dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 1 (39)
Styczeń-Luty 2015
INNOWACJE
Od studenckiej przygody do innowacyjnego biznesu
VIP TYLKO PYTA
kultura
Zdzisław Beksiński. Malarz snów
Jerzy Ginalski gospodarka
WOJCIECH MATERNA: Branża IT... będzie atutem Podkarpacia ISSN 1899-6477
Portret
Obszar inwestycyjny Rzeszów-Dworzysko
moda
Elegancja wzięta w nawias
PODKARPACKA SCENA POLITYCZNA
Na okładce Piotr Krauz, Damian Kwiecień, Bartosz Zborowski, Dawid Rogala, Tomasz Krzosek.
VIP BIZNES&STYL
28-33 Wojciech Materna, prezes Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka: Polskie uczelnie dostają pieniądze głównie za dydaktykę, tymczasem na Uniwersytecie Yale 80 procent dochodów pochodzi z badań i patentów pracowników uniwersytetu. Na Yale „się dzieje” – uczelnia cały czas coś knuje z biznesem, fabrykami, przedsiębiorcami. W ogóle w Dolinie Krzemowej w ciągu jednego dnia można iść na kilka spotkań, konferencji, posłuchać o nowinkach technologicznych, które u nas byłyby projektem ściśle tajnym. W Polsce zamknięto by z trzysta drzwi, byle ktoś nie podsłuchał, o czym mowa. U nas nie ma jeszcze kultury dzielenia się informacją, wiedzą. Nie potrafimy przełamać bariery innowacyjności.
LUDZIE INNOWACJI
RAPORTY I REPORTAŻE
VIP TYLKO PYTA
60 Anna Koniecka Rosja. Dońskie amazonki
22 Pięciu w bolidzie Od studenckiej przygody do innowacyjnego biznesu 28 Anna Olech i Katarzyna Grzebyk rozmawiają z Wojciechem Materną
46 Tradycyjny ślub żydowski Mazel tow młodej parze KULTURA
SYLWETKI
50 VIP Kultura Zdzisław Beksiński. Malarz snów
48 Mieczysław Szcześniak Spełniam się w muzyce
58 Teatr im. W. Siemaszkowej Wenus w futrze
Branża IT… będzie mocnym atutem Podkarpacia
36 Jerzy Ginalski Iść za marzeniem
55 Film Patronik kręci Stasiuka w Bieszczadach
82
48
64 Styczeń – Luty 2015 STYL ŻYCIA
14 Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Jaki Rzeszów? Kompaktowy!
36
FELIETONY
42 Magdalena Zimny-Louis
Osobę, do której się mówi, znać MUS!
44 Krzysztof Martens
Nie ma prostych i czystych rozwiązań
50
EKONOMIA
64 Prof. Leszek Balcerowicz Trzeba się bić
GOSPODARKA
66 Startuje obszar inwestycyjny Rzeszów-Dworzysko
70 Inwestycje mające odmienić Podkarpacie
76
MODA
76 Basia Olearka
46
Elegancja wzięta w nawias POLITYKA
82 Podkarpacka scena polityczna
4
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
70
66
OD REDAKCJI
Gospodarka, głupcze! – mawiał amerykański klasyk i powtarza prof. Leszek Balcerowicz, też już klasyk: Tylko wolność gospodarcza jest szansą na rozwój Polski, a największą siłą kapitalizmu są małe i średnie firmy. Nie wielkie korporacje, biurokracja krajowa i lokalna, ale mały i średni sektor prywatny tworzący najwięcej miejsc pracy, co przesądza o naszym potencjalnym dobrobycie. Dlaczego więc kwota wolna od podatku jest w Polsce mniejsza niż w Zambii, Tanzanii albo w nie mniej egzotycznej Botswanie?! Tak, tak, w krajach trzeciego świata można zarobić więcej niż Polsce! Czy zachętą dla przedsiębiorczych i młodych Polaków, którzy nie boją się świata, jest fakt, że w Unii Europejskiej nie brakuje krajów, gdzie podatek VAT oraz od nieruchomości jest niższy od tego, który muszą zapłacić w Polsce?! Czy najtańsza w naszym kraju musi być tylko siła robocza?! Komu to się opłaca i gdzie nas zaprowadzi?! Zdaniem prof. Balcerowicza, w Polsce ciągle za dużo jest snobowania się na „apolityczność”, czyli kompletną bierność wobec demokratycznej polityki. To błąd, bo nie ma lepszej recepty na dobre państwo, niż silny nadzór obywatelski nad politykami. Warto o tym mówić nieustannie, bo utalentowanych, nawet bardzo, młodych Polaków nam nie brakuje. Gdy spotkałam się z przedstawicielami PRz Racing Team, byłam pod wrażeniem pracowitości, zaangażowania, kultury i organizacji pracy, inteligencji, otwartości umysłu i ambicji tych dwudziestokilkuletnich mężczyzn. Studentów Politechniki Rzeszowskiej z różnych części Podkarpacia i Polski, którzy w Rzeszowie chcą kreować innowacyjny biznes i robić interesy z całym światem, jeśli tylko znajdą się kontrahenci. Świetna mieszanka dużych aspiracji, ale i skromności. Żadnej bufonady, „picia wódki pod stołem”, czołobitności przed urzędniczymi decydentami, bo bez tego nic się nie załatwi. Jedynie pracowitość, profesjonalizm, idealizm. Takich młodych Polaków nie brakuje i warto zrobić wszystko, by nie przemieliła i nie zdemoralizowała ich polska rzeczywistość. Polityczna, prawna i fiskalna.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
zespół redakcyjny fotograf
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens,
Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
biuro reklamy
Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
do czytania
Transsyberyjską aż do Władywostoku
Z
W poszukiwaniu Sandry Valentine na Wyspie Łza
J
est jedną z najlepiej piszących i najzdolniejszych pisarek w Polsce. Gdy w 2013 roku za powieść „Ciemno, prawie noc” Joanna Bator otrzymała Literacką Nagrodę Nike, było wiadomo, że jej następna powieść będzie jednym z najbardziej wyczekiwanych i dociekliwie ocenianych wydarzeń literackich. I… „Wyspa Łza” na pewno zaskoczyła. To zapis podróży Joanny Bator po Sri Lance w 2014 roku w towarzystwie fotografa Adama Golca i w poszukiwaniu śladów zaginionej przed 25 laty młodej Amerykanki, Sandry Valentine. Opowieść nie ma jednak nic wspólnego z turystycznym przewodnikiem, jest osobistą podróżą Joanny Bator w poszukiwaniu siebie samej, a forma będąca połączeniem podróżniczego reportażu, eseju i opowieści o pisaniu oraz wspomnień, wymyka się klasyfikacjom. Sukces bywa szybko zapomniany. Pytanie, co dalej?! W głowie Joanny Bator kołacze się tylko jedna fraza „znikła bez śladu”. Setki razy wystukuje ją na klawiaturze, googluje i wśród wielu opowieści, zwykle dramatycznych i z tragicznym finałem, uwagę Bator przykuwa historia Sandry Valentine. Młodej Amerykanki, która w 1989 roku bez śladu znikła na Sri Lance. Joanna Bator rusza więc na Wyspę Łza jej śladami, a w głowie ma już kolejną powieść, „Rok królika”, z główną bohaterką, Anną Kerr, która ukaże się jeszcze w tym roku, i w której to historii na pewno pojawi się wątek Sandry Valentine. Anna i Sandra spotkają się. „Wyspa Łza”, to autobiograficzny kocioł, w którym bardziej niż na poszukiwaniach Sandry, autorka skupia się na poszukiwaniu samej siebie, na przekraczaniu własnych granic lub umiejętnym ich wyznaczaniu. Bator wspomina rodzinny Wałbrzych, nie boi się bardzo osobistych, także erotycznych wyznań, mówi o fascynacjach intelektualnych, ale i tych bardzo kobiecych. W tej historii jest przewrotna, wręcz autoironiczna obserwacja samej Bator jako kobiety młodej, atrakcyjnej pod każdym względem, ale zbliżającej się do tej granicy, kiedy słowo kobiecość nie będzie już tym pierwszym skojarzeniem, jakie będzie wywoływać. Książka jest aż gęsta od zdarzeń, wspomnień, słów. Joanna Bator jedzie śladami zaginionej Amerykanki, a w jej głowie rodzą się różne scenariusze zdarzeń, jakie przed laty mogły się rozegrać na Wyspie Łza. Być może tropikalny klimat, niecodzienne otoczenie – to były na tyle silne bodźce, że zrodziły przemyślenia, które nigdzie indziej nie pojawiłyby się w jej głowie.
Joanna Bator, „Wyspa Łza”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2015
Petersburga przez Moskwę, Irkuck aż do Władywostoku nad Oceanem Spokojnym. Kto kiedykolwiek marzył, by wyruszyć w podróż przez Rosję słynną koleją transsyberyjską, z książką Piotra Milewskiego nudzić się nie będzie. Młodemu Polakowi udało się zręcznie połączyć dzieje kolei transsyberyjskiej i wspomnienie carskiego imperium ze współczesnym duchem Rosji. Kolej transsyberyjska to sieć linii kolejowych, głównie w azjatyckiej części Rosji, wybudowana w latach 1891–1916. Główny szlak linii transsyberyjskiej prowadzi z Moskwy do Władywostoku przez: Niżny Nowogród, Omsk, Krasnojarsk i Irkuck. Od 2002 roku całkowicie zelektryfikowana, jest najdłuższą linią kolejową na świecie, która przekracza 8 stref czasowych, a całkowita długość torów wynosi 9288,8 km. I tak, kołyszący się pociąg wiezie nas przez rosyjskie stepy, biedne syberyjskie wioski, syberyjską metropolię – Nowosybirsk, mija majestatyczne jezioro Bajkał i dociera do Władywostoku. Dla Piotra Milewskiego, który mówi o sobie: pisarz, fotograf, ale przede wszystkim wędrowiec, to podróż marzeń. Tak odmienna, ciekawa i niezwykła od tego, co spotykamy podróżując po uładzonej i przewidywalnej do bólu Europie. Najciekawsze są zapisy rozmów Milewskiego ze współpasażerami z pociągu; rodzi się z tego niezwykły kalejdoskop postaci – niepełnosprawny maratończyk tańczący na rurze w klubie nocnym, czy Tadżyk Borys, który z kilkoma kopiejkami w kieszeni i paczką najtańszych papierosów, wszędzie czuje się u siebie i bogaczem na dziś. A jutro? Nie wiadomo, czy nadejdzie. W książce nie brakuje dłuższych opisów miejscowości, w których Milewski zatrzymywał się w podróży. Wyłania się z nich obraz Rosji ciągle szerzej nieznanej w Europie. Biednej, siermiężnej, z pomnikami Lenina na każdym ważniejszym placu, gdzie urzędnik jest panem życia i śmierci. Prowincjonalna Rosja nie ma nic wspólnego z Rosją oglądaną na ulicach Moskwy czy Sankt Petersburga, to wielki, dziki, ale i wspaniały kraj, z kart książki Milewskiego wcale dużo nieróżniący się od tego ponad 20 lat temu opisanego w „Imperium” Ryszarda Kapuścińskiego.
Piotr Milewski, „Transsyberyjska. Drogą żelazną przez Rosję i dalej”. Wydawnictwo Znak. Kraków 2014
Tekst Aneta Gieroń
Reprodukcje Tadeusz Poźniak
Instytut Kulturalny
im. Chune Goldberga
Niezwykła, lecz tragiczna i pełna niedomówień historia z czasów drugiej wojny wiąże się z powstaniem nowego miejsca na kulturalnej mapie Rzeszowa - Instytutu Kulturalnego im. Chune Goldberga. Kim był Chune? Czym zajmował się w przedwojennym Rzeszowie? I dlaczego ktoś zapisał mu dożywotnie użytkowanie jednego pokoju w kamienicy w centrum miasta? Na te pytania musiał poszukać odpowiedzi Kuba Karyś, reżyser i producent znanych programów telewizyjnych, właściciel rzeszowskich lokali „Życie jest piękne” i „Seta&Galareta”, który przypadkiem sięgnął do ksiąg wieczystych rodzinnej nieruchomości, czyli kamienicy w Rynku. Jak sam przyznaje, sięgnął tam z zupełnie prozaicznych powodów. – Wszystko wydawało się łatwe i przewidywalne, choć, jak się okazało, nie do końca, bo nagle, zupełnie niespodziewanie, musiałem się dowiedzieć, kim był Chune Goldberg. Jego nazwisko zachowało się w księgach jako osoby posiadającej prawo dożywotniego użytkowania w tejże nieruchomości „jednej izby i przedpokoju” – wyjaśnia Kuba Karyś, szef Instytutu Kulturalnego im. Chune Goldberga. – Zacząłem grzebać w tej historii i to moje kilkudniowe grzebanie może pozwolić jedynie na stawianie pewnych hipotez.
Goldbergowie z ulicy Szpitalnej Według nich, Chune Goldberg urodził się w 1894 albo 1891 roku. Był kupcem, prawdopodobnie mieszkał przy ulicy Szpitalnej, poza gettem. Miał żonę Esterę i czworo dzieci: czternastoletniego Abrahama, dziesięcioletniego Jekiela, ośmioletnią Sarę i dwunastoletnie dziecko, o którym nie wiadomo nawet, czy było chłopczykiem, czy dziewczynką – tak przynajmniej piszą jedyni ocaleli dwaj bracia Estery. W czterdziestym drugim roku Estera miała 47 lat. W czterdziestym drugim w rzeszowskim getcie było piekło. Oni tego piekła nie przetrwali – mała Sara, Jekiel, Abraham, Estera, Chune i ich nieznane do dziś dziecko. Kuba Karyś twierdzi, że w tej historii jest jeszcze coś. Coś, co musiało wydarzyć się wcześniej. – Coś, co sprawiło, że Chune, Bóg jeden wie przez kogo, został obdarowany dożywotnio izbą i kawałkiem przedpokoju w kamienicy przy Rynku. I on wiedział, musiał wiedzieć, że to miejsce na niego czeka, a ten, który go obdarował, wierzył, że mimo wszystko Chune przetrwał to piekło. Wierzył do tego stopnia, że już po wojnie złożył stosowny zapis, z którego Chune nigdy nie skorzystał, ani Estera, Sara, Jekiel, Abraham i nieznane do dziś dziecko – opowiada Kuba. – Obiecałem wtedy, że pamięć o Chune i jego rodzinie będzie miała dożywotnie miejsce na rzeszowskim Rynku. Stąd Instytut.
Wspierać pamięć o wartościach przedwojennego świata Instytut Kulturalny im. Chune Goldberga powstał, by wspierać wszelkie działania pielęgnujące pamięć o bezpowrotnie utraconych wartościach przedwojennego świata XX wieku, a jednocześnie kreować rzeczywistość tak, by ratować zapomniane dziedzictwo społeczne i kulturalne, by współczesność była lepsza i mądrzejsza. W Instytucie odbywać się będą spektakle, koncerty, wernisaże, projekcje filmów, projekty edukacyjne dla szkół i wyższych uczelni; dla tych, którzy chcieliby związać swą przyszłość z radiem lub telewizją, funkcjonować będzie Modern Media School, a także firma Life Film, produkująca filmy, programy TV oraz reklamy. – Wkrótce ruszamy z projektem „Świat, którego już nie ma”, skierowanym do uczniów gimnazjów, liceów oraz studentów wyższych uczelni. Jego założeniem jest pielęgnowanie pamięci o wielokulturowej Polsce, której byt przerwała w gwałtowny, brutalny sposób II wojna światowa i niemiecka okupacja. O kraju, w którym Żydzi byli sąsiadami, kolegami, przyjaciółmi, i o katastrofie, która to przerwała. O świecie, który nagle przestał istnieć. To projekt poszukujący śladów tego świata. Zaczniemy od pokazów filmów dokumentalnych, a skończymy na filmach, które będą robić sami uczestnicy projektu – wyjaśnia Kuba Karyś. Ruszył też nabór na pierwszy semestr Modern Media School, której najlepsi studenci będą mieli szansę trafić do produkcji w dużych stacjach telewizyjnych oraz do rozwijającej się w Rzeszowie firmy producenckiej Life Film.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak
DOBRE adresy
Janusz Bałkota.
Muzeum Młynarstwa i Wsi w Ustrzykach Dolnych
Przez sąsiedzką niezgodę powstała jedna z najlepszych polskich komedii – „Zemsta”, a przez przypadek, a może bardziej kobiecą nieustępliwość, jedna z największych atrakcji turystycznych w Bieszczadach – Muzeum Młynarstwa i Wsi w Ustrzykach Dolnych. Ustrzycki młyn parowy z 1925 roku do życia przywrócili 5 lat temu Bożena i Janusz Bałkotowie. Dziś turyści, klucząc po czterech kondygnacjach i 1100 metrach kwadratowych, czują jeszcze zapach mąki, a na wyciągnięcie ręki mają kompletną linię służącą do czyszczenia i mielenia zboża oraz maszyny pochodzące z przełomu XIX i XX wieku.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
B
udynek młyna, którego nie sposób nie zauważyć przejeżdżając przez Ustrzyki Dolne, w Bieszczady Wysokie albo nad Solinę, ma swoją długą historię. Pierwotnie, w 1905 r., zbudowano tu Fabrykę Urządzeń Wiertniczych Stanisława Glazora, budynek jednak spłonął, a na jego miejscu rodzina Hauserów w 1925 roku postawiła młyn parowy. Od tego czasu budynek szczęśliwie przetrwał II wojnę światową, czas sześcioletniej przynależności administracyjnej do Związku Radzieckiego od 1945 do 1951 roku i aż do 2007 roku furkotały tu maszyny, a spod młyna samochody wywoziły mąkę. Kiedy jednak zmarł ostatni właściciel, w młynie zapadła cisza. Budynek przez dwa lata stał wystawiony na sprzedaż i wydawało się, że czeka go powolna ruina. Janusz Bałkota, obecny właściciel Muzeum Młynarstwa i Wsi w Ustrzykach Dolnych, przyznaje, że choć swojak z Ustrzyk, ledwie 400 metrów wychowany od młyna, jeszcze kilka lat temu nigdy nie uwierzyłby, że w przyszłości może mieć jakiekolwiek związek z młynem i młynarstwem. A jednak! Wspólnie z żoną Bożeną zajmowali się
12
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
sprzedażą pamiątek, mieli miejsca noclegowe i niewielką agroturystykę w Ustrzykach i… większych zmian w swoim życiu nie planowali. No, może chcieli tylko trochę rozbudować swoje gospodarstwo. Januszowi Bałkocie marzyła się stylowa piwnica dla gości, a że akurat kilka lat temu proboszcz sanktuarium Matki Boskiej Bieszczadzkiej w Jasieniu rozbierał tamtejszą starą szkołę, nie bardzo mając pieniądze na rozbiórkę, zachęcał wszystkich, by rozebrać starą cegłę, a przy okazji uporządkować teren. – To była świetna cegła, ręczna, austriacka robota z 1804 roku, od razu się nią zachwyciłem – wspomina Janusz Bałkota. – Podobnie jak ponad 120-letnim drewnem z dachu i stropów szkoły w Jasieniu. Księdzu kupiłem dobre drewno na opał, a to trafiło do młyna. ak się bowiem zdarzyło, że remonty w gospodarstwie Bałkotów nie do końca spodobały się sąsiadom, powstał konflikt i budowa stanęła w miejscu. Był 2009 rok, młyn od dwóch lat stał pusty i wystawiony na sprzedaż, a Bożena Bałkota rozmyślała, co dalej. I… wymyśliła, że kupią z mężem młyn, urządzą tam kawiarnię, karczmę, muzeum i będą przyjmować gości.
T
DOBRE adresy
– W domu uznaliśmy, że żona zwariowała, błagaliśmy ją, by zrezygnowała z tego pomysłu, ale ona była nieugięta – ze śmiechem wspomina Janusz Bałkota. – Dziś już wiemy, że tamta decyzja była najlepszą w naszym życiu i przyniosła nam bardzo dużo radości, spełnienia, nowo poznanych osób i pewnie jeszcze wiele niespodzianek przed nami. ałkotowie wzięli kredyt w banku, w kolejnych miesiącach właściwie nie wychodzili z młyna, sprzątali, remontowali, piaskowali, rozbudowywali i już w 2010 roku otworzyli przed gośćmi podwoje. Piękną cegłę i drzewo ze szkoły w Jasieniu wykorzystali do wybudowania części karczmy i antresoli, a Bożena Bałkota do dziś się śmieje, że w tym miejscu ciągle jeszcze słychać dzwonki jak w szkole z przełomu XIX i XX wieku.
B
Historia młynarstwa na ponad 1000 metrów kwadratowych Tak powstało Muzeum Młynarstwa i Wsi oraz karczma. Na parterze jest część gastronomiczna i sala do prezentacji, tutaj odbywają się m.in. lekcje dla dzieci, wystawy, warsztaty i zamknięte imprezy. Sam młyn ma 1100 mkw., 4 kondygnacje i w całości przeznaczony jest na muzeum, które można zwiedzać przez cały rok, właściwie o każdej porze, bo Janusz Bałkota nikomu nie odmawia opowieści i spaceru po młynie. – Nie miałem nic wspólnego z młynem i młynarstwem, a teraz po sześciu latach czuję się, jakbym już pracę magisterską z młynarstwa napisał i był na pierwszym roku studiów doktoranckich – śmieje się Janusz Bałkota. – Wspólnie z żoną pokochaliśmy to miejsce, ciągle zagłębiamy się w jego historii, zarażamy miłością do młynarstwa wszystkich naszych gości. I choć największą tremę przeżywałem oprowadzając po młynie zawodowych młynarzy, to wszystkie te spotkania bardzo dobrze wspominamy. Młynarze szanują nas za ocalenie od zniszczenia linii produkcyjnej i maszyn z przełomu XIX i XX wieku, my jesteśmy dumni, że udaje się nam prowadzić miejsce, które jest czymś więcej niż tylko gastronomią. Ciągle też szukamy
śladów przeszłości. Bo choć budynek młyna po administracyjnej przynależności do ZSRR ocalał, to ograbiono go ze sprzętów. Wyposażenie w 1953 roku przywieziono z niezidentyfikowanego młyna, najprawdopodobniej z Pomorza; w 1957 roku silniki spalinowe zastąpiono też elektrycznymi i te pracowały do 2007 roku. W zbiorach młyna można oglądać gniotownik walcowy z XIX wieku, służący do wstępnego zgniatania żyta; mlewniki walcowe, które na pewnym etapie rozwoju młynarstwa zastąpiły żarna, dzięki czemu mąka z ustrzyckiego młyna była wysokiej jakości, niezanieczyszczona; odsiewacze ramowe, łuszczarkę oraz szczotkarkę. Rocznie muzeum w Ustrzykach Dolnych odwiedza 6-7 tysięcy osób. – Coraz większe jest też zapotrzebowanie na warsztaty, w trakcie których można byłoby umleć mąkę i upiec własny chleb albo bułki. Coraz chętniej wracamy do tradycji, natury, starych receptur i smaków – dodaje Bożena Bałkota. tego też powodu karczma przy Muzeum Młynarstwa i Wsi, która początkowo nie miała swojej kulinarnej tożsamości i oferowała różne smaki, od kilku lat słynie z regionalnej kuchni i potraw charakterystycznych dla tego regionu, opartych na produktach zbożowych z niewielką ilością mięsa. Swego czasu Bożena Bałkota otrzymała od jednego z gości książkę z daniami z tych terenów, jakie znane były w XVII wieku. Tak do menu młyna weszły na stałe: klepak, kisełycia i hryczanki. Klepak to rzadko spotykana potrawa, coś w rodzaju kopytek z płatków owsianych, które dobę przed podaniem muszą się moczyć, serwuje się je w sosie serowo-tłuszczowoskwarkowym. Kisełycia to popularna zupa na bazie soku z kapusty kiszonej, zaś gryczanki to kotlety z kaszy gryczanej i mięsa mielonego. – Jesteśmy jedynym w Polsce prywatnym muzeum połączonym z karczmą, która serwuje tradycyjne potrawy, i muzeum młynarstwa, gdzie w każdej chwili, po wstawieniu agregatu można by było mleć mąkę – mówi Janusz Bałkota. – To nas zachęca do ciągłej pracy, udoskonalania i wprowadzania zmian w naszym muzeum. Chcemy, by przeszłość i przyszłość ciągle się tu przenikały i inspirowały.
Z
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
13
DEBATA BIZNESISTYL.PL „NA ŻYWO”
Jaki Rzeszów? Kompaktowy! Osoby decydujące o Rzeszowie powinny być „mężami stanu” w skali lokalnej: myśleć nie o następnych wyborach, lecz o następnych pokoleniach. Śledzić zmieniające się potrzeby mieszkańców miasta i wychodzić im naprzeciw oraz prognozować pewne działania z dużym wyprzedzeniem, bo decyzje podjęte dziś mogą przynieść owoce dopiero za wiele lat.
Bohaterowie spotkania, od prawej: Marcin Fijołek, Jolanta Kaźmierczak, Konrad Fijołek, oraz prowadzący spotkanie Jaromir Kwiatkowski.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
P
odczas styczniowego spotkania z cyklu Biznesistyl. pl „Na Żywo”, które odbyło się w Instytucie Kulturalnym im. Chune Goldberga w Rynku, dyskutowaliśmy na temat „Jaki Rzeszów w najbliższych latach”. A okazja do tego była bardzo dobra – jesteśmy na początku kolejnej kadencji samorządów, w związku z czym w sposób naturalny rodzą się pytania, jaka ta kadencja będzie, w jakim kierunku będą prowadzone sprawy miasta. Nasze zaproszenie do debaty przyjęli szefowie klubów radnych w Radzie Miasta Rzeszowa: Jolanta Kaźmierczak (PO), Konrad Fijołek (Rozwój Rzeszowa) i Marcin Fijołek (PiS).
KOMPAKTOWY, NOWOCZESNY I ZNACZĄCY Spotkanie zaczęło się od wymiany zdań na kanwie opinii wyrażonej na portalu biznesistyl.pl przez dr. Pawła Kucę, politologa z Uniwersytetu Rzeszowskiego, który podsumowując ostatnią kampanię na prezydenta Rzeszowa stwierdził, że zabrakło mu w niej przedstawienia przez kandydatów kompleksowej wizji rozwoju miasta. Konrad Fijołek stwierdził, że prezydent Tadeusz Ferenc realizuje od 12 lat swoją wizję i trudno byłoby oczekiwać od niego, że nagle wystąpi z jakimiś nowymi koncepcjami – byłoby to, zdaniem Fijołka, niewiarygodne. Realizowana przez prezydenta wizja sprowadza się do trzech pojęć: Rzeszów ma być miastem nowoczesnym, znaczącym i kompaktowym. Nowoczesność ma polegać na tym, że we wszystkich dziedzinach życia miasto powinno stosować nowoczesne metody zarządzania, budowania lokalnej społeczności. Znaczenie – Rzeszów powinien powiększać swój potencjał po to, żeby umocnić swoje miejsce na mapie Polski i obronić się przed wszelkimi zakusami pozbawienia go statusu miasta wojewódzkiego w przyszłości. Kompaktowość to – zdaniem szefa klubu Rozwój Rzeszowa – powiększanie siły miasta, ale do pewnych granic – takich, które umocniły-
14
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
by Rzeszów na mapie Polski, ale jednocześnie nie stworzyłyby z niego trudnej już do życia metropolii. Marcin Fijołek ripostował, że PiS również postrzega Rzeszów jako miasto kompaktowe, jednak rozumie to pojęcie w zdecydowanie inny sposób. Miasto kompaktowe to – zdaniem szefa klubu PiS – miasto, którego rozwój ma charakter policentryczny, miasto bliskich dystansów do każdego punktu istotnego dla życia mieszkańca, do którego to punktu można dostać się pieszo lub komunikacją miejską. Miasto kompaktowe to również miasto, które nie podlega niekontrolowanemu procesowi „rozlewania się”, suburbanizacji. Jak stwierdził Marcin Fijołek, Rzeszów uległ temu procesowi, w efekcie czego przestaje być miastem kompaktowym. kolei znaczenie Rzeszowa wynika – zdaniem szefa klubu PiS – ze świetnego położenia na przecięciu dwóch głównych szlaków komunikacyjnych S19 i A4, blisko granicy z Ukrainą i Słowacją. Miasto będzie – zdaniem Marcina Fijołka – znaczące także wtedy, gdy będzie miało zamożnych mieszkańców, jakość życia w mieście będzie wysoka, będzie atrakcyjne dla przedsiębiorców, będzie współpracować z sąsiednimi gminami i dysponować szybkimi połączeniami komunikacyjnymi. – Czy wy nie moglibyście się dogadać? – pytał panelistów rzeszowski architekt Maciej Łobos, uznając, że pod hasłami o mieście nowoczesnym, kompaktowym i znaczącym mogliby się podpisać wszyscy bez względu na opcję polityczną. Po chwili przyznał jednak, że „diabeł tkwi w szczegółach” i przedstawił własną definicję kompaktowości: – Miasto jest kompaktowe wtedy, gdy co 2 minuty jest skwerek o powierzchni 20 na 20 metrów, żeby matka z dzieckiem mogła tam pójść z wózkiem na spacer.
Z
ROZBIÓR GMINY TRZEBOWNISKO? Jolanta Kaźmierczak przypomniała, że Platforma Obywatelska szła do wyborów z hasłem Rzeszowa jako miasta nowoczesnego i przyjaznego wszystkim – mieszkańcom, inwestorom i turystom. – Wizje inwestycyjne pana prezydenta w wielu punktach zgadzają się z naszymi, ale
SALON opinii
jest wiele punktów, w których z panem prezydentem się nie zgadzamy – stwierdziła szefowa klubu PO. – Naszym największym punktem spornym jest planowanie przestrzenne. Pan prezydent uważa, że inwestor ma rację – gdzie chce, to buduje, bo to on ma pieniądze i decyduje. My natomiast uważamy, że inwestycje powinny być realizowane w oparciu o planowanie przestrzenne. Zwłaszcza w sytuacji, gdy tyle terenów jest przyłączonych, powinien być spójny plan przestrzenny i miejscowe plany szczegółowe, tak aby inwestycje nie powstawały jedynie w oparciu o decyzje o warunkach zabudowy. – Czasami dobrze zrobiona „wuzetka” jest lepsza niż „wożenie się” 2,5 roku z planem miejscowym – ripostował Maciej Łobos. Szefowie klubów radnych odnieśli się także do budzącego wiele kontrowersji problemu poszerzania Rzeszowa. Zdaniem Jolanty Kaźmierczak, Rzeszów powinien się poszerzać w kierunku północnym i wschodnim, bo badania pokazują, że ten kierunek może przynieść duży zysk dla miasta (tam są bowiem lotnisko, autostrada, tereny inwestycyjne). – Praktyka jednak pokazała, że te gminy nie chcą wchodzić do Rzeszowa. Nie jesteśmy za tym, aby „wyrywać” gminom poszczególne sołectwa, uważamy, że powinno to następować we współpracy. Takie możliwości są, tylko trzeba przekonywać. Jeżeli nie dojdziemy do porozumienia, to należy połączyć komunikacyjnie ościenne gminy z Rzeszowem i współpracować w zakresie rozwoju – przekonywała szefowa klubu PO. Konrad Fijołek ripostował, że współpraca z sąsiednimi gminami to w polskich warunkach utopia. – Trzeba zrobić tylko jedną rzecz – stwierdził. – Dokonać rozbioru gminy Trzebownisko, czyli przyłączyć Trzebownisko, Jasionkę i może jeszcze jakiś fragment gminy do Rzeszowa, natomiast Stobierną oddać do Sokołowa, a Łukawiec do Czarnej. Jedyny problem polega na tym, że taką mądrą decyzję dla tej części Polski musiałby podjąć jakiś rozważny rząd, nie patrząc na zdanie mieszkańców Trzebowniska, Rzeszowa itd. Z takim podejściem nie zgodził się Marcin Fijołek. Jego zdaniem, nie ma innego wyjścia, jak dobra współpraca z sąsiednimi gminami, także ze względu na realizowane przez samorząd województwa szersze plany w rodzaju budowy Podmiejskiej Kolei Aglomeracyjnej. – Tego projektu nie da się zrealizować w sytuacji, gdy pomiędzy Rzeszowem a gminami otaczającymi miasto będzie dochodziło do niepo-
rozumień i starć – przekonywał szef klubu PiS, po czym dodał: – Sprzeciwiamy się autorytatywnemu podejściu do poszerzania Rzeszowa. Jako PiS w tej chwili nie widzimy potrzeby poszerzania miasta. Być może, gdy będzie zgoda okolicznych sołectw na to, by miasto poszerzyć, będzie można rozważyć taką możliwość, ale to nie jest temat na teraz, lecz na przyszłość. Najpierw zajmijmy się terenami, które zostały już do miasta przyłączone. Zajmijmy się tym, co jest dla miasta naprawdę ważne, a nie siłowym jego poszerzaniem.
BUDUJEMY DROGI, ALE TRZEBA NIMI GDZIEŚ DOJECHAĆ Jedno z pytań z sali dotyczyło tego, że zbyt mało powstaje instytucji realizujących „usługi wolnego czasu”, np. instytucji kultury. – Budujemy drogi, ale tymi drogami trzeba gdzieś dojechać, to nie mogą być tylko drogi z pracy do domu – stwierdził pytający. dpowiadając na to pytanie Konrad Fijołek przypomniał rok 2002, kiedy najbardziej podstawową potrzebą artykułowaną przez mieszkańców była budowa dróg. – Dużo udało się w tym zakresie zrobić – stwierdził szef klubu Rozwój Rzeszowa. – Ale potrzeby mieszkańców się zmieniają. Kiedy potrzeby pierwszego rzędu zostały w większości zaspokojone, pojawiły się potrzeby drugiego rzędu, związane z zagospodarowaniem czasu wolnego, budowaniem jakości życia. Pod tym ostatnim względem Rzeszów jest w czołówce Polski, co nie znaczy, że jest idealnie. W ciągu ostatnich lat rzeczywiście nie powstało zbyt wiele instytucji kubaturowych, ale czy to źle, czy dobrze? Białystok wybudował wielką filharmonię, za którą będzie płacić tak wielkie pieniądze, że za chwilę, gdy się skończą unijne środki i opadnie budżet, nie będzie na pensje dla nauczycieli. My mamy ten komfort, że możemy zastanowić się, co tu jest potrzebne i jak to się da zmontować finansowo. Jolanta Kaźmierczak przypomniała, że – wychodząc naprzeciw potrzebom mieszkańców – PO wystąpiła z projektem budżetu obywatelskiego. – Okazało się – stwierdziła – że mieszkańcy nie chcą już dróg, bo one się budują. Chcą parków, placów zabaw i boisk sportowych. Tego brakuje w naszym mieście.►
O
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
15
SALON opinii
M
aciej Łobos podniósł wątek planowania pewnych działań z wyprzedzeniem. Za chwilę wiele terenów w Rzeszowie (jednostki wojskowe, Zelmer, Cefarm itd.) będzie wymagało rewitalizacji. – Plany miejscowe na te tereny już trzeba opracowywać – stwierdził architekt. A szefowa klubu PO przypomniała, że w prognozie wieloletniej jest zarezerwowana kwota 67 mln zł na rewitalizację przestrzeni miejskiej.
CO ZROBIĆ Z PUSTOSZEJĄCYM CENTRUM Marta Niewczas zapytała o pomysł na Rzeszów jako produkt turystyczny. Konrad Fijołek, przypominając byłej radnej, że również ma w tym swój udział, stwierdził, że udało się wykreować Rzeszów jako miasto do odwiedzenia na jeden dzień, co przed laty było ambitnym przedsięwzięciem. – Nikt tu nie zostanie na tydzień, bo turystycznie nie jesteśmy potęgą i pewnie nie będziemy. Kluczem do Rzeszowa, jeżeli chodzi o turystykę, nie jest sam Rzeszów. Kluczem do drugiego, trzeciego dnia w Rzeszowie są Bieszczady – stwierdził szef klubu Rozwój Rzeszowa. Inne pytanie dotyczyło urządzenia w Rzeszowie ogrodu zoologicznego i botanicznego. Jolanta Kaźmierczak zadeklarowała poparcie dla tej inicjatywy. – Myślę, że jako radni wszyscy podniesiemy ręce i nie będzie sprzeciwu – stwierdziła, dodając, że najlepsze dla takiej inwestycji byłyby przyłączone tereny południowe, mające bardziej rekreacyjny charakter. W wielowątkowej dyskusji pojawił się też temat wymierającego ścisłego centrum miasta, w którym wieczorem (np. na ul. 3 Maja w rejonie Radia Rzeszów) nic się nie dzieje. Maciej Łobos przywołał przykład Wrocławia, gdzie w promieniu 200 m od rynku znaleziono 180 działek, gdzie były do wybudowania nowe oficyny, dziury do zaplombowania. Te inwestycje powodują, że ludzie zaczynają wracać do śródmieścia. rchitekt opowiedział też, jak z problemem pustoszejącego centrum poradziła sobie Kopenhaga. Pierwszą rzecz, którą zrobiono, to wyrzucono ruch samochodowy ze śródmieścia. – Ale wtedy na obrzeżach śródmieścia muszą powstać parkingi, by ludzie mogli dojść do centrum w ciągu 2 minut. Nie wystarczy stworzyć płat-
A
ną strefę parkingową, bo to nie załatwia problemu. Musimy mieć gwiaździsty układ parkingów na obrzeżach strefy śródmiejskiej – stwierdził Maciej Łobos. Druga sprawa: w Kopenhadze zabroniono lokalizacji banków na parterze przy głównych ulicach. Zostały „wyrzucone” do oficyn albo na piętra. Na parterze ulokowano restauracje, różne usługi dla mieszkańców itd. Te działania miasta spowodowały, że centrum znów zaczęło tętnić życiem.
J
CZY SAMORZĄD ODPOWIADA ZA EDUKACJĘ
edno z pytań dotyczyło oferty edukacyjnej dla dzieci, zwłaszcza dotyczącej nauczania języków. Konrad Fijołek przypomniał, że politykę edukacyjną kreuje państwo, a rolą samorządu jest głównie utrzymanie bazy oświatowej. Zapewnił jednocześnie, że miasto podejmuje i będzie podejmować próby działań dotyczących kształcenia językowego. – Kwestie szkoły językowej rozpatrywaliśmy. Jest wszystko fajnie, ale państwo nie da nam na to pieniędzy. Musimy więc szukać własnych rozwiązań, a to jest znacznie droższe. Zrozumcie państwo jedną rzecz: zrobimy jedną podstawówkę z angielskim, to cały Rzeszów będzie chciał tam chodzić i za chwilę trzeba nam będzie 20 tego typu szkół – przekonywał szef klubu Rozwój Rzeszowa. – Myślę, że można ten problem rozwiązać, kierując większe środki na zajęcia pozalekcyjne – stwierdziła Jolanta Kaźmierczak. – Wnioskowaliśmy o takie zajęcia, lecz na razie w mieście nie ma na to środków. Obecnie miasto poprawia bazę edukacyjną i po wykonaniu zadań inwestycyjnych powinniśmy zająć się sprawami edukacyjnymi. Szefowa klubu PO zachwalała instytucje trenerów osiedlowych, organizujących dzieciom zajęcia na osiedlach. Stwierdziła też, że powinno być więcej pieniędzy na zajęcia sportowe. Marcin Fijołek nie zgodził się z opinią Konrada Fijołka, że miasto zajmuje się tylko utrzymaniem bazy oświatowej. – Samorząd w znacznym stopniu tworzy i warunki edukacyjne, i gospodarcze – stwierdził szef klubu PiS. Wyraził także nadzieję, że Rzeszów sięgnie do pomysłu stworzenia interaktywnej bazy dorobku naukowego rzeszowskich uczelni, by przedsiębiorcy mogli znaleźć osoby kompetentne w temacie, który ich interesuje. Ożywiona dyskusja pokazała, że warto do tematu „Jaki Rzeszów” powracać, angażując do roli panelistów nie tylko radnych, ale także przedstawicieli innych grup zawodowych, np. specjalistów od polityki przestrzennej.
Więcej informacji na portalu www.biznesistyl.pl
Malarstwo
W PRZEMYŚLU MISTRZ MŁODOPOLSKIEGO
P E J Z A Ż U
Kościółek na Podhalu, 1926 r.
Stanisław Czajkowski – przypomniany przez Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej, jest malarzem wysokiej klasy. Jego płótna pokazują pejzaż, który w czasach współczesnych pozostaje już tylko wspomnieniem dawnej, nienaruszonej ręką człowieka przyrody.
A
rtysta, urodzony w 1878 r. w Warszawie, uczył się rysunku u Wojciecha Gersona. Następnie w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych studiował u profesorów: Jacka Malczewskiego, Leona Wyczółkowskiego i Józefa Mehoffera. Spośród młodopolskich malarzy największy wpływ wywarła na niego twórczość Jana Stanisławskiego, którego credo artystyczne towarzyszyło jego płótnom do końca życia. Uczył się także w Monachium i Paryżu. Odbył podróże artystyczne po Włoszech – zwiedzając m.in. Wenecję, Florencję, Padwę i Weronę. W czasie I wojny światowej przebywał w Holandii. Pozostał jednak mistrzem polskiego pejzażu, w tym – jak jego mentor Stanisławski – krajobrazów kresowych. Po Wielkiej Wojnie zamieszkał najpierw w Krakowie, później w Warszawie, gdzie został mianowany profesorem rysunku i malarstwa w stołecznej ASP. Zmarł na serce po całym dniu malowania na plenerze w Sandomierzu w roku 1954. W swym testamencie artystycznym Stanisław Czajkowski pisze: „Pejzaż jest duszą ziemi, na której człowiek rodzi się i umiera, i którą poniekąd stwarza...Człowiek stale współżyje z pejzażem, często nie zdając sobie z tego sprawy... Kiedy nadchodzi zmierzch, człowiek znużony całodzienną pracą swobodnie oddycha i napawa się pięknem wieczora, tego „największego malarza świata”... Malowanie pejzażu daje wzniosłe, niezapomniane chwile zespolenia się z naturą”. Stąd jego wspaniałe krajobrazy z majestatycznymi chmurami wiszącymi nad ciemną zielenią łąk i lasów, zatopione w cieniu drzew sylwety drewnianych kościółków wiejskich prześwietlone intensywnymi promieniami słońca, bielejące bryły wiejskich dworków i chat zanurzonych w zieleni, niemal kubistyczne bryły dachów małego miasteczka (Kazimierz nad Wisłą), pociemniałe w czasie ulewy koryto Wisły. Krajobrazy zastygłe w nieruchomym powietrzu upalnego letniego dnia, wybuchające czystym kolorem korony rozkwitających drzew, nostalgiczne jesienne pejzaże w zrudziałych barwach... Pejzaże Stanisława Czajkowskiego, tak nam bliskie, są widokami świata, który odchodzi (odszedł?) w przeszłość. Już mistrz Jan Stanisławski apelował do swoich uczniów: „Malujcie panowie, wieś polską, bo niedługo jej nie będzie”. Jego przeczucia się spełniły. Zniszczona działaniami dwóch wojen, powojenną gospodarką socjalistyczną i modernistyczną przebudową, współczesna wieś staje się karykaturą samej siebie. A raczej nieudolną podróbką dzisiejszego miasta, pełnego galerii handlowych i cywilizacyjnych udogodnień. Miasta, w którym nie da się żyć, bo nie ma pracy i perspektyw. Obrazy artysty pochodzą z prywatnej kolekcji właściciela, który mieszka poza Przemyślem i chce pozostać anonimowy. Marek Mikrut, wicedyrektor Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej i kurator wystawy, z wykształcenia artysta-plastyk, pisze we wstępie do starannie wydanego katalogu o swoich artystycznych odczuciach, gdy maluje w plenerze. Natura pozostaje dla niego intensywnym doświadczeniem twórczym i poznawczym. Takim, którego nie są w stanie zastąpić żadne wykoncypowane teorie sztuki współczesnej.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Archiwum VIP Biznes&Styl
18
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
Wisła pod Kazimierzem, 1924 r.
Leśniczówka w Nakryszkach, ok. 1936 r.
Wieś Nowiki, ok. 1937 r.
Plebania w Rabce, 1929 r.
osobowość
Od lewej: prof. Tadeusz Pomianek i Jadwiga Chłopecka.
Od lewej: Izabela i Jadwiga Chłopeckie.
WSPOMNIENIE
O PROF. JERZYM CHŁOPECKIM W PIERWSZĄ ROCZNICĘ ŚMIERCI
Życiorys ma każdy, ale nie każdy ma biografię – mawiał prof. Jerzy Chłopecki, socjolog i politolog. Powiedzieć o nim, że miał biografię, to za mało. Był znakomitym naukowcem, erudytą, Kongresowiakiem, który przedzierzgnął się w Galicjanina i bardzo był z tego dumny. W pierwszą rocznicę śmierci profesora, w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie odsłonięto pamiątkową tablicę i nadano auli imię prof. Chłopeckiego.
H
istoria profesora Chłopeckiego to historia humanisty i nietuzinkowego człowieka. Naukowca, który do Rzeszowa trafił przez szczęśliwy przypadek w 1984 roku i na trzydzieści lat związał się z tym miastem i regionem. Z miejscem, które, jak wielokrotnie podkreślał, stało się jego ukochanym miejscem na ziemi. Był też niezwykle barwną postacią, o czym wspominał prof. Stanisław Waltoś z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Melomanem, płynnie czytającym nuty, duszą towarzystwa, kolekcjonerem malarstwa, w końcu rasowym koniarzem, a nawet znawcą czerwonego wina. Gdy na 70. urodziny w prezencie otrzymał klacz, śmiertelnie poważnie żartował, że z etatu profesora chciałby się przenieść na stajennego. Prof. Jerzy Chłopecki, urodzony w 1936 r. w Lidzie na Grodzieńszczyźnie, tytuły magistra, doktora i doktora habilitowanego zdobył na Uniwersytecie Warszawskim. Pasjonat dziennikarstwa. W latach 80. XX wieku był redaktorem naczelnym tygodnika „Ekran”, a w połowie lat 90. XX wieku dyrektorem programowym Polskiego Radia Rzeszów. W pierwszą rocznicę śmierci prof. Chłopeckiego we WSIiZ w Rzeszowie zaprezentowany został film, przygotowany przez jego doktorantów: Łukasza Błąda i Olgę Kurek-Ochmańską, w którym wspominali go przyjaciele, współpracownicy i rodzina, m.in. prof. Tadeusz Pomianek, rektor WSIiZ w Rzeszowie; Anna Hetmańska; prof. Piotr Kłodkowski, rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. Rozwoju i Współpracy WSIiZ; żona – Jadwiga Chłopecka; prof. Aleksander Chłopecki – syn; prof. Janusz Adamowski, dziekan wydziału dziennikarstwa i nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego; prof. Marek Jabłonowski, dyrektor Instytutu Dziennikarstwa UW; prof. Kazimierz Z. Sowa z Instytutu Spraw Publicznych Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz wychowankowie profesora Chłopeckiego. Zaprezentowana została też książka „Teraźniejszość totalna. Tezy o współczesności. Profesor Jerzy Chłopecki in memoriam” oraz reedycja zbioru felietonów profesora – „Pocztówki z Galicji”. Był znakomitym socjologiem i politologiem, intelektualistą, przez wiele lat prorektorem spraw nauki Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie oraz szefem Katedry Nauk Społecznych. Sprawował nadzór merytoryczny nad wszystkimi projektami naukowymi WSIiZ. Autor wielu książek, m.in. „Rewolucja i postęp”, „Czas, świadomość, historia. Uwarunkowania potocznej świadomości czasu”, „Przestrzeń polityczna Polski. Konflikt i zmiana”, „Ciągłość, zmiana i powrót. Szkice z socjologii wychowania”, kilkudziesięciu artykułów naukowych, rozdziałów w monografiach oraz wielu tekstów publicystycznych. Recenzent wielu prac doktorskich i habilitacyjnych. Odznaczony m.in. Srebrnym i Złotym Krzyżem Zasługi, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Nagrodą Ministra Edukacji Narodowej, odznaką „Zasłużony Działacz Kultury” oraz Medalem Komisji Edukacji Narodowej. Prywatnie prof. Chłopecki był niezwykle dowcipną osobą, wręcz ekscentryczną. Nieznoszący blichtru i głupoty, w wiecznym dyskursie widział rozwój intelektualny człowieka i nauki. – Idź przez życie tak, aby ślady twoich stóp przetrwały cię... Słowami biskupa Jana Chrapka prof. Jerzy Olędzki z Uniwersytetu Warszawskiego podsumował życie prof. Chłopeckiego przypominając, że odszedł, ale ciągle jest obecny w tym, co po sobie zostawił. – Smutno, że Jerzego już nie ma, ale dobrze, że był – dodała Anna Hetmańska, wieloletnia przyjaciółka prof. Chłopeckiego.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
Biznes
BeeYes sukces z pszczołą w tle
Jolanta Jędruch.
Na rynku firma BeeYes, założona przez Jolantę Jędruch z Przemyśla, jest dopiero od roku, ale niewątpliwie był to rok pod znakiem sukcesu. Kosmetyki na jadzie pszczelim i miodzie Manuka firmy Bee Pure z Nowej Zelandii, które importuje, doskonale sprzedają się nie tylko w Polsce, ale również w Niemczech i we Francji. Właścicielka ma kolejne pomysły na rozwój swojej firmy. Chce wykorzystywać polskie produkty pszczele do produkcji kosmetyków, ale już pod marką BeeYes. Niedawno jej innowacyjność została doceniona tytułem StartUp Roku 2014 dla firm działających w Akademickim Inkubatorze Przedsiębiorczości przy Uniwersytecie Rzeszowskim.
J
ak to się stało, że Jolanta Jędruch, choć nigdy nie była związana z branżą kosmetyczną, zaczęła importować do Polski kosmetyki powstające na bazie jadu pszczelego i miodu Manuka UMF20+ nowozelandzkiej firmy Bee Pure? O tym, jak to bardzo często bywa, zdecydował przypadek. Teściowa poprosiła, by kupiła jej w Internecie maść propolisową. To był impuls, żeby zgłębić tematykę apiterapii, czyli terapii z zastosowaniem produktów pszczelich. Firma BeeYes powstała przed rokiem i od początku działa w ramach Akademickiego Inkubatora Przedsiębiorczości przy Uniwersytecie Rzeszowskim. W styczniu br. BeeYes zdobyła tytuł StartUp Roku 2014 w konkursie dla najprężniej rozwijających się przedsiębiorstw z AIP. Jurorami byli założyciele polskiej sieci inkubatorów: Jacek Aleksandrowicz, Dariusz Żuk i Mariusz Turski. To właśnie oni, po ocenie pomysłu, jego innowacyjności, zapotrzebowania rynku na produkt firm oraz prezentacji przedsiębiorców biorących udział w konkursie, zdecydowali, że tytuł przypadnie Jolancie Jędruch. Firma importuje kosmetyki na jadzie pszczelim marki Bee Pure także na rynek Unii Europejskiej, głównie Niemiec i Francji, gdzie cieszą się coraz większą popularnością wśród kobiet. W czym tkwi tajemnica sukcesu BeeYes i kosmetyków Bee Pure: kremu pod oczy, maseczki i serum do twarzy? W jadzie pszczelim, nazywanym naturalnym botoksem, ponieważ efekty redukcji zmarszczek i ujędrnienia widoczne są natychmiast. Substancja ta zawiera peptydy i enzymy, które wnikając w skórę działają przeciwzmarszczkowo. Dodatkowo Bee Pure Bee Venom Serum wzbogacone jest 24-karatowym złotem, co czyni go produktem ekskluzywnym. Zastosowany w maksymalnej dopuszczalnej dawce jad pszczeli powoduje mikrobrzęki, które błyskawicznie wygładzają skórę. Dodatkowo substancje te stymulują produkcję kolagenu, więc efekt odmłodzenia skóry jest długotrwały. Natomiast drugi główny składnik kosmetyków, miód Manuka, o najwyższym faktorze UMF20+, doskonale łagodzi podrażnienia i wszelkie zaczerwienienia skóry. Wysoką jakość kosmetyków Bee Pure potwierdziły szczegółowe badania wymagane przed dopuszczeniem ich do sprzedaży na polskim rynku. – To chyba szczęście osoby początkującej, całkowicie spoza branży, że trafiłam od razu na tak dobre kosmetyki – uważa Jolanta Jędruch. Wszystkie kosmetyki można kupić w firmowym sklepie internetowym, dostępne są również w niektórych salonach kosmetycznych. – W tym momencie stawiamy niejako drugą nogę w działalności, dla równowagi – mówi właścicielka firmy BeeYes. – Na polski rynek wprowadzamy właśnie francuskie kosmetyki Propolia. Firma istnieje od wielu lat, ale dopiero kilka miesięcy temu wprowadziła produkty pszczele do kosmetyków. Nawiązaliśmy współpracę i rozpoczynamy dystrybucję produktów do Polski. Są też plany sięgające dalej w przyszłość. Wymagają one jeszcze czasu, ale dzięki nim rozszerzymy działalność. Prowadzimy rozmowy z polskimi producentami, którzy pod marką BeeYes chcieliby produkować kosmetyki z wykorzystaniem produktów pszczelich: mleczka pszczelego, pierzgi i propolisu. Zależy mi na tym, by były to polskie produkty, zwłaszcza z Podkarpacia, gdzie jest tyle pasiek i pszczelarzy – mówi Jolanta Jędruch.
Tekst Anna Olech Fotografia Archiwum VIP Biznes i Styl
20
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
Od lewej: Dawid Rogala, Piotr Krauz, Tomasz Krzosek, Damian Kwiecień. Na miejscu kierowcy Bartosz Zborowski.
PIĘCIU W BOLIDZIE Gdy kilka lat temu trzech młodych chłopaków, dopiero co przyjętych studentów Politechniki Rzeszowskiej, nieustannie dyskutowało o motoryzacji tak namiętnie, że zauważył to jeden z nauczycieli akademickich, nikomu nie śniło się, że z tamtych dyskusji w kolejnych latach narodzi się pierwszy w historii Politechniki Rzeszowskiej bolid wyścigowy, który właściwie jest preludium do sukcesów PRz Racing Team. Dziś trzon wyścigowego zespołu, choć ładniej brzmiałoby zespołu marzeń, a bliżej prawdy zespołu pasjonatów, składa się z pięciu młodych mężczyzn: Damiana Kwietnia, Tomasza Krzoska, Piotra Krauza, Bartosza Zborowskiego i Dawida Rogali. Wszyscy są studentami rzeszowskiej politechniki, kołem zamachowym rozwoju laboratorium naukowego, a przede wszystkim pomysłodawcami innowacyjnego biznesu, z którym w najbliższych miesiącach startują w Inkubatorze Technologicznym Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego w Jasionce k. Rzeszowa.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak
MŁODOŚĆ i innowacje PRz Racing Team, to…, oby nie zapeszyć, namiastka polskich, podkarpackich marzeń o innowacyjnym społeczeństwie i biznesie, w którym polski przedsiębiorca jest kreatorem i realizatorem sprzętu na światowym poziomie, z wykorzystaniem pomysłów i technologii, jakich nigdzie indziej nie wykorzystano i nie zastosowano. Zdawać by się mogło – przerysowana teza?! Tak, ale! Fakty i prognozy są optymistyczne. Oczywiście, weryfikacja czasu i rynku w najbliższych latach może wiele zmienić, choć to wszystko, co już udało się zrobić tym dwudziestoparolatkom związanym z Rzeszowem, jest imponujące. Imponujące są ich otwarte głowy i brak kompleksów przed inżynierią na najwyższym, światowym poziomie, którą chcą kreować i produkować w Rzeszowie i mają ku temu podstawy. zaczęło się od… motoryzacji. Gdy Tomasz Krzosek, Damian Kwiecień i Piotr Krauz prawie cztery lata temu zostali studentami mechaniki i budowy maszyn na Politechnice Rzeszowskiej, na Wydziale Budowy Maszyn i Lotnictwa, mimo że Damian pochodzi z Lublina, Tomasz z miejscowości Słupie pod Janowem Lubelskim, a Piotr z Rzeszowa, bardzo szybko stali się nierozłączni. Połączyła ich motoryzacyjna pasja i wszystko, co z motoryzacją związane. Zapaleńców dostrzegł mgr inż. Piotr Strojny, który prowadził zajęcia z grafiki inżynierskiej i niezobowiązująco, ale pasjonująco opowiedział im o międzynarodowych zawodach dla studentów uczelni technicznych z całego światach, w których on sam chciał kiedyś wystartować, ale nie znalazło się na tyle dużo pracowitych studentów, którzy byliby w stanie marzenie o wyścigowym bolidzie wcielić w życie. Tak powstało Studenckie Koło Naukowe Formuła Student Politechniki Rzeszowskiej, które od trzech lat przygotowuje profesjonalną konstrukcję wyścigową, przeznaczoną do startów w międzynarodowych zawodach Formula Student, organizowanych przez ImechE oraz SAE International. Grand Prix Formula Student to prestiżowe zawody, w których startują największe uczelnie techniczne z całego świata i jest prawie pewne, że w lipcu 2015 roku, po raz pierwszy w historii Politechniki Rzeszowskiej, w zawodach, obok takich uczelnianych gigantów jak Oxford czy amerykańska MIT z Massachusetts, wystartuje też bolid z Rzeszowa. Przez Studenckie Koło Naukowe Formuła Student, które istnieje od ponad 3 lat, przeszło ponad 120 studentów. Jedni zostawali kilka dni, inni kilka miesięcy, ale do dziś serce i umysł bolidu stanowi piątka najbardziej oddanych projektowi osób. Oprócz Tomasza, Damiana i Piotra, są jeszcze Dawid Rogala pochodzący z Zakopanego, student mechatroniki na Wydziale Budowy Maszyn i Lotnictwa, oraz Bartosz Zborowski z Komborni k. Krosna, już na piątym roku logistyki na Wydziale Zarządzania. – Początkowo to były niezobowiązujące spotkania, planowanie, wgłębianie się w sam regulamin zawodów, dokumentację techniczną, co nie było rzeczą łatwą, bo angielski techniczny był dla nas dużym wyzwaniem – opowiada Tomasz Krzosek. ►
A
OD
STUDENCKIEJ PRZYGODY
DO
INNOWACYJNEGO BIZNESU
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
23
MŁODOŚĆ i innowacje – Narzekaliśmy, że chcąc wziąć udział w zawodach, musimy działać jak firma; pozyskiwać pieniądze, trzymać się regulaminu, robić dokumentację, opracowywać harmonogram prac, dbać o swój wizerunek, ale paradoksalnie, to nas nauczyło dyscypliny i okazało się najlepszą szkołą biznesu – dodają Damian Kwiecień i Bartosz Zborowski.
P
W KWIETNIU PIERWSZE JAZDY TESTOWE GOTOWEGO BOLIDU
ierwsze dwa lata działalności koła naukowego na swój sposób były najtrudniejsze. Nikt poważnie nie traktował ich opowieści i pracy, ale oni się zawzięli. Chodzili do profesorów, władz uczelni, walczyli o miejsce do pracy, zadręczali pytaniami o wykorzystanie nietypowych materiałów i rozwiązań technicznych w tworzonym bolidzie. W listopadzie 2013 roku kupili pierwszy element do pojazdu, a od ponad roku mają swoje laboratorium konstrukcyjne, które stworzyli z wyremontowanych pomieszczeń magazynowych. Bolid, który w całości sami zaprojektowali i wykonali, jest już w ponad 90 procentach gotowy i tylko drobne prace dzielą go od pierwszych jazd testowych w kwietniu 2015 roku. – Od kilkunastu miesięcy pracujemy przy bolidzie non stop. Jesteśmy tutaj codziennie, może z wyjątkiem Wigilii i świąt. Traktujemy to jak miejsce pracy – śmieje się Dawid Rogala. – Przy samym poszyciu bolidu prace trwały nieprzerwanie 4 miesiące. W wakacje pracowaliśmy dzień w dzień, mieszkaliśmy w akademikach, budziliśmy się i do roboty. Niektórzy pukali nam w czoło, bo nie zdawali sobie sprawy, jaki potencjał tkwi w tym, co tutaj robimy. Jak weszli i zobaczyli, z kim współpracujemy, oniemieli. Na podstawie naszego bolidu mogłaby powstać ponad setka prac magisterskich, bez problemu prace doktorskie. – Gdybyśmy chcieli mieć najwyższe stypendia, to poświęcając nauce 15 razy mniej czasu niż pracy w naszym hangarze, mielibyśmy najwyższe oceny i pieniądze ze stypendium, ale nie bylibyśmy kreatorami i nie mielibyśmy tej ogromnej wiedzy praktycznej, jaką zdobyliśmy przez ostatnie trzy lata – dodaje Damian Kwiecień. – Obecnie każdy z nas mógłby zostawić studia i pójść do pracy w jednej z firm na Podkarpaciu albo w Polsce, które to firmy oferują nam zatrudnienie za bardzo dobre pieniądze. Uznaliśmy jednak, że skoro tak dużo udało się nam zrobić razem, to dalej działamy wspólnie. Kończymy studia, a przede wszystkim rozpoczynamy własny biznes, bo praca „na swoim” jest marzeniem każdego z nas. Prezesi dużych firm, ludzie z branży inżynieryjnej, przecierają oczy ze zdumienia, gdy widzą, co tu robimy i to nas utwierdza w przekonaniu, że mamy bardzo dobry pomysł na przyszłość. Polsce zbyt często uważa się, że młodzi inżynierowie mają być odtwórcami myśli technicznej ze Stanów Zjednoczonych albo zachodniej Europy. A przecież najważniejsza jest kreacja, pokonywanie problemów technicznych i finansowych. Dobry inżynier to taki, który wymyśli, za-
W 24
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
projektuje, przewidzi działanie konstrukcji, udoskonali prototyp i wdroży go do produkcji. – Tym bardziej jesteśmy dumni, że nasz pojazd ma taką dokumentację i z dnia na dzień mógłby być produkowany seryjnie – dodaje Piotr Krauz. – Takie są też wymogi zawodów Formula Student. Dotychczas budowa bolidu pochłonęła około 120 tys. zł. Pieniądze pochodzą od sponsorów, uczelni; Damian, Tomasz, Bartek, Piotr i Dawid włożyli w niego wszystkie swoje pieniądze. Kilka tygodni temu, w ramach konkursu Nescafe Creators Academy, projekt bolidu PRz Racing Team zdobył aż 41 proc. wszystkich głosów, a to oznacza, że otrzyma 41 tys. zł pomniejszone o podatek. Rośnie też zainteresowanie samych sponsorów, bo… – Możemy to po raz pierwszy ujawnić publicznie: mamy już kwalifikację na lipcowe zawody w Wielkiej Brytanii, gdzie bolid będzie miał swoją wielką premierę – mówi szczęśliwa piątka studentów. – Koszt wzięcia udziału w zawodach to około 25 tys. zł. Skąd pieniądze? Na pewno je zdobędziemy, jest sporo osób, które wierzą w nasze umiejętności – mówi Bartek Zborowski i pewnie ma rację. – W trakcie zawodów jest 5 konkurencji dynamicznych, w których weźmie udział co najmniej 3 kierowców oraz 5 konkurencji statycznych, czyli prezentacja projektu, zastosowanych technologii i planu marketingowego w języku angielskim. Na zawody pojedziemy prawie wszyscy, wydelegowana ekipa liczyć będzie około 10–12 osób. Najważniejsze, by bolid przejechał od startu do mety wszystkie pięć konkurencji dynamicznych, samo kierowanie pojazdem jest już tylko dodatkową radością i zabawą. PIĘCIU W BOLIDZIE, CZYLI OD STUDENCKIEJ PRZYGODY DO BIZNESU W listopadzie ub.r. w bolidzie szczęśliwie po raz pierwszy przemówił silnik z Hondy CBR 600 rr, na początku lutego skończony został przedostatni układ, czyli kolumna kierownicza, do finału brakuje już tylko wysterowania silnika i nałożenia poszycia. – To ostatnie założone zostanie dopiero w maju. W lutym pojazd będzie wstępnie testowany, następnie zostanie rozebrany na części pierwsze, wymalowany, ponownie złożony i dopiero wtedy założymy na niego poszycie – tłumaczy Piotr Krauz. – W kwietniu rozpoczną się jazdy testowe na terenie miasteczka akademickiego Politechniki Rzeszowskiej oraz na lotnisku w Jasionce. Będą też testy w Biłgoraju oraz na Slovakia Ring. – Wolimy miesiąc przed najważniejszymi zawodami urwać koło albo sprowokować inną usterkę, niż pojechać nietestowanym bolidem, który zawiedzie nas na zawodach – mówi Damian Kwiecień. – Od maja do lipca będzie jeszcze czas, by dopracować ewentualne niedociągnięcia, jakie pojawią się w trakcie testów. I tak bolid, który miał być tylko przygodą, stał się dla pięciu studentów wstępem do własnego biznesu. W ostatnich la-
MŁODOŚĆ i innowacje tach tak dużo się nauczyli i tak dużo kontaktów nawiązali, że pracował przy bolidzie. Na stanie ma jeszcze kultową ładę nie chcą tego zmarnować. Wszyscy postanowili związać się – lat dwadzieścia pięć, czyli równolatka Piotra, ale rozstawać się z nią nie zamierza. „Podrasowana” ma jeździć koz Rzeszowem i tutaj rozpocząć innowacyjny biznes. – Mamy mentora, który potrzebował ludzi takich jak lejnych dwadzieścia pięć lat. my, a że jesteśmy dość popularni w firmach nowych techA firma? Jej powstanie jest już przesądzone, w drugim nologii, bez problemu nas odszukał. Planujemy stworzyć kwartale tego roku w Inkubatorze Technologicznym Podbiuro konstrukcyjne, gdzie będzie nieustanne tworzenie, karpackiego Parku Naukowo-Technologicznego w Jasionod laminatów, przez elektrykę, po mechanikę. Nie chce- ce k. Rzeszowa. my popaść w rutynę posiadania czterech modelowych proBolidem, którego budowę właśnie kończą, w międzyduktów, z których moglibyśmy żyć, gdyż nie inwestowali- narodowych zawodach Formula Student będzie można jeźbyśmy w ciągły rozwój – mówi dzić w 2015 i 2016 roku. W 2017 Damian Kwiecień. – Już teraz roku musi powstać nowy projekt współpracujemy z firmą, dla któi nowy pojazd. rej robimy najbardziej skom– Dlatego już w tym roku rozplikowane rzeczy. To są projekpoczynamy projektowanie bolity światowej klasy. Chcemy się du na 2017 rok, w którym znajkojarzyć z innowacyjnymi rozdą się wszystkie nasze pomysły wiązaniami dla motorsportu. Zai udoskonalenia, do jakich doawansowane układy wydechowe, szliśmy w trakcie trzech lat praosprzęt silnika i inne. Staramy cy przy obecnej maszynie – mówi się dopasować nasze sprawdzoDamian Kwiecień. – I żeby komne możliwości i wchodząc na ryputery miały się „popalić”, w kilnek polski, zagraniczny wywołać ka miesięcy wszystko zaprojektuRok produkcji: 2015 prawdziwe techniczne „WOW”. jemy, następnie wyprodukujemy Nazwa projektu: PRz x1 Będziemy też prawdopodobnie wszystkie elementy, a na koniec Rozstaw osi [mm]: 1550 pierwszym kołem naukowym na ze wszystkich gotowych elemenKonstrukcja: Ramowa Politechnice Rzeszowskiej, które tów złożymy bolid. To będzie barWaga [kg]: <300 kg przekształci się w przedsięwziędzo dobry pojazd, efekt naszych Rozkład masy [%]: 47/53 cie biznesowe. wszystkich doświadczeń. Silnik: Honda CBR 600 RR Dawid Rogala żartuje, że piestniejący już bolid w ciąWtrysk: Pośredni, elektroniczny niądze, choć istotne, są środkiem, gu najbliższych dwóch lat, Chłodzenie: Ciecz nie celem. A że wszyscy mają oprócz udziału w zawoElektronika: Emu Ecu Master dach, będzie też prezenmotoryzacyjne marzenia, praca Przyspieszenie (0-100 km/h): < 5 s towany na targach i wystawach „na swoim” to dla nich nie tylPrędkość maksymalna: 130 km/h motoryzacyjnych. Członkowie ko zarabianie pieniędzy, ale swePRz Racing Team nie myślą też go rodzaju wolność i możliwość Więcej informacji o projekcie na: o tak szybkim porzuceniu swojewymyślania rozwiązań technolowww.przracingteam.pl, go laboratorium na Politechnice gicznych, jakie mogliby zastosowww.facebook.com/PRzRacingTeam, Rzeszowskiej. Są przekonani, że wać w motoryzacyjnych pasjach. www.instagram.com/PRzRacingTeam amian Kwiecień z sukcesem poprowadzą swój inuwielbia motocykle, nowacyjny biznes, ale i będą czuudział w Rajdzie Dawać nad rozwijaniem inżynierkar, to marzenie, ale niekoniecznie nierealne. skiej pasji u jak największej liczby nowych studentów, któKażdy motocykl, który miał, udoskonalał. Niewykluczo- rych nieustannie rekrutują do swojego koła. ne, że w pięciu wymyślą i wyprodukują motocykl, który Za dwa lata, gdy już odejdą z politechniki, nie wyobraw całości będzie ich myślą techniczną. Dla Tomka Krzoska żają sobie, by ogrom prac, który włożyli w bolid i w koło najważniejszy jest off - road, bierze udział w zawodach off- naukowe został zmarnowany. – W ostatnie wakacje spotykaliśmy się z uczniami tech-roadowych, sam organizował rajdy. Samochód terenowy, który ma, wiecznie jest ulepszany, a swoją terenówkę ma- ników, których przekonywaliśmy, że zamiast jechać na rzeń zbuduje od podstaw sam. „Konikiem” Bartosza Zbo- zbieranie ogórków do Niemiec, lepiej przyjść na warsztarowskiego jest… optymalizacja procesów, promocja i kon- ty praktyczne do szkoły albo firmy, bo większy z tego bętakty biznesowe. Motoryzacja w jego przypadku to tylko dzie pożytek i pieniądze w przyszłości – opowiada Damian „dodatek”, ale jakże istotny. Dawid Rogala jestem miłośni- Kwiecień. – Tym bardziej, że jest cała masa pasjonatów inkiem rajdów samochodowych, swoim renaultem clio sport żynierii, motoryzacji, tylko trzeba ich wyszukać i dać zaściga się w rajdach amatorów. Rajdowe Mistrzostwa Polski jęcie będące wyzwaniem. Zakładamy, że za 5 lat, w miejsą jasno wytyczonym planem na przyszłość. Piotr Krauz scu, gdzie teraz my pracujemy nad bolidem, będą siedzieć uzależniony jest od… roweru. Co roku robił na nim 10 tys. następni studenci i budować już trzeci pojazd. Zamierzamy kilometrów, w ostatnim prawie nie jeździł – nieustannie tego przypilnować.
I
D
Więcej informacji na portalu www.biznesistyl.pl
Z Wojciechem Materną, prezesem Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka...
Branża IT...
...rozmawiają Katarzyna Grzebyk i Anna Olech
...będzie mocnym atutem Podkarpacia Fotografie Tadeusz Poźniak
Wojciech
MATERNA
Współzałożyciel i prezes Stowarzyszenia Informatyka Podkarpacka, którego misją jest tworzenie i rozwój Podkarpackiego Klastra Informatycznego; właściciel firmy TOP S.A. produkującej systemy informatyczne dla przedsiębiorstw.
Katarzyna Grzebyk, Anna Olech: Branża IT doskonale się rozwija, również na Podkarpaciu. Od lat chwalimy się np., że co dziesiąty informatyk w Polsce kształci się w Rzeszowie. Wojciech Materna: Owszem, branża rozwija się. W lipcu 2014 r. powstał raport Komisji Europejskiej badający miejsce branży ICT w każdym z ok. 1300 regionów w UE. W badaniu brano pod uwagę m.in. liczbę naukowców, ilość inwestycji, wzrost przychodów, wzrost zatrudnienia, ilość prowadzonych badań itd. W raporcie pokazano pierwsze 30 regionów w każdej z tych kategorii. W dwóch lub trzech kategoriach znajduje się Warszawa jako jeden z 30 najbardziej rozwiniętych ośrodków informatycznych głównie pod kątem liczby naukowców pracujących w branży IT. Jedynym poza Warszawą regionem w Polsce, który pokazał się w pierwszej trzydziestce, jest subregion rzeszowski. Miał np. drugie miejsce pod kątem wzrostu zatrudnienia w całej UE. Pierwsze miejsce zajęła Lizbona, drugie Rzeszów. I co ważne – to było badanie wieloletnie. Subregion rzeszowski miał też bardzo wysokie miejsce w kategorii dotyczącej wzrostu przychodu z branży informatycznej. Znalazł się też w pierwszej trzydziestce: w zakresie inwestycji w branży informatycznej. Wiele osób o tym w ogóle nie wie. Skoro podkarpacka branża IT jest tak dobra, to dlaczego nasze firmy są trochę niewidzialne na rynku? Ponieważ większość tego, co robią, nie sprzedają tutaj, na miejscu, lecz eksportują. Firmy zrzeszone w Klastrze IT większość zleceń wykonują poza Podkarpaciem, często poza Polską. Poza tym pracownicy zazwyczaj siedzą przy komputerach, stukają sobie w klawiaturę i tak wygląda ich praca. To nie jest medialne. Branża IT nie jest specjalną strefą ekonomiczną, gdzie inwestor postawi halę, kupi maszyny, zatrudni kilkadziesiąt osób. Nasza działalność nie jest tak widoczna, a tymczasem firmy informatyczne zatrudniają dziesiątki, czasem setki ludzi.
30
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
W takim razie wszystko, co dotyczy branży informatycznej, rysuje się w tak pozytywnych barwach?
N
iestety, od kilku lat ze smutkiem obserwujemy pewne niepokojące tendencje. Właściwie w całej Polsce, na Podkarpaciu również, nie rośnie np. liczba ludzi chcących zajmować się informatyką. Według statystyk dotyczących różnych zawodów, w ciągu dziesięciu lat spadła o połowę liczba absolwentów kierunków informatycznych na Podkarpaciu. W tym tych, którzy zajmują się „czystym” programowaniem, czyli są najcenniejsi dla branży IT, jest zaledwie kilkanaście procent. To jest tendencja niezrozumiała i wręcz szalona. W Unii Europejskiej przypada średnio 4,9 tysiąca informatyków na milion mieszkańców. Najwięcej jest w Danii - około 10 tys. informatyków na milion mieszkańców. W Polsce jest to zaledwie 3,9 tys. informatyków na milion mieszkańców. Jedyne, co nas ratuje, to fakt, że jesteśmy stosunkowo dużym krajem. W związku z tym te 3,9 tysiąca informatyków na milion mieszkańców robi w sumie dosyć sporą liczbę. Jednak to nie odzwierciedla zapotrzebowania, ponieważ ono wszędzie jest większe.
A zatem jeśli o połowę spadła liczba studentów informatyki, a jednocześnie wzrosło zapotrzebowanie na pracowników w tej branży, czy to oznacza, że każdy, kto studiuje informatykę, znajdzie pracę?
VIP tylko pyta Informatyka jest szeroką dziedziną. Informatykiem nazywa się kogoś, kto jest grafikiem lub ciągnie światłowody. W podstawowym znaczeniu informatykiem jest ktoś, kto coś tworzy w informatyce, kto używa jej w sposób świadomy. Rozsądny student pracuje już na pierwszym roku studiów, a pod koniec studiów pracuje już właściwie sto procent studentów. Niepracujący student informatyki jest rzadkością, bo jeśli się nią naprawdę interesuje, to nie ma możliwości, by nie znalazł pracy. W informatyce rynek należy absolutnie do pracownika, również w naszym regionie. I co ciekawe, coraz częściej do pracy u nas aplikują osoby z większych ośrodków – z Warszawy, Poznania, Krakowa, ale też z Ukrainy. Jak Pan ocenia studentów, którzy trafiają do pracy w firmach zrzeszonych w Klastrze IT. Są wystarczająco pomysłowi? Kreatywni? Mają w sobie chęć zmieniania świata?
Z
tym jest chyba najgorzej. Jednak to nie jest problem wyłącznie branży informatycznej, ale całej naszej gospodarki: innowacyjności i kreatywności w zasadzie wszyscy uczymy się w pracy. Kwestią pozostaje więc to, czy taki student trafi do firmy inspirującej do działania, mającej w sobie kulturę innowacyjności i kreacji. Moim zdaniem, to wszystko powinno mieć miejsce wcześniej, stąd mój zarzut do systemu nauczania, uczącego słupków, wielu pojęciowych rzeczy, które są przydatne w ogólnym rozwoju człowieka, ale zawężają możliwość dociekania szczegółów w jakiejś konkretnej branży. W ostatnich dekadach świat przeszedł całkowitą metamorfozę. Na naszych oczach przeistacza się z analogowego w cyfrowy. Jaki udział w tych przemianach ma Polska? Europie trudno jest konkurować z Azją w zakresie produkcji elektroniki ze względu na koszty produkcji. We wprowadzaniu innowacji w tzw. miękkie rzeczy, software’owe, króluje oczywiście Dolina Krzemowa. Ale mimo że ta siła technologiczna drzemie głównie poza Europą, to jest tu trochę mocnych firm, szczególnie w branży oprogramowania dla przedsiębiorstw. Oczywiście, w każdej części świata trafiają się perełki, czyli firmy, które wymyślają bardzo oryginalne rozwiązania technologiczne. W Polsce przykładem jest Ivona Software z Pomorza, produkująca genialny syntezator mowy. Po kilku latach działalności została kupiona przez zachodni koncern, który sprzedaje ich rozwiązania na całym świecie. Ta firma, choć doskonale sobie radziła, sama nie byłaby w stanie sprzedawać się tak globalnie, jak obecnie. A sam Rzeszów? Nasza rodzima branża IT ma jakieś atuty, którymi jest w stanie pokonać konkurencję? Rzeszów doskonale odnajduje się w tej branży. W mojej ocenie, wpływ na to miała Politechnika Rzeszowska, bardzo mocna technologicznie w latach, gdy zaczynała się ta powszechna informatyka. Wiele firm, które wystartowały w tamtym czasie i które wciąż działają na Podkarpaciu, to są albo pracownicy, albo absolwenci PRz. To właśnie, moc-
niej niż w innych regionach, skutkowało rozwojem branży. A czym wyróżnia się nasz region? Oczywiście mamy u siebie grupę Asseco. To ewenement, korporacja na skalę światową. Ze stosunkowo niewielkiego przedsiębiorstwa umiała się przekształcić w bardzo duży organizm. Naszym atutem jest jakość. Stosunkowo łatwo pracuje się nam na rzecz podmiotów zagranicznych. Po pierwsze, jesteśmy tańsi. Nie tak jak kiedyś, ale mimo wszystko tańsi. Po drugie, jesteśmy bardziej uniwersalni. Dobry polski programista nie boi się niestandardowych rozwiązań. Bardzo często potrafi zrobić więcej niż tylko to, czym się zajmuje. Posłużę się tu przykładem znajomego, który jest informatykiem. Kiedyś pracował w dużej firmie, a w tej chwili jest uniwersalnym serwisantem dla przedsiębiorstwa w Stanach Zjednoczonych. Jego praca polega na tym, że raz w miesiącu leci na tydzień do Stanów i jest tam człowiekiem od wszystkiego – naprawi serwer, bazę danych, „postawi” system komputerowy, który padł, „urobi” trochę brakującego kodu. Czyżby ujawniała się nasza typowa polska cecha? (śmiech) Tak. Takiego człowieka bardzo trudno znaleźć w Stanach, więc firmie opłaca się opłacić mu przelot i dobrze zapłacić, ponieważ on nie boi się żadnej pracy z branży informatycznej. Polak potrafi. To jest jedna z takich cech, która nas wyróżnia. Miałem kilka rozmów z przedstawicielami różnych organizacji zagranicznych, którzy pytali mnie, dlaczego warto pracować właśnie z nami? Przecież mają świetne układy z Hindusami, z ogromnymi ośrodkami informatycznymi w rejonie Bangalore, gdzie na rzecz wszystkich korporacji na świecie pracują tysiące informatyków. W czym my możemy być lepsi? Dlaczego do nas warto przenosić centra usług wspólnych? Co zresztą się dzieje, bo coraz więcej takich centrów przenosi się do Polski. Po pierwsze, z nami łatwiej się porozumieć. Nawet jeśli kiepsko mówimy po angielsku, to jesteśmy bardziej zrozumiali niż Hindusi. Poza tym podobnie myślimy, łączy nas wspólna kultura i tradycja świata zachodniego. No i gdy Azjaci do rozwiązania jakiegoś problemu siadają w 100 osób, my to robimy w 10. Szybciej i skuteczniej. Jesteśmy bardziej kreatywni, lepiej zmotywowani, szybciej myślący. Dowodzą tego choćby wyniki konkursów informatycznych, w których polskie zespoły od lat są w ścisłej czołówce. Oczywiście chcielibyśmy coś wykreować, być kimś więcej niż tylko konsumentem. Być dostawcami i programistami tego wysokiego poziomu potrzeby, być kreatorami technologii i rozwiązań, które pójdą w świat. Jednak do tego jest potrzebna baza, a tej bazy tutaj nie ma. Spójrzmy np. na przemysł elektromaszynowy na Podkarpaciu. To są jeszcze tradycje COP-u. Kto tak naprawdę zajmował się rozwojem branży informatycznej i jej globalnym postrzeganiem? To wszystko działo się oddolnie, niejako samo. Nie jest to wynik polityki jakichkolwiek władz czy inwestorów. Branża rozwija się tylko dlatego, że ludzie chcą to robić. Dlatego uważam, że takie nadzieje i szanse przed branżą na Podkarpaciu są. Udaje się nam jako branży wpływać w pewnym stopniu na politykę i zachowania władz. Pomagają nam w tym m.in. wspomniane statystyki, bo pokazują, że coś w tej branży się dzieje. A trzeba pamiętać, że większość tych firm zaczynała prawie od niczego, od komputera i biurka. Trzeba było lat, by zrobić coś dużego.►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
31
VIP tylko pyta I nie ma szans na zmianę tego w szerszym zakresie tak, by firmy, które w rzeczywisty sposób mogą wpłynąć na rozwój tego regionu, miały choć odrobinę łatwiej?
D
zisiaj o tyle się to zmienia, że coraz więcej firm współpracuje z uczelniami, wprowadza swoje produkty, coraz więcej firm szuka nowych szans. Nie chcą być tylko dostawcą stosunkowo prostych rozwiązań czy rozwiązań lokalnych, ale zaczynają szukać swojego miejsca w nowych ideach. Potrzebny jest czas, żeby to wszystko się wzmocniło. Nasza branża rośnie sobie sama. Nie jest podlewana, nie ma sprzyjającego środowiska venture capital, które by ją wspierało. Coś oczywiście się dzieje, ale to są takie nieporadne starania. Jeszcze tego nie umiemy. Nie umieją nasze uczelnie, nasze inkubatory przedsiębiorczości dopiero się tego uczą. Klaster IT będzie próbował na to wpływać? Owszem, mamy swoje pomysły, jak zmienić sposób nauczania w szkołach średnich, ponieważ na tym etapie powinno się inaczej niż obecnie pokazywać nauki techniczne. Najbardziej interesowałaby nas zmiana modelu kształcenia właśnie na taki, który będzie popychał uczniów do kreatywności. Mamy dużo sprytu pozwalającego radzić sobie w wielu sytuacjach, ale skłonność do kreacji i innowacji jest w nas dosyć niska. Głównie dlatego, że nie sprzyja jej otoczenie. Innowacyjność podziwianych przez nas ośrodków, jak Dolina Krzemowa, nie wynika jedynie z tego, że tam są tacy kreatywni, inspirujący ludzie. To jest pewna kultura. Innowacyjność zawsze jest ryzykiem i w wielu miejscach na świecie jest wspierana, a jej niepowodzenie nie przekreśla innowatora. Przeciwnie, usiłuje się go wspierać, żeby ponowił chęć ryzyka. Natomiast w naszych warunkach ekonomicznych i społecznych nie ma miejsca na porażki. Porażka przedsiębiorcy jest porażką jego pracowników i ich rodzin. Jednak mieliśmy programy wspierające innowacyjność, jak Innowacyjna Gospodarka. Czy one coś zmieniły? Było też mnóstwo pięknie powiedzianych słów, jak po latach realizacji tych programów będzie wyglądała nasza gospodarka. Programy były innowacyjne, ale co zakładały? Osiągnięcie twardych celów. Nie było w nich miejsca na ryzyko, a przecież nie można budować innowacji, nie wspierając funduszy ryzyka. Kultura pozytywnej współpracy, dzielenia się pomysłami, wspólnego przezwyciężania trudności miały decydujące znaczenie w stworzeniu potęgi Doliny Krzemowej. Rozmawiałem z niejednym człowiekiem stamtąd i wiem, że tamto sprzyjające środowisko przyciąga do niej kreatywnych ludzi. Jeżeli pomysł tam okazuje się sukcesem, to jest to sukces wielu osób. Jeżeli ktoś się potyka, to jest wiele osób, które pomogą powstać. A u nas? Dopiero dyskutuje się o projekcie ustawy dotyczącej tego, żeby niejasności w prawie interpretować na korzyść przedsiębiorcy. Po drugiej stronie oceanu jest to tak oczywiste, że nie trzeba tego regulować usta-
32
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
wą. Natomiast w Polsce mamy np. ponad 120 rodzajów podatków. I jak ma się w tym odnaleźć młody człowiek? I jeszcze być kreatywnym? Często, kiedy rozmawiam z młodym człowiekiem na temat jego pomysłu na biznes, nie ma on zielonego pojęcia o ZUS -ach czy KRUS-ach, regulacjach, ustawach. Kiedy chce zatrudnić pracownika, musi dowiedzieć się mnóstwa rzeczy, wypełnić szereg deklaracji, zatrudnić księgową, zapłacić jej. Sam tego nie ogarnie. I zapał do realizacji pomysłu stygnie… Oczywiście, jeśli człowiek jest mocno zdeterminowany, to wytrwa. Ale dlaczego mamy tworzyć system, w którym tylko najodporniejsi dadzą radę żyć, a cała reszta stwierdzi, że to ponad ich siły? Czy Klaster IT będzie próbował przenieść na nasz rodzimy grunt tej branży namiastki owej kultury pozytywnej współpracy, z jakiej słynie Dolina Krzemowa?
P
róbujemy. Chcemy stworzyć kapitał venture na wspieranie młodych ludzi i ich projektów, głównie start-upów. Mamy plany na system mentoringowy, który w pewien sposób już prowadzimy, organizując spotkania z osobami, które w biznesie już sporo przeżyły, z początkującymi w branży. Na ile dajemy radę, promujemy młodych. Chcemy stworzyć ekosystem współpracy na naszym podwórku, co pomalutku się udaje i jest wspierane nawet przez władze. W końcu ubiegłego roku w Dolinie Krzemowej odbył się Polsko Amerykański Tydzień Innowacji zorganizowany przez MSZ. W kategoriach cudu traktuję fakt, że Urząd Marszałkowski sam zwrócił się do nas z zapytaniem, czy ktoś z Klastra chciałby w tym wydarzeniu uczestniczyć. Oczywiście, kilka osób od nas było już zapisanych, ale w rezultacie ci, których było stać, polecieli do USA za własne pieniądze, natomiast dzięki pomocy ze strony władz wysłaliśmy trzech startupowców, których nie stać na podróże do Kalifornii za kilkanaście tysięcy złotych. Podkarpacie miało więc silną reprezentację, a sam wyjazd zaowocował. Czyli współpraca branży IT z samorządem dopiero kiełkuje. A jak układa się współpraca z podkarpackimi uczelniami? W teorii wszystko układa się dobrze, gorzej jest z praktyką, ale staramy się współpracować na różnych frontach. Kierunki informatyczne na uczelniach w Rzeszowie i innych podkarpackich miastach są stosunkowo młode, z ograniczoną liczbą kadry. Próbujemy namówić uczelnie do wprowadzenia zamawianych tematów prac dyplomowych, współpracujemy z biurami karier, chcemy wpływać na program kształcenia, co powoli się udaje – Państwowa Wyższa Szko-
VIP tylko pyta ła Zawodowa w Krośnie sama poprosiła nas o konsultację programu kształcenia, skądinąd bardzo dobrze napisanego. Niestety, uczelnia jest trudnym partnerem dla każdego biznesu, nie tylko IT. W biznesie korporacyjnym nastawionym na długofalowe cele z długofalowym finansowaniem współpraca z uczelnią może być łatwiejsza. W firmach z sektora MŚP czas od reakcji do akcji musi być szybki, ponieważ takich firm nie stać na prowadzenie kilkuletnich badań, jak to się dzieje na uczelniach. Polskie uczelnie dostają pieniądze głównie za dydaktykę, tymczasem na Uniwersytecie Yale 80 procent dochodów pochodzi z badań i patentów pracowników uniwersytetu. Na Yale „się dzieje” – uczelnia cały czas coś knuje z biznesem, fabrykami, przedsiębiorcami. W ogóle w Dolinie Krzemowej w ciągu jednego dnia można iść na kilka spotkań, konferencji, posłuchać o nowinkach technologicznych, które u nas byłyby projektem ściśle tajnym. W Polsce zamknięto by z trzysta drzwi, byle ktoś nie podsłuchał, o czym mowa. U nas nie ma jeszcze kultury dzielenia się informacją, wiedzą. Nie potrafimy przełamać bariery innowacyjności. Może się po prostu boimy, że ktoś ukradnie nam pomysł? Dzielenie się wiedzą polega przecież na tym, że jeśli coś robisz, powinieneś mówić o tym. Jeśli usłyszy to ktoś, kto może coś cennego wnieść w twój pomysł, zaczniecie współpracować. Jeśli nie wniesie nic, nie zrozumie cię, to odejdzie. Przestańmy myśleć, że chce nam coś ukraść. W branży IT marzymy, aby uczelnie były ogniskami innowacji. Od kilku lat myślimy nad powstaniem wspólnego miejsca, które odwróciłoby tę sytuację. Ponieważ nie sądzę, żebyśmy byli w stanie namówić uczelnie na większe zmiany, chcemy stworzyć miejsce, w którym cały czas będzie się coś działo, w którym będzie można dzielić się pomysłami na biznes, spotkać się z pracownikami uczelni. Dlaczego to chcemy robić? Bo udało nam się to samo w Klastrze IT: zaczęliśmy ze sobą rozmawiać, dzielić się wiedzą i pomysłami i ta współpraca zaczyna już przynosić efekty. Skoro nie ma wzorowego modelu współpracy uczelni z biznesem IT, nie ma kultury dzielenia się wiedzą ani odpowiedniego miejsca na stworzenie ku temu warunków, w czym może tkwić potencjalny rozkwit branży IT na Podkarpaciu? Niedawno w Internecie widziałem mapę specjalizacji województw w Polsce i Podkarpacie miało najwyższy kapitał społeczny ze wszystkich województw. To znaczy, że u nas ludzie chcą ze sobą współpracować bardziej niż w innych regionach w Polsce. Chcą się spotykać, rozmawiać, współpracować ze stowarzyszeniami i zakładać je. Trzeba ten fakt wykorzystywać. Prognozowanie w branży IT jest dość ryzykowne, ale czy możemy spróbować powiedzieć, jak będzie się ona rozwijać w najbliższych latach na Podkarpaciu? Drobne, niszowe rozwiązania pojawiają się co chwilę. Te, które mogą coś zmienić w branży, co rok lub dwa. W tej chwili duże znaczenie ma wprowadzenie standardu Bluetooth 4.0, czyli sposobu komunikacji urządzeń między sobą, który ułatwi rozwój Internetu rzeczy. Jak będzie u nas? Mam nadzieję, że nadal będzie rosło zatrudnienie w branży; że z uczelniami będziemy współpracować nie tylko w kwestii kształcenia studentów, ale tworzyć projekty badawcze. Mam
nadzieję, że będą się rozwijały nasze rodzime firmy IT. Nie łudźmy się, nie będzie żadną innowacyjnością dla regionu stworzenie w Rzeszowie kolejnej filii światowej firmy IT. Rozwój branży IT na Podkarpaciu nic na tym nie zyska; powstaną tylko nowe miejsca pracy. Sukces byłby wtedy, gdyby tutejsza firma stała się globalnym graczem. A szansa na to jest. Z punktu widzenia Klastra IT ważna jest rosnąca chęć współdziałania. Już sam fakt, że kilkadziesiąt firm IT planuje robić wspólną inwestycję, jest dużym sukcesem. Bo skoro wspólnie utrzymujemy jedno biuro w Warszawie, z którego może skorzystać każda z firm należących do klastra, to znak, że razem można robić więcej. Ale jednak rozwój branży IT i postępująca cyfryzacja ma też drugą stronę medalu, o której niewiele się mówi.
Od
cyfryzacji nie ma odwrotu. Jedynie globalny brak prądu mógłby jej zaszkodzić. Jej rozwój powoduje, że masowo stajemy się odbiorcami usług cyfrowych. Dziś prawie nikt już nie robi analogowych zdjęć czy filmów. W efekcie musimy zacząć uczyć ludzi korzystania z technologii cyfrowej, bo bez tej umiejętności staniemy się tylko odbiorcą, który nie może wpływać na rzeczywistość, kształtowaną przez systemy cyfrowe. Za dziesięć lat życie współczesnych nastolatków będzie wyglądało zupełnie inaczej niż dziś. Musimy się do tego przygotować, a na tym polu jest wiele do zrobienia. Nie ma prawodawstwa ery cyfrowej, zabezpieczeń ery cyfrowej, systemów społecznych ery cyfrowej. Podejrzewam, że dla młodego pokolenia zorganizowanie milionowego poparcia dla partii na Facebooku nie byłoby niczym trudnym. Partiom pewnie to sobie trudno wyobrazić. Jednak taka cyfrowa rzeczywistość niesie zagrożenia. Kilka osób może przecież decydować o losach całego kraju. Niestety, nie pracujemy dziś nad kształtem przyszłości i rzadko komu chce się pochylić nad potencjalnymi zagrożeniami. A będą one ogromne. Sporo przedsiębiorstw i instytucji nie zastanawia się jakoś szczególnie nad zabezpieczeniami ich systemów. Ludzie, którzy o nich decydują, są z ery analogowej, stąd np. awaria systemu liczenia głosów w wyborach czy ciągle problemy ze służbą zdrowia. Jedyną nadzieją będzie to, że cyfrowość zmieniająca świat będzie realizowała to w sposób pozytywny. Tzn że my wszyscy będziemy popychać rozwój cyfryzacji w dobrym kierunku i dzięki temu student z podkarpackiej wioski będzie mógł uczestniczyć w wykładach uczelni w Berkeley, korzystając z własnego komputera.
Sesję zdjęciową przeprowadzono w Centrum Innowacji i Transferu Wiedzy Techniczno-Przyrodniczej Uniwersytetu Rzeszowskiego.
PORTRET
Jerzy Ginalski.
36
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
PORTRET
JERZY GINALSKI:
Iść za marzeniem – Kierowanie skansenem w Sanoku to największe wyzwanie mojego życia – mówi Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego, laureat naszej nagrody „VIP Kultura” w rankingu „Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2014”.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak Po ukończeniu archeologii na Uniwersytecie Jagiellońskim rozpoczął pracę w Zbiorczej Szkole Gminnej w Jedliczu, gdzie jako referent ds. administracyjnych rozdawał nauczycielom kartki żywnościowe w stanie wojennym. Później zajmował się muzealnictwem w Wydziale Kultury i Sztuki Urzędu Wojewódzkiego w Krośnie. Następnie trafił do miejscowego Muzeum Okręgowego, gdzie prowadził badania archeologiczne, a później pełnił funkcję Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków Archeologicznych w Państwowej Służbie Ochrony Zabytków w Krośnie. Jego badania na terenie Pogórzy Karpackich, Dołów Jasielsko-Sanockich, Beskidu Niskiego i Bieszczadów odsłoniły nowy obraz osadnictwa pradziejowego i wczesnośredniowiecznego na Podkarpaciu. Brał również udział w wy-
kopaliskach nad Renem, w Düsseldorfie, gdzie od Niemców, Holendrów i Anglików uczył się nowoczesnej metodologii badań. Każdy archeolog czeka na odkrycie swojego życia. W jego wypadku było to „Horodyszcze” – grodzisko w Trepczy. To miejsce, gdzie zlokalizowany został pierwotny Sanok, wzmiankowany po raz pierwszy w staroruskich źródłach w 1150 roku. Odkrył tam pozostałości drewnianej, wczesnośredniowiecznej cerkwi otoczonej rozległym, bo liczącym ponad 100 pochówków cmentarzyskiem, oraz setki wspaniałych zabytków – narzędzi, elementów uzbrojenia, biżuterii i przedmiotów kultu. Wśród tych ostatnich, uwagę zwracają krzyże relikwiarzowe, tzw. enkolpiony – najstarsze na Podkarpaciu zabytki związane z chrześcijaństwem.►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
37
PORTRET
W
roku 1999 Jerzy Ginalski wygrał konkurs na stanowisko dyrektora Muzeum Historycznego – Pałacu w Dukli. Zdążył zorganizować tam dwie wystawy, gdy dostał wiadomość z Sanoka, że zwolniło się stanowisko dyrektora skansenu. Prof. Jerzy Czajkowski, który kierował Muzeum Budownictwa Ludowego przez prawie trzydzieści lat, przechodził właśnie na emeryturę. – Znałem profesora Czajkowskiego od dawna – wspomina. – Odwiedzał mnie często na stanowiskach archeologicznych. Był moim mentorem i postawił mi poprzeczkę bardzo wysoko. Sanocki park etnograficzny – którego budowę rozpoczęto w roku 1958 – wymagał po 40 latach funkcjonowania programu remontów oraz konserwacji wnętrz, w tym głównie obiektów sakralnych. Program ów prowadzono przez dziesięć kolejnych lat, objął on cztery cerkwie oraz kościół. Pożar w 1994 r. wymusił budowę sieci 20 nowych hydrantów. Na przedpolu parku, przed wejściem do muzeum, powstało zaplecze dla masowych imprez plenerowych. Jest to zadaszona amfiteatralna widownia na ok. 1500 miejsc z estradą, zaś obok – zaplecze gastronomiczne zlokalizowane w starym spichlerzu. W parku etnograficznym zgromadzono ponad 150 obiektów: sakralnych, mieszkalnych, gospodarczych, użyteczności publicznej i przemysłowych. Po latach nie chodziło już o to, by ich ilość mnożyć, lecz by dodać coś nowego, a zarazem typowego dla karpackiego pogranicza. W regionie, który na początku XX stulecia wydobywał 2 miliony ton ropy rocznie – zajmując trzecie miejsce na świecie – obok krytych strzechą chat piętrzyły się wieże szybów naftowych, skrzypiały koła kieratów uruchamiających kopalniane pompy, wydobywał się dym z kotłów parowych napędzających maszyny. Dlatego dyr. Ginalski postanowił zbudować sektor naftowy. Jest on industrialnym „przerywnikiem”, oglądanym przez turystów po zwiedzeniu sektorów etnograficznych: bojkowskiego i łemkowskiego. Pomysł – który nie stanowi konkurencji wobec skansenu naftowego w Bóbrce, czyli pierwszej kopalni ropy naftowej na świecie – zyskał poparcie inż. Józefa Sozańskiego z sanockiego Oddziału PGNiG. Skanseny naftowe istnieją w Rumunii, na Węgrzech, w Niemczech, w Szwecji i Norwegii. Jest ich siedem. Jednak takie jak w Sanoku połączenie budownictwa ludowego z przemysłowym jest unikalne w skali Europy. Sektor naftowy powstawał w latach 2002–2004. Pomysły na rozwój skansenu były skonkretyzowane już od chwili jego powstania w 1958 r. Aleksander Rybicki, założyciel MBL, pisał o konieczności budowy miasteczka galicyjskiego i o przeniesieniu do skansenu drewnianego dworu szlacheckiego. Sektor naftowy planował
38
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
dyr. Czajkowski. W planie przestrzennym parku etnograficznego zarezerwowano odpowiednie tereny. W magazynach przez dziesięciolecia gromadzono zabytki do wyposażenia obiektów. Brakowało jednak środków. – Stać nas było na wznoszenie po jednym do dwóch obiektów rocznie. Przy takich możliwościach budowa Rynku Galicyjskiego trwałaby do 30 lat. Realizacja unikalnego przedsięwzięcia stała się możliwa dopiero dzięki środkom europejskim. Prace przeprowadzono w rekordowym czasie 1,5 roku: od grudnia 2009 do września 2011 r. Dwa lata wcześniej podniesiono podmokły teren (który był terasą zalewową Sanu) przywożąc nań 10 tys. metrów sześciennych ziemi. ynek Galicyjski – na który złożyło się 30 obiektów z 14 podkarpackich miejscowości – to wizja małego miasteczka z przełomu XIX i XX w. Zgromadzono tu najpiękniejsze zabytki budownictwa drewnianego: domy mieszkalne oraz zakłady usługowe, np. zakład fryzjerski, zakład fotograficzny, piekarnia, sklep kolonialny, apteka. Są także urzędy: gminy, pocztowy oraz karczma z kręgielnią i remiza. Na specjalną uwagę zasługują dwa rzadko spotykane obiekty: domy żydowskie. W ten sposób pokazano syntezę wielokulturowych miasteczek naszego regionu z ich najważniejszymi funkcjami: mieszkalną, handlową i usługową. Budynki są skromne, parterowe, wykonane z drewna jodłowego na kamiennych podmurówkach. Zachwycają urodą architektury pochodzącej z nieistniejącego już świata. Kryte gontem, z malowniczymi podcieniami, bielone, zwracają uwagę bogatą fakturą ręcznie obrabianego siekierami ciesielskimi surowego drewna. Dbałość o najdrobniejszy detal przejawia się nie tylko w wyposażeniu chałup, lecz także w pracach wokół budynków. Na pytanie, co było najtrudniejsze do odtworzenia, Jerzy Ginalski, realizator całego przedsięwzięcia, odpowiada: – Bruk, zwyczajne „kocie łby”. Ułożenie ponad 6 tysięcy metrów kwadratowych „kocich łbów” okazuje się dziś być zajęciem całkiem niezwyczajnym. Nie zachował się u nas w całości żaden wybrukowany nimi Rynek. Pracownicy skansenu szukali wzorów nie tylko w pobliskim Mrzygłodzie, ale także w Dobromilu i w innych ukraińskich miasteczkach. „Kocie łby” układane były z rzecznych otoczaków pochodzących z Sanu, które kładziono pionowo na podsypce z rozdrobnionych skał. Na metr kwadratowy przypada około stu kamieni. Dla pełnego efektu Rynek oświetlono latarniami gazowymi. Rynek Galicyjski stał się ogólnopolskim przebojem. Zaraz po otwarciu zwiedzało go po 800 osób dziennie, był też wielokrotnie nagradzany i wyróżniany. W 2011 r. po raz pierwszy liczba turystów przekroczyła 100 tysięcy w skali roku; dziś wynosi ponad 140 tysięcy. Przyjeżdżają nie tylko goście ze wszystkich krajów europejskich (przede wszystkim Francuzi i Niemcy), lecz także z innych kontynentów: ze Stanów Zjednoczonych, Chin i Japonii. Kolejną atrakcją stał się drewniany dwór ze Święcan w pow. jasielskim z 1861 r. O przeniesieniu dworu do skansenu rozmawiał z jego właścicielami Aleksander
R
PORTRET Rybicki, założyciel i pierwszy dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego już w latach 60. ub.w. Negocjacje podjęli kolejni dyrektorzy MBL: prof. Jerzy Czajkowski, a później Jerzy Ginalski, który dokonał zakupu w roku 2003. Rozbiórka i ponowny montaż budynku odbyły się w latach 2005–2011. W nowym miejscu ujawniła się zatarta zniszczeniami uroda zabytku. Dwór zbudowany jest z drewna jodłowego i oszalowany. Odtworzono ganek od strony ogrodu, podobnie jak zachowaną w niewielkich fragmentach dekoracyjną ażurową listwę pod okapem budynku. Podmurówkę wykonano ze starego kamienia; na ganku pieczołowicie zachowano kamienne płyty z piaskowca, wytarte nogami dawnych właścicieli i ich gości. Przed frontowym, podcieniowym gankiem wytyczony został gazon. Średniej wielkości dwór ze Święcan ma 400 mkw. powierzchni i 11 pomieszczeń. Osobne wejście z ganku prowadzi do kaplicy. To rzadkość: dobudowywano ją tylko do tych najbogatszych dworów, jak np. w Komborni. Z sieni prowadzą trzy wejścia: na prawo do kancelarii, w której dziedzic przyjmował interesantów. Stamtąd można było przejść do jego prywatnego gabinetu, będącego zarazem sypialnią. Na lewo od sieni prowadziło wejście do pokoju kredensowego, za którym umiejscowiono kuchnię. Ale najważniejsze drzwi: te na wprost wejścia kierowały do jadalni, gdzie domownicy gromadzili się na posiłki, by później przejść na prawo do salonu na kawę. Na lewo od jadalni była sypialnia dziedziców, pełniąca równocześnie rolę buduaru pani domu. Sypialnia ta łączyła się z pokojem dziecięcym. O wnętrzach święcanowskiego dworu nie wiemy nic. Dlatego umeblowano go przedmiotami z epoki pozyskanymi przez muzeum od byłych właścicieli okolicznych majątków, m.in. w Krzemiennej, Bziance, Wydrnej, Czaszynie, Niebocku, Jabłonnej, Nowosielcach czy Lalinie. Wnętrza stały się przez to bogatsze niż w przeciętnym wiejskim dworze. Dają syntetyczny obraz życia staropolskiego. ynek Galicyjski ani dwór nie są martwą ekspozycją muzealną. W zakładzie zegarmistrzowskim zasiada rzemieślnik naprawiający stare mechanizmy. Stolarz robi drewniane zabawki, krawcowa szyje na starej maszynie, fotograf ustawia turystów do kolejnego ujęcia w swoim stylowym atelier. Po budynku poczty oprowadza poczmistrz w oryginalnej czapce, a po chałupach żydowskich – stary Żyd w błyszczącym czarnym chałacie, który oprócz tego w wolnych chwilach przygrywa na katarynce. Na tyłach Rynku powstała niedawno tradycyjna piekarnia w budynku przeniesionym z Leska. Odbyły się już próbne wypieki. W sezonie turystycznym będzie tu można kupić chleb ze starego pieca. Ożył również dwór. W dniu otwarcia dyrektor Ginalski pojawił się w stroju gospodarza: wizytowym surducie i cylindrze. Zaludniające dwór postacie mieszkańców wystąpiły w kostiumach z różnych epok: od biedermeieru po secesję, zaś służące w ciemnych sukniach z fartuszkami zdobionymi koronką. W pokoju dziecięcym bawiły się maluchy oraz nastolatki. Był łowczy odziany w czamarę i wysokie buty z cholewami oraz szlachciura w kon-
R
tuszu, jakie od wielkiego święta przywdziewano jeszcze w okresie międzywojennym. Takie widowiska kostiumowe są fantastycznie odbierane przez zwiedzających i będą kontynuowane, bo jak powiedział dyrektor: – Skansen potrzebuje trochę teatru. W roku 2011 na terenie parku etnograficznego odbyły się międzynarodowe warsztaty ciesielskie. Przyjechali rzemieślnicy z całej Europy oraz z USA, Kanady, Japonii, przywożąc stare narzędzia. Zadaniem cieśli było odtworzenie, przy użyciu dawnych metod i technik, sklepienia synagogi z Gwoźdźca na Kresach. Pokryte zrekonstruowanym malowidłem znalazło się ono w warszawskim Muzeum Historii Żydów Polskich. W Instytucie Sztuki PAN oraz w Zakładzie Architektury Polskiej Politechniki Warszawskiej zachowała się dokumentacja drewnianych synagog sporządzona przed wojną w latach 30., w tym znakomita inwentaryzacja architektoniczna i fotograficzna bożnicy z Połańca koło Sandomierza. Dyrektor Ginalski postanowił to wykorzystać i odtworzyć – wraz z polichromią wnętrza – tę właśnie kompletną drewnianą synagogę pochodzącą z XVIII stulecia. Byłby to pierwszy tego rodzaju obiekt w Polsce, który w sanockim skansenie stanowiłby jednocześnie ostateczne dopełnienie karpackiej wielokulturowości. Wszystkie drewniane synagogi zostały bowiem spalone przez hitlerowców lub zastąpione wcześniej obiektami murowanymi. Rozpoczęto już prace przy budowie kamiennych fundamentów oraz przy ręcznej obróbce belek zrębowych połanieckiej bożnicy o przysłupowej konstrukcji. W skansenie brakowało też dotąd przykładu architektury romskiej. Niedługo ustawiona zostanie więc na przedpolu galicyjskiego miasteczka unikalna chałupa cygańska z Kopytowej. – W skansenie ilość pomysłów jest nieograniczona. Nie ma jeszcze sektora leśnego, pasterskiego, archeologicznego, nie wszystkie obiekty zostały w pełni wyposażone. Wyznaczyłem sobie iście conradowski cel: iść za marzeniem, a później za następnym i kolejnym, i tak aż do końca… Liczę, że cel ten zrealizujemy wspólnie, tak jak marzenia poprzednie. Mamy świetny zespół pracowników naukowych oraz technicznych: etnografów, historyków, konserwatorów, architektów, cieśli, kowali, ślusarzy, kamieniarzy, specjalistów od krycia dachów słomą. W tym roku odebrałem z rąk prezydenta Bronisława Komorowskiego prestiżową statuetkę dla Pracodawcy Przyjaznego Pracownikom. W dziedzinie kultury otrzymało ją dotąd tylko muzeum w Gliwicach. To chyba najważniejsza dotychczas nagroda, bo przyznana z inicjatywy moich współpracowników – nagroda świadcząca o tym, że gramy wspólnie do jednej bramki – kończy dyrektor J. Ginalski.
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
BĄDŹMY szczerzy
Kulturowe harakiri na Wiejskiej
Jarosław A. Szczepański
Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
Sejm zafundował nam nowy akt prawny, ratyfikując dokument europejski pod nazwą „Konwencja o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Tytuł dokumentu jest tak oczywisty, że w pierwszym odczuciu trudno sobie wyobrazić, aby ktoś rozsądny był przeciw – znaczy się za przemocą jest. I tak właśnie mówią ci posłowie, którzy głosowali za ratyfikacją. Jednak trudno przejść do porządku dziennego wobec oburzenia przeciwników ratyfikacji, których trudno przecież posądzać, że przemoc wobec kobiet popierają, jak na przykład pani Ewa Kowalewska – szefowa Forum Kobiet Polskich, nie mówiąc już o polskim episkopacie i wielu świeckich autorytetach chrześcijańskich. Pani Kowalewska w imieniu swojej organizacji wielokrotnie zwracała się do władz o wyjaśnienie niepokojących, zdaniem FKP, zapisów konwencji – np. o zdefiniowanie „stereotypowych ról płciowych”, które konwencja nakazuje „zwalczać” i "wykorzeniać”. Panie z Forum chciały spotkania najpierw z ówczesnym premierem jeszcze, Donaldem Tuskiem, później z Ewą Kopacz. Nie doczekały się nawet odpowiedzi. Przy czym do konsultacji zaproszono, owszem, Kongres Kobiet oraz Koalicję na rzecz Równych Szans, znane z poglądów skrajnie feministycznych i z promowania postulatów środowisk LGBT. Przed posiedzeniem połączonych komisji sejmowych panie z FKP zgłosiły do marszałka Radosława Sikorskiego formalny wniosek o wysłuchanie publiczne i... też nie otrzymały odpowiedzi. Czyli kobiety, w ramach przygotowań do ratyfikacji konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet, zostały zignorowane, zlekceważone, wręcz upokorzone. Nie wiem, czy posłowie głosujący za ratyfikacją przeczytali ową konwencję. Podejrzewam, że w większości nawet do niej nie zajrzeli. Niżej podpisany przeczytał dokument, co nie wymaga prawie żadnego wysiłku. Wystarczy jedno kliknięcie i tekst jest przed oczami. Tekst w 90 proc. składa się ze zdań ogólnie słusznych, które zresztą są zawarte w odpowiednich kodeksach państw nie tylko europejskich, ale w ogóle cywilizowanych. Pojawiają się wszak tu i ówdzie pojęcia dotychczas nieznane, a jeśli dostępne, to na ogół (tak się jakoś składa) w publicystyce o charakterze lewackim. Np. w art. 3. pkt c konwencji poja-
40
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
wia się pojęcie „płci społeczno-kulturowej” – tu fakt bycia kobietą lub mężczyzną ma związek nie tyle z biologią, ile z osobistym wyborem, zachowaniem, używanymi atrybutami. Otóż, jeśli płeć jest rezultatem osobistego wyboru, to trwałe małżeństwo kobiety i mężczyzny traci sens. Traci też swój fundament rodzina. W rozdziale III, art.12. pkt 1, konwencja zobowiązuje jej strony do: „podejmowania działań niezbędnych, aby promować zmianę społecznych i kulturowych wzorów zachowań kobiet i mężczyzn w celu wykorzenienia uprzedzeń, zwyczajów, tradycji oraz innych praktyk opartych na pojęciu niższości lub na stereotypowych rolach kobiet i mężczyzn”. W tym momencie pojawia się czerwone światełko, bo przecież stereotypowa rola mężczyzny to bycie mężem i ojcem, a stereotypowa rola kobiety to bycie żoną i matką. Te stereotypowe role męża i ojca, jak też żony i matki nie tylko są źródłowo warunkowane biologicznie, ale też są wpisane głęboko w tradycję i zwyczaje, a w każdej religii, przynajmniej monoteistycznej, mają swoją mocną pozycję i znaczenie. Tymczasem wszystko to konwencja nakazuje wykorzeniać, a konwencja ratyfikowana staje się obowiązującym prawem. Jakkolwiek by patrzeć, posłowie głosujący za ratyfikacją tej nieszczęsnej konwencji zafundowali nam ustawowe niszczenie rodziny, ale też religii i tradycji. W tym akcie prawnym mowa jest też o edukacji dzieci i młodzieży w duchu owego art. 12. pkt1. Jeśli więc rodzicom (nie matce i ojcu, ale rodzicom w sensie rodzic A i rodzic B) nie spodoba się demoralizowanie ich dzieci, zostaną oskarżeni o dyskryminację. A przy uporczywym sprzeciwie sąd odbierze im dzieci. Ochrona zaś dziecka poczętego, czyli zakaz aborcji, mogą być potraktowane jako naruszanie praw kobiet i ich dyskryminowanie. Zakaz aborcji może być nawet potraktowany jako forma przemocy wobec kobiet! To, niestety, nie są żarty, taka jest logika konwencji, świetnie zresztą współgrająca z takimi wynalazkami, jak eutanazja i „małżeństwa” jednopłciowe. Cóż, wymyślony przez Gramsci`ego długi neomarksistowski marsz przez instytucje dotarł triumfalnie do polskiego Sejmu. Oczywiście, potrzeba jeszcze ogromnej pracy przy zmianie tradycyjnego prawa, z konstytucją włącznie, aby wyłaniający się nam nowy wspaniały system nie był wewnętrznie sprzeczny.
POLSKA po angielsku
Takie czasy, że nie sprawę, ale osobę, do której się mówi, znać MUS! Magdalena Zimny-Louis
Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.
Ot, i przeszła nawałnica okołoświąteczna. Miesiąc trwała, jadła, piła, rozsiadała się przed telewizorem, mlaskała, gadała i tęskniła za śniegiem, który nie spadł na czas. Nabiegaliśmy się, najpierw przy garach, potem na wizytach, które trzeba odbębnić, należy złożyć i na które leci się w podskokach. Po przyjściu do domu i przeanalizowaniu kolejnej gafy zaserwowanej w towarzystwie, doszliśmy do wniosku, że odpowiednie dobieranie tematu rozmów to sztuka większa jest niż ucieczka po linie z miejsca zbrodni. Dziś takie czasy nastały, że aby się odezwać w jakiejś sprawie, to sprawy samej znać nie trzeba, ale osobę, do której się mówi, znać MUS! Przyjęcia in erectus wokół „szwedzkiego stołu” bardzo sprzyjają pogaduchom każdy z każdym, wówczas o faux pas najłatwiej, bo nie wiesz, do kogo strzelasz. Będąc pod wpływem głębszego alkoholu człowiek przyzna otwarcie, że nie chce mieć na utrzymaniu ani górnika, ani rolnika, gdyż są to dwie grupy zawodowe, które z chciwości pistolet do głowy Matki Polki Żywicielki od zawsze przykładają. Pif-paf, pan obok stojący, z plastrem łososia na talerzu, ma syna górnika z Halemby i córkę ożenioną z rolnikiem podkarpackim. Oboje na pikiecie byli w stolicy postraszyć zatrzymaniem wydobycia i niezasiania. Z papieroskiem w zębach beztrosko wyrazisz opinię, jak beznadziejnie egoistyczni zdarzają się gospodarze przyjęć, którzy potrafią zamęczyć gości na śmierć puszczaniem dwugodzinnego nagrania filmu z komunii córki czy chrztu wnuka. Kogo to obchodzi?! – dodajesz na wdechu... Ledwie zdanie skończysz, patrzysz ponad głowami zebranych, i co widzisz? Pani domu palec na pilocie trzyma w gotowości, aby sześciogodzinny film z wesela syna jedynaka zapuścić! To znów się człowiekowi wymsknie, cytując znanego człowieka, że dzieci są
42
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
zakałą społeczeństwa... czyjaś kuzynka z trzecim w ciąży tortem się krztusi i z listy znajomych cię skreśla na zawsze. Kiedy już myślisz, że nic gorszego do końca wieczoru nie palniesz, pytają cię nad porcją bigosu o plany urlopowe. Beztrosko odpowiadasz o mapach w samochodzie, a droga do Toskanii piękna i kręta. Oczywiście ekonomicznie, zaznaczasz wyraźnie, skromne bed and breakfast pod Florencją, żadne mecyje czterogwiazdkowe bynajmniej. Żona kolegi z liceum patrzy ci prosto w oko i syczy: My jesteśmy na normalnej pensji, jedziemy w lipcu do Iwonicza, nas na zagraniczne wojaże nie stać... Od tematów frywolnych po północy ucieczki nie ma, więc gdy pojawi się zachęcająca czerwień na twarzy panów i na pań dekolcie, opowiadasz coraz to śmielsze kawałki z puentą: „Chłop nie weźmie, jak suka nie da!” Dziwisz się, że żona aptekarza płacze, zamiast tarzać ze śmiechu. To ona! świeżo porzucona, chłop ledwie miesiąc wcześniej wziął od suki, z jedną walizką poszedł, piżamy nie spakował, a ledwie korzonki wyleczył. Przysięgę składasz przed lustrem w łazience, aby prywatnych tematów w nieznajomym towarzystwie nigdy już nie poruszać i bezpiecznie ku kulturze się zwracasz. „Ida”, film-kandydat do nagród wszelkich, spodobał ci się, więc mówisz otwarcie; ładny obraz czarnobiały, niechby Oscara dostał. Pif-paf, święcie oburzony patriota na pojedynek cię woła za taką recenzję, od zaprzańców antypolskich wyzywając! Ludzie patrzą, głowami kiwają, krzywiąc usta z niesmakiem, ale czy to mnie rychłego upadku życzą, czy patriocie opamiętania, trudno ocenić. Mogłam zapytać o znaczenie tych kwaśnych min, ale w obawie, że znów zacznę kontrowersyjny temat, zapytałam tylko: która jest godzina? I wezwałam taksówkę.
AS z rękawa
Nie ma prostych i czystych rozwiązań
Krzysztof Martens
brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
Raport amerykańskiego Senatu ujawnił, że CIA stosowała wobec przesłuchiwanych terrorystów drastyczne tortury. Na dodatek okłamywała prezydenta USA w kwestii zakresu stosowanych metod, jak i ich skuteczności. Pojawił się też w tej sprawie akcent polski. Jeden z ośrodków, w których amerykańscy agenci stosowali tortury, znajdował się w Polsce. Nie podzielam opinii prezydenta Komorowskiego, że raport jest dowodem na umiejętność oczyszczania się amerykańskiej demokracji. Jest on oskarżeniem Republikanów, a w Senacie większość mają Demokraci i publikacja tego raportu leżała w ich politycznym interesie. Dwa aspekty tej sprawy szczególnie zwracają moją uwagę: hipokryzja i sprzeczność ocen dokonywanych a priori i a posteriori. Hipokryzja – autorzy raportu podkreślają nieskuteczność tortur. Możemy więc zakładać, że gdyby dzięki nim udaremniono jakiś niebezpieczny zamach, ocena byłaby inna. Razi mnie to, że senatorowie dokonują wartościowań a posteriori, czyli po fakcie, mając wiedzę, której wywiad amerykański, podejmując działania, nie posiadał. Skąd prezydent Bush, wydając zgodę na zaostrzenie przesłuchań terrorystów, miał wiedzieć, że uzyskane informacje nie będą kluczowe? Wyznaczone przez Busha granice niewątpliwie zostały przekroczone, choć motywacje agentów CIA były różne: zemsta, poczucie misji czy zwyczajny sadyzm. Dzisiaj wiemy, że seria czterech ataków terrorystycznych, przeprowadzonych 11 września 2001 roku, była największym „osiągnięciem” Al-Kaidy. Wtedy jednak zagrożenie dalszymi zamachami wszyscy traktowali śmiertelnie poważnie. Decyzje i działania podejmowane przez CIA a priori, czyli przed faktem, w warunkach ryzyka, braku informacji i pod presją, należy więc oceniać w ówczesnym kontek-
44
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
ście, a nie po kilkunastu latach, gdy wiemy, co się stało i jak dalej potoczyła się historia. Irytuje mnie szermowanie prawami człowieka w odniesieniu do terrorystów. Moim zdaniem, ważniejsze jest prawo do życia ich potencjalnych ofiar. Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację. Wywiad USA aresztował grupę terrorystów i ma uzasadnione podejrzenia, że dysponowała ona bombą atomową, którą ulokowano w jednym z dużych miast. Życie dwóch milionów ludzi jest zagrożone. Wysoki oficer wywiadu podejmuje decyzję o stosowaniu tortur w celu wydobycia informacji o lokalizacji bomby. Odnaleziona bomba okazuje się być atrapą. Oficer, gdyby uratował miasto, byłby bohaterem. Zgodnie z logiką Senatu USA, jeśli bomba była atrapą – jest przestępcą. Hipokryzja sięgnęła szczytów, gdy Biały Dom oświadczył, że brutalne praktyki CIA podkopały autorytet moralny USA. Prezydent Obama jedną ręką odcina się od podtapiania więźniów, drugą ręką podpisuje decyzje o prowadzeniu ataków z powietrza na pozycje islamistów ISIS. Bombardowania mają zapobiec potencjalnym!!! aktom ludobójstwa członków mniejszości religijnej Jazydów. Nie oszukujmy się – amerykańskie rakiety nie zabijają tylko złych islamistów, ale też sporo postronnych osób. Trudno mi zaakceptować mentalność, w której tortury, które mają zapobiec potencjalnym!!! aktom terroru wobec obywateli USA (i nie tylko), są niemoralne, a zabijanie w obronie Jazydów (bez sądu), a i owszem. Rozumiem ludzi, którzy są zwolennikami moralnego absolutyzmu – terrorysty nie wolno uderzyć nawet kwiatkiem – ale nie podzielam ich poglądów. Z przeciwnikiem nierespektującym żadnych zasad i reguł nie wygrają obrońcy praw człowieka, ale silne, zdecydowane i „niegrzeczne” służby. W wojnie z terroryzmem nie ma prostych i czystych rozwiązań, a decyzje trzeba podejmować a priori. Krytyczna ocena tych decyzji a posteriori jest nieuczciwa.
Ślub pod chupą, czyli rozłożonym na świeżym powietrzu baldachimem.
Zgodnie ze zwyczajem, panna młoda siedmiokrotnie okrąża wybranka, tworząc wokół niego niewidzialną barierę, wykluczając obecność innej kobiety
Mazel tov młodej parze Tradycyjny ślub żydowski stanowi połączenie wielu wątków: biblijnych, historycznych, mistycznych, kulturalnych i formalnoprawnych. W grudniu 2014 roku na wspólną drogę życia wkroczyli Estera i Izrael Szpilmanowie. Uczynili to w Centrum Chasydzkim w Dynowie. Z uwagi na niewielką liczbę wyznawców judaizmu w Polsce, ich zaślubiny były wyjątkową uroczystością dla całej społeczności.
Tekst Dariusz Delmanowicz Fotografie Archiwum VIP Biznes&Styl
M
ieszkańców Dynowa, położonego przy trasie z Przemyśla do Krosna, coraz mniej dziwi widok mężczyzn z pejsami w charakterystycznych nakryciach głowy, przechadzających się ulicami. Wracają pielgrzymując po śladach przodków. Kilka lat temu w ich poszukiwaniu przyjechał również pochodzący z Izraela rabin Pinchas Pomp. I został. Urzeczony okolicą i przeszłością postawił sobie za cel odrodzenie tutaj ortodoksyjnej wspólny. – Warto wiedzieć, że pierwsi Żydzi osiedlili się w Dynowie na początku XVI wieku, a z czasem miasteczko było znaczącym ośrodkiem chasydyzmu, m. in. za sprawą zmarłego w 1841 roku cadyka Cwi Elimelecha Szapiro – tłumaczy rabin Pomp. – To jeden z najwybitniejszych przedsta-
46
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
wicieli chasydyzmu w Polsce, autor wielu kabalistycznych komentarzy – wyjaśnia. W okresie międzywojennym – według źródeł historycznych – w Dynowie istniały trzy synagogi. Ruiny najstarszej przetrwały do 1940 roku, kiedy ostatecznie znikły z powierzchni ziemi. Wraz z nimi odeszli ostatni wyznawcy judaizmu zamordowani przez Niemców. – Teraz młodsze pokolenia wracają w te strony – mówi jeden z dynowian. – Opowieści o Żydach często dominowały we wspomnieniach mojej babci i dziadka – zapewnia. W sąsiedztwie wąskotorówki, na obrzeżach miejscowości, z inicjatywy rabina Pompa powstało Centrum Historii Polskich Żydów. Jego centralnym miejscem jest zbudowana od podstaw, pierwsza po wojnie synagoga wraz z mykwą (łaźnią).
CHASYDZKIE wesele
Estera w oczekiwaniu na ukochanego. – Centrum jest otwarte na i dla wszystkich osób pragnących poznać historię i ocalić od zapomnienia żydowską spuściznę na Podkarpaciu – deklaruje pomysłodawca. – Niezależnie od pochodzenia czy wyznania – akcentuje.
Podpisanie ketuby
W
niedzielę, 21 grudnia 2014 roku, dynowskie centrum było miejscem wydarzenia wyjątkowego nie tylko w skali lokalnej. Z uwagi na niewielką liczbę wyznawców judaizmu w Polsce, zaślubiny chasydzkich par przyciągają uwagę całej społeczności. Podobnie było w trakcie zawarcia związku przez Esterę i Izraela. Oboje pochodzą z Warszawy. – Nie wyobrażaliśmy sobie innego miejsca na ślub – zapewnia pan młody. – To jest wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju, chociaż przecież nie pochodzimy stąd – dodaje. Tradycyjny ślub żydowski stanowi połączenie wielu wątków: biblijnych, historycznych, mistycznych, kulturalnych i formalnoprawnych, o czym przekonali się liczni zebrani. Z ciekawością przyglądali się obcej im, niekiedy pierwszy raz widzianej ceremonii. Rozpoczęło ją przyjęcie na cześć przyszłych małżonków, zorganizowane w osobnych częściach obszernej sali, podobnie zresztą jak i późniejsze tańce weselne, gdy kobiety bawiły się w swoim, a mężczyźni w swoim gronie. Po podpisaniu ketuby (kontraktu ślubnego) Izrael Szpilman, prowadzony pod ręce przez najbliższych, udał się do pomieszczenia, w którym w skromnej, białej sukni przebywała wybranka. Przykrył jej twarz welonem. Chwilę później stanęli pod chupą, czyli rozłożonym na świeżym powietrzu baldachimem trzyma-
Izrael Szpilman prowadzony przez bliskich na badeken, czyli ceremonię zakładania welonu. nym na 4 tyczkach. Tam oczekiwał na nich naczelny rabin Polski, Michael Joseph Schudrich. Zgodnie ze zwyczajem, panna młoda wcześniej siedmiokrotnie okrążyła wybranka, w ten symboliczny sposób tworząc wokół niego niewidzialną barierę, wykluczając obecność innej kobiety.
Tygodniowy post
K
olejnymi etapami zawarcia związku było nałożenie obrączki na palec kobiety oraz głośne odczytanie ketuby. Małżeństwo, oprócz powinności o charakterze moralnym, wiąże się także ze zobowiązaniami prawnymi. Przekazany w finalnym momencie pannie młodej kontrakt dość szczegółowo wymieniał obowiązki męża wobec niej. Ostatnim akcentem ceremonii były błogosławieństwa i wypicie kielicha wina. Ten ostatni znalazł się następnie pod butem pana młodego. Zgnieciony przez niego symbolizował pamięć o zniszczeniu przez Rzymian w 70. roku n.e. świątyni jerozolimskiej. Nim nowożeńcy rozpoczęli trwającą do późnych godzin nocnych zabawę, kilka chwil spędzili na osobności. Mieli okazję nacieszyć się swoją obecnością (nie mogli widzieć się tydzień przed ślubem) i zakończyć utrzymywany w tym czasie post.
Chasydzcy weselnicy podczas radosnej zabawy.
Ketuba szczegółowo określa obowiązki męża wobec żony.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
47
MIECZYSŁAW
SZCZEŚNIAK:
Spełniam się w muzyce „Popularkę” można zrobić w prosty sposób – dobrać odpowiedni repertuar, kostium sceniczny, oświetlenie i założyć sobie, że się zdobędzie najwyższe szczyty komercji. Mnie to nigdy nie interesowało. Nie interesuje mnie typ: jestem celebrytą, pozuję do zdjęć na bankietach, mam najwięcej pieniędzy i poklasku. Mnie od zawsze obchodziła i obchodzi muzyka i opowiadanie historii – mówi Mietek Szcześniak, który do magazynu VIP dał się namówić na osobisty monolog.
Spisała Elżbieta Lewicka Fotografia Tadeusz Poźniak
N
ie mam czasu na artystyczne kompromisy i nie chcę robić rzeczy, których nie czuję. Jako młody wokalista, w 1989 roku otrzymałem tzw. propozycję nie do odrzucenia, którą złożył mi Dieter Bohlen z bardzo „kasowego” wówczas w Europie zespołu Modern Talking. Nie przyjąłem tej propozycji, co zdziwiło wielu ludzi z branży. Raz tylko poszedłem na artystyczny kompromis i wziąłem udział w konkursie Eurowizji (Jerozolima 1999 r.). Jestem człowiekiem bardzo intuicyjnym. W życiu każdego człowieka jest wiele znaków, które daje intuicja. Ale nie zawsze jej słuchamy. Ja kilka razy nie posłuchałem i żałuję, ale dzięki temu wiem, że należy się wsłuchiwać w swoją podświadomość, a raczej jestem pewien, że to nasza świadomość daje nam znaki i warto jej słuchać.
N
ie warto w życiu robić rzeczy, które są przeciwko Tobie, nie trzeba tępo podążać za tanim poklaskiem. Ja od wielu lat gram po kilka biletowanych koncertów każdego miesiąca i nie zdarzyło się, abym odwołał koncert z powodu braku zainteresowania publiczności. Ludzie przychodzą – czasem są to trzy pokolenia Polaków, bo wiedzą, na kogo i po co przychodzą. Uważam to za swoje osiągnięcie, zwłaszcza że dawniej bywałem częstym gościem polskich festiwali piosenki, ale organizatorzy tychże zapomnieli, że jestem. Podobnie jest z telewizją, która nie szanuje widzów, nie dba o artystów, pokazując i promując bardzo wąski wycinek tego, co się dzieje na polskiej scenie muzycznej. Widzowie powinni mieć jak najszerszą informację i możliwość wyboru muzyki według własnych upodobań. W Polsce (i nie tylko) media traktują publiczność powierzchownie i zamykają artystom drogę do publiczności. A przecież publiczność to ludzie, a każdy człowiek to osobny świat. Nie można go lekceważyć! Czuję się odpowiedzialny za to, co robię i bardzo szanuję publiczność, a ona pięknie mi się odwzajemnia. Czuję to na każdym koncercie.
N
ajwiększą satysfakcję sprawia mi poczucie, że to, co robię, trafia do ludzi. Pracuję z największą przyjemnością, ale płacę za to życiem. Cena bycia artystą i trudy związane z wykonywaniem tego zawodu są duże. Ciągłe wyjazdy, mieszkanie w hotelach, różne jedzenie, duża dyspozycyjność medialna, nieregularny tryb życia. Ale – bez względu na to, co bym innego robił w życiu – i tak tworzyłbym muzykę, więc nie wyobrażam sobie, aby mogło być inaczej.
48
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
MONOLOG osobisty Mieczysław Szcześniak, kaliszanin. Wybitny i wszechstronny wokalista, kompozytor i autor tekstów. Laureat wielu znaczących nagród muzycznych m.in. Grand Prix na bardzo prestiżowym kiedyś Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu (1985). Zdobywca Bursztynowego Słowika na Międzynarodowym Festiwalu Piosenki w Sopocie. Absolwent prestiżowego Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Akademii Muzycznej w Katowicach. Trzykrotny zdobywca (rok po roku) nagrody Polskiego Przemysłu Fonograficznego, statuetki Fryderyka w kategorii Najlepszy Wokalista i wielu innych znaczących nagród muzycznych. Skończył 50 lat i mówi, że to tylko nic nieznaczące cyfry...
KIEDYŚ MIAŁEM CZAS SIANIA, TERAZ ZBIERAM ŻNIWO
D
awniej nie umiałem robić kilku rzeczy jednocześnie. Kiedy pracowałem nad nową płytą, trwało to na przykład 5 lat i nie potrafiłem jednocześnie robić nic innego. Być może moje trzydziestoletnie doświadczenie muzyczne i dojrzałość życiowa sprawiły, że teraz potrafię realizować jednocześnie bardzo wiele projektów i robię to z coraz większym entuzjazmem! Mam wrażenie, że z wiekiem wręcz przybywa mi entuzjazmu, który się kumuluje i daje nowe siły do kolejnych działań. Każde nasze działanie jest oceniane – zwłaszcza kiedy jest się osobą publiczną. Ja nie boję się oceniania, ponieważ wszystko, co robię, jest szczere, pozbawione jakiegokolwiek fałszu. Niestety, muzyka często bywa traktowana jak zawody sportowe. Te wszechobecne konkursy to jest coś, co p o d o b n o publiczność lubi najbardziej. A ja myślę, że publiczność lubi to, czego jest nauczona – czyli udziału w igrzyskach. Gdyby była nauczona czegoś innego, miała inne wzorce, na przykład muzyczną fiestę, radość z muzykowania i przedstawiania tego publiczności, to byłoby to o wiele prawdziwsze i pozytywne dla wszystkich zajście. Ja zawsze słuchałem jazzu, soulu, funku, muzyki gospel i w ogóle tzw. czarnej, amerykańskiej. Teraz odkryłem amerykańskiego rock’n’ rolla i nadrabiam wszystkie moje zaległości muzyczne z przyjemnością odkrywcy.
N
ie szukam przyjaźni, to one mnie spotykają! Moim wielkim odkryciem jest to, że przyjaźnie się kończą. Kiedy to odkryłem, nie mogłem uwierzyć, że tak może być. Kolejnym odkryciem jest to, że będąc w wieku dojrzałym można spotkać ludzi, z którymi jest nam po drodze. Myślę tu o niegdysiejszym, przypadkowym spotkaniu Wendy Waldman. Nie sądziłem, że w wieku dojrzałym spotkam tak pokrewną mi pod każdym względem duszę. Szczerze mówiąc – rzadko dostawałem w życiu prezenty. A tu nagle ta Ameryka i Wendy… Na pięćdziesiąte urodziny moi przyjaciele zasypali mnie wprost prezentami: Wendy zafundowała mi lot do Meksyku i tam spędziliśmy tydzień, a jakby tych szaleństw było mało, mój kumpel z Chicago zaprosił mnie na 5 dni do Las Vegas! Wszystko opłacił i powiedział: masz ode mnie prezent na pięćdziesiątkę! Myślę, że istotą przyjaźni jest to, że ktoś o nas myśli, że chce poświęcić swój czas na zorganizowanie nam niespodzianki, że dodaje nam skrzydeł, czasem nosi nasze wewnętrzne ciężary- po prostu o nas dba. To jest prawdziwy przyjaciel.
M
oja ostatnia płyta nosiła tytuł „Signs” – nieprzypadkowo. Ukazała się w 2011 r., po czterech latach pracy z amerykańską producentką, piosenkarką i autorką tekstów, która skomponowała m.in. wielki przebój V. Williams „Save The Best For Last”. Wendy poznałem przy okazji udziału w projekcie „Poland. Why Not?”. Ponieważ współpraca układała się znakomicie, po realizacji projektu postanowiliśmy współpracować dalej. Przez kolejne dwa lata powstało około trzydziestu piosenek, a kilkanaście z nich ukazało się na płycie „Signs”. To mój pierwszy, w całości anglojęzyczny album, nagrywany w Polsce, Los Angeles, Nashville i Londynie. Dzięki tym nagraniom mogłem współpracować ze słynnym amerykańskim LIFE Choir pod wodzą legendarnego HB Barnuma. W ten sposób powstał zapis radości tworzenia, wspólnej, owocnej pracy. Ta przyjacielska przestrzeń jest słyszalna na płycie. Wendy jest przemiłą osobą i muzyczną profesjonalistką. Praca z nią to sama przyjemność. Nauczyła mnie, że muzykę należy nagrywać tylko wtedy, kiedy się czuje, że to odpowiedni moment. Wtedy pracuje się do upadłego. A kiedy wena twórcza nie przychodzi – to trudno – człowiek jest żywym, wrażliwym organizmem, nie maszyną – trzeba poczekać, aż nadejdzie.
W
listopadzie 2014 roku ukazał się dwupak zawierający „Signs” i „Zwykły cud”. Na wiosnę 2015 r. planuję wydanie albumu z własnymi kompozycjami do tekstów księdza Jana Twardowskiego. Ponadto zamierzam nagrać płytę z wybitnym pianistą, kompozytorem i aranżerem, Krzysztofem Herdzinem. To będą stare przeboje kultowego Radia Luxemburg, a więc piosenki B. Bacharacha, Beatlesów, czy D. Bowiego. W planach są też nagrania z orkiestrą symfoniczną, jest projekt z jazzowymi standardami dla dzieci, koncertuję również z zespołem Meccorre String Quartet i chcielibyśmy zarejestrować naszą współpracę na płycie.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
49
Zdzisław Beksiński.
Malarz snów Życiorys Zdzisława Beksińskiego da się streścić w jednym zdaniu: słuchając muzyki siedział w pracowni i malował po 14 godzin dziennie. Gdy zmarła żona, na obiad – wraz ze zmywaniem naczyń – przeznaczał sobie maksimum 10 minut dziennie. Uważał, że posiłki to czas, który kradł malarstwu. Tekst Antoni Adamski Fotografie Muzeum Historyczne w Sanoku, Tadeusz Poźniak
50
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
Dziesiąta rocznica śmierci Zdzisława Beksińskiego starcu”, którego rolę zdarzało mu się nieprzekonywająco odgrywać. Nienawidził wyjeżdżać dokądkolwiek. Wkrótce po studiach zrezygnował ze stypendium w USA. Nie bywał nawet na otwarciach własnych wystaw. – Jeżeli chodzi o moją twórczość i o wystawy, to nic interesującego powiedzieć nie potrafię, gdyż na żadnej swojej wystawie nie byłem. Byłem na jednej po to, aby pakować prace. Ale ja osobiście nie znoszę kontaktu – nie tyle z publicznością, bo z publicznością jeszcze potrafię się dogadać. Nie znoszę kontaktu z wystawą jako taką. Nie lubię swoich obrazów wywieszonych rzędem jak kiełbasy na haku – podkreślał. o pracy czuł się „sflaczały”, jakby sam siebie wyłączył z kontaktu. Niezdolny do czegokolwiek z wyjątkiem snu. Przyznawał, że nie jest wrażliwy na rzeczywistość, lecz tylko na swoje wewnętrzne wizje i przeżycia: – Czy jestem autorem obrazów, czy snów, które na obrazach przedstawiam? – zastanawiał się, dopowiadając: – Maluję, jakbym fotografował własne sny. W jego obrazach wiele się dzieje: szkielety, zjawy, mroczne katakumby, przerażające wizje końca świata, krwawe pobojowiska, nad którymi krążą niesyte padliny kruki, wyludnione krajobrazy z pędzącymi czterema jeźdźcami Apokalipsy...Widz ogląda to wszystko i nieoczekiwanie dowiaduje się od autora, iż to są tylko jego osobiste wyobrażenia, które musi przyjąć na swój własny rachunek. Odpowiedź na pytanie – co z taką pasją malował Beksiński – jest mocno rozczarowująca: – Znaczenie (obrazu) nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Zaczynam malować arcybiskupa, a wychodzi mi lokomotywa. W czasie pracy porzucam pierwotny zamysł. Podążam za tym, co dzieje się na obrazie. W pewnym momencie przychodzi mi do głowy: gdy kompozycję odwrócę do góry nogami, będzie lepsza – tłumaczył tym, którzy domagali się objaśnień w rodzaju: „Co artysta chciał przez TO powiedzieć?”. Widzom nie dawał najmniejszego punktu zaczepienia, nawet w postaci tytułów obrazów. Zastępował je sobie tylko zrozumiałą kombinacją cyfr i liter. Raz tylko – na stanowczą prośbę Janusza Boguckiego, kierującego Galerią Współczesną „Ruchu” w Warszawie – wszystkim swoim obrazom pokazywanym tam (w 1973 r.) nadał ten sam tytuł: „Oczekiwanie”. „Ja każdy tytuł wymyślałem oddzielnie, mimo iż wszystkie są jednakowe, więc ta jednakowość w niczym nie umniejsza mego syzyfowego wysiłku...” – tłumaczył się pokrętnie w liście będącym jednocześnie wstępem do skromnego ►
P
Jadł gotowe potrawy z fast-foodów. Kupował np. hurtowe ilości hamburgerów, aby mieć zapas jedzenia. Zdarzały mu się zakupy nietrafione jak mięso, którego nie chciał wziąć do pyska nawet pies sąsiada. Menu artysty: cola light pita wraz z sokiem grejfrutowym lub żurawiną, skondensowane mleko, którego tuba starczała mu na jedno śniadanie. Na kolację – fabryczne lody dosładzane tym samym mlekiem. Wypijał po dziesięć szklanek kawy dziennie.
Ślimak w skorupie Porównywał się do ślimaka zamkniętego w skorupie, któremu każda interwencja z zewnątrz (goście, wizyty, zakupy itp.) dezorganizowała z góry ustalony porządek dnia. Gdy tych zajęć było zbyt wiele, wpadał w popłoch. Jednak w okresach, gdy nikt nie przychodził, zdarzało mu się narzekać, iż nikt nie pamięta o „samotnym, opuszczonym
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
51
VIP Kultura jednostronicowego katalogu. Kiedyś jego pracę kupiło Muzeum Ruchu Rewolucyjnego. – Widocznie dopatrzono się w niej jakiejś martyrologii – skomentował malarz. W malarstwie Beksiński najbardziej cenił sobie formę i ekspresję: – Zaczynałem jako abstrakcjonista – powiedział w udzielonym mi wywiadzie w roku 1999. – W drugiej połowie lat 60. abstrakcja szybko stała się sztuką oficjalną, pompierską, pozbawioną treści – po prostu nudną. Nowe źródło inspiracji odkryłem przeglądając encyklopedię dewiacji seksualnych wydaną w latach 20. Moją uwagę zwróciły rysunki maniaków: chorych ludzi ogarniętych obsesją. To było odkrycie. Jakość była amatorska, ale urzekł mnie autentyzm tych prac. Pomyślałem, że ja też mam swoją ukrywaną ze wstydem wyobraźnię seksualną i może warto byłoby spróbować przenieść jej owoce na papier. rzekorny Beksiński był przeciwnikiem ludowej krzepy i urzędowego optymizmu, które dominowały w sztuce okresu socrealizmu. Tłumaczył, że jego malarstwo dałoby się określić dwoma francuskimi terminami: bizarre – czyli to, co niezgodne w przyjętym porządkiem i trudne do wytłumaczenia, oraz morbide – niezdrowy, chorobliwy. Powtarzał, iż to, co przedstawia, jest obrazem jego wewnętrznych przeżyć – zupełnie oderwanym od realności. Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego i najlepszy znawca jego twórczości, tak określa tę sztukę: „Beksiński stanowi fenomen w skali europejskiej. Artysta wyrzuca z siebie wizje tego, co dzieje się w jego podświadomości. Nie potrafi jednak wytłumaczyć swoich snów. Podkreśla, że podświadomość jest śmietnikiem kultury, rodzajem teatralnej rekwizytorni, po której wędruje człowiek (…) Groźba śmierci, rozpadu, zniszczenia, samotności jest tu nieustannie obecna. (…) Beksiński przeczuwa to, co niewyrażalne: lęk przed pustką, jaką odsłania rozum. Wiek XVIII uznawał rozum za swego boga. Dwa stulecia później wiemy, że rozum nie jest w stanie odpowiedzieć na większość dręczących człowieka pytań”, Życiorys artysty to tylko walka z przeszkodami, które musiał pokonać, by w końcu w spokoju zasiąść przed sztalugami. Pochodził z szacownej rodziny sanockich przedsiębiorców, którzy założyli zakład kotlarski przekształcony z czasem w Sanocką Fabrykę Wagonów (obecna Fabryka Autobusów). W latach prosperity rodzina zbudowała domek z modrzewiowego drewna z malowniczym ganeczkiem, otoczony ogrodem. W 2. połowie lat 70. XX wieku domek był już w takim stanie, iż miejscowe władze wyburzyły go, aby nie zakłócał widoku Edwardowi Gierkowi i Piotrowi Jaroszewiczowi, udającymi się z „gospodarskimi wizytami” do „Autosanu”. Od dzieciństwa zainteresowany fotografią, chciał zdawać do łódzkiej „filmówki”. Na żądanie ojca wybrał jednak „dający chleb” zawód architekta. Odpracowując trzyletni nakaz pracy, z dyplomem Politechniki Krakowskiej skierowany został m.in. do Rzeszowa, gdzie wznosił bloki mieszkalne przy ul. Obrońców Stalingradu (dziś ul. Hetmańska). Mieszkając w hotelu robotniczym, musiał zre-
P
52
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
zygnować z ciemni fotograficznej. Zaczął intensywnie rysować – co gorsze, także w godzinach pracy. Po kontroli NIK-u został za to wyrzucony z posady. ie kryłem radości. Nie miałem za co żyć, ale nie byłem już przypisany do biura, jak chłop do ziemi. Mogłem zajmować się wyłącznie sztuką – wspominał po latach w udzielonym mi wywiadzie z 1999 r. Zanim do tego doszło, zamieszkał z żoną w rodzinnym domu w Sanoku, gdzie na pół etatu „zaczepił się” w „Autosanie”. Wykonywał projekty nowych autobusów. Zachowany rysunek pojazdu świadczy o świetnym wyczuciu formy i o znajomości nowoczesnego zachodniego designe’u. Wykonany został nawet prototyp autobusu, który jednak nie został skierowany do produkcji, lecz trafił na złom. Później w pracowni plastycznej „Autosanu” wykonywał okolicznościowe hasła propagandowe. Tam – korzystając z zapasów – zaczął uczyć się nowej techniki: malarstwa olejnego. W końcu zrezygnował z pracy etatowej i skazując siebie oraz rodzinę na niedostatek, całkowicie poświęcił się sztuce. Pierwszą swoją wystawę Zdzisław Beksiński zorganizował już w sanockim gimnazjum. Zyskał wtedy pierwszego recenzenta w osobie księdza katechety, który wskazując palcem autora ekspozycji grzmiał z ambony: „Ty, synu, umrzesz, ale twoje ohydne dzieła będą gorszyły pokolenia!” Później nie było lepiej. W latach 60. w Galerii Współczesnej „Ruch” (w gmachu Teatru Narodowego w Warszawie) wystawił serię rysunków. Ekspozycję podzielono na dwie części: tę dostępną dla wszystkich i drugą zasłoniętą kotarą – wyłącznie dla specjalistów. W czasie wernisażu młodzież urządziła przed wejściem „kocią muzykę”, żądając, aby wpuszczono ją za zasłonę. Ktoś wpisał w księdze pamiątkowej: „Wystawę zrobił zboczeniec płciowy. Wstyd i hańba!”. – Byłem w siódmym niebie – wspominał, manifestując swą przekorną naturę, Beksiński. – Powiększyłem ten napis. Trzy lata wisiał w mojej pracowni na szafie. Moją radość zakłócała jednak pewna wątpliwość: a może ktoś wpisał to tylko dla żartu? oczątek kariery artystycznej należy datować na przełom lat 1972 i 1973, kiedy Janusz Bogucki – kierownik wspomnianej Galerii, zorganizował Beksińskiemu kolejną ekspozycję. Widzowie kupili wszystkie obrazy pod tytułem „Oczekiwanie”. A później – po wielokrotnie wyższych cenach – zaczęli nabywać kolejne prace.
N
P
Nagrobki Beksińskiego Zachowały się zdjęcia artysty wykonane na sanockim cmentarzu. Siedzi na rodzinnym grobowcu i stroi miny. Jakby pokazywał figę śmierci, która tak naprawdę była jego obsesją. Usprawiedliwia się, iż przy pomocy swych obrazów – w jedyny dostępny artyście sposób – chce unieśmiertelnić się, zostawić po sobie coś „co będzie w muzeach, ku zgrozie dziatwy szkolnej i wycieczek z prowincji. Te obrazy to moje własne nagrobki... Po prostu boję się śmierci, oswajam ją sobie ” – tłumaczył.
VIP Kultura
Autoportrety inscenizowane.
S
ztuka sanoczanina kojarzy mi się z barokowymi „tańcami śmierci” – utrwalonymi na płótnach moralitetami. Pouczały one, że każdy: możny i chudopachołek, krezus i biedak, są wobec śmierci równi i każdy nieuchronnie wpadnie w jej objęcia. Sztuka baroku w tym samym stopniu eksponowała przepych i bogactwo, co pośmiertny rozkład. W przerażającym wizerunku „Vanitas” w krośnieńskiej farze, na pierwszym planie przedstawiono rozkładające się ciało zmarłego. Wypełzają z niego robaki i węże. Szczątki zmarłego otoczone są niepotrzebnymi już atrybutami doczesności – władzy, pieniędzy i sławy. „Można bojąc się śmierci przyswajać sobie niejako śmierć oraz fakt konieczności samej śmierci” – tłumaczy artysta swoje zamiłowanie do szkieletów i czaszek, do groteski i grozy. Wiesław Banach: „Czy sztuka Zdzisława Beksińskiego prowadzi nas ku rozpaczy czy też działa na zasadzie catharsis, i czy światło, które nieustannie odnajdujemy
w jego sztuce, daje choć odrobinę nadziei – pozostanie zawsze osobistą refleksją każdego z widzów”. Na kilka dni przed swymi 76. urodzinami, w nocy z 21 na 22 lutego 2005 r., artysta został zamordowany w swoim mieszkaniu przez 19-letniego Roberta K., mieszkańca Wołomina. On sam i jego rodzina pomagali artyście, wykonując odpłatnie prace stolarskie, drobne naprawy i sprzątając mieszkanie. Zabójca zadał malarzowi siedemnaście pchnięć nożem. Motywem zbrodni było odmówienie przez Beksińskiego niewielkiej pożyczki. Zabójca wraz z szesnastoletnim kuzynem zabrali z mieszkania dwa fotograficzne aparaty cyfrowe, kilka płyt CD oraz niewielką kwotę pieniędzy. Nie wynieśli ani jednego z jego obrazów, grafiki czy rysunku, które na rynku osiągały znaczące ceny. W dwa dni później policja zatrzymała zabójcę i jego krewniaka. W listopadzie 2006 r. Robert K. został skazany na 25 lat więzienia, jego pomocnik na 5 lat. (źródło: Wikipedia).
Więcej informacji na portalu www.biznesistyl.pl
PATRONIK KRĘCI STASIUKA W 2012 roku Maciej Patronik, aktor, reżyser filmów dokumentalnych, z aktorami-amatorami zrealizował w Sanoku spektakl na podstawie sztuki Andrzeja Stasiuka „Ciemny las”. Teraz ta opowieść posłużyła mu za kanwę scenariusza filmu fabularno-dokumentalnego. Patronik przygotowuje się do realizacji filmu o życiu ludzi, którzy wyjechali za granicę, by zarobić na lepsze życie dla siebie, dla swoich rodzin. Ma to być opowieść o wyzyskiwaniu ich przez bogatych ludzi, u których pracują, o upokorzeniach i o tym, ile są w stanie znieść w imię godnego życia. Zdjęcia będą kręcone jesienią w Bieszczadach, a jedną z głównych ról zagra Jerzy Trela.
Tekst Anna Olech Fotografia Archiwum Macieja Patronika
M
aciej Patronik zrealizował dotychczas około 10 filmów dokumentalnych, emitowanych główne we Francji, m.in. przez francuskie telewizje. W rodzinnym Sanoku od kilku lat organizuje warsztaty teatralne dla ludzi zakochanych w teatrze tak, jak on sam. Wspólnie z grupą aktorów zawodowych oraz amatorów przygotowuje spektakle, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem wśród podkarpackiej publiczności. Ponad dwa lata temu wyreżyserował sztukę napisaną przez Andrzeja Stasiuka „Ciemny las”. Przedstawienie wywarło ogromne wrażenie na widzach między innymi ze względu na tematykę, uniwersalną i niezwykle bliską również mieszkańcom Podkarpacia. Maciej Patronik postanowił więc stworzyć filmową adaptację tej sztuki. Nie będzie to jedynie film fabularny, lecz będzie zawierał także elementy dokumentalne. Większość zdjęć zostanie nakręcona na Podkarpaciu, głównie w Bieszczadach. Akcja „Ciemnego lasu” rozgrywa się w „cywilizowanej” Europie, a bohaterami są mężczyźni pracujący przy wyrębie drzewa oraz ich pracodawcy. Drwale to imigranci z bliżej nieokreślonego kraju, prawdopodobnie wschodnioeuropejskiego. Mężczyzn nieustannie obserwują pracodawcy. To ludzie bardzo bogaci, którzy spędzają czas na jałowych dyskusjach i manipulacjach podwładnymi. Punktem zwrotnym akcji staje się śmierć najmłodszego drwala, którego zabija spadające drzewo. Pracodawcy nie chcą się zgodzić na pogrzeb, ponieważ wszyscy ich podwładni pracują „na czarno”, drwale natomiast wykorzystują sytuację, by ich szantażować. – Temat filmu jest niezwykle uniwersalny, może dotyczyć niemal każdego zakątka kuli ziemskiej, choć sztuka Andrzeja Stasiuka, na której oparto scenariusz, dotyczy emigracji w Europie – wyjaśnia Maciej Patronik. – Sztuka tylko z pozoru jest futurystyczna, bo tak naprawdę przedstawia sytuacje, których wnikliwy obserwator bez trudu dopatrzy się w codzienności Europy. Emigracja z jej wszystkimi aspektami i konsekwencjami, to temat powszechny, ale i niełatwy, niejednokrotnie bardzo drażliwy. Dlatego też w filmie przejdzie ona w wymiar futurystyczny, czasem nawet przyjmie barwy fantastyczne. Aby uzyskać taki efekt, zdjęcia będą kręcone jesienią w Bieszczadach, gdy góry przyoblekają się w niezwykle kolory, babie lato potęguje efekt niezwykłości i tajemniczości, a otoczenie staje się prawdziwie bajkowe. Wymiar fantastyki podkreślać będzie również muzyka. – Dzięki tym zabiegom i przeniesieniu fabuły w świat całkowicie fabularny chcę uniknąć efektu oskarżenia kogokolwiek. Moim celem jest przedstawienie natury ludzkiej, tak mało odpornej na kryzysy i sytuacje, które wręcz kuszą, by je wykorzystać, choćby w sposób niegodny. A film fabularnodokumentalny jest do tego doskonałym narzędziem, pozwalającym dogłębnie ukazać i przeanalizować problem – mówi reżyser. Zdjęcie będą kręcone za kilka miesięcy, a obecnie Maciej Patronik m.in. prowadzi rozmowy z aktorami, którzy mieliby się wcielić w bohaterów „Ciemnego lasu”. Pewne już jest, że w Ojca wcieli się Jerzy Trela. Reżyser poszukuje też sponsorów, którzy chcieliby współuczestniczyć w tworzeniu tego filmu.
SEX GURU Teatr Bo Tak, Sala Widowiskowa Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, 28 lutego, godz. 17.00 i 20.00
P
rzezabawna sztuka austriackiego komika Wolfganga Weinbergera „Sex Guru”, a w roli tytułowej znakomity Tomasz Kot. Czym może zaskoczyć widzów? Tym, jak dużo wie o naszym seksie, a że niepewność w życiu seksualnym mają nawet najlepiej dobrane pary, więc widz z pewnością dowie się czegoś również o sobie. Ale nie można się spodziewać poważnego wykładu, ponieważ Sex Guru leczy śmiechem. Tomasz Kot w pikantny, komediowy, ale zdystansowany sposób przedstawi wiele praktycznych porad i wskazówek, jak urozmaicić życie erotyczne. Spektakl tylko dla dorosłych. Bilety: 80 zł, tel. 790 44 60 00
MELA KOTELUK Klub Muzyczny LUKR, 20 lutego, godz. 20.00
20
lutego na scenie LUKR wystąpi i swój najnowszy krążek „Migracje” będzie promować Mela Koteluk. Jej płyta już sprzedała się w naszym kraju nakładem kilkudziesięciu tysięcy sztuk, a jej utwory grają wszystkie rozgłośnie radiowe. Krytycy muzyczni podkreślają, że młodej wokalistce udała się rzecz niełatwa – artystyczny i komercyjny sukces na własnych warunkach. A druga płyta w dorobku Meli tylko potwierdziła, że mamy do czynienia z narodzinami prawdziwej gwiazdy. Utwory Meli Koteluk na żywo to czysta esencja muzyki. Bilety na koncert dostępne są w Punkcie Informacyjnym Millenium Hall (poziom 0) codziennie od godziny 10.00. Cena – 55 zł. Rezerwacje miejsc siedzących na www.lukr.club lub pod numerem telefonu 881 210 100 (cena loży minimum 4 osoby – 80 zł).
OPOWIADANIA BEKSIŃSKIEGO Muzeum Historyczne w Sanoku, 20 lutego
Z
dzisław Beksiński znany jest jako malarz i grafik, ale raczej nie jako autor opowiadań. A okazuje się, że w latach 1963-65 napisał prawie 40 opowiadań i szkiców utworów. Później jednak zarzucił tę formę artystycznej wypowiedzi i już do niej nie powrócił. Około 200 stron spuścizny to gotowe opowiadania, ale również szkice i pomysły utworów. Noszą m.in. tytuły: „Boli mnie głowa”, „Dozorca” czy „Bakterie”. W sanockim muzeum po raz pierwszy publicznie zostaną pokazane 20 lutego, w przeddzień śmierci Beksińskiego, a w maju utwory zostaną wydane drukiem.
56
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
B
Moje Ulubione
rytyjski wokalista, kompozytor i producent Brian Ferry przyzwyczaił swoich licznych faElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, nów do produkcji na najwyższym poziomie. krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. Najnowszym albumem „Avonmore” i tym razem artysta znów nie zawiódł! Płyta zawiera tylko 10 kompozycji – szkoda, że nie więcej, bo śpiewu Briana nigdy dość. Wiedzą o tym wszyscy, którzy na pamięć znają genialne kreacje Ferry’ego, które stworzył w swojej grupie Roxy Music. Ów słynny zespół (powstały w roku 1971) stał się wyznacznikiem stylu new romantic, a sam Ferry jest konsekwentnym propagatorem tego rodzaju estetyki brzmieniowej. Na płycie „Avonmare” znajdziemy więc łagodnie płynącą, taneczną muzykę, doskonale zaaranżowaną i wyprodukowaną. Można jej słuchać leżąc pod ciepłym pledem albo tańczyć parami podczas romantycznego wieczoru. Singlem promującym „Avonmare” jest utrzymany w średnim tempie utwór „Loop De Li”, opatrzony także teledyskiem z mocno erotycznym kontekstem. Muzyka zawarta na płycie pełna jest przestrzeni i wyrafinowanych brzmień gitarowych – ale to nie powinno dziwić, wszak gościnnie występują tu m.in. tacy spece od muzycznej roboty jak Flea czy Mark Knopfler. Godne polecenia są wszystkie nagrania z „Avonmare”, ale najbardziej zachwycają i urzekają: brzmiący jak symfonia nastrojowy „Send in The Clowns”, „Soldier of Fortune” czy zamykająca płytę, nieco mroczna ballada „Johny & Mary”. Jego lekko rozwibrowany głos czaruje, uspokaja, uwodzi, intryguje, wprawia słuchaczy w melancholijny nastrój i nieustający podziw dla artysty, który, jak przystało na rasowego, angielskiego dżentelmena – jest zawsze elegancki, zdystansowany i pod każdym względem perfekcyjny. Myślę, że nawet czytanie książki telefonicznej ten wyjątkowy muzyk wykonałby w charakterystycznym dla siebie stylu.
Julian Przyboś z córką z Utą w Oborach, wrzesień 1970 r.
Konkurs literacki pamięci Juliana Przybosia DO KOŃCA MARCA BR. MOŻNA NADSYŁAĆ PRACE NA KONKURS LITERACKI ORGANIZOWANY PRZEZ TOWARZYSTWO MIŁOŚNIKÓW ZIEMI NIEBYLECKIEJ. ZESTAWY WIERSZY LUB OPOWIADANIA POWINNY BYĆ ZWIĄZANE TEMATYCZNIE Z ZIEMIĄ NIEBYLECKĄ, MILE WIDZIANE BĘDĄ TAKŻE UTWORY INSPIROWANE TWÓRCZOŚCIĄ JULIANA PRZYBOSIA.
P
onieważ w tym roku mija 45 lat od śmierci Juliana Przybosia, II Ogólnopolski Konkurs Literacki „O niebylecki miecz” został poświęcony temu wybitnemu poecie urodzonemu w Gwoźnicy Dolnej. Jednocześnie jest zapowiedzią wydarzeń rocznicowych poświęconych Przybosiowi, jakie jesienią tego roku będą odbywać się na Podkarpaciu i nie tylko. Wydarzeń, których bycia ambasadorami i członkami honorowymi podjęły się znane osobistości ze świata literatury i kultury: pisarze, poeci, artyści, a także trzy córki poety: Julia Przyboś, Uta Przyboś i Wanda Gaignebet. Wydarzeń, które mają przypomnieć o wybitnej twórczości Juliana Przybosia i pokazać jej wpływ na polską kulturę i współczesną poezję. W konkursie mogą wziąć udział gimnazjaliści i osoby do 18. życia oraz dorośli; amatorzy i osoby po debiucie literackim. Zgłoszenia (zestawy 1–3 wierszy lub opowiadania do 20 tys. znaków) można nadsyłać do 31 marca 2015 roku na adres Towarzystwa Miłośników Ziemi Niebyleckiej, Niebylec 26, 38–114 Niebylec, z dopiskiem „Konkurs literacki”. Szczegóły znajdują się na stronie http://towarzystwo.niebylec.com.pl/
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
57
Filharmonia Podkarpacka AB 20 II 2015, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej Ernst Van Tiel – dyrygent, Krzysztof Jakowicz – skrzypce W programie: L. van Beethoven – Uwertura „Egmont” op. 84, E. Lalo – Symfonia hiszpańska op.21, C. Debussy – La Mer 22 II 2015, niedziela, godz. 18.00 Recital Chopinowski Andrzej Pikul – fortepian AB 27 II 2015, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej Vladimir Kiradjiev – dyrygent, Mario Carbotta – flet W programie: C. Reinecke – Serenada na smyczki op. 242, C. Reinecke – Koncert na flet D – dur op. 283, C. Reinecke – Ballada na flet i orkiestrę op. 288, R. Schumann – IV Symfonia d-moll op. 120 AB 6 III 2015, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej Sławek A. Wróblewski – dyrygent, Beata Bilińska – fortepian W programie: A. Malawski – Etiudy symfoniczne, I.J. Paderewski – Fantazja nt. Polskie, L. van Beethoven – V Symfonia
Dagny Cipora.
14 III 2015, sobota, godz. 18.00 Andrzej Piaseczny akustycznie AB 20 III 2015, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej Chór Filharmonii Krakowskiej Antal Barnas – dyrygent, Soliści W programie: Oratorium „Pory Roku”
Halina Kunicka. 10 III 2015, wtorek, godz. 18.00 „Świat nie jest taki zły”. Halina Kunicka i jej największe przeboje AB 13 III 2015, piątek, godz. 19.00 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej Michael Maciaszczyk – dyrygent/skrzypce, Roman Widaszek – klarnet, Robert Mosior – klarnet W programie: J. Haydn – Symfonia nr 88, F. Mendelssohn – Konzertstuck nr 1 op.113, Konzertstuck nr 2 op.114
FIL-KAMERALIA, 23 III 2015, poniedziałek, godz. 19.00 Alexander String Quartet W programie: L. van Beethoven, J. Brahms AB 27 III 2015, piątek, godz. 19:00 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej Wojciech Rajski – dyrygent, Thomas Duis – fortepian W programie: F. Chopin – II Koncert fortepianowy f – moll op. 21, W. Kilar – Suita z filmu „Dracula”, W. Kilar – Krzesany FIL-KAMERALIA, 1 IV 2015, środa, godz. 19.00 Arso Ensemble Jolanta Munch – klawesyn, Jadwiga Kot – sopran W programie: L. Boccherini, A. Vivaldi, J. S. Bach
„Wenus w futrze”
„Sąsiedzi”
Premiera: 5 marca, godz. 19.00, Mała Scena im. Z. Kozienia Reżyseria: Jan Nowara, Obsada: Dagny Cipora, Michał Chołka
Premiera: 28 marca, godz. 18.00, Duża Scena Reżyseria: Waldemar Śmigasiewicz; Scenografia: Maciej Preyer; Muzyka: Mateusz Śmigasiewicz Obsada: Joanna Baran, Justyna Król, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Małgorzata Machowska, Małgorzata Pruchnik, Barbara Napieraj, Robert Chodur, Waldemar Czyszak, Paweł Dobek (gościnnie), Józef Hamkało, Marek Kępiński, Wojciech Kwiatkowski, Adam Mężyk, Mateusz Mikoś, Robert Żurek.
J
ak daleko może się posunąć człowiek, żeby zaspokoić swoje żądze? Prawdziwe namiętności mogą być motorem i nadać sens życiu. Ale mogą też być obsesją. Spełnianie ukrytych pragnień może nieść nieodwracalne konsekwencje. „Wenus w futrze” Davida Ivesa w reżyserii Jana Nowary to historia burzliwego spotkania oraz walki o władzę i dominację. Tytułową Wenus-Wandę poznajemy, gdy przychodzi na przesłuchanie do nowej sztuki teatralnej. Reżyser Thomas nie spodziewa się, że to on zostanie poddany próbie, ponieważ współczesna Wenus może mieć więcej wspólnego z Heddą Gabler niż z rzymską boginią. Potrzeba uwznioślenia życia towarzyszy każdemu z nas, ale jej konsekwencje mogą okazać się śmiercionośne. Eksperyment z Wenus obiecuje rozkosz, jednak nie za cenę czyjegoś cierpienia. Gdy ta granica zostanie przekroczona, budzą się demony i rozkoszna Afrodyta może przybrać postać okrutnej i mściwej Furii. Genialnie rozpisane dialogi, świetnie skrojone postaci i dynamika akcji gwarantują wyborną zabawę i wiele poziomów interpretacji. Pozostałe spektakle: 6, 10, 11, 12, 13 i 29 marca, godz. 19.00.
K
omedia „Sąsiedzi” Michała Bałuckiego nawet po wielu latach śmieszy ogromnie, być może dlatego, że tak celnie opowiada o Polakach idących do wyborów. Wprawdzie wybory odbywają się przed 130 laty i do Sejmu w Wiedniu, ale dziś znów jest to temat żywy, bardzo prawdziwy i niestety dla nas dotkliwy. Spektakl przygotowany w ramach obchodów Międzynarodowego Dnia Teatru. Pozostałe spektakle: 29 marca, godz. 18.00; 31 marca, godz. 19.00.
Dońskie amazonki
Wszystkie dzieci wychowane przez Tatianę i Michaiła Sorokinów.
W
pociągu Moskwa – Rostow nad Donem wszystkie miejsca są pozajmowane oprócz jednego, przy drzwiach do toalety i znajdującej się za nią palarni. Najgorsza lokalizacja w płackartnym – wagon bez przedziałów, dwa piętra kuszetek po obu stronach wąskiego przejścia. Pasażerowie łażą non stop. Lubią zakurzyć, no i pogadać. Zasada tisze jediesz, dalsze budiesz obowiązuje jeszcze na szczytach władzy i w państwowych mediach. Ci, co nie mają do stracenia posad ani fortun, gęby na kłódkę trzymać już nie muszą. Potrafią być szczerzy i samokrytyczni do bólu. I w dalszym ciągu lubią Polaków, co by mogło świadczyć o tym, że opanowali, w przeciwieństwie do nas, rzadką sztukę oddzielania normalnych ludzi od nienormalnej polityki.
Tekst i fotografie Anna Koniecka Na większych stacjach dosiadają się handlarze. Nienamolni. Dużo kobiet. Jadą jeden przystanek. Za ten czas muszą sprzedać towar. Nie potrzeba wywiadowni gospodarczej ani marketingu – w obnośnej ofercie widać, z czego żyje okolica, przez którą przejeżdża pociąg. A więc: pierwsza stacja za Moskwą – blaszane tace malowane jak cho-
60
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
chłoma (tańsze niż na Arbacie). Gdzieś po drodze – kieliszki z kolorowego szkła zdobione złotem. Hit sezonu! Porcelana stołowa – pakowana fabrycznie. Luzem – pluszowe miśki wielkości pół chłopa nieułomka. Nietrafiona oferta. Bo jak takiego miszkę wieźć? Spać z nim na waleta? Kuszetka wąziutka.
ROSJA
N
ocą wzdłuż peronów widać najpierw rzędy zapalonych latarek w wyciągniętych do góry rękach, a dopiero potem ludzi i towar. Zapamiętałam mężczyznę z pudełkiem czekoladek. Jednym. Zamieniliśmy parę słów. Nauczyciel emeryt. Zdawał się być zakłopotany sytuacją. Czekoladek nie kupiłam. Żałuję. Nie miałam rubli. Obmien waluta (człowiek – kantor), wsiadł na następnej stacji. Kurs rubla do dolara lepszy niż w Moskwie. Tak żyje mała Rosja przedsiębiorczych ludzi. Ruchem wahadłowym od stacji do stacji. Zima – lato. Plucha – –mróz.
Pani Antonina Na stacji miśków gigantów wsiadła elegancka, starsza pani. Zlustrowała wagon i stwierdziła, że ona przy drzwiach do ubikacji nie pojedzie, bo to nie jej miejsce, po czym grzecznie, lecz stanowczo, wyprosiła pasażerkę spod okna. Tamta, niechętnie, ale ustąpiła. Konduktorka przyniosła herbatę i pościel. Kawał nocy jeszcze przed nami. W Rostowie będziemy rano. sadowiwszy się w pachnącej krochmalem bielutkiej pościeli rosyjskich kolei państwowych, charakterna starsza pani wdała się ze mną w rozmowę. Antonina Pawłowna (zyskuje przy bliższym poznaniu) jest dyrektorem małej kompanii turystycznej. Kobieta z misją. Razem z córką – naukowcem zbiera po domach ubrania, pościel i inne rzeczy, które ludzie by wyrzucili, chociaż są dobre. Trafiają się nawet ubrania z metką. Samochodem córki, własnego nie ma, rozwozi to wszystko po wsiach do biednych ludzi. – U nas, Anno Marianowna, sekendhandów jak w Europie czy w Ameryce nie ma, wszystko wyrzuca się na śmiet-
U
Tatiana Sorokina z dziećmi. nik. W sierocińcu by wzięli, ale nie wolno. Ma być ze sklepu i z certyfikatem. Głupota! Nie do pokonania jak cała nasza biurokracja. Miliony rubli idą na pomoc społeczną, ale kto nastarczy? To jakby sitkiem czerpać wodę. Nikt nie wie, ile jest bezdomnych dzieci, co je wychowuje ulica. A w jakim upodleniu one żyją? Moja znajoma troje maleńkich dzieci zabrała ze śmietnika. Dwoje następnych zabrała z kołchozowego chlewu, niedaleko wsi, w której mieszka. I tak bym mogła jeszcze długo wyliczać. Ona wychowała pięćdziesięcioro dzieci niechcianych, porzuconych przez matki zaraz po urodzeniu albo chorych. Większość to są już dorośli ludzie, pracują, pokończyli szkoły, niektórzy nawet studia. Ale dom jest nadal pełen dzieci. Pani Antonina powiedziała mi, gdzie mieszka ta kobieta. Zapisałam: Tatiana Wasilewna Sorokina. Pasiołok Rasswiet. Aksajskij rajon. Rostowskaja obłast. [[[ Według szacunkowych danych ministerstwa spraw wewnętrznych, bezdomnych dzieci w Rosji jest od 1 do 4 milionów. Wg prokuratury – 1 milion. Około 98% dzieci mieszkających w rosyjskich domach dziecka nie jest sierotami. ]]]
Dzikie Pola Niedaleko Aksaja, dawnej kozackiej stanicy, tory kolejowe skręcają łagodnie w stronę Donu. Biegną skrajem wysokiego brzegu. Za oknami pociągu płynie cichy Don. Łódeczki rybaków kołyszą się na wodzie. Łany kamysza porastającego łąki kłaniają się wiatrowi. Piękny świat. Poranek. Późna ciepła jesień. ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
61
ROSJA Do Rasswieta pociąg nie kursuje, tylko autobusy i marszrutki, najbliżej z Aksaja.
U
Mama Tania
Sorokinów na podwórku rośnie orzech. Koślawy, ale i tak wszyscy go kochają, a najbardziej dzieci. Bo kiedy ma przyjść Died Maroz, mama Tania wiesza tam worek z prezentami. Raniutko wszystkie dzieciaki pędzą najpierw pod orzecha. Dom – jak jaskółcze gniazdo. Przerabiany, żeby dolepić więcej pokoików dzieciom. Salon zabudowany szafkami pod sufit. Na kilku wiszą świeżo uprasowane szkolne mundurki. Kanapa – rodzinna. Piękne akwarium i konkurent – telewizor. Trzy lodówki, bo w kuchni nie ma miejsca. Co to znaczy pięćdziesięcioosobowa rodzina, można zrozumieć dopiero, jak się patrzy na olbrzymich rozmiarów plakat wiszący w salonie na centralnej ścianie. Są na nim zdjęcia wszystkich dzieci Sorokinów. Przysposobionych, adoptowanych, co za różnica. To są ICH dzieci. Własnych mają dwoje. Mama Tania wymienia kolejno imiona córek, synów, synowych, zięciów, wnuków. Najmłodszy, 42. wnuk – Alosza, dień rażdienia 23 maja. Pamięta, kiedy każde dziecko ma urodziny. To jest najważniejszy dzień. W Rosji imienin się nie obchodzi. A jak się rodzi dziecko, dostaje w prezencie łyżeczkę z wygrawerowanym imieniem, albo odbitym od sztancy, jeśli urodzinowy prezent jest w skromnej blaszanej wersji, a nie złoty. Chyba rozumiem, dlaczego na plakacie „genealogicznym” Sorokinów zdjęcia dzieci są wkomponowane w zagłębienia namalowanych, złotych łyżeczek. Przecież kiedy te dzieci trafiają do tego domu, to jak powtórne narodziny. Przy jednym zdjęciu Tatiana zatrzymuje się dłuższą chwilę. – Lonia. Miał 20 operacji. Urodził się z zajęczą wargą, jeździliśmy po szpitalach i klinikach plastycznych aż do Moskwy. No i udało się. Nic nie widać. Prawda jaki piękny mężczyzna z niego wyrósł?
ładają Wychowankowie zak już własne rodziny.
Witalik – u niego też była potrzebna operacja. Mąż sprzedał samochód, żeby zdobyć pieniądze. I Witalik pierwszy raz w życiu mógł zobaczyć na własne oczy, jak wygląda świat. Sieroża. Matka urodziła go w więzieniu. Był tam z nią cztery lata. Gdy wyszła, urodziła kolejne dzieci – Witalika i Lenę. I znów poszła siedzieć, bo zabiła męża, strasznie pił. A dzieci zabrano do szpitala w Cimlansku. Właśnie tam, koło śmietnika przy miejskim szpitalu, zobaczyłam Witalika, jak wygrzebuje ze śmieci kość i podtyka ją malutkiej dziewczynce. Masz, Lenka, pojesz – mówił. Ja tego nigdy nie zapomnę. On miał wtedy trzy latka, a ona dwa. Naszą Lenkę wydaliśmy ostatnio za mąż. Siedemnaste wesele w rodzinie. Żenia i Walusza. Rodzeństwo z wioski Bolszoj Łog niedaleko Rasswieta. Matka ich porzuciła. Mieli się nimi opiekować babcia i ojciec – oboje alkoholicy. Trzymali dzieci zamknięte w kołchozowym chlewie. Kiedy wykąpałam Walę i ostrzygłam ją pierwszy raz w życiu, pokazałam jej lusterko, a ona rzuciła się z piąstkami do mnie i płacze! Wszystkie dzieci noszą nazwisko przybranych rodziców. Również te, które nie zostały adoptowane. Gdy kończą osiemnaście lat, zmieniają nazwisko na Sorokin. Tak chcą. Klan Sorokinów rośnie i trzyma się razem. Pomagają jedni drugim.
Nadzieja to jest mój kompas na ziemi
W
kuchni na patelni skwierczy słonina z cebulką. Zupa w wielkim garnku. Od samego zapachu człowiek robi się głodny. Kuchnia wąska jak kiszka. Długi stół pod ścianą. Na nim rządek słoików z grzybami. Zdobyczne. Tatiana opowiada, że grzyby przywiozła z Moskwy od kuzynki. Była z dziećmi. W międzyczasie rozstawia talerze na stole. Zaraz wrócą ze szkoły pierwszaki. Taniusza i bliźnięta Danio i Dima. Najmłodsze dzieci z jedenaściorga w domu Sorokinów. – Zabrałam je prosto z porodówki. Dziewczynka miała trzy miesiące, bliźniaki trzy tygodnie. Zdążyłam jeszcze tylko zadzwonić do domu, żeby uprzedzić męża i starsze dzieci, że wiozę im prezent. No po prostu, mamuśki urodziły te dzieci i poszły używać życia. A dzieci miały być odesłane do sierocińca! I wtedy coś we mnie pękło. No, nie. Dziecko to nie paczka. Adoptowaliśmy całą trójkę. Chociaż wcale już nie planowaliśmy powiększać rodziny. Mąż kończył 65 lat, był po zawale. Mnie stuknęła sześćdziesiątka. Ale chrzestni rodzice malców oraz dorosłe dzieci złożyły przysięgę w cerkwi, gdyśmy chrzcili dzieci, że w razie choroby lub śmierci mojej albo męża, wychowają przybrane rodzeństwo. Taniusza pierwsza wróciła ze szkoły. Ledwo weszła w drzwi, już się chwali: – Mamo, dostałam dzisiaj piątkę! Dostaje całusa i dwa czekoladowe cukierki.
W salonie.
Dziadek Mróz w domu Sorokinów.
Danio jest nieśmiały, siada na brzeżku krzesła. Mama Tania podsuwa mu talerz z zupą. Dimka ani myśli siadać, je prędko na stojąco. – A gdzież ty się tak spieszysz? – pytam. – Idę z tatą na ryby – odpowiada z dumą malec. Kiedy pytam Tatianę, dlaczego wzięli na siebie taki ciężar i skąd biorą siłę, żeby wychowywać taką gromadę dzieci, mówi, że nigdy tego nie planowała. – Tak los zadecydował, a nie my. A siłę to ja biorę z dzieci. Tatiana wyrosła w rodzinie, gdzie było pięcioro dzieci. Michaił nie miał nikogo. Wychował się w sierocińcu w strasznych, głodnych latach dwudziestych ub. stulecia. W jednym łóżku spało po kilkoro dzieci, nie było ubrań, butów ani nawet szmat, żeby owinąć nogi. Tak zaczynał życie. A potem internat, koszary – nigdy nic własnego. iedy się pobrali, on miał 23 lata, ona 18. Po roku urodziła się Anieczka. Potem Witalij. Bardzo chorował. Jest niewidomy. Wtedy postanowili, że więcej dzieci nie będą mieć. Ale długo nie upłynęło, jak chrześnica Tatiany przywiozła im swoją Saszeńkę. „Zabiorę ją, jak tylko się urządzę” – obiecała. Wróciła po 12 latach, zabrała córkę i oddała do domu dziecka. Odszukali ją, adoptowali. A potem zaczęli przygarniać kolejne dzieci niepotrzebne nikomu, tylko im. Tatiana mówi, że było wiele momentów, kiedy się bała. Najgorszy czas – koniec lat dziewięćdziesiątych: – Nie
K
dostawaliśmy miesiącami ani kopiejki. Ani mąż, ani ja. A dzieci trzeba było nakarmić. Miałam im powiedzieć, że nie ma? Chodziłam do masarni i brałam „kości dla pieska”. Gotowałam zupy. Strachem się dzieci nie nakarmi. Pierwszą pomoc, jaką dostali, to była krowa i farba na pomalowanie płotu. Z fundacji wspierającej rodzinne domy dostali busa. – Bierzemy dzieci, jedzenie - żeby było taniej i… wczasujemy się przez cały tydzień nad morzem! – śmieje się Tatiana. obiety znad Donu zawsze, odkąd historia sięga pamięcią, budziły podziw i respekt. Musiały bronić chutorów, dzieci i dobytku, kiedy ich mężowie wojowali gdzieś na Dzikich Polach, albo i dalej. Imały się też innych, pożyteczniejszych niż wojny męskich zajęć. Z tamtych burzliwych czasów pochodzi określenie: „dońskie amazonki”, czyli kobiety dzielne i waleczne niczym mityczne amazonki opiewane przez starożytnych Greków. Dużo wody w Donie upłynęło od tamtej pory, a nic się właściwie nie zmieniło. Dońska amazonka dźwiga na własnych barkach ciężar utrzymania rodziny i potrafi o nią zaciekle walczyć. Szukając realnego potwierdzenia mitu, archeolodzy odkryli, że nad Donem, wśród koczowniczych plemion, naprawdę żyły kobiety obdarzone nadzwyczaj męską siłą i charakterem. Zawdzięczały to rzadkiemu genowi, który występował u 15 procent koczowniczych plemion.
K
Więcej reportaży na portalu www.biznesistyl.pl
Profesor Leszek Balcerowicz:
trzeba się bić
– Trzeba się bić, bo manna ani dobre życie, nawet w demokracji nie spadają z nieba. Tylko dobre rozwiązania, które rozszerzają wolność gospodarczą w ramach dobrego prawa, mogą zagwarantować Polsce sukces w następnych 25 latach i o to trzeba się dziś bić – mówi w swojej najnowszej biografii „Trzeba się bić” prof. Leszek Balcerowicz, były wicepremier i minister finansów w rządzie Tadeusza Mazowieckiego.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Maciej Rałowski – To, co się wydarzyło w Polsce po 1989 roku, ma znaczenie historyczne. Oczywiście, dziś wiele jest negatywnych, czasem wręcz absurdalnych ocen na temat transformacji, bo skoro po 25 latach w Polsce nie żyje się tak jak w Szwajcarii, to transformacja była zła – mówi prof. Balcerowicz. – Ale jeśli chcemy mieć racjonalną ocenę, to musimy racjonalnie porównywać. Przypominam, że byliśmy krajem, który startował z socjalizmu, a rozwój gospodarki po 25 latach pokazuje, że ten czas wykorzystaliśmy dobrze. Polska przez 300 lat, do 1989 roku rozwijała się wolniej niż zachodnia Europa, czyli cofała się, i dopiero po 1989 roku mieliśmy okazję zacząć nadrabiać stracony czas. W 1950 roku Polska miała podobny poziom dochodu na mieszkańca co Hiszpania. W 1990 r. mieliśmy już tylko 42 proc. tego, co Hiszpania. Jeszcze bardziej wymowną ilustracją tego, czym jest socjalizm, a czym demokracja i wolny rynek, jest porównanie Korei Północnej i Południowej, krajów z takim samym kulturowo społeczeństwem, ale diametralnie odmiennymi ustrojami. Korea Północna, która jest socjali-
64
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
stycznym obozem koncentracyjnym, na przestrzeni 40 lat osiągnęła jedynie 7 proc. dochodu na mieszkańca tego, co na jednego mieszkańca jest w Korei Południowej. – Antykapitalizm w kapitalizmie dobrze się sprzedaje. Antysocjalizm w socjalizmie nie sprzedawał się dobrze. Żeby być antykapitalistą w kapitalizmie, nie trzeba ani rozumu, ani odwagi. Żeby być antysocjalistą w socjalizmie trzeba było rozumu i odwagi. Dlatego dla mnie antykapitalizm w kapitalizmie jest moralną i intelektualną tandetą, ale atrakcyjna tandeta łatwo się sprzedaje – kwituje Leszek Balcerowicz.
Gospodarka, głupcze Twierdzi także, że z punktu widzenia rozwoju społeczeństwa i narodu nie ma ważniejszej rzeczy niż rozwój gospodarczy. – Po pierwsze dlatego, że tylko rozwój gospodarczy daje możliwości zaspokajania masowych, na-
EKONOMIA
turalnych aspiracji ludzi. Tylko rozwój gospodarczy daje miejsca pracy, co może zahamować masowy wyjazd młodych Polaków z kraju. Przy czym dobre miejsca pracy nie są tworzone w biurokracji krajowej czy lokalnej, ale przez sektor prywatny, jeżeli tylko działa w warunkach dostatecznej wolności i konkurencji – argumentuje były wicepremier. – Poza tym pozycja każdego kraju na świecie i w Europie, w tym także Polski, zależy od prężności gospodarki. Przy słabej gospodarce żadna dyplomacja nie pomoże. Inwazja putinowskiej Rosji na Ukrainę pokazuje, że gwarancje bezpieczeństwa ze strony NATO mogą mieć dużo mniejszą wartość, niż się nam zdawało. Trzeba więcej i rozsądniej inwestować w naszą obronność, a pieniądze na to może zagwarantować tylko rosnąca gospodarka. Nie sposób więc przeceniać reform, bez których gospodarka się nie rozwija. A tych ciągle jest za mało. Zdaniem prof. Leszka Balcerowicza, w Polsce jest za dużo narzekania, a za mało obywatelskiego działania. Ludzie muszą zacząć aktywniej
uczestniczyć w organizacjach pozarządowych, które skutecznie mogą pilnować polityków, by ci nie wprowadzali złych rozwiązań. Za tymi ostatnimi kryją się zwykle silne grupy interesów, które mają korzyści z preferencji wprowadzanych przez państwo, albo są napędzane przez etatyzm i niechęć do wolnego rynku. – Zwłaszcza na szczeblu lokalnej władzy państwowej brak jest należytej kontroli ze strony obywateli, stąd wiele działań pod publiczkę, widowiskowych inwestycji, które są szalenie kosztowne w utrzymaniu, a wyborcy wprowadzeni w błąd, akceptują ich powstawanie i potem płacą ze swoich pieniędzy na ich utrzymanie. W Polsce ciągle za mało jest strażników wolności i praworządności i jak tak dalej pójdzie, po 25 latach sukcesu pójdziemy dużo gorszą drogą – wyrokuje Balcerowicz. Tylko wolność gospodarcza jest szansą na rozwój w kolejnych latach – przekonuje. – Największą siłą kapitalizmu są małe i średnie firmy. Nie wielkie korporacje. Małe i średnie przedsiębiorstwa muszą mieć jednak zapewnione warunki do swobodnego działania, wtedy tworzą najwięcej miejsc pracy. Atrakcyjne zaś miejsca pracy to rozwój kraju i zatrzymanie szkodliwych procesów, jak chociażby emigracja młodych i dobrze wykształconych ludzi – tłumaczy Balcerowicz. Zapowiada też większy udział w życiu publicznym Forum Obywatelskiego Rozwoju, w którym jest szefem Rady Programowej. – Od wielu lat zajmuję się głównie kwestiami ustrojowymi, które są istotne dla stabilności i rozwoju naszej gospodarki. Najważniejsze reformy gospodarki to zarazem reformy państwa. Dotyczy to m.in. reform aparatu ścigania (policja, prokuratura) i wymiaru sprawiedliwości (sądy). Nie ma dobrego państwa przy niedobrym wymiarze sprawiedliwości – mówi profesor. W FOR powstała pionierska analiza systemu oceny prokuratorów. Wynika z niej, że tak naprawdę nie ma żadnej faktycznej odpowiedzialności prokuratora za nietrafne decyzje o ściganiu ludzi. I nie chodzi o jakieś wielkie ustawowe reformy. Wystarczy, żeby wewnętrzny system oceny i awansu prokuratorów był taki, że jeśli ktoś będzie ścigał niewinnych, zostanie za to ukarany – na przykład straci pozycję. W policji mamy wydział kontroli wewnętrznej, w prokuraturze nie. Zdaniem Balcerowicza, w Polsce ciągle za dużo jest snobowania się na „apolityczność”, czyli kompletną bierność wobec demokratycznej polityki. A przecież nie ma lepszej recepty na dobre państwo niż silny nadzór obywatelski. Mamy takie państwo, jaki jest obywatelski nacisk i na ile skutecznie obywatele pilnują polityków. Nie ma większego nieszczęścia dla państwa i obywateli niż zostawienie polityków samym sobie.
Prof. Leszek Balcerowicz w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie wygłosił wykład z okazji 25. rocznicy przemian ustrojowych w Polsce oraz promował swoją najnowszą książkę – „Trzeba się bić. Opowieść biograficzna”. Głównym organizatorem spotkania był Regionalny Ośrodek Debaty Międzynarodowej w Rzeszowie. Współorganizatorami: Klub Forum Obywatelskiego Rozwoju Rzeszów, Enterprise Europe Network WSIiZ Rzeszów, Instytut Badań nad Cywilizacjami, Instytut Rozwoju Personelu, Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Chińskiej Oddział Podkarpacki oraz Forum Inicjatyw Europejskich RODM. Prof. Leszek Balcerowicz, tradycyjnie, jak przy każdym swoim pobycie w Rzeszowie, odwiedził też plac Balcerowicza. – To jest mój żywy pomnik – żartował i przyznał, że zawsze to robi, bo uwielbia się spotykać i dyskutować z ludźmi ciężko pracującymi. Tradycyjnie kupił też jabłka i skarpetki.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
65
GOSPODARKA
PONAD 3 TYSIĄCE MIEJSC PRACY W 5 LAT NA 110 HEKTARACH Startuje obszar inwestycyjny Rzeszów - Dworzysko
Na 60 hektarach Parku Naukowo-Technologicznego Rzeszów-Dworzysko, pomiędzy Miłocinem a Przybyszówką, na razie są… piękne widoki i pozory nie mylą. Na terenach blisko centrum Rzeszowa prawie gotowy jest obszar inwestycyjny, który w kolejnych latach może stać się kołem zamachowym inwestycyjnego i gospodarczego rozwoju stolicy Podkarpacia. Pierwsi inwestorzy, m.in. z branży kosmetycznej i informatycznej, na Dworzysku mogą pojawić się już w kwietniu. Niewykluczone, że w ciągu 5 lat na 110 hektarach specjalnej strefy ekonomicznej powstanie kilkadziesiąt firm zatrudniających prawie 3 tys. osób, a sieć dróg przebiegająca przez Rzeszów-Dworzysko z dużym prawdopodobieństwem stanie się w najbliższych latach fragmentem połączenia ulicy Warszawskiej z Krakowską.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Na obszar inwestycyjny Rzeszów-Dworzysko składa się prawie 60 hektarów w pełni uzbrojonego Parku Naukowo-Technologicznego Rzeszów-Dworzysko, należącego do starostwa rzeszowskiego; te tereny leżą w administracyjnych granicach Rzeszowa. Oprócz tego do PNT Rzeszów-Dworzysko i starostwa należy też 25 hektarów w Pogwizdowie Nowym – tereny te są w trakcie uzbrajania i gotowe dla inwestorów będą we wrześniu 2015 roku. Cały zaś obszar inwestycyjny to jeszcze dodatkowe prawie 25 hektarów ziemi, należące do Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa, a którymi to terenami zarządzają władze Rzeszowa. Podsumowując, na inwestorów w Rzeszowie i Pogwizdowie Nowym czeka prawie 110 hektarów – cały teren objęty jest miejscowym planem zagospodarowania
66
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
przestrzennego, przeznaczającym go pod działalność przemysłowo-usługową i włączony został do Specjalnej Strefy Ekonomicznej „Euro-Park” Mielec. Ta ostatnia wiadomość jest szczególnie ważna dla inwestorów, bo pozwalająca odliczyć od podatku nawet 70 procent nakładów poniesionych na budowę. becnie największy ruch związany z zainteresowaniem inwestorów jest w Parku Naukowo-Technologicznym Rzeszów-Dworzysko należącym do powiatu rzeszowskiego, gdzie 14 inwestorów zarezerwowało już 30 hektarów ziemi. Przetargi na zakup działek ogłoszone zostaną w lutym, w kwietniu poznamy pierwszych inwestorów. Nieoficjalnie wiadomo, że są to m.in. firmy z branży kosmetycznej i informatycznej
O
GOSPODARKA z podkarpackim kapitałem. Duży, zagraniczny koncern, planujący zatrudnić do 1100 osób, jest wstępnie zainteresowany 10 hektarami w PNT Rzeszów-Dworzysko, położonymi w Pogwizdowie Nowym, czyli tam, gdzie obecnie trwa uzbrajanie gruntów. Co szczególnie ciekawe, około 40 proc. inwestycji w najstarszej w Polsce Specjalnej Strefie Ekonomicznej „Euro-Park” Mielec to polscy, nierzadko rodzimi inwestorzy.
Gospodarcze serce miasta i regionu Józef Jodłowski, starosta rzeszowski, nie ma wątpliwości, że PNT Rzeszów-Dworzysko to największy i najatrakcyjniejszy teren inwestycyjny w Rzeszowie i na Podkarpaciu. – To gospodarcze serce miasta i regionu – mówi Józef Jodłowski. Dokładnie takimi samymi słowami, jakimi określone jest hasło promujące PNT. Starosta uważa, że nie ma w tym żadnej przesady. – To najbardziej zaawansowana technologicznie i najlepiej przygotowana dla inwestorów strefa w Polsce – dodaje. a pewno jest atrakcyjnie położona w sensie dosłownym, bo na lekkim wzniesieniu, ale i logistycznym. Kilka kilometrów od Dworzyska jest międzynarodowe lotnisko w Jasionce, w pobliżu przebiega autostrada A4 i droga ekspresowa S19, od wjazdu do strefy przy ulicy Krakowskiej do łącznika autostradowego jest zaledwie 300 metrów, cały teren sąsiaduje też z magistralą kolejową E30 Niemcy - Polska - Ukraina. Na uzbrojenie 85 ha należących do starostwa rzeszowskiego przeznaczono 78 mln zł brutto. Zbudowano 5,5 kilometra dróg wewnętrznych w jakości autostrad, wytrzymujących 11 ton nacisku. Z myślą o przyszłych pracownikach zatrudnionych na terenie PNT powstały również ścieżki rowerowe i chodniki. – Dopóki ich nie ma, po ścieżkach popołudniami przemykają mieszkańcy okolicznych domów, bo teren do rekreacji jest świetny. W przyszłości oznakowane już drogi i chodniki też będą ogólnie dostępne. Zamontowane jest oświetlenie LED, do którego energię dostarczać będzie farma fotowoltaiczna o powierzchni jednego hektara, produkująca ok. 700 KW energii. Farma powstaje na tere-
N
nach właśnie uzbrajanych, czyli w Pogwizdowie Nowym i wszystkie jej nadwyżki energetyczne przełożą się na niższe koszty funkcjonowania Parku, co z kolei przyczyni się do obniżenia kosztów funkcjonowania w nim firm. Nie ma też obawy, że dla kogokolwiek w strefie zabraknie energii elektrycznej. Na Dworzysku powstaje stacja o mocy 16 MW z możliwością nieograniczonej rozbudowy. Na terenach PNT Dworzysko należących do starostwa, do każdej działki jest już doprowadzony prąd średniego napięcia. ak deklaruje Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa, na blisko 25 hektarach Dworzyska zarządzanych przez władze Rzeszowa, prąd będzie doprowadzany do konkretnych działek dopiero wówczas, gdy znajdzie się inwestor, przy czym na terenach miejskich strefy 7 hektarów już dwa lata temu wykupiła firma Raben. Rok temu powstały tam magazyny, a w tym roku firma zamierza powiększyć swoją halę dwukrotnie. Dla przyszłych inwestorów strefy, zainteresowanych terenami położonymi najbliżej ulicy Krakowskiej i w części zarządzanej przez Rzeszów, zostało więc już niespełna 17 hektarów.
J
Nowoczesne technologie w sąsiedztwie pięknej przyrody Jak podkreśla Waldemar Pijar, koordynator projektu ds. Parku Rzeszów-Dworzysko w starostwie, interesujące jest samo zaprojektowanie PNT Dworzysko tak, by cała inwestycja nie była uciążliwa dla mieszkańców ulicy Miłocińskiej, znajdującej się w bezpośrednim sąsiedztwie PNT. – Od strony wschodniej i południowej strefy do sierpnia tego roku powstanie szeroki, 40-metrowy pas zasadzonej kaskadowo zieleni i krzewów, tzw. strefa izolacyjna. Bardzo atrakcyjna wizualnie, ale i skutecznie oddzielająca strefę od części, na której znajdują się domy i budynki mieszkalne – mówi Waldemar Pijar. – W najbliższym sąsiedztwie pasa zieleni, już na terenie strefy, będą lokalizowane małe firmy usługowe, tak by działalność strefy jak najmniej wpływała na życie okolicznych mieszkańców. To mają być nowoczesne technologie w sąsiedztwie pięknej przyrody. ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
67
GOSPODARKA
S
łowo nowoczesne, a właściwie innowacyjne, ma być kluczowe dla Dworzyska, miejsca dla firm tworzących nowoczesne technologie, prowadzących działalność o charakterze innowacyjnym i angażujących regionalny potencjał naukowo-badawczy. Dlatego każdy wniosek inwestora zabiegającego o wykup ziemi w strefie, w pierwszej kolejności jest oceniony przez zespół ekspertów pod kątem innowacyjnego biznesu. Inwestorzy w PNT Rzeszów-Dworzysko za ar ziemi w pełni uzbrojonej (energia elektryczna, woda, kanalizacja i wodociągi), z bezpośrednim dojazdem z drogi asfaltowej, płacą od 17 do 19 tys. netto. – Gdybyśmy jako starostwo chcieli komercyjnie sprzedać te ziemie, pewnie zarobilibyśmy dużo więcej – podkreśla Józef Jodłowski. – Uznaliśmy jednak, że tereny w Parku Naukowo-Technologicznym w przyszłości dadzą dobrze płatne miejsca pracy dla młodych, przedsiębiorczych, wykształconych mieszkańców Rzeszowa i całego regionu. Dla nas to ważne, tym bardziej że w ostatnich latach z regionu wyjechało blisko 220 tys. młodych osób – najlepszy potencjał. Szkoda, żeby na emigrację wyjeżdżali kolejni. Jak wylicza Waldemar Pijar, do 2020 roku strefa Rzeszów - Dworzysko powinna być w całości wypełniona inwestorami. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, w drugiej połowie 2015 roku w strefie trzy firmy rozpoczną budowę swoich fabryk. Będzie to m.in. produkcja części do małego sprzętu AGD, przemysł informatyczny i kosmetyczny.
We wrześniu nowa droga w strefie
O
bszar inwestycyjny Rzeszów-Dworzysko, przy wszystkich swoich zaletach ma co najmniej jedną, ale dużą wadę. Kiepski dojazd do strefy, a właściwie jego brak. Do PNT Rzeszów-Dworzysko przyszli inwestorzy tymczasowo mogą dojeżdżać od ulicy Miłocińskiej. Nie jest to jednak najszczęśliwsze rozwiązanie, bo droga wije się między domami jednorodzinnymi, by zakończyć się na betonowych płytach. Władze Rzeszowa już dawno zadeklarowały, że wybudują drogę do strefy od ulicy Krakowskiej, a dopiero w
tegorocznym budżecie są na to pieniądze. W lutym rozstrzygnięty został przetarg na wykonawcę ponad 2-kilometrowego odcinka. Oferty cenowe wahały się od 12,5 do 18,3 mln zł. Dzięki temu tereny Parku Naukowo – Technologicznego zostaną skomunikowane z częścią strefy, za którą odpowiada miasto, co umożliwi bezpośredni dojazd do strefy Rzeszów-Dworzysko od strony ul. Krakowskiej. Nowo wybudowane drogi będą kontynuacją 800-metrowej drogi od ul. Krakowskiej w kierunku terenów PNT. – Do końca września 2015 roku droga będzie gotowa – deklaruje Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa. – Nawet jeśli pierwsi inwestorzy pojawią się w strefie w kwietniu, to zanim otrzymają pozwolenie na budowę i rozpoczną pracę, potrwa to kilka miesięcy. W tym czasie droga już powstanie i nikt nie powinien mieć problemów komunikacyjnych. stniejący kilkusetmetrowy odcinek drogi do strefy od ulicy Krakowskiej do magazynów Rabena, to droga z dwoma pasami ruchu. Można sobie zadać pytanie, czy nie byłoby dobrze, by nowo budowana droga miała cztery pasy ruchu, skoro w najbliższych latach w strefie ma być zatrudnionych do 3 tys. osób, więc można przypuszczać, że ruch na drodze od ulicy Krakowskiej będzie duży. Zdaniem wiceprezydenta Ustrobińskiego, obecnie wystarczy droga z dwoma pasami ruchu, a w kolejnych latach, gdy inwestorów w strefie będzie przybywać, droga zostanie poszerzona, powstaną też chodniki i ścieżki rowerowe. – Nie chcemy inwestować dużych pieniędzy w coś, co najbliższym czasie będzie stało puste – tłumaczy Marek Ustrobiński. – Projekt przewiduje jednak drogę z czterema pasami i oświetleniem, teren jest zarezerwowany, pozwolenie też jest. Teraz najważniejsi są nowi inwestorzy, a rozbudowę dojazdu w każdej chwili będzie można zrealizować. W planach miasta w kolejnych latach jest też wykorzystanie sieci wewnętrznych dróg na obszarze inwestycyjnym Dworzysko i połączenie ulicy Warszawskiej z Krakowską, co byłoby czymś w rodzaju północnej obwodnicy miasta. Jedna nitka drogi biegłaby od ulicy Warszawskiej, wzdłuż torów kolejowych aż do PNT Dworzysko i dalej wewnętrznymi drogami do ulicy Krakowskiej. Druga nitka od ulicy Warszawskiej do Krakowskiej poniżej PNT Rzeszów-Dworzysko.
I
Inwestycje
mogące odmienić Podkarpacie DO KOŃCA TEGO ROKU BĘDĄ GOTOWE TRZY INWESTYCJE KLUCZOWE DLA SPOŁECZNO-GOSPODARCZEGO ROZWOJU PODKARPACIA, FINANSOWANE ZE ŚRODKÓW UNIJNYCH W RAMACH PROGRAMU OPERACYJNEGO ROZWÓJ POLSKI WSCHODNIEJ 2007-2013: INTERNET SZEROKOPASMOWY, CENTRUM WYSTAWIENNICZO-KONGRESOWE W JASIONCE ORAZ 430-KILOMETROWA TRASA ROWEROWA. WEDLE ZAŁOŻEŃ, MAJĄ ZMIENIĆ OBRAZ NASZEGO REGIONU, WPŁYNĄĆ NA JEGO ATRAKCYJNOŚĆ M.IN. DLA POTENCJALNYCH INWESTORÓW I TURYSTÓW.
Tekst Anna Olech, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak
C
entrum Wystawienniczo-Kongresowe to największy powstający kompleks konferencyjno-targowy w województwie podkarpackim, który ma być przestrzenią dla spotkań świata biznesu, polityki i nauki, zarówno z kraju, jak i Europy. Tutaj ma tętnić życie naukowe, towarzyskie, tu mają być prezentowane osiągnięcia techniczne i technologiczne województwa. – Sąsiadujące z Podkarpaciem województwa mogą pochwalić się obiektami, w których od lat organizowane są targi, wystawy, konferencje czy kongresy na skalę światową, natomiast województwo podkarpackie dotychczas tego typu impre-
70
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
zy organizowało w hali sportowej na Podpromiu – mówi o powstającym Centrum Kongresowo-Wystawienniczym Witold Słowik, pełnomocnik zarządu RARR S.A. ds. realizacji projektu. – Władze województwa uznały, że potrzebne jest miejsce, które należycie promowałoby podkarpacki biznes, i które miałoby być wizytówką Podkarpacia. Projekt współfinansowany jest ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Rozwój Polski Wschodniej 2007–2013. Jego wartość to 135 326 146,97 zł, z czego dofinansowanie wynosi 64 123 336,55 zł. Budowa pochłonie prawie 123 mln zł.
FUNDUSZE unijne
C
entrum Wystawienniczo-Kongresowe zlokalizowane jest na terenie Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego AEROPOLIS w sąsiedztwie budynków tworzących Inkubator Technologiczny, po przeciwnej stronie portu lotniczego Rzeszów–Jasionka. Ten potężny budynek będzie miał 27 tys. 276,81 mkw. powierzchni (dla porównania Targi Kielce mają 9 tys. m kw., EXPO Kraków – 13 tys. mkw., a Targi Lublin – ponad 10 tys. mkw.). Będzie się składał z trzech kondygnacji naziemnych, z wyjątkiem jednokondygnacyjnej wysokiej części wystawienniczej. Budynek ma formę architektoniczną opartą na rzucie okręgów lub jego wycinków, które przechodzą w dwie bryły elipsoidy części wystawienniczej i odwróconego stożka części kongresowej. SALA KONGRESOWA NA 860 MIEJSC Na parterze zlokalizowane będą m.in. sala konferencyjna o powierzchni prawie 300 mkw., sala wystawowa (ponad 4800 mkw.) i sala konsumpcyjna. Pierwsze piętro tworzą: sala konferencyjna (358,58 mkw.) i 300-metrowa sala bankietowa. W Centrum Wystawienniczo-Kongresowym znajdzie się również sala kongresowa z 860 miejscami siedzącymi. rzez najbliższe pięć lat, w ciągu każdego roku, począwszy od roku 2016, ma odbyć się tutaj minimum 27 imprez, zgodnie z obowiązującym wnioskiem o dofinansowanie projektu. Operator zostanie wyłoniony na podstawie trwającego postępowania publicznego o udzielenie koncesji na usługi. – Obiekt ten będzie nowoczesny i wielofunkcyjny, ma spełniać funkcję wystawienniczo-kongresową, a ponieważ został odpowiednio zaprojektowany, te dwie funkcje mogą się przenikać, jak również funkcjonować niezależnie względem siebie. Nowoczesna architektura tego centrum wpisuje się w wizerunek Rzeszowa jako miasta innowacyjnego i komponuje się z nowoczesnym budynkiem portu lotniczego – dodaje Witold Słowik.
P
TRASA ROWEROWA JESZCZE W TYM ROKU Do końca br. na Podkarpaciu rowerzyści pojadą trasą rowerową biegnącą od granicy z województwem lubelskim w miejscowości Podlesina (gmina Narol) przez Horyniec-Zdrój, Przemyśl, Dynów, Rzeszów, Łańcut, Leżajsk, Ulanów, aż do granicy z województwem świętokrzyskim w miejscowości Trześń (gmina Gorzyce). Jest ona częścią projektu „Trasy rowerowe w Polsce Wschodniej”, współfinansowanego ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego w ramach Programu Operacyjnego Rozwój Polski Wschodniej 2007–2013. Łączna wartość projektu wynosi 274 miliony zł, a jego podkarpacka część – 65 919 922,77 zł. „Trasy rowerowe w Polsce Wschodniej” to pięć projektów regionalnych, które utworzą spójną trasę rowerową biegnącą przez pięć województw: lubelskie (ok. 350 km), pod-
karpackie (ok. 430 km), podlaskie (ok. 590 km), świętokrzyskie (ok. 190 km) i warmińsko-mazurskie (ok. 420 km). W każdym z województw trasa będzie prowadziła przez atrakcyjne obszary, pozwalając rowerzyście podziwiać m.in. zmieniające się ukształtowanie terenu, miejsca cenne przyrodniczo oraz zabytki. Trasa ta nie ma swojego odpowiednika na terenie Polski. Ze względu na długość, unikatową przyrodę i nieskażony klimat, może rywalizować z wieloma długodystansowymi trasami w Europie i na świecie. Czy w tym starciu zachowa silną pozycję, zweryfikują rowerzyści, gdy trasa zostanie w całości oddana do użytku.
W
ATRAKCJE PODKARPACIA W GÓRZYSTEJ SCENERII
województwie podkarpackim rowerzyści będą mieli możliwość uprawiania turystyki rowerowej w górzystym terenie, zwiedzając najbardziej charakterystyczne dla regionu miejsca, w tym m.in. Zespół Zamkowo-Parkowy w Łańcucie, Arboretum w Bolestraszycach, cerkiew Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy w Chotyńcu, kładkę nad Sanem w miejscowości Bachów (gmina Krzywcza), Twierdzę Przemyśl, zamek w Krasiczynie, Zespół Klasztorny w Kalwarii Pacławskiej, Ulanów – jako stolicę flisactwa oraz słynący z wyrobów z wikliny Rudnik nad Sanem. Na trasie zaplanowane zostały Miejsca Obsługi Rowerzystów (MOR), czyli punkty, w których, w zależności od konfiguracji, rowerzyści będą mogli odpocząć, ►
Więcej informacji gospodarczych na portalu www.biznesistyl.pl
FUNDUSZE unijne coś zjeść, a nawet skorzystać z noclegu. Co 5-10 km rowerzyści skorzystają z parkingu dla rowerów; co 15–30 km – z MOR-u z toaletami, obiektami gastronomicznymi, sklepami spożywczymi, sklepem ze sprzętem sportowym i serwisem rowerowym, mapami i znakami informacyjnymi; co 50 km – z MOR-u z miejscami noclegowymi; a nie rzadziej niż co 150 km skorzystają z możliwości zmiany środka transportu. Na Podkarpaciu aktualnie trwa projektowanie tras – ich przebieg był poddawany szczegółowej analizie pod kątem ukształtowania terenu, gospodarczym, środowiskowym, a następnie poddany konsultacjom społecznym. Wkrótce rozpocznie się ich budowa. W niektórych miejscach konieczna jest budowa obiektów mostowych – kładki na Sanie: w Przemyślu i miejscowości Chyrzyna, kładki na rzece Olszanka w Olszanach czy kładki w Woli Rzeczyckiej, przy drodze wojewódzkiej nr 856). W innych – budowa nowych ciągów pieszo-rowerowych (np. w Przemyślu, Łańcucie, Leżajsku czy gminach: Siedliska, Dynów, Krasiczyn, Krzywcza, Radomyśl nad Sanem, Zaleszany). Trasy w całości zostaną oddane do użytku do końca bieżącego roku.
J
INFORMATYCZNA AUTOSTRADA
edną z największych inwestycji w regionie jest Internet szerokopasmowy. – Czym jest szerokopasmowy Internet można wytłumaczyć poprzez porównanie do sieci autostrad i dróg szybkiego ruchu – wyjaśnia Sławomir Cynkar, dyrektor departamentu społeczeństwa informacyjnego Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego. – Celem projektu „Sieć Szerokopasmowa Polski Wschodniej” jest wybudowanie sieci szkieletowej i dystrybucyjnej. Szkielet to jak sieć autostrad, a dystrybucja to drogi szybkiego ruchu. Cały projekt i jego zakres, czyli stworzenie sieci szkieletowej i dystrybucyjnej, jest jak wybudowanie autostrad i dróg szybkiego ruchu informatycznych na terenie całego Podkarpacia. Powstanie 2013 km sieci światłowodów, 189 węzłów dystrybucyjnych i 14 szkieletowych. Dzięki tej inwestycji dotrzemy tam, gdzie nikt do tej pory nie budował infrastruktury szerokopasmowej. Idea oplecenia województwa podkarpackiego siecią internetową zrodziła się około 2006 roku, a więc tuż przed rozpoczęciem okresu programowania na lata 2007–2013, a pomysłodawcą był ówczesny sekretarz stanu w ministerstwie rozwoju regionalnego, obecnie marszałek podkarpacki, Władysław Ortyl. Kolejnych kilka lat zajęło przygotowanie projektu oraz wniosku o dofinansowanie. Umowę o dofinansowanie podpisano w marcu 2011 r. i od tego momentu rozpoczęto realizację projektu, którego wartość wynosi blisko 322 mln zł, z czego ponad 222 mln pochodzi ze środków unijnych, ok. 13 mln to wkład własny samorządu, a 26 mln zł to dofinansowanie z budżetu państwa. Do realizacji wybrano model „zaprojektuj-wybuduj-operuj”, który oceniono jako najbardziej optymalny, ponieważ wykonawca projektuje, buduje, a następnie zarządza gotową infra-
72
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
strukturą. Generalnym wykonawcą jest spółka Otwarte Regionalne Sieci Szerokopasmowe, która będzie operatorem sieci aż do końca grudnia 2023 r. race projektowe i budowlane przy sieci ruszyły po 26 września 2013 r., gdy podpisano umowę z generalnym wykonawcą. W tej chwili zaprojektowano 1470 z 2013 km sieci, a wybudowano ok. 550 km, usadowiono 89 węzłów dystrybucyjnych i 8 szkieletowych. Prace idą pełną parą, m.in. dzięki łagodnej zimie. Zdarza się, że warunki pozwalają budować nawet 60 km tygodniowo, ale w razie potrzeby może być dużo więcej. Pozwala na to liniowy charakter budowy, ponieważ bez trudu można zrównoleglić prace, zwiększając liczbę ekip budowlanych. Zatem zakończenie prac do końca 2015 roku jest realne. – Liczymy, że około połowy roku niektóre fragmenty sieci będą już gotowe do korzystania z nich – uważa dyrektor departamentu społeczeństwa informacyjnego. – Zatwierdzone są kluczowe wskaźniki dla operatora, opracowywany jest cennik, ponieważ operator sieci równocześnie do procesu inwestycyjnego pracuje nad ofertą dla podmiotów. Właścicielem całej infrastruktury będzie samorząd województwa, który jako tzw. operator dla operatorów będzie świadczył usługi hurtowego dostępu do sieci, ale zarządzać nią będzie spółka „Otwarte Regionalne Sieci Szerokopasmowe”. To ona będzie oferowała dostęp do sieci operatorom telekomunikacyjnym. Sieć oczywiście nie będzie siecią bezpłatną, a operatorzy tzw. ostatniej mili będą świadczyli usługi według swoich cenników. Co tak naprawdę da sieć szerokopasmowa zwykłemu Kowalskiemu z Podkarpacia? Dyrektor Cynkar uważa, że bardzo dużo, ponieważ obecnie jest to najszybsze medium, jakim ludzkość dysponuje: – Sieć szerokopasmowa będzie dźwignią rozwoju Podkarpacia, bardzo mocno wpłynie na rozwój konkurencji operatorskiej. Zakładamy, że w najbliższym czasie pobudzi to do działania operatorów telekomunikacyjnych, również małych, lokalnych, którzy mieli niewielkie możliwości konkurowania na rynku. Już dziś są zainteresowani współpracą z nami. To dobra droga, szczególnie obecnie, gdy Internet jest jedynym dobrem, które chcemy kupować i które z roku na rok tanieje. Oczywiście, nie płacimy mniej, ale dostajemy więcej. Dziś za jeden Mb płacimy znacznie mniej niż kiedyś, więc kupujemy ich kilka, kilkanaście. Tą autostradą szerokopasmową obejmiemy całe Podkarpacie, więc w całym regionie wyrównają się szansę i możliwości do tych usług. oza tym jest to inwestycja na długie lata, ponieważ powstająca w tym momencie infrastruktura daje ogromne możliwości rozwoju w przyszłości. Sieć to nie tylko same kable, lecz budowana jest cała kanalizacja teletechniczna uzbrojona w kable. Na terenie całego Podkarpacia zakopywane są cztery rury, w których może zmieścić się prawie 3 tysiące włókien światłowodowych, a w tej chwili instalowanych jest kilkanaście, ponieważ tylko takie są potrzeby. Gdy potrzeby wzrosną, wystarczy dołożyć światłowodów. Choć tak naprawdę trudno sobie wyobrazić, ile musiałaby wynosić populacja Podkarpacia, aby wykorzystać wszystko to, co można przesłać tą informatyczną autostradą.
P
P
PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ
Katarzyna Mitas z mężem Andrzejem oraz córkami: Helenką i Idalią, które prezentują wyroby Maylily.
Producenci ekskluzywnej odzieży dziecięcej z… Iwonicza-Zdroju
Nigdy nie wyrośnij Nowa specjalność Iwonicza-Zdroju może zaskakiwać. To produkty dziecięce z najwyższej półki. Bardziej niż w Krośnie znane są z butików Warszawy, Krakowa, Gdańska czy Wrocławia. Po sukcesie na największych w Europie targach odzieży dziecięcej w Kolonii, w tym roku trafiły także do eleganckich sklepów w Niemczech Włoszech, Anglii, Norwegii oraz Luksemburgu. Interesują się nimi także mamy z Azji, które dość mają chińskiej masówki.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
K
atarzyna Mitas, założycielka firmy Maylily, trafiła do branży w nietypowy sposób. Studiowała dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim, wybierając specjalizację public relations, reklamy oraz opracowywania stron internetowych. Po studiach w roku 2007 trafiła do firmy zajmującej się projektowaniem i produkcją opakowań oraz promocją przy pomocy Internetu. W roku 2008 poznała przyszłego męża. Andrzej jest ekonomistą, specjalistą ds. marketingu i zarządzania.
Pracował w Warszawie, gdzie para przeniosła się po ślubie. Planowali karierę w jakiejś korporacji, lecz życiowe realia ich przerosły. Zamieszkali na Tarchominie (część Białołęki), w typowej stołecznej „sypialni”. Zapisać dziecko do przedszkola należało... zaraz po jego urodzeniu. Na szczepienia należało odczekać dwa miesiące. – Wybrałam Iwonicz, skąd pochodzi Andrzej. Ja sama wychowałam się w niedużym mieście: Olkuszu – wyjaśnia Katarzyna. ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
73
PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ Helenką i Idalią Mitas.
Tona pieluszek Po przeprowadzce do Iwonicza, dzięki warszawskim kontaktom zarabiali, wykonując zlecenia internetowe. W 2009 roku Kasia urodziła córkę Helenkę, trzy lata później drugą – Idalię. Wtedy zainteresowała się rynkiem dla niemowlaków. A tam pojawiła się nowość: pieluchy wielorazowego użytku sprowadzane ze Stanów Zjednoczonych. W Polsce przyjmowano je ze zdziwieniem, bo pieluchy jednorazowe pozwalały zapomnieć o kłopotliwym praniu. Tymczasem powoli narastała świadomość, że są one ekologiczną bombą. W ciągu dwóch lat niemowlę zużywa 1 tonę pieluch jednorazowych, których – jako wytwarzanych z poliakrylenu – nie można spalić. Tworzywo to nie jest obojętne dla człowieka – nie tylko dla malucha, lecz także dla dorosłego. Pracownicy produkujących je zakładów noszą specjalne kombinezony ochronne. Do tego dochodzi koszt: w ciągu tych dwóch lat na pieluchy jednorazowe wydać należy 4 tys. zł. Wielorazowe są dwa razy tańsze, tyle że na początku należy wydać pieniądze na 15 pieluch. Ten zapas wystarcza na dwa lata. Przy praniu w pralce co drugi dzień w temperaturze 60 stopni nie powinny sprawiać kłopotu. Co zrobić, aby taka pielucha nie przypominała dawnej pieluchy z tetry? – Wiele czasu zajęło mi rozwiązanie problemu laminowania tkaniny tak, aby przepuszczała powietrze, nie przepuszczała wilgoci i była na tyle wytrzymała, aby ją prać przez dwa lata. Bawełna jest za słaba – mówi Katarzyna, dodając, iż sprowadza z USA poliestrową tkaninę minky: delikatną i miłą w dotyku. Ponadto w Polsce produkowana jest naturalna, miękka tkanina z włókna bambusowego, która zapobiega odparzeniom oraz stanom zapalnym skóry
74
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
niemowlaka. Są z niej produkowane pieluszki wielorazowe. Mają one właściwości antybakteryjne i antygrzybicze. Znakomicie chłoną wodę. Mają szereg dodatkowych zastosowań. Mogą służyć jako ręczniczek, kołderka lub osłona wózka na upalne dni itp. W upały dają poczucie kojącego chłodu, zaś zimą – przyjemnego ciepła. ieluchy wielorazowe były pierwszym produktem firmy Maylily. Nieco później dodano do nich ubranka i akcesoria dla niemowlaka (kocyki, poduszeczki, ręczniki etc.) oraz dla starszych dzieci. Szyte są z obu wymienionych tkanin oraz z dzianiny Cottonlove, czyli z bawełny organicznej. Tkanina z włókna bambusowego produkowana jest w kraju. Dlatego właścicielka firmy z Iwonicza projektuje ich deseń w kolorowe wzory geometryczne oraz w motywy zwierząt i kwiatów. Powstają z tego śmieszne czapeczki z uszkami, kilkukolorowe buciki, zabawki – przytulanki.
P
Korzyści z jesiennego spaceru Co inspiruje Katarzynę? Przykładem niech będzie historia kominiarek. – Dwa lata temu zdarzyło się, że trafił do nas omyłkowo inny materiał niż zamówiony. Nie chcieliśmy go odsyłać, gdyż przyleciał aż z USA. Leżał więc sobie w szwalni, co jakiś czas ściągając nasz wzrok i myśli. Mijały dni, robiło się coraz chłodniej – podczas jednego z jesiennych spacerów spłynęło na mnie kreatywne oświecenie: a może by tak zrobić z tej tkaniny czapeczki? Ale nie takie zwykłe – muszą być jedyne w swoim rodzaju! Wtedy okazało się, że skonstruowanie i uszycie uniwersalnej, ciepłej i stylowej czapki to ogromne wyzwanie. Po wielu próbach powstały wreszcie nasze Kominky. Patrząc na nie dzisiaj, mamy wrażenie, że podświadomie nawiązaliśmy do kom-
PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ binezonów astronautów. Kochamy i wspieramy ideę chustonoszenia, więc naturalnie pojawiły się także wysokie i ciepłe Butky (oj, jak bardzo nam takich brakowało na rynku!) i Rękavky. Wiele dzieciaczków paradowało w naszych dodatkach tamtej zimy, a my wiedzieliśmy, że na pewno powtórzymy kolekcję za rok. I tak też było – ale tym razem wzbogaciliśmy Kominiarki w bambusową podszewkę – delikatną, zdrową dla skóry dziecka (dzięki niej Kominiarka fantastycznie się sprawdza także w czasie zimowych szaleństw – głowa malucha nie jest przegrzana). Kominiarki zyskały też uszka, a Butki i Rękawiczki – nową formę. W tym roku także nie mogło zabraknąć kolekcji zimowej – Kominiarki Supercat są jeszcze lepsze niż poprzednie, Butki są dwustronne (zwierzaki czają się w środku), stworzyliśmy także Czapeczkę dla maluszków poniżej roku i zestawy dla starszaków oraz mam – wszystko tak miękkie, ciepłe i tak delikatne, jak to tylko możliwe. Morał z tej historii jest jeden: od kłopotu lub pomyłki może zacząć się coś naprawdę fantastycznego – trzeba tylko iść na długi jesienny spacer.
Sówka Mila i Żuczek Julian
Z
nakiem rozpoznawczym firmy są znakomicie zaprojektowane różnokolorowe przytulanki. To milutka sówka Mila – tak popularna, iż staje się znakiem rozpoznawczym firmy, oraz malutkie cudeńko: Żuczek Julian. Podobnym przebojem jest wspomniana wyżej Kominiarka Supercat, w której maleństwo przemienia się w bajkowego zwierzaka. Z dzianiny bawełnianej produkowane są kocyki ze śmieszną aplikacją. Z tkaniny minky powstają kocyki i poduszki w dyskretny wzorek oraz szlafroki dla dzieci oraz ich mam, a także specjalne poduszeczki w kształcie rogalika, pomocne przy karmieniu niemowląt. Dla chorych dzieci wykonywane są etui i paski na pompy insulinowe z tkaniny minky. Zdobią je barwne wzory z dinozaurami i pterodaktylami. Zwierzęta są zabawne i bajecznie kolorowe, a wszystko po to, by odciągnąć uwagę dziecka od przykrych doznań związanych z leczeniem. Śliczne są broszki Wąsaty Kot, Wąsaty Niedźwiedź, Buldog, Koń i Jaskółka. Dzieci są bezbronne. Dlatego na rynku zbyt wiele jest masówki, sztampy, łatwizny, a nawet kiczu. Ten ostatni przyciągać ma robiące zakupy „na chybcika” mamy. A dla wła-
snej pociechy nie należy kupować niczego zbyt szybko. Tu wchodzi w grę coś więcej niż strona praktyczna: w nabywanych przedmiotach wyraża się także, a może przede wszystkim, miłość do dziecka. Trudno okazać ją za pomocą ilości kupowanych przedmiotów; łatwiej poprzez ich szczególnie staranny wybór. Rodzice szukają rzeczy unikalnych – tak jak jedyne i niepowtarzalne jest ich dziecko. olekcja Katarzyny Mitas dobrze wyraża uczucie miłości do dziecka. Sprawia ona wrażenie takiej, jakby była obmyślona dla jej własnych dzieci. Na pytanie, kto uczył ją projektowania, nie odpowiedziała. (Konstrukcją i szyciem zajmuje się pani Ula, świetna specjalistka – jak można sądzić po gotowych wyrobach i ich wykończeniu). Należy domyślać się, że Katarzyna sama opanowała tę trudną sztukę na tak profesjonalnym poziomie, na jakim zazwyczaj niezbędny jest dyplom z wzornictwa renomowanej Akademii Sztuk Pięknych. W jej wypadku w grę wchodzi rzecz daleko ważniejsza niż to, czego można się nauczyć w szkole wyższej. To talent – dar, który przyszedł niespodziewanie po krótkiej pracy w agencjach i korporacjach. Talent wyraża się przez umiar: każda z zabawek i akcesoriów zaprojektowana została przy wykorzystaniu minimalnych środków. W wyrobach nie ma niczego zbędnego. Talent wiąże się z absolutną prostotą. Na tej prostocie opiera się prawdziwa elegancja.
K
Wyroby firmy – z najwyższej półki – sprzedawane są w butikach największych polskich miast. Udział w targach Kind und Jugend w Kolonii – największych tego rodzaju targach w Europie – przyniósł zamówienia zagraniczne: z Niemiec, Włoch, Anglii, Norwegii, Luksemburga oraz z krajów Azji. Okazuje się także, iż matki na Dalekim Wschodzie mają dość chińskiej tandety. Na jednym z facebookowych zdjęć na schodkach siedzi maluch ubrany w strój z Maylily. Na kamieniach można odczytać napis: „Nigdy nie dorośnij”. Bo szkoda wyrastać z takich oryginalnych ubranek i nie bawić się tak ślicznymi zabawkami.
MODA
ELEGANCJA WZIĘTA W NAWIAS
E
legancja, jak tłumaczy Wikipedia, to bardzo estetyczny ubiór, wytworność, wykwintność. Według Stanisława Krajskiego – mistrza etykiety, autora książek z zakresu savoir-vivre’u – „elegancki wygląd zależy w pierwszym rzędzie (…) od ubioru, ale również od sposobu jego noszenia, od tego, w jakim stopniu pasuje do kontekstu, w którym noszący go człowiek się pojawia. Elegancki wygląd zależy też od postawy ciała, sposobu poruszania się, gestykulacji, mimiki. Wszystkie te czynniki nie mogą być prostackie, muszą być jakoś piękne, szlachetne, wytworne i eleganckie”.►
Tekst i design
Basia Olearka Fotografie
Homikk Modelka
Victoria Ignatenko Makijaż
Kinga K
Stylizacja włosów
Ilona Kłos - Mobilny Salon Fryzjerski
MODA
W
ydaje się, że skuteczne połączenie wszystkich wyżej wymienionych cech eleganckiego wyglądu i stylu bycia nie jest wcale łatwe. Wśród setek znanych osób i celebrytów tylko nieliczni określani są jako ikony stylu i elegancji. Pytając wiele osób z różnym wykształceniem i w różnym wieku o symbole ponadczasowej elegancji, najczęściej w odpowiedzi słyszałam nazwiska: Coco Chanel, Audrey Hepburn, a z bardziej współczesnych Kate Middleton. Coś więc musi być na rzeczy. Nie mamy większej trudności z zaklasyfikowaniem danej części garderoby jako eleganckiej lub też nie. Jednak niewielu udaje się zyskać status osoby eleganckiej. Z jednej strony spowodowane jest to koniecznością zgrania z sobą wielu czynników. Z drugiej niewiele osób dąży do takiego celu, uważając, że elegancja jest po prostu niewygodna i zarezerwowana raczej dla ludzi biznesu, polityki, show-biznesu, itp. Temat jest złożony i rozległy, ale skupmy się na jednym z aspektów elegancji – na eleganckim stroju na wieczorne wyjścia i imprezy. legancja w stroju w czystej postaci nie jest pożądana przez zbyt wiele osób. Sama bardzo lubię eleganckie ubrania z odrobiną pozornie niepasujących i przełamujących konwencję detali. Dodaje im to charakteru. Elegancka, klasycznie skrojona, koronkowa suknia, w połączeniu ze skórzanymi elementami i dość sportowo wyglądającym zamkiem, nigdy nie będzie wyglądała zbyt nobliwie i na pewno nie doda lat swojej właścicielce. Nigdy też nie zostanie określona jako nieelegancka. estem też wielką fanką eleganckich, kobiecych kombinezonów. Choć w encyklopedii znaleźć można tylko taką definicję kombinezonu: „jednoczęściowe ubranie, będące połączeniem bluzy ze spodniami, najczęściej pełniące funkcję ubrania roboczego lub sportowego np. kombinezon narciarski”, to ja staram się w swoich projektach podnosić ich rangę do stroju, który może dorównać elegancją długiej, koronkowej sukni. Kombinezony to część garderoby, którą darzę wielkim sentymentem z wielu względów:
E J
● odpowiednio skrojone, cudownie podkreślają kobiecą sylwetkę, ● stanowią całość, nie musimy więc spędzać przed wyjściem wiele czasu na dobieraniu dołu i góry stroju, ● są idealne na imprezy nie tylko letnie, ale i zimowe – odpada problem doboru rajstop, pończoch, a w trakcie imprezy martwienie się o powstałe w nich oczka i dziurki, ● itd., itp. To wszystko powoduje, że wybaczam im małą niedogodność podczas konieczności skorzystania z toalety. Bo z elegancją jest tak, jak z większością aspektów naszego życia. Nie należy traktować jej zbyt poważnie, a łatwiej będzie osiągnąć nam sukces na tym polu. Wzięcie elegancji w swoisty nawias może być zabiegiem, który spowoduje, że zaczniemy istnieć w świadomości innych jako osoby eleganckie, ale nie nudne. Tak jak ikony elegancji, których nazwiska przytoczyłam na początku. Każda z nich była i jest elegancka, ale jednak w swoim niepowtarzalnym stylu.
78
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
BIZNES z klasą
Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl
Polska dyplomacja w gumofilcach Kanał dyplomatyczny – cóż za trafne określenie. Pasuje jak ulał do sytuacji, jaką udało się wykreować naszemu nowemu ministrowi spraw zagranicznych. I to u progu kariery! Ci, co twierdzili, że się nie nadaje na to stanowisko, gdyż ani kompetencji, ani doświadczenia w dyplomacji nie posiada, obcych języków nie zna i na zagraniczne salony pasuje jak wół do karety, powinni teraz paść na kolana i przepraszać.
P
an minister Schetyna odniósł sukces, o jakim nawet chyba nie marzył – udało mu się jeszcze bardziej pogorszyć już i tak bardzo złe stosunki Polski z Rosją. Tym sukcesem, którego mu nie gratuluję, chociaż podziwiam trafność wyboru użytej broni, pan minister powinien się podzielić z prezydentem Komorowskim. Jak przystało na głowę suwerennego państwa, zachował się on znów zgodnie z oczekiwaniami najwierniejszego sojusznika oraz obowiązującą u nas doktryną, w którą jest wpisana wojna polsko-ruska. Niewykorzystanie jakiejkolwiek nadarzającej się okazji, w tym przypadku uroczystości rocznicowych – wyzwolenia obozu w Auschwitz przez Armię Czerwoną, a także zbliżającej się rocznicy zakończenia drugiej wojny światowej – byłoby niewybaczalnym błędem. Przecież wojowanie na rocznice i kontrobchody to jest nasza polska specjalność. Wypróbowana broń, która zawsze przynosi pożądany efekt, czyli jest rozróba polityczna – jak nie pod pałacem prezydenckim, to gdzie indziej, a choćby i na cmentarzu. Teraz przyszła kolej na Westerplatte, gdzie według pana prezydenta Komorowskiego (absolwent historii) rozpoczęła się druga wojna światowa, więc tam zarządził tegoroczne obchody zakończenia wojny. Przecież nie można dopuścić, żeby tę historyczną rocznicę w dalszym ciągu „zawłaszczała Rosja”! A skoro już tak wojujemy na argumenty historyczne, to może jednak spróbujmy przyjrzeć się bliżej faktom. Otóż z badań historyków wynika, że pierwsze niemieckie bomby spadły pierwszego września nie na Westerplatte, lecz na Wieluń,
80
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
znajdujący się wówczas blisko granicy hitlerowskich Niemiec. Miasteczko, na skutek zmasowanego ataku bombowego, zostało niemal doszczętnie zniszczone. Zginęły setki ludzi. Zatem pan prezydent Komorowski powinien zarządzić kontrobchody zakończenia wojny w Wieluniu. ie chcę, proszę mnie źle nie zrozumieć, posądzać pana prezydenta ani o zadufanie, ani o przerost ambicji. Zastanawiam się tylko, z kim on konsultował ten swój (?) pomysł. Najbliższym doradcą prezydenta RP jest wszak historyk. I to z profesorskim tytułem. Znany z wyważonych wypowiedzi, cokolwiek by się działo. On też zdaje się być jednym z niewielu pośród rządzących naszym dumnym gumnem, który przestrzega zasady: nie mów, co wiesz, wiedz, co mówisz, zwłaszcza, jeśli reprezentujesz państwo, a nie gumno. Pan Schetyna z kolei (też absolwent historii), mówiąc, że to Ukraińcy wyzwalali obóz w Auschwitz – czym wywołał taką falę oburzenia w Rosji, ugodził bowiem w najbardziej czuły punkt: dumę rosyjską – posłużył się półprawdą. Cała prawda nie przeszłaby mu przez gardło, bo jakże w dzisiejszej sytuacji przyznać, że Ukraińcy walczyli wtedy w szeregach Armii Czerwonej? Czyli w radzieckiej armii, składającej się z Rosjan, Białorusinów, Ukraińców, Polaków i wielu innych nacji. A tak przy okazji. Poległo ponad 12,5 miliona żołnierzy z tej „wrażej” armii. I co, mamy rozgrzebywać teraz mogiły i sprawdzać, który z poległych to Rosjanin, a który Ukrainiec czy Kazach? Owszem, pierwszy czołg, który sforsował bramę obozu w Auschwitz prowadził Ukrainiec, ale to nie zmienia faktu, że był on żołnierzem radzieckim. O przepraszam, sowieckim – tym określeniem posługują się politycy, żeby ktoś ich nie posądził przypadkiem o rusofilię. Podążając dalej tokiem rozumowania naszego ministra spraw zagranicznych, powinniśmy natychmiast zerwać stosunki dyplomatyczne z Gruzją, bo Stalin to był przecież Gruzin, który wymordował Polaków w Katyniu. A Ochotniczej Dywizji SS „Galizien” (po ukraińsku „Hałyczyna”) powinniśmy postawić pomnik, bo toczyła zaciekłe boje z Armią Czerwoną. Tylko dokąd nas taka logika zaprowadzi? W jeszcze gorszy kanał. olałabym, żeby nasi politycy zaprzestali uprawiania polityki historycznej, a zajęli się wreszcie tym, za co im płacą podatnicy. Na przykład: żeby nasi przyjaciele Ukraińcy znieśli w końcu embargo na polską wieprzowinę i zaczęli ją kupować od nas, a nie od Rosjan. To jest pilna sprawa, gdyż Rosja zapowiedziała ostatnio, że najwcześniej za trzy lata zacznie kupować polskie świnie. Tylko, że do tego czasu polscy hodowcy już całkiem polegną, a my będziemy jeść niemiecką wieprzowinę, która już teraz zalewa polski rynek. Związku przyczynowego pomiędzy jednym a drugim z ministerstwa rolnictwa nie widać. O MSZ już nawet nie wspominam, bo gdzieżby wypadało zajmować się promowaniem polskich świń (sensu stricte) na rynkach zagranicznych naszym dyplomatom. Do listy pobożnych życzeń dorzuciłabym jeszcze wiele, ale skoncentruję się na dwóch. Pierwsze: żeby pieniądze wyszarpywane z budżetu, czyli nasze, szły na bardziej przyziemne przedsięwzięcia niż np. budowanie świątyni Opatrzności Bożej, o przepraszam, na muzeum przy świątyni. Świątyń z budżetu finansować nie można, ale muzeum (patronuje mu JP2) – owszem. Znajduje się pod wspólnym dachem świątyni, więc co? Miało KGHM nie podarować 36 ton blachy miedzianej, tylko mniej, akurat tyle, żeby starczyło na kawałek dachu nad muzeum? Nie ma, w świetle obowiązującego prawa, żadnej patologii w tym, że 30 mln zł wyasygnowało ministerstwo kultury, a nasi hojni posłowie (PO, PSL) wywalczyli z tegorocznego budżetu jeszcze 16 mln. A jakby doliczyć to, co poszło z budżetu w poprzednich latach, to uskłada się jakieś 70 mln zł. Stąd moja druga prośba: o pół miliona. Złotych, nie euro! Dlaczego tak skromnie? A bo tyle dokładnie potrzeba Asi Jurek, genialnej osiemnastolatce z Piotrkowa Trybunalskiego, która pracuje nad rewolucyjną metodą podawania leków na raka. Uniwersytet Warszawski, gdzie Asia prowadzi badania, nie ma aż takich wielkich pieniędzy na kontynuację prac. Dlatego Asia, jak tylko zda maturę, wyjedzie do Anglii, bo tam ma szansę na dalsze prowadzenie prac nad projektem i – co najważniejsze – na jego wdrożenie. A my będziemy mogli kupić od Anglików gotowy produkt. O ile starczy pieniędzy z budżetu.
N
W
POLITYKA
Podkarpacka
scena polityczna w roku 2015 i w latach następnych.
Prognoza VIP-a Czy Władysław Ortyl będzie w jesieni marszałkiem, posłem czy ministrem? Czy Krystyna Skowrońska zachowa swoją mocną pozycję w podkarpackiej Platformie? Czy afera korupcyjna na trwałe osłabi Zbigniewa Rynasiewicza? Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Władysław Ortyl.
T
o tylko niektóre pytania związane z kształtem podkarpackiej sceny politycznej w 2015 roku i latach następnych. I choć przypominają one równanie z wieloma niewiadomymi, a odpowiedzi często są „wróżeniem z fusów”, to warto je zadawać, warto rozważać różne scenariusze, by w ten sposób podjąć refleksję nad tym, co nas może czekać. Jedno wydaje się pewne: zasadniczy wpływ na kształt podkarpackiej sceny politycznej będą miały wyniki jesiennych wyborów parlamentarnych i układ rządowy, jaki po nich powstanie. Tak zgodnie twierdzą nasi eksperci – politolodzy: dr Bartłomiej Biskup z Uniwersytetu Warszawskiego i dr Paweł Kuca z Uniwersytetu Rzeszowskiego. LAWINA ZMIAN W URZĘDZIE MARSZAŁKOWSKIM PO ZWYCIĘSTWIE PiS? Podstawowe scenariusze są dwa. Pierwszy, to zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych. – Sukces PiS
82
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
mógłby oznaczać np. zmianę na funkcji marszałka, bowiem uważam, że w przypadku, gdyby to ta partia tworzyła rząd, marszałek Ortyl byłby jednym z faworytów na ministra rozwoju regionalnego – twierdzi Paweł Kuca. Politolog z UR dodaje, że jest prawdopodobne, iż Ortyl, mając do wyboru funkcję marszałka lub ministra, wybierze ministerstwo. Jest on dobrze przygotowany do tej funkcji – m.in. w rządzie PiS był już wiceministrem tego resortu. Ale Bartłomiej Biskup jest bardziej sceptyczny wobec tej koncepcji. Jego zdaniem, trudno rozstrzygnąć, czy w przypadku zwycięstwa PiS marszałek miałby szansę objąć ministerstwo rozwoju regionalnego. Nie jest to wykluczone, ale równie dobrze władze partii mogą postawić na kogoś innego. Jedno natomiast jest pewne: PiS tworzyłby na Podkarpaciu administrację samorządową, ale i rządową, a więc sprawowałby niepodzielną władzę w województwie. Awans Ortyla do ministerstwa oznaczałby pojawienie się problemu jego następcy. Tak mocnych atutów jak obecny marszałek PiS już nie ma. Więc kto? Władysław Ortyl
POLITYKA na swojego najbliższego współpracownika wybrał dawnego kolegę z NSZZ „Solidarność”, Wojciecha Buczaka, który został pierwszym wicemarszałkiem. Ale on, po kilkunastu latach szefowania Regionowi Rzeszowskiemu „Solidarności”, dopiero wdraża się w nową rolę. Zresztą, „na mieście” mówi się o nim w różnych kontekstach: że będzie kandydował na posła, a podczas następnych wyborów samorządowych – na prezydenta Rzeszowa. – PiS zdobędzie na Podkarpaciu sporo mandatów, więc u wielu działaczy może pojawić się pokusa, by odejść do Sejmu – uważa Bartłomiej Biskup. Trudno sobie wyobrazić, by na listach do parlamentu zabrakło partyjnych liderów, w tym Ortyla i Buczaka. A jeżeli wystartują, to mandaty mają pewne. Pojawia się więc kolejne pytanie, czy po swoim wyborze je obejmą. Jeżeli – choć to w przypadku Ortyla mało prawdopodobne – tak, to oznacza to poważną rekonstrukcję na poziomie samorządu wojewódzkiego. Bo jeżeli nie, to to kto zajmie ich miejsce w parlamencie, będzie miało mniejsze znaczenie: ktokolwiek by to był, czeka go zapewne status szeregowego posła. Ale ponieważ dobrego posła znaleźć łatwiej niż dobrego marszałka, można zakładać, że w miejsce Ortyla do parlamentu wejdzie następny z listy. KARTY ROZDAJE SKOWROŃSKA. CZY BĘDZIE JE ROZDAWAŁA PO WYBORACH?
B
ardziej (co nie znaczy, że zupełnie) stabilna sytuacja byłaby wtedy, gdyby rząd tworzyły – jak dotąd – PO z PSL-em. Taka sytuacja spowodowałaby, że w Urzędzie Marszałkowskim zostałoby zachowane status quo – z marszałkiem Ortylem na czele. Natomiast pewne zmiany, związane ze zmianą układu sił wewnątrz PO, mogłyby objąć Urząd Wojewódzki. Dlaczego? Paweł Kuca zwraca uwagę, że walki frakcyjne w podkarpackiej Platformie są dziś bardziej widoczne niż w PiS-ie. – Jeżeli przewodniczący sejmiku Sławomir Miklicz nie dostał w swoim okręgu pierwszego miejsca na liście i w efekcie w ogóle wypadł z sejmiku, to o czym to świadczy? Albo był – według Platformy – kiepskim przewodniczącym, albo – co bardziej prawdopodobne – to efekt wojen frakcyjnych – uważa politolog z UR. Miklicz, ale i obecna wojewoda, Małgorzata Chomycz-Śmigielska, są uważani za „ludzi Łukacijewskiej” (europosłanki Elżbiety Łukacijewskiej – przyp. aut.), której znaczenie w podkarpackiej PO w ostatnich latach mocno podupadło, podobnie jak znaczenie formalnego szefa tej partii w regionie, wiceministra Zbigniewa Rynasiewicza, który choć przetrwał (na razie) zamieszanie związane z podkarpacką aferą korupcyjną i wizytą CBA w jego gabinecie, to jednak jest bardzo osłabiony i właściwie niewidoczny. Paweł Kuca prognozuje, że jeżeli w tej sprawie nie będzie jakichś spektakularnych zwrotów akcji, zatrzymań itd., to nie będzie ona miała wielkiego wpływu na sytuację na scenie politycznej. Nieco innego zdania jest Bartłomiej Biskup, który uważa, że wprawdzie dla ludzi niezainteresowanych
Krystyna Skowrońska. polityką ta afera nie ma większego znaczenia, ale dla ludzi, którzy chodzą na wybory – już tak. Biskup prognozuje, że Rynasiewicz w następnym rozdaniu nie będzie się zbytnio liczył, bo jeżeli nawet tej afery nie wykorzystają wyborcy, to mogą ją wykorzystać jego wewnętrzni przeciwnicy i doprowadzić do tego, że Rynasiewicz po wyborach parlamentarnych już nie będzie tak eksponowany, a jego ludzie nie będą wybierani na różne funkcje. obec tej sytuacji mówi się, że karty w podkarpackiej PO rozdaje obecnie posłanka Krystyna Skowrońska, której atutem są niewątpliwie bardzo dobre relacje z premier Ewą Kopacz. Obaj nasi eksperci są zgodni, że do wyborów parlamentarnych to Skowrońska będzie miała głos decydujący w podkarpackiej PO m.in. przy układaniu list wyborczych. A później? – Wiele zależy od tego, co się stanie po wyborach, a przede wszystkim – jaki będzie los Ewy Kopacz. Jeśli nadal będzie premierem, to wojewodę, gdyby był on z PO, wskaże poseł Skowrońska – uważa politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Jego kolega z Uniwersytetu Warszawskiego ►
W
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
83
POLITYKA
Paweł Kuca.
zgadza się z tym poglądem i dodaje: – Po wyborach wiele będzie zależało od układu sił na górze PO. Będzie – takie przynajmniej były zapowiedzi – wybrany nowy przewodniczący partii, a zwycięzca będzie na nowo rozdawał karty. Jeżeli wynik walki wewnętrznej przechyli się na korzyść Grzegorza Schetyny, to myślę, że silna pozycja Krystyny Skowrońskiej nie będzie już taka oczywista. Jej obecne wzmocnienie, wynikające m.in. z tego, że ma bliskie relacje z panią premier Kopacz, jest wzmocnieniem chwilowym dlatego, że ten rząd jest chwilowy. Czy ta pozycja się utrzyma, zależy to od wielu czynników, przy czym raczej ogólnopolskich niż podkarpackich. BÓJ O RZESZÓW TERAZ CZY ZA CZTERY LATA?
K
olejna niewiadoma jest taka, czy prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc, który 10 lutego br. skończył 75 lat, nie zechce – tak jak to bezskutecznie próbował cztery lata temu – zamienić prezydentury na zdecydowanie spokojniejszą pracę w Senacie. Trudno to dziś przesądzić, ale jeżeli tak by się stało, to musiałyby się odbyć nowe wybory prezydenta w Rzeszowie (z tych powodów niektórzy komentatorzy uważają ten scenariusz za mało prawdopodobny, ale ja taki pewien nie jestem – mógł prezydent próbować w poprzednich wyborach, dlaczegóż nie miałby ponowić próby w tegorocznych?). Ta sytuacja stanowiłaby podwójne wyzwanie. Dla Tadeusza Ferenca, który musiałby „namaścić” następcę. Ale także dla PiS. – Ta partia ma potencjał, co widać w Radzie Miasta, gdzie jej siła i siła prezydenta wyrównują się. Tylko nie potrafi znaleźć kandydata, które realnie powalczyłby o prezydenturę. Gdy w wyborach wystartuje już nie Tadeusz Ferenc, tylko nowy człowiek, ale z rekomendacji prezydenta (szef klubu radnych Rozwój Rzeszowa Konrad Fijołek? Wiceprezydent Marek Ustrobiński? – przyp. aut.), to myślę, że to będą jeszcze trudniejsze wybory dla PiS. Dlatego gdy czytam, że PiS szuka w Rzeszowie lidera
i chce go wykreować, to myślę, że jest to dobry, racjonalny ruch – przekonuje Paweł Kuca. Czy ten scenariusz będzie realizowany w tym roku, czy dopiero za niespełna 4 lata – czas pokaże. PiS SIĘ ODMŁADZA. CZY MŁODZI DZIAŁACZE WYTRZYMAJĄ CIŚNIENIE? Paweł Kuca zwraca także uwagę na inne ciekawe zjawisko, które ma miejsce w PiS-ie: proces odmładzania partii na Podkarpaciu. Pojawiła się grupa młodych działaczy, którzy są nie tylko mocno promowani, ale także już objęli eksponowane stanowiska. 29-letni Lucjusz Nadbereżny, prowadząc dobrą kampanię, wygrał prezydenturę w Stalowej Woli (wcześniej był już dyrektorem w Urzędzie Marszałkowskim). Po listopadowych wyborach 27-letni Marcin Fijołek został szefem klubu PiS w Radzie Miasta Rzeszowa, a jego rówieśnik Mateusz Kutrzeba – wicedyrektorem Wojewódzkiego Urzędu Pracy. – To są ludzie z otoczenia posła Tomasza Poręby – zwraca uwagę politolog z UR. – A Poręba to już inny typ polityka; swoją działalność polityczną prowadzi głównie w Brukseli, obserwuje standardy polityki europejskiej, zna języki i podejrzewam, że chciałby uprawiać politykę właśnie w ten sposób. Bartłomiej Biskup uważa, że postawienie na młodych to najbardziej sensowny kierunek, bo w ten sposób wychowuje się nowe pokolenie wyborców, ale jednocześnie pokazuje się, że młodzi mogą zrobić w partii karierę. – Do tej pory to PO kojarzyła się jako partia ludzi młodych. Obecnie taką partią staje się coraz bardziej PiS – zauważa politolog z Uniwersytetu Warszawskiego. To już przyniosło efekty w postaci znacznego wzrostu poparcia dla PiS wśród ludzi młodych. le takie kariery to jednocześnie plus i zagrożenie. Bo nagle ci młodzi ludzie zostali rzuceni na głęboką wodę, mają znaczenie, władzę i dobre pieniądze, co nie zawsze jest poparte wystarczającym doświadczeniem ►
A
Więcej informacji z polityki na portalu www.biznesistyl.pl
POLITYKA
Bartłomiej Biskup.
(Nadbereżny, który przed objęciem prezydentury przez dwie kadencje był stalowowolskim radnym, jest raczej wyjątkiem niż regułą). Czas pokaże, czy za tymi awansami pójdzie samorozwój, czy też młodym działaczom – tak jak na arenie ogólnopolskiej Sławomirowi Nowakowi z PO czy Adamowi Hofmanowi z PiS – woda sodowa uderzy do głowy.
rem niż politykiem, a ostatnio nawet jakość jego dowcipu znacznie się obniżyła. Bartłomiej Biskup nie wyklucza, że jeszcze w tych wyborach parlamentarnych partia Korwina-Mikke (pod warunkiem, że się znów nie podzieli) osiągnie 3 proc. (to zapewnia dofinansowanie z budżetu) albo nawet 5 proc. poparcia, ale długiego żywotu w parlamencie jej nie wróży.
KTO BĘDZIE TŁEM, A KTO JEST JUŻ „TRUPEM”
PODKARPACIE BEZ POSŁÓW Z SLD?
M
ałe partie prawicowe – Polska Razem Jarosława Gowina, Prawica Rzeczypospolitej Marka Jurka czy Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry – są w koalicji z PiS i inny układ nie zapewniłby im utrzymania się na scenie politycznej. PSL na pewno weźmie swoje 1-2 mandaty, lecz wyniku z wyborów samorządowych nie powtórzy, bo są to jednak zupełnie inne wybory. Ale ludowcy mają swój stały elektorat, zapewniający im niewielką reprezentację parlamentarną, któremu nie przeszkadza nawet wizyta CBA w gabinecie podkarpackiego lidera, posła Jana Burego, a który powoduje, że PSL jest partią najczęściej obsadzaną w roli „języczka u wagi”. artia Janusza Palikota okazała się „jednorazowym strzałem” i jest już właściwie „trupem politycznym”. I tak pewnie się stanie, bo podstawowym problemem jej lidera jest problem wiarygodności: przywdział on w ostatnich latach tyle masek, że nie wiadomo już, która jest prawdziwa. Zresztą i na Podkarpaciu Palikota opuszczają kolejni działacze (ostatnio z Twoim Ruchem pożegnała się Marta Niewczas, szefowa jego struktur na Podkarpaciu, a posłowie wybrani z listy Ruchu Palikota ewakuowali się stamtąd już jakiś czas temu: Dariusz Dziadzio przeszedł do PSL, a Małgorzata Marcinkiewicz została posłem niezrzeszonym). Czy los Palikota podzieli Janusz Korwin-Mikke? Zdaniem Pawła Kucy, jest to bardzo prawdopodobne tym bardziej, że Korwin zawsze był lepszym publicystą i bloge-
P
86
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2015
N
ajciekawsza jest sytuacja SLD. Tomasz Kamiński, lider tej partii na Podkarpaciu, cztery lata temu ledwo-ledwo „wczołgał” się do Sejmu, ale – jak przewiduje Bartłomiej Biskup – po wyborach parlamentarnych, jeżeli potwierdzi się spadek poparcia dla Sojuszu z wyborów samorządowych, w sejmowych ławach nie zasiądzie już żaden poseł lewicy z Podkarpacia. Jeżeli dodamy do tego, że przedstawicieli SLD nie ma w sejmiku wojewódzkim, że w samym Rzeszowie partia została „zjedzona” przez prezydenta (to Sojusz bardziej potrzebuje Ferenca niż Ferenc Sojuszu) oraz że nie widać dopływu „świeżej krwi”, to świadczy to o tym, że partia jest w odwrocie. I rzeczywiście, jest w odwrocie, i to nie tylko na Podkarpaciu. Dlatego, zdaniem Pawła Kucy, w wyborach prezydenckich Leszek Miller postanowił zagrać va banque i wyciągnął kandydatkę „z kapelusza”. A teraz jego los zależy od wyniku wyborczego Magdaleny Ogórek, co może się przełożyć na wynik tej partii w wyborach parlamentarnych. Politolog z UR uważa, że – przy sprzyjających okolicznościach – SLD ma szanse na Podkarpaciu na jeden mandat. Czy w wyborach parlamentarnych czekają nas niespodzianki na miarę Ruchu Palikota przed czterema laty? Bartłomiej Biskup na razie ich nie widzi, ale nie wyklucza, że mogą się zdarzyć. – Partyjne efemerydy, które istnieją jedną, czasami dwie kadencje, i znikają, są specyficzną cechą polskiego systemu politycznego – uważa politolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Jacek Szarek, dyrektor TVP Rzeszów.
Miejsce: Siedziba TVP Rzeszów. Pretekst: Jubileusz 25 lat TVP Rzeszów.
Od lewej: Paweł Staszczyszyn, pianista; Beata Gubernat, prezenterka TVP Rzeszów; Piotr Socha, sekretarz programu TVP Rzeszów.
Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.
Od lewej: red. Jerzy Dynia, dziennikarz muzyczny TVP Rzeszów; red. Beata Wolańska, dziennikarka TVP Rzeszów; Jerzy Krużel, przewodniczący Rady Programowej TVP Rzeszów.
Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.
Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.
Od lewej: Monika Szela, dyrektor Teatru Maska w Rzeszowie; ks. Tomasz Nowak, rzecznik prasowy Kurii Diecezjalnej w Rzeszowie.
Od lewej: Bogdan Kaczmar, dyrektor Muzeum Okręgowego w Rzeszowie; Marek Jastrzębski, dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie.
Daniel Kozdęba, prezydent Mielca.
Od lewej: Robert Choma, prezydent Przemyśla; Piotr Socha, sekretarz programu TVP Rzeszów.
Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Premiera „Balladyny” i jubileusz 70-lecia Teatru im. Wandy Siemaszkowej.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Julia Trembecka, Dagny Cipora, Izabela Gwizdak.
Od lewej: Grzegorz Pawłowski, Piotr Napieraj, Tomasz Kowalski, Joanna Baran.
Julia Trembecka, Tomasz Kowalski.
Aktorzy i pracownicy Teatru im. Wandy Siemaszkowej odznaczeni przez prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego, złotymi medalami za długoletnią służbę. Od lewej: Anna Demczuk, Wojciech Kwiatkowski, Jerzy Lubas, Piotr Napieraj, Zofia Tarkowska-Niemczuk oraz Barbara Napieraj.
Aktorzy i pracownicy Teatru im. Wandy Siemaszkowej odznaczeni przez prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego, złotymi oraz srebrnymi medalami za długoletnią służbę. Od lewej: Anna Demczuk, Wojciech Kwiatkowski, Jerzy Lubas, Piotr Napieraj, Zofia Tarkowska-Niemczuk, Barbara Napieraj, Beata Zarembianka, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Robert Chodur.
Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej.
Od lewej: Mieczysław Kasprzak, poseł PSL, z żoną Heleną; Janusz Solarz, dyrektor Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie, z żoną Danutą, radną Miasta Rzeszowa; Ilona Bobko; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora Teatru im. Wandy Siemaszkowej; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej; Czesława Ortyl.
Mieczysław Janowski, były europoseł, z żoną Bogumiłą.
Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. Wandy Siemaszkowej; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.
Od lewej: Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A.; Anna i January Witaszewscy, właściciele firmy Wina Świata Prowin.
Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka. Pretekst: Wręczenie medali „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”. Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; ks. Ireneusz Folcik; Zygmunt Solarski; ks. bp Kazimierz Górny.
Od lewej: ksiądz Ireneusz Folcik; Zygmunt Solarski, przewodnik Polskiego Towarzystwa TurystycznoKrajoznawczego.
Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; ks. Ireneusz Folcik. Od lewej: Michal Cohen, Vitold Rek.
Od lewej: Waldemar Szumny, rzeszowski radny; Wojciech Buczak, wicemarszałek województwa podkarpackiego; ks. bp Jan Niemiec z diecezji kamienieckiej na Ukrainie; ks. Stanisław Ruszel, proboszcz Bazyliki Mniejszej Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Gorlicach. Tort z cukierni Orłowski&Rak. Od lewej: Józefa Hrynkiewicz, posłanka PIS; prof. Wacław Wierzbieniec, rektor Państwowej Wyższej Szkoły TechnicznoEkonomicznej im. ks. Bronisława Markiewicza w Jarosławiu; Krystyna Wróblewska, dyrektor Podkarpackiego Centrum Edukacji Nauczycieli w Rzeszowie.
Od lewej: Michał Drozd, artysta fotografik; Krystyna Lenkowska, poetka, anglistka; Michal Cohen; Waldemar Lenkowski; Miłosz Drozd.
Sebastian Pecznik.
Flesz ludzie i wydarzenia 2014 Prezes. Ryszarda Krzeszewskiego w Bieszczadach znają wszyscy, mało kto tylko pamięta jego prawdziwe imię i nazwisko. Wiele lat temu utarło się Prezes i tak zostało, chyba że jeszcze ktoś z amerykańska zakrzyknie: Ty, Zaklinacz Koni z Chmielu!
Firma zatrudnia 262 osoby, ma roczną wartość sprzedaży na poziomie 36 mln zł, a jej prezesi nie mają gabinetów, sekretarek, tylko skromne biurka we wspólnej sali z innymi pracownikami. – I to się długo nie zmieni – mówi Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno, trzeciego w Europie producenta sprężyn gazowych. – Spółka istnieje od 8 lat i najważniejsze jest inwestowanie, rozwijanie kapitału ludzkiego oraz parku maszyn.
Wszystkie drogi prowadzą do Rzeszowa. Iza Błażowska, przedsiębiorcza, młoda mama, świetnie odnajdująca się świecie nowych technologii, do Rzeszowa trafiła niejako z przymusu, za mężem, z żalem rozstając się najpierw z Wiedniem, a potem Krakowem. Dziś założycielka portalu Na-Kawe.net, swoją decyzję o osiedleniu się w Rzeszowie uważa za jedną z lepszych w swoim życiu.
Bieszczady – najbardziej rozpoznawalna marka Podkarpacia. Ich siła i tajemnica tkwi w ludziach. Ludzie zdecydowali o legendzie Bieszczadów i ludzie tych gór, nie politycy i samorządowcy, od kilku dekad kreują i wypracowują markę Bieszczady. Andrzej Pawlak z rodziną od prawie 30 lat kojarzy się z „Wilczą Jamą”. Przez ponad 20 lat w Mucznem, a od 4 lat w Smolniku ściągają do siebie myśliwych i turystów z całej Polski. O Ewie Żechowskiej można powiedzieć: bieszczadzka królowa sieci. Na fanpage’u „Chaty Wędrowca” ma ponad 20 tys. fanów i jest mistrzynią marketingu Bieszczadów w mediach społecznościowych. Od ponad 20 lat wspólnie z mężem, Robertem Żechowskim, autorem kultowego „Naleśnika Giganta z Jagodami”, pamiętającego Majstra Biedę, związana jest z Bieszczadami.
Cały rok 2014 upłynął nam pod hasłem BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”. Na portalu www.biznesistyl.pl oraz na łamach VIP-a zapraszaliśmy do cyklicznych debat, jakie organizowaliśmy, by poruszać tematy ważne dla Rzeszowa i Podkarpacia. Nie unikaliśmy tematów trudnych, jak choćby debaty o wizji i budżecie Rzeszowa, pytaliśmy o markę Podkarpacia i nie unikaliśmy spotkań z politykami. Debatowaliśmy m.in. z europosłami: Elżbietą Łukacijewską i Tomaszem Porębą; Kubą Karysiem; Andrzejem Decem; wiceprezydentem Rzeszowa, Markiem Ustrobińskim i wieloma innymi osobami.
A tak smakowaliśmy życie w pięknej Dąbrówce Starzeńskiej; z Moniką Bober, archeologiem, dyrektorem Samorządowego Muzeum Ziemi Strzyżowskiej; Jackiem Napiórkowskim, poetą, prozaikiem, tłumaczem, finansistą oraz z Elżbietą Lewicką, muzykologiem i dziennikarką Radia Rzeszów.
W tym roku zachwycił nas profesor dr hab. Marek Koziorowski, dyrektor Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego, z siedzibą w Weryni. Wynikami badań profesora i jego zespołu interesuje się cały świat. Od kilku miesięcy w Weryni jest prof. Dan A. Oren, profesor medycyny z Uniwersytetu Yale, wspólnie z prof. Koziorowskim oraz jego zespołem prowadzi badania, które przy ogromnym szczęściu mogą doprowadzić do stworzenia preparatu na depresję w aerozolu, który będzie aplikowany do nosa.
Vitold Rek, wybitny muzyk jazzowy rodem ze Staromieścia. Ambasador rzeszowskiego folkloru, który doprowadził do fascynującego spotkania dwóch muzycznych światów. To dzięki jego muzycznej wizji 12 lat temu na płycie „The Polish Folk Explosion” utwory polskiej, w tym rzeszowskiej, staromiejskiej muzyki ludowej, zagrali wspólnie John Tchicai, Charlie Mariano i Albert Mangelsdorff – wybitne postacie światowego jazzu, i kilku polskich muzyków ludowych, w tym z Podkarpacia. To było niezwykłe spotkanie z 89-letnią Barbarą Wyrzykowską, łączniczką „małą Basią” w Powstaniu Warszawskim. Pani Barbara, absolwentka Wydziału Fizyki na Uniwersytecie Warszawskim, doktor nauk technicznych na Uniwersytecie Wrocławskim, od 1966 roku związana jest z Rzeszowem.
Anna i Krzysztof Brzuzanowie, para znakomitych rzeszowskich rzeźbiarzy. Autorzy wielu znanych pomników w przestrzeni miejskiej Rzeszowa. Autorstwa Krzysztofa Brzuzana są m.in.: „Taniec życia” przed Teatrem im. Wandy Siemaszkowej i „bł. ks. Jerzy Popiełuszko”.
Od ponad pół wieku, co roku po koniec maja, zjeżdża do Łańcuta tłum melomanów i tradycja ta zdaje się trzymać mocno, coraz mocniej. Muzyczny Festiwal w Łańcucie gości muzyczne gwiazdy z całego świata, w 2014 roku zachwycał Jose Carreras. Sam zaś festiwal dla mieszkańców z Podkarpacia i nie tylko jest prawdziwym wydarzeniem muzycznym i towarzyskim.
Flesz ludzie i wydarzenia 2014 Grażyna Niezgoda – artystka-fotograficzka, antykwariuszka i krytyk sztuki, zachwyciła nas swoimi pracami. Przemyska artystka jest mistrzem martwych natur. Wśród radości życia: podróżowania, czytania, mądrej rozmowy, jest także radość patrzenia, którą utrwala fotografia. Nie zawsze to się udaje, ale jeśli się zdarzy, zachodzi zjawisko znane sztuce – można się swoim zachwytem podzielić z innymi. Wojomir „Woj” Wojciechowski. Kresowiak, od prawie 60 lat związany z Lutowiskami. Przez wiele lat dyrektor Bieszczadzkiego Parku Narodowego, który m.in. z Henrykiem Victorinim i Lutkiem Pińczukiem tworzył legendę Bieszczadów.
Przypomnieliśmy twórczość Józefa Frączka – Słońcesława z Żołyni. Jego malarstwo to zachwyt nad urodą przemijającego świata, który człowiek niszczy z bezmyślnym okrucieństwem. On sam powtarzał: „Bóg stworzył wieś, a diabeł miasto”. Z biegiem lat, gdy coraz wyraźniej widać absurdy i kryzys cywilizacji technicznej, uważnie zaczęto słuchać tego, co ma do powiedzenia i oglądać Jego płótna. Tak jak każdy autentyczny artysta, wyprzedził swoją epokę.
Biznes połączony z kulturą wysoką na Podkarpaciu? To jest możliwe. Barbara i Bogdan Szymanikowie z Olszanicy od 20 lat udowadniają, że prowadzenie znakomitego Wydawnictwa BOSZ, z siedzibą w Lesku, może być sukcesem. W 2014 roku w rzeszowskim Centrum Kulturalno-Handlowym Millenium Hall otworzyli też pierwszą w Polsce Księgarnię Artystyczną Wydawnictwa BOSZ.
Węgierskie wino w krośnieńskim szkle. Robert Wojciech Portius (1604-1661) był szkockim imigrantem, który w latach 20. XVII stulecia przybył do Krosna i dorobił się fortuny na handlu winem. Zapomnianą postać Portiusa wskrzesił Zbigniew Ungeheuer, krośnieński przedsiębiorca budowlany, który wraz z grupą przyjaciół w 2002 roku zarejestrował Stowarzyszenie Portius, a teraz realizuje własny pomysł na promocję Krosna – miasta coraz bardziej rozpoznawalnego w kraju.
Bartosz Gałązka, etnograf, etnomuzykolog, językoznawca i pedagog nazywany podkarpackim Kolbergiem. Podczas gdy my zachwycamy się innowacjami i nowoczesnością Podkarpacia, on odkrywa - może mniej widowiskową, ale liczącą kilka wieków - zapomnianą tradycję regionu. Od 15 lat nagrywa, kataloguje, transkrybuje i opracowuje ludowe śpiewy religijne i obrzędowe, głównie kolędy. Od zapomnienia ocalił tysiące wersji melodycznych znanych i mniej znanych kolęd i… jeszcze nie odkrył wszystkiego.
Flesz ludzie i wydarzenia 2014 W drugiej połowie 2014 roku w końcu dojechaliśmy autostradą A4 z Rzeszowa do Krakowa. Kiedy doczekamy się oddania całej autostrady A4 aż do przejścia granicznego w Korczowej? W budowie jest najdłuższy, 41-kilometrowy odcinek z Rzeszowa do Jarosławia, i na razie autostradą można jeździć od granicy zachodniej do Rzeszowa oraz od Jarosławia do Korczowej.
Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa, i dr Paweł Kuca, politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego, w dyskusji przed wyborami samorządowymi w 2014 roku przyznali, że jeśli zależy nam na wspieraniu w Polsce samorządności, kadencyjność prezydentów, burmistrzów i wójtów jest konieczna.
Prof. dr hab. n. med. Jan Gmiński, absolwent Śląskiej Akademii Medycznej, endokrynolog, specjalista angiologii, biologii medycznej, biochemii, chorób wewnętrznych i diagnostyki laboratoryjnej. Kierownik Katedry Zdrowia Publicznego, Dietetyki i Chorób Cywilizacyjnych Wydziału Medycznego w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, przestrzegał nas, by nie wierzyć w magię medycyny i przemysłu farmaceutycznego. Pigułka nie jest jedynym lekarstwem na ciało i umysł.
Z profesorem Piotrem Kłodkowskim, orientalistą, byłym ambasadorem RP w Indiach, rektorem Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischera i autorem książki „Doskonały smak Orientu”, dyskutowaliśmy o podróżowaniu. Bo podróż to spotkanie z inną kulturą i trzeba pamiętać, że za tą impresją i kolorem zawsze kryje się coś więcej. VI Gala magazynu VIP Biznes&Styl była dla nas ważna z wielu powodów. Świętowaliśmy już sześć lat naszej obecności na rynku wydawniczym, w którym to czasie, oprócz wydawania magazynu VIP Biznes&Styl, stworzyliśmy też Podkarpacki Portal Opinii BIZNESISTYL.pl. Ten wieczór był też wyjątkowy ze względu na naszych gości, a przede wszystkim zwycięzców rankingu „ Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2014”. I tak, w kategorii polityka zwyciężył Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, w kategorii biznes – Rodzina Inglotów, właściciele marki kosmetycznej Inglot, w kategorii kultura – Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, zaś statuetkę „Odkrycie Roku 2014” otrzymał prof. dr hab. Marek Koziorowski, dyrektor Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego.