicie pilna sprawa, wręcz strategiczna, i takie tam… Od szumnych deklaracji mija czwarty rok. I wreszcie jest kolejny, chyba już drugi, projekt ustawy. Wielce kontrowersyjny zresztą. Czemu? Żeby to ogarnąć, trzeba wrócić do września ub. roku. Wtedy weszły w życie pierwsze sensowne regulacje dotyczące energetyki prosumenckiej (tzw. mały trójpak), które miały ułatwić życie gospodarstwom domowym produkującym ekoprąd. Faktycznie, zniesiono część absurdalnych przepisów, jak obowiązek posiadania koncesji na produkcję oraz obowiązek prowadzenia działalności gospodarczej. (Taki trefny towar ten konsumencki prąd! Zupełnie jakby ludzie chcieli produkować na dachach armaty).

U

Podział na lepszych (koncerny) i gorszych (prosumenci) No i po wejściu w życie wspomnianych przepisów ruszyło! W pierwszym półroczu 2014 r. przybyło 200 mikroinstalacji fotowoltaicznych. Jest ich w sumie teraz 239 (wg danych Urzędu Regulacji Energetyki). Operatorzy sieci dystrybucyjnych mają teraz obowiązek przyłączenia mikroinstalacji. Nie zawsze jednak idzie to bez oporów, operatorzy domagają się np. dokumentów potwierdzonych przez certyfikowanych instalatorów, podczas gdy system takiej certyfikacji jeszcze nie istnieje! Jest to zatem żądanie tyleż wkurzające co bezprawne. Jedynym wymogiem, jaki musi spełnić właściciel mikroinstalacji, jest zgłoszenie do lokalnego zakładu energetycznego. I tyle! Wśród urzędników od ochrony środowiska też jeszcze zdarzają się hamulcowi. Blokują inwestycje, gdy lokalizacja, ich zdaniem, a nie w realu, mogłyby zaszkodzić ptaszkom, żabkom czy innym żuczkom pomieszkującym w sąsiedztwie. Ile zachodu trzeba, żeby to potem odkręcić? łównym hamulcem rozwoju energetyki prosumenckiej pozostaje zawarowana w „małym trójpaku” cena sprzedaży nieskonsumowanych nadwyżek energii. Prosument może ją odsprzedać za 80 proc. średniej ceny hurtowej energii z roku poprzedniego. Obecnie jest to ok. 14,5 gr za 1kWh, podczas gdy koszt energii kupowanej z sieci przez gospodarstwa domowe wynosi ok. 50 - 60 gr./kWh. Niestety, właśnie ten ewidentnie krzywdzący przepis, dzielący producentów energii elektrycznej na lepszych (koncerny) i gorszych (prosumenci) znalazł się w projekcie procedowanej właśnie w Sejmie ustawy o odnawialnych źródłach energii. Zastrzeżeń i obaw co do faktycznych intencji projektu rządowego ustawy jest dużo. W tym również zastrze-

G

Więcej informacji z biznesu na portalu www.biznesistyl.pl


ANALIZA żeń natury prawnej. Kontrprojekt złożyło PSL, które zabiega m.in. o podniesienie ceny sprzedaży nieskonsumowanej energii do 100 procent, a także o rozszerzenie katalogu prosumentów. Jeżeli ustawa o odnawialnych źródłach energii, zrecenzowana przez zainteresowanych rozwojem energetyki obywatelskiej jako „duży gniot” i „gwóźdź do trumny”, zostanie uchwalona w rządowej wersji, może się okazać, że trafi do Trybunału Konstytucyjnego. „Dotychczasowe zmiany poszły absolutnie w złym kierunku, a projekt ustawy w kształcie forsowanym przez Ministerstwo Gospodarki zabija domową fotowoltaikę na starcie i ten rynek bez silnego wsparcia dotacyjnego nie powstanie w Polsce nigdy”. To opinia właściciela jednej z pierwszych domowych instalacji fotowoltaicznych. (cyt. zielonaenergia.pl). o premiera został wysłany list otwarty w tej sprawie. Podpisało go 14 instytucji i organizacji, które chcą rozwoju energetyki prosumenckiej, a nie tylko gadania o tym, jakie to ważne i tworzenia papierowych projektów, z których nic nie wynika w praktyce. Z mapy drogowej, jaką rząd wyznaczył zmierzając (w żółwim tempie) do celu, wynika, że rozpoczęcie wytwarzania energii elektrycznej z zastosowaniem ogniw fotowoltaicznych na dużą skalę planowane jest najwcześniej za 7 lat.

D

Kto na tym traci już teraz? Tylko jeden przykład „Samospłacający się dom” to jest program opracowany przez Bank Ochrony Środowiska. Program polega na wspieraniu budowy domów jednorodzinnych wyposażonych w instalacje fotowoltaiczne, przy czym kredyt na bu-

W ciągu 5,5 godziny słońce dostarcza tyle energii, że wystarczyłaby ona do wyprodukowania prądu na cały rok dla wszystkich mieszkańców Ziemi.

dowę takiego domu ma być spłacany ze sprzedaży do sieci energii wyprodukowanej przy pomocy zainstalowanej fotowoltaiki oraz niższych dzięki temu rachunków za prąd. ie można chcieć lepiej – słonko świeci, produkuje prąd i zarabia na naszą ratę kredytową. Niestety, ten doskonały pomysł, który czeka już dwa lata, nie ma szans na realizację, jeśli system wsparcia zaproponowany w projekcie procedowanej właśnie ustawy się nie zmieni. Dlaczego? Bo (…)cena, która jest dzisiaj proponowana za odsprzedaną kilowatogodzinę, nie jest zachęcająca dla klienta indywidualnego. A koszt tej inwestycji jest wciąż dosyć wysoki, w związku z tym przy takich przychodach mamy długi okres zwrotu – powiedziała Anna Żyła, główny ekolog banku, zastępczyni dyrektora Departamentu Ekologii i Strategii w BOŚ. (cyt. PAP)

N

Pisząc tekst korzystałam m.in. z: energetykaobywatelska.com, Dziennik Gazeta Prawna, gramwzielone.pl, ri.pl, .reo.pl, Określenie potencjału energetycznego regionów Polski w zakresie odnawialnych źródeł energii – wnioski dla Regionalnych Programów Operacyjnych na okres programowania 2014-2020”, zmianynaziemi.pl, Naukawpolsce.pl, innemedium.pl, eko-murator, Science in school, inzynierpv.pl, info.newseria.pl. ■




JEJ styl

Kobiecość w harmonii

Z CIAŁEM i umysłem

J

est takie piękne hinduskie przysłowie: „Człowiek jest jak dom o czterech pokojach – jest pokój ciała, pokój umysłu, pokój emocji i pokój ducha.” Tak najkrócej można określić człowieka w pełni, a Kasię Twardzik, właścicielkę Kasia Twardzik Studio, niezwykłego miejsca, które z tradycyjnym fitnessem niewiele ma wspólnego, holistyczne podejście do człowieka interesuje najbardziej. I choć z wykształcenia jest magistrem ekonomii, absolwentką Akademii Ekonomicznej w Krakowie, to ruch i zdrowy styl życia są jej największą pasją. Od 16 lat instruktorka fitness, kilka lat temu zafascynowała się „body&mind”: jogą, pilatesem i bodyART. Szybko się też okazało, że miłość do treningów integrujących ciało z umysłem jest zaraźliwa, a podobnie jak Kasia ćwiczy coraz więcej osób.

I

Kasia Twardzik.

84

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

dealne proporcje ciała wręcz prowokują, by z modowych eksperymentów czerpać całymi garściami. – Ale nie ja – uśmiecha się Kasia Twardzik. – Dla mnie najważniejsza jest wygoda. I choć dla obserwatora jej figura jest idealna, ona, jak prawie każda kobieta, potrafi wyszukać nieistniejące mankamenty. – Na pewno nie mam warunków fizycznych do noszenia spódnic mini – twierdzi i jak każda perfekcjonistka z uśmiechem przyjmuje zaprzeczenia, ale konsekwentnie trzyma się swojego zdania. Jej wygląd to lata pracy, ale dla niej naturalnej, bo ruch kocha i jest z nim związana od zawsze. Po części za pośrednictwem rodziców, Bogusławy i Macieja Twardzików, którzy byli i są propagatorami zdrowego stylu życia, w ostatnich latach zaangażowani w popularyzację gry w golfa na Podkarpaciu, ale przede wszystkim ona sama znakomicie czuje się jako instruktorka body&mind, a wspomniana filozofia życia jest dla niej bardzo ważna także prywatnie. – Jeszcze jako uczennica liceum prowadziłam zajęcia z fitnessu, pierwszy kurs instruktorski zrobiłam zaraz po 18. urodzinach – opowiada. – Kilkanaście lat temu, fitness, siłownie nie były jeszcze tak popularne jak dziś, ale za pośrednictwem mamy, która była właścicielką Małej Akademii Ruchu, jednego z pierwszych w Rzeszowie klubów fitness, choć nie do końca w tradycyjnym tego słowa znaczeniu, szybko stałam się częścią tego świata. Interesowały mnie nowości ze świata, warsztaty, szkolenia, eksperymentowałam sama na sobie, co dla ludzkiego ciała przynosi największe korzyści. I gdy tak szukam w pamięci, największą przerwę w ćwiczeniach miałam po urodzeniu pierwszej córki. Od treningów odpoczywałam rok. Po drugiej córce do ►



JEJ styl zajęć wróciłam już po dwóch miesiącach. Mój organizm wręcz się domagał wysiłku, a dzięki temu szybciej osiągałam harmonię.

Dziś dla Kasi najważniejsze jest body&mind, choć nie stroni też od jazdy na nartach, tańca, który uwielbia, i żeglarstwa. W swoim opowiadaniu o aktywności potrafi być wręcz zaraźliwa, dlatego nie można być zaskoczonym, gdy wspomina o swoim pierwszym pomyśle na biznes. – Oczywiście klub fitness – śmieje się. – Założony na ostatnim roku studiów w Krakowie, prowadzony prawie dwa lata, a gdy na stałe osiadłam w Rzeszowie, odsprzedany koleżance. amto doświadczenie z biznesem dało jej też pewność, że zawsze chce pracować u siebie i dla siebie, choć epizod pracy na etacie w swoim życiorysie też ma. – Byłam specjalistką ds. marketingu w firmie NTB Sp. z o.o. w Głogowie Małopolskim, należącej do rodziców, przez kilka miesięcy zajmowałam nawet stanowisko prezesa, ale ostatecznie uznałam, że najlepsza dla mnie droga, to konsekwentne realizowanie się we własnych projektach, co daje mi największą satysfakcję – mówi. Była jeszcze firma zajmująca się realizacją projektów typu wellnes&spa, coś bardziej w rodzaju firmy budowlanej, gdzie wspólnie ze słowackim partnerem odpowiadała za budowę i wyposażenie wnętrz wykorzystywanych w kompleksach spa, a od prawie roku jest Kasia Twardzik Studio, które coraz lepiej się rozwija i jest dokładnie tym, czym chce się zajmować w kolejnych latach i co daje jej ogromną radość oraz poczucie samorealizacji. Biznes i aktywność fizyczna – jak to połączyć w modzie? – Wspólnym mianownikiem jest wygoda – pointuje Kasia. Na co dzień bardzo dobrze czuje się w dżinsach, koszulowych bluzkach i wygodnych butach. – W szafie mam może dwie pary butów na obcasie i ani jednej pary zabójczo wysokich szpilek – dodaje. W bardzo eleganckim wydaniu można ją zobaczyć na oficjalnych przyjęciach i ważnych spotkaniach biznesowych. – Stąd sporo, ale w granicach rozsądku, sukienek i spódnic na moich wieszakach – mówi. asia nie kryje, że jest praktyczna i mimo rozmiaru ubrania 34-36, które mogłoby prowokować do częstych i licznych zakupów, ona nie ulega tej manii. – Na pewno nie jestem zakupoholiczką. Przesada w każdym temacie jest mi obca. Ubrań sportowych też mam rozsądne ilości, a skoro zajęcia prowadzę na bosaka, nie ma też potrzeby, bym co tydzień kupowała nowe buty sportowe. Podobny stosunek ma do makijażu. Na co dzień nie ma ani czasu, ani potrzeby, by być perfekcyjnie „zrobiona”. Trochę podkładu, tusz na rzęsy, dobrze ścięte włosy i czuje się dobrze.

T K

Szaleństwa? – Bardzo lubię biżuterię, choć rzadko ją noszę, bo przeszkadza mi w pracy, no i dżinsy, na świetnie skrojone potrafię wydać sporo pieniędzy – śmieje się. – Na pewno czuję się też wolna od modowych rygorów, noszę i kupuję to, co do mnie pasuje, jestem ►

86

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014



JEJ styl odporna na sezonowe trendy i już na pewno nie założę czegoś, co do mnie nie pasuje. Nie lubię żółtego koloru, więc nie kupię takich ubrań, choćby były najmodniejsze, podobnie jak spodni z krokiem w kolanach, bo to nie są propozycje dla mnie. W takich sytuacjach jestem nieugięta. ej uzależnieniem jest ruch i zdrowy styl życia. Nawet na urlopie jest aktywna. W tym roku jej wakacjami były warsztaty z jogi i pilatesu w pięknej Sadybie Karpackiej w Smereku w Bieszczadach. Cały tydzień ćwiczyła, wędrowała po górach, spędzała czas z ludźmi, dla których – podobnie jak dla niej – treningi integrujące ciało z umysłem są ważne. Zwłaszcza, że trening ma nie tylko usprawniać ciało, ale także odprężać nasz przeładowany informacjami umysł, pomóc w koncentracji i docieraniu do wewnętrznego „ja”. – W Kasia Twardzik Studio, które nastawione jest na pracę w małych grupach, na indywidualne, ale szerokie i harmonijne podejście do człowieka, próbuję zaszczepić ludziom przeświadczenie, jak ważny jest ruch i świadome życie – mówi Kasia. – Człowiek jest stworzony do ruchu, biegania, zdobywania pożywienia. Łatwo zaobserwować, że jeśli długo siedzimy przed komputerem, telewizorem, bardzo szybko uskarżamy się na bóle nóg, kręgosłupa, niepokój. Nasz organizm aż prosi się o codzienną dawkę spaceru, jazdy na rowerze lub innej aktywności. Jakie z tego korzyści? Nasze mięśnie pracują, więc nie zanikają, nasza psychika odpoczywa, a nasza energia ży-

J

Reklama

ciowa się zwiększa. Sami jesteśmy odpowiedzialni za siebie i za swoje życie, dlatego albo decydujemy się na świadome w nim zmiany na wielu płaszczyznach, albo trwamy w permanentnym stresie, który jest najbardziej szkodliwym czynnikiem naszego życiu. – Ćwicząc, koncentrujemy się na pracy mięśni, oddechu, nie ma tej gonitwy myśli, od której tak trudno się uwolnić we współczesnym świecie – tłumaczy Kasia Twardzik. – Dzięki temu odzyskujemy równowagę i umiemy się zdystansować. O tyle to istotne, że ewolucyjnie jesteśmy przygotowani na krótkotrwały stres, z którym umiemy sobie radzić. Długotrwały, permanentny stres jest dla nas czymś obcym, nieznanym i musimy umieć wypracować sobie techniki radzenia z nim. W przeciwnym razie czekają nas poważne kłopoty ze zdrowiem psychicznym i fizycznym. o ciekawe, większość podopiecznych, które przychodzą na treningi, przyznaje, że ćwiczy, bo chce schudnąć, wyrzeźbić mięśnie, albo pozbyć się bólów kręgosłupa. – Chyba nie zdarzyło mi się, aby ktoś powiedział, że chce lepiej czuć swoje ciało – mówi Kasia. – A to jest jedna z najważniejszych kwestii w pracy nad sobą, i to właśnie robię na zajęciach w Rzeszowie i Głogowie Małopolskim. W tym ostatnim, z wykorzystaniem jeszcze zaplecza z saunami i masażami w NTB Active Club. ■

C

Sesja zdjęciowa w NTB Active Club w Głogowie Małopolskim.



Miejsce: Hotel Rzeszów i Filharmonia Podkarpacka. Pretekst: Jubileusz 15- lecia Samorządu Województwa Podkarpackiego.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; prof. Tadeusz Lulek, fizyk, pierwszy rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku.

Od lewej: Bogdan Romaniuk, członek zarządu województwa Tomasz Leyko, rzecznik Urzędu Marszałkowskiego; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku; Władysław Ortyl, marszałek województwa.

Od lewej: ks. bp. senior Kazimierz Górny; Janusz Magoń, radny Prawicy Rzeczpospolitej; Sławomir Miklicz, przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego; Dariusz Sobieraj, radny PSL.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Bogdan Rzońca, poseł PiS, pierwszy marszałek województwa; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku.

Od lewej: Rafał Polak, dyrektor Kancelarii Sejmiku Wojewódzkiego; Sławomir Miklicz, przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego; Władysław Ortyl, marszałek województwa; Michał Tabisz, zastępca dyrektora Departamentu Promocji, Turystyki, Sportu i Współpracy Międzynarodowej Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Tomasz Poręba, europoseł PiS; Józef Jodłowski, starosta rzeszowski.

Od lewej: Wojciech Buczak, przewodniczący Zarządu Regionu „Solidarność”; Renata Nowak, córka śp. Antoniego Kopaczewskiego, z mężem Bogdanem Nowakiem. Od lewej: Zdzisław Siewierski, były wojewoda podkarpacki; Ewa Glesmer, dyrektor Zespołu Szkół przy Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka; Jan Kurp, były wojewoda podkarpacki. Janusz Magoń, radny Prawicy Rzeczpospolitej.

Od lewej: Adam Krzysztoń, starosta łańcucki; Mieczysław Janowski, były europoseł.

Od lewej: Bogdan Kaczmar, dyrektor muzeum Okręgowego w Rzeszowie; Jan Garncarski, dyrektor muzeum Podkarpackiego w Krośnie, dr Narcyz Piórecki, dyrektor Arboretum w Bolestraszycach.


Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Jerzy Krzanowski, współwłaściciel firmy „Nowy Styl”; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Marek Darecki, prezes Stowarzyszenia Dolina Lotnicza; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku.

Od lewej: prof. Leonard Ziemiański, prorektor ds. nauki Politechniki Rzeszowskiej; dr hab. Czesław Puchalski, prorektor ds. rozwoju Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Zofia Kordela-Borczyk, prezes Fundacji Karpackiej-Polska; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku.

Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie i właścicielka Millenium Hall w Rzeszowie.

Od lewej: Jarosław Szczepański, były redaktor naczelny „Nowin”; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; dr Paweł Kuca, politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Od lewej: Jarosław Reczek, dyrektor Departamentu Promocji, Turystyki, Sportu i Współpracy Międzynarodowej Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego; Dorota Czyż, prezes Uzdrowiska Horyniec; Wojciech Trzaska, zastępca dyrektora Departamentu Organizacyjno-Prawnego UM.

Od lewej: dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. Rozwoju i Współpracy WSIiZ w Rzeszowie; Barbara Kuźniar – Jabłczyńska, dyrektor Wydziału Certyfikacji i Funduszy Europejskich Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego; Alicja Zając, senator PiS.

Od lewej: Jan Tomaka, wiceszef podkarpackiej PO; Sławomir Miklicz, przewodniczący sejmiku; Władysław Ortyl, marszałek województwa.

Od lewej: Lucjan Kuźniar, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Stanisław Ożóg, europoseł PiS.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Premiera spektaklu „Hedda Gabler”.

Od lewej: Beata Zarembianka i Magdalena Kozikowska-Pieńko, aktorki Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Beata Zarembianka; Mateusz Mikoś; Magdalena Woleńska.

Od lewej: Mateusz Marczydło; Anna Freudenberger-Schmidt; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej; Milena Kwiatkowska.

Od lewej: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Iloną; Bogumiła Janowska; Mieczysław Janowski; Czesława Ortyl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Jan Tomaka, wiceszef podkarpackiej Platformy Obywatelskiej, z żoną Anną.

Od lewej: Jerzy Oleszkowicz, kierownik działu produkcji telewizyjnych w TVP Rzeszów, z żoną Barbarą; Irena Gołąbek; Wergiliusz Gołąbek, prorektor WSIiZ.

Od lewej: Jerzy Lubas, kierownik działu technicznego i obsługi sceny w Teatrze im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska w Rzeszowie.

Od lewej: Czesława Ortyl; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Izabela Dudek, koordynator pracy artystycznej w Teatrze im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Anna Jochym, inspicjent; Justyna Pisarek; Dagny Cipora, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Teresa Kubas-Hul, wiceprezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości; prof. Janusz Dyduch, przewodniczący Komitetu Transportu PAN; Stanisława Bęben, dyrektor wydziału pozyskiwania funduszy Urzędu Miasta Rzeszowa

Od prawej: Janusz Solarz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego Nr 2 w Rzeszowie, z żoną Danutą; Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.




Miejsce: Hotel Prezydencki w Rzeszowie. Pretekst: II Podkarpacka Konferencja Okulistyczna „Sokolim okiem”.

Od lewej: Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic; prof. dr hab. Ewa Mrukwa-Kominek, z Kliniki Okulistyki Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach; Dr hab. Jerzy Mackiewicz z Katedry i Kliniki Chirurgii Siatkówki i Ciała Szklistego Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor ds. medycznych Visum Clinic.

Od lewej: Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic; dr hab. Jerzy Mackiewicz z Katedry i Kliniki Chirurgii Siatkówki i Ciała Szklistego Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor ds. medycznych Visum Clinic.

Dr hab. Jerzy Mackiewicz z Katedry i Kliniki Chirurgii Siatkówki i Ciała Szklistego Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.

Od lewej: Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. oświaty; lek. med. Maria Marć; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Prof. dr hab. Ewa MrukwaKominek, z Kliniki Okulistyki Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach.

Lek. med. Małgorzata Marczak z Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala Podkarpackiego w Krośnie.

Od lewej: Jerzy i Maria Spyrowie; Renata Żukowska, dyrektor wydziału zdrowia w Urzędzie Miasta Rzeszowa; lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor ds. medycznych Visum Clinic.

Od lewej: lek. med. Mariusz Spyra, dyrektor ds. medycznych w Visum Clinic; lek. med. Monika Sarnat z Kliniki Okulistyki Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach; Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic; prof. dr hab. Ewa Mrukwa-Kominek, z Kliniki Okulistyki Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. oświaty.

Od lewej: Andżelika Grobelny; dr Małgorzata Gąsior; Agnieszka Grodzka; Ewelina Bobek; lek. med. Katarzyna Rusin-Kaczorowska; lek. med. Beata Pelc; lek. med. Marzena Porzycka; Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic.

Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. promocji w VIP Biznes&Styl; Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic.

Agnieszka Dziunycz; Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Hotel Rzeszów. Pretekst: Rozdanie nagród Biznes Klasa przez Wojewódzki Urząd Pracy w Rzeszowie.

Marcin Miedziński, dyrektor Armatoora S.A. Od lewej: Waldemar Lenius, doradca zarządu UNIMOT; Bogusław Satława, prezes PZL Sędziszów S.A.; Grzegorz Patro, dyrektor Zespołu Szkół Technicznych w Sędziszowie Małopolskim.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Janusz Urbanik, prezes VENTOR Sp. z o.o.

Od lewej: Mieczysław Łagowski, prezes Izby Przemysłowo-Handlowej w Rzeszowie; Paweł Zając, dyrektor Centrum Promocji Biznesu; Karolina Bartkowiak-Mazur, dyrektor PBS Oddział Rzeszów; Paweł Bik, kierownik działu marketingu i handlu ZETO Rzeszów S.A.; Adam Krzysztoń, starosta łańcucki.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Antoni Kogut, dyrektor Spółdzielni Mleczarskiej MLEKOVITA Oddział „RESMLECZ” w Trzebownisku; Aleksandra Wanic, dyrektor Zespołu Szkół Spożywczych w Rzeszowie.

Od lewej: Andrzej Bieńczak, właściciel P.P.H.U.B Eleo-Budmax; Mieczysław Łagowski, prezes Izby Przemysłowo-Handlowej w Rzeszowie; Paweł Bik, kierownik działu marketingu i handlu ZETO Rzeszów S.A.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Tomasz Czop, dyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy; Jerzy Cypryś, wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy. W tle od lewej: Andrzej Bieńczak, właściciel P.P.H.U.B Eleo-Budmax; Agata Tarnawska, Firma Oponiarska Dębica SA; Wojciech Szymański, dyrektor Działu Marketingu Internetowego Ideo; na pierwszym planie: Władysław Ortyl, marszałek województwa; Andrzej Szelc, współwłaściciel Piekarnia-Cukiernia „U Szelców” w Lesku.

Od lewej: Joanna Dymitrowska, dyrektor ZS nr 2 w Dębicy; Agata Tarnawska, Firma Oponiarska Dębica SA; Krzysztof Górecki, dyrektor Zespołu Szkół Ekonomicznych w Dębicy.

Od prawej: Jerzy Cypryś, wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy; Katarzyna Szmuc-Augustyn, wicedyrektor Zespołu Szkół Gospodarczych w Rzeszowie; Piotr Lampart.



BIZNES z klasą

Anna Koniecka

publicystka VIP Biznes&Styl

Gry salonowe w strojach organizacyjnych Najbardziej inteligentnymi istotami na Ziemi są zwierzęta - twierdzą biolodzy ewolucyjni z uniwersytetu w Adelajdzie. Ale nie ma co doszukiwać się w tym złośliwych podtekstów, ani tym bardziej obrażać. Nauka tylko bada i definiuje zjawiska. Nie ocenia.

Z

badań, na które powołują się australijscy uczeni wynika, że zwierzęta posiadają zdolności poznawcze znacznie przewyższające umiejętności człowieka, zaś kody informacyjne, przy pomocy których porozumiewają się w obrębie swojego gatunku, są bardziej złożone niż u ludzi. Zwierzęta potrafią się nie tylko „dogadać”, ale także kontrolować agresję. Pod tym względem bardziej inteligentny okazuje się pies, a nawet wilk, który szybciej od psa uczy się zachowań w gromadzie, podpatrując inne osobniki. A my? Wprawdzie potrafimy mówić, mowa to przecież najważniejszy wyróżnik człowieczeństwa i tym się chełpimy, porozumieć się jednak nie umiemy. Zwłaszcza im wyżej wynosi nas winda do kariery. Na szczytach władzy komunikacja międzyludzka, czyli SZTUKA porozumiewania się, przypomina krwawą jatkę. Gdyby słowa mogły zabijać, to już dawno musielibyśmy zrobić nowe wybory, bo nie miałby kto brać diet poselskich. Zero empatii, wpisana w programy partyjne nienawiść i zawiść, w myśl zasady, że Polak Polakowi nawet porażki będzie zazdrościł.

98

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

Kiedy słucham, co i jak mówią politycy, odnoszę wrażenie, że sztuka komunikacji, mająca fundamentalne znaczenie w kształtowaniu stosunków społecznych, jest jeszcze bardziej obca politykom niż obce języki, których uczą się na gwałt, gdy pojawia się cień szansy na międzynarodową karierę. Nie z miłości do Szekspira premier wziął się przecież za naukę angielskiego. Pierwszy dyplomata RP od dłuższego czasu szlifuje francuski (to jest język dyplomacji… przez duże D. Standard!). Upatrzone stanowiska wprawdzie zostały zajęte, ale nie mają racji ci, co uważają, że b. szef MSZ niepotrzebnie zakuwał. Dobra francuszczyzna wkrótce mu się przyda. I tu uwaga! Powtarzanie w kółko, że unijna posada to AWANS dla Polski i premiera rządzącego państwem, podkreślam – państwem, a nie geesem, jest najgorszą z gaf, jakie zostały ostatnio popełnione. Czy coś takiego powiedzieliby politycy niemieccy, gdyby kanclerz Merkel nawet królową UE została i szefem NATO jednocześnie? Luuudzie! Tego, kto wymyślił i dał kolegom tę ściągę, żeby „partia mówiła jednym głosem”, posłałabym do klasztoru z najsurowszą regułą – milczenia.


BIZNES z klasą A doradcy pani premier, którzy ją tak cudnie przygotowali do pierwszego wystąpienia w nowej roli, powinni za karę doradzać liderom opozycji. Dożywotnio! Wystąpieniami publicznymi rządzą żelazne reguły i kto ich nie przestrzega, jest skazany na blamaż. Choćby był najuczciwszy pod słońcem i miał najlepsze intencje. Ja w dobre intencje pani premier wierzę. Tylko że wiara cudu tym razem nie uczyni. Do wystąpienia publicznego w formie improwizacji trzeba się, niestety, solidnie przygotować. Wystąpienie jest lepiej przyjęte, jeśli wygląda na spontaniczne, może być (od biedy) takie „od serca” (matki Polki), ale w każdym szczególe (anegdota, żart, puenta) musi być dopracowane. Spontan, lecz kontrolowany. No i nie szukamy natchnienia na suficie. Nie gonimy chomików po podłodze (przemawiając ze spuszczonym wzrokiem). Nie poprawiamy włosów, okularów. Ręce przy sobie! I trzymamy się zasady: nie mów, co myślisz, myśl, co mówisz. Po co Grześ i cała wieś mają się śmiać, że minister jest z łapanki, bo nikt inny nie chciał zostać ministrem. To deprecjonuje nowo mianowanego już na starcie. W rządy fachowców nie wierzę, oni nie pchają się do polityki. Mają co robić. Nie wymagam też, żeby minister „kochał ludzi”. Wystarczy, że nie puści z torbami przedsiębiorców, których zatrudnił, ale im nie płacił. ajmy spokój z rozdzieraniem szat z powodu braku kompetencji do rządzenia. Mieliśmy już psychiatrę, co rządził wojskiem, historyk robił porządki w specsłużbach, więc czemu nie katechetka? U nas nie potrzeba skończyć London School of Economics and Political Science, żeby zostać prezydentem albo premierem. Zawód wyuczony: historyk, w zupełności wystarczy. Mniej pudru, lansu na wizji oraz pereł. Noszonych, o zgrozo, przez panie minister od samego rana. Drogie Panie – perły zawsze tylko po południu! Czy teraz perły to strój organizacyjny, jak garsonki dla posłanek kupowane z kasy podatników? Nowy dress code? W dodatku zatrącający hipokryzją. Przykład: godz. 8.15. Nowo wybrana senator ze Śląska udziela wywiadu. Strój organizacyjny – perły (i złoty krzyżyk na łańcuszku). Obywatelska troska płynie z ust pani senator, bo jakież to niesprawiedliwe, że Tusk będzie zarabiał 80 tys. euro, a polska rodzina musi przeżyć za 800 złotych! Tak sobie myślę, czy pani senator w kolii z pereł podzieliłaby się swoim wynagrodzeniem (ok. 10 tys. zł miesięcznie), z tymi, o których tak się troszczy? yłam ostatnio na gali z okazji 15-lecia województwa podkarpackiego. I… co za ulga. Perłowy dress code u nas nie obowiązuje! Panie – odświętnie, jak przystało na wieczór w filharmonii. Perfumy w umiarkowanej ilości. Panowie – strój organizacyjny: ciemne garnitury, czerń, granat rzadko (a to najlepszy kolor na wieczór). Czerwone krawaty powróciły do łask? Nie wiedziałam. Sporo galantów wystąpiło w krawatach identycznych jak chusteczka w górnej kieszonce marynarki. Błąd. Gdyby nie te straszne, wciąż za długie gacie, spływające w fałdach na buty, byłoby w sumie OK. Panowie, czemu się tak oszpecacie?! Za długie spodnie skracają sylwetkę. Ale – dla pocieszenia – to nie podczas podkarpackiej gali widziałam największego dziwoląga w męskiej szacie.

D

B

Na innej gali, w warszawce. Powód gali przemilczę, bo cóż ona winna, że pojawił się facet w smokingowej marynarce, w muszce i różańcu na szyi? Ale najbardziej zadziwiła mnie elegancja pana, który połowę wizytowej marynarki ozdobił satynową lamówą a' la szarfa od orderu. Dlaczego tak dużo o tym mówię? Otóż w tv pojawia się ekspert od ubiorów męskich. I chwała mu za to, bo męskiej garderobie mało uwagi się poświęca. Ale… Gdy pan ekspert opowiada, że rękaw marynarki powinien kończyć się tam, gdzie zaczyna kciuk, sam ma rękawy mocno przykrótkie, jakby ubrał się w garnitur z młodszego brata. W dodatku na tej marynarce za dużo się dzieje: materiał w paski, paski mają lekki połysk, na dodatek szerokie klapy, które znowu zaczynają być modne. Nie wszyscy powinni ulec tej modzie. Niższy pan, szeroki w barach, będzie wyglądał jak korniszon w słoiku. ale są z reguły nudne jak flaki z olejem i według tego samego schematu: rąsia, klapa, goździk. Plus obowiązkowe zagajenie. Żeby było choć trochę z jajem, na jednej z gal puszczano z ekranu złote myśli. Zapamiętałam taką: „Inteligencja, kiedyś sól tej ziemi, dzisiaj łupież.” Nieśmieszne? No raczej. Albo: „Lwy zmieniły swoje oblicze. Lew jest, i lwica jest, żeby było bardziej genderowo.” (Prowadząca galę o wręczanej statuetce.) Z kuluarów warszawki: „Ja nie jestem od strzelania, ja jestem od zwycięstw!” (Aspirujący do posady dyplomaty. Życzę mu, żeby wyjechał czym prędzej i się dalej nadymał, ale już z daleka od nas. I tu znów uwaga! Nowożytna historia polskiej dyplomacji zna przypadki skłaniające do pewnych przemyśleń w tej materii. Na przykład, gdy szykujący się na placówkę głosił wszem i wobec z miną Wilhelma Zdobywcy: „Żyłem z pieniędzy podatników, żyję i będę nadal żył!”. Już spakował walizy, sprzedał dom i… nagle cofnięto mu rekomendację. Akurat zmieniał się rząd). W Rzeszowie: też było wręczanie statuetek (z herbem miasta). Marszałek Podkarpacia załatwił sprawę po męsku – raz, dwa. Przemawiając, zastosował się do zasady Churchilla, że mówcy powinni mieć na uwadze nie tylko to, by wyczerpać temat, ale także, by nie wyczerpać słuchaczy. Szacun! a koniec wisienka na urodzinowym torcie – koncert. I to w dwóch odsłonach tematycznych. Zaproszono artystów, którzy wyszli stąd w wielki świat sztuki. Super pomysł. Szkoda tylko, że sporo krzeseł z kartką „zarezerwowane”, było pustych. Zaproszeni woleli grilla i kiełbaski? Niech żałują, koncert był świetny, nie żadna chałtura jubileuszowa. Kawał solidnej muzyki, soliści, filharmonicy, no i repertuar – ambitny, od opery i operetki (arie) po jazz. Mówi się, że można poznać człowieka po muzyce, jakiej słucha. Gala trwała trzy godziny, bez przerwy. Pod koniec koncertu jazzowgo, nostalgicznego jak jesień (dwoje skrzypiec, altówka i wiolonczela – cudo!) ktoś za moimi plecami zaczął gadać i szeleścić papierkami (suchy prowiant?); brzęknął włączany telefon. Gdy zapaliły się światła, zobaczyłam, że siedziała za mną… pani w perełkach. No cóż. Nie wystarczy założyć perły żeby zostać damą. ■

G

N

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

99


BIZNES i Internet Anna Sieńko i Dariusz Tworzydło.

Nowe technologie siłą biznesu Biznes i branża IT są dziś ze sobą tak ściśle powiązane, że trudno sobie wyobrazić firmę, która w żaden sposób nie korzystałaby z informatycznego wsparcia. A jeśli nawet próbuje tak działać, to z pewnością pozostaje daleko w tyle za konkurencją, która rozumie potencjał tkwiący w nowych technologiach. Aby osiągać sukces biznesowy, trzeba po pierwsze dostrzegać te możliwości, a po drugie umiejętnie je wykorzystywać.

Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak

O

programowania, nowoczesne systemy, najnowsze technologie – to wszystko powstaje po to, by ułatwić, usprawnić i przyspieszyć pracę oraz rozwój biznesu. O nowinkach w tej dziedzinie, o możliwościach, jakie stwarzają, rozmawiano w trakcie Kongresu Profesjonalistów IT, zorganizowanego po raz drugi przez Klaster Firm Informatycznych Polski Wschodniej. Po co o tym rozmawiać? Przede wszystkim dlatego, że to branża, która błyskawicznie się zmienia, i rok, półtora to prawdziwa epoka. Poza tym niektórzy wciąż nie wierzą w potęgę sieci i informatycznych rozwiązań, a jeszcze inni, rozumiejąc potrzebę korzystania z tych możliwości, nie do końca potrafią to robić. Dlatego właśnie tak potrzebne są rozmowy, wymiana doświadczeń, wskazywanie kierunku, w jakim należy iść, by najefektywniej wspierać się tymi rozwiązaniami.

Biznes i możliwości Internetu Kiedy przed laty rodził się Internet, to właśnie biznes najszybciej dostrzegł, że z jednej strony oszczędza pienią-

100

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

dze ułatwiając komunikację, a z drugiej daje zupełnie nowe możliwości. Jak bardzo powszechność komputerów, telefonów i sieci zmieniły biznes i pracę ludzi, obrazuje przykład podawany przez Wojciecha Maternę, prezesa Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka: – Jeszcze kilkanaście lat temu przejeżdżałem nawet 99 tys. km rocznie, ponieważ wszystko, co my, informatycy, zrobiliśmy, musieliśmy osobiście dostarczyć do komputera klienta. A jeśli cokolwiek zepsuło się, natychmiast trzeba było wsiadać w samochód i jechać na miejsce. Każda naprawa czy zmiana musiała być wykonana osobiście. Internet całkowicie to zmienił. Teraz w ciągu jednego dnia jestem w stanie „oblecieć” pół Polski czy nawet Europy. Mogę pracować na rzecz dowolnego miejsca na świecie, nie ruszając się zza biurka. Dziś bywam u klientów tylko wtedy, gdy negocjujemy, podpisujemy umowy lub szkolimy personel, ale poza tym pracuje się właściwie wyłącznie zdalnie. I choć może brzmi to bardzo górnolotnie, to jednak faktom zaprzeczyć nie można – Internet otworzył świat. Obecnie odległość między zleceniodawcą a wykonawcą usłu-


BIZNES i Internet gi nie ma znaczenia. Nie ma ograniczeń miejsca pracy, o klienta i zlecenia można zabiegać nawet na drugim krańcu świata. Zniknęły granice, jakich wiele firm, często małych, którym daleko do możliwości wielkich konsorcjów, mogłoby nigdy nie przekroczyć, gdyby nie globalna sieć. A że językiem międzynarodowym w tej branży jest angielski, więc kilkunastoosobowa firma z Podkarpacia z powodzeniem może współpracować z klientami z Izraela, Stanów Zjednoczonych, Włoch, Francji itd. Istnieją też realne szanse na to, by południowo-wschodni region Polski stał się konkurencją dla wielkich centrów usług informatycznych stworzonych w Indiach. Problem jednak w tym, by biznes był kreatywny i realnie innowacyjny. – Możliwości są ogromne, bo dzięki Internetowi wjechaliśmy na autostradę, a przecież jeszcze kilka lat temu kręciliśmy się małymi, polnymi dróżkami – mówi Materna.

Informacja jest w sieci

P

roces zastosowania rozwiązań informatycznych na przestrzeni lat dzieli się na kilka etapów. Pierwszym był czas, gdy informatyka próbowała poprawić ludziom produktywność, więc np. powstawały programy do wystawienia faktur. Później informatyzacja i Internet zaczęły pomagać przedsiębiorcom w podejmowaniu decyzji w wyniku wykonania złożonych analiz, których nigdy by nie zrobiliby „ręcznie”. Teraz mamy z kolei taki czas, w którym informatycy próbują „zagonić” te nowe urządze-

Wojciech Materna.

nia do pracy, czyli skupiamy się na wymyślaniu zastosowań telefonów, urządzeń mobilnych, by zrobić coś ciekawego, coś nowego, dostarczyć nowe możliwości wykonywania. Następnym etapem, o którym już głośno się mówi, jest Internet rzeczy, czyli wykorzystanie powszechności urządzeń wyposażonych w połączenie internetowe w zastosowaniach biznesowych i społecznych. Poza nowymi rozwiązaniami informatycznymi, o potencjale sieci stanowią zamieszczone w niej informacje. Jednak najważniejsze, by umieć je odszukiwać, analizować ► Reklama


BIZNES i Internet i wykorzystywać. I tu dużą rolę odegrają dyrektorzy informatyczni w firmach najróżniejszych branż. To oni, zdaniem Anny Sieńko, dyrektor ds. Projektów Strategicznych IBM Europa Centralna i Wschodnia, pochodzącej z Rzeszowa i tu mieszkającej, a na co dzień pracującej w Warszawie, będą zajmować się m.in. wprowadzaniem strategii biznesowej firmy na rynek, zbieraniem informacji na temat preferencji klientów. Będą też zajmować się marketingiem i komunikacją, a opierać się będą na danych dostępnych na portalach społecznościowych, w przeglądarkach typu Google. – Praca dyrektorów IT bardzo się zmieniła, jeszcze do niedawna pracowali oni wyłącznie do wewnątrz firmy, dzisiaj wychodzą do klientów – mówiła Anna Sieńko. – A żeby zbliżyć się do konsumentów, trzeba wykorzystywać informacje, które umieszczają oni w Internecie, na portalach społecznościowych. ieńko jako przykład podała rozgrywki tenisowe na Wimbledonie, na których IBM zbiera informacje zamieszczane na Twitterze i Facebooku. Dzięki zgromadzonym i przeanalizowanym danym, w tym roku w ciągu dwóch tygodni rozgrywek pobranych i zainstalowanych zostały prawie 2 mln aplikacji. Natomiast francuska firma kosmetyczna L’Occitane zanotowała aż 25-krotny wzrost sprzedaży dzięki analizom w Internecie tego, co najczęściej kupują klienci. Trendami, ale równocześnie wyzwaniami dla branży informatycznej, są: analityka danych, big data, chmura, mobilność oraz media społecznościowe, które dziś są miejscami, gdzie sięgają m.in. banki, duże sieci handlowe. – Według badań, aż 81 proc. klientów przed dokonaniem zakupu sprawdza opinie w Internecie. 90 proc. danych powstało w ciągu ostatnich dwóch lat, więc są najbardziej aktualne, ciągle są też uaktualniane. Niektóre firmy potrafią już wykorzystywać zebrane informacje o preferencjach klientów do tego, by zatrzymywać klienta. W Polsce takie rozwiązanie na razie wprowadziła tylko jedna firma telekomu-

S

102

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

nikacyjna, ale będzie to trend rozwijający się – mówiła dyrektor w IBM. akże informacje umieszczane na portalach społecznościowych są potężnym narzędziem, którym można niezwykle skutecznie budować przewagę konkurencyjną. Natomiast do sprawniejszej i efektywniejszej działalności struktur firmy bardzo skuteczne okazują się wewnętrzne blogi i fora. Można na nich wymieniać opinie, komunikować się, w ten sposób oszczędzając czas, unikając też wielokrotnego wykonywania tych samych zadań przez inne osoby; ułatwiają również rozwiązywania problemów.

T

Internetowe śledzenie dla biznesu

N

ajlepiej rozwijające się firmy, które opierają swoją działalność na informatycznych rozwiązaniach, wykorzystują możliwość, jaką jest internetowe śledzenie użytkowników sieci. – Oczywiście, ma to dwie strony medalu – mówił Maciej Zagórowski, współzałożyciel Fabryki e-Biznesu. – Jedna to kwestia, jak prywatnie zapatrujemy się na fakt, że jesteśmy nieustannie śledzeni, drugą są korzyści dla biznesu, jakie daje takie śledzenie. Oczywiście, bywają sytuacje życiowe, których śledzenie może mieć kłopotliwe konsekwencje. Np. pewna nastolatka, która przeglądała strony dla przyszłych mam i z produktami dla niemowląt, w końcu dostała paczkę z kuponami na produkty dla dzieci. W ten sposób ojciec tej nastolatki dowiedział się, że córka jest w ciąży. Ten przykład dowodzi, że większość z nas nie zdaje sobie sprawy z tego, że już nasza pierwsza aktywność w sieci, czyli kliknięcie po otwarciu strony zgody przy komunikacie o „ciasteczkach”, sprawia, że jesteśmy zapisywani. A kto zbiera te dane? Przede wszystkim Google, Microsoft, Apple, Facebook, ale nie tylko. Ich efektywność jest porażająca dla zwykłego Kowalskiego, który z komputera korzysta na co dzień. Google wie już np., czy użytkownik jest w domu, czy też w pracy, i na tej podstawie może kierować do niego odpowiednie reklamy. Potęgi zajmujące się gromadzeniem tych informacji wiedzą o Kowalskim wszystko, żadna czynność nie pozostaje anonimowa. Te dane są zbierane, analizowane i wykorzystywane przez biznes, by najskuteczniej docierać do odbiorców. – Z badań wynika, że reklama kierowana do klienta, którego potrzeby już zostały przeanalizowane, jest skuteczniejsza, odnosi znacznie lepsze skutki, użytkownik chętniej z niej skorzysta niż z reklamy, która została skierowana do niego przypadkowo. Jeśli użytkownik otrzyma reklamę produktu, którym nigdy się nie interesował, po prostu go nie zainteresuje – mówił Zagórowski. ■



ADMINISTRACJA publiczna

A może skończyć z fikcją konkursów na stanowiska urzędnicze?  Na początku 2008 r. wójt Radymna zatrudnił w swoim urzędzie syna, córkę i synową. Na pytanie dziennikarzy, czy nie obawia się zarzutów o nepotyzm, odparł, że są to sprawdzeni fachowcy, a on nie zamierza przyuczać nowego urzędnika do pracy i patrzeć mu na ręce.  NIK, która na przełomie 2011 i 2012 r. badała domniemane nieprawidłowości w Urzędzie Gminy w Wiązownicy, stwierdziła, że wójt zatrudnił – bez konkursu – na stanowisku sekretarza gminy osobę, która nie miała wymaganego przepisami co najmniej dwuletniego stażu na stanowisku kierowniczym.  W sierpniu br. zapadły (jeszcze nieprawomocne) wyroki w aferze łapówkarskiej związanej z przyjęciami do pracy w Urzędzie Marszałkowskim w Rzeszowie, która wybuchła w 2009 r. Na ławie oskarżonych zasiadła czwórka byłych urzędników UM. Prokuratura zarzuciła Agnieszce M., że wręczyła łapówkę Łukaszowi A., ówczesnemu zastępcy dyrektora gabinetu marszałka, z którym prywatnie była związana, za to, że ten ustawił konkurs na stanowisko inspektora ds. współpracy międzynarodowej w gabinecie marszałka. Agnieszka M. konkurs wygrała i dostała tę pracę. Zdaniem prokuratury, Łukasz A. ujawnił jej konkursowe pytania. Skazany został także Kazimierz K., były dyrektor UM, który miał także, razem z Łukaszem A., przekazać Agnieszce M. pytania konkursowe. Kolejny skazany to Bogusław K., członek komisji, które decydowały o przyjmowaniu do pracy w urzędzie. Zdaniem prokuratury, podczas tych konkursów dochodziło do nieprawidłowości. Wszyscy otrzymali wyroki w zawieszeniu.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak

P

odejrzewam, że nie ma Czytelnika, który by nie słyszał o „ustawianych” konkursach na różne stanowiska w administracji publicznej. O sytuacjach, gdy wójt przyjął do pracy siostrzenicę lub synową – bo, jak twierdził, była najlepsza. Albo o przypadkach, kiedy okazywało się, że określone w konkursie na dane stanowisko wymogi spełniała tylko jedna osoba. Ta, która miała wygrać. Gdyby nie patologia organizowania procedury konkursowej „pod” określone osoby, konkursy byłyby rozsądnym sposobem wyłaniania pracowników sektora publicznego, uważa dr Artur Chmaj, rzeszowski ekonomista. – Przykładów takich patologii jest mnóstwo, od uniwersytetów po urzędy – podkreśla. – Jest tajemnicą poliszynela, że jeżeli nie ma się wśród znajomych nikogo wysoko postawionego, to o dostaniu pracy w instytucji publicznej, a więc bezpiecznej pod względem pewności zatrudnienia, można zapomnieć.

NIK: NASTĄPIŁA POPRAWA Jakie są rozmiary tej patologii na Podkarpaciu, trudno oszacować. Kwestie konkursów na stanowiska urzędnicze w administracji publicznej są przedmiotem dość częstych kontroli NIK, ale przeprowadzane są one tylko przez niektóre delegatury. W ostatnich latach (od 2010 r.) rzeszowska Delegatura NIK – jak informuje jej rzecznik Andrzej Trojanowski – nie brała w nich udziału.

104

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

O

statnia kontrola, nt. „Nabór pracowników na stanowiska urzędnicze w jednostkach samorządu terytorialnego”, została przeprowadzona od 1 stycznia do 30 września 2013 r. na terenie sześciu województw (lubuskiego, łódzkiego, małopolskiego, opolskiego, pomorskiego i wielkopolskiego). Mimo stwierdzonych pewnych nieprawidłowości, NIK pozytywnie oceniła sposób obsadzania w drodze otwartego i konkurencyjnego naboru stanowisk urzędniczych w administracji samorządowej. Zdaniem Izby, wolne stanowiska urzędnicze, poza nielicznymi wyjątkami, były obsadzane przy zastosowaniu procedury otwartego i konkurencyjnego naboru, popełniane błędy na ogół nie miały wpływu na jego wynik, a zdecydowana większość przyjętych kryteriów oceny kandydatów była adekwatna do zadań realizowanych na obsadzanych stanowiskach i odpowiadała wymogom określonym przepisami prawa. ieprawidłowości polegały na nieprzestrzeganiu obowiązku obsadzania stanowisk urzędniczych w drodze otwartego i konkurencyjnego naboru, co stwierdzono w 3 z 27 kontrolowanych jednostek; nierównym traktowaniu kandydatów, wybiórczym stosowaniu przyjętych zasad oraz formułowaniu kryteriów niejednoznacznych lub nieadekwatnych do zadań realizowanych na obsadzanych stanowiskach (7 jednostek); powierzaniu wykonywania czynności urzędniczych w drodze umów cywilnoprawnych (6 jednostek); zatrudnianiu osób niespeł-

N


niających wymogów określonych przepisami prawa lub sformułowanych w ogłoszeniach o naborze (4 jednostki); nierzetelnej weryfikacji kandydatów (6 jednostek); uchybieniach o charakterze formalnym, które odnotowano w 19 jednostkach objętych kontrolą; niedostosowaniu w 2 jednostkach regulacji wewnętrznych do przepisów powszechnie obowiązującego prawa. „W porównaniu do ustaleń kontroli NIK przeprowadzonych w poprzednich latach nastąpiła poprawa w zakresie przestrzegania ustawowych i wewnętrznych procedur naboru pracowników na stanowiska urzędnicze w j.s.t., jednakże w 9 powiatach i gminach nie w pełni zrealizowano sformułowane wnioski pokontrolne” – stwierdziła NIK. Odsetek samorządów ocenionych negatywnie spadł z 24,1 do 7,4 proc.

…CO NIE ZNACZY, ŻE JEST WSPANIALE

C

zy zatem obraz po kontroli napawa optymizmem? Niekoniecznie. W podsumowaniu stwierdzono: „Kontrola NIK wykazała, iż sposób prowadzenia naborów nie we wszystkich przypadkach zapewniał równe szanse ubiegającym się o zatrudnienie w administracji samorządowej i nie gwarantował wyboru kandydatów najlepiej przygotowanych do pełnienia służby publicznej, a stwierdzone przykłady braku czytelnych i niezmiennych kryteriów oceniania kandydatów, niewłaściwego doboru kryteriów oraz nierzetelnego stosowania obowiązujących procedur pociągały za sobą ryzyko wystąpienia zachowań korupcyjnych przy obsadzaniu stanowisk urzędniczych, polegających na stwarzaniu pozorów stosowania otwartego i konkurencyjnego naboru. W rzeczywistości sterowano jego przebiegiem, tak by zwiększyć szanse konkretnych kandydatów”. A zatem intuicja, poparta czasami wiedzą, że konkursy często odbywają się „pod” określonych kandydatów, zyskała potwierdzenie ze strony NIK. nna naganna praktyka polegała na powierzaniu wykonywania czynności urzędniczych osobom zatrudnionym na podstawie umów cywilnoprawnych. Taka praktyka powoduje, że zadania o charakterze publicznym realizowane są przez osoby, których umiejętności, doświadczenie zawodowe i wiedza teoretyczna nie zostały poddane weryfikacji w trybie konkursowym. Zlecanie wykonywania czynności urzędniczych w takiej formie pozwala pracodawcom unikać stosowania wielu procedur obowiązujących wobec pracowników etatowych oraz zmniejszyć wydatki związane z zatrudnieniem (umowy cywilnoprawne są opodatkowane w inny sposób niż wynagrodzenie ze stosunku pracy). Ponadto zleceniobiorców nie dotyczą regulacje prawne dotyczące oceny okresowej pracownika, obowiązku składania oświadczeń o prowadzeniu działalności gospodarczej czy oświadczeń majątkowych. Przejawem nieprzestrzegania procedury konkursowej było również powierzanie czynności urzędniczych pracownikom zatrudnionym na stanowiskach pomocniczych. ►

Reklama

I


ADMINISTRACJA publiczna

P

rzykłady wyjęte z wyników kontroli: w Urzędzie Miejskim w Nysie, w toku trzech naborów nie dopuszczono do kolejnych etapów postępowań osób legitymujących się wykształceniem na kierunkach takich samych lub zbliżonych do tych, jakimi wykazali się kandydaci zaakceptowani przez komisje rekrutacyjne. W Urzędzie Miasta Zielona Góra od kandydatów na stanowisko zastępcy naczelnika w Wydziale Przedsiębiorczości i Działalności Gospodarczej oczekiwano wykształcenia wyższego inżynierskiego, podczas gdy zakres zadań na tym stanowisku tego nie uzasadniał. Starostwo Powiatowe w Kaliszu wymagało od kandydatów na stanowisku inspektora ds. prowadzenia i obsługi zasobu geodezyjnego i kartograficznego wyższego wykształcenia w tym zakresie. Tymczasem do postępowania rekrutacyjnego dopuszczono i ostatecznie wybrano osobę, która nie legitymowała się wyższym wykształceniem geodezyjnym, lecz była dopiero w trakcie studiów.

„W BIAŁYCH RĘKAWICZKACH” I BEZ ZACHOWYWANIA POZORÓW

W

kwestii konkursowego naboru ryba psuje się, niestety, od głowy. W administracji centralnej, jak głosi dość powszechna opinia, procedura ta jest w sporej części przypadków „ustawiana”, ale robi się to w taki sposób, że nawet komisje konkursowe nie dostrzegają, iż wszystko zostało wcześniej rozstrzygnięte. Przykład zaczerpnięty z portalu gazetaprawna.pl: Blisko 120 osób na sali przystępuje do testu konkursowego na etatowe stanowisko starszego specjalisty departamentu w jednym z ministerstw. Wśród egzaminowanych znajduje się człowiek, który w tym pionie pracuje od kilku miesięcy, ale na zlecenie. Jego przełożeni i on sam znają wyniki testu. Andrzej, który w taki sposób zdobył stanowisko, opowiada, że miał wątpliwości, czy etyczne jest przystępowanie do konkursu z rzeszą nawet dużo lepszych kandydatów, skoro wiedział, iż wynik jest ustawiony. „Jednak przełożony przekonał mnie, że bez konkursu nie może mnie zatrudnić, bo takie są procedury. Dlatego dla świętego spokoju, by nikt się nie czepiał, musi zorganizować konkurs” – tłumaczy. – Jeżeli na stanowiska w ministerstwach ludzie trafiają w taki sposób, i jest przyzwolenie na tego typu proceder, to jaki jest powód egzekwować inne standardy etyczne na niższych szczeblach? – pyta retorycznie Artur Chmaj. I dodaje: – A potem okazuje się, że tu są zatrudnieni członkowie bliższej rodziny, tam dalszej, a jeszcze gdzie indziej są zarzuty o sposób naboru. Ten proceder zaczyna się od najwyższych szczebli, spływa jak kaskada na niższe szczeble i powoduje, że nawet osoba ubiegająca się o stanowisko sprzątaczki w szkole musi mieć poparcie, bo inaczej tej pracy nie dostanie. Różnica, według dość powszechnej opinii, jest taka, że gdy w urzędach centralnych procedury konkursowe są „ustawiane” w „białych rękawiczkach”, to samorządy często porzucają te pozory.

106

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2014

EKONOMISTA: JESTEM PESYMISTĄ

J

ak walczyć z tymi patologiami? Artur Chmaj jest pesymistą: – Gdyby mi pan zadał to pytanie 10 lat temu, odpowiedziałbym, że recepta jest prosta: trzeba poczekać jeszcze 20-30 lat, do czasu, gdy 3-4 pokolenia, o których mówi się „homo sovieticus”, w sposób naturalny znikną z rynku pracy, a przyjdą młodzi, nieskażeni myśleniem wyłącznie w kategoriach dobra własnego. Ale, niestety, wszystko wskazuje na to, że młodzież powiela, a nawet jeszcze udoskonala patologiczne zachowania starszych, łącząc je z cynizmem, zasadą „po trupach do celu”. zy to oznacza, że nic nie da się zrobić? Niekoniecznie. NIK w przywoływanych wynikach kontroli z 2013 r. zwrócił uwagę na dobrą praktykę jednego ze skontrolowanych samorządów, który – by zagwarantować obiektywizm członków komisji konkursowych – wymagał od nich złożenia oświadczeń o braku pokrewieństwa, jak również braku stosunków faktycznych i prawnych z uczestnikami konkursu. Ktoś powie: to niewiele, bo konkurs można „ustawić” na wiele innych sposobów. Może jednak od czegoś trzeba zacząć?

C

ADMINISTRACJA BEZ KONKURSÓW?

A

może postawić problem bardziej radykalnie? Nie naprawiać źle działającego systemu, tylko go zlikwidować? Przypomnijmy, że procedura otwartego i konkurencyjnego naboru na stanowiska urzędnicze, obecna w polskim prawodawstwie od 2005 r., od początku spotykała się z krytycznymi opiniami części środowisk samorządowych, które postulowały „poluzowanie”, czyli przyjęcie mniej rygorystycznych regulacji. W odpowiedzi na głosy tych środowisk, w 2009 r. zmodyfikowano procedurę obsadzania wolnych stanowisk urzędniczych w administracji samorządowej. Przyjęte wówczas rozwiązania m.in. usankcjonowały tzw. awans wewnętrzny, tj. możliwość obsadzania wolnych stanowisk osobami już zatrudnionymi w urzędzie, bez potrzeby wszczynania procedury konkursowej. A zatem – zamiast narzekać, że kolejny „krewny i znajomy królika” dostał urzędniczy stołek w wyniku „ustawionego” konkursu – może pozbądźmy się „konkursowego balastu”?! „To nie jest niemożliwe, ale pod warunkiem zwiększenia odpowiedzialności osób zarządzających jednostką za podejmowanie tego typu decyzji” – stwierdził na portalu dziennik.pl dr Stefan Płażek z Katedry Prawa Samorządu Terytorialnego Uniwersytetu Jagiellońskiego. A Dariusz Blocher, prezes Budimeksu, w tym samym materiale pomysł poparł: – Podoba mi się idea funkcjonowania administracji bez konkursów. Niech urzędy wzorują się na zasadach funkcjonowania prywatnych przedsiębiorstw. Może więc warto rozpocząć zasadniczą dyskusję na ten temat? ■




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.