dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 2 (40)
Marzec-Kwiecień 2015
LUDZIE NAUKI
Akademik w niekończącej się podróży
VIP TYLKO PYTA O PRZESTRZENI MIEJSKIEJ RZESZOWA
Portret
Zygmunt „Pigmej” Solarski 54. MUZYCZNY FESTIWAL W ŁAŃCUCIE
historia
Prof. Nicieja o Kresach polityka
ISSN 1899-6477
Z Pawłem Kowalem o Ukrainie
RABIN POMP W DYNOWIE
Na okładce Prof. Piotr Kłodkowski
VIP BIZNES&STYL
30-36
Od lewej: Wacław Matłok, Marcin Smoczeński, Maciej Łobos.
Marcin Smoczeński: Słabe strony Rzeszowa? To wszystko, co dzieje się w centrum i na obrzeżach. Nie widzę świadomej polityki przestrzennej, a szkoda. Nie ma horyzontów, byśmy wiedzieli, dokąd zmierzamy. Maciej Łobos: W polityce przestrzennej miasta można by zrobić więcej, bardziej świadomie i z wizją przyszłości. Wacław Matłok: Jestem funkcjonalistą i Rzeszów postrzegam jako dobrze skonstruowany twór komunikacyjny. Można się sprzeczać o architekturę, ale to wszystko jest kwestią oceny estetycznej.
LUDZIE NAUKI
RAPORTY I REPORTAŻE
VIP TYLKO PYTA
72 Anna Koniecka Miasta przyszłości. Którędy do raju?
24 Prof. Piotr Kłodkowski Akademik w niekończącej się podróży 30 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z Maciejem Łobosem, Marcinem
Smoczeńskim i Wacławem Matłokiem, architektami Władze Rzeszowa nie patrzą na miasto jako całość
SYLWETKI
40 Zygmunt Solarski Legenda bieszczadzkich przewodników 76 Żydzi na Podkarpaciu Rabin Pinchas Pomp w Dynowie
44 Prof. Stanisław Nicieja Historię tworzą zwykli ludzie KULTURA
60 VIP Kultura Księżna marszałkowa Lubomirska z Łańcuta 64 Święto Paniagi 66 „Maskarada” Festiwal Teatrów Ożywionej Formy 67 Muzyczny Festiwal w Łańcucie
48
40
44 76
STYL ŻYCIA
10 Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” RPO Województwa Podkarpackiego 2014-2020. Za pieniądze unijne musimy gonić lepsze regiony!
SZTUKA
18 Muzeum Regionalne w St. Woli Wystawa Teodora Axentowicza
60 80
FELIETONY
54 Jarosław A. Szczepański Racjonalna i radykalna
56 Magdalena Zimny-Louis Porządna Polska POLITYKA MIĘDZYNARODOWA
48 Paweł Kowal Znajdziemy się po dobrej stronie żelaznej kurtyny
PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ
80 Latający samochód „B”
90
MODA
86 Filip Rusin Ubieranie mężczyzny MEDIA
90 Kongres Profesjonalistów PR Piarowcy kontra dziennikarze 4
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
86
72
OD REDAKCJI
Bruksela - 32,6 km kw. powierzchni, Kopenhaga - 88,2 km kw., Lizbona - 84,8 km kw. - europejskie metropolie, świetnie zagospodarowane, kompaktowe, przyjazne mieszkańcom i turystom. I Rzeszów - 116,4 km kw. powierzchni. Mało to czy dużo, by zaspokoić wielkomiejskie ambicje? Można dyskutować, choć raczej nie powierzchnia, ale jakość przestrzeni miejskiej decyduje o wielkomiejskim sukcesie stolicy Danii czy Portugalii. Od lat mówi się o opracowaniu Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego dla śródmieścia Rzeszowa, który powinien być poprzedzony konkursem urbanistycznym na całe centrum miasta. Dzięki temu powstałby konkretny plan działania, wyznaczający intensywność zabudowy i nowe kierunki urbanistyczne. Katowice już ponad 10 lat temu zorganizowały podobny konkurs, a Rzeszów? – Na razie takiej wizji nie ma. Bo nikt nie patrzy na miasto w całości – mówią rzeszowscy architekci. I w „bałaganie” może jest metoda, bo nieważne, co, gdzie i jak się buduje, najważniejsze, że wstęgi można przecinać. Ot, gorzka konstatacja. Podobna do tej, jaka mnie nachodzi po historii młodego przemyślanina, Witka Mielniczka. Trzydziestolatek skończył dobre studia w Wielkiej Brytanii, na University of Southampton jest w trakcie doktoratu, zaprojektował i stworzył latający samochód „B”, który w „Niezniszczalnych 3” zagrał obok Sylvestra Stallone. Pojazdem skonstruowanym przez Polaka interesuje się rząd chiński oraz firmy produkujące dla Wielkiej Brytanii, USA i Izraela, ale Witek uparł się i przez ostatni rok próbował zainteresować nim polskie ministerstwo obrony narodowej, rodzimy biznes, albo uzyskać unijne dofinansowanie. Bez skutku. Wrócił więc do Wielkiej Brytanii, doskonali projekt, ale jedna myśl nie daje mu spokoju. Czy przez ostatnich 10 lat spędzonych w Anglii, to on tak bardzo się zmienił, że w kraju nad Wisłą nie potrafi się odnaleźć? Czy może w biurokratyczno-prawnym absurdzie po polsku, zdrowy rozsądek i uczciwość dawno już wyginęły! Ot, takie tam dylematy jednego z 240 tys. emigrantów z Podkarpacia, jednego z 2,2 miliona Polaków na emigracji, którzy tylko w ostatnich 5 latach wyjechali z Polski.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
zespół redakcyjny fotograf
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens
Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
biuro reklamy
Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
B i z n e s & S t y l V I P R a n k i n g
Od lewej: Jerzy Ginalski, zwycięzca w kategorii VIP Kultura; prof. dr hab. Marek Koziorowski, odkrycie roku magazynu VIP; Tadeusz Ferenc, najbardziej wpływowy polityk 2014; Grzegorz Inglot, który w imieniu Rodziny Inglotów odebrał statuetkę w kategorii VIP Biznes.
NAJBARDZIEJ WPŁYWOWI PODKARPACIA 2015 W listopadzie 2014 roku już po raz trzeci przyznaliśmy statuetki dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia 2014 roku. Statuetka VIP Biznes trafiła do Rodziny Inglotów, właścicieli międzynarodowej marki kosmetycznej Inglot z Przemyśla. Za najbardziej wpływową osobę w dziedzinie kultury uznany został Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, zaś Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, zwyciężył w kategorii VIP Polityka. Prof. Marek Koziorowski, dyrektor Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego w Weryni, od prawie 20 lat związany z Podkarpaciem i Rzeszowem, otrzymał statuetkę VIP Odkrycie Roku. W 2015 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, w rodzinie którego tradycje rzeźbiarskie sięgają jeszcze Józefa Smoczeńskiego, dziadka Syrka, absolwenta Cesarsko-Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, odbędzie się 24 października 2015 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2015, VIP Biznes 2015, VIP Kultura 2015 oraz VIP Odkrycie Roku 2015. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku jest największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. W tym numerze w gronie pierwszych nominowanych prezentujemy nazwiska osób, które znalazły się na szczycie listy rankingu VIP-a w 2014 roku. VIP POLITYKA Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego
VIP BIZNES Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, współwłaścicielka Millenium Hall w Rzeszowie
VIP KULTURA Aneta Adamska, założycielka, reżyserka i scenarzystka Teatru Przedmieście
Nasza lista najbardziej wpływowych osób w regionie, które w sposób najbardziej spektakularny wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy już od tego numeru magazynu mogą typować i głosować we wszystkich trzech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz vip@vipbis.pl. Dzięki tak szerokiej formule głosowania i weryfikowania zgłoszeń mamy szansę stworzyć najbardziej obiektywny, wiarygodny i profesjonalny ranking najbardziej wpływowych na Podkarpaciu. Zapraszamy do głosowania.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak
8
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
DEBATA BIZNESISTYL.PL „NA ŻYWO”
Od prawej: Grzegorz Bartnik, Barbara Kuźniar-Jabłczyńska oraz prowadząca debatę Aneta Gieroń.
RPO WOJEWÓDZTWA PODKARPACKIEGO 2014-2020. ZA PIENIĄDZE UNIJNE MUSIMY GONIĆ LEPSZE REGIONY!
Barbara Kuźniar-Jabłczyńska – dyrektor Wydziału Certyfikacji i Funduszy Europejskich w Podkarpackim Urzędzie Wojewódzkim, oraz Grzegorz Bartnik – zastępca dyrektora Departamentu Zarządzania Regionalnym Programem Operacyjnym w Urzędzie Marszałkowskim Województwa Podkarpackiego, byli gośćmi debaty w ramach cyklu spotkań BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”, jaka odbyła się w rzeszowskiej restauracji „Życie jest piękne” i poświęcona była Regionalnemu Programowi Operacyjnemu Województwa Podkarpackiego 2014-2020. Ponad 2,1 mld euro do wydania w najbliższych latach działa na wyobraźnię, ale wcale nie jest oczywiste, jak najlepiej je wykorzystać, by gonić najbardziej rozwinięte regiony w Polsce. Czy czeka nas skok cywilizacyjny? Na pewno czekają nas ogromne zmiany, a i pieniądze do wykorzystania wcale nie będą łatwe. Ambicje, by po 2023 roku Polska była w grupie 25 najbardziej rozwiniętych państw świata, czasem mogą okazać się na wyrost.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Jedno jest pewne; najbliższa perspektywa finansowa to ostatni tak duży transfer pieniędzy unijnych do Polski. W kolejnych latach te nadal będą spływać, ale już nie w tak spektakularnej ilości, jak w latach 2014–2020 oraz trzy lata po tym terminie, kiedy trwać będzie końcowe rozliczanie projektów. Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, oceniając trzy perspektywy finansowe, z jakich skorzystała i korzysta Polska, a tym samym Podkarpacie, bo po pierwsze Zintegrowany Program Operacyjny Rozwoju Regionalnego w latach 2004–2006, perspektywę finansową 2007–2013 i obecną perspektywę 2014–2020, stwierdziła, że nie da się nie zauważyć, że nasz rozwój przyspieszył.
– Wielu pamięta Rzeszów sprzed kilku lat jako małe, zapyziałe miasteczko, a dziś to jest miasto, które podoba się wszystkim przyjeżdżającym z Polski i ze świata. Bez pieniędzy unijnych nie byłoby dróg, mostów i innych inwestycji. Jednocześnie musimy pamiętać, że my dokonaliśmy skoku rozwojowego, ale inne województwa ten skok zrobiły jeszcze większy – mówiła Kuźniar-Jabłczyńska. I… my ciągle jesteśmy w tyle w stosunku do Wielkopolski, Małopolski czy Śląska. Daliśmy duże pieniądze na infrastrukturę uczelnianą, ale oni dali jeszcze większe, i ta infrastruktura już u nich pracuje lepiej niż u nas. My wydajemy pieniądze, ale nie do końca umiemy inwestować w rozwój, co widać po wskaźnikach. Dlatego w najbliższej
SALON opinii
perspektywie najważniejsze jest, by nie tylko wydać pieniądze, ale przede wszystkim zainwestować w rozwój. Grzegorz Bartnik przypomniał, że pieniądze z perspektywy 2007–2013 są w 95 procentach wydane, więc założenia programu zostały zrealizowane. Poprawa infrastruktury, poprawa konkurencyjności gospodarki – na pewno te projekty są w sporej części zakończone. – Jakość życia, jeśli chodzi o infrastrukturę publiczną, jest zauważalna, bez wątpienia – dodał Bartnik. Biorąc pod uwagę nową perspektywę i założenia zwiększenia środków na badania naukowe i prace rozwojowe, można się zastanowić, czy obecnie kończące się RPO przyniosło pożądane efekty choćby w pierwszej osi priorytetowej, czyli w Konkurencyjnej i Innowacyjnej Gospodarce. Liczba projektów współpracy pomiędzy przedsiębiorcami a jednostkami badawczymi wyniosła jedynie 4. Z analiz wynika też, że ponad 80 proc. małych firm nie skorzystało z perspektywy 2007–2013, bo albo miało zbyt małą wiedzę, albo wymogi proceduralne były zbyt duże. Jak więc wykorzystać najbliższą perspektywę, by była bardziej efektywna, a przede wszystkim, co zrobić, by gonić lepiej rozwinięte regiony?! – To nie takie proste, a właściwie bardzo trudne – skwitowała dyrektor Certyfikacji i Funduszy Europejskich. – Niedawno premier Ewa Kopacz powiedziała, że naszą ambicją jako Polski jest, byśmy w 2023 roku byli w grupie 25 najbardziej rozwiniętych krajów świata. Obecnie nie musimy pieniędzy unijnych wydawać szybko i trochę byle jak, jak to jeszcze niedawno było. Teraz musimy inwestować w rozwój. Trzeba też pamiętać, że jesteśmy częścią Unii Europejskiej, w której są priorytety, określone cele do osiągnięcia, by z całościowej gospodarki unijnej stworzyć konkurencyjną gospodarkę w stosunku do amerykańskiej czy chińskiej. W związku z tym, nasze programy muszą być podporządkowane głównym wizjom i celom unijnym. Jesteśmy regionem, który mimo iż wsparł przedsiębiorców dużymi pieniędzmi, niestety ciągle ma najmniejszy wskaźnik MSP, czyli małych i średnich przedsiębiorstw, które są największym dobrodziejstwem – tworzą miejsca pracy i wypracowują PKB w znakomity sposób. NA CO 2,1 MLD EURO W NAJBLIŻSZYCH LATACH? Wyznaczone przez Komisję Europejską cele tematyczne realizowane w ramach RPO 2014–2020 uporządkowane zostały w 10 osiach priorytetowych. I tak, na Kon-
kurencyjną i Innowacyjną Gospodarkę ma być 374 mln euro, Cyfrowe Podkarpacie – 81 mln euro, Czystą Energię – 253,7 mln euro, Ochronę Środowiska Naturalnego i Dziedzictwa Kulturowego – 186,2 mln euro, Infrastrukturę Komunikacyjną – 406,4 mln euro, Spójność Przestrzenną i Społeczną – 217,8 mln euro, Regionalny Rynek Pracy – 227,4 mln euro, Integrację Społeczną – 169, 1 mln euro, Jakość Edukacji i Kompetencji w Regionie – 128,5 mln euro oraz Pomoc Techniczną – 69,7 mln euro. Jak więc inwestować te pieniądze i skracać dystans z najlepszymi?! – Marzą mi się duże pieniądze na badania i rozwój. Przedsiębiorca ma pomysł, ale nie potrafi sam zrobić wszystkich badań, więc idzie do Urzędu Marszałkowskiego, w ramach Innowacyjnej Gospodarki dostaje pieniądze na to, by w Politechnice albo na Uniwersytecie Rzeszowskim zrobiono mu niezbędne badania i prototyp, który jest punktem wyjścia do biznesu. Mamy tu przy okazji rozwiązany problem urynkowienia badań naukowych. Przedsiębiorca sięga po kolejne pieniądze i uruchamia produkcję prototypu – tak to sobie wyobrażam – mówiła Kuźniar-Jabłczyńska. Grzegorz Bartnik wyliczał, że w najbliższej perspektywie dla Konkurencyjnej i Innowacyjnej Gospodarki jest 374 mln euro, z czego tylko 20 mln euro zostanie wykorzystane na infrastrukturę naukową. – Budynki już mamy, teraz wsparcie pójdzie w badania i konkretne wytwory myśli technicznej i innowacyjnej – mówił Bartnik. – W ramach pierwszej osi w RPO WP szansę na wsparcie będą miały tylko bardzo innowacyjne pomysły. Jednak pieniądze dla przedsiębiorców będą nie tylko w ramach RPO. Środki unijne to też część programów krajowych, z których będzie można pozyskać pieniądze np. na innowacyjne usługi turystyczne, kulinarne i inne, bo to bardzo szerokie pojęcie. Kuźniar-Jabłczyńska zwróciła też uwagę, że małą przedsiębiorczość trzeba budować nie w oparciu o dotacje, ale o instrumenty zwrotne, czyli stworzenie przyjaznych warunków dla przedsiębiorczości: zmniejszenie kosztów funkcjonowania, np. inkubatory, wsparcie księgowo-prawne i możliwość pozyskania środków w postaci niskooprocentowanych pożyczek. W starych krajach Unii prawie już nie ma dotacji, chyba że na bardzo specjalistyczne, innowacyjne rzeczy, natomiast na „zwykłe” funkcjonowanie biznesowe są instrumenty zwrotne, pożyczki i gwarancje. ►
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
11
SALON opinii
W perspektywie finansowej 2007–2013 jednym z największych beneficjentów unijnych pieniędzy były samorządy. Czy podobnie będzie w najbliższych latach i czy nie przeszkodzi im w tym zbyt wysoki poziom zadłużenia?! Barbara Kuźniar-Jabłczyńska mniej niż zadłużenia gmin obawia się niechęci w samorządach do realizacji projektów w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego. – Dużo o nim mówimy, ale na Podkarpaciu przebija się z wielkim trudem – mówiła. – Dobrym projektem było Centrum Medyczne w Łańcucie, niestety nie przetrwało. W kończącej się perspektywie tak powstaje Internet Szerokopasmowy na Podkarpaciu, a w przyszłości może to być świetny sposób finansowania w sytuacjach, gdy samorządom zacznie brakować pieniędzy na wkład własny, by starać się o kolejne unijne dotacje. Jest też jeszcze druga formuła, na razie oswajana przez samorządy. Leasing, ale nie samochodów, ale nieruchomości. Te dwie drogi pokazują, że samorządy nadal mogą efektywnie brać dofinansowania z Unii. Jesteśmy po wyborach samorządowych. Jest sporo nowych, młodych włodarzy, dynamicznych, dobrze wykształconych, i mam nadzieję, że oni będą chcieli brać na siebie takie wyzwania, bo to jest szansa w tej perspektywie. CO PROGRAM, TO INNE WDROŻENIA, NOWE DOKUMENTY I UMIEJĘTNOŚCI Uczestnicy debaty zwrócili też uwagę, że kwota 69,7 mln euro w ramach jednej z osi priorytetowych na Pomoc Techniczną RPO jest zbyt duża, służąca raczej rozbudowie stanowisk urzędniczych. – Czy to jest dużo, czy mało, oceny mogą być różne – przyznał Grzegorz Bartnik. – Biorąc pod uwagę perspektywę 2007–2013, pieniędzy wystarczy do połowy 2015 roku, czyli na pół roku zabraknie. Program w obecnej perspektywie 2014–2020 liczy około 300 stron, uszczegółowienie dużo więcej, do tego trzeba napisać instrukcję wydatkowania tych środków i tak już mamy ponad 3 tys. stron – to wszystko trzeba jeszcze przygotować, wdrożyć i przestrzegać.
12
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
– Tylko po co?! Brakuje nam w Polsce jednej myśli przewodniej. Co program, to inne wdrożenia, nowe dokumenty i umiejętności. Nie mamy wytyczonych celów, tylko ciągłe zmiany procedur i ustaw. Pierwsze środki unijne, jeszcze przed perspektywami finansowymi, realizowały Agencje Rozwoju Regionalnego, które po to powstały. W tej perspektywie RARR nie będzie już wspierała zadań w ramach RPO, mimo że w kraju sześć czy siedem samorządów zdecydowało się współpracować z agencjami. I tak w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim trzeba nowych pracowników, pomieszczeń na obsługę RPO, mimo że część tych zdań można byłoby zlecić RARR – stwierdziła dyrektor Jabłczyńska. Grzegorz Bartnik tłumaczył, że zaangażowanie RARR było w latach 2007–2008, wtedy też w Urzędzie Marszałkowskim powstał Departament Wspierania Przedsiębiorczości i to on obsługuje m.in. przedsiębiorców. Chociaż pewnie ciągle można się zastanawiać nad ewentualnym dodatkowym wykorzystaniem RARR. Uczestnicy spotkania dokładnie przeliczali też oś priorytetową Infrastruktura Komunikacyjna, na którą będzie aż 406,4 mln euro. Tym bardziej że w poprzedniej perspektywie można było wydawać spore pieniądze z RPO na drogi gminne. – Rzeczywiście, duże pieniądze poszły na drogi gminne i powiatowe, co było proroczym ruchem, bo w tej chwili ponad 200 mln euro ze wspomnianych ponad 400 pójdzie na drogi wojewódzkie i powiatowe, które powstają w ramach Europejskiej Sieci Transportowej TEN T. Będzie więc łączenie dróg wojewódzkich z połączeniami autostradowymi m.in.: w Dębicy, Przeworsku czy Łańcucie. Reszta pieniędzy wykorzystana zostanie m.in. na infrastrukturę kolejową, jak choćby połączenie Rzeszów–Ocice, terminale przeładunkowe – tłumaczył Grzegorz Bartnik. – Popularne „schetynówki”, czyli program rozwoju dróg lokalnych, właśnie się kończy, ale zaczyna się duży program, który będzie finansował lokalne drogi z budżetu państwa – dodała Barbara Kuźniar-Jabłczyńska. Pojawiły się też wątpliwości, czy 169,1 mln euro zaplanowane na Integrację Społeczną, nie okażą się zmarnowanymi pieniędzmi. W poprzedniej perspektywie nie brakowało środków „miękkich” na szkolenia, doradztwo, publikacje, których sens sprowadzał się do gigantycznych kwot wydanych na catering oraz świetne wynagrodzenia dla trenerów prowadzących nikomu niepotrzebne szkolenia, które nie przyniosły żadnych korzyści.
SALON opinii – Będą tam projekty dotyczące m.in. integracji osób zagrożonych ubóstwem i wykluczeniem społecznym. Wśród beneficjentów mają być m.in. ośrodki pomocy społecznej, powiatowe centra pomocy rodzinie, dlatego mamy nadzieję, że te działania przyniosą jednak efekt – bronił zapisu Grzegorz Bartnik. – Na pewno trzeba bardzo dobrze określić kryteria projektu, bo rzeczywiście sporo pieniędzy w poprzednich latach nie zostało najlepiej zagospodarowanych. PIENIĄDZE NA STAŻE LEKARZY W NAJLEPSZYCH KLINIKACH?! Duże pieniądze, bo 227,4 mln euro, będą w najbliższych latach na Regionalny Rynek Pracy. – Marzy mi się, by z tego programu, w ramach powstającej medycyny na Uniwersytecie Rzeszowskim, wysyłać młodych lekarzy do najlepszych klinik na świecie, a oni w ramach odpracowania zainwestowanych w nich pieniędzy, po powrocie ze szkoleń i staży, musieliby przez kilka lat pracować w podkarpackich szpitalach. Byłaby to ogromna korzyść dla wszystkich – stwierdziła dyrektor Jabłczyńska. Tomasz Michalski, biorący udział w debacie, głośno się zastanawiał, czy zbyt często nie bywa tak, że pieniądze unijne staramy się wydać na siłę, bo jak jest dotacja unijna, to koniecznie coś zróbmy. – Tak powstały niepotrzebne lotniska w Hiszpanii i w Polsce, a może i Centrum Wystawienniczo-Kongresowe w Jasionce – stwierdził Michalski. – Bo wprawdzie dostaliśmy unijną dotację, ale kilkadziesiąt milionów zł trzeba było dołożyć z pieniędzy samorządowych i to do inwestycji, której sens powstania jest dyskusyjny. – O tym zdecydował sejmik województwa kilka lat temu i to jest trochę potwierdzeniem tego, że nie ma dobrej polityki regionalnej w Polsce – mówiła Kuźniar-Jabłczyńska. – Było mnóstwo kontrowersji wokół Centrum. Mówiło się o jego budowie w ramach jednej z galerii, w końcu powstał projekt w Jasionce. Na dziś najważniejsze jest zakończenie budowy w terminie, czyli do końca tego roku, bo jeśli
tego nie skończymy, stracimy kolejne pieniądze. Potem zaś trzeba zrobić wszystko, by Centrum tętniło życiem i zarabiało pieniądze. W przeciwnym razie samorząd bez końca będzie do niego dokładał. – Gdy sejmik podejmował tę decyzję, nie było do końca jedności co do słuszności tej decyzji. Teraz sprawa jest przesądzona i ważne, by jednostka zarządzająca sprawnie kierowała tym obiektem. Na Euro 2012 też wybudowano w Polsce kilka stadionów i też oceniamy dziś ich rentowność. Stadion Narodowy, który ma największy potencjał, w tej chwili całkiem przyzwoicie sobie radzi. Centrum na pewno będzie dużym wyzwaniem, by było dobrze zagospodarowane. Czy sam obiekt był potrzebny? Uczciwą odpowiedź będzie można dać najwcześniej za 5 lat – dodał Bartnik. Nasi goście przyznali też, co im się marzy, by powstało w kolejnych latach jako symbole dobrze zainwestowanych pieniędzy w latach 2014–2020. – Chciałabym, żeby Podkarpacki Park Naukowo-Technologiczny, który tworzyłam od początku, w kolejnych latach był wizytówką Podkarpacia i był parkiem z prawdziwego zdarzenia, a nie tylko miejscem inwestycji. Żeby to była faktyczna strefa podwyższonej aktywności, generująca mnóstwo miejsc pracy i podatków. Na dziś brakuje mi sformalizowania parku, czyli miejsca, gdzie wspólnie powstają nowoczesne i innowacyjne rzeczy, a firmy tam działające generują myśl techniczną. Tak jest we Wrocławiu i powinniśmy iść w tym kierunku. Warto przy okazji dodać, że w ostatnich 10 latach najbardziej w Polsce średnia płaca wzrosła w Rzeszowie i chodzi o to, by Rzeszów w kolejnych latach nadal dynamicznie się rozwijał z sąsiadującymi 9 gminami w ramach Rzeszowskiego Obszaru Funkcjonalnego. Warto też, by w końcu powstał duży park wodny i rekreacji dla całych rodzin, świetnie, gdy byłoby to w ramach partnerstwa publiczno-prywatnego – mówiła dyrektor Jabłczyńska. Grzegorz Bartnik oczekiwałby, by to, co udało się zapoczątkować w sferze aktywności gospodarczej w perspektywie 2007–2013, czyli stworzyć 167 hektarów w strefach gospodarczych, w kontekście nowej perspektywy było jak najlepiej zagospodarowane i generowało jak najwięcej miejsc pracy dobrej jakości, co istotnie wpływa na poziom życia w regionie. – Warto, by w szybkim tempie powstała też aglomeracyjna kolej podmiejska. Dla Rzeszowa i ościennych gmin byłoby to dobrodziejstwem – dodał Bartnik.
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
13
Wspomnienie
N
ajstarszy kapłan diecezji rzeszowskiej był w Rzeszowie człowiekiem-instytucją, wielkim autorytetem. Kwiaty, które po jego śmierci ludzie zaczęli składać w konfesjonale, w którym z reguły spowiadał, jak również tłumy rzeszowian na pogrzebie, świadczą o wielkiej miłości i sympatii wiernych do tego niezwykłego kapłana. Można powiedzieć, że wraz z jego śmiercią odeszła pewna epoka – odszedł człowiek, który pokazał, że można przeżyć życie w sposób prosty, skromny i czytelny. „DZIĘKI OPATRZNOŚCI NIE SIEDZIAŁEM W WIĘZIENIU”
Ks. infułat
Józef Sondej (1914-2015)
FILAR RZESZOWSKIEGO KOŚCIOŁA
Jeszcze w środę, 25 lutego, podczas sesji na temat abpa Ignacego Tokarczuka na KUL w Stalowej Woli, wspominał wielkiego Pasterza diecezji przemyskiej. Już wtedy nie czuł się najlepiej. Dzień później zasłabł. Kiedy trafił do szpitala, na stole – jak wspomina ks. infułat Ireneusz Folcik, jego długoletni współpracownik – znaleziono kartkę z zaczętym kazaniem na niedzielę. O Żołnierzach Wyklętych. Nie dane już mu było go wygłosić. Zmarł w sobotę, w wigilię swoich 101. urodzin.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak
14
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
Pochodził ze wsi Mazury w dzisiejszym powiecie kolbuszowskim, gdzie urodził się tuż przed wybuchem I wojny światowej. Święcenia kapłańskie przyjął 25 czerwca 1939 r. z rąk biskupa przemyskiego Franciszka Bardy. W czasie wojny był kapelanem Armii Krajowej. Z narażeniem życia niósł posługę duszpasterską żołnierzom i cywilom, zachęcał ich do wytrwania w wierze, utrwalał postawy patriotyczne. Jak sam mówił, dzięki Opatrzności uniknął śmierci i wielu tragicznych doświadczeń. Po wojnie, gdy pracował jako wikariusz w Strzyżowie, otaczał opieką młodzież skupioną w niepodległościowej organizacji Demokratyczna Armia Krajowa. Od 1955 r. przez prawie 60 lat nieprzerwanie związany z Rzeszowem: najpierw przez prawie cztery dekady jako proboszcz parafii Chrystusa Króla, a od 1994 r. jako emeryt. Kiedy władze komunistyczne nie chciały udzielać zezwoleń na budowę nowych świątyń, ks. Sondej – realizując strategię biskupa Tokarczuka – „na bazie” parafii Chrystusa Króla utworzył bez pozwolenia kilka innych parafii: Matki Bożej Różańcowej, Św. Judy Tadeusza, Podwyższenia Krzyża, Narodzenia Matki Bożej, Bożego Ciała i Świętej Rodziny. „Byłem z tego powodu wielokrotnie nachodzony przez Służbę Bezpieczeństwa, karany grzywnami i przesłuchiwany, i sądzony. Dzięki Opatrzności Bożej, pomocy dobrych ludzi i amnestiom, nie siedziałem w więzieniu” – wspominał. – Stworzył taki styl działania w tej sprawie: najpierw w wielkiej tajemnicy ustalić, czyj dom może być przeznaczony na kaplicę, następnie wizyta w kurii w Przemyślu i umówienie terminu przyjazdu ks. biskupa, drobne porządki w tym domu, a w niedzielę, kiedy otwierano kaplicę – rano spotkanie róż różańcowych i wspólne wyjście na pielgrzymkę do tego miejsca – opowiada ks. infułat Ireneusz Folcik, który przez 20 lat, od połowy lat 70. do połowy lat 90. XX w., był duszpasterzem akademickim w DA „Wieczernik” przy parafii Chrystusa Króla. – SB dowiadywała się dopiero później i gdy przyjeżdżała, już wszystko w tym miejscu funkcjonowało. Gdy esbecy chcieli zabrać ks. Sondeja na przesłuchanie, on nie przerywał odmawiania różańca, tak jakby ich nie słyszał. To nie było tak, że pojechał, otworzył kaplicę i wracał do domu. Pozostawał tam z reguły kilkanaście dni, bo trzeba było tam czuwać, być, najczęściej w bardzo trud-
Wspomnienie nych warunkach. Ks. infułat był bardzo dzielny, a na plebanię kościoła Chrystusa Króla wracał zawsze jakby trochę szczuplejszy. – Nazywaliśmy go (rzeszowscy księża – przyp. aut.) potocznie pomiędzy sobą „Chrystusik” – powiedział o zmarłym w homilii podczas mszy św. żałobnej ks. infułat Stanisław Mac, były proboszcz rzeszowskiej katedry. – Nie tylko dlatego, że był proboszczem parafii Chrystusa Króla, ale dlatego, że rzeczywiście jego życie było wyrazistym odbiciem życia Jezusa Chrystusa, jego Mistrza. Ks. Mac nazwał ks. Sondeja „filarem Kościoła rzeszowskiego”, „człowiekiem modlitwy”, „kapłanem całkowicie oddanym Bożej sprawie”, „kapłanem ubogim”, „wielkim Polakiem i patriotą”. – Ks. Sondej był człowiekiem, który miał młodzieńczego ducha. Nie było tak, że czegoś nie można, że się nie da. Wikarym mówił po prostu: „proszę to zrobić” – wspomina ks. Ireneusz Folcik.
W
„ZARAŻAŁ” PATRIOTYZMEM
spierał opozycję w PRL, m.in. na początku 1981 r. rolników strajkujących w budynku b. WRZZ w Rzeszowie. Po wprowadzeniu stanu wojennego udzielał pomocy duchowej i materialnej internowanym i ich rodzinom. – Był jednym z tych rzeszowskich kapłanów, na których zawsze mogliśmy liczyć, zarówno w czasie powstawania NSZZ „Solidarność”, jak i w ciężkich czasach stanu wojennego – podkreśla Wojciech Buczak, wicemarszałek województwa podkarpackiego, były długoletni szef Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”. Ks. Sondej był wielkim autorytetem dla środowisk „Solidarności” i niepodległościowych, bywał na różnych uroczystościach patriotycznych. „Zarażał” patriotyzmem młodzież, która znakomicie przyjmowała jego wystąpienia. W ostatnich latach zaangażował się w szerzenie pamięci o Żołnierzach Wyklętych, m.in. w listopadzie 2013 r. odsłonił pomnik Łukasza Cieplińskiego i jego współpracowników z IV Zarządu Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, straconych 1 marca 1951 r. – Ks. infułat bardzo się cieszył z inicjatywy budowy tego pomnika, bardzo chętnie zgodził się na honorowe patronowanie temu dziełu – wspomina Wojciech Buczak. – Był taki moment, że prace przy budowie pomnika zostały zatrzymane na ponad rok. Ks. infułat spowodował, że pewne przeszkody, które się pojawiły, nie zablokowały budowy. Chodziło o to, że pojawiły się głosy, iż ci ludzie jednak nie są godni, by im pomnik postawić zwłaszcza w tak eksponowanym miejscu, wywierano na mnie presję, żeby to zrobić inaczej. Ks. infułat bardzo pomógł, żeby ten pomnik jednak stanął w takim miejscu i kształcie. Buczak wspomina spotkanie ks. Sondeja z córką Michała Zygi, jednego z przywódców rzeszowskiego oddziału Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość, rozstrzela-
nych 31 stycznia 1949 r. w więzieniu na rzeszowskim zamku. – Później dowiedziałem się, że opiekował się w parafii Chrystusa Króla rodziną zamordowanego Michała Zygi, mimo że mogło to być źle widziane – wspomina Buczak. bardzo trudnym okresie rozliczania się z przeszłością po roku 2005, kiedy trwały gorące dyskusje na temat lustracji i zaangażowania rzeszowskiej „Solidarności” w ten proces (to tu powstała Grupa Ujawnić Prawdę), ks. Sondej należał do tych kapłanów, którzy – jak to określa Wojciech Buczak – „z tego powodu nie sprawiali przykrości działaczom Solidarności”. W lutym 2008 r. za wybitne zasługi dla niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej oraz za działalność na rzecz przemian demokratycznych w Polsce, został odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski. Od 14 listopada 1995 r. ks. infułat jest Honorowym Obywatelem Miasta Rzeszowa. Jego imię, decyzją Rady Miasta, będzie nosić dotychczasowa ulica Dojazd Staroniwa, położona w sąsiedztwie kościoła Chrystusa Króla.
W
ŚWIĘTOŚĆ ZNACZY ZWYCZAJNOŚĆ Pomagał, duchowo i materialnie, wielu osobom. Ks. Ireneusz Folcik przytacza historię jeszcze z czasów pracy ks. Sondeja w Strzyżowie: – Dwóch uczniów przestało chodzić do szkoły, bo ich rodziców nie było stać na czesne. Ks. Sondej zapłacił za nich za rok z góry, a im kazał powiedzieć, że dostali stypendium. iedy do Rzeszowa przybyły siostry karmelitanki, oddał im do dyspozycji całą plebanię, a sam z księżmi przeprowadził się do domu katechetycznego. – Mieszkał w dawnej salce do nauki religii, mył się na korytarzu w maleńkiej umywalce z zimną wodą – wspomina ks. Ireneusz Folcik. – To był heroiczny czyn – wszystko zostawić. Ale on nie robił z tego problemu. Ks. Stanisław Mac użył w homilii podczas mszy św. żałobnej zwrotu „żegnamy sługę Bożego”, którym obdarza się osoby, odnośnie do których toczy się proces beatyfikacyjny. Tę myśl podjął przemawiający po mszy św. przedstawiciel rodzinnej miejscowości ks. Sondeja: – Wierzymy, że przyjdzie czas, kiedy przestaniemy modlić się za Ciebie, a zaczniemy modlić się do Ciebie. – My mamy pojęcie świętości jako czegoś nadzwyczajnego. Tymczasem jest to zwyczajność – zauważa ks. Ireneusz Folcik. – Jest w dziejach Kościoła wielu świętych, którzy nie są kanonizowani czy beatyfikowani. Ks. infułat do takich właśnie należał; wszystkie swoje obowiązki wypełniał dobrze, a poza tym robił więcej niż trzeba. Np. w Adwencie i Wielkim Poście w jadalni zawsze była przygotowana walizka ze wszystkim, co jest potrzebne, aby odprawić mszę św. Wędrował z nią prawie codziennie do mieszkań chorych. To pokazuje jego gorliwość, a gorliwość to też, według mnie, świętość.
K
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
15
SylwetkA
– Jestem bardzo wzruszony tym, że dostałem od swojego rodzinnego miasta honorowe obywatelstwo. Wprawdzie wyjechałem stąd dość wcześnie, ale zawsze czułem się blisko związany z Rzeszowem, zawsze czułem się rzeszowiakiem, czułem, że pochodzę z tego miasta – powiedział wybitny trębacz jazzowy Tomasz Stańko, odbierając 17 marca, podczas nadzwyczajnej sesji Rady Miasta w Filharmonii Podkarpackiej, honorowe obywatelstwo Rzeszowa.
Ikona światowego jazzu honorowym obywatelem Rzeszowa Dodał, że wielokrotnie rozmawiał z Witoldem Szczurkiem, basistą, z którym długi czas współpracował, a który również pochodzi z Rzeszowa (w sierpniu ub. r. gościł na okładce VIP-a), na czym to polega, że nie mieszka tu, a fakt, że się urodził w Rzeszowie, tak silnie go determinuje. – Chyba nic dziwnego w tym nie jest, bo Artur Rubinstein, który również bardzo wcześnie wyjechał z Łodzi, przez całe życie czuł się łodzianinem – stwierdził Stańko. – To jest widocznie naturalne, że tam, gdzie się człowiek urodzi, gdzie otworzy oczy, zobaczy po raz pierwszy słońce i światło, jest jego ziemia. Stańko, ikona światowego jazzu, rocznik 1942, w 2009 r., w wywiadzie dla VIP-a, tak mówił o swoich związkach z Rzeszowem: „Przy ulicy Dąbrowskiego, na rogu, tam gdzie dziś jest bank, moja babcia miała dużą działkę, jakby wyciętą z rogu parku, i mały domek. Mój ojciec spędził tam młodość. W tym małym domku upłynęło moje wczesne dzieciństwo. Matka natomiast pochodziła ze Zwięczycy. Gdy miałem 6 lat, przenieśliśmy się do Krakowa, ale przyjeżdżałem do tego domku na wakacje”. Do dziś, jak przypomniał w Filharmonii, ma w Rzeszowie sporą rodzinę. Stańko od początku lat 60. XX w. należy do najważniejszych artystów sceny jazzowej – nie tylko polskiej, ale także europejskiej i światowej. Jego wielka kariera zaczęła się od założenia zespołu Jazz Darings – jednej z pierwszych formacji free jazzowych w Europie, i od współpracy m.in. z Krzysztofem Komedą. Stańko ma mieszkania w Warszawie i Nowym Jorku, które to miasto jest dla niego miejscem „niewyczerpanych fascynacji, spotkań i eksperymentów”. Ale – jak podkreśla – jest raczej koczownikiem bez stałego miejsca zamieszkania, „kręci się to tu, to tam”, spędzając gros czasu na walizkach w hotelach. Wiele bowiem koncertuje, prawie na całym świecie, z muzykami ze ścisłej czołówki europejskiego i amerykańskiego jazzu. Cechą charakterystyczną Stańki jako lidera jest to, że nie przywiązuje się na trwałe do żadnego składu, wręcz przeciwnie – często zmienia współpracowników. Ma dar wyszukiwania młodych, zdolnych jazzmanów, którym później proponuje współpracę. Jednym z nich był przed laty Marcin Wasilewski, wówczas młodziutki pianista, dziś już dojrzały i uznany artysta (akompaniował Stańce w Rzeszowie). Trębacz nagrał kilkadziesiąt albumów autorskich, skomponował muzykę do wielu filmów. Ostatnim jego dziełem jest podwójny album „Wisława”, nagrany w 2012 r. w Nowym Jorku dla słynnej wytwórni ECM, inspirowany poezją Wisławy Szymborskiej i jej dedykowany. Artysta jest pierwszym laureatem Europejskiej Nagrody Jazzowej (2003). Otrzymał też wiele innych prestiżowych nagród i wyróżnień. W 2011 r. prezydent Bronisław Komorowski odznaczył go Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. O klasie muzycznej i kompozytorskiej trębacza można mówić długo. Autorka laudacji podczas uroczystości wręczenia mu honorowego obywatelstwa Rzeszowa, red. Elżbieta Lewicka z Polskiego Radia Rzeszów, znakomita znawczyni jazzu, stwierdziła: – Jazz jest jedynym stylem muzycznym, który daje kreatywnemu wykonawcy praktycznie nieograniczone możliwości. Nie trzeba dodawać, że te możliwości Stańko w pełni wykorzystuje. Red. Lewicka dodała, że muzyk na bazie tradycji jazzowej „buduje często niezwykle skomplikowane utwory muzyczne, przetwarza je, nadając im nierzadko mistyczny charakter”, a jego styl komponowania, artykulacji i improwizacji jest „niemożliwy do skopiowania”. Przypomniała też słowa samego Mistrza, który o charakterystycznym brzmieniu swojej trąbki wyraził się kiedyś w ten sposób: „Ton to ja. Ton przychodzi sam, jest związany dokładnie z życiem. Płytkie życie – płaski ton”.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak
S ZTUKA Chrzest Armenii (1900).
Anna Król, kurator wystawy.
AXENTOWICZ
Portret żony artysty (1894).
– Ormianin polski w Paryżu, Krakowie, Zakopanem… i w Stalowej Woli
Z Anną Król z krakowskiego Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej, historykiem sztuki i kuratorem wystawy „Teodor Axentowicz – Ormianin polski w Paryżu, Krakowie, Zakopanem…” w Muzeum Regionalnym w Stalowej Woli, rozmawia Aneta Gieroń Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak, Muzeum Regionalne w Stalowej Woli (1)
A
Autoportret z paletą (1898)
neta Gieroń: Do końca czerwca w Stalowej Woli można oglądać świetną wystawę, której jest pani kuratorem, a która prezentuje prace człowieka, o którym powiedzieć „znakomity artysta polskiej moderny, malarz, portrecista”, to prawie nic nie powiedzieć. Axentowicz, dziś zapomniany, na przełomie XIX i XX wieku był światowcem, człowiekiem – orkiestrą, wyjątkową osobowością… Anna Król: Profesor Maria Poprzęcka w jednym ze swoich artykułów użyła niezwykle celnego określenia opisującego Młodą Polskę i jej artystów – „Szczęśliwa godzina malarstwa polskiego”. Szczęśliwa dlatego, że w jednym czasie i w jednej przestrzeni geograficznej w Warszawie i Krakowie, spotkała się grupa artystów niezwykle utalentowanych, działających na wielu polach, wybitnych osobowości. Axentowicz, obok Leona Wyczółkowskiego, Stanisława Wyspiańskiego, Juliana Fałata, Jana Stanisławskiego, Olgi Boznańskiej, Jacka Malczewskiego i innych, tylko potwierdza, jak niezwykły był to czas w polskim malarstwie, pełen tak ważnych twórców, którzy wzajemnie się inspirowali. Sam Axentowicz był niezwykłym artystą, znakomicie wykształconym, znającym biegle cztery języki: polski, francuski, angielski i niemiecki, który bardzo dobrze funkcjonował w środowisku artystycznym i towarzyskim Paryża oraz Londynu. Gdy w 1904 roku pojechał na Wystawę Światową do St. Louis w Stanach Zjednoczonych i zaaranżował tam wystawę pawilonu polskiego, otrzymał za nią srebrny medal. To była postać, która swobodnie poruszała się w rozmaitych kręgach, salonach. Znakomicie to widać choćby na przykładzie życia
18
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
Pogrzeb huculski (ok. 1900).
Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli.
publicznego Krakowa i Zakopanego. Był profesorem i rektorem krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, działał w Towarzystwie Artystów Polskich „Sztuka”. Bardzo ważna, ciągle niedoceniana i nieopracowana jest rola, jaką odegrał w życiu publicznym Zakopanego. Miejsca niezwykłego na początku XX wieku. Przyjaźnił się ze Stanisławem Witkiewiczem, z którym był spokrewniony poprzez żonę, Izabelę z Giełgudów, oraz jego synem Witkacym. W Zakopanem miał willę i pracownię, a ogromna liczba prac, jakie oglądamy w Stalowej Woli, powstała właśnie w Zakopanem. Co ciekawe, Axentowicz swoje prace na początku XX wieku wydawał na pocztówkach, które były drukowane w wielotysięcznym nakładzie i które dziś można odnaleźć w całej Europie i Stanach Zjednoczonych. Te pocztówki dokumentują Portret córki artysty Jadzi też obrazy, które do dziś nie zostały odnalezione. z niebieską szarfą (1908). yłam zaszokowana i oczarowana jednocześnie, gdy wnuk Axentowicza, Adam Kieniewicz, pokazał mi zbiór tych pocztówek – rzecz niezwykłą, stanowiącą odrębną kolekcję, która funkcjonuje w przestrzeni na świecie, a my jej nawet nie znamy. Dlaczego więc tak mało wiemy o Teodorze Axentowiczu i tak rzadko jest wystawiany? Axentowicz jest praktycznie nieobecny w polskich muzeach. Spowodowane jest to trudnym i kłopotliwym zjawiskiem, związanym z nowymi normami konserwatorskimi ustalonymi przez muzea, które w stałych ekspozycjach nie prezentują dzieł na papierze pastelowych. A że Teodor Axentowicz to przede wszystkim pastelista, mistrz pastelu, w jego przypadku sytuacja jest bardzo trudna. Jego prace zniknęły ze stałych ekspozycji i staje się coraz bardziej nieobecny w świadomości ludzi. Portret Zofii Skąd taka decyzja w muzeach? Brzeskiej (1911). To trudne tematy. Sama jestem muzealnikiem, ale jestem przeciwna tego typu działaniom. We Francji, w Musée d’Orsay w Paryżu – jednym z najlepszych muzeów na świecie, znajdują się prace Toulouse-Lautreca czy Odilon Redona, właśnie pastele na papierze, i żaden turysta zagraniczny nie wyobraża sobie, że mógłby nie zobaczyć Toulouse-Lautreca, bo jego prace są schowane w magazynie. W XXI wieku mamy takie środki chroniące pastele: szyby, które pochłaniają promienie UV, specjalne światła i lampy, że nikomu nie powinno przychodzić do głowy, by je chować. Natomiast obserwuję, że od jakiegoś czasu część muzeów w Polsce; Muzeum Narodowe w Krakowie, Warszawie, czy w Poznaniu, nie użyczają pasteli, i mamy narastający problem. Proszę sobie wyobrazić, że bardzo dużo pasteli jest w twórczości np. Stanisława Wyspiańskiego czy Leona Wyczółkowskiego. W przypadku Axentowicza ten problem jest szczególnie duży, bo on w pewnym momencie swojej twórczości definitywnie zarzucił obrazy olejne i pracował wyłącznie pastelami. I… jeśli jego dzieł nie będzie w ekspozycjach, on w sposób naturalny zniknie ze świadomości polskiego społeczeństwa, z ogromną dla nas szkodą. xentowicz jest też twórcą, który, niestety, nie doczekał się zbyt wielu opracowań, publikacji i albumów, które by pokazały, jaką arcyciekawą był postacią, szalenie utalentowaną. Być może na zbanalizowanym obrazie Axentowicza zaważyło postrzeganie go jako twórcy portretów pięknych kobiet, artysty wielokrotnie powtarzającego te same motywy. I choć to prawda, nie zmienia to faktu, że był pierwszym artystą, który tworzył wyjątkowo ciekawe, fantastyczne, brawurowe, dynamiczne kompozycje związane z folklorem huculskim, działał i interesował się malarstwem dekoracyjnym, ściennym, polichromiami w kościołach, projektami witraży. W końcu był artystą międzynarodowym w najlepszym znaczeniu tego słowa. ►
B
A
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
19
S ZTUKA Wystawa w Stalowej Woli tym bardziej może warta jest obejrzenia, bo już wkrótce takiej okazji nie będzie. dy ostatnio rozmawiałam z panią Lucyną Mizerą ze Stalowej Woli, stwierdziłyśmy, że może udało się nam ją zorganizować w ostatniej chwili, bo za rok już w ogóle nie będzie można wypożyczać tych pasteli i zostaną tylko zbiory prywatne. A tak prace prezentowane w Stalowej Woli pochodzą z bardzo różnych miejsc, m.in.: Muzeum Narodowego w Warszawie i Krakowie, Muzeum Okręgowego w Toruniu, Muzeum Mazowieckiego w Płocku, Muzeum Okręgowego w Tarnowie, Muzeum Budownictwa Ludowego i Muzeum Historycznego w Sanoku, Muzeum-Zamku w Łańcucie i oczywiście z kolekcji prywatnych. To bardzo duży i interesujący zbiór – około 90 prac. Ostatnia tak duża wystawa Axentowicza była w latach 90. XX wieku w Muzeum Narodowym w Krakowie. Wystawa nosi tytuł „Teodor Axentowicz – Ormianin w Paryżu, Krakowie i Zakopanem...” Jakie znaczenie miało dla niego ormiańskie pochodzenie? Złoty anioł (1912). rmiańskie korzenie miał po ojcu, pochodził z rodziny, która od kilku pokoleń mieszkała w Polsce i tu się zasymilowała. Na pewno było to dla niego ważne, bo podkreślał swoje pochodzenie i od 1910 roku należał do Towarzystwa Ormiańskiego „Haiasdan”, zainteresowanego szerzeniem wiedzy o ormiańskiej kulturze, historii, literaturze i sztuce. Wykonał rozmaite projekty do katedry ormiańskiej we Lwowie, a przede wszystkim namalował wyjątkowe obrazy: Chrzest Armenii (1900) oraz Ormianie w Polsce (1930). Ten pierwszy powstał na zamówienie księdza Kościoła ormiańskiego Karola Bogdanowicza z Suczawy na Bukowinie i ukazywał świętego Grzegorza udzielającego chrztu królowi Tyrydatesowi III. To jedyne tego typu dzieło w Europie. I równie mocno, jak identyfikuje go pochodzenie, tak ważny był Kraków i Zakopane. Szalone, wyzwolone miejsca na przełomie XIX i XX wieku. Aż wierzyć się nie chce, że barwny Axentowicz był oddanym ojcem ośmiorga Na Gromniczną. dzieci i jednej żony. To był wspaniały związek, Axentowicz był bardzo szczęśliwy w małżeństwie. Izabela ze znakomitego rodu Giełgudów była kilkanaście lat od niego młodsza, mieli ośmioro dzieci, wzajemnie się uzupełniali i to była bardzo piękna rodzina. Wiele o jego stosunku do dzieci i żony mówią portrety, które im wykonywał. Bardzo czułe, liryczne. I rzeczywiście na tle młodopolskiego Krakowa i Zakopanego był postacią niezwykłą, choć konserwatystą na pewno nazwać go nie można. Wystawa prezentowana jest w siedmiu tematycznych przestrzeniach: Warsztat: szkice – studia – fotografie; Święto Jordanu i japonizm; Chrzest Armenii; Firma portretowa; Dzieci w ogrodzie; Anioł Śmierci; Projektant. Która z nich najmocniej definiuje i wyróżnia Axentowicza na tle polskiego modernizmu? Uważam, że na Axentowicza należy patrzeć całościowo. Bo z jednej strony barPortret Henryka dzo ważna jest firma portretowa, a z drugiej nie można o nim mówić bez wspomSchwarza (1910). nienia motywów huculskich. Do tego każdego interesuje warsztat artysty, tak więc wartościowanie jest niemożliwe. Ta różnorodność pozwala też uwolnić Axentowicza od etykiety portrecisty pięknych kobiet i lirycznych postaci dzieci. Jednak od legendy Axentowicza – wyjątkowego portrecisty, uciec nie zdołamy. Bo prawdą jest, że Axentowicz miał fenomenalną umiejętność definiowania czy wydobywania z osoby portretowanej cech najważniejszych, a to jest niezwykle istotne. Z drugiej strony miał też perfekcyjną technikę i po prostu kochał ludzi, miał dla nich pełne zrozumienie, akceptację i widział w nich najlepsze rysy. Te portrety bardzo podobały się sto lat temu i bardzo podobają się dziś. Tak samo, jak nie da się przemilczeć jego fascynacji Hucułami, ludem górskim zamieszkującym Karpaty. wego czasu jego rodzina przeprowadziła się do Lwowa i naturalnym terenem wypadów były Karpaty Wschodnie zamieszkiwane przez barwny i ciekawy lud górali karpackich. Huculi mieli własną obrzędowość, piękne stroje, byli fascynujący. Zresztą motyw zwrócenia się ku prostym ludom był w Młodej Polsce bardzo popularny, słynne wesele w Krakowie Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną, czy w Zakopanem fascynacje góralami podhalańskimi. Wśród ludów pierwotnych widziano szansę odnowy, źródło inspiracji. Axentowicz jako jeden z pierwszych, już pod koniec lat 80. XIX wieku zaczął malować te wspaniałe kompozycje ze świętem Jordanu czy pogrzebami huculskimi, malownicze i barwne.
G
O
S
20
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
JAZZ
ROOM:
jazz i pochodne w fajnym klimacie
Tomek Drachus.
Pierwszą rzeczą, która uderza po przekroczeniu progu Jazz Roomu, jest kameralność i przytulność, jednym słowem – „klimatyczność” tego miejsca. – Takie było założenie, żeby to było miejsce wygodne i by przyjemnie było tu przebywać – podkreśla Tomek Drachus, pomysłodawca i menedżer Jazz Roomu. To zupełnie nowy klub na mapie Rzeszowa; otwarcie odbyło się 17 marca. Jazz Room mieści się na I piętrze Grand Hotelu. Można tu wejść zarówno od strony hotelowej recepcji, jak i z kawiarni Stary Piernik – schodkami w górę. – Ogromną uwagę zwracamy na muzykę w tle – mówi Tomek Drachus. – Nazwa lokalu zobowiązuje, więc gramy przede wszystkim szeroko pojęty jazz, poczynając od bluesa, poprzez pochodne jazzu aż po mainstream. Tomek podkreśla, że nie chcą się ograniczać wyłącznie do jazzu. – Będą też od czasu do czasu wieczory tematyczne poświęcone klasykom rocka, dobra muzyka pop, ogólnie – muzyka ambitniejsza. Fajna, wartościowa i przystępna. Jazz Roomie będą się także odbywać koncerty na żywo. Nie ma jednak podwyższonej sceny, miejsce, które zajmuje zespół, wyróżnia… dywan na podłodze, tworzący domową atmosferę. – Chcieliśmy, żeby można było maksymalnie poczuć tę muzykę – mówi Tomek Drachus. – Dlatego zespół gra na tej samej wysokości, na której siedzą ludzie, i brzmi niemal w 100 proc. akustycznie, bo z racji tego, że klub nie jest duży, nie potrzeba nagłaśniać wszystkiego. Akustyka jest rewelacyjna, a kontakt z zespołem bezpośredni, bo największa odległość od niego wynosi 10 metrów. Dotychczas odbyły się dwa koncerty na żywo. Na otwarcie klubu zagrało fortepianowe trio akustyczne Borowski – Tadel – Budniak. – Zagrali dokładnie tak jak chciałem – podkreśla Tomek Drachus. – Wystąpił też krakowski zespół The Fuse, funkowo-soulowo-popowy, z wpływami bluesa. Menedżer Jazz Roomu podkreśla, że chciałby gościć w klubie różnych wykonawców, poczynając od tych, którzy stawiają dopiero pierwsze kroki i próbują przebijać się ze swoimi autorskimi projektami, na gwiazdach w świecie jazzowym kończąc. - Kubatura miejsca nie pozwala na superprodukcje, bo one kosztują, ale myślę, że z czasem, ze wsparciem z zewnątrz, będą się tu odbywać droższe koncerty. Nie tylko jazzowe, choć jazzowych będzie najwięcej, bo zależy mi, by w Rzeszowie tę muzykę wypromować – podkreśla Tomek Drachus. Już kwiecień zapowiada się bardzo obiecująco. 25 kwietnia wystąpi bluesowy duet Joe Colombo – Kasia Skoczek. A już pięć dni później – niezwykła gratka dla miłośników elektrycznego grania: podczas trasy promującej nowy materiał wystąpi ze swoim zespołem jeden z najlepszych europejskich gitarzystów basowych – Wojtek Pilichowski. Będzie bardzo elektrycznie, energetycznie i… odważnie. omek sam jest muzykiem, gra na instrumentach klawiszowych. Dwa główne projekty muzyczne, w które jest zaangażowany, to Funky Flow – trio jazzowe, wywodzące się z muzyki fusion, oraz Oversoul, projekt bardziej popowy (akurat w dniu, w którym rozmawiamy, 9 kwietnia, ukazała się ich debiutancka płyta). Muzyczne doświadczenie powoduje, że Tomek nie patrzy na Jazz Room jako na projekt wyłącznie biznesowy (zresztą prowadząc lokal jazzowy, trudno w Polsce zarobić). Na pierwszym planie jest u niego pasja, przyjemność, chęć promocji muzyki, którą lubi. – Miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie dokładać do tego klubu pieniędzy zarobionych gdzie indziej – podkreśla menedżer Jazz Roomu. – Ale dla mnie ważne jest, żeby takie miejsce było. Do tej pory sam szukałem takiego miejsca: wygodnego, fajnego, przytulnego, niedrogiego, z dobrą muzyką w tle. Jazz Room nie jest pierwszą próbą wykreowania w Rzeszowie publiczności jazzowej. Wcześniej, przez ponad dekadę, były „Czwartki jazzowe” w klubie WDK „Bohema”, jazz promował Bogumił Sobota w restauracji Klimaty, był klub Gramofon itd. Dziś koncerty jazzowe odbywają się w stolicy Podkarpacia sporadycznie i honorowe obywatelstwo Rzeszowa dla Tomasza Stańki wiosny tu nie czyni. Czy to nie deprymuje Tomka? – Obawy mam – przyznaje. – Ale wychodzę z założenia, że jeżeli nie spróbujemy, nie będziemy walczyć, to nic się nie zmieni. Jeżdżąc po Polsce widzę, że są miasta 20-, 30-tysięczne, gdzie kluby o podobnej wielkości gromadzą na koncertach jazzowych regularnie 80, 100, 150 osób. Skoro tam jest taka publiczność, to dlaczego nie miałoby jej być w mieście prawie 200-tysięcznym? Szczegółowe informacje o tym, co się dzieje w Jazz Roomie, można uzyskać poprzez profil klubu na Facebooku. Klub dysponuje także domeną jazzroom.pl – strona jest w przygotowaniu, a na razie automatycznie przekierowuje do Facebooka.
W T
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
22 VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
Prof. Piotr Kłodkowski.
A K A D E M I K w niekończącej się podróży
Z PROF.
PIOTREM KŁODKOWSKIM,
BYŁYM AMBASADOREM RP W INDIACH, REKTOREM WYŻSZEJ SZKOŁY EUROPEJSKIEJ IM. KS. JÓZEFA TISCHNERA W KRAKOWIE, DYREKTOREM INSTYTUTU BADAŃ NAD CYWILIZACJAMI WYŻSZEJ SZKOŁY INFORMATYKI I ZARZĄDZANIA W RZESZOWIE, ROZMAWIA ANETA GIEROŃ.
Aneta Gieroń: Panie Profesorze, w latach 2009 - 2014 był Pan ambasadorem Polski w Indiach, od 2014 r. jest Pan rektorem Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie, a ciągle tak niewielu wie, że Piotr Kłodkowski to „nasz człowiek” z Rzeszowa i z Rzeszowem od zawsze związany. Prof. Piotr Kłodkowski: Tak, choć urodziłem się we Wrocławiu. W Rzeszowie mieszkam od 6. roku życia i w 100 procentach jest to moje miasto. Tutaj chodziłem do II LO, tutaj urodziły się moje dzieci i mieszkają moi rodzice, tutaj pracuję od wielu lat i nigdy nie myślałem, by stąd się wyprowadzić. Na Podkarpaciu czuję się u siebie, podobnie zresztą jak w Małopolsce i w Warszawie, którą bardzo lubię. W pewnym momencie pojawiła się jednak orientalistyka i… zdeterminowała całe Pana dotychczasowe życie. ybierałem orientalistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, kiedy w Polsce dominującym kolorem był szary. Był rok 1983 i dziś to postrzegam jak swego rodzaju eskapizm – ucieczkę od rzeczywistości, skok w nieznane. Zwłaszcza że zawsze fascynowałem się historią Polski i dość późno, bo dopiero w klasie maturalnej, zdecydowałem się na orientalistykę. To były czasy bez Internetu, bez szerszej wiedzy o Indiach, ale jak zacząłem studia, dość szybko dotarło do mnie, że właściwie wybrałem. Oprócz literatury i kultury indyjskiej, studiowałem język hindi i starożytny sanskryt, potem dodatkowo jeszcze zająłem się językiem urdu. Krótko wahałem się, czy wybrać arabistykę, ale
W 24
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
LUDZIE Nauki ostatecznie zdecydowałem się na indologię, chociaż gorliwie uczestniczyłem również w zajęciach z klasycznego islamu. Studiowałem też filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej, gdzie zetknąłem się z ks. prof. Józefem Tischnerem, który wywarł na mnie ogromny wpływ i nie kryję dziś ogromnej dumy, że jestem rektorem Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera. W latach 80. XX wieku trudno było wyjechać do Indii? I tak, i nie, zależy czego się oczekuje. Gdy wyjechałem pierwszy raz, byłem na IV roku studiów. Poznałem słynny hotel Relax w dzielnicy Pahar Gandź, w New Delhi, gdzie zatrzymywali się wyłącznie Polacy i płacili jednego dolara za dobę, a który to hotel istnieje do dziś i ma tego samego właściciela. Specyfika tego miejsca w tamtym czasie polegała na tym, że bardzo tanio można było nocować, ale pod warunkiem, że wszystkie rzeczy na sprzedaż trafiały do nabywców za pośrednictwem właściciela hotelu. Polacy wysokie koszty podróży wyrównywali sobie wtedy m.in. handlem kryształami. Sam miałem kilka takich w mojej pierwszej podróży. yjazd do Indii był wtedy dla mnie spełnieniem marzenia o zobaczeniu kraju tak odmiennego od krajów europejskich, ale chciałem też dotrzeć do jednego, bardzo konkretnego miejsca. Fascynowałem się książką Bede’a Griffithsa „Powrót do środka”. Griffiths był benedyktynem w indyjskim klasztorze katolickim (aśramie) Szantiwanam w południowych Indiach, treść książki jest zaś zbiorem rozważań filozoficzno-teologicznych proponujących współczesnemu zmaterializowanemu światu powrót do zapomnianych, a przechowanych również w wielkiej tradycji Wschodu wartości kontemplacji, poczucia sacrum, szacunku dla najwyższego Bóstwa, jedynej Prawdy, Ostatecznej Tajemnicy, na którą wskazują wszystkie religie. Griffiths postawił tezę, że współcześni chrześcijanie mogą dialogować z hinduizmem używając instrumentów filozofii indyjskiej, tak żeby przełożyć przesłanie chrześcijaństwa na język zrozumiały dla Indusów. Wzorcem dla niego był św. Tomasz z Akwinu, który wykorzystał filozofię starożytnych Greków do opisu prawd wiary. I rzeczywiście, w ciągu 2 miesięcy tamtej pierwszej podróży do Indii jeździłem po kraju, byłem w Szantiwanam, spotkałem się z ojcem Griffithsem, i na mnie, 24-letnim wówczas chłopaku, zrobił on ogromne wrażenie. Do dziś pamiętam o naszych rozmowach i o życiu w aśramie. Wtedy też podróż stała się immanentną częścią Pana życia?
W
Bez wątpienia tak. Ta wyprawa była dla mnie przełomowa. Potem wielokrotnie jeździłem samodzielnie po całych Indiach i ten kraj mnie pochłonął, zachwycił. Premier Indii, Manmohan Singh, powiedział ongiś, że cokolwiek powie się o Indiach, będzie to prawda. Jeśli powiem, że tam są najbogatsi ludzie świata, którzy żyją w sposób bajeczny, to prawda. Powiemy – uderzające ubóstwo – prawda. Różnorodność niesłychana – prawda. Monotonia – prawda. To chyba najbardziej różnorodny kraj na świecie. I prawda ma tam wiele wymiarów. Od pobytu w Szantiwanam zafascynowały mnie też kwestie dialogu międzyreligijnego. Uważam, że kwestia religii w Azji – co w Europie nie jest dostrzegane albo dostrzegane powierzchownie – jest fundamentalna. Tamtejsza tradycja religijna określa sposób życia, funkcjonowania w rodzinie, relacje wewnątrzspołeczne. Religia w Azji jest całością kultury. Podróżowanie. Z jednej strony gruntowna znajomość miejsc, do których jedziemy, a z drugiej tylko zmiana szerokości geograficznej bez głębszej refleksji. Czym jest dla Pana? Ludzie powiadają, że podróż jest jak filozofia życia. Należy podróżować, ale pod warunkiem, że ta podróż jest też introspekcją – poznajemy świat zewnętrzny, ale poznajemy też siebie. To są jednak dość banalne, choć często powtarzane sformułowania. Człowiek podróżuje, bo ten świat jest i chcemy go poznać – to najprostsza odpowiedź. Podobna do tej, jakiej udzielają himalaiści pytani, dlaczego idą w góry. Bo są! Podróż polega też na wejściu do wnętrza danej kultury, zrozumienia jej. Dlaczego ten świat jest tak odmienny? Co jest najbardziej w nim fascynujące? I nie chodzi mi tu o poznawanie nowych krajobrazów czy własnych możliwości, ale o konkretne spojrzenie. W moim przypadku, jak funkcjonuje świat islamu czy hinduizmu? Czym on różni się od świata Zachodu? Co jest najbardziej intrygujące w tym świecie? Czym jest cywilizacja buddyzmu? Dlaczego Indie odnoszą sukces, będąc krajem relatywnie ubogim? Zadajemy konkretne pytania i, jak mawiał mistrz Ryszard Kapuściński, próbujemy zrozumieć, co ten świat do nas mówi. Dla mnie w podróży zawsze najciekawsi są ludzie. Nie przyroda, krajobrazy, zabytki – one tworzą atmosferę miejsca, mają swoje znaczenie, ale one są tłem do spotkania z Innym. Spotkanie z człowiekiem oznacza konieczność przygotowania się do dialogu. czywiście, ale to jest najbardziej fascynujące. Spotkani ludzie zawsze istnieją w kontekście kulturowym i to wszystko, co nas otacza w nowym miejscu, już wcześniej ukształtowało rozmówcę, którego spotykamy w podróży. Nie ukrywam, że bardzo bliska była mi filozofia dialogu ks. prof. Józefa Tischnera, ona z kolei łączy się z filozofią Martina Bubera i umiejętnością spotkania się z tym „innym”. Kim jest ten „inny”? W jaki sposób reaguję na jego obecność, odkrywałem w bardzo mi bliskiej polskiej szkole reportażu, a Ryszard Kapuściński był jej najbardziej znanym reprezentantem. Ogromnie cenię też Wojciecha Jagielskiego i Wojciecha Giełżyńskiego. Poznawanie świata zakłada oczywiście znajomość języków obcych. Nie znając języków, nie wchodząc w dialog, zwiedzanie świata jest dużo uboższe. Jako student czytałem wiele o poznawaniu Azji przez Europejczyków: jak np. misjonarze jezuiccy mieli kłopot z głoszeniem chrześcijaństwa w Chinach właśnie ze względu na brak pewnych ►
O
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
25
LUDZIE Nauki pojęć czy też ich odmienną interpretację. Bo jak mówić o Bogu w sensie absolutnym w koncepcji monoteizmu, kiedy takiego pojęcia nie było w klasycznej cywilizacji chińskiej? Następuje zderzenie symboli, pojęć i nie wiadomo, czego dotyczy dialog i do jakich ostatecznie wniosków dojdziemy. Dzisiaj, w dobie globalnego przepływu idei, to wygląda już nieco inaczej. Podróżując ulegamy modom miejsc, do których docieramy? Albo inaczej, nasza tożsamość kulturowa ulega zmianom? Wywodzę się z Europy, jestem Polakiem, moją ojczyzną jest język polski – mam mocną tożsamość kulturową. Dla mnie to oczywiste, co nie oznacza, że nie mogę wejść w inny świat, doświadczać go, ale nie porzucając swojej tożsamości. Ubieranie się nawet w strój miejscowy nie jest początkiem gubienia własnej tożsamości, ale zwykłą wygodą. Do dziś w Indiach jest dużo aśramów, gdzie wielu Europejczyków poznaje myśl buddyjską, ale niekoniecznie oznacza to konwersję. Ja, jako naukowiec, zawsze patrzę analitycznie, posługuję się „szkiełkiem i okiem”. Z dużą empatią patrzę na każdą inną kulturę, chcę się jak najwięcej dowiedzieć, mieć kontakt z żywymi osobami, trafiać do nich poprzez dialog, a nie tylko poprzez książkę, ale ten dialog podkreśla moją własną odrębność wobec tej kultury. Wchodzę do tej kultury, ale zachowuję własną tożsamość. gromnym przeżyciem był dla mnie wyjazd na stypendium w czasie studiów do Islamskiej Republiki Pakistanu, do National Institute of Modern Languages. To była uczelnia wojskowa, a moimi kolegami byli oficerowie armii pakistańskiej. Jeździłem po całym Pakistanie, co wtedy było jeszcze możliwe. Uczyłem się języka urdu, kultury Pakistanu i islamu, i to było doświadczenie niezwykłe. Miałem okazję poznać codzienność życia w kraju radykalnie muzułmańskim. Po studiach moje życie biegło utartym torem, wróciłem do Rzeszowa, był dom, dzieci, praca w III LO, studia doktoranckie. „Homo mysticus hinduizmu i islamu” było moim doktoratem i w tej książce głęboko wchodzę w filozofię religii islamu i hinduizmu. W tamtym czasie rozpoczynam też wędrówki z turystami po Azji. Wyprawy kulturowe na długo będą bardzo ważne w Pana życiu. Ponad 20 lat temu to był sposób na poznanie Azji, ale też na utrzymanie rodziny. Moją najpopularniejszą imprezą w tamtych czasach była miesięczna wyprawa do Tajlandii, Indonezji, Singapuru i Malezji, w sumie 13 przelotów. To były bardzo ciekawe podróże, a z niektórymi jej uczestnikami do dziś utrzymuję kontakty. Te osoby chciały poznać i zwiedzić jak najwięcej, a ja bardzo solidnie przygotowywałem się do tych wyjazdów. Trwało to od 1995 do 2002 roku i obejmowało niemal cały kontynent azjatycki. Bardzo intensywny okres podróżowania – łączenie przyjemnego z pożytecznym. W końcu zatęsknił Pan za nauką.
O
Bardzo chciałem wrócić do nauki, byłem już kilka lat po doktoracie i kwestie naukowe pociągały i pociągają mnie najbardziej. Nie ukrywam, że kusiła mnie myśl, by poważnie podejść do biznesu turystycznego i z nim się związać na stałe, na szczęście otrzymałem świetną propozycję z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania, i nauka zaczęła dominować w moim życiu. Wiele zawdzięczam rektorowi uczelni, prof. Tadeuszowi Pomiankowi i prof. Jerzemu Chłopeckiemu, dzięki którym mogliśmy rozwinąć badania nad zagadnieniami wielokulturowości. Tak więc kolejne lata, aż do 2007 roku, to czas poświęcony życiu akademickiemu i pisaniu habilitacji, którą w 2007 roku obroniłem książką „O pęknięciu wewnątrz cywilizacji”, za którą otrzymałem Nagrodę im. ks. Tischnera. Największy jednak przełom w pracy naukowej i publicystycznej przyniosła mi książka „Wojna światów? O iluzji wartości uniwersalnych’’ z 2002 roku, która wzbudziła żywą dyskusję, i która była nominowana do wielu nagród. Dzięki niej stałem się rozpoznawalny, brałem udział w debatach, w końcu w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania powstał Instytut Badań nad Cywilizacjami, którym do dziś kieruję, wspólnie z dr Anną SiewierskąChmaj. Naszym celem była popularyzacja świata azjatyckiego – uczelnia stawała się coraz bardziej międzynarodowa, konieczne były szkolenia dotyczące różnych cywilizacji, organizowaliśmy mnóstwo publicznych spotkań z wybranymi kulturami i przygotowywaliśmy zajęcia z komunikacji międzykulturowej, co ponad 10 lat temu wydawało się dość abstrakcyjne. Z kolei sama książka pomogła mi wejść bardziej aktywnie w świat zagadnień polityki międzynarodowej, którą zajmuję się od niemal 20 lat. Kiedy pojawiła się propozycja zostania ambasadorem w Indiach? W 2007 roku, po obronie habilitacji, otrzymałem propozycję z Ministerstwa Spraw Zagranicznych objęcia stanowiska dyplomatycznego w jednym z krajów azjatyckich. Ostatecznie były to Indie. Co o tym przesądziło? Na moje publikacje zwróciło uwagę wielu kompetentnych ludzi, których poznałem pewien czas temu. Brałem udział w różnych projektach MSZ, występowałem z wieloma inicjatywami. Realizowałem wcześniej m.in. projekt z ambasadą polską w Teheranie, reprezentowałem Polskę na szczycie Europa – Azja (ASEM) w Amsterdamie, który był poświęcony dialogowi międzywyznaniowemu. Ta nominacja była zatem konsekwencją bardzo wielu czynników. Wyjeżdżając do Indii jako ambasador bardzo dobrze znał Pan hindi. Język otworzył przed Panem miejsca i ludzi niedostępne dla większości dyplomatów bez znajomości języka? Zanim odpowiem, chciałbym podkreślić dwie kwestie: dyplomata powinien świetnie znać nie tylko kulturę kraju przyjmującego, ale przede wszystkim swoją własną, i to w wielu wymiarach. I druga rzecz: hindi jest głównym językiem Indii,
26
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
LUDZIE Nauki ale w powszechnym użyciu jest także język angielski. Korzystając ze znajomości hindi, miałem na celu właściwe promowanie polskiej kultury, co było moim głównym zadaniem. Wszedłem w świat dominujący we współczesnej popularnej kulturze indyjskiej, w świat filmu Bollywood. Potocznie twierdzi się, że w Indiach wszyscy znają sie na dwóch rzeczach: na krykiecie albo na filmie bollywoodzkim. Jeśli chodzi o krykiet, poddaję się, dla mnie to rozrywka zbyt wyrafinowana. W przypadku kina Bollywood, które jest w języku hindi, mam więcej szczęścia. Bollywood mieści się w Bombaju. Ma swoich zwolenników w Afganistanie, Nepalu, Sri Lance, na Bliskim Wschodzie, w Afryce Północnej, ale też w Europie: w Rumunii czy nawet w Wielkiej Brytanii. Bollywood staje się globalnym narzędziem do promowania współczesnej kultury indyjskiej. Filmy kręcone są nie tylko w Indiach, ale na całym świecie. Kino indyjskie nawiązuje strukturą do koncepcji tradycyjnego teatru sanskryckiego, z podziałem bohaterów na dobrych i złych, drugorzędnych itd. To wszystko zostało opisane w traktatach teatralnych i choć widz zwykle nie zdaje sobie z tego sprawy, w tych filmach jest to obecne. Znajomość hindi pozwalała mi cytować pewne dialogi w oryginalne swobodnie rozmawiać o filmie z Indusami, co dawało mi ogromną przewagę w stosunku do innych ambasadorów i dzięki temu, jako jedyny ambasador zostałem zaproszony na wspaniałe przyjęcie z okazji 70. urodzin Amitabha Bachchana, mega - gwiazdy Bollywoodu, cesarza filmu indyjskiego. Z Bachchanem spotkałem się kilka razy, co miało związek z jego ojcem Hariwamś Rai Bachchanem, wybitnym poetą języka hindi, cieszącym się w Indiach ogromnym szacunkiem. W liście do megagwiazdy nawiązałem do poezji jego ojca, co od razu zaskarbiło jego sympatię. W Bombaju spotkałem się z rodziną Amitabha Bachchana, jego żoną, która jest aktorką, oraz synową, byłą Miss Świata, Aishwarya Rai. Bachchan w jednym z wywiadów powiedział, że przekonałem go do wizyty w Polsce, i w 2011 roku był gościem na festiwalu Off Plus Camera w Krakowie. Impresje z tej wizyty są na jego blogu, a dla Polski to była fantastyczna promocja. Będąc ambasadorem w Indiach, jak próbował Pan zwrócić uwagę na Polskę, biorąc pod uwagę, że Indusi bardzo niewiele wiedzą o Europie, nie wspominając już o Polsce. amiętam, jak na spotkaniu biznesu indyjskiego z byłym premierem Donaldem Tuskiem, jeden z przedsiębiorców stwierdził, że Polska może wydawać ogromne pieniądze na promocję w Indiach i niewiele z tego będzie, dopóki nie przyciągniemy do siebie producentów Bollywood i to będzie najlepszą reklamą dla Polski. Zyska wówczas dużą rozpoznawalność, a i turyści indyjscy będą podróżować tropem swoich ulubionych bohaterów do naszego kraju. Byłem świadomy, że właśnie język filmu jest najbardziej odpowiedni w działaniach promocyjnych, i to w dwóch kierunkach: przekonywania twórców Bollywood, aby kręcili filmy w Polsce, a zarazem popularyzowania kina polskiego w Indiach. W Kalkucie, byłej stolicy Imperium Brytyjskiego, spotkałem znawców filmów Wajdy, Zanussiego, Kieślowskiego, Polańskiego. Polskie filmy są regularnie obecne na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Goa, jednej z największych imprez filmowych w Azji Południowej. Krzysztof Zanussi odebrał tam nagrodę za całokształt twórczości, a na przykład „Generał Nil” Ryszarda Bugajskiego został uznany za jeden z najlepszych filmów, co zaskoczyło samego reżysera. Bo choć Indusi nie znali kontekstu historycznego, to uwiodła ich prawda uniwersalna – opowieść o honorze oficera. Dialog poprzez film jest o tyle ważny, że Indie są krajem numer jeden na świecie pod względem liczby kręconych filmów. W samym Bollywood produkuje się ich rocznie ponad 1000. Warto dodać, że w Polsce nakręcono takie filmy indyjskie, jak „Fanaa”, „Azaan” czy „Kick”, i to z obsadą gwiazdorską, jesteśmy też potentatem, jeżeli chodzi o usługi dla indyjskiego przemysłu reklamowego. To niezwykłe oglądać w telewizji w New Delhi promocję lokalnych towarów luksusowych z widokiem kościoła Mariackiego w tle. Jeśli chodzi o literaturę, to uznałem, że należy kontynuować tłumaczenia wybranych dzieł literackich na język hindi, m.in. Czesława Miłosza, Adama Zagajewskiego, Zbigniewa Herberta, Wisławy Szymborskiej. To dla wąskiej grupy odbiorców, ale elitarnej i wpływowej. Zdecydowaliśmy się też na tłumaczenie prozy, co wiązało się z tym, że w 2014 roku Polska była głównym gościem na Międzynarodowych Targach Książki w New Delhi. Dlatego pojawiły się dzieła Ryszarda Kapuścińskiego, Andrzeja Stasiuka czy Olgi Tokarczuk. W planach są tłumaczenia na kolejne języki indyjskie: tamilski, bengalski i marathi. ednak najwięcej, bo ponad 60 proc. mojej pracy jako ambasadora polegało na kontaktach z biznesem. Chodziło o to, by polskie firmy były obecne w Indiach, a indyjscy inwestorzy chcieli inwestować w Polsce. Należało znaleźć optymalne obszary, gdzie to spotkanie przynosiłoby najlepsze rezultaty. Jednym z nich była m.in. szeroko rozumiana energetyka. W 2014 roku doprowadziliśmy do największego w historii Polska – Indie szczytu energetycznego, w którym z naszej strony wzięło udział niemal sto firm, a po stronie indyjskiej ponad trzy razy tyle. Czas pokaże, jakie będą tego implikacje. Jako ciekawostkę podam, że symbolem szczytu została bogini Kali, wykonana z polskiego węgla przez polskiego artystę. To nasz pomysł, aby relacje biznesowe miały niebanalną oprawę kulturową. Cieszę się też, że z naszą pomocą doszła do skutku największa w historii wzajemnych kontaktów indyjska inwestycja typu „greenfield”, czyli budowa fabryki opakowań we Wrześni przez firmę Uflex. To już setki milionów dolarów. Generalnie w przypadku biznesu indyjskiego są to zazwyczaj ludzie bardzo świadomi własnego dziedzictwa kulturowego, dlatego bardzo często, gdy miałem prezentację o Polsce, mówiłem o kulturze, sugerowałem, na jakich obszarach dialog międzykulturowy powinien funkcjonować, jakie elementy wspólnego dziedzictwa należy wybierać, aby realizować współpracę w najbardziej skuteczny sposób. Nasze dziedzictwo ma przecież wiele odcieni ciekawych dla Indusów i warto je właściwie promować. Jednym z nich było przywrócenie pamięci o Stefanie Norblinie. To niezwykła historia. Stefan Norblin to największe polonika w całej Azji. Artysta wszechstronny, malarz, który projektował też wnętrza, meble, ubrania, stroje, mąż Leny Żelichowskiej, znanej aktorki przedwojennej. Norblin z małżonką ►
P
J
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
27
LUDZIE Nauki po wybuchu II wojny światowej opuścił Polskę, przez Rumunię i Turcję trafił do Iraku, gdzie ambasador brytyjski najprawdopodobniej pomógł mu w wyjeździe do Indii. Norblin dotarł do Bombaju, tam miał swoją wystawę i został zauważony przez maharadżów, którzy zlecili mu prace w swoich pałacach. M.in. u maharadży Jodhpuru wykonał serię malowideł zdobiących wnętrze pałacu Umaid Bhawan, tworzył swoje dzieła w Morvi i Ramgarh. Mimo to aż do lat 90. XX wieku był zapomniany i aż dziwne, że w Polsce dyplomaci przed 1989 roku nie byli zainteresowani Norblinem. Jego dzieła były dość zniszczone, ale prof. Krzysztof Maria Byrski, ambasador RP w Indiach w latach 90. XX wieku, zainteresował nim ministerstwo i zapadła decyzja o renowacji tamtejszych dzieł. Trwało to dość długo, oficjalnie zostało zakończone w 2011 roku, kiedy Polska sprawowała prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. Dzięki temu Norblin stał się znakiem rozpoznawczym Polski w Indiach, o nim mówiliśmy, pokazywaliśmy filmy jemu poświęcone, sugerując, że to ważny element dialogu europejsko-indyjskiego. est szalenie interesujące, w jaki sposób Norblin poznał kulturę indyjską, mitologię i filozofię, a musiał je znać, bo poproszony przez maharadżę Jodhpuru, zrekonstruował sceny z mitologii indyjskiej, które znajdują się w tzw. sali tronowej, i zrobił to wspaniale w stylu art deco. Nie wiadomo, czy miał nauczyciela, czy był samoukiem?! Bo skąd wiedział, jak przedstawiać boga Śiwę i boginię Parwati, albo że Ramajana może mieć kilka zakończeń? Te pytania fascynują do dziś, zwłaszcza że nie odnaleziono żadnych jego pamiętników czy listów (z jednym czy dwoma wyjątkami) z tamtego okresu. Sam Norblin chyba dobrze czuł się w Indiach, skąd wyjechał tuż przed odzyskaniem przez nie niepodległości w 1947 roku, głównie ze względu na stan zdrowia syna Andrzeja, który urodził się na subkontynencie. Wyjechał do USA, gdzie niestety mu się nie wiodło, i gdzie w 1952 roku popełnił samobójstwo, oficjalnie z powodu choroby grożącej utratą wzroku, co dla malarza było niewyobrażalną tragedią. Obecnie Norblin jest bohaterem wielu albumów na temat sztuki indyjskiej, funkcjonuje też w dialogu polsko-indyjskim, ale wciąż jeszcze nie jest rozpoznawalny tak, jak na to zasługuje. Mówiąc o zderzeniu symboli, dla każdego Europejczyka, który nigdy nie opuszczał Europy, wyjazd na Bliski albo Daleki Wschód jest szokiem kulturowym? Niekoniecznie. Będąc ambasadorem w New Delhi gościłem wiele znakomitych osób, choćby literatów, po raz pierwszy obecnych w Indiach. Czasem pierwsze spojrzenie jest świeże i dla mnie jako ambasadora było bardzo pomocne. Niekiedy byłem zaskoczony refleksjami, ale opisy bywały banalne. Pamiętam natomiast impresję mojej koleżanki, obecnie szefowej TVP Kultura, Katarzyny Janowskiej, która w trakcie wyprawy do Indii, kiedy nie byłem jeszcze ambasadorem, bardzo trafnie stwierdziła, że bieda w Indiach jest kolorowa. Człowiek chce podnieść swój własny status używając barw. Dlatego ta świeżość spojrzeń bywa intrygująca dla osób, którym zdaje się, że znają tamtejszą cywilizację. Sięgnę też do wybranej frazy Ryszarda Kapuścińskiego i powtórzę, że musimy zrozumieć kod kulturowy, który do nas jest kierowany. Inaczej zostaną tylko puste impresje. Co w byciu ambasadorem okazało się najtrudniejsze?
J
Gotowość, która jest swego rodzaju służbą. Praca siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę. Życie dyplomaty to nie tylko przyjęcia i spotkania, jakby się zdawało – to tylko jego część, i to często nudna. Większość ambasadorów ma ambicję, by coś zrobić dla Polski, a do tego dochodzi ogromny stres przy organizacji różnego rodzaju spotkań oraz przygotowania, trwające niekiedy rok, do dużych wydarzeń gospodarczych, logistyczne i merytoryczne opracowanie szczytów z najważniejszymi osobami w państwie, słowem: to gigantyczna praca, szczególnie gdy realizowana jest bardzo niewielkim liczbowo zespołem. Na szczęście miałem znakomitych współpracowników. Przydały mi się też doświadczenia z organizowania wyjazdów komercyjnych do Indii i innych krajów azjatyckich, jakie prowadziłem kilkanaście lat wcześniej. Jest takie zabawne powiedzenie na temat ulubionego zapachu każdego ambasadora. To zapach spalin odlatującego samolotu z premierem, prezydentem albo innymi najważniejszymi osobami w państwie po zakończeniu wizyty. Oczywiście dyplomatycznie stwierdzę, że nie podzielam osobiście tej teorii zapachu… Bycie ambasadorem w Indiach to było wspaniałe wyzwanie i niezapomniany czas w moim życiu, ale to był też szalenie pracowity i nierzadko ogromnie stresujący fragment życia, do którego będę po częstokroć się odwoływał. W 2014 roku wrócił Pan do Polski i… do nauki, ale już jako rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. zyli niewiele się zmieniło, choć jedna rzecz bardzo mnie dotknęła. Bardzo brakuje mi śp. prof. Jerzego Chłopeckiego, który zmarł w styczniu 2014 r. Znakomitego akademika, człowieka, który wychował już kilka pokoleń młodych naukowców, i który wiedział, jak wchodzić w proces dialogu z Innym. Był otwarty na złożone problemy świata, co nie jest takie oczywiste, bo ludzie zwykle boją się świata zewnętrznego, nie wyłączając akademików. Wspólnie z rektorem WSIiZ, prof. Tadeuszem Pomiankiem, i gronem przyjaciół-naukowców, próbujemy spuściznę prof. Chłopeckiego zachować dla całej wspólnoty akademickiej. Wróciłem też na uczelnię, będącą częścią konsorcjum rzeszowsko-krakowskiego, z którym jestem związany od dawna. WSE to dla mnie to wyjątkowe miejsce, elitarne, związane z księdzem prof. Tischnerem, który potrafił uwodzić intelektualnie i budować świadomą wspólnotę. WSE jest uczelnią kameralną, z bardzo utalentowanymi młodymi wykładowcami
C
28
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
LUDZIE Nauki
Fotografie Tadeusz Poźniak.
i świetnymi studentami z całego świata. Dla mnie jako akademika to coś wspaniałego. Co drugi miesiąc spotykamy się w swoim gronie i ktoś inny wygłasza referat na ciekawy temat, więc dla każdego to okazja, aby ubogacić się naukowo. Dzielę czas między Kraków i Rzeszów, gdzie również wykładam w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania, i to rozwiązanie bardzo mi odpowiada, zwłaszcza że studiuje tutaj także mój syn, Wojciech. Z kolei moja córka, Joanna, jest absolwentką WSE, i obecnie kończy studia magisterskie w Krakowie na UJ. Po etapie ambasadorowania chciałbym bardziej intensywnie zagłębić się w pracę naukową, dydaktyczną, może też publicystyczną i pisarską. A o Indiach zawsze będzie przypominał mi mój pies – Robby, który urodził się w New Delhi, i trafił z nami do Polski. Bardziej niż mnie słucha mojej żony, Jolanty, która znakomicie wie, jak go kontrolować i jak go szkolić. Żywą cząstkę Indii mamy więc na co dzień w domu.
PROF.
PIOTR KŁODKOWSKI yły ambasador RP w Republice Indii, akredytowany w Nepalu, Bangladeszu, na Sri Lance i Malediwach. Doktor habilitowany nauk politycznych, specjalność stosunki międzynarodowe. Absolwent orientalistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie uzyskał stopień doktora nauk humanistycznych w dziedzinie literaturoznawstwa. Ukończył podyplomowe studia Master of Business Administration na Akademii Ekonomicznej w Krakowie, studiował również filozofię na Papieskiej Akademii Teologicznej. Specjalista w zakresie politologii i stosunków międzynarodowych, szczególnie w obszarze państw azjatyckich. Habilitację uzyskał w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk w Warszawie. Uczestnik staży naukowych w National Institute of Modern Languages/Quaid-i-Azam University w Islamabadzie (Republika Islamska Pakistanu, 1989-1990), University College Cork w Irlandii (1993-1994), Clare Hall, Cambridge University (w ramach Wasilewski Scholarship, 2004) oraz International Leadership Program 2006 w Stanach Zjednoczonych, ufundowany przez Departament Stanu USA.
B
Laureat nagród im. Beaty Pawlak (za teksty publikowane w miesięczniku „Znak” na temat odmiennych kultur i cywilizacji, rok 2004) oraz im. ks. prof. Józefa Tischnera w 2006 roku (za eseistykę na tematy społeczne, która uczy Polaków przyjmować – jak mawiał ks. Tischner – „nieszczęsny dar wolności”). Wyróżniony za książkę „O pęknięciu wewnątrz cywilizacji”, będącą jego pracą habilitacyjną w 2007 roku. Przez niemal dziesięć lat organizował i prowadził wyprawy naukowe i kulturowe do krajów Orientu: Indii, Chin, Nepalu, Indonezji, Tajlandii, na Sri Lankę i Filipiny, do Birmy, Kambodży, Wietnamu i Laosu. Współpracował jako komentator polityczny z BBC World Service, TVN 24, TVP, PR. Autor ponad 50 publikacji, w tym m.in. książek „Homo mysticus Hinduizmu i islamu; Mistyczny ruch bhakti i sufizm’’, Wydawnictwo Akademickie DIALOG, Warszawa 1998 r., „Jak modlą się hindusi’’, Verbinum, Warszawa 2000 r., „Wojna światów? O iluzji wartości uniwersalnych”, Znak, Kraków 2002 r., „O pęknięciu wewnątrz cywilizacji”, Wydawnictwo Akademickie DIALOG, Warszawa 2005, „Doskonały smak Orientu”, Znak, Kraków 2006. Autor scenariusza filmu dla TVP „Z innej strony – Iran”, współautor projektu i filmu przygotowanego przez British Council „Multicultural Europe/Wielokulturowa Europa”. Źródło: WSE w Krakowie.
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
29
Wład z e R zeszowa nie patrzą na miasto
Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...
j a k o c ałość
Fotografie Tadeusz Poźniak
...z Maciejem Łobosem, Wacławem Matłokiem oraz Marcinem Smoczeńskim, właścicielami biura MWM Architekci
Od lewej: Wacław Matłok, Maciej Łobos i Marcin Smoczeński. Maciej Łobos i Marcin Smoczeński, absolwenci Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej, oraz Wacław Matłok, absolwent Wydziału Architektury Politechniki Wrocławskiej, są założycielami i współwłaścicielami firmy MWM Architekci, która od 15 lat działa w Rzeszowie i jest największym biurem architektonicznym w południowo-wschodniej Polsce oraz jednym z największych w kraju.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Podoba się Panom przestrzeń miejska Rzeszowa? Od 15 lat prowadzicie wspólnie biuro architektoniczne MWM Architekci, więc jesteście raczej uważnymi obserwatorami… Marcin Smoczeński: Czy podoba się? Oczywiście. Maciej Łobos: Dla mnie to nie jest, niestety, takie oczywiste. Widzę plusy i minusy. MS: W przeciwieństwie do kolegów, jestem rodowitym rzeszowianinem. Może dlatego patrzę na to miasto trochę inaczej niż oni, z większym sentymentem. Na ich miejscu pewnie też byłbym dużo bardziej krytyczny. W Rzeszowie na każdym kroku otaczają mnie wspomnienia, a to w sposób oczywisty wpływa na moją ocenę rzeczywistości. Nie będę jednak ukrywał, że wiele miejsc chętnie bym zmienił i mam tu na myśli współczesne rozwiązania architektoniczne i urbanistyczne. Rzeszów nie ma bogatej historii, tradycji. Szczyci się tym, że jest miastem innowacji, ale na czym ta innowacyjność polega, nikt nie potrafi dokładnie zdefiniować. Prowokacyjnie i przekornie powiem, że dla mnie innowacja objawia się szaletem i krzakami na jednym z najważniejszych placów, przed zamkiem Lubomirskich.
32
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
Co jest największym atutem i słabością przestrzeni miejskiej Rzeszowa? MS: Dla mnie najmocniejsze punkty Rzeszowa to: aleja Pod Kasztanami, kamienica Tekielskiego, okolice zamku Lubomirskich i ulica Dąbrowskiego: zarówno budynki z okresu socrealizmu, jak i budownictwo COP-owskie. W tym otoczeniu zawsze towarzyszą mi dobre odczucia. Według mnie, Rzeszów od pewnego czasu staje się miastem „drugiego planu”. Polega to na tym, że w drugiej linii zabudowy w różnych rejonach miasta powstaje nowoczesna architektura, której znikąd nie widać. Jeśli się nie wie, że ona tam jest, to się jej nie dostrzega – choćby budynki Uniwersytetu Rzeszowskiego przy ul. Pigonia. A słabe strony Rzeszowa? To wszystko, co dzieje się w centrum i na obrzeżach. Nie widzę świadomej polityki przestrzennej, a szkoda. Nie ma horyzontów, byśmy wiedzieli, dokąd zmierzamy. Z czego wynika ten brak horyzontów w polityce przestrzennej? MS: Jest Biuro Rozwoju Miasta, ale co i jak ono robi, nie chcę oceniać. Na pewno jednak w polityce przestrzennej miasta można by zrobić więcej, bardziej świadomie i z wizją przyszłości.
VIP tylko pyta Panie Macieju, Pan już na początku naszej rozmowy wyartykułował swoje niezadowolenie z polityki przestrzennej miasta. Maciej Łobos: Przekornie zacznę od jego zalet. Rzeszów jest miastem optymalnej wielkości dla życia człowieka. Jest na tyle mały, że można go na nogach przejść w godzinę, a problem korków ulicznych, w porównaniu np. z Krakowem czy Warszawą, jest niewielki. W tym mieście prawie wszyscy się znają, co może być wadą, ale z drugiej strony podnosi poczucie bezpieczeństwa. Wszystkie usługi – teatr, filharmonia, galerie handlowe – mamy na miejscu. A wady Rzeszowa? Zacznijmy od tego, że to jest miasto, które prawie nie ma cennych zabytków i materialnej historii, która zewsząd by nas otaczała. Natomiast to, co powstaje w Rzeszowie w ostatnich 25 latach, żywiołowo i szybko, jest po prostu słabe. W Rzeszowie prawie wcale nie ma współczesnej architektury. Świętej pamięci Profesor Stefan Kuryłowicz powiedział, że architekturę od budownictwa różni to, że architekturę robi się nie tylko po to, żeby deszcz nie lał się nam na głowę. Właśnie dlatego, choć świadomie trochę przesadzam, uważam, że w Rzeszowie praktycznie nie powstaje architektura, tylko budownictwo. W Krakowie, Poznaniu, Warszawie widać ogromny postęp, powstaje świetna współczesna architektura, natomiast my jeszcze jesteśmy na początku drogi. Warto, by świadoma polityka marketingowa władz miasta wykorzystywała to, że skoro nie mamy zbyt wielu zabytków, to przynajmniej zacznijmy stawiać na nowoczesną, piękną architekturę. Mamy nowoczesną, okrągłą kładkę dla pieszych. MŁ: Nie jestem jej wielkim fanem, ale ten przykład pokazuje, jak duży jest głód nowych obiektów architektonicznych w Rzeszowie. Kładka jednym się podoba, innym nie, ale od czasów budowy Polfy nie powstało nic innego, co można by uznać za symbol miasta. MS: Dla mnie jest kontrowersyjna, ale na pewno nowoczesna. Okrągłą kładkę można krytykować, chwalić, ale problem leży gdzie indziej: może ona jest w złym miejscu wybudowana? MS: Tym sposobem wracamy do problemu polityki przestrzennej miasta – w Rzeszowie nie ma długofalowych rozwiązań planistycznych. Wacław Matłok: Pochodzę z Dębicy, studiowałem we Wrocławiu, Rzeszów poznałem po studiach. Moim zdaniem, około 2004 roku rozpoczął się skokowy pod względem architektonicznym rozwój Rzeszowa i zaczęła się ekspansja inwestorów. Rodziły się pomysły na galerie wielkopowierzchniowe i gdybym miał porównać dwie największe w Rzeszowie, to Millenium Hall może pochwalić się bardzo dobrą architekturą. Jestem funkcjonalistą i Rzeszów postrzegam jako dobrze skonstruowany twór komunikacyjny. Można się sprzeczać o architekturę, ale to wszystko jest kwestią oceny estetycznej. W miejscu, gdzie powstała Galeria Rzeszów, która może się podobać lub nie, w ramach konkursu, jaki jeszcze w latach 70. XX wieku został zorganizowany na zagospodarowanie kwadratu wokół kolei, już wtedy była zaplanowana wielkoskalowa zabudowa. Największym proble-
mem w tamtej przestrzeni jest rondo, gdzie mamy ogromną stratę powierzchni w postaci pasów, które się tam rozdzielają i co akurat jest jedną z największych pomyłek komunikacyjnych Rzeszowa. Mamy rondo, które nie jest rondem i nieustannie się blokuje. Normalne skrzyżowanie lepiej by tam funkcjonowało i na pewno dałoby więcej przestrzeni przed budynkiem Galerii Rzeszów. Dodatkowo przejście podziemne, które mogłoby tam powstać, sprawiłoby, że ludzie nie krzyżowaliby się z ruchem kołowym. MŁ: A tak mamy tam chaos, straconą przestrzeń i pieszych przebiegających przez „autostradę”. Dwa lata temu prof. Jan Malczewski z Uniwersytetu Rzeszowskiego, naukowo zajmujący się historią urbanistyki, planowaniem przestrzennym, ochroną i rewitalizacją obszarów zabytkowych oraz socjologią miasta i osadnictwa, stwierdził na łamach VIP-a, że przestrzenią miejską Rzeszowa rządzi nie prezydent, lecz inwestorzy. Może był bliski prawdy? MŁ: A jakby nią rządził prezydent to by było lepiej? Nie sądzę. Zamiast szukać winy u innych, wolę się bić we własne piersi. To, że mamy problemy z architekturą w Rzeszowie, nie jest winą inwestorów, ale architektów. Dlaczego tak jest?
MŁ:
Bo to architekci, a nie inwestorzy projektują budynki. Jak nie mają talentu, ambicji, albo wiedzy, to wychodzi dziadostwo, które szpeci miasto na dziesięciolecia. Swego czasu rozmawiałem z inwestorem oraz sąsiadem działki w historycznej części Rzeszowa, gdzie projektujemy obecnie bardzo nowoczesny budynek. Zszokowany sąsiad przekonywał mnie, czy nie lepiej by było nawiązać w projekcie do historycznej architektury, na co ja temu panu wytłumaczyłem, że gdybym przyszedł na spotkanie w koronkach, żabocie, białych pończochach i trójgraniastym kapeluszu, mógłbym zostać potraktowany jak wariat. Samo spotkanie odbywało się w zabytkowym wnętrzu, ale wszyscy obecni ubrani byli w garnitury i przyjechali samochodami, a nie bryczką ze stangretem. Każda epoka zostawia po sobie ślad w przestrzeni i tak powinno być, natomiast próba udawania zabytków to jest polski patent i zawsze wychodzi z tego totalny kicz. Nigdzie na świecie nie robi się takich rzeczy. Pracujemy obecnie nad kilkoma projektami w samym centrum Rzeszowa. Jest Plan Miejscowy lub Warunki Zabudowy uzgodnione z konserwatorem zabytków i wiele wskazuje na to, że te nowoczesne budynki w historycznej części Rzeszowa powstaną. Najważniejsza jest bowiem dobra architektura, wyrastająca z lokalnego kontekstu (a czasem z jego braku), a nie stylizacja na zabytki, zwłaszcza że w architekturze Rzeszowa większość rzeczy do siebie i tak nie pasuje, a próba odgórnego zadekretowania jakiegoś jednolitego stylu skończyć może się wyłącznie tragicznie. ►
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
33
VIP tylko pyta Ten eklektyzm jest siłą czy słabością przestrzeni miejskiej Rzeszowa?
MS:
Postrzegam go jako siłę – daje duże pole do działania dla bardzo dobrych propozycji. Najgorszą bowiem rzeczą jest projektowanie w warunkach idealnych. To zabija kreatywność. Trudności zmuszają do działania, szukania rozwiązań ciekawych, niestandardowych. W Rzeszowie taką mamy przestrzeń, specyfikę – i to jest fajne.
Wróćmy w tym kontekście do sprawy, która w ostatnich kilku miesiącach zbulwersowała rzeszowian, czyli pomysłu wyburzenia tzw. willi Kotowicza, po to, by stanął tam budynek zaproponowany przez dewelopera. Przy tej okazji pojawił się też problem Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego, którego większa część śródmieścia Rzeszowa nie ma. WM: W przypadku śródmieścia wielkim błędem jest, że MPZP nie ma. Tu zbyt wiele rzeczy powstaje chaotycznie, bo brakuje długofalowej wizji rozwoju miasta.
MŁ:
Uważam, że lepiej, gdy nie ma MPZP, niż gdyby miały być takie plany, jakie są robione obecnie. Plany miejscowe są często zbyt dokładne. Ich autorzy próbują zapisami prawa kreować architekturę, a tego się niestety nie da zrobić. Plany powinny definiować cele jedynie w sposób ramowy: wyznaczać linię zabudowy, przeznaczenie i intensywność zabudowy - to by w zasadzie wystarczyło.
Brak MPZP w bardzo atrakcyjnych miejscach w centrum miasta zawsze będzie pokusą dla inwestorów, by wybudować coś, co niekoniecznie komponuje się z otaczającą architekturą, ale na czym można dobrze i szybko zarobić. MS: Prowokacyjnie odwróćmy pytanie. A jeśli tam, gdzie dziś znajduje się mocno zniszczona willa Kotowicza, znajdzie się inwestor, który będzie chciał wybudować znakomitą architekturę: elegancką miejską willę, zamieszkałą przez kilka, kilkanaście rodzin, jakiej nie ma jeszcze w Rzeszowie, co wtedy? Ale co to znaczy „wysokiej klasy architektura”? Bo w Rzeszowie nie brakowało w przeszłości inwestorów, którzy w najpiękniejszych częściach Rzeszowa mieli stawiać budynki świetne, a powstawały brzydkie, z najtańszych materiałów, niemające nic wspólnego ze znakomitą architekturą. WM: I tu właśnie zaczyna się szeroka, poważna i merytoryczna dyskusja o zapisach w MPZP, ambicjach architek-
34
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
tów oraz odpowiedzialności i „wizjach” inwestorów. Często jednak jest tak, że zapisy w MPZP są tak absurdalne, iż nie wiadomo, jak to tłumaczyć, a przede wszystkim stosować w życiu. MŁ: Na szczęście świadomość architektoniczna rzeszowian rośnie. Dobra architektura, i nie chodzi tu tylko o ładny wygląd budynku, ale przede wszystkim o funkcjonalność i jakość wykonania, zaczyna się dobrze sprzedawać. Ludzie chcą lepszej przestrzeni. Społeczeństwo Rzeszowa jest coraz bardziej dojrzałe, jeździ po świecie, Europie i Polsce, i widzi co, gdzie i jak się buduje. WM: Oczywiście, jest możliwy mariaż starej architektury z nowoczesną, ale muszą się one ze sobą harmonizować.
MŁ:
W systemie anglosaskim założenia urbanistyczne mamy bardzo ogólne, ale decyzja odnośnie do każdego budynku jest podejmowana na podstawie tego, co zaproponuje inwestor. Takie sprawy są rozpatrywane jednostkowo, bo nie da się zadekretować sztuki i jakości zapisami prawnymi. Np. mamy dzielnicę w stylu wiktoriańskim, ale architekt proponuje bardzo nowoczesny budynek i jeśli jest on piękny, atrakcyjny, jeśli w debacie publicznej zyskuje akceptację mieszkańców i władz miasta, to dlaczego go nie budować? Podobnie powinno być w Polsce. Róbmy więcej debat publicznych o wizji architektonicznej i urbanistycznej Rzeszowa. Nawet gdybyśmy się mieli wiele razy spierać, to takie dyskusje są bardzo potrzebne. Nie zostawiajmy tego tylko decyzjom miejskich planistów, angażujmy się w życie i wygląd swojego miasta.
W Rzeszowie brakuje ciała doradczego, które pogodziłoby ze sobą wizje przestrzeni miejskiej według architektów, inwestorów, władz miasta i w końcu samych mieszkańców? MŁ: Najbardziej brakuje publicznej dyskusji nad projektami, które mają powstawać, szczególnie tymi kontrowersyjnymi. W kampanii przed wyborami samorządowymi jeden z kandydatów na prezydenta Rzeszowa wystąpił z projektem „rzeszowskiego City”, czyli zespołu wieżowców na Staromieściu. Jak Panowie oceniacie ten pomysł? MŁ: Świat nie działa tak, jak chcą politycy. Świat działa tak, jak działa. Architektura jest sztuką patrzenia na to, jak funkcjonuje człowiek. Nawet jeżeli jakiś polityk zadekretuje, że gdzieś tam będą wysokie budynki, to nie zadziała. Nawet jeżeli zostałby opracowany plan miejscowy, nikt tam niczego takiego nie wybuduje. Bo ludzie chcą mieszkać blisko centrum, przy głównych trasach komunikacyjnych, chcą mieć ładne widoki itd. Skończy się jak z targowiskiem przy ul. Wyspiańskiego. W mieście od czasu do czasu należy stawiać wysokie budynki, one tworzą panoramę i – jak wieże kościołów – są wyznacznikiem przestrzeni, powodują, że łatwiej nam w niej nawigować. Angielski odpowiednik naszej służby
VIP tylko pyta konserwacji zabytków ma od wielu lat plan panoramy Londynu i wie, w którym miejscu można sobie pozwolić na postawienie wysokiego budynku, a czasem sugeruje, by budynek był jeszcze wyższy, bo świadomie planuje panoramę miasta. Na tym polega właśnie całościowe spojrzenie na miasto. Co panowie myślicie o zabudowie wzdłuż Wisłoka?
MŁ:
Bywam tam na spacerze: chaos. Ale trzeba sobie powiedzieć jasno, że w Rzeszowie będzie parcie na zabudowywanie doliny Wisłoka. Bo taka jest kolej rzeczy i ludzie chcą tam mieszkać. Od dawna już powinniśmy mieć plan, który powinien przynajmniej sprecyzować linię zabudowy wzdłuż rzeki. Po to, by dolina Wisłoka nie została zabudowana tak jak w Paryżu, gdzie budynki stoją wręcz w korycie rzeki, tylko żeby zostały zachowane bulwary, ścieżki spacerowe itd. Gdybyśmy my to projektowali, to w pierwszej kolejności zdefiniowalibyśmy linię zabudowy obu brzegów. Stwierdzilibyśmy, które przestrzenie – np. Olszynki czy Lisią Górę – należałoby zachować jako miejsca w rodzaju Central Parku w Nowym Jorku. Druga strona Wisłoka, od Podwisłocza, aż się prosi, by ją zabudować. Również trzeba by było rozstrzygnąć, co chcemy zachować jako przestrzeń publiczną, a co pozwalamy deweloperom zabudować, i do jakiej wysokości. Dziś to wszystko dzieje się chaotycznie, nie ma świadomego planowania.
Nas też oburza, kiedy ze strony miasta słyszymy: sprzedajemy ten teren, bo jest inwestor. W ten sposób Central Park można byłoby sprzedać w minutę. Rozumiemy jednak, że są pewne „świętości”, które trzeba zachować bez względu na to, jak genialny pomysł ich zabudowania ktoś by przyniósł. MŁ: To prawda. Każde prawo, także lokalne, dotyczące budowania, powinno wyznaczyć ramy, w których ludzie mogą się poruszać. Nie powinny być one zbyt szczegółowe, ale powinny istnieć. Nasi koledzy z Wrocławia zdefiniowali w promieniu pół kilometra od Rynku ok. 200 działek, które wymagały interwencji. Określili plomby, które trzeba zbudować, oficyny, które trzeba zburzyć i postawić nowe. Znaleźli masę „dziur”, które aż się prosiły, by je uzupełnić, po to, by uzupełnić zdegenerowaną tkankę miejską. Tkanka miejska Rzeszowa też jest zdegenerowana, ma mnóstwo „dziur”. To jest generalnie problem Polski. Gdybyście zobaczyli jakikolwiek nasz projekt w skali makro, to zauważylibyście, że jest w nim w ramach szerszych analiz zrobiony tzw. schwarzplan, czyli rysunek fragmentu miasta, w którym budynki są pokolorowane na czarno. Jak się patrzy na zachodnie miasta, to tam prawie nie ma „dziur”. Rzeszów przypomina pod tym względem ser szwajcarski – dziura na dziurze. To wszystko trzeba uzupełnić. Przejdźcie się teraz wieczorem na plac Farny. To jest taki plac
jak przed katedrą w Barcelonie, tylko skala jest mniejsza – na miarę Rzeszowa. Miejsce, które powinno być oświetlone, tętnić życiem. A tu ciemno, ludzi niewielu. A na ul. Kanałowej – parterowe, mało reprezentacyjne „budy”. To jest potencjał. Tam powinny stanąć czterokondygnacyjne budynki. Na parterze powinno się umieścić usługi, na piętrze mogłyby powstać biura, a nad nimi 2-3 kondygnacji mieszkań. I ten plac by ożył. Dotykamy tu ważnego tematu – „wymierania” śródmieścia. Co zrobić, by temu zapobiec?
WM:
Przyczyną wymierania centrum jest brak równowagi pomiędzy usługami a „mieszkaniówką”. Amerykanie zaczynają pluć sobie w brodę, że wybudowali dzielnice mieszkaniowe, gdzie kilkanaście pasów na drodze nie wystarcza, by ludzie dojechali do centrum biurowego, a po południu tą samą autostrada przemieścili się do centrów handlowych. Żadna z tych stref sama nigdy nie będzie dobrze działać. Chodzi o to, by w centrum ludzie po południu także mieszkali. Rozmawiamy w restauracji przy ul. 3 Maja – głównym deptaku miasta. Mnóstwo banków, kilka restauracji. I ludzi niewielu. MŁ: Kopenhaga poradziła sobie z tym problemem. W planie miejscowym zakazano lokalizacji banków na parterach budynków. Mogą one być lokalizowane na piętrach lub w oficynach. Może warto u nas zrobić to samo? Czy Rzeszów powinien być miastem kompaktowym? Co to w ogóle oznacza? MŁ: Rzeszów jest miastem kompaktowym. Tylko że – co wyszło na naszej debacie Biznesistyl.pl „Na Żywo” pt. „Jaki Rzeszów w najbliższych latach” – każdy pod tym pojęciem rozumie coś innego.
MŁ:
Miasto kompaktowe ma to do siebie, że jest na tyle małe, iż łatwo je przejść na nogach, nie ma korków, a wszystkie możliwe usługi miejskie są zapewnione. To jest takie optimum. A to, że w przestrzeni miejskiej trzeba jeszcze zrobić wiele rzeczy, to osobna historia. Ludzie muszą mieć przestrzeń, żeby mogli się spotkać. Dlatego np. co 2-3 minuty powinny być w mieście malutkie skwerki. W Paryżu czy Barcelonie nagle nie ma kamienicy, tylko są cztery palmy i kawałek placyku, na który wychodzą mamy z wózkami. Tego u nas nie ma. My robimy Park Papieski na przedmieściach, gdzie trzeba będzie dojechać autobusem. To absurd. Parki w mieście robi się dla ludzi, którzy tam mieszkają, a nie dla wycieczek. ►
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
35
VIP tylko pyta Jak wygląda urbanizacja terenów przyłączonych do Rzeszowa? MŁ: W ogóle jej nie ma. Możemy przyłączyć do Rzeszowa nawet Łańcut i Przeworsk, pytanie podstawowe brzmi: po co? Uważam, że włączenie Słociny, ale także Malawy, jest OK, bo to jest wianuszek wzgórz wokół Rzeszowa. Jednak pierwszą rzeczą, którą trzeba by było zrobić, to wyznaczyć ścieżki spacerowe i punkty widokowe – tak jak np. w Los Angeles, gdzie przyjeżdża cadillac i ludzie stają, by podziwiać miasto, które widzą jak na dłoni. A u nas, na tzw. Wzgórzu Zakochanych w Słocinie – najlepszym punkcie widokowym na Rzeszów, jeszcze nie tak dawno (bo teraz nie wiemy, jak jest) obowiązywał zakaz zatrzymywania się i policja wlepiała mandaty ludziom, którzy się tam na chwilę zatrzymali, by podziwiać panoramę Rzeszowa.
MŁ:
Przyłączone tereny to przedmieścia. Mają one to do siebie, że raczej powstaje tam niska zabudowa, którą łatwo zaprojektować, a w każdym razie wielkich problemów ona nie nastręcza. Większy problem mamy w centrum, gdzie są tereny kolejowe. Ogłoszono przetarg poniżej 30 tys. euro na opracowanie wizji tego, jak przez najbliższe 25 lat będzie się rozwijać kluczowa część miasta. To jest jakaś pomyłka. Do przetargu – taka jest moja prognoza – zgłosi się firma układająca rury, hurtownia papieru i ktoś tam jeszcze. Mamy tereny po jednostkach wojskowych, Zelmerze, Cefarmie, które za chwilę również będą wymagały podobnej interwencji.
Lada moment trzeba będzie robić ich rewitalizację. Czy ktoś o tym myśli? MŁ: My myślimy, zrobiliśmy koncepcję zagospodarowania terenów po Zelmerze. Tak powinien mniej więcej wyglądać plan miejscowy. Naprawdę nie potrzeba wiele więcej do zaplanowania inwestycji. Nie trzeba definiować, z jakiego materiału mają być ławki albo jaki kształt ma mieć lampa. To jest zadanie do odrobienia w ramach szczegółowego projektu. Skąd urzędnik niby ma mieć wiedzę na ten temat na etapie planu ogólnego?! I co się stało z tym projektem? MŁ: Nic się nie stało. O ile wiemy, to ani studium, ani projektu planu miejscowego nie ma do dziś. Studenci mają świetny materiał do prac dyplomowych. Jak Panowie oceniacie pomysł strefy płatnego parkowania, która pod koniec roku ma zacząć funkcjonować? To dobry kierunek? MŁ: Jest to dobry kierunek, ponieważ centrum trzeba odciążyć. Ale czy sama strefa płatnego parkowania załatwi problem?
36
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
MŁ: Sama nie. Ale jest pierwszym krokiem. Potrzebna jest sieć płatnych parkingów wokół centrum. Żeby w ciągu kilku minut można było dojść pieszo do ścisłego centrum. Tylko czy uda się ludzi namówić do dojścia pieszo lub do skorzystania z komunikacji miejskiej?
MŁ:
Komunikacja miejska dzisiaj nie działa, bo są korki w centrum i autobusem poruszamy się wolniej niż pieszo. Jeżeli jednak wyrzucimy samochody ze śródmieścia, to udrożni nam się przejazd dla komunikacji miejskiej. To są naczynia połączone. Jeżeli wprowadzimy strefę płatnego parkowania, to znajdą się inwestorzy, którzy na obrzeżach śródmieścia zaczną budować płatne parkingi.
Według badań, które kilka lat temu przeprowadziła warszawska firma Ecorys, większość aut parkujących w ścisłym centrum stoi tam ponad 8 godzin. Czyli są to auta urzędników i innych zatrudnionych w ścisłym centrum. MŁ: Bo nie ma alternatywy. Komunikacja nie jest w stanie takiego urzędnika sprawnie obsłużyć, nie ma parkingów na obrzeżach centrum itd. Kółko się zamyka. Pierwszą rzeczą, którą należałoby zrobić, to przenieść urzędy tam, gdzie są tańsze działki, gdzie można szybko dojechać i gdzie są możliwe duże parkingi. Drogie miejskie nieruchomości w centrum sprzedać i za te pieniądze sfinansować nowe inwestycje. Co jest niezbędne, żeby uporządkować przestrzeń miejską w Rzeszowie? Poczynając od śródmieścia.
WM:
Już wielokrotnie wywoływaliśmy w „środowisku” dyskusję na temat śródmieścia. Bo jeśli miałby w końcu zostać opracowany MPZP tych terenów, to wcześniej powinien być przeprowadzony konkurs urbanistyczny na całe śródmieście. To byłaby wytyczna do dalszego działania, wyznaczająca intensywność zabudowy, zmiany funkcji. Być może część budynków należałoby wyburzyć i wyznaczyć nowe kierunki urbanistyczne. Ale trzeba ogłosić konkurs, który wyłoni najlepszy pomysł na śródmieście.
MŁ: Jakąś dekadę temu podobny konkurs zorganizowały Katowice. Taki konkurs sprecyzowałby jakąś wizję, nad którą można byłoby dyskutować. Na razie takiej wizji nie ma. Bo nikt nie patrzy na miasto w całości.
PORTRET
„PIGMEJ”
LEGENDA BIESZCZADZKICH PRZEWODNIKÓW PRZEZ CAŁE ZAWODOWE ŻYCIE BUDOWAŁ DROGI I MOSTY. NAJBARDZIEJ DUMNY JEST Z PIERWSZEGO, KTÓRY ZACZĄŁ BUDOWAĆ, NIE MAJĄC JESZCZE 18 LAT. ALE JEST PRZEDE WSZYSTKIM LEGENDARNĄ POSTACIĄ RZESZOWSKIEGO PTTK. CO CIEKAWE, TURYSTYCZNĄ PASJĘ ZASZCZEPIŁA W NIM MATKA, Z KTÓRĄ WĘDROWAŁ W OKOLICACH PODJAROSŁAWSKICH LASZEK, SKĄD POCHODZI.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Zygmunta „Pigmeja” Solarskiego Spotykamy się w siedzibie rzeszowskiego oddziału PTTK. Zygmuntowi „Pigmejowi” Solarskiemu w przyszłym roku stuknie „osiemdziesiątka”, ale sylwetką może imponować o wiele młodszym. Widać, że w swoim życiu przeszedł niejeden turystyczny szlak. Przychodzi na spotkanie w nieodłącznym, czerwonym polarze przewodnickim.
J A K Z O S TA Ł E M „PIGMEJEM” Skąd się wziął przydomek „Pigmej”? – O, to długa historia – śmieje się, po czym wspomina, że chętnie cho-
40
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
dził z kolegami do kina, głównie ze względu na Polską Kronikę Filmową. W jednej z takich kronik pokazano dwa plemiona – Pigmejów i Buszmenów. Któregoś roku był jednym z organizatorów zlotu gwiaździstego na rocznicę powstania Huty Stalowa Wola. – Z Rzeszowa wypłynęło ponad 40 kajaków – opowiada. Jednak dyrektor jego przedsiębiorstwa, któremu wypadł wyjazd do ministerstwa, poprosił go, by w tym dniu załatwił jeszcze jakąś służbową sprawę w Leżajsku. – Miałem czekać na resztę przy promie w Krzeszowie. Czekałem, czekałem, mijały godziny, a tych „pieronów” nadal nie było – opowiada Solarski. ►
PORTRET
Zygmunt „Pigmej” Solarski.
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
41
PORTRET Lipiec, upał niesamowity, on opalony, bo cały czas na wodzie. Zagadał kobiety, które wracały z krowami; przyniosły mu w dwojakach jedzenie. – Stałem na wysokim brzegu, słońce mnie oświetlało. Nagle zza zakrętu usłyszałem śpiew – wspomina. – Cały dzień biwakowali pod drzewami, gotowali, kąpali się, a po południu nadpłynęli połączoną „bandą” chyba z 80 kajaków. A ja stałem i – zadowolony, bo sobie dobrze podjadłem – zacząłem uderzać rękami w wypięty brzuch, tak jak Pigmeje na tym filmie. Ktoś zawołał: „Pigmej!”. Nie zrozumiałem. Usłyszałem tylko niesamowity śmiech w kajakach. I tak zostałem Pigmejem.
WOJNA P O D DWIEMA OKUPAC JAMI
P
radziadek Leon miał włości pod Stryjem (dzisiejsza Ukraina), ale ożenił się w Laszkach k. Jarosławia. Miał siedmioro dzieci, w tym pięciu synów. – Dwóch braci dziadka wyjechało później na tę „dziadowiznę”, dwóch za Wielką Wodę. Dziadek, podobnie jak dwie jego siostry, pozostał w Laszkach – opowiada Solarski, który urodził się tu we wrześniu 1936 r. Dzieciństwo Zygmunta przypadło na czas okupacji radzieckiej i niemieckiej. Laszki po 17 września 1939 r. dostały się pod Sowietów. Były dużą wsią (1800 mieszkańców), siedzibą gminy. Władza radziecka zrobiła tu siedzibę rejonu (powiatu), zbudowano piętrowy budynek, gdzie mieściły się jego władze. – Przyjeżdżało obwoźne kino, pomiędzy drzewami rozwieszano dużą płachtę, na której wyświetlano filmy, jak to Armia Radziecka pięknie zwycięża – opowiada z sarkazmem „Pigmej”. – Choć dla dzieci to była atrakcja – zobaczyć kino. Młodzież też miała „radochę”, bo zbudowano klub, gdzie puszczano z patefonu płyty. Po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej w 1941 r., do Laszek wkroczyli Niemcy. „Pigmej” przyznaje, że w odczuciu rodziców i dziadków nie był to szczególnie tragiczny okres. Niemiecki komendant sprowadził rodzinę i nie gnębił mieszkańców. – Gdy trzeba było oddać kontyngent, a ktoś miał ostatnią krowę, to mu darował – wspomina. Laszkach zdecydowana większość mieszkańców to byli Polacy, choć była też spora grupa Rusinów. Było sporo rodzin mieszanych, wyznawców obu obrządków katolickich. – Ludzie bardzo się szanowali, nikt z Polaków w czasie świąt „ruskich” nie pojechał w pole i odwrotnie. Moja chrzestna matka była z rodziny mieszanej. Oni przychodzili do nas na wigilię, my do nich też, tyle że 13 dni później – opowiada „Pigmej”. Przyznaje, że później to się zmieniło i że upowcy podchodzili pod wieś już w 1943 r. Ale w Laszkach była silna samoobrona, mieszkańcy pełnili dyżury. – Tragiczny okres zaczął się w dniu wejścia Armii Radzieckiej w lipcu 1944 r. – opowiada „Pigmej”. – Moja chrzestna matka przybiegła rano i wołała: „uciekajcie, kto może, do Jarosławia, bo Laszki są otoczone przez upowców”. Wici poszły od sąsiada do sąsiada, kto mógł, pakował dobytek na wozy, by uciekać 17 km do Jarosławia. Rodzina Solarskiego zdecydowała się zostać, tym bardziej że nie miała koni, które wcześniej musiała oddać
W
42
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
wycofującym się Niemcom. – Mama wyjęła z pieca chleb i dwa indyki, które upiekła, i powiedziała do mnie i do siostry: „dzieci, najedzcie się, bo jak nas będą mordować, żebyśmy nie byli głodni”. W południe wkroczył front radziecki. Zatrzymał się na dwa dni w Laszkach i wtedy było największe spustoszenie, bo były bombardowania – opowiada „Pigmej”. Uspokoiło się, ale na krótko. Organizowała się polska partyzantka, okoliczne miejscowości były obszarem działań UPA.
PIER WSZ Y MOST CENI NA JBARDZIE J W 1950 r. Solarski zaczął naukę w Technikum Drogowo-Mostowym w Jarosławiu, w tym czasie jedynym tego typu w kraju. – Po jarosławskiej budowlance każdy absolwent był przygotowany do samodzielnego prowadzenia robót. Zwracano niesamowitą uwagę na praktykę, tym bardziej że dyrektor i jego zastępca byli inspektorami nadzoru. Nie było podręczników, przedwojenne podręczniki były przepisywane na maszynie w 6 odbitkach – opowiada „Pigmej”. eszcze przed maturą we czterech mieli praktykę na przebudowie krajowej „czwórki”, pomiędzy Bochnią a Wieliczką. Mieli wtedy po 16, 17 lat. Kiedy kierownik zachorował na wyrostek, musieli poprowadzić całą budowę. – To była najlepsza praktyka – śmieje się Solarski. – Uzyskałem uprawnienia budowlane ze specjalnością projektowania i nadzoru. Na studia nie poszedł – na jego szkołę przypadły tylko cztery miejsca, które dostali syn wicedyrektora i trzech synów trójki klasowej. – Później tak się wciągnąłem w robotę, że już nie próbowałem – przyznaje. Po technikum, jeszcze przed osiemnastymi urodzinami, dostał nakaz pracy do Buska-Zdroju. – Mój kierownik, Jan Józef Tarnowski, pochodzący z arystokratycznej rodziny, był dla mnie jak ojciec – wspomina. – Okazało się, że był po pierwszym roku jarosławskiego technikum, tyle że zaocznie. Przez 2,5 roku po raz drugi przerabiałem z nim program technikum. Robiliśmy pomiary, odbiory. Wybudowaliśmy dwa nieduże mosty. Projekt jednego, na rzece Czarna, był zbliżony do mojego projektu dyplomowego. Jestem z niego najbardziej zadowolony, bo to było moje pierwsze dzieło. Po dwóch latach pracy w Busku trafił do szkoły oficerskiej w Legnicy. To był szczególny rok w polskiej historii – 1956. – Szkoła mieściła się w pięknych, dawnych koszarach armii Paulusa. Legnica była opanowana przez Armię Radziecką: z jednej strony jednostka lotnicza, z drugiej – kilka jednostek różnych formacji – opowiada. Kiedy wybuchły wydarzenia w Poznaniu, komendant szkoły zwrócił się do wojska na placu apelowym: „Żołnierze, jesteśmy w trudnej sytuacji. Jesteśmy kroplą w morzu i nie wolno nam się dać sprowokować”. Do dziś „Pigmej” uważa, że w Poznaniu strzelało nie polskie wojsko, tylko „radzieccy” przebrani w polskie mundury. W 1958 r. wrócił do Rzeszowa. M.in. w Wydziale Gospodarki Komunalnej WRN sprawował nadzór nad drogami i komunikacją miejską w województwie. – Po reformie administracyjnej w 1975 r. nie było co robić, prze-
J
PORTRET niosłem się więc do Miejskiego Przedsiębiorstw Dróg i Mostów – opowiada. Do emerytury robił to, co lubił najbardziej – budował drogi i mosty.
P
R A JDÓW N I E SPOSÓB ZLICZ YĆ
asję turystyczną „wyssał z piersi mamy”. – Nie miała możliwości, by wyjechać gdzieś dalej – opowiada „Pigmej”. – Chodziliśmy więc w niedziele do kościoła na godz. 8, a później wybieraliśmy się na wycieczkę. Mówiliśmy w domu, że jedziemy odwiedzić ciocię, albo na grzyby, jagody, jabłka, po zioła czy pijawki. Wracaliśmy wieczorem. Tato był zadowolony, bo zawsze coś przywieźliśmy, ale nasz rzeczywisty cel był inny – chcieliśmy coś zobaczyć. Kiedy już pracował w Busku, razem z kierownikiem objeżdżali na motocyklu Góry Świętokrzyskie. Po przyjeździe do Rzeszowa zaczęło się od wstąpienia do PTTK i od narciarskiego kursu organizatorów turystyki w Ustrzykach Górnych, które to kursy PTTK organizowało razem ze związkami zawodowymi. – Był luty 1964 r., było nas tam ponad 70 osób, w warunkach bardzo trudnych, w dawnym budynku Straży Granicznej (dziś Hotel Górski). Wyciągnąłem na kurs ze swojego Koła PTTK ok. 20 osób. Zostałem nawet wybrany starostą kursu. Tam przeżyliśmy fajną przygodę, bo zasypało nas i przez 5 dni nie było łączności. Mówiła o nas nawet Wolna Europa – opowiada „Pigmej”. ak się zaczęła jego przygoda życia, która trwa do dziś. Aktywnie działał w PTTK; organizował wycieczki, rajdy i spływy. Ile? Nie jest w stanie już ich zliczyć. – Bieszczady, Beskid Niski schodziłem wszerz i wzdłuż – opowiada „Pigmej”. – Trafiłem na dobry okres, bo związki zawodowe miały dużo pieniędzy. Ważnym rozdziałem w działalności „Pigmeja” była współpraca z ks. Franciszkiem Rząsą, zapalonym turystą, który chodził z młodzieżą po Bieszczadach. W 1982 r., gdy w Polsce trwał stan wojenny, udało się zdobyć zezwolenie na wyjazd na Tarnicę. Podanie było poparte kilkoma pieczątkami, w tym nawet sekretarza POP. Pojechała spora grupa z „Pigmejem” i ks. Rząsą. Tam zrodził się pomysł zorganizowania dni skupienia dla turystów. Odbyły się rok później, w grudniu 1983 r., w Sośnicy, gdzie pracował ks. Rząsa. Kolejny pomysł to duży, 7,5-metrowy krzyż na Tarnicy – w miejsce dotychczasowego, o wiele mniejszego. Stanął w 1987 r., przed trzecią pielgrzymką Jana Pawła II do Polski. Chodziły wtedy słuchy, że papież być może przyjedzie w Bieszczady. Krzyż Jan Paweł II obejrzał ze śmigłowca dopiero 10 lat później, kiedy w czasie wizyty w Krośnie i Dukli zorganizowano przelot nad Bieszczadami.
T
R A JDY POLIT YCZNIE NIEPOPR AWNE Za politycznie niepoprawne treści podczas PTTK-owskich wyjazdów „Pigmej” był przesłuchiwany przez SB. Najbardziej oberwało mu się za zorganizowanie rajdu pod
nazwą „Jamna” na Pogórzu Rożnowskim w 1982 r. Wtedy na cmentarzu wojskowym w Dąbrach udało się zebrać ponad 400 osób na mszy św. za dusze poległych tu żołnierzy AK. – Szliśmy z różnych stron w grupach 30-40-osobowych. Prowadziłem jedną z 13 takich grup. A tu „ciocia” Hania Leszczyńska, który przyjechała wcześniej, by przygotować miejsce, płacze: „Zygmunt, wzięli mnie na posterunek i przez dwie godziny maglowali, co będzie w niedzielę. Ja im nie chciałam powiedzieć, że będzie msza”. „To czemu im nie powiedziałaś?”. Na mszę przyjechało samochodem dwóch panów w skórzanych kurtkach, postawili na murku cmentarza magnetofon szpulowy. Koncelebrze przewodniczył ks. Eugeniusz Dryniak z Rzeszowa. Gdy zobaczył tych „smutnych panów”, to wyłożył w kazaniu całą historię Polski, od Piasta Kołodzieja. Panowie nagrali kazanie i pojechali. Kiedy wróciliśmy z cmentarza, „ciocia” Leszczyńska powiedziała, że nie możemy tu robić zakończenia, bo byli z bezpieki i zagrozili miejscowym, iż to będzie nielegalne zgromadzenie i jeżeli nas przyjmą, to będą odpowiadać sądownie. Na co ludzie zebrali się i powiedzieli, że nas przyjmą. Wieczorem przyszedł do mnie pan po cywilnemu i zostawił wezwanie na przesłuchanie na drugi dzień. Powiedziałem o tym znajomym, żeby – jeżeli by mnie przetrzymali – wiedzieli, gdzie jestem. Maglowali mnie tam na temat tej imprezy – opowiada „Pigmej”. Na początku lat 80. XX w. część kadry i członków zinfiltrowanego przez komunistów harcerstwa przeszła do PTTK. – Dostaliśmy fantastyczny „zastrzyk” młodzieży i kadry instruktorów, którzy mogli robić to samo co wcześniej pod innym szyldem – podkreśla „Pigmej”. W ten sposób w 1984 r. został powołany do życia Klub Pol-Survival, w którym młody człowiek miał uczyć się, jak żyć z sobą, innymi i przyrodą w duchu wartości chrześcijańskich. Do pracy z młodzieżą „Pigmej” przywiązuje zresztą wielką wagę. – Narzekają na mnie, że ich gonię, ale pamiętają – śmieje się. I dodaje: – PTTK miał znakomitą bazę, ponad 6 tys. miejsc w górach. Można było prowadzić cichcem, z namiotami, wiele wypadów.
FUNDAMENT WIARY I PATRIOT YZMU
W
styczniu br. „Pigmej” Solarski otrzymał tytuł „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”. Przedstawiając legendarnego przewodnika, Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta, stwierdził: – Zygmunt Solarski czerpie z niewzruszanego fundamentu wiary i patriotyzmu. – Podziwiając piękno krajobrazu nie mogę nie widzieć Siły, która to stworzyła. Ateiści nazywają ją Siłą Przyrody, wierzący – Bogiem. Jestem szczęśliwy, że mam wiarę, że bardzo dużo z niej czerpię. Przed każdą imprezą się modlę: „Panie Boże, ile możesz dopuścić, to dopuść na mnie, a broń ludzi, których mam w opiece” – tłumaczy swoje rozumienie wiary. A mówiąc o patriotyzmie, odwołuje się do hasła Bóg – Honor – Ojczyzna. – To hasło harcerskie, jeszcze przedwojenne – tłumaczy. – Jestem mu wierny i nie jestem w stanie się go wyzbyć.
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
43
Fotografia Archiwum VIP Biznes&Styl.
Prof.
Stanisław Sławomir
NICIEJA
Ur. w 1948 roku w Strzegomiu na Dolnym Śląsku. Od czterdziestu lat związany jest ze środowiskiem akademickim Opola, gdzie przeszedł wszystkie szczeble kariery naukowej. Czterokrotnie wybierany rektorem Uniwersytetu Opolskiego, uważany za współtwórcę tego młodego, dynamicznego Uniwersytetu, który znalazł siedzibę w pięknych, barokowych budynkach dawnego klasztoru dominikańskiego, odbudowanych z jego inicjatywy.
HISTORIĘ TWORZĄ zwykli ludzie Z prof. dr. hab. Stanisławem Sławomirem Nicieją, historykiem, rektorem Uniwersytetu Opolskiego, rozmawia Antoni Adamski
Prof. S. Nicieja jest jednym z najbardziej znanych współczesnych polskich historyków, autorem ponad 25 książek, które osiągnęły wysokie nakłady wydawnicze. Najbardziej znane jego książki, to: „Cmentarz Łyczakowski we Lwowie” (cztery wyd., nakład ok. 300 tysięcy egz.), „Twierdze Kresowe Rzeczpospolitej” (2006), „Orlęta Lwowskie. Czyn i legenda” (2008), „Kresowe Trójmiasto. TruskawiecDrohobycz-Borysław” (2009). W 2012 r. rozpoczął wydawanie cyklu „Kresowa Atlantyda”, który objąć ma dwieście miast kresowych. Zasiadał m.in. w Polsko-Ukraińskiej Komisji do spraw Renowacji Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie (1989 -1993) oraz w zespole Cmentarza Orląt we Lwowie (od 1993 r.). Jest autorem 26 filmów dokumentalnych o miastach kresowych. Laureat licznych nagród, m.in. Gloria Artis, miesięcznika „Polityka”, Polskiej Fundacji Kulturalnej w Londynie, stypendysta Fundacji Lanckorońskich. Na początku br. prof. Nicieja promował w Rzeszowie i Przemyślu piąty tom „Kresowej Atlantydy” prezentujący: Sambor, Rudki, Beńkową Wisznię, Nadwórną, Bitków, Delatyn i Rafajłową (Wydawnictwo MS, Opole 2014).
POLSKIE Kresy Antoni Adamski: Jest Pan pierwszym historykiem polskich Kresów... Prof. Stanisław Sławomir Nicieja: Nie jestem historykiem Kresów, lecz historykiem Polski. Kiedyś na spotkaniu w Iwanofrankowsku (dawny Stanisławów) jeden z Ukraińców zadał mi pytanie: „Dlaczego pisze pan o naszych miastach? Przecież ma pan w pobliżu tyle historycznych miast śląskich”. Odpowiedziałem, że piszę o historii Polski, której granice – w przeciwieństwie do Francji, Hiszpanii czy Portugalii – z biegiem wieków zmieniały się. Na ziemiach, które należą dziś do Ukrainy, Białorusi czy Litwy, urodzili się najwięksi polscy twórcy: od Mickiewicza i Słowackiego po Miłosza i Herberta... Aż przyszedł wiek XX. iek przeklęty! Zderzenie się dwóch totalitaryzmów: hitlerowskiego i stalinowskiego, spowodowało, że ponad 50 milionów ludzi straciło życie, a około 20 milionów zostało wyrzuconych ze swoich domów i przesiedlonych w inne, obce im miejsca. W wyniku wojny Polska straciła duże terytorium i około 200 miast na Kresach. Polska granica wschodnia – z linii rzek Zbrucz i Dniestr – została przesunięta o 250 km na zachód. Przeprowadzony na tak gigantyczną skalę proces przesiedleń był dotąd w historii nieznany i niewyobrażalny. Co ciekawe, tak dramatyczne wydarzenia nie znalazły swego odzwierciedlenia w literaturze. Nie powstało na ten temat żadne wielkie dzieło literackie. Ten temat podjęło, tylko skromnie, polskie kino w „Samych swoich” – komedii Sylwestra Chęcińskiego ze scenariuszem Andrzeja Mularczyka, który wspaniale przedstawił syndrom Kargula i Pawlaka. Dwie zwaśnione kresowe rodziny, przesiedlone na Ziemie Odzyskane, nie tylko znalazły się w tej samej wsi, lecz wybrały gospodarstwa obok siebie tak, aby przez płot kontynuować przedwojenne waśnie i barwne sąsiedzkie życie. Jak miasta kresowe przetrwały okres zaborów? Fenomen polskiej kultury najlepiej widoczny jest na przykładzie Lwowa. Gdy w czasie zaborów, w 1772 roku, miasto to zajęła Austria, wysłała tam swoich urzędników, by zgermanizowali Lwów. Tymczasem urzędnicy ci niespodziewanie spolonizowali się i odegrali ważną rolę w naszej kulturze. Dla przykładu: jeden z austriackich wysokich urzędników osiadłych we Lwowie, Josef Reitzenheim – bezwzględny germanizator, ożenił się z Polką, i jego syn – Wilhelm, czuł się Polakiem. Wziął udział w powstaniu listopadowym, opiekował się w Paryżu chorym Juliuszem Słowackim i napisał o nim książkę. We Lwowie pod zaborami rozwinęły się wspaniale: polskie muzea, galerie, teatry, wydawnictwa, a uniwersytet i politechnika osiągnęły pozycje jednych z najlepszych uczelni w Europie. Lwowska matematyka, medycyna czy filozofia osiągnęły poziom światowy, czego dowodzą nazwiska tak wybitnych matematyków jak Stefan Banach, Hugo Steinhaus czy Stanisław Ulam – współtwórca bomby atomowej. Jaki był los tej kadry po wojnie? Świetna kadra Uniwersytetu i Politechniki Lwowskiej po wojnie osiadła głównie we Wrocławiu i Gliwicach. Kadra techniczna i robotnicy (kolejarze, tramwajarze) osiedli w Bytomiu. W sumie tylko w tych trzech miastach znalazło nowe domy po kilkanaście tysięcy lwowian. A mieszkańcy innych miast? Na przykład ci ze Stanisławowa osiedli w dużej masie (po ok. 6 tysięcy) w Gliwicach i Opolu. Wybór miast, do których byli przesiedlani, był często przypadkowy. Dla przykładu: pociąg z transportem przesiedleńców ze Stanisławowa zatrzymał się w Opolu przed mostem na Odrze, który poważnie ucierpiał w czasie działań wojennych. Pasażerowie wyszli, aby się rozejrzeć. Miasto w pobliżu dworca nie było zniszczone. Co więcej: w mieszkaniach stały meble, na kuchennych stołach nakrycia rozłożone do posiłku, w sypialniach zasłane łóżka, a w szafach odzież. Wszystko porzucone przez niemieckich mieszkańców, którzy uciekli w pośpiechu przed Armią Czerwoną idącą na Berlin. Zapadła decyzja: „Zostajemy!” I w ten sposób stanisławowianie stali się opolanami. Mieszkańcy przedwojennego Borysławia – centrum zagłębia naftowego, pracownicy kopalni naftowych, osiedli po wojnie w Wałbrzychu i stali się górnikami w tamtejszym zagłębiu. Była to liczna grupa – około 8 tysięcy. Mieszkańcy przedwojennego Chodorowa, gdzie znajdowała się słynna cukrownia (której cukrem słodzono nawet kawę w słynnych restauracjach Wiednia, Paryża czy Londynu), przenieśli się do Raciborza na Śląsk, bo tam była niemiecka cukrownia, którą szybko uruchomili. Mieszkańcy przedwojennej Kołomyi osiedli głównie w Kotlinie Kłodzkiej i w Głubczycach na Śląsku. Obywatele przedwojennych polskich miast spod granicy rumuńskiej, takich jak Kuty czy Śniatyn, wylądowali po wojnie głównie w Oławie i Obornikach Śląskich. ►
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
45
POLSKIE Kresy Wszyscy przesiedlani na ziemie zachodnie uważali swe nowe miejsca pobytu za tymczasowe. Oczekiwali wybuchu III wojny światowej. Krążyło nawet takie powiedzenie: „Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa”. Uważano, że Amerykanie zaczną wojnę z Rosjanami i odbiją dawne ziemie polskie na Wschodzie. Stąd przesiedleńcy czekali na taki moment. Ale się go nigdy nie doczekali. W moim cyklu książkowym „Kresowa Atlantyda” (lada miesiąc ukaże się VI tom) przedstawiam właśnie historię tych ludzi. Kreślę dzieje całych rodzin na przestrzeni 5-6 pokoleń: od epoki zaborów po czasy najnowsze. Są to swoiste sagi rodzinne, historie wzlotów i upadków, opowieści o latach szczęścia i nieszczęścia, sukcesów i porażek. W zaplanowanym cyklu, który mam zamiar zrealizować w ciągu najbliższych 10 lat, chcę przedstawić historię 200 miast, które Polska straciła na Wschodzie i opisać dzieje potomków przesiedlonych: kim byli i kim są dzisiaj, jakie pozycje społeczne osiągnęli, jakie funkcje pełnią w życiu współczesnej Polski. Te opowieści o ludzkich losach czyta się ze ściśniętym sercem i ze zdziwieniem, iż historia może być tak ciekawa. Kiedy przed trzema laty zaniosłem sygnalny tom „Kresowej Atlantydy”, noszący jeszcze tytuł „Kresowe Trójmiasto. Truskawiec-Drohobycz-Borysław”, wydawca spytał: „Kto to kupi?” Tych wątpliwości nie mieli moi czytelnicy. Książka stała się bestsellerem, trzeba było ją szybko dodrukowywać. Skąd to powodzenie? Polsce na ogół źle uczy się historii. Nierzadko w sposób nudziarski, podlany martyrologicznym sosem. Ważni są wodzowie, ich bohaterskie czyny i odniesione rany. Lekceważy się skutki głupich decyzji politycznych i nie ceni ludzi pracy organicznej. Do znudzenia pisze się o polityce, o różnych zdradach, morderstwach, szalbierstwach. Ale obok historii politycznej biegnie historia społeczna zwykłych ludzi: przedsiębiorców, właścicieli fabryk, pensjonatów, hoteli, twórców klubów sportowych, teatrów, orkiestr, chórów itp. Historycy w Polsce pomijają te wątki, lekceważą je, uważają za nieistotne. A właśnie tam są frapujące historie, które – dobrze opisane – fascynują i przyciągają rzesze czytelnicze. W cyklu „Kresowa Atlantyda” idę tym szlakiem. Ożywiam postacie, które wydają się w historii marginalne. Pokazuję, jak żyli, jak się ubierali, co kochali, co było dla nich ważne, czym się zapisali w historii swojej rodziny, miasteczka czy firmy, którą kierowali. To także jest historia? Przede wszystkim TO jest historia. To zwykli ludzie ją tworzą. Tacy, którzy przez swoje czyny stają się postaciami niezwykłymi. Charakterystyczne, iż Anglik – Norman Davies, świetnie pisze polską historię dla Polaków i że jego książki cieszą się u nas ogromnym powodzeniem. A to dlatego, że posługuje się podobną metodą, jaką przedstawiłem wyżej. To jest w ogóle szkoła anglosaska – pisania historii obywatelskiej. W polskiej literaturze są dwa rodzaje bohaterów: Kmicic i Niechcic. Kmicic – wieczny wojownik, najczęściej mylący się i cierpiący, zostawia za sobą spustoszenie: często łzy ludzkie i pożogę. Mnie interesuje Niechcic – ten bohater powieści „Noce i dnie” Dąbrowskiej. Ma z pozoru życie nieefektowne – ale tylko z pozoru. Szukam w historii właśnie Niechciców ludzi pracy organicznej. Są to dziś nazwiska niesłusznie zapomniane. Na przykład rodzina baronów Goedlów, która w miejscowości Skole (w ukraińskich dziś Bieszczadach) stworzyła swe imperium przemysłu drzewnego. Miała tam słynne tartaki, które produkowały najwyższej jakości deski do mebli. To w tartakach Groedlów angielska rodzina królewska zakupiła m.in. parkiety do pałacu Buckingham w Londynie. W Skolem Groedlowie mieli wspaniały pałac, do którego na polowania ściągała śmietanka arystokracji europejskiej. Co po Groedlach pozostało? Niewiele. Zawilgłe mury opuszczonego pałacu, w którym mieści się dzisiaj zaniedbana szkoła średnia. A po innej wielkiej rodzinie – Gartenbergów – właścicieli szybów naftowych, sąsiadach Groedlów, którzy w okolicach Skolego mieli cztery bajkowej urody pensjonaty dla turystów, pozostał w zapuszczonym parku tylko kamień z napisem, że w tym miejscu pochowano ukochanego psa Gartenbergów – Muschi. Wszystko inne spłonęło, a właściciele zostali zamordowani. Skąd wzięła się tytułowa Atlantyda? Wedle opisu Platona, było to dobrze rządzone państwo. Atlantyda, w wyniku rozstąpienia się wód oceanu, zatonęła. Nie pozostał po niej żaden materialny ślad, lecz tylko legenda. Ten mit posłużył mi jako metafora, aby opisać, co stało się
46
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
POLSKIE Kresy z polskimi majątkami kresowymi: bibliotekami, muzeami, pałacami, dworami, po których – w wyniku wojny – nie pozostał żaden ślad, a czasem tylko przedwojenna fotografia przechowywana przez wnuka gdzieś w szufladzie – we Wrocławiu, Zielonej Górze czy Kłodzku. I ta fotografia i opowieść rodzinna stały się dla mnie pretekstem i podstawą, aby spróbować w formie literackiej odtworzyć tamten świat – tę historię polskiej Atlantydy. Jak trafił Pan profesor do swojej kresowej Atlantydy? rzypadkiem. W roku 1977, jadąc z przyjaciółmi do Bułgarii, zatrzymałem się na krótko we Lwowie i przypadkowo trafiłem na Cmentarz Łyczakowski. I wówczas uległem fascynacji tym niezwykłym miejscem: jego położeniem, roślinnością, ale przede wszystkim zadziwiającymi rzeźbami nagrobnymi, pod którymi spoczywali wielcy Polacy, tacy jak Artur Grottger, Gabriela Zapolska, Maria Konopnicka, Stefan Banach itp. Był to czas szczytu potęgi Związku Radzieckiego, wszechobecnej cenzury, która nie pozwalała pisać o polskim Lwowie, o tym, co zostawiła tam nasza kultura. Wtedy zrozumiałem, że trafiłem na niezwykłe dla Polaków miejsce, wyjątkowe w historii Polski, a od kilku pokoleń przemilczane i skazane na zapomnienie. Postanowiłem poznać historię tego cmentarza, tego miasta i spróbować napisać o tym książkę. Jesienią 1981 roku, w czasie rewolucji solidarnościowej w Polsce, otrzymałem stypendium na Uniwersytecie Lwowskim i rozpocząłem prace dokumentacyjne na tamtejszej słynnej nekropolii. Była ona wówczas w stanie agonalnym. Zaniedbane polskie nagrobki zdominowały nowe: ukraińskie i rosyjskie. Nierzadko nowe napisy ryto na odwrocie starych kamiennych płyt – w mniemaniu powojennych mieszkańców Lwowa zupełnie już nieprzydatnych. Bo kto niby miał pamiętać o dawnych polskich zmarłych? Na dalszych kwaterach pomniki przesłaniała bujna roślinność, rozsadzająca kamienne grobowce. Rdza trawiła żeliwne krzyże, latarnie nagrobne oraz metalowe tabliczki z nazwiskami. Spustoszenia dopełniali wandale i pijacy, którzy urządzali sobie libacje na cmentarzu, niszcząc rzeźby i kaplice grobowe. Nic Pan profesor nie mógł na to poradzić. Patrząc na dzieło zniszczenia uświadomiłem sobie, że jestem może jednym z ostatnich, którzy oglądają popadającą w ruinę nekropolię – pogardzane świadectwo polskości miasta. I że spoczywa na mnie obowiązek zapisania historii tego cmentarza, zanim – jak mityczna Atlantyda – nie zniknie z powierzchni ziemi. Zacząłem fotografować, badać i opisywać to niezwykłe miejsce. Nie obyło się bez przykrych niespodzianek. Po kilku dniach moich prac zostałem zatrzymany na cmentarzu przez patrol milicyjny. Zawieziono mnie na posterunek przy ulicy Dzierżyńskiego i poddano długiemu przesłuchaniu: po co robię fotografie nagrobne? Zbieg okoliczności spowodował, że jeden z ważnych oficerów KGB uznał moje intencje, aby udokumentować historię starego cmentarza, za przekonywające i pozwolił mi kontynuować moją – jak się później okazało – wielomiesięczną pracę na cmentarzu. W sumie wykonałem na tym cmentarzu 12 tysięcy fotografii. Z archiwów wyciągnąłem tysiące informacji o ludziach tam pochowanych. Przeglądnąłem dziesiątki roczników lwowskich gazet z nekrologami zmarłych. Napisałem książkę, na której druk czekałem 10 lat. Ukazała się w 1988 roku, gdy cenzura w Polsce (tuż przed obradami Okrągłego Stołu) bardzo zelżała. W tej książce nie mogłem jeszcze nic napisać o zniszczonym Cmentarzu Orląt Lwowskich, który był częścią Cmentarza Łyczakowskiego. Ale mimo braku historii Orląt Lwowskich, wydana w 1988 roku książka stała się bestsellerem. Wyszła w nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy. Dwa lata później, w 1990 roku, gdy w Polsce rządziła już „Solidarność” (rząd Mazowieckiego) napisałem II tom publikacji o Cmentarzu Łyczakowskim, gdzie był już obszerny rozdział o legendzie Orląt Lwowskich oraz historia profanacji i odbudowy tej nekropolii. Temat Cmentarza Łyczakowskiego jest ciągle obecny w mojej twórczości. Co kilka lat książka ta jest konsekwentnie poszerzana o nowe wątki i odkrycia, o świeżo wyszperane stare fotografie, i wznawiana. Ostatnie, czwarte wydanie, noszące literacki tytuł „Lwów. Ogród snu i pamięci – dzieje Cmentarza Łyczakowskiego i ludzi tam spoczywających w latach 1786-2010”, zostało szybko wykupione przez czytającą publiczność. Można rzec, że praca nad Cmentarzem Łyczakowskim we Lwowie wprowadziła mnie na szlak kresowej Atlantydy. Pisząc historię Lwowa, uświadomiłem sobie bowiem, że nie tylko to miasto o wielkim znaczeniu dla kultury i historii polskiej należy przypomnieć kolejnym pokoleniom rodaków. Równie ważna jest świadomość, co Polacy dokonali i jakie zostawili ślady w dwustu miastach, które zostały w wyniku decyzji jałtańskiej za wschodnią granicą Polski. Mam nadzieję, że w podobnie atrakcyjnej formie, jak przedstawiłem historię Lwowa, uda mi się w najbliższych latach przedstawić dzieje miast od Kamieńca Podolskiego poprzez Kołomyję, Krzemieniec, Wilno, Nowogródek po Birżę i Kiejdany – miast znanych z twórczości Sienkiewicza, Kraszewskiego, Mickiewicza i Słowackiego, a ostatnio Miłosza i Konwickiego.
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
47
POLITYKA międzynarodowa
Znajdziemy się
po dobrej stronie żelaznej kurtyny
Fotografia J. Szymczuk.
Z Pawłem Kowalem, byłym wiceministrem spraw zagranicznych i byłym europosłem, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Paweł Kowal.
Paweł Robert Kowal Polityk, doktor politologii, historyk, publicysta (rocznik 1975). Pochodzi z Rzeszowa, tu ukończył I LO; działał też w Radzie Młodzieży Rzeszowa m.in. jako jej przewodniczący. W 1999 r. ukończył studia na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Jagiellońskiego. Współautor koncepcji Muzeum Powstania Warszawskiego. W latach 2005–2009 poseł na Sejm V i VI kadencji, od 2006 do 2007 r. sekretarz stanu w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Poseł do Parlamentu Europejskiego w latach 2009-2014. Od 2011 do 2013 r., po odejściu z PiS, prezes partii Polska Jest Najważniejsza. Od 2013 r. przewodniczący rady krajowej Polski Razem Jarosława Gowina.
48
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
POLITYKA międzynarodowa Jaromir Kwiatkowski: Niedawno miałem okazję słuchać w Wyższej Szkole Prawa i Administracji w Rzeszowie Jakuba Wołąsiewicza, byłego konsula generalnego RP w Doniecku. Upatrywał on szansy na pokój w Donbasie w realizacji porozumienia Mińsk-2. Tymczasem kiedy czytam późniejsze wieści, że kolejny rozejm został zerwany, to zastanawiam się, czy liczenie na to, że postanowienia tego porozumienia zostaną wykonane, nie jest zbytnim optymizmem. Paweł Kowal: Nie wiemy nawet, co będzie w momencie, gdy ten wywiad się ukaże – czy to porozumienie będzie zachowane. Polska dyplomacja i właściwie wszystkie dyplomacje Unii Europejskiej przyjęły do wiadomości porozumienie Mińsk-2 i to, co mówił pan konsul, to – bez złośliwości – urzędowy optymizm. Dyplomaci nie mają dzisiaj możliwości powiedzieć nic innego. Ale wszyscy chyba widzą, że temu porozumieniu daleko do ideału, a sam sądzę, że Mińsk-2 jest precedensem, który wielokrotnie nam się odbije czkawką. Co ma Pan na myśli?
W
iele elementów tej umowy. Po pierwsze, fakt, że jest to umowa poza strukturami UE, a także poza międzynarodowymi zwyczajami prawnymi. To rodzaj nawet nie podpisanego, tylko ustalonego ustnie i spisanego porozumienia. Nie ma ono rangi międzynarodowego dokumentu, który nakładałby na strony zobowiązania. To nie jest przecież ani traktat, ani nawet list intencyjny. Mam na myśli także fakt, że to porozumienie de facto utrzymuje status quo, polegające na tym, iż Rosjanie mają wolny wstęp na Ukrainę, bo jest tam mowa o tym, że granica zostanie zamknięta dopiero do końca 2015 r., co w gruncie rzeczy uniemożliwia zaprowadzenie pokoju w Donbasie i pozwala dozbrajać rebelię bez ograniczeń. No i wreszcie sprawa szczególnie, moim zdaniem, drażliwa: porozumienie z Mińska reguluje ramowo ustrój Ukrainy. Mamy do czynienia z sytuacją, kiedy w imieniu wspólnoty narodowej Niemcy i Francja ustalają z Rosją ustrój państwa ukraińskiego, przyznając Putinowi rolę recenzenta. Uważam, że to będzie rodziło poważne, negatywne konsekwencje. Że po latach zapisze się w historii Ukrainy tak, jak w naszej historii zapisały się dokumenty rozbiorowe. Czyli nawet jeżeli ktoś miał dobre intencje, to jednak ingerował w wewnętrzny kształt Ukrainy, do czego moim zdaniem wspólnota międzynarodowa nie ma prawa. Ale jest też w naszym konkretnym interesie, żeby się nie mieszać do wewnętrznych spraw sąsiada, dlatego że negatywne skutki tej decyzji będą obciążały także Polskę. Zaciągamy zbyt daleko idące zobowiązania, narażamy się na to, że będziemy odpowiadali za rzeczy, na które i tak nie mamy wpływu. Bo nie mamy wpływu na to, jak Ukraińcy poustawiają sobie relacje wewnętrzne. Czy Rosja „połknie” Ukrainę? Rosja nie będzie okupowała Ukrainy, bo to jest całkowicie wbrew jej interesom i całkowicie powyżej jej możliwości. Tzn. Rosjanie nie mają tyle wojska, by zapewnić działanie rządu okupacyjnego na Ukrainie. Posuną się prawdopodobnie jeszcze trochę dalej w zajmowaniu terytorium Ukrainy, może będą próbowali przebić się na Krym, a poza tym przede wszystkim będą próbowali destabilizować władzę w Kijowie i kompromitować ją na Zachodzie. Czy zatem nie ma racji Piotr Cywiński, który napisał, że „Ukraina dogorywa na oczach bezradnego Zachodu”? Jesienią przez krótki okres był testowany wariant, czy można wpłynąć na Rosję w taki sposób, by zmieniła Putina na kogoś innego z jego otoczenia. Mam wrażenie, że szybko ten wariant został zarzucony. Kto testował?
M
yślę, że Niemcy, a przede wszystkim Stany Zjednoczone próbowały poprzez uruchomienie sankcji wywrzeć taki wpływ, żeby w Rosji nic się nie zmieniło, poza wymianą Putina. Przy czym szybko się okazało, że sankcje, zwłaszcza europejskie, są skrajnie nieefektywne. Część państw europejskich od razu podważyła polityczny sens sankcji, utrzymując oczywiście pewne obostrzenia. Politycy tuż po posiedzeniu ciał europejskich sami odcinali się od swoich decyzji, przypochlebiali się Kremlowi. Sankcje bez politycznego elementu nie działają, nie podważają prestiżu agresora. To była nieprawda, którą wmawiano ludziom – że Europa akceptuje sankcje. Europa nie akceptowała sankcji i praktycznie po miesiącu od ich wprowadzenia zaczęły się tajne rozmowy na temat, jak je obejść, jak z nich zrezygnować itd. O tym zresztą oficjalnie mówiono. To się zakończyło zimową ofensywą Rosjan. Podsumowując: najpierw była faza, że może uda się zmienić Putina, potem – że może uda się go jakoś obłaskawić, a teraz jest faza, żeby się z nim umówić, a najlepiej podzielić kontynentem, czyli mamy do czynienia z próbą zaciągnięcia nowej „żelaznej kurtyny”. Jeżeli Amerykanie wysyłają swoje czołgi na Łotwę, jeżeli Wielka Brytania szkoli wojska ukraińskie, jeżeli w Polsce ma powstać tzw. szpica NATO, to to oznacza próbę uzbrojenia wschodniej granicy UE i NATO, a w konsekwencji – że zostanie podniesione napięcie po drugiej stronie, czyli że Rosjanie – jeśli by nawet tego dotąd nie robili – będą przemieszczać broń do Królewca i na Krym. To pozornie podwyższy napięcie, ale z drugiej strony zbuduje swego rodzaju „kurtynę bezpieczeństwa”. Pytanie, gdzie ta żelazna kurtyna zapadnie, jeżeli chodzi o terytorium Ukrainy. Mam wrażenie, że tylko ta sprawa jest nie do końca rozstrzygnięta. ►
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
49
POLITYKA międzynarodowa Ale co to by oznaczało dla Ukrainy? Czy ona w tych planach jawi się nadal jako jednolite państwo?
J
awi się jako państwo, które istnieje na zasadzie gwarancji międzynarodowych. Jesteśmy na progu sytuacji, w której racja bytu Ukrainy polega na tym, że gwarantują ten byt mocarstwa. Nawet nie Unia Europejska, lecz mocarstwa – Francja, Niemcy oraz Stany Zjednoczone. Jedyny dobry skutek Mińska-2 jest taki, że Francja i Niemcy przekonały się, iż bez Stanów Zjednoczonych nie dadzą rady. Oznacza to, że Ukraina istnieje na zasadzie państwa, które cieszy się wspólnymi gwarancjami Niemiec, Francji, Stanów Zjednoczonych i Rosji. To jest pewien paradoks i tragedia sytuacji ukraińskiej. Ukraińcy rozwijali się przez ostatnie 20 lat w oparciu o gwarancje z Budapesztu z 1994 r., które w sensie prawnym były bardzo podobne do gwarancji mińskich, tzn. były kawałkiem papieru, który nie miał mocy prawa międzynarodowego. Czyli wszystko zawisa na widzimisię mocarstw. Teraz mają wolę, by Ukraina istniała. Ale ta wola może się skończyć… To prawda. Rosjanie będą dążyli do destabilizacji i do okrajania Ukrainy oraz do wpływania na władzę w Kijowie. Być może też będą nadal dążyli do podziału Ukrainy, ale nie wzdłuż dzisiejszej linii okupacyjnej na Wschodzie, tylko będą dążyli do wypchnięcia z Ukrainy 6-7 zachodnich województw, o czym zresztą mówią w różnych aluzjach. Jak dużym zagrożeniem dla Polski jest ta sytuacja?
J
eżeli wchodzi w grę logika wojny, a w pewnym sensie już tak jest, to należy się obawiać, bowiem może zajść następstwo wypadków, którego nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Czyli dużą rolę może odegrać element przypadku. Na razie wydaje się, że strony konfliktu panują nad sytuacją przynajmniej na tyle, by wydarzenia nie potoczyły się spontanicznie w jakimś tragicznym kierunku. Jedynym momentem, kiedy strony przestały panować nad tym, co się dzieje, było zestrzelenie nad Donbasem samolotu malezyjskiego z obywatelami holenderskimi na pokładzie. Natomiast Polska musi mieć inny pomysł na funkcjonowanie, bo będzie prawdopodobnie funkcjonowała przez kilkadziesiąt lat jako państwo graniczne UE i NATO; musi wydawać w związku z tym więcej pieniędzy na zbrojenia, ponieważ formą zabezpieczenia interesów Polaków będzie teraz zdolność do odstraszania. A zatem musimy mieć taką broń, za pomocą której nie tyle pokonamy Rosję, ale odstraszymy ją od ataku, ponieważ da nam ona zdolność krótkoterminowego odwetu, który może być dotkliwy. Mówimy tu o wojskach rakietowych, o odpowiednio uzbrojonych okrętach. O takich rodzajach broni, które dużo kosztują. Pytanie jest więc takie: jaki Polska ma pomysł na funkcjonowanie nie w warunkach ustabilizowanego świata po Okrągłym Stole, tylko w warunkach świata w ogniu konfrontacji. Prezydent Komorowski niedawno mówił w Rzeszowie o potrzebie zwiększenia wydatków na obronność. Jesteśmy krajem, w którym odbywają się wybory, i mam nadzieję, że tak będzie, a to oznacza, że trzeba przekonać ludzi, by na obronność wydawali, ponieważ jeżeli damy więcej na obronność, to z czegoś będziemy musieli zabrać. A to oznacza, że trzeba ustawić przemysł zbrojeniowy w taki sposób, żeby duże zakupy, które teraz się szykują (śmigłowce, okręty, rakiety), były związane z polskim przemysłem. To nie jest też tak, że wszystko można zrobić w naszej rodzimej dymarce.
POLITYKA międzynarodowa
A
le większość rzeczy można zrobić tak, by polski przemysł na tym skorzystał. Nie na wszystko mamy myśl techniczną i nie należy ludziom wmawiać, że jesteśmy w stanie wyprodukować każdy rodzaj broni. Ale sytuacja, w której rozstrzyga się kluczowe, wielkie przetargi, musi implikować takie rozwiązania, na których skorzystają polski przemysł i polska nauka. Dzisiaj tego nie ma. Druga sprawa to zmiana języka rozmowy z Polakami na temat obronności. Kiedy słucham ekspertów od obronności, to często sam nie rozumiem, co oni mówią. Używają skrótów, np. mówią: czata, szpica i kotwica. Każde z tych słów znaczy coś innego niż w powszechnym języku, to są skróty myślowe kompletnie hermetyczne. Tym slangiem nie da się rozmawiać z obywatelami o wydatkach na obronność. Jestem zwolennikiem tego, by zacząć normalnie mówić do Polaków: że musimy kupić 3 okręty, 70 śmigłowców, że te śmigłowce muszą być wyprodukowane albo w Mielcu, albo w Świdniku. Nie może być tak, że opinia publiczna jest de facto odsunięta od tych kontraktów. Zgadzam się, że musimy się obudzić z letargu, w który wpadliśmy po 1989 r., zwłaszcza że nadchodzące czasy mogą okazać się trudne. W związku z tym potrzebna jest władza odpowiednia na trudne czasy. Jak Pan ocenia obecną władzę: prezydenta, rząd? Czy zachowują się adekwatnie do sytuacji?
W
Polsce przyjęło się myślenie, że ktoś, kto krytykuje Unię, jest jej przeciwnikiem i zwolennikiem wystąpienia z UE oraz że w podtekście krytykuje Platformę i jej polityków. W tych warunkach nie da się w ogóle dyskutować. My dzisiaj, żeby postawić właściwą diagnozę, musimy też powiedzieć, gdzie UE nie daje rady. A w momencie, kiedy każde spotkanie Rady Europejskiej, w którym uczestniczy Polska, kończy się komunikatem, że wszystko jest sukcesem, a my widzimy, że dyplomacja europejska nie działa, to mam wrażenie, że jest to wciskanie Polakom kitu i liczenie na niekompetencję opinii publicznej w Polsce. Mamy oczywiście taki problem, że po ostatnich 25 latach ludzie nie są gotowi oddać niczego ze swojego płytkiego dobrobytu. Ludzie dorobili się drugiego mieszkania, domu, samochodu, albo tylko mają na to widoki. Jak na Francję czy Belgię, to nie byłoby wiele, ale w Polsce to są wielkie majątki i wielkie nadzieje, a tu wojna się szykuje… To będzie ogromna bariera dla tych, którzy chcą realistycznie przedstawiać sytuację, bo ludzie nie chcą słyszeć złych wiadomości. Myślę, że mamy obecnie dwa podejścia do tego problemu. Pierwsza – szokowanie. Mówienie np., że „Putin uderzy bombą atomową w Warszawę”. A druga – to postawa typowa dla dzisiejszej Platformy: Unia za nas wszystko załatwi, a jak jest już jakiś kłopot z poczuciem bezpieczeństwa obywateli, to wprowadzamy element „pluszowego militaryzmu”, jak przed wojną. Czyli robimy defiladę, na której występują najczęściej grupy rekonstrukcyjne. Trzeba znaleźć złoty środek pomiędzy „pluszowym militaryzmem”, naiwną pewnością, że Unia za nas wszystko załatwi, a straszeniem. Trzeba Polakom powoli, stopniowo w ciągu kilku lat powiedzieć, że jesteśmy państwem frontowym, jak Izrael czy Tajwan, i pokazać na przykładach, jakie to rodzi konsekwencje dla budżetu, przemysłu. Więcej: że te konsekwencje nie muszą być negatywne, bo to jest sytuacja, która może napędzać rozwój Polski. Tylko musi być grupa polityczna, która to pokaże. Obawiam się, że dzisiaj takiej grupy nie ma, a na pewno taką grupą nie jest Platforma. Puentując, uważam, że trzeba pokazać, iż czasy, które nadchodzą, mogą być trudniejsze niż poprzednie, ale że – trywializując, choć nie do końca – nie oznacza to, iż rosyjskie wojska będą maszerować ulicami Warszawy.
M
oim zdaniem, żelazna kurtyna zapadnie, ale my tym razem będziemy po dobrej stronie tej kurtyny, co wcale nie jest takie super, bowiem nasi sąsiedzi będą w trudnej sytuacji, będą sfrustrowani i kiedyś, kiedy ta żelazna kurtyna zostanie podniesiona – a to będzie szybciej niż za 40 lat – będą mieli do nas pretensje o różne rzeczy. Po drugie, ułudą jest sądzenie, że ta żelazna kurtyna naprawdę chroni od każdego ognia. Już sytuacja z porwaniem oficera wywiadu w Estonii pokazała, że Rosjanie są w stanie porwać kogoś z terytorium państwa NATO-wskiego czy unijnego. Czyli są w stanie wywiercić dziurkę w tej kurtynie. Ta kurtyna bezwzględnie nie chroni dlatego, że to, co my uważamy za gwarancje prawno-międzynarodowe, z punktu widzenia Moskwy może wcale nie być takie jednoznaczne. Więc na samych tych gwarancjach zbudować się niczego nie da. Czy żelazna kurtyna będzie się pokrywała z obecną granicą UE? Tak. W tym sensie nie ma bezpośrednich zagrożeń, że Rosjanie szybko wkroczą do Polski. Nie uważam, że takie zagrożenia istnieją w sensie krótkoterminowym, przez co rozumiem okres 3 lat. Bo jak w ogóle będzie się rozwijała sytuacja, nie wiemy. Pokora wobec Opatrzności nakazuje nam uznać, że skoro wiedza o przyszłości jest przed nami zakryta, to w sensie średnioterminowego prognozowania nie byłbym już taki definitywny. Trzeba brać też pod uwagę element taktycznego ataku jądrowego. Ale nie na zasadzie użycia bomby atomowej przez Rosję, czego się wszyscy boją. Uważam, że Rosja może spróbować – na zasadzie testu na wojnie – uderzyć gdzieś także pociskiem z ładunkiem atomowym. Ludzie myślą schematem: nikt nie użyje bomby, bo jak użyje, to wszystkie bomby na świecie polecą. Tymczasem prawdopodobnie tak nie będzie. Najbardziej prawdopodobny jest inny scenariusz: że ktoś użyje bomby punktowo, że straty będą relatywnie mniejsze niż się spodziewamy, natomiast efekt zastraszenia Zachodu będzie niewyobrażalny.
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
51
BĄDŹMY szczerzy
Racjonalna i radykalna
Jarosław A. Szczepański
Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
Urzędujący prezydent jako kandydat na drugą kadencję dokonał podziału Polski na racjonalną i radykalną. Zatem wszystko, co zawiera zbiór „Polska radykalna” musi być nieracjonalne, a więc niewarte uwagi każdego, kto usiłuje w swoim codziennym działaniu kierować się rozumem, a więc unikać głupstw po prostu. Tak naprawdę Polska radykalna, to Polska głupia, Polska niespełna rozumu, Polska będąca swoją karykaturą. Polska radykalna jest więc Polską odrażającą, straszną. Człowiek racjonalny takiej Polski nie chce, bo trudno przecież chcieć własnej zguby. Zatem ci, którzy zagłosują na Polskę radykalną, cierpią na straszną dolegliwość – zanik instynktu samozachowawczego. Polska radykalna jest czymś, czego należy się bać. Jedynym ratunkiem przed niechybną zgubą niesioną przez Polskę radykalną jest: wybrać Polskę racjonalną! Taki jest przekaz podziału zaproponowanego przez Bronisława Komorowskiego. „Słownik języka polskiego” PWN tak definiuje radykalizm: bezkompromisowość i stanowczość w poglądach i metodach działania i postępowania. Ten sam Słownik o radykalizmie w polityce: kierunek zmierzający do wprowadzenia zasadniczych zmian w życiu społecznym lub politycznym. Pytanie tylko, dlaczego to, co zawierają powyższe definicje, ma być nieracjonalne? Może warto przyjrzeć się radykałom-bohaterom naszych dziejów? Jako pierwszy przychodzi na myśl Mieszko I. Był niewątpliwie jednym z najbardziej radykalnych radykałów w historii Polski. Dokonał radykalnego przełomu religijnego, kulturowego i politycznego; ochrzcił Polskę, czyli wprowadził ją do europejskiej, chrześcijańskiej rodziny narodów; wprowadził swój kraj w obszar kultury łacińskiej; proklamował swoje państwo jako suwerenne, niezależne od ówczesnych potęg. Dokonał wielkiego początku, od którego liczymy czas polskiego państwa. Nieprawdopodobny wręcz radykał. Nieracjonalny? Albo Władysław Jagiełło – postanowił rozprawić się z państwem Zakonu Krzyżackiego, które już śmiertelnie zagrażało Królestwu Polskiemu. Doszedł do wniosku, że jeśli nie rozprawi się z państwem zakonnym, to narazi Polskę na unicestwienie. I zrobił to wbrew opinii ówczesnej Europy – pod Grunwaldem w obronie potęgi krzyżackiej stanął kwiat ówczesnego rycerstwa naszego kontynentu, któremu krzyżackie public relations wmówiło, że broni świata chrześcijańskiego przed pogańską dziczą. Grunwaldzką wiktorią Jagiełło otworzył Polsce drogę do szczytu potęgi. Nieracjonalny? Dla odmiany Stanisław August Poniatowski – starał się reformować Rzeczpospolitą, ale ostrożnie i raczej pod naciskiem bar-
54
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
dziej radykalnych reformatorów, czyli zwolenników zasadniczej naprawy państwa. Stanął po stronie rzeczników Konstytucji 3 maja, ale w końcu złożył podpis pod dokumentem unicestwiającym Rzeczpospolitą na grubo ponad stulecie. Racjonalny aż do bólu. A Józef Piłsudski? Po powstaniach: listopadowym i styczniowym, gdy wszystko wskazywało na to, że jedynym racjonalnym zachowaniem jest zaakceptowanie ówczesnego europejskiego status quo i kontentowanie się Królestwem Polskim pod moskiewskim berłem, on uparcie knuł i wkładał kije w szprychy carskiej machiny. Splot wydarzeń i finał I wojny światowej oraz własna determinacja sprawiły, że jawne i skryte jego i milionów Polaków marzenia stały się rzeczywistością. A gdy w 1920 roku światła Europa Zachodnia doradzała ułożenie się z bolszewicką Rosją, nie odpuścił i wygrał, znacznie poszerzając granice II Rzeczypospolitej poza wyobraźnię autorów traktatu wersalskiego. Niepoprawny radykał, wręcz oszołom. Nieracjonalny? Wreszcie wielki ruch społeczny Solidarności, tej z lat 1980– –1989. Bezsprzecznie radykalny, bo wtedy wszystko, co wykraczało poza miarę wasalskiej wobec Kremla PRL, było nieodpowiedzialnym ekstremizmem. No i padła PRL, Związek Sowiecki rozpadł się jak domek z kart, a III Rzeczpospolita po 25 latach nie może otrząsnąć się z postkomunizmu. Ci, którzy chcieli przeprowadzić zmiany radykalnie, do końca, ostrzegając, że korzystna dla Polski koniunktura nie będzie trwać bez końca, byli i są nadal wyszydzani. Prezydent Kaczyński, który rozpoczął budowanie sojuszu Europy Środkowo-wschodniej, był przez obecnego prezydenta publicznie lżony i wyśmiewany („jaki prezydent, taki zamach” itp.). Ten sojusz był zaledwie w zarodku, ale zdołał symboliczną demonstracją w Tbilisi powstrzymać rosyjską agresję. Prezydent Komorowski jeszcze niedawno utrzymywał, że „dziś w Europie nikt na nikogo nie czyha”. Dziś bezpieczeństwo państwa i jego obywateli wywiesił na sztandarze swej kampanii. Tylko na ile jest wiarygodny w odniesieniu do niedawnych nonszalanckich enuncjacji? Ktoś, kto wymyślił ten nieszczęsny podział na Polskę racjonalną i Polskę radykalną, nie jest – delikatnie mówiąc – biegły w logice formalnej i teorii zbiorów. A co do odniesień historycznych... Trudno uwierzyć, że w otoczeniu urzędującego prezydenta wręcz roi się od dyplomowanych historyków. Można odnieść wrażenie, że ongiś wybierali te studia tylko dlatego, że na egzaminie wstępnym nie musieli zdawać... matematyki.
POLSKA po angielsku
Porządna Polska
Magdalena Zimny-Louis
Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.
Jan Polkowski, pisarz, poeta i zasłużony działacz opozycji, zamachnął się niedawno w prasie na mojego ulubionego bohatera homo fictus – Stanisława Wokulskiego, nazywając go rosyjskim sługusem. Antypolski bohater z odmrożonymi na Syberii łapami dorobił się majątku, zaopatrując ruskie pułki, bezceremonialnie handlował z cesarstwem i nie było go przy śmierci Rzeckiego. Zatem Lalka – pada konkluzja – powieścią antypolską jest. Autor Lalki, pewnie, żeby podlizać się Angeli Merkel i producentom mercedesów, porzucił nazwisko Głowacki i przybrał pseudonim Prus. Ot i cała prawda o pozytywistach. Wypowiedź Polkowskiego zbiegła się w czasie z wręczeniem Oscara polskiemu fimowi Ida. „Ida to bida”, zostało powiedziane – film antypolski, który w hańbie nas wszystkich potopił, gorszy jeszcze niż Pokłosie. Oba te filmy przedstawiają Polaków jako pijaków, morderców i żydożerców, a Polki jako puszczalskie suki. Spalić wszystkie kopie i zapomnieć – zaczęto nawoływać z prawej strony. Kilka dni potem przyszedł i na mnie czas refleksji... Bo to człowiek tak za pewnik wziął, że skoro Polakiem się urodził, to Polakiem umrze, a pomiędzy przecież długie życie jest i okazji wiele, aby od polskiego sutka odpaść i pomiędzy nogi Antypolskości upaść. Dygocącą ręką przejrzałam książki na półkach, ciuchy w szafach i zawartość lodówki, rozejrzałam się wokół... O zgrozo!!! Najważniejsza lektura szkolna, dzieło wieszcza Mickiewicza „Pan Tadeusz” tak naprawdę przedstawia życie codzienne półdzikich Polaków, których jedyną rozrywką są sąsiedzkie najazdy i pijatyki połączone z pedofilską miłością tytułowego Tadeusza do 14-letniej Zosi. Obraz Polaków całkiem zafałszowany, my przecież naród niepijący i nieawanturujący się po sąsiedzku. Druga zwrotka hymnu polskiego głosi: „Dał nam przykład Bonaparte jak zwyciężać mamy”. Napoleon? To
56
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
już nie ma nam, Polakom, kto przykładów dawać tylko Francuz kurdupel? Piękną panią Walewską, córkę Mateusza herbu Nałęcz, na metresę sobie wziął, awanturnik jeden, który swój pyszałkowaty żywot zakończył na jakiejś Helenie... I taki oto człowiek w naszym hymnie występuje? Chopin i Skłodowska; usunąć z Encyklopedii! – Antypolacy uciekinierzy, nawet do Polski po resztę rzeczy nie wrócili, jak dzisiejsi emigranci, tylko hyc za granicę i tyle ich widzieli. Prawdziwy Polak siedzi w Polsce, tu tworzy, tu umiera, nie lata po świecie ze swoimi pomysłami jak kot z pęcherzem i nie marnuje nasienia ani w Paryżu, ani na Majorce. Potentat meblowy Black Red White... no ja bardzo proszę! Żeby w Polsce trzema angielskimi wyrazami fabrykę nazywać, to już całkiem polskiego serca trzeba nie mieć. Komu się chcieli podlizać? Amerykańskim imperialistom czy angielskim kolonialistom? Jedzenie ziemniaków nad Wisłą jest bardzo niepatriotyczne, bo to roślina zupełnie pozbawiona polskich korzeni. Tego ziemniaka Hiszpanie po podboju państwa Inków do Europy przywlekli w XVI wieku, a podobno bulwa ziemniaka mogła wywołać trąd, więc to próba zamachu była, może i ludobójstwa? Jednak najbardziej wizerunkowi porządnej Polski zaszkodziła rozpowszechniana poza jej granicami bajka Bolek i Lolek. Co ta bajka mówi o naszym młodzieży chowaniu? Dwóch gejów z dużymi głowami – wyższy znęca się nad niższym – podróż dookoła świata odbyło i ani raz do kościoła nie poszli! Diabeł nie śpi, licho nie śpi, trzeba czuwać, choć na moje rozeznanie (już rok mija, odkąd mieszkam w Polsce) to najwięcej antypolskości Polacy okazują sobie nawzajem, łamiąc się raz do roku opłatkiem, a przez resztę roku kołem.
AS z rękawa
Gra w cykora, czyli „chicken game”
Krzysztof Martens
brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
Teoria gier stała się moim ulubionym obiektem studiów w ostatniej dekadzie. Okazuje się, że znajduje zastosowanie w codziennym życiu, a przede wszystkim w polityce. Dylemat kurczaków, czyli tchórzy, nie jest skomplikowany. Dwie osoby wsiadają do szybkich samochodów i jadą na „czołówkę”. Ten, kto pierwszy zjedzie na boczny tor, jest tchórzem (chicken) i traci twarz. Karą za odwagę jest śmierć, tchórzostwo skutkuje infamią. Dzisiaj w Europie mamy wielu zwolenników dylematu kurczaków. Pierwszym jest Putin, który testuje Unie Europejską, stosuje strategię szaleńca, mimo że nim nie jest. Na czym to polega? Uczestnik gry „chicken”, zanim wsiądzie do samochodu, wypija dwa litry wódki na oczach swojego przeciwnika. Następnie wyrywa kierownicę i wyrzuca ją przez okno na znak, że nie kontroluje samochodu i z piskiem opon rusza na czołówkę. Taka strategia Putina skłania Unię Europejską, na czele z Niemcami i Francją, do zjechania na boczny tor ze strachu przed wojną nuklearną. Ukraina reaguje podobnie, ale z zupełnie z innych powodów. W tym przypadku ciężkozbrojny czołg, w którym siedzi Putin, wyjeżdża na tor naprzeciwko małego fiata 126p. Ukraiński prezydent nie pokazuje strachu, ale zdaje sobie sprawę z tego, że przy zderzeniu czołowym zostanie zgnieciony. Nie ma szans. Do czego to doprowadzi? Rosja trzyma w szachu Unię Europejską. Stosuje strategię szaleńca, na którą kraje dobrobytu nie mają odpowiedzi. Mają zbyt dużo do stracenia. Nic dziwnego, że wybitni europejscy politycy pozwalają Putinowi na wszystko, wyrażając, i to niezbyt głośno, jedynie swoje oburzenie.
58
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
Aleksis Tsipras, nowy lewicowy premier Grecji, obiecał obywatelom w kampanii wyborczej odrzucenie pakietu pomocowego Unii Europejskiej, uzależnionego od greckiego zaciskania pasa. Koniec oszczędzania – czas na ludzką twarz kapitalizmu. Ministrem finansów w rządzie Tsiprasa został Varoufakis, wybitny specjalista od teorii gier. Rozpoczął bezczelną grę z Unią, żądając natychmiastowej i znaczącej redukcji długów i zapowiedział koniec programu oszczędnościowego, który miał wyprowadzić grecki budżet na prostą. W tym przypadku zderzenie czołowe może się skończyć tragicznie, ale dla napastnika – czyli Grecji. Gdyby Tsiprasowi się udało w ten sposób odnieść sukces, następne wybory w wielu europejskich krajach wygrałaby skrajna lewica lub radykalna prawica. Dlaczego? Przyjemniej jest wydawać pieniądze niż je oszczędzać. Na taki grecki scenariusz nikt nie wyrazi zgody. Trzecim amatorem dylematu kurczaków jest nowo powstałe Państwo Islamskie. Stosuje ono strategię szaleńca, ale bez nawet elementarnej znajomości teorii gier. Bestialstwo przychodzi liderom tego dziwnego państwowego tworu w sposób naturalny, bo są szaleni. Barbarzyńcy atakują i mordują obywateli innych krajów, którzy nieroztropnie znaleźli się na ich terytoriach – bez zahamowań. Z tego powodu ostatnio dołączyły do koalicji zwalczającej Państwo Islamskie tak odległe od siebie pod każdym względem kraje jak Japonia i Jordania. To się musi źle (z naszego punktu widzenia dobrze) skończyć. Nie ma kraju, który mógłby równocześnie walczyć przeciwko całemu światu. Nie trzeba zresztą znajomości teorii gier, aby wiedzieć że: „Nec Herkules contra plures” – czyli w wolnym tłumaczeniu z łaciny na język polski: „I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa”.
DOTACJE NA INNOWACJE-INWESTUJEMY W WASZ¥ PRZYSZ£OŒÆ
Projekt wspó³finansowany przez Uniê Europejsk¹ ze œrodków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego
Księżna m a r s z a ł k o w a
Lubomirska z Łańcuta Izabela Lubomirska należała do niepospolitych osobistości swojej epoki. Córka Augusta Aleksandra Czartoryskiego i Zofii z Sieniawskich, urodzona w 1736 r., na chrzcie otrzymała imiona Elżbieta Anna Teofila. Jej ojciec, wojewoda ziem ruskich, stał na czele potężnego klanu Czartoryskich zwanego „Familią”. Tekst Barbara Adamska
Marcello Baciarelli, Portret Izabeli Lubomirskiej, 1757 r.
Elisabeth Vigee-Lebrun, Niebieska markiza, lata 70. XVIII w.
Reprezentacyjny portret młodej mężatki, dekoracyjny, pełen przepychu, jednocześnie poraża martwotą konwencjonalnego ujęcia, bezosobowością modelki. Za to wspaniale oddany jest strój rokokowej damy: błękitno-biała krynolina z jedwabnymi kokardami i koronkami oraz przygniatający ją purpurowy płaszcz podbity gronostajami.
Portret dojrzałej, pewnej siebie kobiety, która z ciekawością i dystansem kieruje badawcze spojrzenie, zaś w kącikach jej ust błąka się ironiczny uśmiech. Jaśniejącą urodę księżnej podkreśla idealnie dobrany kostium: bladoniebieska muślinowa suknia typu „chemise” (z francuskiego: koszula) i czarny kapelusz z szerokim rondem, spod którego wymykają się loki swobodnego uczesania.
60
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
KOBIETY z przeszłości
M
atka pochodziła z magnackiego rodu kumulującego tytuły i majętności. W rodzicielskim domu księżniczka i jej brat Adam odebrali znakomite wykształcenie. Relacje o młodych latach Izabeli przekazał w swych pamiętnikach Stanisław August Poniatowski. Przyszły monarcha przywołuje świadectwo tkliwej przyjaźni i sympatii łączącej ich dwoje, której wspomnienie zachowa na długie lata jako „najsłodsze nawyknienie serca”. Książę generał nie uważał przystojnego, lecz niezbyt majętnego siostrzeńca za właściwą partię dla córki. Dlatego wysłał młodego Poniatowskiego za granicę, a Izabelę wydał za Stanisława Potockiego. Jeśli wierzyć „Pamiętnikom” króla Stasia, księżniczka czuła wstręt do przyszłego małżonka i wstępowała w ten związek posłusznie wypełniając wolę ojca. Po ślubie stała się wzorową żoną. Wspierała polityczną działalność męża w Familii. Wydała na świat cztery córki: Izabelę, poślubioną Ignacemu Potockiemu; Aleksandrę, przyszłą żonę Stanisława Kostki Potockiego; Konstancję, wydaną za Seweryna Rzewuskiego i Julię, najpiękniejszą, nieszczęśliwą w małżeństwie z Janem Potockim, bohaterkę romansu z Eustachym Sanguszką. Młodzi Lubomirscy wyruszyli w podróż po Europie. Dla przedstawicieli arystokracji i intelektualnych elit oświecenia wojaże stanowiły niezbędny element edukacji, były też źródłem estetycznych przeżyć. Z wypraw na zachód i południe Europy przywożono antyczne pamiątki i dzieła współczesnych mistrzów, którymi dekorowano rezydencje. Wyjazd książęcej pary miał na celu pozyskanie poparcia na europejskich dworach dla planów Familii, jak też i odbycie konsultacji u medycznych autorytetów w związku z rozwijającą się u Stanisława gruźlicą. Zapiski Potockiego pozwalają odtworzyć trasę wiodąca przez Niemcy, Holandię i Francję. Paryżu księżna stała się bywalczynią najświetniejszego w stolicy salonu pani Goeffrin. Madame Marie-Therese Goeffrin, bardzo zamożna przedstawicielka mieszczaństwa, przyjaciółka artystów, filozofów, dyplomatów, była jedną z najważniejszych osobistości w Paryżu. W jej salonie zdobywał najwyższe szlify młody Stanisław Poniatowski. Traktował ją jako najbardziej godną zaufania mentorkę, ona zaś do końca swoich dni darzyła go życzliwą przyjaźnią. Po elekcji Stanisława Augusta Familia nie wspierała już tak chętnie jego poczynań. Powodem były zawiedzione rachuby, iż tron obejmie któryś ze znaczniejszych członków klanu: książę August Czartoryski lub jego syn Adam. Osłabło też zainteresowanie Izabeli Lubomirskiej koronowanym kuzynem. Zapewne księżna liczyła, że utrzyma pierwsze miejsce w sercu króla i na jego dworze. Poniatowski jednak okazywał względy wielu pięknym kobie-
W
tom. Zawiedziona w swoich ambicjach politycznych, pozbawiona nadziei na ożywienie związku ze Stanisławem Augustem, wypełniała swoje życie podróżami, działalnością na polu mecenatu artystycznego i gospodarowaniem w swoich rozległych posiadłościach. Lubomirska założyła hutę szkła, papiernię, prywatne uzdrowisko, rozwijała przemysł propinacyjny, inwestowała w uprawę roli. Jako „oświecony” kapitalista dbała, by jej poddani byli ludźmi zdrowymi, zdolnymi do wydajnej pracy, w miarę oświeconymi. Dlatego wprowadziła świadczenia socjalne, lecznictwo i szkolnictwo, ale tylko dla służby i pracowników zatrudnionych w jej posiadłościach. Izabela Lubomirska wstąpiła w szeregi modnej wówczas masonerii – oświeceniowego prądu szerzącego hasła wolności i równości, afirmującego potęgę umysłu, propagującego edukację. 1783 r. w Łańcucie zmarł marszałek koronny Stanisław Lubomirski. Wdowieństwo księżnej nie wpłynęło na zacieśnienie rodzinnych więzów z córkami. Kronikarze wspominają jej histeryczną nienawiść do rodzonych dzieci. Księżna przelała swoje macierzyńskie uczucia na Henryka Lubomirskiego, syna wojewody kijowskiego Józefa i Ludwiki z Sosnowskich. Henryk, urodzony w 1777 r., był wyjątkowo bystrym i ładnym chłopcem. Wychowany na dworze księżnej, znakomicie wykształcony, został spadkobiercą części dóbr Lubomirskich. Wielce zasłużył się dla polskiej kultury, działając na rzecz potężnej naukowej instytucji, jaką był lwowski Zakład Narodowy Ossolineum. Izabela: dumna, uparta, bezwzględna, urażona w swoich ambicjach politycznych, szkodziła królewskiemu kuzynowi. Starała się, by jej brat znienawidził monarchę. Nakłaniała księcia Adama do zbliżenia z opozycjonistami króla: Sewerynem Rzewuskim i Szczęsnym Potockim. Kulminacją jej intryg był skandal znany jako afera Dogriumowej. W 1784 r. awanturnica Maria Teresa Dogriumoff, żona rosyjskiego oficera, usiłowała przekonać króla o trucicielskich zamiarach Adama Czartoryskiego względem jego osoby. Stanisław August zlekceważył te pomówienia. Wówczas Dugriumowa odwróciła intrygę, ogłaszając jakoby władca miał trucicielskie zamiary wobec księcia Adama. Czartoryscy, skonfliktowani wtedy z monarchą, skwapliwie podchwycili te oskarżenia. Lubomirska chroniła Dogriumową w swoim warszawskim pałacu. Wkrótce wykryto i udowodniono mistyfikację, a intrygantów ukarano. Ich skompromitowana protektorka czuła się zmuszona do opuszczenia stolicy. Księżna Izabela wraz z całym swoim dworem wyruszyła do Łańcuta, potem zaś w długą podróż po Europie. Towarzyszyli jej wychowanek Henryk i zięć Stanisław Kostka Potocki jako doradca, arbiter dobrego smaku i znawca starożytności. Rozpoczynający wojaże pobyt księżnej w Karlsbadzie był dla niej okazją do spotkań z intelektualistami przebywającymi na kuracji. Szczególnym zainteresowaniem darzył polską arystokratkę spotkany w modnym kurorcie Johann Wolfgang Goethe. Czas podróży wiodącej przez niemieckie kraje, Szwajcarię, Anglię, Francję, ►
W
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
61
KOBIETY z przeszłości wówczas architekturą swoich rezydencji – przebudową Mokotowa i przekształceniami zamku w Łańcucie. ażną rolę w życiu księżnej i jej dworu w Łańcucie pełnił teatr, odkąd w 1792 r. architekt Józef Henny wybudował salę teatralną. Przedstawienia odbywały się raz w tygodniu. Nie były to jednak spektakle wykonywane przez wędrujące trupy, ani przez stały zespół aktorski. W łańcuckim teatrze księżnej marszałkowej amatorzy, domownicy i ich goście grywali komedie i inscenizowali popularne wówczas żywe obrazy. Niektóre pozycje repertuaru zamkowego teatru można rozpoznać na podstawie zachowanego inwentarza teatralnych kostiumów. W wykazie z 1805 r. figuruje blisko 150 ubiorów, szytych ze szlachetnych materiałów: jedwabiu, aksamitu, atłasu, wzorzystego grodeturu (gruby, wzorzysty materiał) sukna, haftowanych srebrem i złotem. Były to stroje służące bohaterom: Moliera, Jana Jakuba Rousseau, postaciom modnej wówczas włoskiej commedii dell’arte. Ta ostatnia stanowiła wzór dla Jana Potockiego, który dla teatru teściowej napisał pełne lekkiego humoru „Parady”. W sali teatralnej odbywały się koncerty, w których brali udział wybitni wirtuozi. Księżna utrzymywała w swoich rezydencjach muzyków, a jej Elisabeth Vigee-Lebrun „Portret Izabeli z Czartoryskich Lubomirskiej, biblioteka przechowywała 246 rękopi80-te lata XVIII w. sów dzieł słynnych kompozytorów. Sama Portret łagodnej zamyślonej pani w swojej „Świątyni dumania” na tle drzew Izabela grała na klawikordzie w zespole parkowych , obok marmurowego popiersia Henryka Lubomirskiego. Ubiór bohaterki kameralnym. skromny, gładka, ciemnoniebieska suknia, skontrastowana z czerwonym szalem. A jednak ta znakomita dama najbarNa głowie biały zawój; wyraz romantyzującej mody na orientalne detale stroju. dziej zasłużyła się polskiej kulturze jako mecenas sztuk plastycznych. Mokotów ze wspaniałymi pawilonami uczyniła jednym z najciekawszych ogroWłochy wypełniało: poznawanie pamiątek europejskiej dowych założeń. Angażując najlepszych architektów: Jana kultury, dokonywanie zakupów dzieł sztuki, a przed Christiana Kamsetzera i Szymona Bogumiła Zuga zmiewszystkim spotkania na zaprzyjaźnionych, arystokratycz- niała wystroje rezydencji w Natolinie, Wilanowie, Bażannych i monarszych dworach, uczestniczenie w balach, tarni, w pałacu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. koncertach, spektaklach teatralnych, a także wizyty w pra- Najwięcej twórczej pasji poświęciła rezydencji łańcuckiej. cowniach znakomitych mistrzów pędzla i dłuta. Księżna Barokowy zamek przekształciła w charakterystyczną dla łatwo nawiązywała przyjaźnie z koronowanymi głowami, epoki oświecenia siedzibę. Wnętrza w różnych odmianach np. z Marią Antoniną. Ale też łączyła ją zażyłość z utalen- klasycyzmu projektowali, prócz wyżej wspomnianych, towanymi artystami, na przykład ze słynną portrecistką Fryderyk Bauman i Piotr Aigner. Do dzisiaj zachowały się: Sypialnia Księżnej Marszałkowej, Salon Bouchera, ApartaElisabeth Vigee-Lebrun. Po powrocie wycofała się z życia politycznego ment Chiński, Pokój Pompejański, Apartamenty Tureckie, w kraju zagrożonym rosyjską interwencją. Dwaj jej zię- Sala Balowa i Wielka Jadalnia. Przejawem fascynacji kulciowie pozostawali w przeciwnych obozach politycz- turą antyku jest Galeria Rzeźb, pomieszczenie dekorowane nych: Ignacy Potocki był jednym z twórców nowej kon- iluzjonistycznym malowidłem przedstawiającym wnętrze stytucji, a Seweryn Rzewuski, późniejszy targowicza- altany obrośniętej roślinnością, w której eksponowane są nin, agitował przeciw reformom. Lubomirska zajęła się do dziś rzymskie kopie greckich dzieł.
W
62
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
KOBIETY z przeszłości
G
abinet Zwierciadlany, jedno z najsłynniejszych wnętrz zamkowych, powstał jakby na przekór klasycystycznej modzie. W końcu XVIII w. zamontowano drewnianą boazerię, przykład pełnej finezji i wdzięku dekoracji w typie francuskiego rokoka, zapewne wykonaną ok. połowy XVIII stulecia w którymś z krajów niemieckich. Trudno byłoby ustalić, jaki zbiór malarstwa posiadała księżna. Przypuszczalnie mógł liczyć około 2 tysięcy obrazów gromadzonych od pokoleń, jak i tych nabywanych przez Izabelę Lubomirską: portretów jej oraz wychowanka Henryka, a także przykładów idealizującego, antykizującego krajobrazu. Księżna i jej pupil pozowali wielokrotnie dwóm najsłynniejszym wówczas artystkom: Angelice Kauffmann i Elisabeth Vigee-Lebrun. Ich płótna przedstawiają Henryka w mitologicznych kostiumach Amora i Geniusza Sławy. Najwybitniejszy rzeźbiarz czasów klasycyzmu Antonio Canova wykuł w białym marmurze posąg bożka miłości z twarzą, do której rysów użyczył dziewięcioletni Henryk. ortrety księżnej marszałkowej, zwłaszcza namalowane w późniejszych latach, pokazują kobietę, która nie była piękna, lecz jej żywa inteligencja, niekiedy zaprawiona złośliwoNieznany malarz jest autorem ostatniego z portretów księżnej z pocz. XIX w. ścią, i osobisty urok, czyniły ją tak podziStarsza dystyngowana dama o przenikliwym spojrzeniu odziana jest w biel zgodnie wianą i interesującą. W wizerunkach Izaz wymogami mody empiru, w suknię z wysoko zaznaczoną linią stanu, beli Lubomirskiej przejawiał się jej znaczepiec z falbanek, spod którego wyglądają silnie ufryzowane siwe loki. komity gust w sprawach mody. ChronoCałości dopełnia barwny, tyftykowy indyjski szal. logiczne zestawione jej portrety układają się w rewię niezwykle wysmakowanych strojów noszonych w drugiej połowie XVIII i na pocz. XIX w. W swoich rezydencjach w Łańcucie i w Wiedniu z tronu. Hojna, a równocześnie histerycznie obawiała księżna przeczekała szczęśliwie wielkie wydarzenia dzie- się utraty majątku. Pozostawała wyrocznią w sprawach jowe: wojny Napoleona, jego klęskę i Kongres Wiedeński. elegancji i etykiety. W późnych latach jej życia traktoDo końca swoich dni zachowała werwę i humor. Zmarła wano ją jako uosobienie świetności minionej epoki i traw 1816 r., w wieku osiemdziesięciu lat, na zapalenie płuc. dycji francuskiego dworu. Spoczęła na cmentarzu w Wahring, po którego zlikwidowaniu trumnę z jej zwłokami złożono w krypcie parafial- Pisząc tekst korzystałam między innymi z: ● B. Majewska-Maszkowska, Mecenat artystyczny Izabeli nego kościoła w Łańcucie. z Czartoryskich Lubomirskiej /1736-1816/, Ossolineum Postać księżnej marszałkowej wymyka się jed1976, noznacznym ocenom. Izabela Lubomirska, niezwykle światła, żywo zainteresowana problemami nauki, jednocześnie uparcie tkwiła w uprzedzeniach, które ● J. Mycielski, S. Wasylewski, Polskie portrety Elżbiety Vigee-Lebrun 1755-1842, Lwów/ Poznań 1927, burzyły racjonalność jej myślenia. Chociaż należała do oświeconej arystokracji opowiadającej się za przeprowadzeniem w Polsce reform, pełna osobistej urazy do ● S. Wasylewski, Na dworze króla Stasia, Kraków /Lwów 1919. króla podejmowała akcje zmierzające do usunięcia go
P
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
63
DZIEŃ ODKRYWCÓW 6. INTERAKTYWNY PIKNIK WIEDZY Rzeszów, sobota, 13 czerwca 2015, godz. 11-18
J
ak co roku w czerwcu, na terenach położonych obok wschodniej i południowej pierzei rzeszowskiego zamku zagości Interaktywny Piknik Wiedzy, który popularyzuje naukę i prezentuje ją w intrygujący sposób. Stoiska oraz tereny ekspozycyjne rozmieszczone będą wzdłuż al. Lubomirskich i ul. Szopena, a także na placu AK, parkingu RARR-u, w fosie zamkowej oraz w pobliżu fontanny multimedialnej. Podczas 6. edycji Dnia Odkrywców ciekawostki i pokazy naukowe będą prezentować instytucje naukowe, instytucje i organizacje związane z edukacją interaktywną i kulturą oraz firmy z różnych branż. Organizatorzy, firma Polimedia i Stowarzyszenie Explores, chcą, aby piknik przyciągał jeszcze większą rzeszę zwiedzających, liczniejsze grono profesjonalnych wystawców, ale przede wszystkim przyczynił się do rozwoju nowoczesnego modelu edukacji w regionie i zachęcał do zdobywania wiedzy z zakresu szeroko pojętej nauki w praktyce. Przedsięwzięcie uzyskało honorowe patronaty Ministra Edukacji Narodowej, Ministerstwa Szkolnictwa Wyższego, Prezydenta Miasta Rzeszowa, Marszałka Województwa Podkarpackiego oraz Centrum Nauki Kopernik, Centrum Nauki Experyment i Discovery Science.
XII ŚWIĘTO PANIAGI 3 maja, Rzeszów
U
lica 3 Maja od zawsze była miejscem wydarzeń kulturalnych, a od kilkunastu lat jej święto to wielkie wydarzenie dla mieszkańców. W tym roku święto Pańskiej będzie podróżą do lat 20. ubiegłego stulecia. Na deptaku będzie można spotkać m.in. patrol Dobrego Wojaka Szwejka, ułanów na koniach, cyklistów na trycyklu, drezynie oraz welocypedzie. Przyjadą również przepiękne samochody z epoki, które na co dzień są w Muzeum Techniki i Militariów. Będzie koncert w wykonaniu aktorów Teatru Maska, kiermasz książek, specjalne pokazy filmowe i tradycyjny jarmark, który tym razem odbędzie się w Alei pod Kasztanami. O godz. 19.00 na rzeszowskim Rynku zobaczyć będzie można „Operę è la Vita” z udziałem pierwszej damy polskiej sceny operowej Małgorzaty Walewskiej, młodych solistów i Macieja Miecznikowskiego, jako operowego upiora. Muzyka spektaklu to najpiękniejsze arie i duety z oper: Don Giovanni, Czarodziejski flet, Wesele Figara, Traviata, Tosca, Nabucco, Rusałka, Rigoletto czy Carmen.
NOC MUZEÓW 16-17 maja
N
ocne wędrówki po muzeach tak bardzo się spodobały, że każdego roku przyciągają tysiące chętnych. I trudno się dziwić, ponieważ na tę okazję wszystkie regionalne muzea, biblioteki i galerie szerzej otwierają swoje podwoje, pokazują eksponaty na co dzień nie prezentowane i przygotowują mnóstwo atrakcji. Będą więc wystawy, przedstawienia teatralne, koncerty, spotkania z pisarzami, wieczorki poetyckie. Dla miłośników motoryzacji w starszym wydaniu atrakcją z pewnością będzie VII Rajd Nocy Muzeów, który kolejny raz połączony zostanie ze Zlotem Pojazdów Zabytkowych i Militarnych. Po raz pierwszy muzea udostępniły swoje zbiory całkowicie za darmo w 1997 roku w Berlinie, a że zainteresowanie zwiedzających było ogromne, ich śladem poszły placówki z Paryża i Amsterdamu. Dziś w tej akcji uczestniczy kilkaset miast w całej Europie. Zainteresowanie jest tak duże, że zwiedzającym często brakuje czasu, by odwiedzić wszystkie placówki kulturalne. W tę noc nie warto iść spać.
Moje Ulubione
J
estem wielką orędowniczką muzyki jazzowej, która nie zawsze znajduje Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, zrozumienie czy sympatię szerokiego krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. grona odbiorców muzyki w ogóle, ale w całej historii jazzu jest styl ponadczasowy, uniwersalny, ulubiony nawet przez tych, którzy jazzu w ogóle nie słuchają. To swing. W takim właśnie stylu nagrał swoją najnowszą płytę Stanisław Soyka – wokalista, aranżer, kompozytor, autor tekstów, poeta – artysta wybitny, którego każdy nowy krążek jest inny od poprzednich, ale zawsze świetny czy wręcz wyjątkowy. Płyta nosi tytuł „Swing Revisited”. Stanisław Soyka śpiewa standardy muzyki jazzowej z towarzyszeniem szwedzko-duńskiego Roger Berg Big Band. To zespół grający w klasycznym, swingowym składzie i z perfekcyjnym wyczuciem stylu. Płytą „Swing Revisited” Soyka powraca do swoich zawodowych, muzycznych korzeni – jest absolwentem słynnego i bardzo prestiżowego w dawnych latach Wydziału Jazzu katowickiej Akademii Muzycznej. Pierwsza, koncertowa płyta Soyki z roku 1979 zawierała m.in. nagrania w stylu blues i gospel. Na płycie „Blublula” z 1981 r. artysta dał kolejny popis swojej wrażliwości i doskonałego wyczucia swingu, którym zawsze był mniej lub bardziej intensywnie zainteresowany. „Swing Revisited” zawiera 14 najprzedniejszych, klasycznych standardów jazzowych, czyli kompozycyjnych majstersztyków autorstwa D. Ellingtona, C. Portera i innych mistrzów – twórców muzyki Ery Swingu. W czasach, kiedy powstawały, były wielkimi przebojami, dziś są klasykami gatunku. Uniwersalny charakter muzyki swingowej podkreśla fakt istnienia na całym świecie orkiestr specjalizujących się w graniu tego gatunku. Big-bandy są ozdobą prestiżowych balów i wielką atrakcją festiwali jazzowych. Wbrew pozorom, granie w stylu swing nie należy do najłatwiejszych, ponieważ swingu nie da się zapisać w nutach. Swing się czuje lub nie. Aranż można zagrać perfekcyjnie, ale bez typowej dla swingu lekkości i rozkołysania.
Ponad 500 wykonawców, około 30-tysięczna publiczność i 15 tysięcy złotych do wygrania – w pierwszym tygodniu czerwca w Rzeszowie już po raz jedenasty rozbrzmi Festiwal Carpathia, popularyzujący autorskie kompozycje młodych wokalistów i muzyków.
XI Międzynarodowy Festiwal Piosenki „Rzeszów Carpathia Festiwal” Rzeszów, 2-6 czerwca 2015
Do finału Carpathii zakwalifikowali się soliści i zespoły muzyczne z 20 krajów świata, m.in. z Polski, Słowacji, Czech, Węgier, Chorwacji, Anglii, Ukrainy, Rosji, Litwy i Włoch. Każdy zaprezentuje piosenkę autorską z szeroko rozumianej muzyki popularnej. Finalistów oceni jury w składzie: Dorota Szpetkowska, Marek Kościkiewicz, Roman Owsiak i Lech Nowicki, które zwycięzcy przyzna Grand Prix w wysokości 15 tysięcy złotych oraz zaproszenie do wykonania koncertu w kolejnej edycji festiwalu. Przyznane zostaną również nagrody za I, II i III miejsce, nagroda publiczności, za najlepszą kompozycję, dla najlepszego instrumentalisty, za najlepszą osobowość sceniczną oraz indywidualne wyróżnienia jurorskie. Zwycięstwo w kolejnych edycjach Carpathii otworzyło drogę do kariery muzycznej m.in. zespołowi Pectus, Sarze Chmiel, wokalistce zespołu „Łzy”, Ralphowi Kamińskiemu i Mateuszowi Krautwurstowi.
„SĄSIEDZI” Reżyseria: Waldemar Śmigasiewicz; Scenografia: Maciej Preyer; Muzyka: Mateusz Śmigasiewicz Obsada: Joanna Baran, Justyna Król, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Małgorzata Machowska, Małgorzata Pruchnik-Chołka, Barbara Napieraj, Robert Chodur, Waldemar Czyszak, Józef Hamkało, Marek Kępiński, Wojciech Kwiatkowski, Adam Mężyk, Mateusz Mikoś, Robert Żurek. Czy sztuka napisana 135 lat temu może być wciąż aktualna? Owszem. Bo okazuje się, że bohaterowie „Sąsiadów” Michała Bałuckiego są niezwykle podobni do nas, Polaków XXI wieku, a realia końca XIX wieku niezwykle przystają do współczesnej rzeczywistości. Komedia ta nawet po wielu latach śmieszy być może dlatego, że niebywale celnie opowiada o Polakach wybierających się na wybory. Co prawda to wybory sprzed 130 lat, do Sejmu w Wiedniu, jednak aktualnie to temat bardzo żywy. I jak się okazuje – dotkliwy dla nas. Sztuka to portret własny Polaków, z gorzką prawdą i autoironią oraz bezlitosnym wyszydzeniem naszych narodowych przywar. Bo czyż nasze pojmowanie polskości jest naprawdę tak odległe od żywego przed wiekami mitu sarmatyzmu? Spektakle: 25, 26, 29 i 30 kwietnia; 6, 7, 8, 23, 24 maja; 11, 12 i 13 czerwca.
„STARA KOBIETA WYSIADUJE” Reżyseria: Jakub Falkowski Obsada: Anna Demczuk, Grzegorz Pawłowski, Mateusz Mikoś, Paweł Gładyś, Marek Kępiński, Magdalena Kozikowska-Pieńko, Sławomir Gaudyn; Michał Chołka, Adam Mężyk, Małgorzata Pruchnik, Karolina Dańczyszn, Damian Janusz. „Stara kobieta wysiaduje” premierę miała w Sali Industrialnej hotelu Rzeszów, gdzie oficjalnie rozpoczynały się ubiegłoroczne Rzeszowskie Spotkania Teatralne. Teraz wystawiana jest w przestrzeni Galerii Szajna. Sztukę Tadeusz Różewicz napisał w 1969 roku, ale nawet po latach zaskakuje swoją aktualnością, więc publiczność odnosi wrażenie, jakby autor komentował współczesną rzeczywistość. Autor ubolewa, że komunikacyjna katastrofa jest nieunikniona, a bezmyślni ludzie sami ją determinują. Na tę głupotę nie ma lekarstwa. Spektakle: 23, 24 i 28 kwietnia.
Teatr Maska w Rzeszowie „MASKADARA” FESTIWAL TEATRÓW OŻYWIONEJ FORMY Maj to tradycyjnie czas teatrów ożywionej formy, które prezentują się w rzeszowskim Teatrze Maska. Zaprezentowane zostaną zarówno wielkie widowiska plenerowe, jak i przedstawienia kameralne, spektakle oparte na ruchu, oraz te, w których najważniejszy jest tekst. Festiwal zainauguruje premierowy spektakl Teatru Maska – „Piotruś Pan” w reżyserii Anny Nowickiej. W kolejne dni obejrzeć będzie można m.in.: „Pan Satie” Teatru Atofri z Poznania, „Pan Bam i Ptak Agrafka” Teatru Lalki i Aktora „Kubuś” z Kielc, „Smoki” Teatru Animacji z Poznania, „Dziób w dziób” Teatru Baj Pomorski z Torunia, „Koralina” Teatru Pinokio z Łodzi, „Władca skarpetek” Teatru Lalki i Aktora z Wałbrzycha. Program uzupełni 7 wieczornych przedstawień dla widzów dorosłych. Pozakonkursowo wystawione zostanie „Białe małżeństwo” Teatru Maska, a poza tym zobaczyć będzie można m.in. „Songs for Alice” Teatru Wilde Und Vogel z Niemiec, „Faust-sny” Teatru Lalek z Grodna na Białorusi oraz spektakl „Mistrz i Małgorzata” stworzony przez Teatr Malabar Hotel z Białegostoku w kooperacji z Teatrem Dramatycznym w Warszawie. W ramach Maskarady przyznawane są nagrody dla: Najlepszego Spektaklu dla Dzieci, Najlepszego Spektaklu dla Dorosłych, Najlepszego Aktora, Najlepszej Aktorki oraz Najlepszego Animatora. Spektakle: 9-15 maja
54. Muzyczny Festiwal w Łańcucie Tegoroczna edycja festiwalu to aż 8 dni wypełnionych wspaniałą muzyką, 10 koncertów i artyści światowego formatu. Od 23 do 30 maja miłośnicy muzyki będą mogli wysłuchać opery – po raz pierwszy w całości, oraz wybitnych artystów, m.in.: Andreasa Scholla, Ewy Podleś, Piotra Pławnera, zespołu Kukla Band, Włodka Pawlika czy Krystyny Jandy. To prawdziwa uczta dla melomanów. 23 maja 2015, godz. 19.00, Plener – park przed Zamkiem Inauguracja Festiwalu Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Jewgienij Wołyński – dyrygent Chór i Soliści Opery Krakowskiej W programie: G. Donizetti – „Napój miłosny”. Cena biletu: 200 zł, 150 zł, 100 zł
Piotr Pławner.
28 maja 2015, godz. 19.00, Sala balowa Andreas Scholl – kontratenor Avi Avital – mandolina Tiziano Bagnati – lutnia Marco Frezzato – wiolonczela Tamar Halperin – klawesyn W programie: Włoskie kantaty i pieśni Cena biletu: 100 zł
24 maja 2015, godz. 19.00, Plener – park przed Zamkiem Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej KUKLA BAND Zygmunt Kukla – dyrygent W programie: muzyka filmowa Cena biletu: 150 zł, 100 zł, 80 zł
29 maja 2015, godz. 18.00, Kościół pw. św. Stanisława BM w Łańcucie Wrocław BAROQUE ENSEMBLE Aldona Bartnik – sopran Matthew Venner – kontratenor Maciej Gocman – tenor Tomaš Kraál – bas Andrzej Kosendiak – dyrygent W programie: G.G Gorczycki, B. Pękiel Wstęp wolny
25 maja 2015, godz. 18.00, Sala balowa Piotr Pławner – skrzypce Marek Toporowski – klawesyn W programie: J.S. Bach w 330. rocznicę urodzin. Cena biletu: 40 zł 25 maja 2015, godz. 21.00, Sala Koncertowa FP „OCH TEATR” Piosenki z Teatru Krystyna Janda oraz Wojciech Borkowski – fortepian Andrzej Łukasik – kontrabas Marek Wroński – skrzypce Adam Lewandowski – perkusja Cena biletu: 50 zł 26 maja 2015, godz. 19.00, Sala balowa BOVIARTrio Julian Arp – wiolonczela Gerhard Vielhaber – fortepian Daniel Bollinger – klarnet W programie: L. van Beethoven, G. Hochman, V. Dinescu, J. Brahms Cena biletu: 40 zł
27 maja 2015, godz. 19.00, Sala balowa Olga Pasiecznik – sopran Natalia Pasiecznik – fortepian W programie: m.in.: C. Debussy, F. Poulenc, K. Szymanowski Cena biletu: 50 zł
Olga Pasiecznik.
BOVIARTrio.
29 maja 2015, godz. 20.30, Sala balowa Ewa Podleś – mezzosopran Anna Marchwińska – fortepian W programie: F. Chopin, J. Haydn, A. Parera, J. Brahms Cena biletu: 70 zł 30 maja 2015, godz. 20.00, Sala Koncertowa FP Włodek Pawlik z zespołem Concertino Chamber Orchestra Michael Maciaszczyk – dyrygent W programie: Włodek Pawlik symfonicznie Cena biletu: 60 zł
ANALIZA
Panorama Rzeszowa.
ZRÓWNOWAŻONY ROZWÓJ ● PARTYCYPACYJNY BUDŻET ● KWITNĄCE ŁĄKI ● SZCZĘŚLIWI OBYWATELE
MIASTA PRZYSZŁOŚCI. KTÓRĘDY DO RAJU?
Wśród najbardziej przyjaznych do zamieszkania miast na świecie na pierwszym miejscu znalazł się w tym roku Wiedeń. Z polskich miast tylko dwa: Warszawa, jako 79. na liście 230 konkurentów, oraz na setnej pozycji Wrocław. Rzeszowa na tej prestiżowej liście na razie nie znajdziemy, chociaż ma on co najmniej tyle ambicji, co i szans, żeby brylować nie tylko w krajowych rankingach. Przed dwoma laty, kiedy po raz pierwszy oceniano polskie miasta pod kątem jakości życia mieszkańców wg kryteriów LHDI (Local Human Development Index), Rzeszów zajął siódme miejsce. W ubiegłym roku czwarte, tuż za Wrocławiem. Czyli to nasze lokalno-światowe chciejstwo nie jest tak całkiem nieuzasadnione. Ale czy to wystarczy?
Tekst Anna Koniecka Fotografia Tadeusz Poźniak
72
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
ANALIZA Po co są urządzane takie rankingi, nawiasem mówiąc dość liczne, najlepiej wiedzą specjaliści od marketingu. Dla nas, zwyczajnych ludzi, którzy muszą lub chcą żyć w miastach, mogą być przyczynkiem do podjęcia życiowej decyzji – szukam dalej swego miejsca na ziemi, czy zostaję, bo tu są warunki do realizacji moich celów, szanse na rozwój, sukces, pieniądze, satysfakcję. Jednym z rodzajów szczęśliwości jest przecież zdolność podejmowania dobrych decyzji – przekonywał starożytnych współobywateli Platon. Od jego czasów nic się pod tym względem nie zmieniło. Miejski komfort w skali światowej i lokalnej
N
owożytne (rankingowe) kryteria oceny jakości miejskiego życia są wielorakie. Najważniejsze? W dzisiejszych niespokojnych czasach na pewno stabilna sytuacja polityczna kraju. Tu – z racji samego położenia plus dla Wiednia, stolicy kraju, który jest synonimem stabilizacji. Materialnej i politycznej również, przy czym stabilizacja polityczna, spokój społeczny, unikanie konfliktów oraz harmonia (!) między pracodawcami i pracownikami to są wartości, które Austriacy traktują naprawdę serio. Nie werbalnie, jak to się dzieje u nas na szczytach władzy (wszystko jedno jakiej). Ot, drobna austriacko-polska różnica w traktowaniu pryncypiów, będących, bądź co bądź, fundamentem obywatelskiego państwa. I jeszcze jedna różnica – zasadnicza. Austria to kraj neutralny, a co za tym idzie, nie uwikłany w niepartnerskie sojusze&międzynarodowe konszachty, tudzież ich kosztowne konsekwencje dla Bogu ducha winnych obywateli. lokalnej skali o komforcie miejskiego życia decyduje m.in. to, jak miasto jest „urządzone”, jaka jest infrastruktura, rozwiązania komunikacyjne, poziom usług, dostępność edukacji. [Akademicki Rzeszów dostał za edukację najwięcej punktów w zeszłorocznym rankingu tygodnika „Polityka”]. Liczy się również poczucie bezpieczeństwa w najbliższym otoczeniu – w rankingach oceniany jest poziom lokalnej przestępczości. Ale to, czy czujemy się bezpiecznie w swoim mieście, czasami widać już na pierwszy rzut oka. Na przykład w irlandzkich miejskich dzielnicach, dużo zamożniejszych niż nasze, nie widzi się żaluzji antywłamaniowych, a często nawet firanek w oknach. W Polsce buduje się zamknięte strzeżone osiedla, a dla większej pewności zakłada jeszcze kraty w oknach. Mimo że statystycznie jest coraz bezpieczniej; poziom przestępczości spada, a wykrywalność rośnie. [Tu znów plus dla Rzeszowa, który jest uważany za jedno z najbezpieczniejszych miast w Polsce. A mimo to mieszkania w strzeżonych osiedlach oraz usługi ochroniarskie mają ciągle wzięcie…]
W
Ekourzędnik = ekomiasto Rankingi określające komfort miejskiego życia spełniają w pewnym sensie rolę zewnętrznego audytora oceniającego skutki zarządzania miastem. Efekt wprawdzie niezamierzony, lecz jakże istotny dla mieszkańców. Bo
to oni wystawiają władzy rachunek, głosując za jej kontynuacją, albo odesłaniem w niebyt. W tym (roz)rachunku piękny wygląd miasta, kwiatki, rabatki, owszem, liczą się, ale jeszcze bardziej to, jak miasto swoim mieszkańcom służy, jak rozwiązuje problemy, z którymi przychodzą do ratusza. I czyj interes bierze górę – mieszkańców czy np. jakiejś grupy polityczno-biznesowej. W ub. roku po raz pierwszy w historii naszej wiecznie młodej, a właściwie ciągle jeszcze raczkującej demokracji, obywatele dostali realną szansę współzarządzania lokalnymi budżetami. Jest to tzw. budżet partycypacyjny/ obywatelski. Czyli pieniądze, którymi mieszkańcy mają prawo dysponować na wyznaczane przez siebie cele. Tak to powinno w każdym razie działać. A jak jest? Kilka przykładów. Warszawa: z partycypacyjnego budżetu na 2015 rok mieszkańcy z dzielnicy Bemowo dostali 25 tys. zł. Tyle potrzebowali na realizację swojego obywatelskiego projektu. Resztę zrobią własnymi siłami, to znaczy zagospodarują zdziczały sad wokół Fortu Bema (nieduża działka należąca do gminy). Będzie tam kwitnąca łąka, a nie kosztowny w utrzymaniu wystrzyżony po miejsku trawnik; będzie pasieka, którą sami zbudują, miejsce rekreacji dla starszych, a dla dzieci lekcje ekologii na żywo, żeby wiedziały, o czym się uczą z książek. Realizowany przez bemowian projekt pokazuje, że przy rozumnym podejściu urzędników miasto nie musi być betonową pustynią, zabudowaną do ostatniego skrawka miejskiej zieleni. Też cenna lekcja płynąca w Polskę ze stolicy… Kielce: pieniędzy z budżetu partycypacyjnego (5 mln zł) starczy w tym roku na kolejne ścieżki rowerowe, siłownie na świeżym powietrzu, boisko rekreacyjno-rehabilitacyjne, bibliotekę dla niewidomych i parę innych naprawdę potrzebnych kielczanom rzeczy. Odrzucono z braku funduszy przede wszystkim duże projekty (powyżej 100 tys. zł), w tym postulowaną przez część mieszkańców budowę nowych ulic, remont chodników czy przebudowę instalacji wod.-kan. Za duży zakres robót jak na jeden rok. Rzeszów: z budżetu obywatelskiego (6,5 mln zł) zostanie w tym roku zrealizowana rozbudowa Parku Papieskiego, czyli działki pomiędzy szerokopasmową jezdnią a drogą do kościoła. Zakres robót: fontanna, strumień oraz duża scena (trzecia w mieście). Koszt – prawie 5,5 mln zł. Na ten jeden projekt wpłynęło 31 wniosków. Wśród wnioskodawców biskupi, nauczyciele, urzędnik okołomagistracki, kilka rad osiedlowych. Wniosków dotyczących projektów podobnych do tych, jakie będą w tym roku realizowane w Kielcach – ponad 60. Bez szans; nie starczy pieniędzy. Dla porównania: w zeszłym roku obywatelski budżet rzeszowian (5 mln zł) rozdysponowano na 10 zadań. W tym roku scena i wodotrysk okazały się bardziej potrzebne wszystkim (?) rzeszowianom do codziennej rekreacji niż np. zadaszenie nad wielofunkcyjnym miejskim boiskiem, plac zabaw dla dzieciarni czy rewitalizacja starego parku w centrum. (Drzewa to płuca miasta!) ►
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
73
ANALIZA Miasta zrównoważonego rozwoju Problem każdego rozrastającego się miasta: jak pogodzić konieczność rozwoju gospodarczego i skutki urbanizacji z potrzebami żyjących w nim ludzi. Ergo – jak ocalić przed zamurowaniem trochę miejskiej przestrzeni, tak samo potrzebnej do życia, jak czyste powietrze czy pitna woda. Rzeszowie wodę mamy od kilku lat bardzo dobrą – efekt wielomilionowych inwestycji. O czystsze powietrze toczy się bój i wiele wskazuje na to, że będzie kiedyś wygrany. O resztki zielonej przestrzeni, w tym unikatowej, będącej pod ścisłą ochroną fauny i flory, którym zagraża zamurowanie blokowiskami, walczą (na razie – sprawy są rozwojowe) dwa stare osiedla o niskiej zabudowie; prawie dwa tysiące mieszkańców jest sygnatariuszami protestów. Na nowych osiedlach walczyć o przestrzeń za późno. Budynki stoją ciasno jak w koszarach, a lokatorzy zieleni mają przeważnie tyle co na trawniku, jeśli jeszcze nie został zabrany pod parking; samochodów przybywa lawinowo. Tymczasem wg unijnych dyrektyw, miasta przyszłości to… zielone przestrzenie. „Zieleń jest w miastach przyszłości wszechobecna, a asfalt i beton są ograniczane do minimum” (Georgi Birgit, Europejska Agencja Środowiska, referat: Miasta przyszłości, styczeń 2011 r.). „Zieleń wkracza do miast, zwiększając ekologiczność życia i przestrzeni miejskiej. Całe obszary miejskie stają się rozległą siecią obszarów i korytarzy wody i zieleni; zieleń pokrywa miliony metrów kwadratowych dachów i murów, wykorzystując każdą możliwą niszę. Ludzie kochają swoje „miejskie biotopy” i cieszą się różnorodnością obszarów zielonych i wodnych, począwszy od większych parków i obszarów naturalnych po ogródki działkowe i miniparki” (z raportu UE „Miasta przyszłości; wyzwania, wizje, perspektywy”). unijnych marzeń o zielonych miastach przyszłości, przyjaznych dla ludzi, uda się nam zrealizować być może jedno – ogrody na dachach. Przymierza się do tego na razie Łódź. Zapowiada, że niemal na każdym miejskim dachu, jeśli tyko on to wytrzyma, będzie kwitnący ogród. W Warszawie taki podniebny ogród jest już od dawna na Bibliotece Uniwersyteckiej. Na innym dachu (hotelowym) mieszkają w ulach pszczoły; latają się pożywić do pobliskiego parku. Czemu leziemy aż na dachy, żeby ratować miejski ekosystem? Bo rozwiązywanie (przy)ziemnych eko problemów najlepiej wychodzi nam, jak dotąd, na papierze. Doprawdy serce rośnie, gdy się czyta w różnych dokumentach (programy ochrony środowiska, strategie rozwoju miast, studia zagospodarowania przestrzennego, itp.), że… przeobrażanie Rzeszowa będzie na miarę europejską, albo że rozwój tego miasta jest wręcz misją! Misją zatem musi być również „harmonijny rozwój terenów mieszkaniowych z uwzględnieniem walorów przyrodniczych”, a także imperatyw: „stwarzać coraz lepsze warunki życia mieszkańców (…), a równocześnie chronić i zagospodarowywać
W
Z
74
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
walory i zasoby środowiska przyrodniczego” (Z projektu zmiany nr 20/1/2008 Studium Uwarunkowań i Kierunków Zagospodarowania Przestrzennego Miasta Rzeszowa). Cudnie! Tylko że powyższe studium dopuszcza wybudowanie blokowisk na wspomnianych resztkach osiedlowej zieleni. dkąd jesteśmy w UE, my, zwyczajni mieszkańcy, żyjemy w złudnym przeświadczeniu, że włodarze naszych miast powinni się liczyć z ekologią, jeśli nie z miłości do otaczającej przyrody, to z wyrachowania, gdyż za nieprzestrzeganie reguł w tej materii grożą konkretne kary. To po pierwsze. Po drugie – jak wszystkie kraje UE, obowiązuje nas zasada zrównoważonego rozwoju. A to znaczy, że potrzeby obecnego pokolenia powinny być zaspokajane bez umniejszania szans na taki sam rozwój przyszłym pokoleniom. Piękna teoria, korzeniami sięgająca dziewiętnastowiecznych Niemiec. Wtedy dotyczyła gospodarki leśnej, z czasem stała się popularną teorią ekonomiczną, a na obecnym etapie rozwoju cywilizacyjnego okazuje się życiową koniecznością. Gra toczy się bowiem o przyszłość całej unijnej gospodarki, dla której miasta mają kluczowe znaczenie; w przyszłości będą jej siłą napędową. Już teraz ponad dwie trzecie Europejczyków mieszka w miastach i jest to tendencja rosnąca. prócz korzyści dla gospodarki urbanizacja niesie poważne zagrożenia. Dla miejskich ekosystemów, dla bioróżnorodności, degradowanych na skutek ekspansywnego rozwoju miast. Miejskie ekosystemy są pod presją niekontrolowanego rozwoju miast! – alarmują autorzy raportu UE „Miasta przyszłości; wyzwania, wizje, perspektywy”. Jako przykład podają państwa Europy Środkowej i Wschodniej. iekontrolowany rozwój miast, zdaniem ekspertów, wynika przede wszystkim z następstw prywatyzacji, braku planów zagospodarowania przestrzennego, fragmentaryczności systemów planowania, nieskoordynowanego, komercyjnego dzielenia terenów podmiejskich na strefy, małych wymagań w zakresie jakości architektury, a także nastawienia na maksymalizację zysków gmin i prywatnych deweloperów prowadzących szeroko zakrojone prace budowlane na terenach niedostatecznie chronionych przed skutkami intensywnej zabudowy. Autorzy raportu zwracają uwagę na rzecz, zdawałoby się oczywistą dla każdego myślącego człowieka, a mianowicie, że gęstość i zwartość miast powoduje zaburzenia w naturalnych cyklach przyrodniczych, a szczególnie w obiegu wody. (Powodzie!) ie jesteśmy tych zagrożeń świadomi i UE musi je nam pokazywać palcem? Ależ skąd! Wystarczy sięgnąć choćby do rzeszowskiego projektu dot. ochrony środowiska. „Największym zagrożeniem dla ochrony obszarów cennych przyrodniczo jest postępująca urbanizacja i uprzemysłowienie regionu – czytamy w projekcie. – Dlatego tak ważna przy dynamicznym rozwoju jest koncepcja zrównoważonego rozwoju, którą powinny zostać objęte przedsiębiorstwa oraz administracja publiczna”. Zrównoważony rozwój administracji publicznej? O tak, od tego trzeba zacząć.
O
O N
N
Rabin Pinchas Pomp.
Rabin Pinchas Pomp z Izraela:
Moje serce jest w Dynowie Po dynowskich Żydach pozostała tylko nazwa ulicy na przedmieściu: Łazienna. Mieściła się tu rytualna łaźnia - mykwa wraz z synagogą, które znikły z powierzchni ziemi w okresie okupacji. Jeszcze niedawno na tej ulicy pod numerem 70 stała opustoszała hala fabryczna. Pięć lat temu rozpoczęła się jej adaptacja na Centrum Historii i Kultury Żydów Polskich. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
D
ziś mieści się tu pierwsza po wojnie synagoga chasydzka w kraju: ogromna nowoczesna sala na 300 osób z bimą (podest, z którego czytana jest Tora) pośrodku i aron ha-kodesz (szafą wbudowaną we wschodnią ścianę, w której przechowywany jest zwój Tory). Tora jest nowa, przywieziona z Jerozolimy. Przepisana ręcznie na pergaminie z zachowaniem odstępów tak, by litery nie łączyły się ze sobą. Kopiście nie wolno popełnić najmniejszego błędu, który zniekształciłby święty tekst. Egzemplarz nie może być uszkodzony lub zabrudzony. Zbigniew Józef Tobiasiewicz, honorowy rebe (rabin) i opiekun Centrum wyjaśnia:
76
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
– W Dynowie zachowała się przedwojenna Tora, ale obecny właściciel nie chce nam jej zwrócić. Tłumaczy, że to dobro kultury narodowej. Stary egzemplarz zwoju Tory jest nieczytelny na długości 1,5 metra. Jego odtworzenie byłoby bardzo trudne. Dlatego kupiliśmy nową Torę. Ręcznie przepisywany zwój kosztował 50 tysięcy dolarów. Na framudze wejścia do synagogi przybita została mezuza. Podobne znajdują się nad wejściem do wszystkich pomieszczeń mieszkalnych, z kuchnią włącznie. Mezuza to zwitek pergaminu z ręcznie wypisanym cytatem z Tory, umieszczony w podłużnym pudełeczku. Zawiera on tekst modlitwy: „Dziękuję Ci Boże, że wychodzę. Spraw, abym
ŻYDZI na Podkarpaciu
wrócił cały i zdrowy”. Tekst nie może zawierać błędu, który sprowadziłby na dom nieszczęście. Raz do roku wszystkie mezuzy są kontrolowane, gdyż może zdarzyć się wypadek ich złośliwego podmienienia przez osoby nieprzychylne gospodarzom. rzed południem w dynowskiej synagodze modli się kilku młodych ludzi. Proszą, by dołączył do nich rabin Pinchas Pomp. Rabin przyjechał z Izraela, lecz ma polskie korzenie. Jego rodzina pochodziła z Hrubieszowa. W czasie wojny Rosjanie wywieźli ich na Syberię, skąd jako repatrianci trafili do Szczecina. W 1949 r. cała rodzina – z wyjątkiem brata obecnego rabina – wyemigrowała do Izraela. Pinchas Pomp, który urodził się w Izraelu, przyjechał do rodzinnego Hrubieszowa 17 lat temu. Wspomina: – Zastałem pustkę. Zamiast kirkutu (cmentarza) bujne zarośla. O zniszczonej synagodze przypominała tylko kupka kamieni. Po rodzinnym domu przy ulicy Ładnej 10 nie pozostał ślad. Miejscowi nie pamiętali już Żydów – dawnych współmieszkanców Hrubieszowa. Zacząłem poszukiwania: w mieście zachowało się kilka dokumentów. Więcej odnalazłem w archiwach w Zamościu i Lublinie. Były to tylko dokumenty do roku 1900. Nowsze spłonęły w czasie Holocaustu. Hrubieszowie nie ma grobu cadyka takiego jak w Dynowie. A ponieważ pielgrzymujący chasydzi zaczęli pojawiać się w tym drugim miasteczku, rabin Pinchas Pomp postanowił zorganizować tu centrum religijne. – Pierwszy szabas urządziliśmy w wynajętej sali szkolnej w szkole w Dynowie. Przyjechało 300 chasydów. Mykwa nie była jeszcze ukończona, a pomieszczenie ogrzewano piecem wykonanym z beczki stalowej. To była prowizorka, ale zainteresowanie Żydów Dynowem zaczęło wzrastać. Pięć lat temu kupiliśmy przy ul. Łaziennej opustoszałą falę fabryczną, która została zaadaptowana na centrum chasydzkie: z synagogą, mykwą, kuchnią koszerną oraz pokojami mieszczącymi 250 łóżek. W Izraelu prowadziłem własne przedsiębiorstwo budowlane. Miałem dom w starym centrum Jerozolimy. Zamknąłem interes, sprzedałem dom, wróciłem do Dynowa. Tutaj jest moje serce. To Dynów, a nie Jeruzalem, jest całym moim życiem – kończy rabin Pinchas Pomp, który trzy czwarte swego czasu spędza w Polsce.
P
W
Nie możemy spokojnie rozmawiać. Rabin wciąż odwoływany jest do załatwienia pilnych spraw. Dziś wieczorem (11 marca) na uroczystość Jorcait Cadyk (rocznica śmierci cadyka) zjedzie kilka tysięcy osób. 60-70 procent z nich przyleci z Izraela, 30 proc. ze Stanów Zjednoczonych i Australii; mniejszość z chasydzkich ośrodków w Europie (w Anglii, Belgii, Niemczech i Szwajcarii). Każdego piątku po zachodzie słońca rozpoczyna się szabas z udziałem setki przyjezdnych: – Tylu osób na szabasach nie ma ani w Warszawie, ani we Wrocławiu – gdzie trudno nawet zebrać minjan (zgromadzenie co najmniej dziesięciu osób powyżej 13. roku życia, niezbędne do odprawienia wspólnej modlitwy) – podkreśla rabin. ajwięcej czasu zajmuje mu przygotowanie koszernego pożywienia. Krowę musi wydoić sam. W zaprzyjaźnionej piekarni przesiewa mąkę. Później osobiście rozpala w piecu, zagniata ciasto i pilnuje całego wypieku (goj, czyli nie-Żyd może być tylko pomocnikiem). Ryby są „parwe” – czyli zdatne do spożycia. Za to przygotowanie koszernego mięsa wymaga od rabina wiele zachodu. Zwierzę musi zostać ogłuszone, aby nie obudziło się podczas zabijania. Jednym ruchem ręki podcina mu gardło i czeka, aby wypłynęła cała krew. Jeżeli we wnętrznościach zwierzęcia (np. tchawicy, płucach) znajdzie resztki jedzenia, musi takie mięso odrzucić. Tylko 30 procent zarżniętych zwierząt spełnia wymogi koszerności. Niedługo mięso koszerne będzie można kupić w tarnowskiej rzeźni, która zainwestowała 1 mln dolarów w zakup urządzeń do uboju rytualnego. Zbigniew Józef Tobiasiewicz – Żyd z Jarosławia, oprowadza mnie po Centrum. W kuchni są dwa komplety naczyń, talerzy i sztućców: osobne do mięsa (oznaczone na czerwono) i do nabiału (oznaczone na niebiesko). Nie wolno mięsa spożywać razem z nabiałem. Należy odczekać minimum sześć godzin. ►
N
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
77
ŻYDZI na Podkarpaciu odbudowane dwa ohele. Jeden z nich kryje ciała cadyka Cwi Elimelecha Szapiro, jego syna Dawida oraz wnuka Naftalego Herca. Na płytach nagrobnych stosy kartek. To kwitłechy: pisemne prośby skierowane do cadyka. Składane są w rocznicę śmierci, gdyż dusza świątobliwego wraca w ten dzień na miejsce pochówku i wstawia się u Boga za potrzebującymi. – Przyjechałem z pielgrzymką do dynowskiego cadyka, gdyż był człowiekiem sprawiedliwym – wyjaśnia młody pielgrzym Menachem Schwarc z Jerozolimy. bigniew J. Tobiasiewicz dowiedział się o swoich żydowskich korzeniach dopiero w wieku 21 lat. Jego rodzina od trzech pokoleń wrastała w polskie społeczeństwo. Dziadek – chorąży w armii gen. Hallera, został zabity w Katyniu. W czasie wojny rodzina Tobiasiewiczów ukrywała lwowskich Żydów. Jego rodzice pracowali jako nauczyciele. Do Izraela wysłała go matka. Mieszkał tam przez dwanaście lat. Teraz mówi mi: – Żyję w prawach chasydzkiej ortodoksji, ale czuję się też syjonistą. Nie to jest ważne, lecz fakt, że jestem po prostu Żydem. Tak jak Mordechaj, który tymi słowami odpowiedział na pytanie Hamana w „Księdze Estery”. Filozofia cadyka jest mi najbliższa. Cadyk nie dzielił ludzi na Żydów i gojów (obcych). Wiedząc, że do ludzkiej duszy „przyszyty” jest grzech, nauczał, iż każdy z nas powinien przed Jom Kipur – Dniem Sądu, żałować za swe przewinienia i zadośćuczynić złu, które wyrządził. W ten sposób ma sprawować kontrolę nad swoim życiem i mieć czyste sumienie. Jeżeli zawiniłeś wobec bliźniego, proś go o wybaczenie. Jeżeli ci nie przebaczy, przyjdź do niego z tą prośbą następnego roku. Jeżeli ci nie przebaczy po raz trzeci, to powiedz mu, iż grzech niewybaczenia jest gorszy niż twój grzech wobec niego. Żyd musi przebaczyć. Judaizm nie potępia, lecz buduje. – Aniołowie lepią duszę człowieka po czterdziestu dniach pobytu embriona w łonie matki. Jeżeli jest to dusza żydowska, współwyznawcy winni ją rozpoznać i przyjąć do swej społeczności tak jak mnie przyjęli, choć przez 21 lat nie znałem swego miejsca. Żydem jest ten, kto ma duszę żydowską. – Czy jest w Polsce antysemityzm? – pytam. – Jest, ale nietypowy – odpowiada Z. J. Tobiasiewicz – Żyda nie zabiją ani nie biją, ale nie dadzą mu spokojnie żyć. Polacy wobec Żydów kierują się mitami i uprzedzeniami. Na przykład takimi, iż każdy Żyd jest bardzo bogaty. Tymczasem chasydzi byli zawsze najbiedniejszymi w naszym społeczeństwie. A uprzedzenia? Polacy szukają korzeni żydowskich u ludzi, których nie akceptują. Ten zwyczaj szczególnie popularny jest wśród polityków. Tymczasem musimy poznać się wzajemnie, gdyż bez tego obie społeczności: polska i żydowska, są kalekie. Jest od niedawna w Polsce moda na bycie Żydem: wielu Polaków szuka żydowskich korzeni.
Z
Mykwa z pozoru nie różni się od zwyczajnej łaźni. – Mykwa jest najważniejsza – mówi. – Żyd może modlić się gdziekolwiek, niekoniecznie w synagodze. Jednak przed modlitwą musi się oczyścić: zanurzyć w basenie z przepływającą wodą. W Dynowie 1/3 objętości basenu wypełnia deszczówka zgromadzona w specjalnym zbiorniku na dachu. Woda musi przepływać powoli, nie może spienić się – wyjaśnia Zbigniew J. Tobiasiewicz, dodając, iż religijny Żyd ma przestrzegać 613 wskazówek Tory. Dotyczą one zarówno codziennego życia, jak i spraw religijnych. 614. przykazanie dodano po Holokauście: zawiera ona potępienie nazizmu. Centrum jest niewielkie muzeum, a w nim przedwojenne zdjęcia Dynowa; brakuje fotografii synagog i kirkutu. Pamiątki, a wśród nich najważniejsze: fragment Tory, która należała do charyzmatycznego rymanowskiego cadyka Menachema Mendla oraz lwowskie wydanie (z 1876 r.) dzieł Szapiro Elimelecha Cwi z Dynowa. Wydobyte z ziemi ułomki lichtarzy i chanukowych świeczników – skromne świadectwa dawnego życia oraz współczesne obrazy Niny Talbot przedstawiające twarze członków jej rodziny, która ocalała emigrując do Stanów. Pokoje gościnne umeblowano skromnie. Osobna klatka schodowa prowadzi do wydzielonych sypialni dla kobiet, a stamtąd na babiniec – salę modlitewną, która znajduje się na balkonie synagogi. ilkaset metrów za budynkiem Centrum, na wzgórzu, widoczny jest zarośnięty teren po starym kirkucie. Nie zachowała się na nim ani jedna maceba. („Trzynaście maceb znajduje się w obejściu jednego z gospodarzy. Chciał nam je sprzedać po tak wysokiej cenie, że zrezygnowaliśmy. Maceba wydobyta z ziemi nie ma wartości religijnej, lecz wyłącznie historyczną. Nie ma więc obowiązku wykupu i umieszczenia jej z powrotem na kirkucie” – wyjaśnia Zbigniew J. Tobiasiewicz). Są za to
W
K
78
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
ŻYDZI na Podkarpaciu
D Y N Ó W – miejsce dialogu i tolerancji Zbigniew Józef Tobiasiewicz z miejscowego Centrum Historii i Kultury Żydów Polskich:
S
taramy się w Dynowie, aby Polacy poznawali Żydów. Od roku 2009 chasydzi zapraszali na swoje święta studentów z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Na Jom Kipur (Dzień Sądu) przychodzi młodzież ze szkół dynowskich. Bierze ona także udział w obchodach rocznic Holokaustu. (Hitlerowcy w święto Jom Kipur spalili Żydów w dynowskiej synagodze. Uciekających mordowali strzałami). Uczniowie zapalają świece za zabitych. Ponadto młodzież uczestniczy w obrządkach religijnych w synagodze, poznając kulturę chasydów. Duże zaangażowanie ze strony Uniwersytetu Rzeszowskiego wykazuje prof. Wacław Wierzbieniec, który poszukuje w historii Podkarpacia mniejszości narodowych i odnajduje tradycje tolerancji. W Wyższej Szkole Techniczno-Ekonomicznej w Jarosławiu (gdzie prof. Wierzbieniec jest rektorem) powstało Centrum Dialogu między Religiami i Narodami. Przyjazdy chasydów do Dynowa, ich głęboka filozofia oparta na miłości bliźniego, zrozumieniu i tolerancji, zapoczątkowała na Podkarpaciu otwarcie miejscowej społeczności na judaizm. Wymaga to odwagi z obu stron. Niestety, Holokaust zabił nie tylko Żydów, ale zamordował w pamięci Polaków tradycje i historię tego narodu. Niewiele z niej w naszym regionie pozostało. Ważne jest zbieranie ocalałych okruszków. Dziś Dynów to miejsce budowy nowego świata i nowych relacji między Polakami a Żydami.
Żydzi w Dynowie
P
ierwsi Żydzi osiedlili się w Dynowie na początku XVI w. Początkowo należeli do kahału przemyskiego. Samodzielność tutejsza gmina żydowska uzyskała, jak się wydaje, już pod koniec XVII w. Posiadała drewnianą synagogę i cmentarz. Była mykwa, szpital oraz bejt ha midrasz. Na przełomie XVII i XVIII w. odnotowano istnienie w mieście ulicy Żydowskiej. W Dynowie należały wówczas do Żydów 52 domy, z czego jedenaście w samym rynku. Zamieszkiwało je 435 Żydów (1/3 mieszkańców). Miasto na przełomie XVII i XVIII w. stało się znaczącym ośrodkiem chasydyzmu. Cadykami byli tutaj wówczas Jehoszua Heschl i Jakow Cwi Jalish. W pierwszej połowie XIX wieku w mieście miał swoją siedzibę cadyk Cwi Elimelech Szapiro (1783 -1841) , autor wielu kabalistycznych komentarzy, założyciel dynastii cadyków dynowskich. Jego następcą zostali: syn Dawid Szapiro (1804-1874), a później wnuk Izajasz Naftali Herc (1838-1888). Dynów w tym czasie miał dwie synagogi, dwóch rabinów i dwa cmentarze. W 1870 r. gmina liczyła 1190 osób, w 1900 – ponad 2 tysiące. Wielu z nich wyemigrowało do Ameryki. W okresie międzywojennym w mieście były trzy synagogi (w tym jedna murowana). W roku 1921 gmina żydowska liczyła 1273 osoby (na ogólną liczbę 2727 mieszkańców miasta). Ostatnim rabinem dynowskim był Mendel Spira, zaś podrabinami – David Halberstein i Abraham Schoor. Po zajęciu miasta 15 września 1939 r. hitlerowcy wypędzili z domów mężczyzn żydowskiego pochodzenia i zgromadzili na szkolnym podwórku. Tego samego dnia dokonano egzekucji, mordując 200 osób. W dniu 28 września 1940 roku Niemcy zebrali grupę około 1500 Żydów, sformułowali kolumnę i wypędzili ich przez San. Z powodu wysokiego stanu rzeki tylko nielicznym udało się przeprawić na drugi brzeg, gdzie przez dobę mokrzy i zziębnięci czekali na decyzję o swoim losie. Ostatecznie zostali zesłani w głąb ZSRR. Po tej akcji w Dynowie zostały tylko dwie rodziny żydowskie, które zostały przeniesione do getta w Brzozowie. Latem 1940 r. Niemcy wysadzili w powietrze murowaną synagogę, a gruz użyto do naprawy ulic. Ulice utwardzano także macebami z obu cmentarzy: starego i nowego. Na starym cmentarzu urządzono w latach 80. XX w. plac zabaw dla dzieci. W 1990 odbudowano ohel (kaplicę nagrobną) cadyka Cwi Elimelecha Szapiro, jego syna Dawida oraz wnuka Naftalego Herca. Wg Andrzeja Potockiego, Śladami chasydzkich cadyków w Podkarpackiem, Rzeszów 2008.
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
79
Witold Mielniczek.
Latający samochód „B”
ma problem, by wylądować w polskim biznesie Dobre studia skończone w Wielkiej Brytanii, doktorat rozpoczęty na University of Southampton, zaprojektowanie i stworzenie latającego samochodu „B”, który w „Niezniszczalnych 3” zagrał obok Sylvestra Stallone, wszystko to w polskich realiach okazało się niewystarczające, by Witold Mielniczek swoją firmę rozwijał w Polsce, w rodzinnym Przemyślu. Pojazdem skonstruowanym przez Polaka interesuje się rząd chiński oraz firmy produkujące dla Wielkiej Brytanii, USA i Izraela, ale on się uparł i przez ostatni rok próbował zainteresować nim polskie Ministerstwo Obrony Narodowej, rodzimy biznes, albo uzyskać unijne dofinansowanie. Bez skutku. Wrócił więc do Wielkiej Brytanii, doskonali projekt i daje sobie czas do końca 2015 roku. Albo uruchomi produkcję w Polsce, albo po 10 latach spędzonych w Wielkiej Brytanii osiądzie tam na stałe i da sobie spokój z sentymentalnymi marzeniami o robieniu biznesu w rodzinnym Przemyślu.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak
K
ontaktowy, konkretny, słowny, pomysłowy, bez cienia polskiego narzekania i kombinatorstwa, może tylko zbyt idealistycznie nastawiony do świata. Ale trudno, żeby było inaczej – ostatnie 10 lat, czyli całe dorosłe życie, spędził w Wielkiej Brytanii, gdzie przyjechał jako zwykły chłopak z Polski, a gdzie na każdym kroku obserwuje, jak bardzo premiuje się pracowitość, pomysłowość, kreatywność, jak wspiera przedsiębiorczość i nieważne, czy jesteś z Wielkiej Brytanii, Laosu, czy z Polski. – Prawie bez znajomości angielskiego trafiłem do Londynu z pierwszą dużą falą polskiej emigracji w 2004 roku, by szybko się przekonać, dlaczego większość Polaków świetnie odnajduje się w Wielkiej Brytanii. Przyzwoite zarobki, wsparcie dla studiujących i przedsiębiorczych, to wszystko zachęca do działania i pozwala żyć w miarę spokojnie.
80
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
Witek Mielniczek pierwsze pieniądze zarabiał w rzeźni, na budowie, jeździł jako taksówkarz, w końcu przez ponad rok pracował w laboratorium mikrobiologicznym. Spokojna praca z ludźmi z całego świata, ale na dłuższą metę nie dla młodego przemyślanina, który od dziecka pasjonował się rysunkiem i lataniem. – Zaryzykowałem i zdałem na Middlesex University, co wcale nie było proste, bo choć dobrze mówiłem po angielsku, z pisaniem i czytaniem miałem spory kłopot. Przesądziło moje portfolio z pracami. Dostałem szansę na rozpoczęcie studiów, a braki językowe miałem nadrobić w ciągu pierwszego półrocza. Skąd pieniądze na czesne? Brytyjski system stypendialny premiuje zdolnych i pracowitych, masz świetne oceny i rokujesz na dobrego podatnika – uczelnia zwalnia cię z czesnego. Middlesex University to popularna uczelnia artystyczna, gdzie zaczyna-
PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ łem na rysunku, a po półtora roku zostałem przeniesiony na inżynierię – projektowanie i wykonywanie modeli latających, robotów. Tak przez 3 lata oraz rok stażu. Bardzo dużo nauki, ciągłe zajęcia w laboratorium i na moje szczęście miejsce, gdzie zrozumiałem, że to właśnie chcę robić. Rysować, projektować, a potem nadawać modelom „życie”. a zakończenie studiów, które Witek kończy z bardzo dobrym wynikiem, tworzy naziemno-powietrzny system bezzałogowy i ten projekt przynosi mu sporo sławy oraz zainteresowania biznesu. Co roku bowiem w Middlesex University organizowane są międzynarodowe targi, gdzie zjeżdżają przedstawiciele biznesu, począwszy od branży motoryzacyjnej, na meblarskiej skończywszy, i oglądają, jakie designerskie rozwiązania proponują najzdolniejsi studenci. Najciekawsze pomysły są potem wykorzystywane w seryjnej produkcji. – Wtedy też dostałem propozycję studiów doktoranckich na University of Southampton, związanych z projektowaniem systemów bezzałogowych. Prawdziwe wyróżnienie, bo to jeden z najlepszych ośrodków badawczych w Europie – mówi Witek Mielniczek. – Doktorat rozpocząłem, ale przez ostatni rok, gdy próbowałem swoim projektem zainteresować biznes w Polsce, wziąłem urlop i chyba to nie była najlepsza decyzja.
N
Śmigła w kole latającego auta Po sukcesach latającego samochodu „B” w Wielkiej Brytanii, po tym, jak trafił na plan filmowy „Niezniszczalnych 3”, gdyż scenarzyści dopisali scenę, gdzie przez kilkanaście sekund „B” jest pokazywany w filmie i po tym, jak cieszył się sporym zainteresowaniem biznesu, młody przemyślanin uwierzył, że ten model jest jego przepustką na powrót do Polski. „B”, który już na pierwszy rzut oka, pomijając jego parametry i techniczne osiągi, jest po prostu bardzo ładny, co tylko potwierdza dobrą kreskę młodego przemyślanina, w powietrzu zachowuje się tak samo jak standardowy quadcopter. Na lądzie jak samochód, który posiada napęd na tylną oś. Zasięg do 300 m ograniczają jedynie fale radiowe, jednak łatwo powiększyć go do 1,5 km i więcej. Na lądzie rozpędza się do ok. 25-30 km/h, a w powietrzu do około 60 km/h. Dzięki dużej średnicy kół dobrze sobie radzi w terenie. Obecny model może być wykorzystywany przez modelarzy i jako zabawka. Wyjątkowość projektu polega na wykorzystaniu śmigła w kole. Witold Mielniczek to rozwiązanie już opatentował w Wielkiej Brytanii, co pozwala mu budować około 6 różnych wersji pojazdu, także modeli ze śmigłami na gąsienicach. – Aplikacja patentowa to długa, skomplikowana i droga historia, ale udało mi się to zrobić dzięki Finansowaniu Społecznościowemu, na którym zebrałem tysiące funtów – opowiada. Założona w Wielkiej Brytanii firma pozwala mu też sprzedawać latające samochody w wersji dla hobbystów, które od kilku miesięcy produkuje w Chinach. Na
razie udało się sprzedać ponad 600 sztuk, najwięcej na rynek amerykański i niemiecki. o jednak tymczasowe rozwiązanie. Do końca tego roku Witek planuje, albo uruchomić laboratorium i produkcję latających maszyn w Polsce, a jeśli się nie uda, zamierza na stałe osiąść w Wielkiej Brytanii i tam część udziałów odsprzedać inwestorowi. – Traktuję to jako ostateczność, bo nie chciałbym nigdy stracić kontroli nad projektami, które byłyby produkowane. Chodzi o wykorzystywane materiały i rozwiązania techniczne. Patent chciałbym wykorzystać na trzech rynkach zbytu: zabawki dla dzieci, modele latające dla hobbystów i rynek dronów dla wojska oraz firm zajmujących się chociażby wydobyciem metali. Największym jednak marzeniem są prace nad latającym samochodem „B” w skali 1:1. Myślę też o zbudowaniu pojazdu podobnego do Curtiss-Wright VZ-7, czyli konstrukcji z 1958 roku, która była nazywana „latającym jeepem”. Moja wersja miałaby 8 zamiast 4 wirników, wtedy rozmiar śmigieł i kół mógłby być zredukowany o połowę. Tak, tak, jestem pasjonatem, pracoholikiem i może to mi najbardziej przeszkadza w biznesie?! – mówi Witold Mielniczek. Nie kryje, że bardzo go też zmieniły lata spędzone w Wielkiej Brytanii, gdzie przedsiębiorczość jest premiowana, gdzie reguły gry w biznesie są czytelne, gdzie koszty prowadzenia firmy są dużo niższe niż w Polsce. – Gdy przez ostatni rok spotykałem się na rozmowach biznesowych w Polsce, najbardziej zaskakiwało mnie, że po ustaleniach, otrzymywałem umowę, gdzie nagle okazywało się, że albo mam przekazać ponad 50 proc. udziałów w przedsięwzięciu, albo ktoś za napisanie unijnego projektu chciał ponad 30 proc. zysków ze sprzedaży modeli, mimo że w trakcie negocjacji takie liczby w ogóle nie padały – mówi Witek. – Zniechęca mnie ten brak procedur, jasności działania. rzyznaje, że nie czeka już na cud, choć taki po części się zdarzył. Gdy pod koniec 2014 roku rozszerzał swój patent na skalę globalną, dużą sumą pieniędzy wsparł go… przemyski przedsiębiorca. – Dlatego nie chcę tak łatwo się poddać i zrezygnować z Polski. Ciągle jeszcze mam nadzieję, że pod koniec 2015 roku uda mi się zdobyć unijne pieniądze i zainwestować w którejś ze stref ekonomicznych na Podkarpaciu. 2-3 mln zł wystarczyłoby na siedzibę i park maszyn. Co najmniej drugie tyle potrzebne jest do zbudowania prototypu „B” w skali do 1:1, co jest śmiesznie małą kwotą, patrząc, ile przemysł motoryzacyjny wydaje na swoje prototypy. Cóż, nie mam szans równać się z korporacjami, a polskie prawo rodzimej przedsiębiorczości i innowacyjności też nie wspiera. Czasem się śmieję, że jestem ofiarą wszystkich tych informacji w mediach, w których tak dużo mówi się, by Polacy wracali z emigracji do Polski i tutaj działali – gdzie tak dużo się zmieniło i gdzie najbardziej wspiera się przedsiębiorczość i innowacyjność. Bzdura. Ja w 2014 roku zastałem „pusty” Przemyśl. Większość moich kolegów na stałe wyjechała za granicę i nigdy tu nie wróci. Nieliczni, tacy jak ja, którym marzy się powrót do Polski, zderzają się z biurokracją, prawnym bałaganem, skostniałymi układami i polską mentalnością.
T
P
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
81
MODA Filip Rusin.
UBIERANIE MĘŻCZYZNY Biedny się okrywa. Bogaty czy głupi – stroi. Elegancki mężczyzna ubiera się – mówił na początku XIX wieku pisarz Honore de Balzac. I właśnie to „ubieranie” mężczyzny jest dziś biznesem na wielką skalę: w sieci furorę robią blogi o modzie męskiej, w pracowniach mniej i bardziej znanych projektantów powstają liczne kolekcje dla „płci brzydszej”, a słynne florenckie targi Pitti Uomo przeżywają prawdziwy najazd osób zafascynowanych modą dla mężczyzn. Mężczyzna stał się ważnym klientem w tym biznesie. Klientem cenionym, bo wymagającym, ale zdecydowanym i konkretnym.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak Co kryje się pod pojęciem moda męska? Zbyt wiele, by zmieściło się w jednym artykule. O modzie męskiej, jej historii i ewolucji powstały setki publikacji, także książek, które szczegółowo wyjaśniały, dlaczego mężczyźni przestali nosić chusty i założyli krawaty czy zrezygnowali ze spódnic i koronek. KANON PROSTOTY I ELEGANCJI Pochodzący z Rzeszowa projektant mody męskiej Filip Rusin tłumaczy ją w następujący sposób: – Moda męska to cały kanon ikon, prostoty i klasyki, począwszy od zwykłego białego T-shirtu, przez jasne i ciemne dżinsy, blezer, ciemny wieczorowy garnitur po klasyczny płaszcz. To wachlarz
86
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
możliwie najprostszych elementów garderoby, jakie przychodzą nam do głowy. Moda męska zawiera w sobie kanony ukształtowane w latach 20. ubiegłego wieku. Brak w niej przesady i zmieniających się gwałtownie trendów, a mnóstwo klasycznych elementów garderoby, które nosiło się, nosi się i będzie się nosić – tłumaczy projektant. ilip Rusin zauważa, że moda męska zawsze bazowała na klasyce, nigdy na genderyzmie, który teraz jest obecny na wybiegach: – Moda męska, moim zdaniem, powinna być modą męską, a moda damska modą damską i szczerze mówiąc nie bardzo rozumiem zacieranie granic. Jest ogrom pięknych ubrań dla mężczyzn, w których wyglądają elegancko i modnie, i nie widzę powodu, by ubierać mężczyznę jak kobietę. Pamiętajmy, że to moda damska czerpie z męskiej, a nie odwrotnie – dodaje.►
F
MODA
M
DRUGA MŁODOŚĆ MĘSKIEJ MODY
oda męska przeżywa swoją „drugą młodość”. Drugą, bo przecież istniała od zawsze. Jednak z początkiem lat 20. XX wieku została nieco zepchnięta na margines. Stało się to za sprawą Coco Chanel, która zdemokratyzowała modę, pozwalając kobietom wyzwolić się z krynolin, gorsetów i wielkich kapeluszy, odsłonić nogi i ściąć włosy na krótko. Wraz z erą Coco Chanel, to moda damska zaczęła być lansowana przez projektantów. Moda męska była obecna zawsze, ale w tle. Historię zmian obrazuje historia włoskich targów Pitti Immagine Uomo, jakie od lat odbywają się we Florencji. Podczas pierwszych edycji targów prezentowane były głównie kolekcje damskie. Moda męska trafiła na florenckie wybiegi dopiero w 1963 roku,
by wkrótce całkowicie je zdominować. Obecnie Pitti Immagine Uomo uważane są za najbardziej prestiżowe targi mody męskiej we Włoszech i jedne z większych w Europie. Dwa razy w roku prezentowane są tu najbardziej prestiżowe marki, ale od pewnego czasu pokazy wielkich marek zaćmiewa towarzyszący targom festiwal męskiej mody ulicznej. Michał Kędziora, autor znanego bloga poświęconego modzie męskiej – Mr. Vintage, zauważył, że to, co blogerzy fotografują podczas targów Pitti Uomo, staje się wyznacznikiem trendów w modzie męskiej. Zdjęcia uważnie śledzą największe marki i fani włoskiego stylu, zaś najlepsze stylizacje szybko znajdują naśladowców na całym świecie. JAK POWINIEN UBIERAĆ SIĘ MĘŻCZYZNA Ale to, co widzimy na pokazach i blogowych stylizacjach, niekoniecznie sprawdza się w przypadku wizerunku mężczyzny w biznesie. Jak więc powinien ubierać się elegancki mężczyzna? – Powinien wyglądać tak, jakby kupował ubrania z najwyższą starannością,
założył je z dbałością na siebie i zapomniał o nich – twierdził projektant Hardy Amies. Arystokrata Beau Brummel dodawał: – Jeśli ludzie oglądają się za tobą na ulicy, to wcale nie znaczy, że jesteś świetnie ubrany, ale ubrany zbyt sztywno, w rzeczy zbyt obcisłe czy też zbyt modnie. ilip Rusin, który od kilku lat tworzy klasyczne projekty z myślą o eleganckich mężczyznach, uważa, że w Polsce to moda kobieca jest na uprzywilejowanej pozycji, a kobiety mają w tej dziedzinie łatwiej, ponieważ istnieje szereg magazynów dyktujących modę i narzucających trendy. Absolutnie nie znaczy to, że mężczyzna może czuć się zagubiony. – Jeżeli mężczyzna posiada jakąkolwiek intuicję, to potrafi bez problemu wyskoczyć z wygodnego T-shirtu, jaki zakłada w weekend, w elegancki garnitur, który nosi na co dzień. Mężczyźni muszą sobie zdawać sprawę z tego, że nie potrzebują mieć w szafie wielu rzeczy. Potrzeba im zaledwie kilka elementów garderoby, które wystarczy odpowiednio połączyć i dostosować do pory dnia i okazji. By stworzyć uniwersalne stylizacje, w których mężczyzna zawsze i wszędzie będzie wyglądał elegancko i stosownie, w jego garderobie nie może zabraknąć: jasnych jeansów na dzień i ciemnych na wieczór, prostego ciemnego garnituru, granatowego blezera, białej koszuli, T-shirtów, dobrej wody toaletowej, dobrej jakości okularów, butów i zegarka. Zdaniem Filipa Rusina, mężczyznom o wiele łatwiej jest skompletować odpowiedni strój właśnie ze względu na to, że nie potrzebują tylu elementów garderoby co kobieta. – Jeśli chcesz dobrze wyglądać, to bez względu na to, czy mieszkasz w Rzeszowie, Warszawie, czy innym mieście, będziesz dobrze wyglądał – mówi projektant. – Elegancki mężczyzna ma dziś szeroki dostęp do projektantów, którzy tworzą i szyją na miarę, na specjalne zamówienie. Zasadniczym celem mojej marki jest ubieranie mężczyzn, nie przebieranie ich. Obserwuję, że mężczyźni lubią modę i potrzebują jej. Pora, by wyszli z cienia błyszczących u ich boku kobiet.
F
R
CENNY KLIENT W BRANŻY MODOWEJ
zeszowski projektant twierdzi, że mężczyzna na zakupach to klient zdecydowanie różniący się od kobiety. Przede wszystkim jest świadomy i zdecydowany. Dokładnie wie, czego chce. Stawia też na jakość wykonania. Jego słowa potwierdza Jeremy Hackett, znany londyński krawiec, który w jednym z wywiadów prasowych powiedział: – Mężczyźni są zdecydowanie bardziej pragmatyczni. Pragną tylko, aby kobiety zostawiły ich w spokoju. Mężczyźni nienawidzą chodzić na zakupy. Dlatego jest tak ważne, aby nie przeprowadzać w modzie męskiej zbyt gwałtownych rewolucji, gdyż w przeciwnym razie czujemy się przytłoczeni nowymi trendami. Nie chcemy godzinami przymierzać ubrań, tylko je kupować.
Adam Łaszyn.
MEDIA
PIAROWCY KONTRA
DZIENNIKARZE
K O N G R E S PROFESJONALISTÓW PR
Dlaczego nie publikują? Choć piarowcy wykorzystują w codziennej pracy szereg narzędzi, właśnie relacje z mediami pozostają tymi, które wywołują najwięcej emocji po obu stronach. Dlaczego tyle informacji wypuszczanych każdego dnia przez agencje PR trafia do kosza? Dlaczego media ich nie publikują? Jak zadowolić klienta, który oczekuje „wycinków prasowych”? Te i wiele innych podobnych pytań padnie na Kongresie Profesjonalistów PR, który odbędzie się w Rzeszowie w dniach 23-24 kwietnia.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia Tadeusz Poźniak Konferencja poświęcona problematyce media relations po raz trzeci odbędzie się w Rzeszowie. Wcześniej przez dwa lata organizowana była we Wrocławiu jako Kongres Profesjonalistów Public Relations. Natomiast jeszcze wcześniej w Rzeszowie przez 10 lat organizowany był Kongres PR, gromadząc za każdym razem liczne grono ekspertów i praktyków tej branży. Tym razem będzie dyskusja o współpracy i spięciach na linii piarowiec-dziennikarz oraz piarowiec-klient. ILOŚĆ CZY JAKOŚĆ PUBLIKACJI PRASOWYCH? – Współpraca z mediami często jest mylnie kojarzona z ilością publikacji medialnych. Elementem kluczowym powinna być bowiem jakość materiałów. Niestety, wiele firm w dalszym ciągu przekłada ilość ponad jakość. Zdarza się, że klienci wymagają od agencji niemal stałej obecności w mediach. Masowa produkcja tekstów i generowanie „wycinków” bez patrzenia na ich jakość nie jest receptą na sukces. Co więcej, taka praktyka osłabia wizerunek całej branży PR – wyjaśnia dr Dariusz Tworzydło, prezes Exacto Sp. z o.o., organizator Wiele firm decyduje się na zatrudnienie specjalisty ds. public relations; są też i takie, które powierzają tę dość trudną działkę wyspecjalizowanym agencjom piarowym, ale mylnie oczekują jak największej ilości publikacji i wycinków z gazet jako namacalnego dowodu tej współpracy. Jak dziś wyglądają relacje piarowców z mediami? Czy nowe technologie i nowe media ułatwiły je, czy raczej zautomatyzowały? – Współczesne relacje z mediami to nie tylko bezmyślna dystrybucja informacji prasowych, ale nowoczesne rozwiązania technologiczne i nowe media. Wspomniane technologie wspierają i ułatwiają proces relacji z mediami, ale nie rozwiązują wszystkich problemów. Media relations to szereg zależności, liczne problemy, a nawet konflikty na linii piarowiec-dziennikarz oraz na linii piarowiec-klient, które czasem wynikają wprost z ograniczeń etycznych – mówi dr Dariusz Tworzydło. – Właśnie tym zagadnieniom, które są kluczowe w pracy piarowców, będzie poświęcone kwietniowe spotkanie. Zaprosiliśmy m.in. polskich dziennikarzy, którzy opowiedzą, jak w praktyce wygląda współpraca z agencjami PR. ZNANI DZIENNIKARZE O PIAROWCACH Prowadzący „Teleexpress” Maciej Orłoś, jeden z najbardziej popularnych prezenterów telewizyjnych w Polsce, laureat trzech Wiktorów, SuperWiktora oraz Telekamery, trener wystąpień publicznych, autoprezentacji i kontaktów z mediami, opowie na kongresie, jakich błędów unikać podczas wystąpień. Grzegorz Miecugow, dziennikarz i wydawca programów w TVN 24, autor felietonów i książek, przybliży słuchaczom swoje doświadczenia w relacjach z agencjami piarowymi. Natomiast Tomasz Machała, redaktor naczelny i dyrektor zarządzający naTemat.pl, przygotuje prelekcję pt. „Daruj sobie 100 innych prezentacji. Zobacz tę jedną”. – Maciej Orłoś, Grzegorz Miecugow i Tomasz Machała opowiedzą o swoich doświadczeniach w kontaktach z piarowcami, dobrych praktykach, ale i punktach iskrzenia. Z kolei sprawdzone sposoby na zbudowanie partnerskich relacji z dziennikarzami zaprezentują przedstawiciele czołowych agencji. Przedstawimy także wyniki najświeższych badań, które być może rzucą nowe światło na kontakty z mediami. Wiele czasu poświęcimy praktyce – wyjaśnia dr Dariusz Tworzydło. Oprócz twarzy znanych z telewizji, o media relations będą opowiadać pracownicy wyższych uczelni, prawnicy, właściciele agencji piarowych, rzecznicy prasowi i eksperci public relations. Kongres tradycyjnie już rozpocznie Adam Łaszyn, prezes Alert Media Communications, który dokona przeglądu 10 najciekawszych wydarzeń PR minionego roku (2014/2015). Kongres Profesjonalistów Public Relations 2015 odbędzie się w dniach 23-24 kwietnia w Centrum Konferencyjnym hotelu Rzeszów. Szczegółowy program na stronie www.kongresprofesjonalistow.pl
90
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
BIZNES z klasą
Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl
Państwu już dziękujemy Zły nastrój sprawia, że jesteśmy bystrzejsi. A dzieje się tak dlatego, że złość i smutek promują akurat te strategie przetwarzania informacji, które są najlepiej dostosowane do radzenia sobie w takich, rzec by można, niekomfortowych dla naszego mózgu sytuacjach. Tę współzależność pomiędzy emocjami a postrzeganiem odkrył Joseph Paul Forgas, psycholog społeczny z uniwersytetu w Sydney. Węgier z pochodzenia, z wyboru Australijczyk. Wyemigrował z rodzinnego kraju na antypody mając 22 lata. I zrobił tam życiową karierę.
D
laczego o tym piszę? Bo to odkrycie jest „na czasie”, każdy z nas testuje je codziennie, zderzając się z naszą polską rzeczywistością. A poza tym są pewne analogie pomiędzy losem emigranta Forgasa i jego późniejszą karierą, a losami młodych Polaków, którzy podjęli tę samą co on decyzję i też wyemigrowali z kraju. Albo chcą emigrować. Za pracą, za karierą… Statystyki nie podają, ilu udaje się osiągnąć to drugie. Dowiadujemy się o tym mimochodem, gdy osiągnięcie jakiegoś polskiego emigranta okazuje się „na światową skalę”, albo jest na tyle komercyjne, że zainteresują się nim media. Tymczasem wystarczy rozejrzeć się dookoła, prawie każdy ma kogoś za granicą, jak nie z rodziny, to ze znajomych, i wie, jak przebiegają emigranckie ścieżki kariery. Niekoniecznie tożsame z zarabianiem wielkich pieniędzy.
94
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
Przykład z pierwszej ręki. Mam siostrzeńca, który wyemigrował do Australii, tam skończył studia, a od niedawna pracuje na renomowanej amerykańskiej uczelni. Mówi, że on wcale nie żałuje, że najpierw pracował „ciężko jak niewolnik” na sukcesy szefa w Australii, zanim sam zrobił doktorat. W Ameryce pracuje nie mniej intensywnie, ale już na własny szczot. I ma niesamowitą frajdę, bo – jak podkreśla z entuzjazmem – zawsze robił, wtedy i teraz, to, co go fascynuje i co już ma konkretne zastosowanie w jego branży. Farciarz. Tyle, że pieniądze z amerykańskiej uczelni dostaje cieniutkie, więc babcia z Polski sprzedała samochód i posłała mu kasę, żeby sobie chłopczysko nie krzywdował, zwłaszcza że ostatnio się ożenił z polską obywatelką, która, owszem, dostała wizę, przyjechała do męża do Ameryki, ale nie może podjąć tam legalnej pracy. Takie są
BIZNES z klasą
przepisy. Przecież to młody naukowiec, a nie jego żona, został zaproszony do wniesienia wkładu w amerykańską naukę i postęp. ieniądze nie są wyznacznikiem sukcesu na Zachodzie, a już na pewno nie w nauce. U nas to niepopularna teza, czemu zresztą trudno się dziwić. Zarobki w Polsce są trzykrotnie niższe niż w starounijnych krajach i już samo porównanie wywołuje złość i smutek, bo przecież kiedy szliśmy do Unii, karmiono nas nadzieją, że za jakieś piętnaście lat to my ho, ho! Dogonimy Europę, no może nie we wszystkich dziedzinach, ale jeśli idzie o poziom życia, to nie będziemy aż tak bardzo odstawać. I co się teraz, po dziesięciu latach owego doganiania okazuje? Że mamy szansę zrównać się w zarobkach z europracownikami najwcześniej w 2047 roku. O ile będziemy się nadal w tym tempie, co teraz rozwijać… Aktualna prognoza naszego postępu gospodarczego jest wciąż taka sama: ani tępo, ani tempo. Eurostat podaje, że w ubiegłym roku pracujący w ojczyźnie Polak zarabiał średnio 6,8 euro na godzinę, czyli w naszej walucie około 28 zł. Nawet nieźle jak na polskie warunki, gdyby nie fakt, że to są statystyczne, a nie realne pieniądze. Bo ze statystyką jest przecież tak: ja nie mam nic, ty masz stówkę, więc średnio to my mamy po 50 zeta! rozpiętości płac nic się nie mówi, bo to temat drażliwy i pachnie prochem. Zwłaszcza przed wyborami. Ciekawam, kto przybieży bardziej ochoczo do urn: prezesi banków, którzy zarabiają po 25 tys. zł dziennie, czy ochroniarze co tych banków pilnują, szczęśliwi, że w ogóle mają pracę (stawka za godzinę 6 zł BRUTTO; mile widziani kandydaci z grupą inwalidzką, żeby firma nie musiała płacić za nich składki na ZUS). Prezes ZUS oraz jego pracownicy powinni do urn zajechać limuzynami. ZUS ma więcej limuzyn niż cały angielski rząd, a ostatnio jeszcze dokupił, więc powinno starczyć dla wszystkich. Swoją drogą, ten ZUS to jest hojne panisko. Znajomej emerytce wypadło w tym roku 26 zł podwyżki z tytułu waloryzacji emerytury, ale że ustawowo nie może być mniej niż 35 zł, to ZUS jej dołożył te 9 złotych /słownie dziewięć/. Aż chce się żyć! Zwłaszcza, że do ZUS-u idzie nowe! Na szpileczkach! Gdy piszę ten felieton, właśnie trwa konkurs na szefową tej najważniejszej dla Polaków instytucji. Faworytką była 31-latka, która zapowiadała, że pierwsze, co zrobi, jak wygra konkurs na to stanowisko, to zdejmie szpilki i założy adidasy, a po-
P
O
tem pójdzie do pracowników, żeby się zapytać, jakie mają problemy. No to się pani prezes nie nachodziła, bo w trzecim etapie konkursu odpadła! Jest też pocieszająca, o paradoksie, wiadomość. Roboty powinno ZUS-owi ubywać, w miarę jak kolejni rodacy będą pakować manatki i ruszać do eurolandu lub funtolandu (najczęściej). Mówi się o kolejnej fali emigracyjnej, podobnej do tej z 2007 roku, kiedy zaczął się kryzys. Wyjechało wtedy rekordowo dużo osób – 2,27 mln. edług Głównego Urzędu Statystycznego, za granicą przebywa 2,2 mln Polaków. Najwięcej wyjechało z województw: opolskiego – co dziesiąty mieszkaniec, z Podlasia – co dziewiąty, z Podkarpacia – więcej niż co ósmy. Możliwość wyjazdu bierze pod uwagę 87 proc. młodych obywateli. Nie widzą tutaj dla siebie przyszłości. Przynajmniej na razie. Ale nie ma się co łudzić. Jeśli już wyjadą i znajdą pracę zakotwiczą na dłużej, albo na zawsze. Zapowiadana przez Donalda Tuska, kiedy jeszcze był premierem, fala gremialnych powrotów z ekonomicznej emigracji jakoś nie nadchodzi. Pieniędzy zarobionych za granicą też napływa do Polski coraz mniej, mimo że więcej ludzi wyjeżdża. Nie mają motywacji ładować tutaj kasy, bo tam zarabiają, tam zaciągają kredyty, urządzają się. Inwestują w swoją przyszłość i swoich rodzin. Gdzie chleb, tam ojczyzna – powiedzenie starej emigracji dostało w spadku następne pokolenie. I przekaże dalej. Pragmatyka na co dzień, a sentymenty od święta. Dziecko się pośle do niedzielnej szkółki, niech się uczy polskiego, a może lepiej nie, niech się asymiluje z miejscowymi. Będzie miało łatwiejszy start niż rodzice. ocham ten kraj – chrzanię to państwo! – napisał internauta. Bo dla kogo jest to państwo? Dla obywateli czy dla polityków i armii urzędników, która rozrosła się już do 600 tysięcy. Obywatele stali się zakładnikami państwa. Płacą podatki, utrzymują to całe towarzystwo. A co państwo robi dla obywateli? Politolog, prof. Kazimierz Kik, rzadko ostatnio zapraszany do mediów (nie należy do grona dyżurnych pochlebców), zwraca uwagę, że wielu Polaków zadaje sobie to pytanie: co ojczyzna i rządzący nią politycy robią dla nich. I znów odpowiedź brzmi: niestety nic. Jak Bóg Kubie, tak Kuba Bogu: 41 proc. Polaków nie poświęciłoby nic dla dobra obecnej Polski (sondaż IBRiS Homo Homini dla „Rzeczpospolitej”).
W
K
VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2015
95
Miejsce: MTU Aero Engines w Jasionce. Pretekst: Otwarcie rozbudowanego zakładu MTU Aero Engines.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Krzysztof Herdzin, pianista jazzowy.
Od lewej: Krzysztof Zuzak, dyrektor zakładu MTU Aero Engines Polska; dr Rainer Martens, członek zarządu Grupy MTU ds. technicznych; Konrad Sereda, pracownik MTU Aero Engines Polska.
Od lewej: Werner Koehler, konsul generalny Republiki Federalnej Niemiec w Krakowie; Marek Darecki, prezes WSK-PZL Rzeszów; Wojciech Buczak, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.
Od lewej: Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec; Jan Sawicki, prezes Hispano-Suiza Polska Sp. z o.o.; dr Rainer Martens, członek zarządu Grupy MTU ds. technicznych; Krzysztof Zuzak, dyrektor zakładu MTU Aero Engines Polska.
Od lewej: Barbara Kostyra, wiceprezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.; Dagmara Chwiej-Łobaczewska, asystentka biura zarządu RARR S.A.; Krzysztof Rajkowski, koordynator ds. inwestycji w Podkarpackim Parku NaukowoTechnologicznym; Artur Terlecki, Departament Inwestycji Zagranicznych Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych w Warszawie.
Od lewej: dr Rainer Martens, członek zarządu Grupy MTU ds. technicznych; Krzysztof Zuzak, dyrektor zakładu MTU Aero Engines Polska.
Od lewej: Waldemar Macheta, dyrektor Biura Obsługi Inwestora w Urzędzie Miasta Rzeszowa; Jan Florian, dyrektor produkcji MTU Aero Engines Polska; Andrzej Gutkowski, zastępca prezydenta Rzeszowa.
Od lewej: mł. bryg. Janusz Wiercioch, naczelnik wydziału logistyki Komendy Wojewódzkiej Państwowej Straży Pożarnej w Rzeszowie; Józef Jodłowski, starosta rzeszowski; Lesław Kuźniar, wójt Trzebowniska.
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Wręczenie tytułu Honorowy Obywatel Rzeszowa Tomaszowi Stańce. Od lewej Marcin Wasilewski, pianista; Tomasz Stańko.
Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Tomasz Stańko; Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa.
Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Tomasz Stańko.
Od leweJ: Wojciech Buczak, wicemarszałek województwa podkarpacia; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpacka im. A. Malawskiego w Rzeszowie.
Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Tomasz Stańko.
Od lewej: Krzysztof Delikat, dyrektor Estrady Rzeszowskiej; Sabina Kurek-Delikat, Urząd Miasta Rzeszowa; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska, z mężem Tomaszem.
Elżbieta Lewicka, nauczyciel akademicki, dziennikarka Polskiego Radia Rzeszów, wygłaszająca laudację.
Od lewej: Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa; Wojciech Buczak, wicemarszałek województwa podkarpackiego; ks. Stanisław Słowik, dyrektor Caritas Diecezji Rzeszowskiej.
Od lewej: Aleksandra Ferenc; Wiesław Buż, rzeszowski radny; Bogusław Sak, rzeszowski radny.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Hispano-Suiza Polska w Sędziszowie Młp. Pretekst: Otwarcie nowego Centrum Logistycznego Hispano-Suiza Polska.
Helene MoreauLeroy; prezes Grupy Safran.
Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Adam Głaczyński; Helene Moreau-Leroy, prezes Grupy Safran.
Od lewej: Jan Sawicki, prezes Hispano-Suiza Polska; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Bogusław Kmieć, burmistrz Sędziszowa Młp.; Helene Moreau-Leroy, prezes Grupy Safran; Ryszard Łęgiewicz, wiceprezes Hispano-Suiza Polska.
Od lewej: Danuta Majka, dział komunikacji Hispano-Suiza Polska; Michał Tabisz, dyrektor departamentu promocji i współpracy gospodarczej w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Jan Sawicki, prezes Hispano-Suiza Polska.
Od lewej: Helene MoreauLeroy, prezes Grupy Safran; Jan Sawicki, prezes HispanoSuiza Polska; Marek Darecki, prezes WSK-PZL Rzeszów.
Od lewej: Ryszard Łęgiewicz, wiceprezes HispanoSuiza Polska; Władysław Jasiczek, wiceprezes Zakładu Metalurgicznego WSK-PZL Rzeszów; Dominique Lemaire, chairman of the board ForgeX Polska.
Od lewej: Krzysztof Zuzak, dyrektor MTU Aero Engines Polska; Barbara Kostyra, wiceprezes RARR; Marek Darecki, prezes WSK-PZL Rzeszów.
Angelika Wójcik, Państwowa Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych; Marek Bujny, wiceprezes Ultratech Sp. z o.o.
Od lewej: Jan Bury, poseł PSL; Krzysztof Zuzak, dyrektor MTU Aero Engine Polska.
Od lewej: Barbara Kostyra, wiceprezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego; Andrzej Rybka, dyrektor biura Stowarzyszenia Dolina Lotnicza; Angelika Wójcik, Państwowa Agencja Informacji i Inwestycji Zagranicznych.