dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 3 (41)
Maj-Czerwiec 2015
LUDZIE BIZNESU
M. Półtorak: Spełniam się w działaniu
VIP TYLKO PYTA
O PRYWATYZACJI ZE ZDZISŁAWEM GAWLIKIEM ISSN 1899-6477
Portret Biznes z ludzką twarzą seminarium gospodarcze
Zarządzanie ryzykiem
RZESZÓW, 17-19 CZERWCA
Energetyka jądrowa w Polsce Na okładce: Marta Półtorak
VIP BIZNES&STYL Maj – Czerwiec 2015
24-29
Zdzisław Gawlik.
Zdzisław Gawlik: Nie jestem przekonany, że prywatyzować trzeba absolutnie wszystko. Uważałem i nadal uważam, że wpierw powinno się zdecydować, co my jako państwo chcemy, a czego nie chcemy sprywatyzować, jednak do dziś u nikogo nie uzyskaliśmy pełnej i ostatecznej odpowiedzi na to pytanie. Nikt ostatecznie nie pokazał: to są te „srebra” i ich absolutnie nie prywatyzujemy. Parlament powinien podjąć decyzję, gdzie i ile powinno być państwa w majątku narodowym.
LUDZIE BIZNESU
RAPORTY i REPORTAŻE
VIP TYLKO PYTA
94 Biznes z klasą
18 Marta Półtorak Spełniam się w działaniu 24 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają ze Zdzisławem Gawlikiem, sekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu Sama prywatyzacja nie sprawiała cudu, trzeba było mieć pomysł na spółkę
SYLWETKI
32 Andrzej Bajor Biznes z ludzką twarzą
90 Anna Koniecka Energetyka jądrowa w Polsce KULTURA
42 Elżbieta Drużbacka Sarmacka muza z Podkarpacia 54 VIP Kultura Powrót dzikowskiej kolekcji 64 Wschód kultury Europejski Stadion Kultury
38
70
60
STYL ŻYCIA
10 Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Polityka przestrzenna Rzeszowa. Spójna wizja czy chaos?!
FELIETONY
48 Jarosław A. Szczepański Cena przeoczenia
32
50 Magdalena Zimny-Louis Trzy dni przed wyborami… LUDZIE
38 Hrabia Kamil Ostoja Danielewicz Tworzyć obszary ładu i sensu
96
60 Olek Bielenda Kreator przypominający stare wartości GOSPODARKA
70 Seminarium Gospodarcze Ryzykiem opłaca się zarządzać
42
FORUM INNOWACJI
80 O tworzywach sztucznych i kosmosie 86 Prof. Zbigniew Kłos Przemysł lotniczy i kosmiczny są tożsame
80
MODA
96 Świat mody męskiej od podszewki 4
54 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
OD REDAKCJI
Pragnienia, aby Polska była wspaniałym krajem, są powszechne. Gorzej z pomysłami, jak to osiągnąć. Analizy ostatnich wydarzeń – przegrana Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich, dymisje w rządzie Ewy Kopacz – przynoszą różne, czasem zaskakujące diagnozy. Ale smutnej prawdy, iż Polska nie jest krajem równych szans, już nijak nie da się zafastrygować. Dobrobyt społeczeństw zachodnich, o którym tak powszechnie marzymy, nie jest i nie był bezpośrednią konsekwencją akumulacji kapitału, ale „walk”, jakie przez dekady, nawet stulecia, prowadzono w imię redystrybucji dóbr. W Polsce o tę redystrybucję upominają się właśnie kolejne grupy społeczne oraz pokoleniowe. Bo o ile bezdyskusyjnym skokiem cywilizacyjnym i gospodarczym było w naszym kraju ostatnie 25 lat, o tyle w krainie sytych i bogatych nawet nie zauważyliśmy, jak na marginesie życia znalazły się miliony wykluczonych Polaków. Oni na transformacji ustrojowej i gospodarczej nie zyskali prawie nic. Zdzisław Gawlik, sekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa, przyznaje, iż nigdy nie był przekonany do prywatyzacji majątku państwowego w całości. Wpierw powinno się zdecydować, co my jako państwo chcemy, a czego nie chcemy sprywatyzować. I… przez ostatnich 25 lat nikt ostatecznie nie pokazał: to są „srebra narodowe” i ich absolutnie nie prywatyzujemy. Parlament przez kolejne kadencje nie podjął decyzji, gdzie i ile powinno być państwa w majątku narodowym. Bo może tak jest wygodniej bez względu na opcje polityczne – zawsze przecież jest nadzieja na rządzenie, a wtedy pieniądze ze spółek skarbu państwa można zagarniać szerokim strumieniem. Akcje, pakiety kontrolne można w nieskończoność omawiać w gronie polityków i lobbystów, przy niezłym winie, na koszt podatników, w niezłych warszawskich restauracjach. Przykładów z zapisów takich rozmów w ostatnich tygodniach mamy aż nadto. A pocieszające? Mogą być słowa hrabiego Kamila Ostoi Danielewicza z Jasionki k. Rzeszowa, który po 30 latach na emigracji wrócił na stałe do Polski. – W każdej epoce, w najstraszniejszych nawet czasach, w których – zdawałoby się – nie istnieją już żadne wartości, żyją ludzie, którzy niosą bliźnim pomoc oraz wsparcie moralne i materialne – przekonuje Ostoja Danielewicz. – Skromność, mądrość, roztropność i humanizm – tym od wieków kieruje się wielu członków rodu Ostoja. Na tym zbudowali swoją potęgę, a ludzie zawsze stali za nimi murem. Innymi słowy, w roztropności i przedsiębiorczości Polaków siła – na polityków nie liczmy.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
zespół redakcyjny fotograf
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens
Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
B i z n e s & S t y l V I P R a n k i n g
Od lewej: Jerzy Ginalski, zwycięzca w kategorii VIP Kultura; prof. dr hab. Marek Koziorowski, odkrycie roku magazynu VIP; Tadeusz Ferenc, najbardziej wpływowy polityk 2014; Grzegorz Inglot, który w imieniu Rodziny Inglotów odebrał statuetkę w kategorii VIP Biznes.
NAJBARDZIEJ WPŁYWOWI PODKARPACIA 2015 W listopadzie 2014 roku już po raz trzeci przyznaliśmy statuetki dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia 2014 roku. Statuetka VIP Biznes trafiła do Rodziny Inglotów, właścicieli międzynarodowej marki kosmetycznej Inglot z Przemyśla. Za najbardziej wpływową osobę w dziedzinie kultury uznany został Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, zaś Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, zwyciężył w kategorii VIP Polityka. Prof. Marek Koziorowski, dyrektor Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego w Weryni, od prawie 20 lat związany z Podkarpaciem i Rzeszowem, otrzymał statuetkę VIP Odkrycie Roku. W 2015 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, odbędzie się 24 października 2015 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2015, VIP Biznes 2015, VIP Kultura 2015 oraz VIP Odkrycie Roku 2015. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku jest największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. W tym numerze w gronie pierwszych nominowanych prezentujemy nazwiska osób, które znalazły się na szczycie listy rankingu VIP-a w 2014 roku. VIP POLITYKA Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego
VIP BIZNES Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, współwłaścicielka Millenium Hall w Rzeszowie
Krystyna Skowrońska, posłanka PO
Adam i Jerzy Krzanowscy, właściciele firmy Nowy Styl
Marek Kuchciński, poseł PiS
Wiesław Grzyb, założyciel Arkus&Romet Group
Wojciech Buczak, wicemarszałek Podkarpacia
Artur Kozienko, właściciel Kazar Footwear
VIP KULTURA Aneta Adamska, założycielka Teatru Przedmieście Janusz Szuber, sanocki poeta Bogdan Szymanik, współwłaściciel Wydawnictwa BOSZ Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku
Nasza lista najbardziej wpływowych osób w regionie, które w sposób najbardziej spektakularny wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy już od tego numeru magazynu mogą typować i głosować we wszystkich trzech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz vip@vipbis.pl. Dzięki tak szerokiej formule głosowania i weryfikowania zgłoszeń mamy szansę stworzyć najbardziej obiektywny, wiarygodny i profesjonalny ranking najbardziej wpływowych na Podkarpaciu. Zapraszamy do głosowania.
8
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”
Od lewej: Maciej Łobos, Andrzej Skotnicki, Robert Kultys oraz prowadząca debatę Aneta Gieroń.
POLITYKA PRZESTRZENNA RZESZOWA. SPÓJNA WIZJA CZY CHAOS?! Andrzej Skotnicki, dyrektor Wydziału Architektury Urzędu Miasta Rzeszowa; Robert Kultys, architekt i radny Rzeszowa, przewodniczący Komisji Gospodarki Przestrzennej oraz Maciej Łobos, architekt, prezes spółki MWM Architekci, byli gośćmi debaty w ramach cyklu spotkań BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”, jaka odbyła się w „Jazz Roomie” w Hotelu Grand w Rzeszowie i poświęcona była polityce przestrzennej Rzeszowa. A że w ostatnim czasie w stolicy Podkarpacia przestrzeń miejska wywołuje emocjonalne i żywiołowe dyskusje, tym bardziej warto drążyć temat, czy w Rzeszowie mamy spójną wizję architektoniczną i urbanistyczną, czy może pogłębiający się chaos?! Żywiołowa zabudowa doliny Wisłoka, brak Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego dla znacznej części Śródmieścia, to z jednej strony szansa dla inwestorów, którzy mogą budować szybko, a przez to rozwój miasta jest dynamiczny. Z drugiej jednak strony skala protestów mieszkańców Rzeszów na to, co dzieje się w przestrzeni publicznej, powoli przekracza masę krytyczną i czas na dużą, społeczną debatę o architektonicznej przyszłości Rzeszowa.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Zdaniem Andrzeja Skotnickiego, dyrektora Wydziału Architektury Urzędu Miasta Rzeszowa, Rzeszów rozwija się dynamicznie i w dobrym kierunku. Urbanistyka, budownictwo, architektura, kształtowanie przestrzeni, czyli elementy, które się na ten rozwój składają, są dobrze zorganizowane i prowadzone. – Pamiętajmy też, że organem kształtującym politykę przestrzenną miasta poprzez szereg dokumentów wynikających z przepisów prawa powszechnie obowiązującego, a te są podstawą do kolejnych uregulowań prawnych w postaci Studium Kierunków Rozwoju i Miejscowych Planów Zagospodarowania Przestrzennego, a które dokładnie mówią co, gdzie i jak można w Rzeszowie budować, jest Rada Mia-
sta Rzeszowa, którą w wolnych wyborach wybierają mieszkańcy Rzeszowa. Aktualnie w Rzeszowie obowiązujących MPZP jest 194 i są one prawem ustanowionym przez mieszkańców za pośrednictwem wybranych przez nich radnych miasta – mówił Andrzej Skotnicki. – Tak, mamy 194 MPZP, ale one obejmują tylko 13 procent terenu Rzeszowa, z czego nie obejmują terenów najbardziej wrażliwych. W minimalnym stopniu obejmują Śródmieście, które jest jednym z największych dorobków urbanistycznych naszego miasta, stąd m.in. zamieszanie wokół willi Kotowicza przy ulicy Dekerta – ripostował Robert Kultys. – MPZP nie chronią też nadbrzeża Wisłoka które są jednym z bardziej wrażliwych elementów miasta, wpływającym na krajobraz czy odczuwanie miasta przez mieszkańców. Dlatego w przestrzeniach Śródmieścia i Doliny Wisłoka planowania przestrzennego prawie nie ma. Jeżeli się pojawia, to jest czymś w rodzaju „wysp planistycznych”, które doraźnie „gaszą pożary”. Zdaniem Kultysa, mamy na koncie wieloletnie zaniedbania, bo zamiast planować duże obszary miasta i z planowania przestrzennego czynić strategię, to ono ogranicza się jedynie do 13 proc. powierzchni Rzeszowa – mówił przewodniczący Komisji Gospodarki Przestrzennej. – Zdaję
SALON opinii
sobie sprawę, że tak jest wygodniej dla inwestorów w Rzeszowie, bo prościej jest zwrócić się do Wydziału Architektury o warunki zabudowy, co nie wymaga długotrwałego planowania przestrzennego i długotrwałej procedury. Oczywiście, to jest istotne dla inwestorów i dla rozwoju miasta, ale jednak w tych najważniejszych i najbardziej wrażliwych miejscach Rzeszowa planowanie przestrzenne bezwzględnie powinno być przeprowadzone. Miejscowe Plany Zagospodarowania Przestrzennego powstają… nawet kilkanaście lat Robert Kultys potwierdził też, że prawdą jest, iż Rada Miasta Rzeszowa podejmuje uchwały o przystąpieniu do sporządzenia MPZP, jak i o uchwaleniu MPZP, ale najważniejszy etap, czyli przygotowanie MPZP i skierowanie go do uchwalenia, zależy tylko od jednej osoby, od prezydenta Rzeszowa. I są takie MPZP, które trafiają do uchwalenia w ciągu roku czy półtora, i zwykle są związane z ważnymi inwestorami w Śródmieściu, a są takie plany, której już od 8, 12 lat leżą na półce i bez znaczenia jest fakt, że Rada już dawno podjęta uchwałę o przystąpieniu do sporządzenia MPZP. I tak np. Biuro Rozwoju Miasta Rzeszowa od 2008 r. pracuje nad planem dla 235 ha terenu nad Wisłokiem, obejmującego okolice Lisiej Góry i do dzisiaj MPZP nie został skierowany do uchwalenia przez radnych. – Uważam, że w Rzeszowie skala protestów przekroczyła masę krytyczną i wynika to z tego, że ludzie są niezadowoleni z efektów planowania przestrzennego – twierdził Robert Kultys. Z tym nie zgodził się Andrzej Skotnicki. – Mówienie o niezadowoleniu społecznym wynikającym z braku MPZP, to uproszczenie – tłumaczył dyrektor Wydziału Architektury. – W latach 1992–2003 na terenie całego Rzeszowa obowiązywał ogólny MPZP, który był realizowany jako prawo miejscowe w sposób bezwzględny. I muszę powiedzieć, że skala inwestycji wtedy, a dziś była nieporównywalna. Teraz każdego roku wydajemy ok. 1000 - 1300 pozwoleń na budowę, wtedy tych pozwoleń było 300 - 400, czyli kilkakrotnie mniej. Jednocześnie w latach 1993–2003 liczba protestów mieszkańców była dużo większa niż obecnie. Nie było inwestycji, która nie byłaby oprotestowana. Krytycznie o planowaniu przestrzennym Rzeszowa wypowiadał się też Maciej Łobos. – Jest takie, jak prawo w całej Polsce, czyli idiotyczne – mówił prezes MWM Architekci. – Dla mnie problemem nie jest fakt, że inwesto-
rzy wolą działać na podstawie decyzji o warunkach zabudowy, bo tak jest szybciej. Sami inwestorzy najbardziej potrzebują jasności przepisów, zaś obowiązujące MPZP powinny być dobre, a są głupie. I nie jest to tylko specyfika rzeszowska, bo takie rzeczy dzieją się wszędzie w Polsce, aczkolwiek tak niedobrych MPZP jak w Rzeszowie, a pracujemy w całej Polsce, trudno spotkać. Skąd się to bierze? Pewnie z podejścia do stanowienia prawa. Według mnie, MPZP powinien definiować ogólne zasady kształtowania przestrzeni w mieście na zasadzie pewnego poszerzonego Studium Uwarunkowań, i to jest anglosaski wariant, natomiast potem pozwala się architektom i inwestorom tę przestrzeń twórczo wypełniać. W Rzeszowie w Biurze Rozwoju Miasta Rzeszowa mamy tendencję odwrotną, i to jest rzeszowska specyfika, że za pomocą zapisów MPZP próbuje się kreować architekturę, a tego zrobić się nie da. Tym bardziej, że kim jest zazwyczaj urbanista w Rzeszowie? To jest młody architekt, który nie mógł się nigdzie dostać do pracy do biura architektonicznego po studiach, ale znalazł pracę w Biurze Rozwoju Miasta i teraz on tworzy prawo, w oparciu o które architekci z 20-, albo 30-letnim stażem mają pracować. Dlatego, według Macieja Łobosa, problemem jest, kto to prawo stanowi, a często są to osoby bez większego doświadczenia. Andrzej Skotnicki, ripostując prezesowi MWM Architekci, przypomniał, że każdy MPZP, czyli to prawo, które Maciej Łobos krytykował, że jest kiepsko stanowione, zanim zostanie uchwalone przez Radę Miasta jako prawo, przechodzi cykl konsultacji społecznych oraz z Miejską Komisją Urbanistyczno-Architektoniczną, złożoną z fachowców a w której działa też Maciej Łobos. – Oceniając te plany można korygować, krytykować itd. Dlatego mówienie, że nie ma dyskusji nad MPZP jest nie do końca prawdą, bo każdy MPZP – tego wymaga prawo – zanim zostanie poddany ocenie fachowców i Rady Miasta, musi być obligatoryjnie przedstawiony na publicznej debacie, co prezydent Rzeszowa obwieszcza w mediach przed każdym MPZP i każdy może się z nim zapoznać, wyrazić swoją opinię, a nawet poprosić, by ta została zaprotokołowana – tłumaczył Skotnicki. W dyskusji o MPZP Robert Kultys przyznał, że w najważniejszych miejscach Rzeszowa lepiej, żeby MPZP były, niż żeby ich nie było. – Z prostej przyczyny – tłumaczył. – Inwestor, który przychodzi do architekta, decyduje o tym, co ma być wybudowane, a pozycja architekta względem inwestora nie jest mocna. To ten ostatni decyduje, jak wysoki będzie budynek, czy jak blisko ulicy będzie stał. Dlatego też tylko MPZP może skłonić inwestora, by jego ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
11
SALON opinii inwestycja dobrze pasowała do przestrzeni miejskiej. Na pewno takiego wpływu nie ma architekt, ani decyzja o warunkach zabudowy, która nie jest elementem planowania przestrzennego, a jedynie określa, co wolno, a czego nie wolno wybudować na danej działce w oparciu o przepisy prawa. Przykład? Tuż przy Moście Zamkowym w Rzeszowie została wydana decyzja o WZ dla 11-kondygnacyjnego wieżowca. To jest przykład, co można zrobić za pomocą WZ-ki, a co najprawdopodobniej nie stałoby się, gdyby był MPZP. Wówczas w takiej ważnej przestrzeni dla Rzeszowa inwestor musiałby się dopasować do przestrzeni publicznej i nie burzyć interesu przestrzeni publicznej. Sami zaś inwestorzy wprost mówią, że ostatnią rzeczą, jaką chcą, to realizować swoje inwestycje w Rzeszowie w oparciu o MPZP. MPZP uchwala się kilka lat, a warunki zabudowy otrzymuje się w kilka miesięcy. – Dlatego nie mówię, że MPZP nie są potrzebne – dodał Maciej Łobos. Chodzi jednak o to, że są one robione w sposób zbyt dokładny i nie są ogólną wytyczną do planowania miasta, tylko próbą rozwiązania architektury dla poszczególnych działek. Dlatego też mamy MPZP dla 13 proc. Rzeszowa, a nie dla np. 80 proc. miasta. Konkursy na przestrzeń miejską Zdaniem obecnego na debacie Jarosława Łukasiewicza, rzeszowskiego architekta, rzeczywiście zapisy w MPZP bywają tak szczegółowe, że zaplanowane są nawet kolory ławek czy lamp oświetleniowych, co już akurat jest projektowaniem i nie powinno mieć nic wspólnego z planowaniem przez urbanistów. – Według mnie największym problemem w Rzeszowie może nawet nie jest brak MPZP, ale głównego projektanta – mówił Jarosław Łukasiewicz. – O najważniejszych rzeczach dla miasta powinien decydować albo główny projektant – znakomity fachowiec, albo komisja składając się z profesjonalistów. Bo co z tego, że mamy nawet te 194 MPZP, skoro nadal panuje chaos i nie tworzymy bryły przestrzennej miasta, w którą wkładane byłyby kolejne MPZP. Wtedy widzielibyśmy też, jak to się wszystko spójnie układa. M.in. dlatego jako Stowarzyszenie Architektów Polskich Oddział w Rzeszowie w ostatnim czasie „przerwaliśmy” realizację MPZP na Placu Gancarskim, bo wcześniej odbędzie się konkurs na tę przestrzeń. I najważniejsze obszary w Rzeszowie, które już wymagają działania, to okolice dworca, gdzie jest absolutny bezład. Trzeba też dążyć do stworzenia wizji rozwoju Rzeszowa, która mogłoby być wspólnym działaniem władz miasta, tutejszych architektów oraz Politechniki Rzeszowskiej.
Łukasiewicz przypomniał też, że kilka lat temu w Rzeszowie, zanim powstała Galeria Millenium Hall, najpierw był właśnie konkurs architektoniczny, a dopiero potem na jego podstawie powstał MPZP. Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa, zgodził się z argumentami, że MPZP nie powinny być nazbyt szczegółowe, ale to też zależy od kontekstu. Czasami są uzasadnione bardzo szczegółowe zapisy, ale nie powinno to być regułą. – Zgadzam się też, że za rzadko ogłaszane są konkursy na zagospodarowanie określonej przestrzeni – to bardzo dobrze robi rozwojowi przestrzeni miejskiej Rzeszowa – twierdził Dec. – W tej chwili w Rzeszowie najważniejsze jest przesuwanie koncepcji tworzenia MPZP z oddziału „OIOM” na oddział „Prewencji”, czyli szukajmy takich miejsc w Rzeszowie, które możemy uratować, albo nie dopuścić do ewentualnego zagrożenia – mówił bardzo wymownie Andrzej Depa, rzeszowski architekt. – Niestety, ale w ostatnim czasie z „OIOM-u” przechodzimy do „Zakładów Opieki Paliatywnej”, czyli ratujemy beznadzieję. Dlatego najważniejsze jest, by planowanie było już na etapie koncepcji i bardziej twórcze niż odtwórcze. Robert Kultys przyznał, że zamiast 194 MPZP, które obejmują 13 proc. Rzeszowa, powinniśmy mieć 90 planów, które obejmują 60 proc. miasta. Plany powinno się robić na całe osiedla, na przestrzenie, które można wspólnie urbanistycznie zaprojektować. A urbanistyka to skala całej dzielnicy: ustala się wysokości, pierzeje, układy komunikacyjne, pokazuje się wnętrze przestrzeni miejskiej. Bo jaki jest sens i ile już planów zostało przygotowanych dla jednej tylko działki?! To nie jest żadna urbanistyka. Dlaczego tak się jednak dzieje? – Bo na niektórych działkach prawo wymaga MPZP. Wiele galerii handlowych w Rzeszowie nie mogłoby się otworzyć, gdyby nie był uchwalony MPZP. Gdyby nie ten wymógł prawny, jestem pewny, że większość tych galerii otwarłoby się w oparciu o decyzje o warunkach zabudowy – mówił Robert Kultys. – Nawet pan prezydent Tadeusz Ferenc publicznie powiedział, że inwestycje powinny się odbywać szybko na podstawie WZ-ek. Oczywiście, ma to też swój sens, bo rozwój inwestycyjny Rzeszowa jest szybki, ale ma to też swoje konsekwencje, przy czym ta logika szybkiego budowania powoli się w Rzeszowie wypala, albo już się wypaliła. Pomysły zaś o głównym projektancie w mieście są bardzo dobre, ale taka decyzja potrzebna była 12 lat temu. A teraz? Niestety, konsumujemy efekty zaniedbań. Zdaniem Macieja Łobosa, nie ma wątpliwości, że musimy chronić Śródmieście i Dolinę Wisłoka, ale skoro tworze-
nie MPZP ciągnie się latami, a ciśnienie inwestycyjne na te tereny jest ogromne, to chyba trzeba zacząć te plany robić szybciej. To oczywiste. Żeby robić je szybciej, muszą mieć bardziej ogólny charakter. – A ja niedawno widziałem plan osiedla mieszkaniowego na Staromieściu, gdzie każdy bloczek miał obrysowaną linię zabudowy. Więc wracamy znów do tego, że urbanista próbuje kreować architekturę, zamiast wyznaczyć linię pierzei, głównych ulic, określić wysokość budynków, dostępność do komunikacji. Dla mojego biura stworzenie idei zabudowy Wisłoka, która mogłaby być podstawą do dyskusji, gdzie pojawiłaby się kubatura architektoniczna, makieta, to około 3 miesięcy pracy, a w mieście trwa to latami. Warto to w końcu przeanalizować i wyciągnąć wnioski – mówił Łobos. – Potrzebny jest autorytaryzm, czyli jak to panowie w dyskusji nazwali – główny projektant planu, który będzie pilnował porządku i wyznaczy zasadnicze punkty, ważne z punktu widzenia funkcjonalnego, czy przestrzennego Rzeszowa. I zgadzam się, że powinien to być fachowiec, nie polityk, ale pod warunkiem, że wszyscy pozostali fachowcy akceptowaliby jego decyzje, a nie kontestowali gdzieś po kątach – skomentował Andrzej Skotnicki. Nie ma MPZP, zróbmy chociaż makietę Śródmieścia z gabarytami budynków Władysław Boczkaj, architekt, w latach 60. XX wieku zastępca architekta miejskiego w Rzeszowie, głośno się zastanawiał, jak to możliwe, że miasta nie stać, by zrobić makietę Śródmieścia z gabarytami budynków, jakie są i wtedy łatwo byłoby wkomponowywać nowe obiekty. – Byłoby widać, co pasuje, co przysłania zamek Lubomirskich, co jest za wysokie, lub za niskie. Z doświadczeń mojego kolegi, który pracował w wydziale komunalnym w Kopenhadze wiem, jak oni opracowali tam nową dzielnicę na 160 tys. mieszkańców, czyli projekt zbliżony do Rzeszowa. Jak zaplanowano poszczególne centra, odpowiedniki dzielnic w Rzeszowie, sieć komunikacyjną i jak wszystko to ze sobą świetnie współgrało. Mam planszę, chętnie ją udostępniam, ale niewiele osób chce korzystać – mówił Władysław Boczkaj. Także Andrzej Depa przyznał, że pewnie warto, by głos architektów w debacie o przestrzeni Rzeszowa był bardziej słyszalny. – Pamiętajmy, że prezydent i Rada Miasta reprezentują ogół i chyba potrzebny jest szerszy dialog społeczny. Inwestorzy są bardzo ważni, ale jednak musi być wolność w pewnych ramach. Być może w sytuacji, kiedy pro-
ces powstawania MPZP jest tak długi, my jako środowisko zawodowe architektów opracujemy stanowisko architektów i urbanistów wynikające z naszej wiedzy i doświadczeń, także w formie graficznej, i przekażemy do Biura Rozwoju Miasta Rzeszowa oraz radnym miejskim – a to okaże się bardzo pomocne. Na debacie byli też obecni przedstawiciele znakomitego norweskiego biura architektonicznego Snohetta w Oslo, którzy podzieli się swoimi doświadczeniami w planowaniu przestrzennym. W Oslo na duże obszary, które mają być zabudowane, ogłaszane są międzynarodowe konkursy, których projekty są kombinacją pracy architektów, urbanistów, specjalistów od komunikacji, i tak tworzona jest propozycja do wykorzystania konkretnych terenów. Plany konkursowe są wskazówką dla kreowania przestrzeni miejskiej. W oparciu o te plany działają władze miasta i inwestorzy. Zdaniem Norwegów, może warto zaprosić do Rzeszowa kogoś z Polski, świata, osobę bardzo cenioną w świecie architektury, żeby zechciała spojrzeć na Rzeszów całościowo – to byłaby znakomita inwestycja na przyszłość. Prelegenci zaś, którzy brali udział w naszej dyskusji, podsumowując politykę przestrzenną Rzeszowa i zastanawiając się, czy dominuje w niej spójna wizja czy chaos, mieli podzielone zdania. Maciej Łobos przyznał, że prawda leży gdzieś pośrodku. – Wizji wielkiego Rzeszowa nie widzę, pojawiają się małe wizje lokalne. Mamy chaos decyzyjny, a to skutkuje chaosem przestrzennym – mówił. Andrzej Skotnicki przypomniał jedyny z Polski budynek ostatnio nagrodzony na międzynarodowych konkursach, czyli Filharmonię Szczecińską. – I jak wygląda budynek, nad którym wszyscy pieją z zachwytu? Czy przypadkiem nie jest to jeden wielki chaos?! – zauważył Skotnicki – Kontrolowany – ripostował Maciej Łobos. – Ale chaos. Z zewnątrz i wewnątrz. I nagrodzony na międzynarodowych konkursach – nie ustępował dyrektor Wydziału Architektury. Według Roberta Kultysa, spójna wizja polityki przestrzennej polega na tym, że prezydent Tadeusz Ferenc dąży do tego, by dynamicznie rozwijały się inwestycje, żeby powstawały jak najszybciej, by Rzeszów ścigał inne miasta w Polsce, co ma swoją logikę, ale cena, jaką miasto i przestrzeń publiczna za to płaci, jest coraz większa, tak samo jak coraz większa jest dysharmonia. – Uważam, że obecnie ta cena jest zbyt duża. Skala zaniedbań i zaniechań jest za duża i za chwilę miasto może być w totalnym chaosie, chyba że zdecyduje się na zmianę koncepcji.
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
LITERATURA
Beksiński pisarz.
Opublikowane opowiadania malarza Do niedawna o tym, iż Zdzisław Beksiński był autorem opowiadań, wiedział tylko wąski krąg jego przyjaciół. Obecnie ukazały się one drukiem. Na sanockim zamku prezentował je Andrzej Seweryn, który zagra rolę artysty w powstającym filmie w reżyserii Jana Matuszkiewicza.
Tekst Antoni Adamski Fot. Archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku – Beksiński miał artystyczne ADHD: malował, rzeźbił, rysował, fotografował, był grafikiem, zaś w latach 1963-65 napisał ponad 300 stron maszynopisu tekstów literackich – mówi ich edytor dr Tomasz Chomiszczak, romanista, wykładowca Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej im. J. Grodka w Sanoku. We wstępie do publikacji Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego, twórca Galerii Beksińskiego i autor monografii artysty, kreśli sytuację, w której powstały opowiadania. W roku 1959 Beksiński zarzucił fotografię oraz malarstwo abstrakcyjne. Zrezygnował z wykonywania rzeźb; pozostał mu tylko rysunek. To twórcy nie wystarczało. Zaczął zastanawiać się, co robić dalej – kim powinien zostać: malarzem czy pisarzem? W tej drugiej dziedzinie twórczości kryła się rekompensata za niespełnione marzenie. Chciał starać się o przyjęcie na reżyserię filmową, lecz ojciec nakazał mu wybrać architekturę. Dlatego wiele z opowiadań uznać można za gotowe kryptoscenariusze. Co można z nich wyczytać? Zdaniem dr T. Chomiszczaka, opowiadania artysty są małą antologią trendów i mód literackich XX wieku. Na ich kartach ujawnia się sześć, siedem odmiennych stylistyk, m.in. poetyka nadrealistyczna i koszmaru sennego (oniryzm), proza pacyfistyczna pełna okrutnych obrazów wojennych, antyutopia w rodzaju George’a Orwella, świat absurdu podobny do tego, który widoczny jest w dramatach Eugène Ionesco - a nade wszystko wpływy nouveau roman Alaina Robbe-Grilleta. W tym czasie istniało tylko jego polskie tłumaczenie powieści „Gumy”, lecz żona Beksińskiego jako romanistka z pewnością miała większy dostęp do prozy francuskojęzycznej. Zakazanego w PRL Orwella wraz z inną niecenzuralną literaturą zdobywała dla niego zaprzyjaźniona urzędniczka pracująca w stolicy i to aż w Komitecie Centralnym PZPR. Artysta znał również ponownie odkrywanych i wydawanych klasyków, takich jak Franz Kafka i Luigi Pirandello, a z polskich: Bruno Schulz czy Witold Gombrowicz. Swoje próby Beksiński oceniał bardzo surowo. Na marginesach maszynopisów kreślił uwagi w rodzaju: „to co wyżej to Kafka, ale taki od siedmiu boleści”, „Styl jak u Mniszkówny, poza tym to Borges”, zaś najsurowiej osądził zarzucone już na pierwszej stronie opowiadanie: „Nie będziesz usiłował, chuju rybi, naśladować Schulza, bo w tym stylu dalej niż Schulz zajść niepodobna”. Beksiński zrezygnował z pisarstwa, gdyż bardzo cenił sobie własną wolność twórczą – podkreśla W. Banach, dodając, iż artysta obawiał się cenzorskich cięć i konieczności dogadywania z wydawnictwami, które musiały walczyć o przydziały papieru na książki. Obawiał się także ocen krytyków, zaś do szuflady pisać nie chciał. – W prowincjonalnym, izolowanym od ogólnopolskich (a tym bardziej europejskich) nurtów kulturalnych Sanoku Zdzisław Beksiński jawi się jako artysta otwarty, taki, który jest „na bieżąco” z krajową i światową literaturą. O jego próbach literackich wiedziała jedynie garstka znajomych – podkreśla dr Tomasz Chomiszczak. Po śmierci artysty jego maszynopisy przeleżały 10 lat w archiwum Muzeum Historycznego. Do wydania pozostaje jeszcze dziennik artysty. Zdzisław Beksiński, „Opowiadania”, wybór i opracowanie krytyczne Tomasz Chomiszczak, Wydawnictwo BOSZ, 2015.
Teatr
„Sen nocy letniej”.
„Mistrz i Małgorzata”.
JAK RZESZÓW BAWIŁ SIĘ NA „ MASKAR ADZIE”… Świetnie. I jak tak dalej pójdzie, rzeszowianie są na najlepszej drodze, by żyć w rytmie teatralnych festiwali, na których coraz więcej świetnych spektakli. Sama zaś „Maskarada”, czyli Festiwal Teatrów Ożywionej Formy, już po raz szósty zorganizowana w maju przez Teatr „Maska” w Rzeszowie, kapitalnie skonsolidowała świat teatru dla dzieci i dorosłych. W tym roku zobaczyliśmy 18 najlepszych spektakli dla najmłodszych i starszych widzów w wykonaniu teatrów z Polski, ale też z Niemiec i Białorusi. W konkursie wzięło udział 13 przedstawień, jeden był tylko spektakl plenerowy, ale zważywszy na polski klimat, chyba nie ma co rozpaczać, bo to, co odbywało się na deskach „Maski” aż nadto rekompensowało brak plenerowych widowisk. „Mistrz i Małgorzata” oraz „Sen nocy letniej” rewelacyjne, a i innych bardzo dobrych spektakli nie brakowało.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Katarzyna Chmura-Cegiełkowska Teatr „Maska” wystąpił z premierą „Piotrusia Pana” w reżyserii Anny Nowickiej, gdzie w muzycznym spektaklu z elementami tańca – brawo za scenografię, piosenki i muzykę do przedstawienia – udało się opowiedzieć o poszukiwaniu dzieciństwa, ale też o pierwszej dziecięcej miłości, która nie zawsze jest łatwa, i o dorastaniu. Bo Piotruś Pan niczego nie boi się bardziej niż zostania Panem Piotrem. Ot, pierwsza lekcja odpowiedzialności, a przede wszystkim świetna propozycja na rodzinne popołudnie w teatrze. Absolutnie zachwycił Teatr Malabar Hotel, który we współpracy z Teatrem Dramatycznym w Warszawie przedstawił w Rzeszowie „Mistrza i Małgorzatę”. Piękna adaptacja znakomitej powieści Michaiła Bułhakowa zachwyciła świetną grą aktorską, scenografią, bardzo wiernym oddaniem treści rosyjskiej powieści i kapitalną, absurdalną sceną rozmowy z publicznością, która idealnie wpisuje się w świat absurdów z powieści Bułhakowa. Przeniesienie na deski teatru powieści uznawanej za arcydzieło literatury światowej, w dodatku o tak skomplikowanej konstrukcji, to zadanie karkołomne, niebezpieczne, ale jakże kuszące. Białostocki Teatr Malabar Hotel oraz Teatr Dramatyczny z Warszawy nie dały się onieśmielić geniuszowi Bułhakowa i wyszła z tego piękna opowieść – oryginalna, nowatorska, zaskakująca i paradoksalnie bardzo wierna treści oryginału. Komedię Williama Szekspira „Sen nocy letniej” można było obejrzeć na zakończenie festiwalu. Teatr Banialuka z Bielska-Białej „uwiódł” publiczność dekoracją, lalkami, kostiumami, które zabrały widzów do czarownego świata elfów i ludzi, na pół realnego, na pół fantastycznego, gdzie miłość poddana jest licznym próbom, bywa, że zabawnym, ale i tragicznym. Świetne połączenie teatru lalkowego z elementami kabaretu, a nawet rewii. To była literacka klasyka w najlepszym wydaniu. Łatwo się więc domyśleć, że jury festiwalowe w składzie: Bożena Krystyna Sawicka, teatrolog, kulturoznawca, pracownik Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego; Marta Guśniowska, filozof z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, dramaturg Białostockiego Teatru Lalek; oraz Krzysztof Rau, aktor, reżyser teatrów lalkowych, profesor sztuk teatralnych, nie miało łatwego zadania i nagrodą za najlepsze role kobiece wyróżniło: Małgorzatę Król za rolę Dzióbek w „Śnie nocy letniej” Teatru Lalek Banialuka oraz Jolantę Kęćko za rolę Ptaka Agrafki w spektaklu „Pan Bam i Ptak Agrafka” Teatru Lalki i Aktora Kubuś z Kielc. Za najlepszy spektakl dla dorosłych uznano „Mistrza i Małgorzatę” w wykonaniu Teatru Malabar Hotel oraz Teatru Dramatycznego z Warszawy, najlepszym zaś przedstawieniem dla dzieci została „Maszyna do opowiadania bajek” Teatru Lalki i Aktora Pinokio w Łodzi. Michael Vogel za wszystkie role, w jakie wcielił się w przedstawieniu dla dorosłych „Songs for Alice” Teatru Figurentheatre Wilde und Vogel z Lipska w Niemczech, uznany został za najlepszego aktora VI festiwalu „Maskarada”.
„Mistrz i Małgorzata”.
Marta Półtorak, prezes i współwłaścicielka Marma Polskie Folie, firmy zajmującej 82. miejsce na świecie w branży tworzyw sztucznych pod względem rentowności, współwłaścicielka Galerii Millenium Hall, przez 11 lat główny sponsor rzeszowskiego żużla.
Spełniam się w działaniu Z Martą Półtorak, prezesem Marmy Polskie Folie, rozmawia Aneta Gieroń
Aneta Gieroń: Na początku lat 90. XX wieku, prawie 25 lat temu, dwoje bardzo młodych ludzi postanowiło, że nie będzie szukać pracy na etat, ale zajmie się biznesem. Pani i mąż, elektronicy z wykształcenia, zdecydowaliście się na tworzywa sztuczne… Marta Półtorak: Już na studiach mąż dorabiał przy robotach wysokościowych i pomiarach elektrycznych, szybko też doszedł do wniosku, że sam chciałby prowadzić firmę realizującą podobne prace. Przy okazji okazało się, że by móc malować kominy, niezbędne są uprawnienia malarza pokojowego. Te zdobył awansem jako czeladnik, otworzył firmę i tak wisząc na kolejnych kominach doszedł do wniosku, że najlepsza jest produkcja, bo wtedy następuje stały obrót pieniędzmi. Młodzieńcze marzenia (śmiech). Kolejną inspiracją biznesową był dla nas mój wuj, znany przed laty w Rzeszowie rzemieślnik, który robił formy do wtrysków. Mąż bardzo wnikliwie zgłębiał temat, jak działa firma, jak to się robi, aż w końcu rozpoczął współpracę z dwiema innymi osobami z mojej rodziny, które zgrzewały woreczki foliowe. Zaczął zbierać zamówienia od klientów, wspólnie dojrzewaliśmy też do pomysłu na produkcję. W końcu się odważyliśmy i założyliśmy pierwszą firmę produkcyjną – Zakład Tworzyw Sztucznych. Mąż zajmował się produkcją i zbytem,
18
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
ja dokumentami i księgowością, a właściwie starałam się znaleźć pieniądze na pomysły Mariusza. Byliśmy młodymi pasjonatami, którzy nie mieli kapitału, tylko swoją pracę i pomysłowość. Jako pierwsza firma na Podkarpaciu wzięliśmy leasing, szukaliśmy różnego rodzaju dofinansowań, księgowość zleciliśmy firmie zewnętrznej. Z pieniędzy z leasingu kupiliśmy samochód dostawczy i zaczęliśmy poznawać rynek, dostarczaliśmy produkty do odbiorców. Po samochodzie zaryzykowaliśmy i w leasingu kupiliśmy pierwszą maszynę. Zainwestowaliśmy w linię do produkcji folii szerokich: ogrodniczych, przemysłowych, termokurczliwych. Wspominając tamte pierwsze doświadczenia nie mam wątpliwości, jak łatwo, także dzisiaj, jest zniszczyć przedsiębiorczość już na starcie, gdy ma się niewielkie doświadczenie, brak kapitału i zaplecza prawnego. Była pierwsza maszyna w leasingu, ale do stabilizacji daleko.
W
1991 roku powstała Marma Polskie Folie z siedzibą w Rzeszowie i pierwszym zakładem produkcyjnym w Przeworsku. Szukaliśmy też własnej siedziby na produkcję i znaleźliśmy stary, zniszczony, w stanie upadłości zakład w Kańczudze, gdzie było przetwórstwo owocowo-warzywne. Kupiliśmy go i zaczęliśmy działać bardzo odważnie – na dużą skalę. W pierwszych latach rozwijaliśmy się skokowo, wszystko działo się bardzo szybko. To były też czasy, gdy na polskim rynku wszystkiego brakowało, a to, co się wyprodukowało, prawie natychmiast znajdowało nabywców. Właściwie tak. Nie było problemu ze sprzedażą wyprodukowanego towaru, ale z zakupem surowca już tak. To były też czasy, kiedy nie było Internetu, przelew szedł 7 dni, a zamówienia realizowało się przez telex, który pewnie niewiele osób już pamięta. By porozmawiać z kontrahentem z drugiego końca Polski, trzeba było zamówić rozmowę telefoniczną i nierzadko czekać kilka godzin. I … paradoksalnie, to nas nauczyło dyscypliny, organizacji pracy, szacunku do czasu, pieniędzy i współpracowników. Gdy człowiek wszystko zdobywa samodzielnie, staje się odpowiedzialny i nie grozi mu utrata kontaktu z otaczającym go światem. Praca w biznesie, to praca nielimitowana, od rana do nocy, a to mocno trzyma człowieka przy ziemi. Pieniądze zmieniają i rozmywają może kontakt z rzeczywistością tym przedsiębiorcom, którzy izolują się od pracowników, dostawców, kontrahentów. Nam to nie grozi. Ja jestem pracoholikiem, który codziennie wychodzi do firmy wcześnie rano i wraca wieczorem, mąż z kolei ciągle ma nowe pomysły, które chce wcielać w życie w naszych zakładach. Po zakładzie w Kańczudze szybko pojawiają się kolejne produkty i fabryki. W początkach naszej działalność znakomitym produktem były produkty agrarne, które dominowały w naszej produkcji. Jednocześnie bardzo szybko rozpoczęliśmy współpracę z rynkami europejskimi, gdzie kupowaliśmy surowce, i to nas otworzyło na wszystkie nowinki w branży tworzyw sztucznych. Kooperowaliśmy z dużymi koncernami chemicznymi, zaczęliśmy jeździć na targi, rozwój firmy był więc czymś naturalnym.
W
pierwszych latach rozbudowywaliśmy Kańczugę, doszła produkcja folii ciężkich, przemysłowych, rozwijaliśmy folie dla budownictwa. Zauważyliśmy potrzebę przebranżowienia się w kierunku opakowań. W końcu zdecydowaliśmy się kupić drugi zakład produkcyjny – Chem-Pack w Kędzierzynie-Koźlu, który należał do NFI. Wykupiliśmy go w ruinie, ze starymi maszynami, gdzie pracownicy i związki zawodowe byli pewni, że wszystko wywieziemy, a zakład zlikwidujemy. Nic z tych rzeczy, byliśmy inwestorem branżowym i zawsze jak coś kupujemy, chcemy zakup rozwijać – taką mamy filozofię działania. Staramy się też być o krok przed konkurencją. W Polsce nie ma drugiej takiej firmy w branży tworzywach sztucznych, która miałaby tak szeroki wachlarz produktów. Pamiętam nasz pierwszy wyjazd do Stanów Zjednoczonych przed laty, gdzie ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
19
kupowaliśmy linię produkcyjną do włókniny. I… zobaczyłam zakład, który nas niczym nie zaskoczył. Był 20 razy większy od naszego, ale mieliśmy tę samą technologię produkcji, nasi ludzie byli tak samo dobrze szkoleni jak Amerykanie i mieliśmy produkty tej samej jakości. To nas przekonało, że nie powinniśmy mieć kompleksów. To dopingowało do otwierania kolejnych fabryk? Po Kańczudze i Chem-Packu, powstał kolejny zakład produkcyjny, Marma Plast w specjalnej strefie ekonomicznej w Nowej Dębie. Tam do dziś powstaje nasz produkt flagowy – membrana wykorzystywana w budownictwie pod pokrycia dachowe.
L
inię technologiczną do jej produkcji kupiliśmy w Niemczech, gdzie producent nie miał pomysłu na jej wykorzystanie. Sami opracowaliśmy innowacyjną technologię, którą nieustannie ulepszamy i produkt okazał się na tyle dużym sukcesem, że Niemcy dwa lata po rozpoczęciu przez nas produkcji chcieli odkupić od nas technologię. Dziś jesteśmy liderem w tej technologii, sprzedajemy produkt na cały świat i dzięki niemu jesteśmy rozpoznawalni w przemyśle budowlanym. Sami go dopracowaliśmy, opatentowaliśmy i od kilkunastu lat nieustannie produkujemy. Dziś w ramach Grupy Marma Polskie Folie skoncentrowanych jest już pięć zakładów produkcyjnych. Po Nowej Dębie kupiliśmy także od NFI firmę Lenko i niekiedy żartujemy, iż dzięki temu kupiliśmy sobie historię i rodowód. Lenko S.A. ma 120 lat tradycji w produkcji różnorodnych tkanin i opakowań. Firma przechodziła w swojej historii wiele etapów rozwoju, z których najważniejszy to wstrzymanie od 1970 roku przestarzałej i uciążliwej produkcji z lnu, konopi oraz juty i wdrożenie nowych technologii przetwórstwa poliolefin. Gdy ją przejmowaliśmy, produkowała ok. 300 ton miesięcznie, teraz produkcja jest na poziomie 1000 ton. Firma znajdująca się w samym centrum Bielska-Białej szybko przestała nam też wystarczać i w miejscowości Wilkowice pod Bielskiem zbudowaliśmy kolejny zakład produkcyjny.
W
produkcji tworzyw sztucznych jest więc 5 zakładów, a jeszcze jeden zakład produkcyjny w Sędziszowie Małopolskim produkuje meble – Diva Meble. To nowoczesna stolarnia będąca trochę hobby męża. I niekiedy żartujemy, że skoro produkcja tworzyw sztucznych zaczęła się od mojego wujka, to stolarka jest uhonorowaniem dziadka męża, który był stolarzem. Każdy zakład produkcyjny jest sprofilowany? Wilkowice i Lenko S.A. to produkcja nici tworzywowych – polipropylenowych, z których robi się np. worki na zboża, siatki poliolefinowe, włókniny. W Kędzierzynie-Koźlu jest produkcja dla przemysłu ciężkiego: worki wentylowe, samonośne, także siatki przeciwśnieżne, budowlane. W Nowej Dębie są membrany do budownictwa, zaś w Kańczudze folie agrarne do 16 metrów – najszersze, jakie istnieją, folie budowlane oraz dynamicznie rozwijany od 10 lat dział opakowań dla przemysłu. W ogóle rynek opakowań to jest przyszłość w tworzywach sztucznych – supernowoczesne opakowania na ekskluzywną karmę dla zwierząt, odżywki dla sportowców, kawę, czekoladę, produkty spożywcze. W Kańczudze stosujemy najnowocześniejsze rozwiązania na świecie jeśli chodzi o nadruki, zgrzewanie, a produkty trafiają na najbardziej wymagające rynki, m.in. angielski i skandynawski. Rozwój technologiczny jest najistotniejszy w branży tworzyw sztucznych?
G
dybyśmy się nieustannie nie rozwijali, już dawno by nas nie było na rynku tworzyw sztucznych. Nieustannie trzeba inwestować w ludzi, technologię i maszyny. Park maszyn w każdej fabryce wymieniamy co pięć lat. Prosty przykład związany z workiem samonośnym mającym pomieścić towar o wadze od 25 do 50 kg. Gdy zaczynaliśmy biznes, 100 tys. takich worków dla przemysłu np. nawozowego ważyło około 20 ton, a worek wytrzymywał po napełnieniu jeden swobodny spadek z wysokości 1,5 metra na dno. Dzisiaj 100 tys. takich worków waży 12 ton, czyli prawie o połowę mniej i wytrzymuje nie jeden, ale dziesięć swobodnych spadków. Jeśli chodzi o przemysł tworzyw sztucznych, to jest to jeden z najdynamiczniej rozwijających się rynków w Polsce i na świecie. Roczna produkcja wynosi 300 mln ton i ciągle rośnie. Niedawno byłam w USA i tam spotykałam się z ludźmi, którzy pracują nad najnowszymi rozwiązaniami. I co ciekawe, my do produkcji opakowań biodegradowalnych używamy mączki ziemniaczanej, oni kukurydzianej. Trwa bowiem ciągłe udoskonalanie produktów, wykorzystanie najnowszych rozwiązań technologicznych. Kowalski nawet nie wie, że kupuje orzeszki w naszym opakowaniu, w domu ma proszek w folii z Marmy, a kawę wysypuje z naszego opakowania. To oznacza, że współpracujemy z największymi koncernami na świecie. Tylko nasza produkcja tworzyw sztucznych jest na poziomie ok. 40 tys. ton rocznie, z czego na rynku polskim zostaje ok. 40 proc. Jesteśmy obecni na wszystkich kontynentach. ►
20
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
Tegoroczne VI Forum Innowacji w Rzeszowie odbywa się pod hasłem „Tworzywa sztuczne w zgodzie z naturą”. To jest możliwe? A jednak. Żeby powstał papier, musi być ścięte drzewo, trzeba zużyć ileś ton wody i okazuje się, że o ile papier jest ekologiczny, to jego produkcja już absolutnie nie. Przetwórstwo tworzyw sztucznych jest zaś jak najbardziej ekologiczne. W trakcie procesu nie wydzielają się szkodliwe substancje, zużywa się stosunkowo mało energii, nie zużywa się wody. Sam produkt jest obojętny dla środowiska, nawet jeśli jest w ziemi. Życie tego produktu jest długie, ale nie jest szkodliwe. Wszystko zależy od kultury ludzi i użytkowania tworzyw sztucznych. My produkujemy miesięcznie ok. 200 ton odpadów i w 100 procentach je przetwarzamy, nic nie zanieczyszcza środowiska. I nie w tym rzecz, że tworzywa sztuczne są złe, ale ludzie nie do końca potrafią z nich korzystać. Najprostsza rzecz, segregacja śmieci, a ludzie nadal wszystko wrzucają do jednego kubła. Musimy nauczyć się dbać i korzystać ze środowiska, w którym żyjemy. Pewnie im szybciej tym lepiej, bo dział opakowań w kolejnych latach będzie najszybciej i najdynamiczniej rozwijającą się gałęzią przemysłu tworzyw sztucznych. Nikt już nie ma co do tego wątpliwości. Dziś wszędzie stosuje się opakowania, każdy produkt jest opakowany, do tego dochodzą najnowocześniejsze, trwałe metody otwierania, łatwe, wygodne, funkcjonalne. I co najważniejsze, opakowania coraz częściej będą miały sterowaną oksybiodegradowalność. Co to znaczy?
C
hodzi o sterowanie długością życia opakowania. Wspólnie z Wydziałem Tworzyw Sztucznych na Politechnice Rzeszowskiej prowadzimy badania w tym temacie. W rolnictwie stosuje się już folie biodegradowalne choćby na polach kukurydzy, które po sezonie upraw same się rozkładają. To pozwala sterować żywotnością opakowań wielu produktów spożywczych. Jeśli termin przydatności do spożycia jakiegoś produktu wynosi 3 miesiące, to opakowanie w 3 miesiące też powinno ulec biodegradacji. Od początku naszej działalności bardzo zwracamy uwagę na ekologię. Sama produkcja tworzywa jest obojętna dla środowiska, nie wydzielają się szkodliwe substancje, natomiast jeśli chodzi o nadruki, wydziela się substancja szkodliwa, ale dzięki systemowi filtrów z dopalaczami katalitycznymi, bardziej zanieczyszczone powietrze pobieramy niż potem emitujemy. I tak przez prawie 25 lat tworzywa sztuczne mogą ciągle inspirować? Ludzie myślą stereotypowo, że Marma Polskie Folie to jakieś woreczki foliowe, a to są najnowocześniejsze linie technologiczne, które już prawie nie mają nic wspólnego z tym, co robiliśmy na początku naszej działalności. Papier, skrobia, węglan wapnia, tlenki żelaza – tego wszystkiego używamy w produkcji, mamy wiele ciekawych konstrukcji, ciągle pracujemy nad nowymi rozwiązaniami technologicznymi i staramy się gonić zmieniający świat. Opakowania, jakie produkujemy, muszą być tak doskonałej jakości i z tak dobrymi nadrukami, że kolor na opakowaniach musi być niezmienny przez co najmniej rok. Współczesne drukarki to ogromne, bardzo nowoczesne maszyny, gdzie bęben centralny drukarki 10-kolorowej waży 20 ton i obraca się z prędkością 500 metrów na minutę. W przyszłości chcemy też stworzyć magazyn, do obsługi którego w ogóle nie będą potrzebni ludzie. Będzie wjeżdżał robot ze ścieżką dostępu i dostarczał produkty. Pierwsza maszyna produkcyjna z naszego zakładu już nie istnieje, została rozebrana na części pierwsze. Czas i postęp skutecznie ją wykluczyły z rynku – miała wydajność 100 ton miesięcznie i obsługiwały ją na jednej zmianie 3 osoby, czyli 9 osób na dobę. Dzisiejsza, nowoczesna maszyna produkuje folię kilka, kilkanaście razy cieńszą, o wielokrotnie lepszych parametrach, obsługuje ją 1 osoba na zmianie i produkuje 600 ton miesięcznie.
R
ozwój technologiczny, wbrew obawom, nie doprowadza do masowych zwolnień pracowników. Zwiększamy produkcję i potrzebujemy ludzi w innych działach: nadruku, przygotowań, technologii, kontroli jakości. Dziś to praca dla świetnie wykwalifikowanej kadry, a na typowo robotniczych stanowiskach potrzebujemy coraz mniej osób. Ponad 800 zatrudnionych osób w 5 zakładach, to mało czy dużo po prawie 25 latach firmy na rynku? Na pewno spełniły się nasze marzenia, ale ciągle stawiamy na rozwój. Mamy trzy dobrze funkcjonujące laboratoria w Kańczudze, Bielsku-Białej i Nowej Dębie, co mnie cieszy, bo trudno iść w biznesie po cudzych śladach, a innowacyjność jest najważniejsza. W szkole średniej w Kańczudze powstaną klasy, gdzie przekażemy starszy park maszynowy i gdzie będzie można praktycznie kształcić pod potrzeby branży tworzyw sztucznych. Nieustannie inwestujemy też w kwalifikacje pracowników, którzy szkolą się w Europie, Japonii, w Stanach Zjednoczonych, a efekty są bardzo dobre i mamy jedną z najlepiej wyszkolonych kadr, jeśli chodzi o tworzywa sztuczne.
22
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
Gdy firma jest już mocno osadzona na rynku, nie ma pokusy, by zwolnić tempo życia, rozsiąść się w ogrodzie i „odcinać kupony” od sukcesu? Jesteśmy za młodzi, by nic nie robić (śmiech), a mówiąc poważnie, lubimy to, co robimy. Mąż uwielbia coś wymyślać, a ja muszę to potem realizować ( śmiech). A ogród? Też mamy i bardzo lubimy. Stworzyliśmy duże, 40-hektarowe gospodarstwo rolno-ogrodnicze w okolicach Dydni, w Witryłowie. Jest tam hodowla danieli, borówki amerykańskiej, róż, 3-hektarowa winnica. Jestem typem „zadaniowca” i chyba wyrosłam z innego pokolenia, lubimy z mężem tworzyć i cieszy nas, gdy uda się coś wykreować. To zapowiedź kolejnych pomysłów do realizacji? Tak, chcielibyśmy wybudować jeszcze jedną fabrykę na Podkarpaciu, bardzo nowoczesną, w 100 proc. zautomatyzowaną, szukamy miejsca na nią i dajemy sobie kilka lat na zrealizowanie tego planu. Chcemy też doprowadzić do wybudowania w Kańczudze osiedla domków jednorodzinnych dla naszych pracowników, którzy skupieni byliby w ramach spółdzielni. Żadna tam komuna, chodzi o kilka hektarów ładnej, uzbrojonej ziemi, na której powstałoby w jednym czasie pod klucz około 50 domów jednorodzinnych, a w ich sąsiedztwie sklep, przedszkole, jakiś fitness. Zależy nam na dobrych pracownikach, dużo inwestujemy w ich wyszkolenie, dobrze im płacimy i chcemy, by oni też czuli się z nami związani.
U
ważam, że Polska jest krajem dużych możliwości, ale problem w tym, że młodzi ludzie już na starcie chcieliby mieć wszystko – drogie samochody, duże mieszkania itd. Uważają, że kiedyś łatwiej robiło się biznes, albo że dziś można zaczynać biznes jedynie mając duże pieniądze. Nic bardziej mylnego – duże pieniądze na starcie najbardziej przeszkadzają. Najważniejszy jest pomysł i produkt. Trzeba nauczyć się prowadzić małe przedsiębiorstwo, a dopiero potem przechodzić przez wszystkie szczeble kariery. Jeśli się nie pozna od podszewki schematu firmy, nigdy nie osiągnie się prawdziwego sukcesu. Świat daje dużo możliwości, ale trzeba chcieć pracować i być pokornym. Kilkadziesiąt lat temu my też nie mieliśmy prawie nic. W firmie wszystko robiliśmy sami. Nasz pierwszy samochód to był 5-letni maluch, pod którym mąż więcej leżał, niż siedział za kierownicą, bo ciągle się w nim coś psuło, a mimo to przejechaliśmy nim 100 tys. kilometrów. Dlatego gospodarstwo w Witryłowie to też jest taka nasza idee fixe, by pokazać, że wszędzie można być przedsiębiorczym i walczyć o lepsze życie dla siebie. To miejsce jest otwarte dla ludzi, przychodzą dzieci ze wsi oglądać zwierzęta, okoliczni mieszkańcy podpatrują i nie dowierzają, że na trudnych glebach można sadzić borówkę, winorośl i próbować na tym zarabiać. Zatrudniamy tam kilkadziesiąt osób ze wsi do pomocy przy uprawach i staliśmy się największym pracodawcą w okolicy. Mam nadzieję, że coś na tamtych terenach się zmieni, że nie wszyscy będą stamtąd uciekali, że wieś nie będzie wymierać, a dookoła nie będą zarastać chaszcze. Samorządowcy w większość gmin też już wiedzą, że jak nie uda się ściągnąć biznesu, nie będzie rozwoju. Czasem łatwiej wychodzi nam dyskutowanie niż działanie. A my spełniamy się w działaniu. Gdy trafiliśmy do Witryłowa 8 lat temu, kupiliśmy zdziczały nieurodzaj, gdzie dojechać można było tylko terenowym samochodem. W okolicy kilka rodzin i żadnych dzieci – dziko, biednie i smutno. Dziś można tam dojechać dobrym asfaltem, teren jest zagospodarowany, wykoszony, a ludzie są dumni, że coś się u nich dzieje, jest szansa na zarobek i lepsze życie. Dla nas historia się powtórzyła – znów kupiliśmy ruinę i staramy się coś zbudować. Podobnie było w Kańczudze kilkanaście lat temu, gdy na początku firmy był zniszczony budynek, ze starym stojakiem na rowery, a dziś jest nowoczesna fabryka z dużym parkingiem, na którym stoją dobre samochody. Wielu naszych pracowników wielokrotnie wyjeżdżało za granicę na szkolenia i dziś jesteśmy z nich dumni, gdy do zakładu przyjeżdża Brytyjczyk, Japończyk, albo Niemiec, a oni bardzo przyzwoicie rozmawiają z nimi po angielsku. To cieszy i widzimy sens tego, co robimy. I czasem trudno powiedzieć sobie stop? Jest duży, ciekawy biznes - Marma Polskie Folie, więc zapytam wprost; po co pani jeszcze Galeria Millenium Hall, a przez 11 lat żużel? Rzeczywiście, galeria pewnie nie była mi potrzebna, ale jestem dumna, że doprowadziłam do powstania Millenium Hall w Rzeszowie i udało się stworzyć bardzo dobrą architekturę, którą chwalą osoby z Polski i świata. Jest tam świetny klub judo, jeden z najładniejszych klubów judo w Polsce, gdzie wychowaliśmy mistrza Polski juniorów i seniorów. Powstała tam pracownia świetnego malarza, Jacka Hazuki, a w ostatnim czasie Galeria DagArt, jest znakomity klub LUKR, w końcu jest Siemacha, z której jestem dumna i wiem, jak bardzo jest potrzebna dla dzieci i młodzieży. Chociażby dla tych kilku rzeczy warto było się w to zaangażować.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
23
Sama prywatyzacja nie sprawiała cudu, trzeba było mieć pomysł
Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...
na spółkę
Z dr. hab. Zdzisławem Gawlikiem, prawnikiem, sekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa
Fotografie Tadeusz Poźniak
Dr hab. Zdzisław Gawlik, prawnik specjalizujący się w prawie cywilnym, absolwent Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (filia w Rzeszowie), Wykładowca akademicki w Wyższej Szkole Prawa i Administracji w Rzeszowie. W latach 2007–2012 podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa, a od 2013 r. sekretarz stanu w tym resorcie. Od 1991 r. związany z administracją rządową w ramach Ministerstwa Przekształceń Własnościowych. Był głównym specjalistą w delegaturze resortu w Rzeszowie, a w latach 1999–2007 dyrektorem tej delegatury. W wyborach w 2011 r. bez powodzenia kandydował z ramienia Platformy Obywatelskiej do Senatu.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Funkcja ministra skarbu państwa, wcześniej ministra przekształceń własnościowych, to zajęcie podwyższonego ryzyka. W ciągu 25 lat budowania III RP mieliśmy aż 20 ministrów skarbu (lub przekształceń własnościowych) i prawie wszyscy odwiedzali prokuratury, a niektórzy odwiedzają je do dziś, mimo że od dawna nie pełnią tej funkcji. Zdzisław Gawlik: Na pewno jest to, mówiąc potocznie, „gorące krzesło”. Jedynym ministrem, który pełnił tę funkcję przez 4 lata, czyli pełną kadencję, był Aleksander Grad w rządzie Donalda Tuska. Być może dlatego, że działo się to już właściwie u schyłku przekształceń własnościowych, w latach 2007–2011. Nie do końca u schyłku, bo minister Grad wprowadził najwięcej spółek państwowych na Giełdę Papierów Wartościowych, a w moim przekonaniu jest to najbardziej bezpieczny proces prywatyzacji. I nawet jeśli ktoś go krytykuje, to nie sposób zaprzeczyć, że giełda jest narzędziem, które odziera nasze złudzenia odnośnie do faktycznego majątku spółki. Wracając jednak do funkcji ministra skarbu jako zajęcia podwyższonego ryzyka, powodów tego stanu rzeczy jest kilka. Po pierwsze, jest tak dlatego, że skala majątku jest potężna. Po drugie, jest to majątek nas wszystkich, Polaków, przez co każdy z nas czuje się uprawniony, zmotywowany, wręcz przekonany, że posiada wiedzę niezbędną do zarządzania wspólnym majątkiem. Często powtarzam, że tak jak większość Polaków zna się na medycynie, tak samo większość zna się na prywatyzacji i zarządzaniu majątkiem państwowym, i to jest element, który podnosi stopień podejrzliwości względem każdego ministra skarbu państwa. A że minister prywatyzuje, choć w ostatnich latach już coraz mniej, ale też zarządza majątkiem wspólnym, to każda jego decyzja może rodzić wątpliwości tych, którzy oceniają. Nie pomaga fakt, że decyzje odnośnie do majątku państwowego podejmowane są w określonym czasie, sytuacji, stanie wiedzy, w określonym otoczeniu prawnym, ekonomicznym, politycznym, społecznym itd. Społeczeństwo zaś decyzje te weryfikuje już z pewnej perspektywy cza-
26
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
sowej, mądrzejsze o wiadomości w innych realiach. Nawet jeśli inwestor jest dobry, nawet jeśli sprawił, że wartość sprywatyzowanego majątku została intensywnie pomnożona, to wszyscy mamy pretensje, dlaczego ta firma przed laty została tak tanio sprzedana, skoro teraz jest taka cenna. Nikt już nie chce pamiętać, że obecnie jest ona tyle warta, bo pojawił się inwestor, który przyniósł technologię, umiejętności, nową i skuteczną kulturę zarządzania.
T
rzeba też pamiętać, że nigdy do końca nie wiemy, co by się zdarzyło, gdyby jakiś zakład nie został sprywatyzowany i był nadal zarządzany przez państwo. Liczba likwidacji i upadłości dowodzi, że państwo nie jest najefektywniejszym właścicielem. Składa się na to m.in. skala majątku państwowego, przeświadczenie, że jest to majątek nas wszystkich i wszyscy mamy prawo oceniać. Dlatego, gdy sam odwiedzałem prokuratury, do nikogo nie miałem żalu i się nie obrażałem, bo takie jest prawo państwa i jego instytucji, by weryfikować wszystkie działania, które w stosunku do majątku narodowego są podejmowane. Jednak najspokojniejsze urzędowanie mają ministrowie skarbu państwa w ostatnich latach, jako że i skala majątku prywatyzowanego jest dużo mniejsza, a i emocje społeczne mocno się wyciszyły. Już pewnie żadnego ministra nie czeka powtórka z historii Emila Wąsacza, ministra skarbu w latach 1997–2001, który miał najwięcej spraw w prokuraturze i do dziś jest częstym jej gościem. Czy dziś jest łatwiej, czy trudniej? Prostej odpowiedzi nie ma. Bo nawet jeżeli dziś minister prywatyzuje i skala jest mniejsza, to prywatyzuje to, czego nie udało się sprywatyzować przez ostatnich 25 lat, czyli był jakiś problem. Nie ma powodu, by państwo było dziś właścicielem ośrodka wypoczynkowego czy cegielni. Skala emocji i ocen wynika może z faktu, że na przestrzeni 25 lat jako obywatele zastanawialiśmy się, czy
VIP tylko pyta prywatyzować tak szybko i czy faktycznie za taką cenę? Tym bardziej że w latach 90. XX wieku kwoty z prywatyzacji przedsiębiorstw stanowiły znaczną część budżetu państwa, a – jak wiadomo – politycy zawsze mają pokusę, by sięgać po szybkie pieniądze pozwalające ratować finanse publiczne. To są właśnie dyskusje z punktu widzenia 25 lat doświadczeń. Przykładem może być Telekomunikacja Polska: powinna być prywatyzowana czy nie?! Kilkanaście lat temu w gminach było kilka, czasem kilkanaście telefonów stacjonarnych, czyli świat był zupełnie inny. Dziś postrzegamy go z punktu widzenia telefonii komórkowej, gdzie każdy z nas może mieć dowolną liczbę telefonów. Gdyby więc przed laty decyzji o prywatyzacji Telekomunikacji nie było, to co wypełniłoby dziś przestrzeń TP S.A.?! Czy, według Pana, powinny istnieć „srebra rodowe”, czyli firmy, które absolutnie nie powinny być prywatyzowane?! Nie jestem przekonany, że prywatyzować trzeba absolutnie wszystko. Gdy w 2007 r. wchodziłem do Ministerstwa Skarbu Państwa jako podsekretarz stanu, uważałem i nadal uważam, że wpierw powinno się zdecydować, co my jako państwo chcemy, a czego nie chcemy sprywatyzować. Do dziś u nikogo nie uzyskaliśmy pełnej i ostatecznej odpowiedzi na to pytanie. Do dziś nikt ostatecznie nie pokazał: to są te „srebra” i ich absolutnie nie prywatyzujemy. Parlament powinien podjąć decyzję, gdzie i ile powinno być państwa w majątku narodowym. Przez 25 lat nie dopracowaliśmy się jasnego stanowiska, co jest „srebrem narodowym”, które powinno być chronione? Takiego stanowiska się nie dopracowaliśmy, a uważam, że powinien je wypracować parlament. Oczywiście, dziś łatwiej nam rozmawiać, bo mamy za sobą 25 lat doświadczeń transformacji ustrojowej, doświadczyliśmy też światowego kryzysu gospodarczego. Kiedyś uważano, że wszystko można sprywatyzować i będzie dobrze. Dziś to myślenie się zmieniło, od czasu kryzysu w 2008 r. na świat patrzymy inaczej i nikt już dziś nie mówi, że pieniądz nie ma barw i narodowości. Potrzeba określenia, co chcemy jako państwo zachować. Na poziomie ministerstwa skarbu taka lista firm została wypracowana. To można wyjść z inicjatywą rządową do parlamentu. Być może mógłby powstać projekt rządowy, ale musi się znaleźć ktoś odważny i powiedzieć: tak, to są „srebra narodowe”, ich nie prywatyzujemy. Można oczywiście posiłkować się doświadczeniami państw europejskich, ale ja z pozycji sekretarza stanu nie chcę dziś formułować tez, gdzie państwo polskie powinno być, a gdzie nie powinno być obecne jeśli chodzi o majątek narodowy. Być może zauważyliście Państwo, że jest przygotowywana IPO Banku Pocztowego i Poczta ma tam zagwarantowane 51 proc. udziałów. Dlaczego to jest tak ważne? Dlatego, że Bank Pocztowy ma bardzo ograniczoną możliwość prowadzenia akcji kredytowej, ale jeśli bank zostanie upubliczniony i kowenanty się zmienią, to będziemy mieli kolejny bank z kapitałem polskim, który będzie zdobywał miejsce w sektorze finansowym. To ważne, gdy porównamy sys-
tem bankowy w Polsce i Europie – u nas kapitału narodowego jest mniej. To poważny błąd, że u nas kapitału narodowego w bankowości jest dużo mniej niż w innych krajach europejskich? To pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Bo gdybyśmy w pewnym momencie nie zdecydowali się wpuścić do polskich banków innej kultury bankowej, to nie wiem, jak dziś wyglądałby system bankowy w Polsce. I czy my, jako Polacy, potrafilibyśmy w ostatnich 25 latach sami naprawić system finansowy, by był bliżej standardów Europy i świata?! Wspomniał Pan, Panie Ministrze, że ma Pan swoje wyobrażenie o tym, gdzie i w jakim stopniu w majątku narodowym powinno być obecne państwo. No to porozmawiajmy o konkretach.
P
aństwo powinno zachować konieczną kontrolę nad sektorem energetycznym. Powinno mieć istotną kontrolę nad sektorem finansowym i nad wszystkim podmiotami, które zajmują się przesyłami sieciowymi. Są pewne przedsiębiorstwa, które dziś pełnią rolę ambasadora Polski na świecie – choćby KGHM, i nie wyobrażam sobie, by państwo zrezygnowało z kontroli tego podmiotu, czy wyzbywało się jego akcji. Tym bardziej, że to przedsiębiorstwo ma istotną funkcję w restrukturyzacji kraju i próbie odbudowy polskiego przemysłu. KGHM ma potencjał, środki, zarabia na świecie, by jeszcze bardziej intensywnie inwestować w Polsce. KGHM ma wybudować m.in. dużą fabrykę ogniw fotowoltaicznych i wiele wskazuje na to, że będzie ona umiejscowiona na Podkarpaciu. Pod kontrolą państwa powinien być przemysł zbrojeniowy, także PGNiG jako element budowy bezpieczeństwa energetycznego państwa. Swoje doświadczenia przy prywatyzacji zdobywał Pan już od początków lat 90. XX w. w delegaturze Ministerstwa Przekształceń Własnościowych w Rzeszowie. Jaka była wtedy atmosfera, okoliczności pierwszych prywatyzacji? Dokładnie pamiętam pierwszy dzień mojej pracy. To był 12 sierpnia 1991 r. Byłem kilka miesięcy po obronie doktoratu. Nie trafiłem tam przez przypadek. Szukano ludzi, którzy mieli choć trochę wiedzy teoretycznej, a mój doktorat dotyczył prawa kontraktowego, tak więc miałem jakieś wyobrażenia o gospodarce. Wtedy dyrektorem delegatury była pani Barbara Litak-Zarębska, z którą do dziś utrzymuję kontakt – fantastyczna osoba, zdeterminowana w ciągnięciu Podkarpacia ku przemianom. Gdy awansowała na podsekretarza stanu w ministerstwie, ja zostałem dyrektorem delegatury. Wśród naszych kolegów jeszcze długo krążyły anegdoty, jak to pani Barbara nie pojechała na naradę dyrektorów do ministerstwa, bo w Rzeszowie pojawił się pierwszy wniosek prywatyzacyjny i bała się, by ktoś go nie cofnął. Wtedy województwa: krośnieńskie, rzeszowskie i przemyskie były w ogonie polskich przemian prywatyzacyjnych. Nie działo się tutaj dużo, sporo było raczej likwidacji. ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
27
VIP tylko pyta W delegaturze pracowało kilka osób. Co Państwo robiliście?
P
rywatyzacja w Polsce ma charakter oddolny i na każdym jej etapie potrzebna jest współpraca z firmami. Najtrudniejszą barierą do pokonania była zmiana świadomości ludzi. Jeździliśmy na rozmowy od zakładu do zakładu, zwłaszcza że zanim można było prywatyzować, trzeba było uporządkować stan prawny firm, a to była ogromna praca. Jako pierwsi uruchomiliśmy na Podkarpaciu programy wspomagania inicjatyw prywatyzacyjnych.
Co było wzorcem, punktem odniesienia do tego, co robiliście? Po pierwsze, szukaliśmy ludzi, którzy dadzą się przekonać i zaangażować w procesy prywatyzacji. Pomagały nam osoby, które miały doświadczenie, jak wygląda gospodarka wolnorynkowa, a my, młodzi, szybko i intensywnie się przy nich uczyliśmy. Podkarpacie to były małe podmioty do prywatyzacji, dla których najważniejsze było znalezienie inwestorów. Pamięta Pan tamte firmy sprzed lat? Oczywiście, tym bardziej że do dziś jestem zadowolony z prywatyzacji wszystkich przedsiębiorstw drogowych, które szły indywidualną ścieżką prywatyzacji. Pamiętam spółki typu PHS Jarosław, rzeszowski Elektromontaż, także PKS-y, które różnie sobie radziły, przekształcały się, łączyły i próbowały trwać na rynku. Ludzie pamiętają też, jak w 1991 r. wśród pierwszych pięciu spółek, które weszły na Giełdę Papierów Wartościowych, były Krośnieńskie Huty Szkła. Niestety, spółka nie przetrwała do dziś. To przeważnie błędy ludzi doprowadziły do upadków wielu firm. Często wychodzono z błędnego założenia, że można mieć wszystko z niczego, choćby opcje walutowe, które pogrążyły wiele firm. W atmosferze lat 90. prywatyzacja miała być panaceum na wszystkie kłopoty. A, niestety, prywatyzacja nie była „lekiem na całe zło”. Z samego faktu prywatyzacji nie robi się wszystko lepsze, zmiany własnościowe też nie dokonują cudów – zawsze trzeba mieć pomysł na spółkę, co nie zmienia faktu, że prywatny właściciel zwykle skuteczniej zajmuje się podmiotem. Na Podkarpaciu większość prywatyzacji realizowanya była na rzecz spółek z udziałem pracowników. Pamiętam, jaki szok przeżyłem, gdy prezes spółki PHS Jarosław opowiedział mi, jak jego firma, mając dobre wyniki finansowe, chciała zamówić ogrodzenie u jednej z podkarpackich spółek. Ów prezes pojechał do firmy, uzgodnił szczegóły, a wieczorem do jego domu przyjechał działacz związków zawodowych z firmy od ogrodzeń i zaoferował, że za połowę ceny zrobi to ogrodzenie z synem po godzinach. Jak łatwo się domyśleć, spółki produkującej ogrodzenia dziś już nie ma. Inny przykład. Firma Fermstal-Dynów, jedyne przedsiębiorstwo po Igloopolu, które w miarę dobrze funkcjono-
28
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
wało. Około 300 pracownikom żyło się w miarę dobrze, produkowali maszyny rolnicze, nawet eksportowali do innych krajów. Jednego roku w latach 90. XX w. prezes tej spółki zaproponował, by z wypracowanych zysków wymienić okna w firmie. Szybko przy tej okazji powstała plotka, że remont jest przygotowaniem do sprzedaży firmy. Na wniosek rady pracowniczej ówczesny dyrektor został odwołany. Tym sposobem pozbyto się znakomitego, pracowitego i uczciwego menedżera, który szybko trafił do innej spółki i doprowadził ją do rozkwitu. Jak stwierdził właściciel tej firmy, może być tylko wdzięczny Bogu, że byli tacy głupi ludzie, którzy pozbyli się świetnego prezesa, którego on mógł zatrudnić. Takich historii w okresie prywatyzacji było mnóstwo. Jedni na niej zyskali, inni stracili. Ale za tym zawsze stały mądre albo głupie decyzje ludzi. W czasie tych 25 lat były prywatyzacje, które do dziś wzbudzają wiele kontrowersji, np. Alimy czy Zelmeru. Były też takie, jak np. rzeszowskiej WSK, które na początku też budziły wiele emocji, ale ostatecznie można powiedzieć, że się udały. Bardzo łatwo oceniać po czasie, czy prywatyzacja Alimy była dobra, czy zła. Pani Litak-Zarębska, gdy odchodziła do ministerstwa skarbu, powiedziała, że jest to jedna z trudniejszych spraw, jakie mi zostawia. Usiadłem wtedy nad papierami Alimy. Miałem to szczęście, że akurat przeniosła wtedy swoją siedzibę do Warszawy. Zrobiłem inwentaryzację dokumentów i zawiozłem całą dokumentację do Warszawy. Za jakiś czas dostałem telefon od urzędnika z ministerstwa, że łatwiej mi będzie na miejscu, w Rzeszowie, pogadać z zarządem firmy. Wysłuchałem cierpliwie i powiedziałem: „Tak, tylko że zarząd jest na ulicy Puławskiej w Warszawie”. Usłyszałem tylko niecenzuralne słowo i trzask odkładanej słuchawki. Ta sprawa wróciła do mnie jak bumerang, kiedy już byłem w ministerstwie skarbu. Alima była prywatyzowana w momencie, gdy pewnie nie były uregulowane do końca stany własnościowe, pewnie jeszcze nie wiedzieliśmy, jak układać stosunki wzajemne w umowach. Nie wiem, czym byli powodowani ci, którzy podjęli decyzję o prywatyzacji Alimy w taki sposób. Nie chciałbym ich źle oceniać, bo nie mam powodów. Gdybym to ja musiał podjąć taką decyzję, to – przy tej wiedzy, jaką miałem – bym jej nie podjął. Było wiele spraw, w których nie podejmowałem bezpośrednio decyzji, ale może trzeba było czasami inaczej zareagować. Przykładem jest rzeszowska Hydrobudowa. Ktoś popełnił błąd – wtedy akurat ministerstwo budownictwa dawało zgodę na taką prywatyzację, kiedy akcje były nie do końca opłacone itd. Być może gdybym miał większą siłę sprawczą, to udałoby się uratować przynajmniej część tego potencjału. W jednym przypadku na pewno zabrakło mi determinacji. To był Kolbut w Kolbuszowej, spółka produkująca buty, której mi szkoda z tego powodu, że miała wiele szans. Pamiętam moją ówczesną rozmowę z obecnym marszałkiem Władysławem Ortylem, który opowiadał, że proponował zarządowi spółki inwestora z Portugalii, który chciał zawiązać joint venture. Ale w Kolbuszowej powiedzieli, że sami dadzą sobie radę. Jak już było źle, byłem tam kilka razy. Na terenie zakładu zauważyłem pokrzywy. Mam do siebie pre-
VIP tylko pyta tensje, że nie zareagowałem wtedy ostrzej. Wierzyłem zarządowi spółki, że wszystko jest OK. Te pokrzywy to był symbol, który powinien dać mi do myślenia. Ale jest zakład, który w podobnej sytuacji uratowałem. To huta metali nieżelaznych w Miasteczku Śląskim, która dziś jest w grupie Zakłady Górnicze Bolesław. Bardzo pomógł mi wtedy szef związków zawodowych, Jan Jelonek. Udało się porozumieć z ludźmi, a przewodniczący odegrał w tym bardzo znaczącą rolę. Pojechałem tam po roku; wydawało się, że zakład ma drugie życie. Zobaczyłem lebiodę i pokrzywy. I powiedziałem do szefa związków: „Panie Janie, jak to tak?”. W dwa tygodnie „wyczyścili” wszystko. Do dziś jest to wspaniały zakład, jedyna huta w Europie, która przerabia odpady pohutnicze. Myślę, że w Kolbuszowej trzeba było tych ludzi tak samo „pogonić”. Po sprawie Kolbutu przeszedłem metamorfozę: doszedłem do wniosku, że nie można tak bezgranicznie wierzyć zarządom firm i że czasami trzeba mieć twardą rękę. Chcielibyśmy zapytać o jeszcze jedną istotną rzecz w czasie 25 lat prywatyzacji – program NFI. Budził on i budzi skrajne emocje. Jego zwolennicy przekonywali, że był on bardziej racjonalny od pomysłów na prywatyzację w rodzaju „100 milionów dla każdego”. Z drugiej strony np. prof. Ryszard Bugaj stwierdził, że ludzie zostali oszukani, bo wmówiono im, że na tych bonach zarobią majątek. Każdy program trzeba oceniać po owocach. Na drzewku NFI nie zostało dobrych owoców zbyt wiele. Coś zostało po drodze zepsute. Podobno już na starcie sam dobór spółek, które weszły do programu, był zły. Zgoda, na pewno dobór spółek nie był najlepszy. Drugi problem to dobór firm zarządzających. Na starcie było ich wiele i to było dobre. Ale program uruchamialiśmy kilka lat. Żaden sensowny doradca nie czeka tyle czasu, że ktoś mu da robotę, tylko bierze taką, jaka jest. Myślę więc, że firmy doradcze, które pracowały przy programie, nie były najlepsze, bo te lepsze wykruszyły się po drodze. Po trzecie, podejście menedżerów ze spółek parterowych. Niektórzy z nich uważali, że NFI to będzie nowe zjednoczenie, w którym ktoś im przyniesie receptę i pieniądze, a oni będą mogli rządzić wszystkim. Powoli to się psuło i skutki są takie, że nie da się powiedzieć wiele dobrego o tym programie. Choć gdyby porównywać programy powszechnej prywatyzacji w byłych krajach bloku wschodniego, to trudno wskazać taki, który się udał. Czy zasadnie zdecydowaliśmy się na program NFI? Trudno dziś na to pytanie odpowiedzieć. Pytanie kolejne: co by było, gdyby stało się inaczej. Proszę zauważyć, że w NFI upadały przedsiębiorstwa, ale w pewnej grupie, np. upadły wszystkie zakłady mięsne. Dlaczego akurat te? Dla mnie sprawa jest prosta: bo wierzyciel był taki, że można go było „robić w konia”. Bo jak rolnik oddał 2–3 świnki, za które nie otrzymał pieniędzy, to musiałby więcej zapłacić, by pójść do sądu i wyegzekwować swoje prawa, niż wynosiła kwota jego roszczenia. Tak pewnie „nabijano w butelkę” tych najbiedniejszych.
Upadł Instal, ale po drodze pojawił się ludzki błąd. Uratowały się natomiast ropczyckie Magnezyty, chociaż nie było im łatwo. Wydawało się, że spółka będzie „orłem”, bo weszła do Chin, lecz potem „obiły” ją opcje walutowe. Ale walczy. Wszystko zależy od ludzi. Gdy się pojawił mocny menedżer, który potrafił wziąć firmę w garść, to to wszystko „jechało”. Ale jak zabrakło takiego menedżera, to się „rozjeżdżało”. Wracamy do punktu wyjścia: o sukcesie decydują ludzie. Gdy zabraknie właściwego człowieka, to jest po wszystkim. Co dzisiaj robi minister skarbu, skoro niewiele zostało już do sprywatyzowania?
P
amiętam, że każdy kolejny minister powtarzał, iż jest ostatnim ministrem i zamknie ministerstwo skarbu. Na Jasionce, podczas spotkania z okazji 20-lecia SSE w Mielcu, powiedziałem, że wszystkie uprawnienia w sferze dominium powinny być w jednym ręku. Podobno wywołało to wielkie oburzenie, największe w Ministerstwie Gospodarki. A ja uważam, że majątkiem skarbu państwa powinien zarządzać minister skarbu państwa. Bo dziś to jest w dużej mierze „Polska resortowa”: minister gospodarki, minister administracji i cyfryzacji, minister infrastruktury itd. Minister skarbu państwa jest potrzebny i powinien zarządzać wszystkimi aktywami skarbu państwa. W moim przekonaniu, dzisiaj rolą ministerstwa jest koordynacja zachowań wszystkich tych podmiotów, w których skarb państwa posiada udziały, żeby pomnażać jego majątek. Program koordynacji, o którym mówi minister Karpiński, ku temu zmierza. To są przecież w najbliższym czasie inwestycje wartości 174 mld zł. Dzisiaj zadaniem ministra skarbu państwa jest wykorzystać większe możliwości finansowe, które się pojawiły, żeby tę aktywność inwestycyjną uruchamiać. Ze zdziwieniem obserwuję, że jeżeli chodzi o Polskie Inwestycje Rozwojowe S.A., Podkarpacie aplikuje o środki na poziomie zaledwie 18 mln zł. Najmniej w kraju. Tak jakbyśmy spali. Szkoda. Myślę, że z poziomu ministerstwa uda się uruchomić kilka projektów z PIR. Ale widzę, że samorządy np. z Olsztyna czy Krakowa aplikują o te środki, podpisują umowy. Są to pieniądze dla samorządów bezpieczne, bo to jest spółka państwowa. To nie jest prywatyzacja nie wiadomo skąd, gdyż minister skarbu państwa również zarządza tymi środkami.
Na koniec coś z bieżącej polityki: to prawda, że będzie Pan kandydatem PO na prezydenta Rzeszowa, gdyby Tadeusz Ferenc potwierdził zamiar kandydowania w jesieni do Senatu i wygrał wybory? Przedwcześnie mówić na ten temat. Ja podejmuję decyzje szybko. Ale żadna decyzja w tej sprawie jeszcze nie zapadła. Ale nie wyklucza Pan, że będzie kandydował? W życiu nie wykluczam niczego.
Sesję zdjęciową przeprowadzono w ogrodach Wyższej Szkoły Prawa i Administracji w Rzeszowie.
PORTRET
Andrzej Bajor.
32
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
PORTRET
Andrzej Bajor:
Biznes z ludzką twarzą Właściciel firmy Stalbudowa Kazex podkreśla, że ma szczęście. I w życiu prywatnym i w biznesie. I tym szczęściem Andrzej Bajor chętnie się dzieli, chętnie pomaga i wspiera. Dlaczego? Bo lubi, bo wciąż chce mu się chcieć, bo to nadaje sens jego życiu. Uważa, że każdy powód jest dobry, żeby wyciągnąć rękę do drugiego człowieka. A z kolei żaden nie jest wystarczający, by tracić czas na zatruwanie siebie i otoczenia złymi myślami, narzekaniem i wyolbrzymionymi problemami.
Tekst Anna Olech Fotografie Tadeusz Poźniak
F
irmę Andrzej Bajor prowadzi od 1990 roku. Zaczynał od handlu, zajmował się produkcją lodów, aż w końcu wrócił do budowlanki. Wrócił, bo z wykształcenia jest budowlańcem z uprawnieniami, i m.in. na początku lat 80. XX wieku był kierownikiem budów w Libii. Przełom roku 1989 i 90 wykorzystał do stworzenia czegoś swojego. Udało się, a właściciel
Kazeksu podkreśla, że miał szczęście żyć w ciekawych czasach. – Nasze pokolenie trafiło na tę transformację, którą wielu wykorzystało – uważa. – A realizując się w biznesie dojrzewałem do pomocy ludziom. Drugą rzeczą są też możliwości finansowe, jakie się otworzyły. Stalbudowa Kazex, przekształcona z Kazex Sp. z o.o., jest dziś dużą firmą ze 100-osobową załogą, która ► VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
33
PORTRET buduje i inwestuje nie tylko na Podkarpaciu, ale też w całej Polsce. Ostatnie kilka lat to bardzo dynamiczny rozwój przedsiębiorstwa, które specjalizuje się w kompleksowej realizacji obiektów handlowych i przemysłowych. Firma projektuje, wykonuje i montuje konstrukcje stalowe dla największych w kraju przedsiębiorstw w swoich branżach, m.in. dla Mlekovity, Marmy Polskie Folie czy Korala. Zresztą od firmy braci Koral wszystko się zaczęło. To oni dali Kazeksowi pierwsze tak duże i ważne zlecenie, które zaowocowało kolejnymi kontraktami z ogólnopolskimi przedsiębiorstwami. Andrzej Bajor podkreśla, że dzięki ich zaufaniu, ich wierze w to, że jego firma będzie w stanie zrealizować tak duże zamówienie, weszli w tę branżę z sukcesami. Naturalnym efektem rozwoju firmy była budowa nowej siedziby w Rzeszowie wraz z halą produkcyjną, gdzie dziś produkowane jest 200 ton konstrukcji stalowych miesięcznie. Z kolei w Kozodrzy koło Ropczyc, tuż przy zjeździe z autostrady A4, powstaje właśnie ocynkownia oraz nowy zakład konstrukcji stalowych, gdzie pracę znajdzie około 250 osób. Całość o powierzchni 10 tys. metrów kwadratowych i wartości ponad 36 mln zł. Właściciel zakłada, że najpóźniej wiosną przyszłego roku zakład będzie działał, a przy zarządzaniu wesprą go dzieci. – W ocynkowaniu dużym kosztem jest transport konstrukcji stalowych – wyjaśnia Andrzej Bajor. – A chodzi tu o duże ocynkownie, gdzie wanna ma długość kilkunastu metrów i można do niej włożyć budowlane konstrukcje stalowe. Dotychczas musieliśmy wozić swoje konstrukcje do Chrzanowa lub do Bydgoszczy, co zwiększało ostateczny koszt produktu. Wanna w Kozodrzy będzie miała długość 14 metrów, głębokość 3,5 m i będzie najgłębsza w Polsce, a trzecia pod względem długości. Dodatkowo ocynkownia będzie generowała mnóstwo nowych miejsc pracy nie tylko w zakładzie, ale również wokół, gdzie będą powstawały zakłady metalowe. To kolejny ważny etap w rozwoju firmy.
Etyka, etyka i jeszcze raz etyka
A
ndrzej Bajor podkreśla, że im bardziej jego firma się rozwijała, im więcej osób zatrudniał, tym bliższe stawały mu się ludzkie potrzeby. Dla niego to zupełnie normalne i naturalne, bo przecież każdy pracownik ma jakieś problemy, którymi się dzieli, o których opowiada. Na sugestię, że przecież nie wszyscy pracodawcy chętnie łączą strefę zawodową z prywatnym życiem swoich pracowników, Bajor odpowiada: – Trzeba na to patrzeć inaczej. Dla mnie zadowolony pracownik, to lepszy pracownik. Etyka w biznesie jest bardzo ważna. To ona pozwala spokojnie, mniej nerwowo prowadzić firmę. Ta ludzka twarz biznesu jest niezwykle istotna. A poza tym ja mam taki charakter, że wszystkich swoich pracowników lubię. Nie tylko tych w biurze, dyrektorów, kierowników budów, ale równie lubię i szanuję tych „na dole”. To wyni-
34
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
ka z wychowania w rodzinie, z charakteru i z wieloletniego doświadczenia w kierowaniu ludźmi. Jeśli trzeba pracownikowi pomóc, to należy to zrobić choćby z tego względu, że później on pomoże firmie, bo będzie bardziej zaangażowany, bardziej lojalny. Dobry pracownik pracuje nie tylko dla pieniędzy i nie można tylko finansowo go motywować. On musi czuć, że się go szanuje, że może liczyć na firmę, na właściciela, który w razie potrzeby mu pomoże. A wówczas on nie ociąga się, nie robi problemów, gdy firma potrzebuje od niego czegoś więcej, bardziej się angażuje. I to się sprawdza. edług właściciela Stalbudowy Kazex, a podkreśla, że ta wiedza wynika z jego doświadczenia, pracownik, którego traktuje się jak członka rodziny, będzie utożsamiał się z firmą tak, jak on, szef, utożsamia się z jego problemami. Rozmawiając z Andrzejem Bajorem nie sposób nie dostrzec, że wie, co mówi, że te słowa to nie efekt szkoleń z zarządzania, z których, nawiasem mówiąc, nigdy nie korzystał, z prozaicznego powodu – nie ma na nie czasu. A poza tym, jego zdaniem, takie rzeczy człowiek czuje naturalnie, wewnętrznie. I potrafi to dostrzec wokół siebie. – Miałem to szczęście, że współpracowałem z Rzeszowskim Towarzystwem Pomocy im. św. Brata Alberta w Rzeszowie, z rzeszowską Caritas, gdzie pokazano mi problemy rozmaitych ludzi – opowiada. – A ja miałem czas, by się nad nimi zastanowić i spróbować coś z tym zrobić, pomóc rozwiązać tym ludziom ich problemy. Dlaczego? Ponieważ człowiek pomagając drugiemu człowiekowi, pomaga również sobie, bo czuje się lepiej psychicznie, ma większą motywację do jeszcze cięższej pracy. Mnie pomaganie bliźniemu jest potrzebne, ponieważ wtedy wyraźniej widzę, że mam szczęście żyć tak, jak chcę, pracować, jak chcę, i realizować się. Ja po prostu jestem zadowolony z pracy i z życia, mam totalne szczęście w biznesie i w życiu – mówi z uśmiechem. Optymizm pana Andrzeja jest wręcz zaraźliwy, a w czasie rozmowy nie zdarza się, by pojawiało się, ponoć tak charakterystyczne dla naszego narodu, narzekactwo. Mówi, że nie lubi kłamstwa, czarnowidztwa, bo to zatruwa życie i społeczeństwo. – Ludzie, nie mając rzeczywistych problemów, ciągle narzekają, a nie widzą, jakie problemy mają inni – uważa. – Swego czasu pomagałem Domowi Pomocy Społecznej w Łące. Tym wszystkim narzekającym przepisywałbym wolontariat w tym miejscu. Na receptę. Po wyjściu stamtąd dziękowaliby, że trawa pachnie, że słońce świeci. W końcu widzieliby te pozytywne strony życia codziennego i całego świata.
W
Słownik bez „nie” i „nie da się” Determinacja, optymizm, błyskawiczne działanie – wydają się być znakami rozpoznawczymi Andrzeja Bajora, biznesmena i filantropa. Tymi samymi zasadami kieru-
PORTRET je się w obydwu tych sferach. A u ich podstaw, jak podkreśla, zawsze leży etyka. Oczywiście, zdarzają się mu chwile zwątpienia, jak każdemu, ale to bardzo szybko mija. – Staram się wyrzucać z głowy negatywne myśli, a jeśli już stanie się coś złego, to nie żyć tym, bo to najgorsze, co można zrobić. Trzeba odciąć się od tego, wyrzucić z głowy, i iść do przodu. Inaczej traci się pozytywną energię, którą można wykorzystać do zrobienia czegoś dobrego, do odniesienia sukcesu – przekonuje i podkreśla, że na świat patrzy trochę szerzej. Liczą się nie tylko pieniądze, nie tylko biznes. Cieszy go i nakręca sukces. Sukces w rodzinie, w firmie. Lubi patrzeć na swoich pracowników, na ludzi uśmiechniętych, zadowolonych. To daje mu satysfakcję. ecepta na sukces i zadowolenie? Andrzej Bajor po prostu działa. Natychmiast. Nie ma u niego miejsca na wyszukiwanie przeszkód. Mówi, że nie używa słowa „nie” i sformułowania „nie da się”. – I pracownicy w mojej obecności też ich nie używają – śmieje się. A co, jeśli komuś nowemu w firmie wymsknie się któreś z powyższych? – Wystarczy wzrok szefa, by wiedział, że jednak się da. Poza tym koledzy szybko go uświadomią, jak postępować z właścicielem firmy, jaka jest instrukcja jego obsługi. Nie lubię też, gdy ktoś tłumaczy się z błędnych decyzji. Wystarczy kilka zdań, żeby przeanalizować sytuację, i to wszystko. Energia stracona na przekonywanie mnie, dlaczego coś się nie udało, to bezsens. Lepiej myśleć, jak osiągnąć sukces, jak rozwiązać dany problem. Możliwe, że wynika to z wykształcenia technicznego, co skutkuje trochę innym spojrzeniem na rzeczywistość. Na budowie cały czas trzeba rozwiązywać problemy, zawodowe, techniczne, projektowe, wykonawcze. Musi być konkretnie – tłumaczy.
R
Jan Paweł II, gen. Sikorski i Pakosławic
T
aki sam styl działania, jak w biznesie, właściciel Stalbudowy Kazex stosuje w swojej działalności charytatywnej. Gdy o wsparcie zwrócił się do niego dyrektor rzeszowskiej Caritas, zadziałał bezzwłocznie i ufundował popiersie Jana Pawła II w Regionalnym Ośrodku Rehabilitacyjno-Edukacyjnym dla Dzieci i Młodzieży przy Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie a przed kilkoma laty uczestniczył w rocznicowym spotkaniu szkoły podstawowej w Radomyślu Wielkim, do której uczęszczał. Szkoła nosi imię generała Władysława Sikorskiego, ale nie miała żadnego pomnika, ani popiersia patrona. Andrzej Bajor zaproponował, że ufunduje pomnik. I jeszcze w trakcie uroczystości powołał komitet budowy pomnika. – Nie tracę czasu, działam błyskawicznie, bardziej instynktownie, a decyzje podejmuję bardzo szybko – mówi. Po pół roku 3,5-metrowy pomnik gen. Sikorskiego, autorstwa Krzysztofa Brzuzana, był już gotowy.
Notabene pomnik tak udany, że muzeum z Tuszowa Narodowego, gdzie Sikorski się urodził, zwróciło się z prośbą o możliwość wykonania kopii popiersia. Stwierdzili, że to najładniejszy spośród istniejących pomników generała. Takie popiersie trafiło do muzeum, które mieści się w domu jego urodzenia. statnim pomnikiem ufundowanym przez Bajora jest podobizna Jana Pakosławica, pierwszego właściciela Rzeszowa. Fundator, bywając w ratuszu, gdzie jest malowidło przedstawiające akt lokacji miasta, zastanawiał się, kim był założyciel Rzeszowa. W rozmowie z prezydentem zaproponował budowę pomnika Pakosławica. – Zależało mi na tym, by społeczności rzeszowskiej, młodzieży, przybliżyć tę postać, przypomnieć historię miasta, rodu Pakosławiców. Wielu ludzi nawet nie wiedziało, kim był Jan Pakosławic, nie znało daty lokacji Rzeszowa. Dopiero gdy powstał pomnik, zainteresowano się historią tego rodu i początków miasta – opowiada. Pomnik, który stoi na skwerku w pobliżu zamku, odsłonięto 26 października ubiegłego roku. Przedstawia Pakosławica z mieczem wbitym w ziemię i pasem rycerskim dla podkreślenia, że był on rycerzem, a także dokumentem lokacyjnym Rzeszowa w ręce. Autorem również jest Krzysztof Brzuzan. Przed kilkoma laty biznesmen ufundował też dom swojemu ówczesnemu pracownikowi. Choć podkreśla, że zrobił to głównie dla jego jedenaściorga dzieci. – Nie obyło się bez trudności – przyznaje. – Byłem nawet bliski rezygnacji, ale te problemy, momenty zwątpienia i niepewności, czy podjęte zobowiązanie powinno zostać ukończone, wynagrodził mi moment przekazania domu rodzinie. Radość tych dzieci, łzy w ich oczach. Widać było tę spontaniczną radość, tę szczerość. To mi wynagrodziło wszystko i cieszyłem się, że nie porzuciłem tego pomysłu. ajor podkreśla też ogromną i nieocenioną pomoc wielu osób, które go w tym wspierały. Ówczesnego wójta gminy Świlcza, gdzie stoi dom rodziny, pani notariusz, która nie pobrała żadnych opłat, urzędu skarbowego i urzędu gminy, które odstąpiły od pobrania podatku. Dom powstał w pół roku i każdy z członków rodziny jest w równej części jego właścicielem. – Znajomi pytali mnie wtedy, dlaczego to robię. Odpowiadałem, że chce mi się chcieć. – A chce się panu jeszcze? – pytam. – Tak, chce mi się. Nieraz są gorsze dni, ale są i lepsze. A ja lubię swoich pracowników, lubię ludzi, jestem niepoprawnym optymistą. Mam też szczęście i moje dzieci je mają. Wiem też, że pochwała, dobre słowo, więcej zdziałają niż nagana, bardziej zmotywują pracownika do pracy. Poza tym, mam pewne zobowiązanie moralne. Przed laty do Rzeszowa trafiłem dzięki Ludwikowi Chmurze, który w latach 70. ub. wieku był dyrektorem Elektromontażu. Nie tylko był moim przełożonym, potrafił mi również pokazać moją drogę zawodową, a równocześnie i życiową. Gdy chciałem wracać w swoje rodzinne strony, on przekonał mnie, że w Rzeszowie mam większe możliwości. Dziś ja chcę tym młodym ludziom, którzy przychodzą do pracy do mojej firmy, podpowiadać im i wskazywać drogę – odpowiada.
O
B
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
PRZESZŁOŚĆ i przyszłość
Hrabia Kamil Ostoja Danielewicz:
Tworzyć obszary ładu i sensu
Kamil Ostoja Danielewicz w tle dworu w Jasionce k. Rzeszowa.
Z Kamilem Ostoją Danielewiczem z Jasionki k. Rzeszowa, rozmawia Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak
38
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
PRZESZŁOŚĆ i przyszłość Antoni Adamski: Kiedy wrócił Pan do Polski? Kamil Ostoja Danielewicz: Zaledwie dwa lata temu. Dlaczego zdecydował się Pan na powrót, skoro większość rodaków myśli o tym, by jak najszybciej stąd wyjechać? To długa historia. Urodziłem się w Lublinie w 1962 r. Dwanaście lat później wyjechałem do Szwecji, gdzie na uniwersytecie w Sztokholmie studiowałem ekonomię i prawo. Dyplom otrzymałem dopiero w 1994. Wcześniej – w 1983 r., założyłem z kolegami spółkę komputerowo-edukacyjną, jedną z pierwszych w tym kraju. Mieliśmy 10 filii, w których pracowało w sumie 60 osób. Później interes zaczął iść gorzej, rynek został nasycony, byliśmy wszyscy młodzi. Przekwalifikowałem się. Po studiach zostałem biegłym rewidentem, czyli „lekarzem spółek”. Marketingu nauczyłem się w czasie dwuletniego pobytu w Hiszpanii i rocznego w Mediolanie. Wyrobiłem sobie międzynarodowe kontakty; miałem stabilny, dobrze płatny zawód. Ale to w Polsce spędzałem każde wakacje. Z czasem zacząłem myśleć o powrocie do Lublina lub o osiedleniu się w Gdańsku. Ostatecznie znalazłem się w Jasionce k. Rzeszowa, w gościnnym dworze Ostoya, gdzie gospodaruje wywodząca się z rodu Ostoja rodzina Rylskich. Z Magdaleną Rylską związałem swoje życie i odtąd mieszkam na przepięknym Podkarpaciu. Czy nie lepsze było życie za granicą?
Ż
ycie było dobre, ale moja rodzina zawsze powtarzała, że Polska jest moim domem i że tu jestem potrzebny. Warunki materialne to nie wszystko. Tak jak absolutna większość członków polskiego rodu Ostoja, mam po części działać na rzecz innych – a przez to dla dobra całego społeczeństwa. O tym świadczyli oni własnym życiem. Moja babcia – Irena Szczepowska-Szych (1925-1993) przeszła całą wojenną epopeję: od wywózki na stepy Kazachstanu po szlak bojowy armii Andersa. Jako członek oddziału aprowizacyjnego brała udział w bitwie pod Monte Cassino. Po wojnie wróciła ze Szkocji do kraju, podkreślając, iż „ktoś musi budować tę Polskę”. Reszta rodziny musiała uciekać z Wołynia do Zamościa, a później do Lublina. W roku 1956 babcia została dyrektorką centrum kulturalnego otwartego w adaptowanym na ten cel lubelskim zamku. Była jedynym bezpartyjnym dyrektorem Domu Kultury w Polsce. Opiekowała się ludźmi „skreślonymi” przez ustrój, niepokornymi artystami, wspierała potrzebujących. Mówiła, iż robi to z czystego egoizmu, bo sprawia jej radość niesienie pomocy innym. Pozostało po niej wiele instytucji kulturalnych, m.in. przyczyniła się do założenia słynnego Teatru Gardzienice. Dziadek ze strony matki – Czesław Kremky (1911-2003) został kierownikiem Oddziału Księgarni św. Wojciecha w Lublinie. Człowiek wielkiej kultury, wrażliwy, jakby oderwany od rzeczywistości, wydawał się władzom zupełnie niegroźny. Tymczasem to on założył podziemną drukarnię i nielegalne wydawnictwo w czasach, gdy nawet nie mówiło się o „kulturze drugiego obiegu”. Miał do czynienia z uczciwymi ludźmi, gdyż nigdy nie doszło do wpadki. Dziś żyjemy w innych realiach. Do czego mogą przydać się te doświadczenia?
P
odam panu przykład z zupełnie innej epoki. Ignacy Ścibor Marchocki z rodu Ostoja (1755–1827) założył w końcu XVIII w. na terenie zaboru rosyjskiego „państwo minkowickie”. Była to oaza dobrobytu w morzu upodlenia i nędzy, na jakie skazano upadłą Ojczyznę. Zniósł pańszczyznę, zrównał wszystkie stany i wprowadził dla nich jednakowe prawa. Ignacy propagował tolerancję religijną, budując w swoim państwie świątynie dla członków wszystkich wyznań. Sprowadził do swoich manufaktur ponad 200 robotników: w Mińkowicach działała fabryka powozów i fabryka sukien, przędzalnia jedwabiu z własnej hodowli jedwabników, tłocznia oleju anyżkowego. Otworzył aptekę, hotel, dom dla sierot i przytułek dla kalek. Troskę o poddanych wyrażał nie tylko w ustawach i reformach, ale także w codziennym życiu. W czasie zarazy w 1796 r. sprowadził lekarzy oraz najnowocześniejsze wówczas środki do walki z nią; objął opieką wdowy i sieroty po zmarłych w czasie morowego powietrza – a było ich około setki. Nie tylko żywił, przyodziewał i kształcił, ale i na nowo wyposażył, ponieważ domostwa zmarłych w czasie zarazy wraz z całym dobytkiem palono. W tych warunkach bogacił się nie tylko właściciel, który dzięki takiemu postępowaniu kupił 40 tys. hektarów ziemi w okolicach Odessy, jak również inne dobra ziemskie. Zamożni stali się także mieszkańcy; mogli żyć godnie i twórczo pracować. Ponieważ „państwo minkowickie” rozsadzało ówczesny porządek społeczny, Rosjanie uwięzili jego twórcę. Juliusz Słowacki napisał o jego działalności poemat po francusku pt. „Król Ladawy”. Były to czasy światłych filantropów, których wyrugował później „wilczy kapitalizm”. W każdej epoce, w najstraszniejszych nawet czasach, w których – zdawałoby się – nie istnieją już żadne wartości, żyją ludzie, którzy wedle tych wartości żyją, niosąc bliźnim pomoc oraz wsparcie moralne i materialne. Tak głosi fundamentalna zasada, którą realizował kardynał Adam z Ostoi Kozłowiecki (1911-2007), więzień Auschwitz i Dachau, ►
Więcej wywiadów i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl
PRZESZŁOŚĆ i przyszłość jezuita, pełniący przez 61 lat posługę misyjną w Zambii. Wracając pamięcią do pobytu w obozach koncentracyjnych mówił, że „przeżycie tych strasznych lat uważa za szczególną łaskę, jaką Bóg go obdarzył”. Mianowany pierwszym arcybiskupem Lusaki, zrezygnował z tej godności, aby zastąpić go mógł rodowity Zambijczyk. Wrócił na placówki misyjne, jako szeregowy duszpasterz. Takimi zasadami: skromnością, mądrością, roztropnością i humanizmem kieruje się od wieków wielu członków rodu Ostoja. Na tym zbudowali swoją potęgę, a ludzie zawsze stali za nimi murem. Jest w nich również ogromna ciekawość świata. Na przykład Adam Ostaszewski (1860-1934) – dziedzic Wzdowa, dla swych licznych talentów zwany miejscowym „Leonardem”. Na Uniwersytecie Jagiellońskim studiował prawo i filozofię (w obu dziedzinach obronił doktoraty), zaś w Berlinie i Paryżu – matematykę. W swoim majątku zbudował obserwatorium astronomiczne. Zajmował się: optyką, fizyką, akustyką, hydrostatyką, elektrycznością i magnetyzmem, chemią, mechaniką, zoologią, botaniką, mineralogią, paleontologią, geologią, agrotechniką, geografią, historią, archeologią, heraldyką, muzyką, architekturą, sztuką, sportem i techniką. Znał 20 języków, był twórcą międzynarodowego języka zbliżonego do esperanto. Na przełomie XIX i XX stulecia został konstruktorem szeregu modeli: sterowca oraz samolotów (w tym płatowca z silnikiem, który konstrukcyjnie nawiązywał do samolotu braci Wright), samolotu odrzutowego, dwupłatowców (na których latał we Francji), helikoptera – a nawet automatu do gry w szachy. Osobliwością Leonarda ze Wzdowa było podważanie heliocentrycznej teorii Kopernika. Wykorzystując lukę w prawie międzynarodowym twierdził, iż jeśli jakiś ląd na Ziemi nie ma swego prawowitego właściciela, to można go zająć. W ten sposób obwołał się samozwańczym cesarzem Antarktydy i królem bieguna południowego. Rodowy zamek we Wzdowie rozbudował tak, by stał się siedzibą tytularnego władcy odległych ziem. Jego pasje – a także dziwactwa – do dziś zdumiewają, lecz pokazują niepospolitego człowieka wielkiego formatu, postępującego zgodnie z maksymą rodu Ostoja: „Na próżno żyje ten, kto nie postępuje naprzód”. Skąd wywodzi się ród Ostoi?
P
rowadzone są badania naukowe, również za pomocą archeologii i DNA, dotyczące wczesnego pochodzenia Ostoi. Jest to grupa militarna, ale jako grupa militarna skupiała wojowników różnego pochodzenia. Za Piastów Ostoja była zawołaniem tej grupy rycerzy, później częścią nazwiska rodzin i ostatecznie również nazwą herbu. Choć nie wszystkie rodziny Ostoi są ze sobą spokrewnione, grupa tworzyła zwartą jedność, mieszkając blisko siebie, by w razie potrzeby wzajemnie siebie wspierać. Ta jedność tworzyła siłę, która później przekształciła się w potęgę. Środki finansowe pozwalały młodym pokoleniom uczyć się (już od czasów średniowiecza) na uniwersytetach i to nie tylko w Polsce. W taki to sposób wykształciły się w Ostoi pewne reguły moralno-etyczne, które w większości dalej obowiązują, ponieważ niezależnie od sytuacji, zawsze się sprawdzały. Na takich wartościach bazował Ścibor ze Ściborzyc, który dorobił się na początku XV wieku 31 zamków, będąc w posiadaniu połowy zachodniej Słowacji. Nie mówiąc już o wyśmienitej polskiej szkole dyplomatycznej tego czasu, która w wielkim stopniu przyczyniła się do upadku Zakonu Krzyżackiego – co jest często pomijane. Jakie wnioski wyciąga Pan z tych barwnych życiorysów przodków? Przytoczę słowa Henryka Elzenberga cytowanego przez Zbigniewa Herberta: „należy podjąć z całą odwagą, na jaką nas stać, walkę, aby w świecie chaosu, okrucieństwa, głupoty, w świecie przemijania i niepewności organizować obszary ładu i sensu”. Wartości moralne są bardzo ważną kwestią, ponieważ jeżeli nie ma sprawiedliwości, a prawo nie funkcjonuje, mamy jawny przykład demoralizacji i podziałów. Ta demoralizacja rozprzestrzeni się wtedy wszędzie, bo każdy dba przede wszystkim o własne dobro i o interes swojej rodziny. To z kolei przełoży się na słabość danej społeczności, otwierając drogę do korupcji i dalszego wyzyskiwania rodaków. Wnioski są konkretne: jeżeli nie zadbamy o dobro wspólne, będziemy społeczeństwem biednym i wyzyskiwanym. Te różne życiorysy przodków są dobitnym dowodem, że można żyć i postępować inaczej. Jak to przełożyć na język praktyczny?
J
estem współzałożycielem Stowarzyszenia Rodu Ostoja z siedzibą w dworze Ostoya, którego celem jest działalność charytatywna, edukacyjna – polegająca na wzbogaceniu współczesnej myśli społecznej, a także: kultury i sztuki, nauki, ekologii, oświaty i wychowania. Mamy program rozwoju tradycyjnych rzemiosł, które od dawna chronione są i otaczane opieką w Anglii, Francji, Włoszech czy Skandynawii. Dowiedziałem się, że na Podkarpaciu jest takich rzemiosł wiele: od odlewnictwa dzwonów i wyrobu fajek w Przemyślu, poprzez huty szkła w okolicach Krosna, na garncarstwie w Medyni Głogowskiej skończywszy. Chcemy przyczynić się do ich promocji w Europie i na świecie. Wzorem „państwa minkowickiego” rozwijamy taki model działalności gospodarczej, który wiąże się z większą dbałością o pracowników. Jeżeli znacząca część budżetu firm przeznaczona zostanie na sprawy socjalne, zaprocentuje to w przyszłości, bo kapitał ludzki jest podstawą rozwoju. Horyzont właściciela firmy nie może ograniczać się
40
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
PRZESZŁOŚĆ i przyszłość do generowania zysku. Jak powiedział jeden z mądrych przedsiębiorców, kapitalizm opiera się przede wszystkim na zaspokajaniu ludzkich potrzeb – jak również potrzeb tych, którzy te dobra produkują. Przykład prosperity Ignacego Ścibor Marchockiego mówi sam za siebie. Takich przykładów jest bardzo wiele. Chcemy jako Stowarzyszenie promować polską myśl. Wiemy, że wiele rzetelnych firm, gdzie tradycje polskiego rzemiosła są podtrzymywane, znajduje się w niełatwej sytuacji. Jeżeli tym firmom nie pomożemy, może dojść w przyszłości do tego, że dawne rzemiosła będą dla Polski stracone. Co za tym idzie, będziemy kupować od firm zagranicznych, gdzie o takie rzemiosła się dba. Rzemiosła te są chlubą narodu, promują wizerunek danego państwa i tym samym przyciągają turystów. Dbajmy więc o te dobra. Dobra, których nie mamy zbyt wiele…
T
o pan powiedział. Nie rozumiem, dlaczego mamy czerpać tak wiele wzorców z Unii Europejskiej czy Stanów Zjednoczonych, kiedy mamy własne. Znakomite, choć zbyt często zapominane. Funkcjonują one za sprawą m.in. członków naszego rodu: Ignacego Ścibora Marchockiego, Adama Ostaszewskiego, kardynała Adama Kozłowieckiego i nie tylko – pełnych hartu ludzi są w kraju tysiące. Niekiedy czytam, że Polska zawsze była zacofana. To nieprawda. W wieku XVI-XVII do potopu szwedzkiego byliśmy państwem na poziomie rozwiniętych krajów europejskich. W Ostoi mieliśmy jeszcze, wśród wielu innych wybitnych ludzi, np. sławnego w całej Europie alchemika Michała Sędziwoja, odkrywcę tlenu, czy Kazimierza Siemienowicza: jego dzieło dotyczące artylerii było podstawową lekturą w Europie przez 200 lat. A to przecież tylko Ostoja. Mieliśmy husarię, która była postrachem wszystkich armii europejskich; to jedna z najznakomitszych formacji w historii świata. Późniejsze wojny i zabory spowodowały upadek Rzeczypospolitej. Dziś nie chcemy o tej epoce rozkwitu pamiętać, rozpamiętując historyczne nieszczęścia i klęski. Dlaczego tak się dzieje?! Osoby zainteresowane działalnością rodu Ostoja (a w szczególności popieraniem zanikających rzemiosł) proszone są o kontakt mailowy na adres: camil@ostoya.se
Ostoja – jeden z najznakomitszych rodów polskich średniowiecznej Europy, który wydał hetmanów, odkrywców, inżynierów-wynalazców i konstruktorów, architektów, dyplomatów, naukowców i artystów. Ród, który już w XIV wieku zakładał domy dla biednych, budował schroniska. W herbie rodzin Ostoi w polu czerwonym ma być krzyż między półksiężycami złotymi, w klejnocie między półksiężycami złotymi głowa smoka ziejąca ogniem. Smok ten opisany jeszcze za czasów rzymskich jako sarmacki. Herb namalował Tomasz Steifer.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
41
Portret domyślny. Koniec XIX w.
KOBIETY z przeszłości
Elżbieta Drużbacka
Sarmacka muza z Podkarpacia Podczas przechadzek po moim ulubionym Przemyślu odnalazłam ulicę Elżbiety Drużbackiej, niewielką, krętą, z przedwojennymi, dworkowymi willami, położoną u podnóża Winnej Góry. Pomyślałam, że już pewnie tylko w tym, nieco zapomnianym, kresowym mieście o wielkich kulturalnych tradycjach, mogła przetrwać pamięć o staropolskiej poetce, dziś znanej jedynie wąskiemu gronu specjalistów od literatury późnego baroku.
Tekst Barbara Adamska
42
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
P
oezje Drużbackiej – zwanej Staropolską Muzą lub Sarmacką Safo – cieszyły się uznaniem za jej życia. Jej wiersze w rękopiśmiennych odpisach szeroko krążyły po dworkach i pałacach Rzeczypospolitej czasów saskich. Później została zapomniana. Dziewiętnastowieczni krytycy literatury nie byli dla niej łaskawi. Utwory sarmackiej poetki nie pasowały gustom romantyków ani pozytywistów. W ubiegłym stuleciu Julian Krzyżanowski chłodno i surowo ocenił je jako bezwartościowe wierszoklectwo. Zaś Juliusz Kleiner orzekł, że powodu do chwały nie stanowi pierwszorzędne miejsce wśród mistrzów pióra w okresie tak marnym jak „noc saska”. Nasza literatura zawdzięcza ponowne odkrycie Drużbackiej prof. Wacławowi Borowemu, który dostrzegł jej przyrodzony talent, ambicje artystyczne i zdolność wytwornego rymowania. Elżbietę Drużbacką, która większą część życia spędziła na ziemi przemyskiej i sandomierskiej, możemy uznać za pierwszą i równocześnie najwybitniejszą poetkę staropolską. Chociaż w XVII stuleciu miała poprzedniczkę: magnatkę Annę Stanisławską, autorkę wierszowanego pamiętnika. Jednak proste rymowanki Stanisławskiej nie posiadają wartości literackich i stanowią jedynie przyczynek do dziejów siedemnastowiecznej obyczajowości. Dość skąpe wiadomości biograficzne pozwalają odtworzyć losy Drużbackiej. Nie wiemy tylko, jak naprawdę wyglądała. Nie zachował się żaden konterfekt namalowany za jej życia i chociaż w literaturze przedmiotu pojawiają się wizerunki poetki, są to portrety imaginacyjne, wykonane podług fantazji dziewiętnastowiecznych rysowników opracowujących cykle podobizn wielkich Polaków. Elżbieta Drużbacka urodziła się w ostatnich latach XVII wieku, prawdopodobnie w Wielkopolsce. Pochodziła ze szlacheckiej rodziny Kowalskich. Przypuszczalnie jej ojciec był związany ze stronnictwem Sieniawskich. Młoda Elżbieta przebywała na dworze kasztelanowej krakowskiej w Sieniawie. Zapewne zdobyła wykształcenie u boku swojej rówieśnicy Marii Zofii Sieniawskiej. Edukacja przyszłej poetki ograniczała się do języka francuskiego i lektur z pałacowej biblioteki. W Sieniawie poznała i poślubiła Kazimierza Drużbackiego, skarbnika ziemi żydaczowskiej. Młodzi nie posiadali własności ziemskich. Kazimierz był zmuszony dzierżawić majątki. Przez długi czas małżonkowie mieszkali w Rzemieniu nad Wisłoką, we wsi dzierżawionej od Sanguszków. Elżbieta owdowiała ok. 1740 r. Rychło też zmar-
KOBIETY z przeszłości ła Anna - jedna z jej dwóch córek. Zawsze kiepską finansową kondycję Drużbackich pogorszyła jeszcze śmierć Kazimierza. Wówczas Elżbieta, aby nie wpaść w nędzę, imała się rozmaitych zajęć. Gospodarowała w zaprzyjaźnionych dworach, handlowała winem i oczywiście zarobkowo pisała okolicznościowe wiersze i panegiryki. W 1760 r. rodzinę poetki dosięgła epidemia ospy. Elżbieta przeżyła, ale śmiertelna choroba zabrała jej jedyną córkę i pięcioro wnucząt. Utrata bliskich, trudności materialne i – być może – zdrowotne spowodowały, że wycofała się z czynnego życia. Osiadła w klasztorze Bernardynek w Tarnowie. Tam też zmarła w 1765 r. w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Elżbieta Drużbacka żyła w czasach saskich, przypadających na lata między zgonem Jana III Sobieskiego a elekcją Stanisława Augusta. W kulturze polskiej epoka saskich rządów jest okresem marazmu myśli, wyobraźni, braku zainteresowania szerszym światem i jego twórczością, jest także czasem triumfu ciemnoty, zabobonu i wszechogarniającego rozleniwienia. Trudno zatem dziwić się, że literatura tego okresu nie wydała utworów większej miary. Ówcześni wierszokleci dając upust, niezmiernemu gadulstwu, opowiadali baśniowe romanse lub kontynuowali religijny wątek z poprzedniego stulecia – zagadnienie vanitas, to jest „marności nad marnościami”. Temat nicości wszelkich ziemskich dóbr wobec nieuchronnej śmierci ubarwiali makabrycznymi opisami: pozbawionymi smaku, pełnymi wymyślnych okropieństw, świadczących o sadystycznej wyobraźni autorów. Na tym tle poezję Drużbackiej korzystnie wyróżnia jej kunsztowny wiersz. Spod jej pióra także wychodziły poematy porażające dzisiejszego czytelnika swoją objętością i niezmiernie długimi, pretensjonalnymi tytułami. Obecnie znają je w całości tylko badacze literatury późnego baroku. Jednak wybrane fragmenty jej poezji mogą stać się przyjemną i zajmującą lekturą, jeśli pominiemy nużące opisy przygód mitologicznych i baśniowych bohaterów. A wówczas pozostajemy ze zwierzeniami poetki, jej zmartwieniami, życiowymi tragediami, ale także z jej wielkim zachwytem nad pięknem natury. Otrzymamy wizerunek pisarki, jakiego nie są w stanie przekazać skąpe wiadomości biograficzne – obraz niewiasty pełnej temperamentu, przez los niejednokrotnie ciężko doświadczonej, a przecież miłującej swój ziemski żywot. Poetka, której w opisywaniu obrazu świata służą szczere emocje i bogata, zmysłowość, uczyniła miłosne uczucie głównym motywem swojej twórczości. Spod jej pióra wychodzą eleganckie wiersze z nutą subtelnej żartobliwości, nieustępujące utworom zachodniego rokoka, jak opis miłosnego przekomarzania się antycznych bożków:
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
43
KOBIETY z przeszłości
„Przedtem Apollo, kiedy Dafnę gonił, Prosił, łagodził, wzdychał, płakał, chwalił: Kamień by się go zlitował, użalił […] Teraz czas zaczął opaczną robotę: Nimfa pasterza gonić ma ochotę. Ta płacze, wzdycha, ten śmiejąc się chlubi, Że ta go goni, co on jej nie lubi”. Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych, światowych...Warszawa 1752. Drużbacka afirmuje wszechogarniającą siłę miłości, przed którą nie chroni kaptur zakonny, śluby czystości, więzy małżeńskie ani tym bardziej podeszły wiek: „Pokaż bohatyra którego w tym męstwie by nad nim miłość nie wzięła w zwycięstwie”... „Jeszcze taka forteca w naturze nie była Której by miłość sztuką nie dobyła...” „Rozgrzeje miłość tych co wiek zgrzybiały Z ciepła naturalnego odmienił w śnieg biały...” „Bies się ucieszy Gdy stary zgrzeszy”. Na pysznego Narcyza uciekającego od miłości nimfy Echo nazwanej.
44
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
Poetka bywa liryczna w strofach pełnych wzniosłości i żaru: „Czegoż nie może miłość raz powzięta, Nim się korzyścią żądną nie ukoi! Nie dba na trudy, nie zważa na pęta, Rzuca na oślep i śmierci się nie boi. Z pozoru tylko pieszczona i płocha: Czuje to dobrze, kto prawdziwie kocha.” Zbiór rytmów... Wątek przemian, jakie wywołuje uczucie poetka traktuje z poczuciem humoru: „Niech będzie brutal z manier, z słowami nieostrożny, Leniwy, niepojęty i nie ochędożny. Miłość go w ryzy ujmie, przerobi, wykrzesze, Że na dzień trzykroć suknie oraz głowę czesze.” Przykładne z wierney i stateczney miłości małżeństwo Skoro jesteśmy przy opisie dobrych obyczajów warto zacytować fragment, w którym Drużbacka przedstawia wzór towarzyskiego zachowania obowiązujący w mitycznej Arkadii, lecz zawsze godzien naśladowania:
KOBIETY z przeszłości „Rozmowy Arkadyjczyków przy stołach chwalebne, Bo tylko to mówiono co było potrzebne... Kto zaś siedział nie wspierał na stół obóch łokciów, Nie kołysał się stołkiem ani gryzł paznokciów, Nos w chustkę nie na ziemię wytarł, nie zazierał Co w chustce, palcem potraw z zębów nie wybierał. Obmowisk, nieszczerości strzegli się jak jadu Żeby gość urażony nie wstał od obiadu”.
W strofach przewija się subtelnie nuta patriotyzmu jakże dalekiego od ksenofobicznych i megalomańskich przekonań polskiej szlachty:
Przykładne...
Umiłowanie ojczystej ziemi przejawia się we wspomnieniu Rzemienia leżącego w pobliżu Mielca, miejsca zamieszkania poetki, postrzeganego przez nią jako idylliczna swojska kraina przeciwstawiana tym, który wychwalają cudoziemszczyznę:
Autorka poucza: lekko, swobodnie, w żartobliwym tonie – bez nachalnego moralizowania, tak charakterystycznego dla osiemnastowiecznych pisarzy. Nie ucieka też od osobistych wynurzeń. Choć żyła z „pańskiej łaski”, raziła ją atmosfera intryg i nieszczerości panująca na wielkopańskich dworach. Daje wyraz tym odczuciom w strofach: „Wstyd mówić głośno, cicho brzęczę muchą Że całe życie żyłam dworską juchą... Niech kto chce w dworskim życiu smaki czuje, Niech w odebranych respektach góruje. Niech się zaszczyca wielkimi fawory. Niech mu wszyscy oddają honory... Więc póki Boska wola żyć mi każe. Póki śmierć mego imienia nie zmaże. Póki grób z ciałem mym się nie powita, Osobność kochać, będę z dworem kwita”. Zbiór rytmów... Przy tym niepochlebnie ocenia swoich arystokratycznych protektorów: „Praktyka moja niech innych nauczy. W książętach ufać są płonne zawody Nietrwałość w łasce, prawie co godzina, Kto dobrze służył, o tym zapomina.” Cyt. wg W. Borowy Drużbaciana Krytyczny osąd poparty był doświadczeniami pisarki. Jedno z nich dotyczyło Drużbackiej jako literatki. Biskup Józef Załuski patronował pierwszemu wydawnictwu jej utworów pod tytułem: Zbiór rytmów duchownych, panegirycznych, moralnych, światowych..., które ukazało się w Warszawie w 1752 r. Możny mecenas zażądał od ubogiej wdowy, aby pokryła koszty wydrukowania książki przez ojców pijarów i zajęła się jej rozprowadzaniem.
„W Polszczem zrodzona, w Polszcze wychowana, W wolnym narodzie mnie też wolność dana... Cyt. wg E. Drużbacka Wybór poezji
„Polszcze urodzon, piękne duszy dary, Umiał wyćwiczyć w domu nazwiskiem Rzemieniu, W Dunajcowym wód czerpiąc posiłek strumieniu. Ni go paryskie męże, ni weselne głowy Widziały, ale kącik w Podgórzu domowy.” Rkps. Ossolineum Liryczne wiersze, w których autorka zachwyca się pięknem otaczającej przyrody, przepełnia wdzięczność dla Stwórcy całego wszechświata. Najbardziej intymne zwierzenia poetki przepełnia żal i ból po stracie najbliższych. Śmierć wnucząt opłakuje Drużbacka w utworach wzorowanych na pieśniach Dawidowego Psałterza Kochanowskiego. Zaś rozpacz i smutek po stracie córki zamyka w wierszowanym epitafium, które przywodzi na myśl treny Jana z Czarnolasu: „Córko jedyna, czyliż duch twój czuje Jak matka twoja, mąż twój lamentuje? Nad dniem fatalnym rocznicy gdy w groby Śmierć cię wpędziła, masz serc naszych proby”. Historya Xiężny Elefantiny Eufraty... W świetle własnej twórczości Elżbieta Drużbacka przedstawia się jako osoba o głębokich uczuciach rodzinnych, miłująca swoje miejsce na ziemi, dumna z historii swojego narodu, zatroskana o jego przyszłość, miłująca sprawiedliwość. Dama literatury staropolskiej wsławiła się jako pierwsza poetka w naszej kulturze pisząca tak wiele i tak odważnie o miłości. Talent literacki przetrwał w genach rodziny. Wnuczka Drużbackiej, Dębińska, po zamążpójściu była babką Aleksandra Fredry.
Pisząc tekst korzystałam między innymi z: W. Borowy O poezji polskiej wieku XVIII , Kraków, 1948; Z. Kuchowicz Wizerunki niepospolitych niewiast staropolskich XVI-XVIII w. Łódź ,1973; K. Stasiewicz Zmysłowa i elokwentna prowincjuszka na staropolskim Parnasie, Olsztyn 2001.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
45
BĄDŹMY szczerzy
Cena przeoczenia
Jarosław A. Szczepański
Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
No i stało się to, co przez jednych było nieziszczalnym jeszcze w tej chwili marzeniem, a przez innych uważane za niemożliwe, bo po prostu niechciane, a nawet budzące grozę w razie ziszczenia. Kandydat Prawa i Sprawiedliwości na najwyższy urząd w Polsce, dziś już prezydent elekt Andrzej Duda, przebił tzw. szklany sufit, czyli przekonał do siebie wyborców znacznie przekraczających liczbowo twardy elektorat PiS. Straszenie partią Jarosława Kaczyńskiego i nim samym przestało działać. Trzymając się logiki kampanii wyborczej ustępującego prezydenta można powiedzieć, że wygrała „Polska radykalna”, a „Polska racjonalna” poniosła porażkę. Z ust niektórych celebrytów i artystów pozostających ciągle w stanie zaczarowania przez platformianą propagandę płynęły w wieczór wyborczy konstatacje w stylu: „Polacy ulegli zaćmieniu umysłu”, „milionom wyborców w Polsce wyłączyło się myślenie”, „to jakiś irracjonalny koszmar”... Oni właśnie uwierzyli w ten absurdalny podział, że za Komorowskim głosuje „mądrość”, a za Dudą „głupota”. No bo jeżeli nie głosuje się na „racjonalną”, to innej możliwości nie ma – pozostaje strefa „nierozumu”. Po pierwszej turze definicja Bronisława Komorowskiego jako kandydata na drugą kadencję, ukuta przez jego sztab wyborczy, brzmiała: „prezydent naszej wolności”. To nic innego, jak uszczegółowienie – żałosne w mym mniemaniu – owej „Polski racjonalnej”. Przecież każdy, kto myśli, jest przywiązany do idei wolności. Kto nie myśli, wolności nie szanuje – usiłowali nas przestrzec stronnicy ustępującego prezydenta. Zadziwiające jest jedynie to, że nie znalazł się nikt w otoczeniu Komorowskiego czy też w ogóle w PO, kto zwróciłby uwagę na nieokiełznaną pyszałkowatość tego wyborczego hasła, którego rewersem jest stwierdzenie: każdy inny kandydat czyha na waszą wolność i jeśli na niego zagłosujecie, to wam tę wolność odbierze; albo: jeśli zagłosujecie na innego kandydata, to nie jesteście warci wolności. Niestety, ale taka była logika kampanii ustępującego prezydenta. Logika obrażania myślących inaczej niż zwolennicy Komorowskiego. Logika wykluczania ich z grona obywateli myślących i ceniących wolność. Stąd pewnie powyborcza zapowiedź Bronisława Komorowskiego o przygotowaniach do bitwy o ocalenie wolności z programem nienawiści rzekomo wypisanym na sztandarach przeciwników politycznych. Przykro mówić, ale są to już zachowania aberracyjne, które mogą wynikać jedynie z nieokiełznanej pychy formacji, która rządzi Polską od ośmiu lat, a od dziesięciu wmawia polskiej opinii, przy histerycznym wsparciu main-
48
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
streamowych mediów, że całe zło tego świata kumuluje w sobie konkurencja, czyli PiS z Jarosławem Kaczyńskim. Ci, którzy w 2007 roku mieli 10–15 lat, dziś mają lat 18–23. I mają pełną świadomość tego, że ich przyszłość przy obecnym układzie władzy polega na wyborze śmieciowej umowy o pracę, która nie gwarantuje nawet pozorów jakiejkolwiek stabilizacji, albo na wykupieniu biletu do Londynu w poszukiwaniu życiowej szansy. Przy czym „Londyn” to symbol, skrót myślowy, który może oznaczać dowolne miejsce w obrębie tzw. starej Unii. Wyrosło nowe pokolenie, które w najmniejszym stopniu nie jest uzależnione od żadnej telewizji stacjonarnej. Pokolenie, które może się skomunikować z sobą niemalże natychmiast bez żadnego pośrednika w postaci armii dziennikarzy, którzy, jak możemy to obserwować codziennie w porze serwisów informacyjnych (sic!) wielkich stacji, gotowi są popełnić każde świństwo na życzenie swoich mocodawców. Dla tych młodych ludzi takie nazwiska, jak: Kajdanowicz, Kolenda-Zaleska, Olejnik, Żakowski, Kuźniar, Wojewódzki, Tadla, Kraśko i wielu innych, nie kojarzą się z żadnymi autorytetami. Oni mogą ich w każdej chwili zweryfikować za pomocą sieci. I tego właśnie nie zauważyła Platforma, uśpiona totalnym zawłaszczeniem mediów publicznych oraz życzliwością mainstreamu powodowaną wspólnotą interesów, bo przecież nie żadną przyjaźnią, jak by chciał Andrzej Wajda. Zasada sformułowana w latach 80. przez peerelowskiego premiera Mieczysława Rakowskiego, że „kto ma telewizję, ten ma władzę”, straciła sens. Tego nowego pokolenia nie przeoczył prezydent elekt Andrzej Duda i jego sztab, składający się w dużej mierze właśnie z jego przedstawicieli. Oni postawili na dotarcie do Polski powiatowej, na media lokalne, te najmniejsze nawet, no i oczywiście na Internet. Andrzej Duda nie bajdurzył o złotej erze, ale też nie mówił, że Polska po 25 latach jest w stanie ruiny, jak chcą nam wmówić eksperci z TVN24 czy TVPInfo. Powtarzał natomiast podczas swojego kampanijnego objazdu, że nie może być tak, iż nieliczni pozostają beneficjentami dobrych zmian, jakie w Polsce zaszły. Jedna z moich córek powiedziała mi ostatnio: – Tato, może będziesz zdziwiony, ale w pierwszej turze oddałam głos na Kukiza, z pełną świadomością, że za dwa tygodnie zagłosuję na Dudę. A ten głos na Kukiza, to takie pogrożenie palcem, żeby PiS po dojściu do władzy nie próbował wchodzić w buty Platformy...
POLSKA po angielsku
Trzy dni przed wyborami...
Magdalena Zimny-Louis
Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.
Podczas szaleństwa okołowyborczego, gdy zadawano kandydatom z pianą źle skrywanej satysfakcji na ustach pytania niezręczne, głupie, czasami całkiem nie na temat, czekałam niecierpliwie, aż ktoś zada to jedno, zasadnicze: Po jaką cholerę chcesz pan być Prezydentem? Obywatelu, chyba zgodzisz się ze mną? Kto będąc przy zdrowych zmysłach wściekle walczy o to, aby przez pięć lat siedzieć w pomieszczeniach urządzonych przez inne małżeństwo, kilka razy w tygodniu ściskać spocone dłonie wystraszonych urzędasów i przypadkowych przechodniów, pić wódkę tylko późną nocą nad kuchennym zlewem, kiedy służba pójdzie spać, nie obmacywać siostry szwagra, nie śmiać się ze świńskich dowcipów o zakonnicach, nie chodzić po sklepach z reklamówką Biedronki, nie leżeć na plaży kanaryjskiej w samych gaciach. Komu się pali do życia w ciągłym stresie, że lada dzień brukowiec podły wyciągnie historię o tym, jak w dziecieństwie dmuchał żabie w tyłek przez słomkę i patrzył jak puchnie, czym pierwszy raz zaimponował swoim przyszłym wyborcom. Albo wyjawi elektoratowi, iż Pierwsza Dama miała dwóję z wuefu przez wszystkie osiem lat podstawówki, a fałszywe zwolnienie lekarskie przez następne cztery, dlatego teraz jest taka nieruchliwa i krzywo chodzi. Tabloidy na zlecenie konkurencji rąbną na pierwszej stronie fotografię kandydata z przyklepaną fryzurą z legitymacji szkolnej i odstające wąsy z pierwszego paszportu, szybko narodowi przypomną, że dwadzieścia lat wstecz Prezydent powiedział – poszłem – i napisał – Grzegżułka. Pani polonistka najechana z kamerą TVN w maleńkim mieszkanku chętnie potwierdzi, że był zdolny, ale leniwy, niezbyt lubiany przez kolegów z klasy. Dzień przed wybo-
50
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
rami na światło dzienne wywleką, co podpisał jako TW Albatros, albo ten rozdział niechlubny z młodości opiszą – handel dolarami pod Peweksem i interes ze szwagrem w szklarniach. Przeliczą mu kilometrówkę za służbowe wyjazdy od II wojny światowej, a jak nie znajdzie biletu na Ryanair sprzed siedmiu lat, za który zapłacił z własnych oszczędności, to będzie musiał dołożyć się do remontu kapitalnego wszystkich F16, jakie armia, którą na papierze dowodzi, zakupiła dla szpanu i trzyma w hangarze, żeby się nie zakurzyły. I ten zegarek, który mu babcia Krysia na komunię sprezentowała będzie musiał prawdopodobnie oddać, bo nie został na czas zadeklarowany i tylko bardzo dobry układ towarzyski uratuje jego 100-metrowe mieszkanko w centrum Warszawy kupione za 300 złotych. Pod Pałac będą mu co rusz jakieś demonstracje przychodzić drzeć ryja i petardy rzucać, ciągać go będą na negocjacje do wściekłych pielęgniarek z nieogolonymi nogami i usmolonych górników z brakującą górną dwójką oraz na parady gejów, krasnali, krawcowych i sprzedawców plastrów wodoodpornych. Jak nie wyjdzie do protestów, to zrobią jego ohydną kukłę i spalą, oponę dorzucą, żeby się dłużej czarnym dymem jarała. No i te wyjazdy zagraniczne! Strojenie głupich min do tych gładkich cwaniaczków w niebieskich koszulach z zakasanymi rekawami, co tylko po angielsku gadają, knując nieustannie. Godziny w rządowym samolocie, który wiadomo, w każdej chwili się może rozlecieć albo o coś zahaczyć, potem godziny jeszcze dłuższe na uroczystościach ku pamięci, kiedy człowiekowi sama głowa leci i oko się przymyka, a paparazzi tylko czeka, żeby właśnie wtedy pstryknąć. Trzech przemówień trzeba wysłuchać i jedno wygłosić, zanim coś do jedzenia podadzą! Obywatelu o zdrowych zmysłach, chciałbyś?
AS z rękawa
Trzy po trzy
Krzysztof Martens
brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
Rywalizacja zadowolonego z siebie misia i głodnego sukcesu młodego wilka skończyła się zgodnie z teorią Darwina. Najczęściej wygrywa ten, którego motywacja jest na wyższym poziomie, i tak się stało tym razem. Zadowolenie z siebie nie popłaca. Aby wygrać trzeba bardzo chcieć – nie zawsze to wystarczy, ale bardzo szczęściu pomaga. Życzę panu prezydentowi Andrzejowi Dudzie kadencji pełnej sukcesów – dla dobra Polski. Bardzo lubię w polityce barwne postacie. Niewątpliwie należy do nich Elżbieta Bieńkowska. Często mówi zbyt szybko i szczerze. Pamiętam jej wypowiedź jako wicepremiera polskiego rządu: „Sorry, taki mamy klimat”. To był komentarz do spóźnień pociągów w zimie. „Tam gdzie są bramki, są korki” – to o korkach przed bramkami poboru opłat na polskich autostradach. Ostatnio przebiła samą siebie. W podsłuchanej rozmowie z szefem CBA Wojtunikiem stwierdziła bez żadnych zahamowań: „Ministerstwo Gospodarki w dupie miało całe górnictwo przez całe siedem lat. Były pieniądze, a oni pili, lulki palili, swoich ludzi poobstawiali, sam wiesz, ile zarabiali i nagle pierdyknęło”. To mocne słowa i szczera krytyka rządu, w którym była ministrem. John Nash – genialny specjalista od teorii gier, zginął razem ze swoją żoną Alicją w taksówce, której kierowca stracił panowanie nad pojazdem. Noblista z 1994 roku był pierwowzorem bohatera słynnego filmu „Piękny umysł”. Koncept „równowagi Nasha” długo będzie służyć do rozwiązywania konfliktów i gier negocjacyjnych.
52
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
Niedawno zaskoczyła mnie ultrakatolicka Irlandia. Referendum w sprawie legalizacji małżeństw jednej płci zakończyło się zwycięstwem zwolenników tego rozwiązania. Trudno nie powiązać tej decyzji Irlandczyków z kryzysem zaufania do Kościoła. Udział osób duchownych w seksualnym wykorzystywaniu dzieci wywołał szok i przyśpieszył zmiany kulturowe w społeczeństwie. Wystarczy przypomnieć, że dwie dekady temu homoseksualizm był w Irlandii karany wiezieniem. Powinniśmy lepiej zacząć dbać o nasze przyjaciółki. Giną pszczoły i nikt nie wie dlaczego? Zapewne winna jest kumulacja różnych negatywnych czynników jak: zatrucie pestycydami, ocieplenie klimatu, wirusy pszczelego paraliżu, negatywny wpływ rozwoju telefonii komórkowej, która zaburza umiejętności nawigacyjne pszczół. Trzeba bić na alarm, zagrożona jest ponad połowa upraw na świecie, która jest uzależniona od zapylania. Świat nie jest przygotowany technologicznie na brak pszczół. Musimy im pomóc, bez względu na koszty. Z ogromną przyjemnością oglądam mecze NBA. Poziom rośnie z roku na rok. Młody lider Golden State Warriors – Stephen Curry, jest moim zdaniem najlepszym koszykarzem na świecie. To wybitny specjalista od rzutów za trzy punkty. Nie imponuje ani wzrostem (191), ani wagą (84) na tle potężnych zawodników NBA, a mimo to jest liderem świetnej drużyny.
Zamek w Dzikowie.
Powrót dzikowskiej kolekcji Od drugiej połowy maja możemy oglądać na zamku w Dzikowie kilkadziesiąt obrazów z kolekcji rodu Tarnowskich. W najbliższym czasie dołączy do nich 80 miniatur; to największy tego rodzaju historyczny zbiór w Polsce. Przeniesienie obrazów i udostępnienie ich społeczeństwu w Muzeum Historycznym m. Tarnobrzega wypełnia testament Artura Tarnowskiego – ostatniego właściciela Dzikowa.
Warsztat von Dycka „Portret Marii Villiers ks. Buckingham”, XVII w.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
aleria malarstwa zgromadzona przez Jana Feliksa Tarnowskiego i jego żonę Walerię ze Stroynowskich w 1. poł. XIX stulecia, wpisuje się dobrze w dzieje polskiego kolekcjonerstwa. Zbierano wtedy głównie dzieła sztuki zachodnioeuropejskiej oraz pamiątki historyczne przypominające najważniejsze epizody dziejów ojczystych. Najwybitniejsi kolekcjonerzy, np. Stanisław Kostka Potocki, Michał Radziwiłł, Karol Mniszech, Józef Ossoliński, Henryk Lubomirski, Atanazy Raczyński wywodzili się ze znamienitych rodów arystokratycznych, jak. Najbardziej znane są zbiory rodu Czartoryskich, których ozdobą jest: „Dama z łasiczką” Leonarda da Vinci, „Krajobraz z miłosiernym Samarytaninem” Rembrandta, zagi-
G
54
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
niony w 1945 r. „Portret młodzieńca” Rafaela, malarstwo włoskie i niderlandzkie, sztuka wschodnia – trofea Odsieczy Wiedeńskiej 1683 r. oraz zbiór starożytności i pamiątek narodowych. Wpływ kolekcji Czartoryskich na świadomość pozbawionych ojczyzny Polaków był ogromny. Dziś jej arcydzieła wystawiane są na całym świecie: od Stanów Zjednoczonych po Japonię. Za to zupełnie nieznana w Polsce jest galeria malarstwa (planowana jako galeria narodowa), gromadzona przez Stanisława Augusta Poniatowskiego poprzez jego antykwariuszy z najważniejszych miast Europy: Paryża, Rzymu, Genui, Wenecji i Florencji. Największym zaufaniem króla cieszyli się jego londyńscy agenci: sir Francis Bourgeois oraz Noel
MALARSTWO
Jacek Malczewski, „Portret Zdzisława Tarnowskiego”.
Juliusz Kossak, „Hetmańskie stado”.
O to, jak tłumaczył konieczność transakcji Artur TarJoseph Desenfans. W 1795 r. królewska kolekcja liczyła 2289 obrazów oraz ponad 30 tysięcy odbitek graficznych. nowski – ostatni właściciel Dzikowa. Podkreśla on, iż sprzeBył to rok ostatniego rozbioru Polski i zbiory nigdy nie tra- dający: „Żyli pod zaborami, tendencją narodową było wtefiły do kraju. Król nie miał środków, by wykupić zamó- dy nie sprzedanie ani piędzi ziemi obcemu, a jeżeli możliwe – wykupywanie jej, by wione przez siebie dziew ręce polskie znowu wróła. Dotarły do nas – i to po Naśladowca Canaletta, „Widok Wenecji”, XVIII w. ciła. Wtedy ziemia w rękach stuleciach – nieliczne płótpolskich była problemem na z królewskiej kolekcji. znacznie ważniejszym, niż Np. dwa arcydzieła: portreposiadanie najcenniejszety pędzla Rembrandta – dar go płótna Rembrandta. To Karoliny Lanckorońskiej był punkt widzenia narododla Zamku Królewskiego wy, nie wszystkich może, ale w Warszawie (z lat 80. XX bardzo wielu Polaków”. w.). Z pozostałych utworzoWyjątkowego pecha no Galerię Obrazów w Dulmiał „Perseusz z głową wich – dzielnicy LondyMeduzy”, kupiony po okanu. Jej ozdobą są dzieła najzyjnej cenie od artysty, większych malarzy euroz którym Jan Feliks i Walepejskich: Diego Velazquria Tarnowscy zawarli osoeza, Antoine Watteau, Petebistą znajomość: „Rzeźba ra Paula Rubensa, Rembrandta, Anthony'ego van Dycka, Williama Hogartha, Tho- (...) przewieziona została morzem do Odessy, skąd wołamasa Gainsborough i wielu innych. Galeria ukazuje polskie- mi dociągnięta do Horochowa (inny majątek Tarnowskich). go króla jako obywatela Europy o wyrafinowanym guście. Tam ustawiona, po kilku dniach, swoim ciężarem spowoZ nieznanych powodów kolekcja z Dulwich jest w Polsce dowała pęknięcie murów pałacu, wobec tego zdecydowaniepopularna (nie licząc jedynej publikacji w „Przekroju”) no ją sprzedać i do Dzikowa, do którego była przeznaczoi ignorowana. Nigdy nie słyszałem o planach wystawienia na, nie przewozić. Perseusz stał następnie przez szereg lat choćby kilkunastu obrazów z Dulwich przez któreś z waż- u Potockich w Wilanowie w nadziei, że znajdzie może kupca w Polsce. Dziedzicem jej był Juliusz Tarnowski, najmłodniejszych polskich muzeów. an Feliks i Waleria Tarnowscy żywo intereso- szy brat mego dziada i prof. Stanisława. Gdy Juliusz zginął wali się płótnami z dawnej królewskiej kolekcji. w powstaniu w 1863 r., rzeźba przeszła na braci. Oni, po W latach 1815-1818 zakupili kilkanaście obra- wyjściu Stanisława z kilkuletniego więzienia w Ołomuńcu za zów z kolekcji Poniatowskiego m.in. „Uczonego prawnika” współudział w powstaniu, sprzedali ją w Wiedniu. Prof. TarThomasa Wycka, „Wizerunek młodego mężczyzny” naśla- nowski za pieniądze uzyskane z tej sprzedaży nabył coś, co dowcy Rembrantda, „Ucieczkę do Egiptu” Norblina (kopia dla każdego Polaka jest cenniejsze stokroć, niż rzeźba Canoz Rembrandta), „Babcię z wnukiem” Gottfrieda Schalkena. vy. Nabył od syna Mickiewicza, który był w Paryżu w poważWróciły one teraz do Dzikowa. Sytuacja materialna zmusi- nych trudnościach finansowych, rękopis „Pana Tadeusza”. ła następców Jana Feliksa i Walerii Tarnowskich do sprze- W kilkadziesiąt lat później, gdy z kolei Hieronim, syn prof. daży „pereł” ze swoich zbiorów: „Lisowczyka”(zwanego Stanisława potrzebował gotówki, ojciec mój odkupił „Pana także: „Jeźdźcem polskim”) pędzla Rembrandta oraz „Per- Tadeusza” do zbiorów dzikowskich, gdzie był aż do wybuchu seusza z głową Meduzy” dłuta Antonio Canovy (w Łań- wojny, troskliwą opieką otoczony” (oba cytaty z paryskiej cucie znajduje się jego dzieło „Książę Henryk Lubomir- „Kultury”, 1959). Po wojnie rękopis Mickiewicza znalazł ski jako amor”). Oba arcydzieła spieniężono: „Lisowczyk” się – jako depozyt Tarnowskich – we wrocławskim Ossolijest ozdobą Kolekcji Fricka w Nowym Jorku, „Perseusza...” neum. W ostatnich latach został on Ossolineum sprzedany. Niedawno przez kilka dni pokazywano go w Dzikowie. ► można dziś oglądać w muzeum w Chicago.
J
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
55
MALARSTWO znamienitego rzeźbiarza AllesanGaleria malarstwa jest najcenAndrea Sacchi, dro Algardiego datowane na 1 poł. niejszą częścią dzikowskich zbio„Pieta”, XVII w. XVII wieku. rów sztuki. Jan i Waleria Tarnowscy tworzyli tę kolekcję nabywając ultura Oświecenia dzieła malarstwa podczas wojaży na stworzyła modę na zachód i południe Europy. Zaczątodwiedzanie Italii. kiem zbiorów dzikowskich był Dobrze urodzeni i majętni przedzespół miniatur. Jej uzupełnieniem stawiciele różnych nacji wojażowastały się obrazy należące wcześniej li po włoskim kraju, urzeczeni piękdo Hieronima i Waleriana Strojnem jego przyrody, a nade wszystnowskich. Hieronim Strojnowski ko pamiątkami starożytności. kupował dzieła sztuki w XVIII w. Podróżnicy wywodzący się z krępodczas podróży do Włoch, Francji gów arystokratycznych i inteleki Holandii. W kolekcji dzikowskiej tualnych obowiązkowo przywozili było wiele kopii dzieł poślednich, pamiątki przeznaczone do dekorouchodzących za oryginały. Lecz też wania swoich rezydencji: począwtrafiały się prawdziwe perełki, jak szy od obrazów, reliefów, rzeźb, wspomniany „Lisowczyk” Remskończywszy na popiersiach i posąbrandta, „Zaparcie się św. Piotra” gach. Zainteresowaniem cieszyGerarda van Honthorsta (wybitneły się prawdziwe i podrabiane stago holenderskiego caravaggionirożytności. Cudzoziemcy wywożąsty, czyli naśladowcy Caravaggia), cy z Włoch zbiory dzieł sztuki czę„Osty i motyle” Otto Marseusa van sto padali ofiarą sprytnych pośredSchriecka czy „Kot i kogut” Jana ników i własnej niewiedzy. Victorsa. Dwa ostatnie wymienione Amatorzy dawnego malarstwa Bonifazio Veronese, obrazy stały się niedawno własnonie zawsze byli świadomi, że po„Madonna z Dzieciątkiem, ścią Muzeum Narodowego w Krazyskiwali kopie zamiast oryginaśw. Józefem i Janem Chrzcicielem”. kowie. (W Dzikowie wiszą ich łów. Świadczą o tym zapisy w rejedobre współczesne kopie konserstrach zbiorów dokonywane przez watorskie.) właścicieli lub na ich polecenie. Dawne inwentarze wyszczególniają obrazy jako autenrofil dzikowskiej kolekcji kształtowały gusty i upodobania Jana Feliksa i Walerii. W małżeń- tyczne dzieła dawnych mistrzów, podczas gdy faktycznie stwie Tarnowskich miłośnikiem sztuki – z pew- okazywały się one tylko repetycjami oryginałów. Dzieła nymi aspiracjami do jej znawstwa – była Waleria. Jej smak sztuki, naśladujące inne, określane są jako: kopia, replika, artystyczny wywodził się z estetyki neoklasycyzmu, przyj- wariant, wersja. Kopia to dokładne odtworzenie autentyku. mującej ideał piękna stworzony przez antycznych artystów Jej szczególnym rodzajem bywa replika – dzieło powtórzoi mistrzów dojrzałego włoskiego renesansu. Młodą panią Tar- ne przez samego mistrza czy malarzy z jego warsztatu lub nowską wprawiały także w zachwyt oraz egzaltację ckliwe kręgu. Wariant i wersja jeszcze dalej odbiegają od oryginai sentymentalne obrazy, pełne nieznośnego patosu, jak kom- łu, chociaż opierają się na jego kompozycji. Warto zauwapozycje Guida Reniego czy Carla Dolci. Świadczą o tych żyć, że kopia staje się falsyfikatem, kiedy bywa świadomie upodobaniach notatki czynione podczas zwiedzania włoskich prezentowana jako oryginał. galerii. Tarnowskich interesował literacki temat obrazu i jego bok kopii i drugorzędnych obrazów Tarnowscy duchowy wyraz, a najmniej wartości artystyczne. nabyli we włoskich antykwariatach cenne obiekZa najbardziej wartościowe uchodzą obrazy zakupioty przypisywane wybitnym mistrzom dawnego ne w latach 1803–1804 podczas podróży Walerii i Jana do malarstwa. W zamkowej ekspozycji oglądamy dwie kompoItalii. Dzieła malarstwa nabywane u antykwariuszy w Rzy- zycje łączone z warsztatem Antona Van Dycka. „Portret Marii mie i w Wenecji nie były wyłącznie kompozycjami włoskich Villiers księżnej Buckingham” to wytworny wizerunek arymistrzów, ale również obrazami malarzy szkół: flamandz- stokratki o subtelnej urodzie. Płótno utrzymane w wysmakokiej, holenderskiej, francuskiej. Zbiory Tarnowskich dowo- wanej tonacji chłodnych błękitów i szarości, rozjaśnianych dzą, iż mimo prawdziwego umiłowania sztuki Jan i Wale- srebrzystymi refleksami atłasowej materii i perłowej karnaria nie mogli się poszczycić zbyt wielkim znawstwem tej cji ciała modelki nosi wszelkie znamiona sztuki wielkiego dziedziny i niejednokrotnie dawali wyraz łatwowierności, Flamanda. Jest dziełem wysokiej klasy. Natomiast niewielka nabywając kopie zamiast oryginalnych dzieł. Znawcy tema- scena mistycznych zaślubin św. Katarzyny z natłokiem postatu już dawno wykluczyli z dzikowskiej galerii – zakupio- ci, brakiem przestrzeni, powtarzalnością ujęć twarzy jest tylne jako autentyczne obrazy – autorstwa: Leonarda da Vin- ko powierzchownym naśladowaniem stylu van Dycka. Dziś ci, Rafaela, Corregia, Tycjana i Michała Anioła, a ostatnio określana jest jako dzieło nieustalonego malarza flamandzkietakże rzeźbę Berniniego. Ta ostatnia (znajdująca się obecnie go, który znał dzieła wielkiego twórcy. w kaplicy zamkowej) przedstawia „Dzieciątko Jezus ze św. Wątpliwości budzą portrety przypisywane RembrandtoJanem Chrzcicielem”. Jak obecnie ustalono, jest to dzieło wi. Maleńka głowa Żyda – obraz zakupiony u rzymskiego
K
P
O
56
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
MALARSTWO antykwariusza, bliższy jest manierze, ślana przez organizatorów wystawy jako w jakiej mistrzowie z Lejdy malowadzieło Andrei Sacchiego – artysty naślali swoje błyszczące miniatury. Studium dującego ich styl. Obraz jest kopią dziemęskiej twarzy malowane swobodnymi ła Annibale Carracciego, pozostającego muśnięciami pędzla, w różnych odciew Museo di Capodimonte w Neapolu. niach brązu mocno odbiega poziomem dekoracji kaplicy zamod wspaniałych dwóch dzieł Rembrandkowej przeważają obrata pochodzących z daru prof. Lanckorońzy szkoły włoskiej. Najskiej (z którymi niesłusznie bywa porówbardziej okazałe to: „Madonna z Dzienywane). W klimat holenderskiego maciątkiem, św. Józefem i Janem Chrzcilarstwa rodzajowego wprowadza „Pracielem”, określane jako płótno Bonicownia prawnika” Thomasa Wycka – mifazia Veronese – kontynuatora sztuki strza nastrojowych przedstawień z rozwielkich weneckich mistrzów i „Mabudowaną anegdotą, rozgrywających się donna” Domenica del Frate – sprowaThomas Wyck, w bogatych w szczegóły wnętrzach. dzonego z Włoch malarza klasycyzują„Pracownia prawnika”, XVII w. cego kierunku. Nurt sentymentalnej egwa widoki Wenecji ze zaltacji i czułostkowej dewocji ujawzbiorów Hieronima Strojnia „Madonna z Dzieciątkiem” Francenowskiego określone jako sco Trevisaniego. „Ucieczka do Egip„szkoła Canaletta” są miłe dla oka. tu” – miniaturowe olejne studium uchoNie odznaczają się jednak szczególdziło za dzieło Rembrandta, pochodząnym artyzmem. Znacznie odbiegają od ce z kolekcji Stanisława Augusta Poniawspaniałych panoramicznych wizeruntowskiego. Autorem dzieła okazał się ków europejskich stolic, z których słyJan Piotr Norblin, który wykonał kopię nęli dwaj malarze noszący to samo przejednej z wersji tego tematu holenderzwisko: Antonio Canale i Bernardo Belskiego mistrza. lotto, zwany Canaletto. Dobrym uzupełnieniem kolekcji TarZ dwóch płócien przypisywanych nowskich są dzieła znanych malarzy Salvatorowi Rosie – wybitnemu artyście polskich, jak np. metaforyczny „Portret późnego, włoskiego baroku – zachwyca Zdzisława Tarnowskiego na tle zniszczeń pejzaż, który wydaje się być fragmentem I wojny światowej”. Malowany świetwyciętym z większej kompozycji. PrzedSzkoła rzymska, „Dzieciątko nym pędzlem Jacka Malczewskiego konstawia tak charakterystyczny dla Rosy typ Jezus i św. Jan Chrzciciel” trastuje z konwencjonalnymi wizerunkafantastycznego krajobrazu z antyczny(rzeźba w marmurze), XVII w. mi autorstwa Wojciecha Kossaka mi ruinami, skalistym urwiskiem („Z. Tarnowski na polowaniu”, z dziko rosnącą roślinnością „Róża z Tarnowskich Tyszkiewii jaskrawymi postaciami sztafażu, czowa na tle swojej stadniny”). szkicowanymi nerwowymi poSto obrazów przekazanych w imieniu rodu O klasę wyżej stoi cykl akwaciągnięciami pędzla. Pozwala na przez Jana Artura Tarnowskiego pozostanie w rel jego ojca – Juliusza Kossaka. potwierdzenie atrybucji – w przedepozycie tarnobrzeskiego Muzeum do roku 2040. To m.in. portret konny Z. hr. Tarciwieństwie do monumentalneSą trudności z ich oglądaniem, gdyż nie została nowskiego oraz „Stado hetmańgo „Astronoma”. Ten drugi obraz jeszcze oddana do użytku klatka schodowa proskie”. Wizerunki Jana Dzierżyz dzikowskich zbiorów – znaczwadząca na I piętro. Na jej remont potrzeba 300 sława Tarnowskiego jako marnie słabszy artystycznie – sprawia tys. zł. (Do tej kwoty należy dodać kolejne 300 tys. szałka sejmu galicyjskiego autorwrażenie kopii. potrzebne do wykończenia sal I piętra.) Jedynym stwa Kazimierza Pochwalskiego twórczością malarśrodkiem komunikacji między parterem a piętrem oraz Józefa Pitschmanna, są doskiej rodziny Carpozostaje pięcioosobowa winda oraz zewnętrzne brymi przykładami malarstwa reraccich łączone są schody przeciwpożarowe – bardziej odpowiednie prezentacyjnego, bez których nie autoportrety Agostina i Annidla strażaków niż dla zwiedzających. Jak poinformogło obyć się żadne arystokrabale, stojących na czele klanu mował dr Tadeusz Zych, dyrektor Muzeum, w tym tyczne pałacowe wnętrze. bolońskich artystów wczesneroku pieniędzy nie będzie. A w przyszłym? go baroku. Są to konwencjonal– Staramy się o środki z funduszy europejPisząc tekst korzystałem nie ujęte popiersia mężczyzn skich oraz od marszałka województwa. Miasto z jedynych dostępnych publikaw czerni. „Chrystus upadajązapłaciło niedawno 120 tys. zł za nowoczesne szacji autorstwa Kazimiery Grottocy pod krzyżem” – duże płótno fy, w których w najbliższym czasie eksponowane wej: „Zbiory sztuki J.F. i W. Tarzawieszone w kaplicy zamkobędzie 80 miniatur. W tym roku mamy na działalnowskich”, Wrocław 1957, oraz wej przypisywane jest Lodoviność tylko 14 tys. zł. Potrzeby są wielokrotnie wyżArtura Tarnowskiego, „Prawda co Carracciemu. Do twórczości sze – mówi dyrektor Zych. o zbiorach dzikowskich”, „Kulbolońskich barokistów nawiątura”, Paryż 1959. zuje „Pieta” – kompozycja okre-
D
Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
OLEK BIELENDA
KREATOR PRZYPOMINAJĄCY STARE WARTOŚCI Aleksander Bielenda – nauczyciel historii w stanie spoczynku, czyli na emeryturze, ale wyłącznie teoretycznie. Jest bowiem Olek Bielenda typem „niespokojnego ducha”, indywidualistą, nadwrażliwcem, człowiekiem aktywnym i pełnym sprzeczności: tworzy muzykę, ale na co dzień muzyki nie słucha, gra na plastikowym flecie prostym i nie widzi powodu, aby kupować lepszy, prowadził i prowadzi teatry amatorskie, ale na spektakle do Siemaszki czy Maski nie chodzi, nie korzysta z dobrodziejstw Internetu i nie ma nawet adresu mailowego. Interesuje go muzyka, plastyka, rzeźba, teatr – ale bardziej jako twórcę niż odbiorcę. Tworzyć coś, czego nie robił dotąd nikt, iść wyłącznie własną ścieżką, którą przed nim szło niewielu albo nikt, jak w przypadku strachów polnych. Bielenda - kreator przypominający stare wartości, odkrywający nowe, jest człowiekiem szczęśliwym, a powodów do szczęścia ma wiele.
Tekst Elżbieta Lewicka Fotografie Tadeusz Poźniak
Aleksander Bielenda - rocznik 1954. Nauczyciel historii, edukacji regionalnej, plastyki i muzyki w Szkole Podstawowej w Lubeni i Liceum Ogólnokształcącym w Czudcu. Nauczyciel akademicki PWSZ w Krośnie. Wyróżniony nagrodą MEN I i II stopnia. W 2001 r. otrzymał medal KEN za szczególne zasługi dla oświaty i wychowania. Za wybitne osiągnięcia w dziedzinie kultury i sztuki otrzymał Medal im. F. Kotuli. Założyciel teatrów amatorskich w Czudcu, Rzeszowie i m.in. Naturalnego Teatru Wiejskiego w Lubeni. Założyciel zespołu muzycznego Klepisko, twórca i kustosz Muzeum Regionalnego w Lubeni z siedzibą w Sołonce. Autor książek: „Lubenia. Dzieje wsi i parafii od czasów najdawniejszych do roku 1992”, „Lubenia. Dzieje wsi i okolic” we współpracy z Tadeuszem Patrusiem, „Muzeum słowa. Słownik gwary lubeńskiej”, „Strachy polne – dzieje, rytuał, symbolika. Muzeum strachów polnych w Lubeni”, „Listy polskie z Galicji”.
LUDZIE
J
uż na studiach odkrył w sobie powołanie nauczycielskie. Dziś, z perspektywy czasu, potwierdza ten swój – jak mówi – doskonały wybór drogi zawodowej. Nie żałuje ani jednej chwili spędzonej w szkole, w pracy z dziećmi i młodzieżą. Zawsze starał się uczyć historii na zasadzie poznawania i rozumienia. Swój przedmiot wykładał tak, aby uczniowie mogli z niego wyciągać jak najlepsze nauki, bo przecież historia jest najlepszą nauczycielką dla każdego człowieka. W każdej klasie miał dwóch, trzech pasjonatów tego przedmiotu i na nich zawsze zwracał szczególną uwagę, co przynosiło świetne efekty na konkursach historycznych. Nie miał też nigdy problemu z frekwencją na swoich lekcjach – wręcz odwrotnie. Uważa siebie za człowieka wielokulturowego. Urodził się w Lubaczowie, mieszkał przez jakiś czas i chodził do szkoły w Nowym Sączu, później w Rzeszowie, gdzie skończył szkołę podstawową, a w Jarosławiu słynne Liceum Plastyczne, do którego dojeżdżał z Rzeszowa przez 5 lat
i uważa te podróże za niezwykle fascynujące – podobnie jak szkołę pełną interesujących osobowości i kultowych wręcz pedagogów. Jest absolwentem Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego. ens życia to dla Olka Bielendy pisanie o Lubeni i okolicach, odkrywanie korzeni lokalnej społeczności, jej tożsamości kulturowej, zaszczepianie swoją pasją innych. Dlatego tak kochał i kocha pedagogikę. Pamięta o starej zasadzie „daj jak najwięcej dobra innym, a będzie ci oddane” – nie tylko w sensie moralnym, ale także intelektualnym. Pamięta też, aby najpierw dawać, a potem brać, nigdy na odwrót! Dostaje więc Olek przyjaźń, szacunek, koleżeństwo, fajne znajomości, generalnie jest odbierany pozytywnie, choć ma świadomość, że nie każdemu może się podobać to, co robi i mówi. Niektórzy mówią o nim: świr, ale się nie obraża, ponieważ jest przekonany o swoich racjach, a jeśli ktoś się z nimi nie zgadza – niech szuka swoich racji. Olek Bielenda już dawno je znalazł. ►
S
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
61
LUDZIE
KLEPISKO
K
lepisko to zespół muzyczny, w którym Olek od wielu lat wyraża swoje emocje grając na flecie prostym. Na co dzień nie słucha muzyki, ale pociąga go transowy charakter improwizacji, które tworzy pod wpływem chwili, atmosfery, jaką czuje na próbach, nie mówiąc już o koncertach, które uwielbia, bo dają najwięcej emocji. Obecnie w nowej formacji, która istnieje na bazie dawnego Klepiska, ster przejęli młodzi ludzie, a Olek jest dumny, że uczniowie zaczynają przerastać mistrza. Mają nowe pomysły na muzykę, korzystają z programów komputerowych, „cywilizują” mocno ludyczny i spontaniczny charakter twórczości, z której zawsze słynęło Klepisko. Co tydzień w piątek, spotykają się na próbach, które trwają do późnej nocy.
STRACHY POLNE Strach polny to uniwersalny symbol kultury ludowej, który występuje w kulturach rolnych całego świata od tysiącleci. Na Podkarpaciu zachowały się relikty takich obiektów i sposobów ich tworzenia, które Olek Bielenda postanowił ocalić od zapomnienia. Kilkadziesiąt lat temu wpadł na pomysł stworzenia Muzeum Strachów Polnych. Było to w pełni świadome działanie, wymagające tzw. zachodu i zmagania się z różnymi trudnościami. Razem z Andrzejem Piecuchem stworzył w Lubeni Straszydlisko, imprezę dla dzieci i młodzieży propagującą kulturę ludową, której elementem był strach polny. Ale – jak mówi – to nie wystarczało, więc zaczęły się podróże w celu pozyskiwania eksponatów muzealnych. 1996 roku powstało więc w Lubeni unikatowe Muzeum Strachów Polnych. Dwa lata temu jego kustosz, Olek Bielenda, podjął decyzję o „uwolnieniu” strachów, które teraz stoją w ich naturalnym, polnym środowisku. Wszystko po to, ażeby obserwator mógł skonfrontować obecność stracha w jego naturalnym środowisku. Władze Gminy Lubenia kilka lat temu udostępniły teren i umożliwiły tę ekspozycję. Strachy pięknie się prezentują, ale niestety ulegają szybkiemu zniszczeniu, co powoduje ich cykliczną wymianę. Tych eksponatów jest blisko 100. Kuba Pawłowski, współpracownik Olka Bielendy, co jakiś czas uzupełnia muzealny stan posiadania. Wędrują więc panowie po całym Podkarpaciu i nie tylko proszą znajomych o informacje, gdzie widzieli potencjalne, nowe nabytki do lubeńskiego muzeum. Nowe strachy „wyprasza się” u gospodarza. Niektóre strachy tworzą uczestnicy letnich warsztatów organizowanych od maja do października. Rzadko który
W
62
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
strach jest naprawdę straszny dla ludzi, choć dzieci reagują różnie, natomiast saren czy dzikich zwierząt w okolicach szkoły w Sołonce, gdzie strachy stoją – nie uświadczy. Wszystkie strachy to ukochane dzieci Olka, ale jest jeden najstarszy, 22-letni. To faworyt kustosza, który martwi się, że staruszek chyba tego roku nie przetrwa. Jest też inny ulubieniec – pięcioletni „młodzieniec” z głową manekina. Został stworzony przez rolnika z przysiółka Broniakówka, w gminie Lubenia, w Siedliskach. Ten strach wzbudził zachwyt Olka. Zdobycie stracha wymagało starań, ale udało się przekonać gospodarza i teraz ten strach cieszy się największym zainteresowaniem zwiedzających. Przez muzeum w Sołonce przemieszcza się corocznie kilka tysięcy zwiedzających z całej Polski i zagranicy. Olek Bielenda i Kuba Pawłowski z wielką pasją dzielą się swoją etnograficzną i historyczną wiedzą ze słuchaczami. Muzeum to przecież nie tylko strachy polne. W budynku znajduje się kilka tysięcy rarytasów polskiej kultury ludowej, niespotykanych w innych, polskich muzeach… i według Olka, prawdziwy inteligent powinien odwiedzić trzy muzea: w Londynie, Paryżu i Sołonce. Wtedy uzyska „patent inteligenta”. tym roku planowane jest wytyczenie nowego szlaku etnograficzno-przyrodniczohistorycznego o nazwie „Gościniec Strachów”, przebiegającego przez wieś Sołonka od centrum wsi do słynnej tężni solankowej, którego ozdobą będą strachy polne wykonane według dawnej tradycji ludowej. Olek Bielenda pisze także nową książkę – oczywiście o Lubeni – ponieważ nie ma wątpliwości, że ta wieś jest wyjątkowym zjawiskiem etnograficzno-przyrodniczo-historycznym zawierającym uniwersalia mające formy przetrwania i to trzeba koniecznie poodkrywać. Strachy polne – zgodnie z zasadą: daj innym, a będzie ci oddane – obdarowały swojego opiekuna hojnie. Dzięki wieloletniemu gromadzeniu muzealnych eksponatów, ich rekonstrukcji, tworzeniu nowych obiektów, Olek Bielenda zdobył olbrzymią wiedzę, którą podzielił się, pisząc książkę o wymiarze etnograficznym, kulturowym, historycznym „Strachy polne – dzieje, rytuał, symbolika”. Ważną i cenną książką w dorobku etnograficznym Aleksandra Bielendy jest też „Muzeum Słowa. Słownik gwary lubeńskiej”. To książka, której autor przypomina i uświadamia czytelnikowi, że gwara jest podstawowym elementem tożsamości regionalnej. W ciągu trzydziestoletniej pracy w lubeńskiej szkole i w terenie Olek usłyszał wiele barwnych opowieści i podań ludowych o regionie. To kopalnia wiedzy o tradycji, historii, lokalnym języku. Każda wieś ma swoja gwarę. Bielenda spotkał się kiedyś z zarzutem, że nie ma czegoś takiego, jak gwara lubeńska. Może i nie było – do czasu, kiedy powstała książka „Słownik gwary lubeńskiej”, która zawiera fakty naukowe, nie wymyślone słowa. Jest to efekt prac badawczych A. Bielendy prowadzonych na terenie gminy Lubenia. Ta książka – podobnie jak ta o strachach – jest dziś niedostępnym rarytasem. Marzeniem jej autora jest, aby w każdej wsi znalazł się ktoś, kto będzie chciał ocalić od zapomnienia gwarę i historię miejsca, w którym żyje.
W
XXIV FESTIWAL „WIECZORY MUZYKI ORGANOWEJ I KAMERALNEJ” Katedra i kościoły Rzeszowa, 5 lipca – 30 sierpnia
J
uż 24. lato będzie upływało przy dźwiękach muzyki organowej i kameralnej. Inicjatorem festiwalu był ks. Stanisław Mac, ówczesny proboszcz parafii Najświętszego Serca Jezusa, dzisiejszej katedry diecezji rzeszowskiej, który w1991 roku zorganizował pierwszy cykl czterech koncertów na nowych organach świątyni. Na przestrzeni lat koncerty były grane w katedrze oraz w bazylice Bernardynów, kościele Wniebowzięcia NMP w Zalesiu, kościele Św. Krzyża, w kościele Farnym, Chrystusa Króla, Św. Józefa, Św. Michała Archanioła. Dotychczas w festiwalu, którego dyrektorem artystycznym jest Marek Stefański, wystąpili najwięksi polscy organiści wirtuozi, w rzeszowskich kościołach grało również wielu organistów z Europy i świata. Tradycyjnie oprócz muzyki organowej prezentowana jest muzyka wokalna, skrzypcowa i na instrumenty dęte. Od kilku lat cyklem towarzyszącym są koncerty muzyki organowej w jarosławskim opactwie. Szczegółowy program festiwalu będzie można znaleźć na stronie www.katedra.rzeszow.pl/festiwal.
Marek Stefański.
WSCHÓD KULTURY – EUROPEJSKI STADION KULTURY Rzeszów, 25–28 czerwca
K
olejna edycja ESK będzie fuzją muzyki, fotografii, tańca, teatru i literatury. Prawie 30 projektów kulturalnych, ponad 200 artystów i wykonawców z 7 krajów świata. A wszystko pod hasłem kultury ormiańskiej. Najważniejszym punktem będzie koncert główny na Stadionie Miejskim – 26 czerwca, którego znakiem rozpoznawczym są niepowtarzalne muzyczne kolektywy. Wystąpią m.in.: Kasia Kowalska, Natalia Przybysz i Patrycja Markowska z Tanitą Tikaram. W finale wystąpi The Fratellis, jeden z najpopularniejszych zespołów indierockowych z Wielkiej Brytanii. 25 czerwca na scenie na Rynku pod batutą Mikołaja Blajdy wystąpią polscy muzycy jazzowi i soliści z Armenii w Tryptyku Ormiańskim. 27 czerwca pod hasłem Klezmer&World zagrają m.in.: Budapest Klezmer Band oraz Rzeszów Klezmer Band i Przyjaciele z gościnnie występującym Tomaszem Nowakiem, trębaczem i kompozytorem. Muzyczne propozycje festiwalu zakończą się 28 czerwca występem m.in. Andrzeja Smolika. Ale muzyka to nie wszystko. Będą też warsztaty fotograficzne, wystawy, miejski plener fotograficzny, a w Teatrze Maska wystąpi ukraiński teatr Beautiful Flowers ze spektaklem „Tłuszcz”. Będą też propozycje dla dzieci, spotkania wokół literatury. Szczegółowe informacje na stronie: www.estrada.rzeszow.pl.
Zespół Hey.
GOODFEST 2015 Stadion Miejski „Wisłoka” w Dębicy, 20 czerwca, godz. 15.00
F
estiwal Goodfest, organizowany przez Firmę Oponiarską Dębica i Goodyear Dunlop Tires Polska, błyskawicznie stał się jednym z najciekawszych wydarzeń artystycznych, które odbywa się na Podkarpaciu, a przyciąga publikę z całej Polski. Czwarta edycja wychodzi nieco poza nurt alternatywy i sięga po połączenie odmiennych gatunków: rock, hip-hop, pop, muzykę elektroniczną i jazz. Sceną w tym roku rządzić będą: Hey, Molesta Ewenement, xxanaxx, Dawid Kwiatkowski i Fair Weather Friends. Zmieniła się również data wydarzenia. W tym roku zamiast kończyć wakacje – festiwal rozpocznie je. Założeniem organizatorów od początku istnienia festiwalu jest promowanie polskiej muzyki i młodych alternatywnych zespołów, które eksperymentują i szukają niebanalnych przekazów. Prowadzącym tegoroczny festiwal będzie Hirek Wrona, dziennikarz telewizyjny i radiowy, producent i reżyser wydarzeń artystycznych. Wstęp na koncerty wolny.
BIZNES
Ryzykiem opłaca się zarządzać I Seminarium Gospodarcze
Kontrahent, który zwleka z płatnościami, straty poniesione w wyniku wprowadzenia na rynek wadliwego towaru lub też ryzyka związane ze zmianami kursów walut. To tylko część ryzyk, jakie wiążą się z prowadzeniem działalności gospodarczej. Jednak skutków, często bardzo dotkliwych, można uniknąć zarządzając ryzykiem. Wieloaspektową tematykę związaną z tym procesem poruszano w trakcie pierwszego Seminarium Gospodarczego na Podkarpaciu, które odbyło się 28 maja w hotelu Hilton Garden Inn w Rzeszowie.
Tekst Anna Olech, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak „Jeśli my nie uderzymy w ryzyko, to możemy być pewni, że ryzyko szybko uderzy w nas”. Ta prawda powinna być znana każdemu przedsiębiorcy, który prowadzi działalność gospodarczą. Problematykę związaną z ryzykiem w obrocie gospodarczym i możliwościami zarządzania nim przybliżali eksperci w ośmiu prelekcjach Seminarium Gospodarczego oraz dwóch panelach dyskusyjnych.
ZARZĄDZANIE RYZYKIEM TO MODA CZY POTRZEBA? Na to pytanie próbował odpowiedzieć dr Marek Żołdak, prezes zarządu Domu Brokerskiego Vector Sp. z o.o.
70
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
Podkreślał, że każdy przedsiębiorca musi na ryzyko patrzeć zarówno jako na szansę, ponieważ ryzyko może mieć pozytywny wpływ na cele firmy, ale też jako na zagrożenie. Istnieje kilka standardów zarządzania ryzykiem, które pokazują, jak właściwie i poprawnie robić to w przedsiębiorstwach. Pozwalają one m.in. ustalać cele, definiować zdarzenia, określać działania zapobiegawcze i czynności kontrolne, oraz monitoring, a także zarządzać informacją i komunikacją. Z jakimi ryzykami musi liczyć się przedsiębiorca? Wśród czynników zewnętrznych znajdują się ryzyka finansowe, rynkowe, infrastrukturalne oraz ryzyka reputacji. – Część ryzyk można przetransferować na rzecz podmiotów trzecich, mogą one też podlegać ubezpieczeniu. ►
BIZNES
Marek Żołdak.
Jednak trzeba pamiętać, że czynniki zewnętrzne są trudniejsze do monitorowania i kontrolowania niż czynniki wewnętrzne firmy – podkreślał Marek Żołdak. – Ryzyka oczywiście można unikać, można je ponosić, zdywersyfikować, dzieląc się nim z kontrahentami, lub też przetransferować w całości lub części na rzecz towarzystw ubezpieczeniowych. Dziś również w Polsce zarządzanie ryzykiem nie jest już tylko modą. Standardem w firmach nie jest już wyłącznie mówienie o zarządzaniu ryzykiem, lecz praktyką staje się wdrażanie procedur postępowania wobec ryzyka. Dowodzą tego liczby – światowy rynek ubezpieczeń korporacyjnych szacowany jest na 600–700 miliardów dolarów. To dowodzi, że firmy rozumieją, iż zarządzanie ryzykiem, w tym jego transfer, zmniejsza jego konsekwencje. Jako przykład skutków ryzyka prelegent podał jeleniogórską Jelfę, która w 2006 r. musiała wycofać z rynku lek Corhydron 250, zawierający niewłaściwy składnik. Początkowo, według doniesień prasowych, straty oszacowano na poziomie 15–20 mln zł, ale eksperci zajmujący się zarządzaniem ryzykiem szacowali, że straty przychodów w dłuższym horyzoncie czasowym mogły być kilkukrotnie wyższe. Być może w następstwie tego zdarzenia litewski właściciel zdecydował się sprzedać firmę – tłumaczył.
ELIMINOWANIE RYZYKA UPADŁOŚCI FIRMY Aż 75 proc. firm uważa, że działalność gospodarcza jest obarczona ryzykiem, a ta świadomość pozwala im coraz częściej podejmować działania, które niwelują jego skut-
72
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
Paweł Ostrowski.
ki. W przypadku, gdy przedsiębiorca korzysta z rozwiązań finansowych w formie kredytu kupieckiego lub faktoringu, może przetransferować ryzyko na faktora lub, poprzez wykupienie polisy ubezpieczeniowej, na ubezpieczyciela. To istotne, ponieważ z danych wynika, że duże i stabilne przedsiębiorstwa wcale nie upadają z powodu problemów z majątkiem trwałym. – Główną przyczyną jest brak płynności, spowodowany zatorami płatniczymi – mówił Marcin Kaczmarek, dyrektor krakowskiego oddziału Coface Poland Credit Management Services Sp. z o.o. – Nie każda firma potrafi uzyskać tę „poduszkę” finansową, która pozwoliłaby jej działać mimo zatorów płatniczych. W I kwartale 2015 roku już jest wzrost o 3 proc. liczby upadłości w porównaniu do analogicznego okresu 2014 roku. Najwięcej upadłości było na Mazowszu oraz na Dolnym Śląsku. W działalności gospodarczej jedno z ryzyk wiąże się z kredytem kupieckim, czyli sprzedażą w odroczonym terminie płatności, który jest popularną formą zabezpieczeń. Podstawowe ryzyko wynikające z transakcji w kredycie kupieckim to przeterminowanie płatności. Choć istnieją systemy wczesnego ostrzegania przed ryzykiem, to niestety przedsiębiorcy eliminują zaledwie niewielką jego część. W takiej sytuacji rozwiązaniem są np. ubezpieczenia należności. A ponieważ aż 80 proc. ryzyka w przedsiębiorstwach stanowią ich najwięksi klienci, to upadłości największych kontrahentów najbardziej odbijają się na działalności przedsiębiorstwa. – W Polsce jedynie 5 proc. podmiotów ubezpiecza należności, tymczasem przedmiotem ubezpieczenia mogą być należności od odbiorców oraz brak płatności za nie. Najczęściej ubezpiecza się przewlekłą zwłokę
BIZNES
Marcin Kaczmarek.
Grzegorz Mularczyk.
w płatności oraz utratę należności w przypadku niewypłacalności prawnej dłużnika, czyli upadłości uznanej przez sąd – wyjaśniał Marcin Kaczmarek z Coface Poland. Drugim popularnym rozwiązaniem finansowym dla firm jest faktoring pełny. Rynek faktoringu w Polsce od 8 do 9 lat wciąż rośnie, ponieważ klienci doceniają możliwość transferu ryzyka na faktora. Bezpieczeństwo transakcji faktoringowej gwarantuje tzw. model dwóch umów: ubezpieczeniowej i faktoringowej, który pozwala dopasować ofertę do konkretnej branży oraz przedsiębiorcy. Natomiast korzyści płynące z takiego rozwiązania to m.in. mniejsze koszty czy możliwość wydłużenia terminów płatności.
STOPY PROCENTOWE, KURSY WALUTOWE I ZMIANY CEN TOWARÓW Przedsiębiorstwa prowadzące działalność gospodarczą np. związaną z eksportem swoich produktów i usług, muszą liczyć się z ryzykiem rynkowym. Dotyczy ono m.in. ryzyka kursowego, stóp procentowych oraz ryzyka zmian cen towarów. Jednak tymi procesami również można zarządzać. Paweł Ostrowski, dyrektor Biura Sprzedaży Korporacyjnej w Departamencie Skarbu, PKO Bank Polski SA, przedstawił praktyczne i teoretyczne rozwiązania dotyczące hedgingu. – Ryzyko rynkowe to jedno z ryzyk, z którym przedsiębiorca ma do czynienia na co dzień – podkreślał Paweł Ostrowski. – Wpływ na nie ma wiele czynników, m.in. spadek przychodów z eksportu, zmiana wartości kredytu w obcej walucie, zmiana kosztów finansowania, zmia-
na cen towarów, zmiana przychodów powiązanych z cenami tych towarów. W zarządzaniu chodzi o to, by te ryzyka transferować. To pozwoli zapewnić spokojny sen przedsiębiorcy, może on skupić się na pracy, a także rozwijaniu biznesu. Poza tym zarządzanie ryzykiem sprawia również, że jest się bardziej wiarygodnym partnerem biznesowym oraz lepiej postrzeganym klientem przez bank. Głównym celem zarządzania ryzykiem rynkowym jest dążenie do stabilizacji przepływów finansowych firmy. Natomiast przedsiębiorstwa, które posiadają kontrakty zawarte w walucie obcej, muszą liczyć się z ryzykiem kursowym. W procesie zarządzania trzeba brać pod uwagę to, że rynek się zmienia, zmienia się również przedsiębiorstwo, konieczne jest więc długofalowe podejście do tego procesu. Niewłaściwy nadzór ryzyka może doprowadzić do ogromnych strat, dlatego warto mieć właściwie przygotowany proces zawierania transakcji i kontrolę nad nim. – Celem hedgingu jest „wygładzenie” wpływu tego, co się dzieje na rynku, co nie do końca można przewidzieć. Aby właściwie podchodzić do polityki zabezpieczeń, trzeba spojrzeć na to zagadnienie całościowo, właściwie nadzorować proces zarządzania ryzykiem rynkowym – podsumowywał Paweł Ostrowski.
JAK NIE WPAŚĆ W KARUZELĘ PRZESTĘPSTW PODATKOWYCH Ryzyko w obrocie gospodarczym to także ryzyko uwikłania się w przestępstwo karuzelowe, a tak zwane oszustwa karuzelowe są najpoważniejszymi przestępstwami ►
Więcej informacji gospodarczych na portalu www.biznesistyl.pl
skarbowymi w skali całej Unii Europejskiej. Powodują one największe uszczuplenia budżetowe. Podmioty działające w ramach „karuzeli podatkowej” nie płacą VAT należnego lub wyłudzają zwrot VAT naliczonego. Częścią łańcucha transakcji karuzelowych są często tzw. słupy, zwane też „znikającymi podatnikami”, czyli podmioty, które po dokonaniu szeregu transakcji ulegają likwidacji. Zawiłości owego procederu tłumaczył Grzegorz Mularczyk, doradca podatkowy oraz wspólnik w GWW TAX z Warszawy. – Bo najważniejsza w biznesie jest przewidywalność, zarówno między dwoma podmiotami, jak i przy każdej ilości podmiotów gospodarczych – mówił Grzegorz Mularczyk. – Tym bardziej, że podmioty zwykle walczą między sobą, by jak najlepiej zabezpieczyć swoje interesy. W przypadku zarządzania podatkami jest to o tyle skomplikowane, że z jednej strony mamy podmioty działające w oparciu o prawo handlowe, z drugiej zaś organy działające na podstawie prawa podatkowego, często bezwzględne w stosunku do podatników, czyli przedsiębiorców. Samo sformułowanie: zarządzanie podatkami i zarządzanie ryzykiem podatkowym jest po części sprzeczne, bo przecież pojęcie zarządzania oznacza pozytywne działanie, zaś słowo ryzyko niesie swój wydźwięk negatywny – jednak prawo podatkowe w Polsce jest tak skomplikowane, że bez świadomego nim zarządzania nie sposób uniknąć problemów, a nierzadko odpowiedzialności karnej. – Sytuacja jest o tyle zawiła – tłumaczył Mularczyk – że w przypadku podatku od towarów i usług, inną interpretację przepisów możemy otrzymać od ministra finansów, a inną od organu podatkowego w ramach tego samego postępowania podatkowego, co na pewno nie ułatwia przedsiębiorcom życia. Dlatego zarządzanie podatkami jest konieczne, dzięki temu uzyskujemy minimalizację ryzyka podatkowego, optymalizację oraz ograniczenie lub eliminację odpowiedzialności podatkowej, karnoskarbowej, karnej i cywilnoprawnej. By ta minimalizacja ryzyka była możliwa, konieczne są w firmach: procedury podatkowe, podnoszenie kwalifikacji osób, których działania lub decyzje niosą ze sobą skutki podatkowe, oraz uzyskiwanie indywidualnych rozstrzygnięć podatkowych korzystnych dla podatników (interpretacje organów podatkowych, wyroki polskich sądów administracyjnych).
PONAD 40 MLD ZŁ STRAT ROCZNIE Z POWODU KARUZELI PODATKOWYCH
Straty z tytułu karuzeli podatkowych wynoszą w Polsce ok. 40 mld zł rocznie i ta suma rośnie. Aby zabezpieczyć się przed nieświadomym wejściem firmy w karuzelę podatkową, na pewno potrzebne są kilkustopniowe zabezpieczenia. Po pierwsze, w dokumentacji firmowej, po dru-
74
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
gie, przy sprawdzaniu kontrahentów – zwłaszcza zagranicznych, niezbędna jest też szczegółowa weryfikacja transakcji, od początkowych rozmów z kontrahentem, aż do momentu zakończenia transakcji. W Polsce, gdzie dezinformacja o prawie podatkowym następuje zarówno ze strony mediów, jak i samego ministerstwa finansów, że czujność przedsiębiorców, by nie stać się ofiarą tego procederu, powinna być szczególna. Fakt, że wspomniane przestępstwa mają bardzo kiepską wykrywalność przez polskie organy podatkowe, oznacza dodatkowo, że koszty ich ponoszą głównie przedsiębiorcy. W trakcie debaty Radosław Jaracz, kierownik zespołu windykacji i instrumentów finansowania handlu Grupy Nowy Styl, przyznał, że w każdej firmie ryzyko niewypłacalności jest duże, dlatego bardzo ważna jest weryfikacja partnerów biznesowych. – Grupa Nowy Styl składa się z wielu spółek, głównie w Unii Europejskiej, ale też na Ukrainie – mówił Jaracz. – Dlatego jako Grupa dogłębnie monitorujemy wszystkie procesy zachodzące we wszystkich krajach naszego działania. Jak większość dużych firm w Polsce i na świecie, opieramy się na polisie ubezpieczeniowej, ale ona nie zabezpiecza ryzyka handlowego w 100 procentach. Dlatego dodatkowo korzystamy z raportów gospodarczych, z informacji gospodarczej i kredytowej, gromadzimy też własną historię kontaktów z kontrahentami, co pozwala nam dobrze oceniać, jak kształtowała się współpraca i wyciągać wnioski. Zdaniem Marcina Kaczmarka, dyrektora krakowskiego oddziału Coface Poland Credit Management Services Sp. z o.o., w ostatnich 10 latach zarządzanie ryzykiem w obrocie gospodarczym jest o tyle łatwiejsze, że bardzo zmienił się rynek współpracy z kontrahentami. – Nastąpił duży wzrost świadomości kontrahentów, coraz popularniejsze jest monitorowanie swoich klientów – wyliczał Kaczmarek. – Co roku przybywa nie tylko ubezpieczeń działań biznesowych, ale i coraz bardziej popularne jest sprawdzanie wiarygodności kontrahentów, zwłaszcza za granicą, co w przypadku globalnej firmy, jak nasza, nie stanowi problemu. Grzegorz Mularczyk, specjalizujący się w prawie podatkowym przestrzegał, że jeszcze do niedawna na wciągnięcie w karuzelę podatkową najbardziej narażeni byli przedstawiciele branży paliwowej, elektronicznej, olejowej czy stalowej, ale od jakiegoś czasu to ryzyko obejmuje coraz większą grupę przedsiębiorców. Jednocześnie brak współpracy policji oraz prokuratury polskiej z analogicznymi instytucjami w Unii Europejskiej powoduje, że cały ciężar walki z przestępcami przenoszony jest na polskich podatników. – Dlatego rolą brokera jest zapewnienie przedsiębiorcy optymalnych warunków ubezpieczeniowych po odpowiednim audycie – przekonywał Grzegorz Kozak, dyrektor biura klientów korporacyjnych DB VECTOR. – Identyfikujemy i analizujemy ryzyka, konstruujemy ubezpieczenie, ale i wprowadzamy procedury zarządzania ryzykiem czy likwidacji szkód.
BIZNES Grzegorz Sękowski.
Martyna Dziwer-Wołosz.
Walczyć z ryzykiem w biznesie czy… dzielić się nim? Jak dzielić się ryzykiem związanym z prowadzeniem działalności gospodarczej? Jak producent może transferować ryzyko odpowiedzialności cywilnej za produkt? Jak dochodzić roszczeń w obrocie międzynarodowym? – to były tematy drugiej części seminarium gospodarczego „Zarządzenie ryzykiem w obrocie gospodarczym”. Jego współorganizatorami byli: Grupa Sagier oraz Dom Brokerski Vector.
Tekst Katarzyna Grzebyk, Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
Praktycznymi narzędziami zarządzania ryzykiem odpowiedzialności cywilnej za produkt są, jak mówiła Martyna Dziwer-Wołosz z AXA Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji S.A., transfer ryzyka do ubezpieczyciela, zaniechanie działalności stwarzającej ryzyko, usprawnienia techniczne produktu, usprawnienia procedur oraz działania edukacyjne.
UBEZPIECZYCIEL CHRONI, BRONI I ŚWIADCZY Transferowi ryzyka do ubezpieczyciela służy zawarcie ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej. Ubezpieczenie to ma chronić ubezpieczonego przed konsekwencjami wyrządzenia komuś szkody – ubezpieczyciel przejmuje wtedy na siebie część wypłaty odszkodowania dla poszkodowanego. Ubezpieczenie OC pełni dwie podstawowe funkcje: chroni majątek ubezpieczonego przed zagrażającym obcią-
żeniem oraz chroni poszkodowanego przed niewypłacalnością sprawcy szkody (a w przypadku np. branży chemicznej wysokość szkód jest nieraz bardzo wysoka). Podczas prowadzenia działalności produkcyjnej, usługowej czy handlowej mogą powstać szkody polegające na: zniszczeniu mienia osób trzecich, przeniesieniu ognia, spowodowaniu szkód w środowisku, zniszczeniu ruchomości i nieruchomości najmowanych, wyrządzeniu szkody pracownikowi, wyrządzeniu szkody przez pojazdy niepodlegające obowiązkowi ubezpieczenia czy szkody związane z prowadzeniem inwestycji. Prelegentka podkreśliła, że odpowiedzialność producenta nie kończy się po wyprodukowaniu towaru. Powinien on obserwować „życie” wprowadzonego na rynek produktu oraz ewentualne zagrożenia, jakie może on powodować. Może się bowiem okazać, że wprowadzony produkt (a także półprodukt w obrocie profesjonalnym), jak również usługa, są wadliwe. Produkt wadliwy (w tym niebezpieczny) może mieć wadę konstrukcyjną (został źle ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
75
BIZNES gdy sprawa ląduje w systemie prawnym jednego kraju, który musi być zastosowany przez sąd innego kraju. Sękowski wspomniał sprawę, kiedy niemiecki sąd musiał zastosować materialne prawo rosyjskie, o którym nie miał zielonego pojęcia. Proces ciągnie się latami i jeszcze potrwa, bo przy każdej czynności trzeba korzystać z opinii biegłych. W przypadku, gdy stronami sporu są przedsiębiorcy z UE z jednej strony, a z Rosji lub Chin z drugiej – prawnik zaleca odwołanie się do konwencji nowojorskiej z 1958 r. o uznawaniu i wykorzystywaniu zagranicznych orzeczeń arbitrażowych. Skuteczne może okazać się również zabezpieczenie pozycji prawnej poprzez profilaktyczne regulacje w umowie. – Nie można powiedzieć, że wybór systemu prawnego jest zawsze lepszy od pójścia na żywioł – stwierdził Sękowski. Zależy to od branży oraz świadomości, w jakim systemie prawa wylądujemy, jeśli nie dokonamy wyboru. Jeżeli nie mamy możliwości skorzystania tutaj z porady dobrego prawnika, to najlepiej wybrać jakieś transparentne uregulowanie prawne.
Elżbieta Pudło.
zaprojektowany), produkcyjną (wada powstała w procesie produkcji), instrukcyjną (błędy znajdują się w instrukcji obsługi), obserwacyjną (problemy i zagrożenia, jakie może powodować i jakie producent powinien obserwować). Z punktu widzenia rodzajów szkód ryzyko OC jest związane ze szkodami osobowymi, rzeczowymi, czystymi szkodami majątkowymi (uszczerbek majątku, który nie ma charakteru szkody rzeczowej) oraz kosztami wycofania produktu z rynku. Ze względu na charakter szkody ryzyko OC dzieli się na związane z wadą występującą w skali masowej lub dotyczącą pojedynczych egzemplarzy. Na koniec prelegentka zdefiniowała rolę ubezpieczyciela wobec ubezpieczonego, którą zawarła w trzech hasłach: chronić, bronić, świadczyć. Podkreśliła konieczność współpracy ubezpieczyciela z poszkodowanym, m.in. konieczność jego obrony przed nieuzasadnionymi roszczeniami osób trzecich.
WYBRAĆ SYSTEM CZY IŚĆ NA ŻYWIOŁ Sprawa dochodzenia roszczeń w obrocie międzynarodowym wygląda inaczej, gdy ma miejsce wewnątrz UE, a inaczej, gdy stronami są przedsiębiorcy, gdzie jedna strona pochodzi z kraju UE, a druga jest spoza UE, zwłaszcza z Rosji bądź Chin. Mówił o tym Grzegorz Sękowski, prawnik z Kancelarii Derra Meyer&Partner Rechtsanwalte. W Unii Europejskiej jest łatwiej, bo prawo materialne zostało w znacznym stopniu ujednolicone. A zatem, gdy umowa nie zawiera regulacji, w jaki sposób strony będą dochodzić roszczeń, jest szeroka baza regulacji, które pozwalają odpowiedzieć na pytanie podstawowe – w jakim systemie prawnym będzie rozstrzygany spór. Rozporządzenie 593/2008 WE przewiduje swobodę wyboru systemu prawnego. Takiej pewności prawnej nie ma, gdy druga strona jest spoza UE. Sytuacja staje się szczególnie skomplikowana,
76
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
DO CZEGO POTRZEBNA JEST REWIZJA FINANSOWA Elżbieta Pudło, wiceprezes, biegły rewident z Revision Józef Król Sp. z o.o. Sp. k., która na co dzień zajmuje się badaniem sprawozdań finansowych, wyjaśniała ich celowość i możliwości ich wykorzystania w relacjach biznesowych. – Z naszych sprawozdań finansowych, nazywanych też raportem rocznym, korzystają kontrahenci; my również możemy korzystać z ich sprawozdań, co pozwala mieć pewność odnośnie do partnera przed podpisaniem umowy. Właściwe informacje finansowe, które zostaną zweryfikowane przez biegłego rewidenta, mogą być podstawą do podjęcia decyzji biznesowych. Jednym z elementów sprawozdania finansowego jest sprawozdanie z przepływów pieniężnych, na co przedsiębiorcy rzadko zwracają uwagę – tłumaczyła Elżbieta Pudło. – Utarło się, że końcowy wynik finansowy to jest to, co faktycznie mamy. Ale jest to zysk na papierze, zysk wirtualny. Natomiast tym, czym jednostka może dysponować w rzeczywistości, jest gotówka w kasie. Spotkałam się z taką sytuacją, że walne zgromadzenie spółki, która miała niebyt jasną sytuację, przeznaczyło zysk na wypłatę dywidendy. Ale jednostka nie dysponowała środkami w kasie, więc na wypłatę dywidendy zaciągnęła kredyt. Taka sytuacja nie powinna mieć miejsca. Elżbieta Pudło wyjaśniała, jak zabezpieczyć się przed produktami wadliwymi oraz dlaczego w księgowości ważne są rezerwy na przyszłe zobowiązania. Mówiła też o ryzyku, z jakim w swojej pracy może się spotkać biegły rewident. – Jest to ryzyko wystawienia niewłaściwej opinii. Biegli rewidenci oczywiście mogą ubezpieczyć się na wypadek takich sytuacji. Na 100 opinii ok. 10 może być niewłaściwych. Zdarzają się zmanipulowane opinie, ale znacznie częściej ma miejsce wystawienie opinii niewłaściwej, gdy przedsiębiorca świadomie wprowadza w błąd
BIZNES biegłego rewidenta. Ostatnio miałam takie doświadczenie z firmą, która jest notowana na New Connect i przymierza się do wejścia na rynek regulowany. Jest to nie do pomyślenia – wyjaśniała wiceprezes spółki Revision Józef Król Sp. z o.o. Sp. k. – Ostatnio modne stały się ciche rezerwy, czyli odpisy na inne składniki aktywów, żeby obniżyć wynik finansowy. To sytuacja częsta w małych grupach kapitałowych, gdzie zarządzający są rozliczani osobno za wyniki w różnych spółkach tej grupy. Elżbieta Pudło podkreślała też, że od 2017 roku we wszelkich przeprowadzonych w Polsce audytach będą stosowane przepisy międzynarodowe, toteż postępowanie będzie bardziej złożone, a badania będą prowadzone przez oszacowanie, identyfikację ryzyka i jego koszty.
GDZIE CZAI SIĘ RYZYKO W BRANŻY TSL
Krzysztof Wysocki.
Kolejny prelegent, Krzysztof Wysocki, partner GWW Legal, który kilka lat pracował przy kontraktach logistycznych, mówił na temat podziału ryzyka prawnego na gruncie umów o świadczenie usług w sektorze TSL. – Na rynku dominują dwie skrajności. Jedną są firmy stawiające duże wymagania, drugą klienci nieświadomi ryzyka usług logistycznych, którzy w sposób bierny zawierają umowy. Następstwa takiej niefrasobliwości są dość duże, ponieważ na partnera logistycznego nie przeniesiemy ryzyka związanego z naszym biznesem – stwierdził prelegent. Krzysztof Wysocki charakteryzował rodzaje umów obowiązujących w branży TSL i tłumaczył, gdzie pojawia się ryzyko w umowach o świadczenie tego typu usług. – Jest ono już w samym rodzaju umowy przewozu czy umowy spedycji. To dwie różne umowy – przewoźnik odpowiada za szkodę w każdym przypadku; spedytor odpowiada na zasadzie winy. Jeśli np. na trasie przejazdu zdarzy się wypadek, przewoźnik będzie odpowiadał, mimo że wypadek nie był z jego winy. W tej samej sytuacji spedytor takiej odpowiedzialności nie ma. Takich różnic jest wiele – tłumaczył ekspert. – Z perspektywy klienta, który nadaje przesyłkę, korzystniejsza jest umowa przewozu; z perspektywy wykonawcy – umowa spedycji.
ORGANIZATORZY
Ryzyko pojawia się nawet tam, gdzie się go nie spodziewamy. Krzysztof Wysocki obrazował to na autentycznym przykładzie. – Pewien duży producent postanowił znaleźć operatora logistycznego, który poprowadzi magazyn z jego towarem. Operator logistyczny był znany, cieszył się dużą renomą i dobrą praktyką, więc ciężko było założyć, że transakcja się nie powiedzie. I nie udało się. Zostały uszkodzone wielkie ilości towaru. Szkody były sześciocyfrowe. Okazało się, że w umowie był zapis, iż odpowiedzialność wykonawcy nie będzie przekraczała jego wynagrodzenia za okres X. Dysproporcja była porażająca. Zaczął się spór. Trzeba było wykazać, jaki był zgodny zamiar stron, co jest bardzo trudne. Jedno nieuważne zdanie może przesądzić o wielkiej szkodzie – opowiadał Krzysztof Wysocki. Dr Marek Żołdak, współorganizator I Seminarium Gospodarczego, zapowiedział na zakończenie spotkania jego kontynuację. – Podkarpacie jest świadome tematyki ryzyka w obrocie gospodarczym. Mamy nadzieję, że to spotkanie pomogło znaleźć odpowiedź na pytanie, czy zarządzanie ryzykiem to moda, czy potrzeba – stwierdził prezes Domu Brokerskiego Vector Sp. z o.o.
PARTNERZY MERYTORYCZNI KONFERENCJI
SPONSORZY
V Forum Innowacji w 2014 r.
17-19 czerwca 2015 VI Forum Innowacji i I Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych
O tworzywach sztucznych i kosmosie „Tworzywa sztuczne w zgodzie z naturą” – to hasło tegorocznej, już szóstej edycji Forum Innowacji w Rzeszowie. Tematyka Forum będzie oscylować wokół innowacyjności w branży tworzyw sztucznych. Oprócz Miasteczka Innowacji, imprezą towarzyszącą tegorocznemu Forum będzie – po raz pierwszy – Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych. Również po raz pierwszy będzie to impreza nie dwu-, lecz trzydniowa.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Forum Innowacji jest platformą wymiany myśli i doświadczeń pomiędzy naukowcami, przedsiębiorcami, samorządowcami i politykami. Organizatorami tegorocznej edycji są: Fundacja Innopolis, Miasto Rzeszów oraz Grupa Marma. Impreza z roku na rok się rozrasta i już zasłużyła sobie na miano najważniejszego wydarzenia polityczno-naukowo-biznesowego na Podkarpaciu. Poseł Jan Bury (PSL), przewodniczący Rady Programowej Forum Innowacji, wspominał swego czasu na łamach VIP-a, że w 2010 r., przed pierwszą edycją Forum w Grand Hotelu, organizatorzy zastanawiali się, czy przyjedzie 100, czy więcej osób. W tym roku szacuje się, że do Rzeszowa zawita kilkuset gości, polskich i międzynarodowych ekspertów związanych z branżą chemiczną oraz kosmiczną, a także naukowcy, politycy i samorządowcy. Formuła Forum obejmuje dyskusje panelowe z udziałem przedstawicieli świata biznesu, nauki i polityki, a także wykłady gości specjalnych oraz prezentacje praktycznego zastosowania rozwiązań innowacyjnych. Tematyka dotychczasowych forów dotyczyła innowacji w takich dziedzinach jak: energetyka, naturalne źródła energii, lotnictwo, komunikacja, informatyka, medycyna, motoryzacja czy turystyka. Poruszano też zagadnienia własności intelektualnej, roli klastrów, a także znaczenia badań naukowych dla rozwoju gospodarki.
80
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
TWORZYWA SZTUCZNE – JEDEN Z NAJBARDZIEJ INNOWACYJNYCH SEKTORÓW GOSPODARKI Tematem dwóch pierwszych dni będą nowoczesne i innowacyjne rozwiązania w branży tworzyw sztucznych. Jest to tematyka niezwykle istotna z tego powodu, że przemysł tworzyw sztucznych to jeden z pięciu najbardziej innowacyjnych sektorów gospodarki Unii Europejskiej. Stale się rozwijając i dostarczając nowatorskich materiałów i rozwiązań, bezpośrednio wpływa na wzrost gospodarczy i rozwój kluczowych sektorów przemysłu, jak energetyka, motoryzacja czy budownictwo. Obrady tegorocznego Forum Innowacji będą okazją do analizy branży tworzyw sztucznych w Polsce i na świecie oraz innowacyjnych technologii opracowywanych i wdrażanych w tej dziedzinie. Sesje plenarne będą dotyczyły m.in. nieingerencyjnych w środowisko zasad produkcji ►
FORUM innowacji
i wykorzystywania tworzyw sztucznych, techniki w przemyśle chemicznym, recyklingu polimerów, a także prac badawczych polskich zespołów naukowych dotyczących biodegradowalnych polimerów. Podczas dwóch pierwszych dni uczestnicy Forum obradować będą w Centrum Konferencyjnym hotelu Hilton Garden Inn. OTWIERAMY SIĘ DLA KOSMOSU! W ostatni dzień Forum, 19 czerwca, odbędzie się Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych, które organizuje Fundacja Innopolis, Polska Agencja Kosmiczna i Politechnika Rzeszowska. To nowe wydarzenie naukowo-gospodarcze, które na stałe będzie towarzyszyć Forum Innowacji. Inspiracją dla jego zorganizowania była czwarta edycja Forum w 2013 r., poświęcona lotnictwu i kosmonautyce, która spotkała się z ogromnym uznaniem ze strony środowisk nauki i przedsiębiorców tej branży. Wydarzenia ostatnich lat, czyli wejście Polski w poczet krajów zrzeszonych w Europejskiej Agencji Kosmicznej i powstanie Polskiej Agencji Kosmicznej (to był jeden z postulatów IV Forum Innowacji) spowodowały, że niezmiernie istotne stało się integrowanie środowisk związanych z polskim przemysłem kosmicznym. W czasie Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych poruszone zostaną najważniejsze i najbardziej aktualne zagadnienia dotyczące rozbudowy sektora kosmicznego w Polsce. W programie uwzględniono szerokie spektrum tematów, począwszy od edukacji społeczeństwa, poprzez prace badawcze, aż do wykorzystania potencjału polskich przedsiębiorstw w unijnych programach dedykowanych rozwojowi technologii satelitarnych i kosmicznych. Będą omawiane zagadnienia związane z tworzeniem kosmicznego sektora badawczego, efektami współpracy Polski z ESA – Europejską Agencją Kosmiczną, a także korzyściami płynącymi z kooperacji branży kosmicznej z przemysłem lotniczym. Jeden z paneli będzie dotyczył możliwości udziału Polski w programach Copernicus, Galileo oraz H2020. Wszystkim dyskusjom przyświecać będzie hasło: „Otwieramy Polskę dla kosmosu!”. Obrady odbędą się w obiektach Politechniki Rzeszowskiej. MIASTECZKO INNOWACJI, CZYLI „DOŚWIADCZENIE” INNOWACYJNYCH TECHNOLOGII Forum Innowacji nie jest imprezą zamkniętą. Dla mieszkańców Podkarpacia atrakcją będzie po raz kolejny Miasteczko Innowacji, ulokowane na placu eventowym Millenium Hall, gdzie każdy może „doświadczyć” innowacyjnych technologii. W tym roku do wizyty w Miasteczku organizatorzy zapraszają wszystkich zainteresowanych tworzywami sztucznymi oraz technologiami satelitarnymi i kosmicznymi. Szczegółowe informacje nt. VI Forum Innowacji na www.forum-innowacji.eu. ►
FORUM innowacji ► I FORUM INNOWACJI – 7-8 WRZEŚNIA 2010 W obradach wzięło udział ponad 130 gości. Przeprowadzono sześć dyskusji panelowych obejmujących tematykę nowych produktów i technologii w przemyśle lotniczym i kosmicznym; innowacji w energetyce; wspierania i promowania innowacji w Polsce. Rzeszowskie Forum zgromadziło przedstawicieli rządu, agencji rządowych, reprezentantów polskiego i zagranicznego biznesu oraz naukowców. Gościem specjalnym i uczestnikiem panelu „W poszukiwaniu nowych atutów gospodarczych w Europie Środkowo-Wschodniej” był wicepremier, minister gospodarki Waldemar Pawlak, który stwierdził, że dziś nowoczesne rozwiązania mogą być ulokowane w dowolnym miejscu na świecie. – Wiele zależy od przebojowości ludzi i otoczenia. Bardzo ważne znaczenie ma klimat, elementy, które tworzą dobrą kulturę, żeby ludzie mieli możliwość wymyślania zaskakujących nowoczesnych rozwiązań – mówił wicepremier. ► II FORUM INNOWACJI – 24-25 MAJA 2011 Wicepremier Waldemar Pawlak był także gościem II Forum, podczas którego wyraził życzenie, by Polska stała się Kalifornią Europy. W spotkaniu uczestniczyło ponad 200 liderów biznesu, nauki i polityki, którzy dyskutowali nad możliwościami zwiększenia innowacyjności polskiej gospodarki i wykorzystania naszych pomysłów przez największe firmy światowe. Podczas paneli dyskusyjnych zastanawiano się nad przyszłością energetyki, lotnictwa i motoryzacji. Na Forum przyjechali goście z Chin, Szwajcarii, Holandii, Węgier, Słowacji, Niemiec. Prof. Sun Fengchun, dyrektor Krajowego Laboratorium Inżynierii Pojazdów Elektrycznych w Chinach, tłumaczył, jak i dlaczego jego kraj stosuje samochody z napędem elektrycznym. Dużym powodzeniem cieszyło się Miasteczko Innowacji, gdzie najnowsze rozwiązania prezentowały firmy komputerowe i telekomunikacyjne. ► III FORUM INNOWACJI - 30-31 MAJA 2012 – Kiedyś o sile państw świadczyła liczba fabryk, a dziś liczba oddanych patentów - przekonywał minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz podczas otwarcia III Forum Innowacji w Rzeszowie. Głównymi tematami Forum były: energetyka, medycyna i polityka klastrowa. W spotkaniu wzięło udział ponad 300 przedstawicieli świata polityki, biznesu, nauki i samorządu. Gościem specjalnym był Ladislau Dowbor, ekonomista i doradca byłego prezydenta Brazylii Luli da Silvy, który przekonywał, że chociaż posiadamy nowoczesne technologie, to nie potrafimy nimi mądrze zarządzać. Profesor Dowbor mówił także, iż ogromna koncentracja dochodów w rękach nielicznych grup finansowych chwieje demokracją i – jak pokazują ekspertyzy – ten model nie ma szans na przetrwanie do 2050 roku. Forum zamknął Włodzimierz Lewandowski, naczelny fizyk z Międzynarodowego Biura Miar w Sevres pod Paryżem, którego wystąpienie stanowiło zapowiedź IV Forum Innowacji poświęconego innowacjom w przestrzeni kosmicznej. Dla mieszkańców Rzeszowa Forum było ponowną okazją do odwiedzenia Miasteczka Innowacji i przekonania się, jak działają najnowsze smartfony, tablety Huawei, elektrownie wiatrowe czy żyroskop. ► IV FORUM INNOWACJI – 14-15 MAJA 2013 Przemysł kosmiczny i najnowsze technologie w tej dziedzinie były głównym tematem IV Forum Innowacji. Uczestniczyło w nim ponad 600 gości z 12 krajów. Jednym z gości Forum był
84
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
FORUM innowacji wicepremier, minister gospodarki Janusz Piechociński. W swoim wystąpieniu podkreślił, że dla naszego kraju najważniejsza musi być teraz gospodarka. – W niej (gospodarce) koncentrujmy wszystkie aspiracje, ambicje i cele. W niej odnajdujmy te wartości i szanse, które pozwolą znaleźć nie tylko polską, ale i europejską odpowiedź na wyzwania ery globalizacji i światowego kryzysu – mówił Piechociński. W ocenie wicepremiera konieczne jest również zdefiniowanie na nowo patriotyzmu narodowego i określenie, na czym dokładnie ma polegać. Minister gospodarki zaznaczył również, że podział pieniędzy unijnych w nowej perspektywie finansowej lat 2014-2020 musi być maksymalnie racjonalny. – I mówię wprost – musi być więcej wędki, a mniej rybki. Musi być w tej sprawie wielkie porozumienie społeczne – dodał. Główne hasło imprezy – Lotnictwo-Kosmos–Ekoinnowacje – nawiązywało do przystąpienia Polski w ub.r. do Europejskiej Agencji Kosmicznej. Gościem specjalnym Forum był amerykański astronauta polskiego pochodzenia, dr Scott E. Parażyński. Po raz kolejny mieszkańcy Rzeszowa mogli odwiedzić Miasteczko Innowacji. ► V FORUM INNOWACJI – 27-28 MAJA 2014 Innowacje w turystyce, problemy i bariery, jakie stają im na drodze w poszczególnych sektorach turystyki, były głównym tematem V Forum Innowacji. Uczestniczyli w nim przedstawiciele branży turystycznej, jednostek samorządowych i stowarzyszeń oraz uczelni, a także eksperci, spec-jaliści i reprezentanci wielu polskich i zagranicznych instytucji. Uczestnicy byli zgodni, że innowacje w turystyce to nie tylko technologia i nie polegają jedynie na postępie technologicznym. W turystyce innowacyjnej niezwykle ważny jest także człowiek. Dlatego też na rynek sukcesywnie wprowadzane są coraz nowsze udogodnienia technologiczne, zarówno dla nabywców produktów turystycznych, jak i producentów czy dystrybutorów. Jak stwierdził prof. dr hab. Wacław Wierzbieniec, turystyka musi być zintegrowana z dziedzictwem kulturowym. Omawiano także szanse rozwoju turystyki regionalnej poprzez umacnianie marki najwyższej jakości żywności regionalnej w ramach powiązań kooperacyjnych producentów produktów regionalnych oraz zagadnienie turystyki uzdrowiskowej. Gościem specjalnym był polarnik i podróżnik Marek Kamiński, który podzielił się z uczestnikami praktycznymi doświadczeniami, zdobytymi podczas wypraw.
FORUM i kosmos
Przemysł lotniczy i kosmiczny są tożsame Z prof. dr. hab. Zbigniewem Kłosem,
przewodniczącym Rady Naukowej Centrum Badań Kosmicznych PAN, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Zbigniew Kłos jest profesorem w Centrum Badań Kosmicznych PAN w Warszawie, które współtworzył i z którym jest związany od 1977 r. Profesor nauk fizycznych od 1997 r. Wśród jego zainteresowań naukowych znajduje się m.in. zastosowanie technologii kosmicznych. Uczestniczył jako współbadacz w 8 eksperymentach rakietowych i satelitarnych w ramach Interkosmos, NASA i w projektach Unii Europejskiej, a w szczególności w projekcie ASTRO+ „Advanced Space Technology to Support Security Operations”. Autor i współautor wielu publikacji w recenzowanych międzynarodowych czasopismach oraz prezentowanych na międzynarodowych i krajowych konferencjach naukowych. Członek Komitetu Badań Kosmicznych i Satelitarnych PAN (od 1981); przedstawiciel Międzynarodowej Unii Nauk Radiowych w COSPAR (1998-2014); członek rzeczywisty Międzynarodowej Akademii Astronautycznej (od 2003). Przewodniczył Międzyresortowemu Zespołowi Konsultacyjno-Doradczemu ds. Przestrzeni Kosmicznej przy Prezesie Rady Ministrów RP (2000-2005); był członkiem Rady Naukowej International Space Science Institute, Bern (2003-2006) i członkiem Komitetu Doradczego HayGroup Polska (2006-2009). Przewodniczył Radzie Naukowej Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy (2008-2011). Szef Doradców Parlamentarnego Zespołu ds. Przestrzeni Kosmicznej (od 2006). Przewodniczący Rady Naukowej Centrum Badań Kosmicznych PAN (od 2011), członek Grupy Doradczej Programu SSA w ESA (od 2013), ekspert ds. polityki kosmicznej Ministerstwa Gospodarki (od 2009).
Jaromir Kwiatkowski: W ostatnich latach miały miejsce wydarzenia bardzo ważne z punktu widzenia obecności Polski w kosmosie: weszliśmy w poczet krajów zrzeszonych w Europejskiej Agencji Kosmicznej, powstała także Polska Agencja Kosmiczna. Czy to oznacza, że Polska otwiera się dla kosmosu? Prof. dr hab. Zbigniew Kłos: W dzisiejszych czasach, na tym etapie rozwoju cywilizacji, aktywność kosmiczna państw ma szalenie istotne znaczenie zarówno przemysłowe, jak i innowacyjne. Programy eksploracji i wykorzystania przestrzeni kosmicznej to są programy bardzo interdyscyplinarne. One „spinają” przemysły krajów, które te programy realizują. Jeżeli Polska jako członek Unii Europejskiej chce, by jej przemysł integrował się w sposób prawidłowy i efektywny z przemysłami innych krajów, musi zacząć w tych programach uczestniczyć. To była zasadnicza przyczyna tego, że polski rząd sięgnął po ten instrument, po który inne kraje sięgnęły już wcześniej. Kiedy mówimy o eksploracji i wykorzystaniu przestrzeni kosmicznej, to na ogół myślimy o rakietach i świadomym patrzeniu w niebo. Ale 80-85 proc. aktywności przemysłowej, związanej z programami kosmicznymi, dzieje się na Ziemi. Dokładnie. Do przeciętnego Polaka dopiero dociera świadomość, że obecność w kosmosie to nie tylko loty na Księżyc, ale ma ona ogromne znaczenie gospodarcze i bardzo wysoką stopę zwrotu nakładów. Rzeczywiście, ta stopa jest bardzo wysoka, choć tę wysokość różne źródła różnie podają. Można powiedzieć, że 1 euro zainwestowane w program związany z aktywnością kosmiczną (mówię o programie eksploracyjnym czy eksploatacyjnym) potrafi się zwrócić czterokrotnie. A zatem, jeżeli firma inwestuje w programy związane z eksploracją przestrzeni kosmicznej, to nabywa takiego doświadczenia, takiej sprawności innowacyjno-technologicznej, że zaczyna się czteroczy pięciokrotna multiplikacja zainwestowanych pieniędzy. Weźmy europejski system nawigacji satelitarnej Galileo. Wszyscy znamy amerykański GPS, który jest w powszechnym wykorzystaniu. A tu państwa europejskie budują własny system. A robią to dlatego, że są tu szerokie aplikacje mające zastosowanie w życiu codziennym, transporcie, bankowości i wielu innych dziedzinach. Chcąc budować nowoczesną gospodarkę, trzeba oczywiście taki system mieć, gdyż system amerykański czy rosyjski to nie są jednak europejskie systemy i one nie gwarantują prawnie dostępu do możliwości, jakie mają. Dlatego Europa musiała się zdecydować na budowę takiego systemu. Europa jest w tym momencie na etapie poszukiwania swojej tożsamości w odniesieniu do programów związanych z eksploracją i eksploatacją przestrzeni kosmicznej. ►
86
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
FORUM i kosmos Jakie są najważniejsze problemy, które stoją przed Polską, jeżeli nasz kraj chce być obecny w kosmosie? Pytam o to, by dyskusji nie zdominowały wątki może ważne, ale jednak drugorzędne. W rodzaju, czy to dobrze, czy źle, że siedziba Polskiej Agencji Kosmicznej znajduje się w Gdańsku, a nie w Warszawie, oraz czy to dobrze, że dyrektorem w Agencji została kobieta, która prowadziła salon samochodowy. To wszystko, co Pan wymienił, to ploteczki, szczegóły „techniczne” związane z każdym rodzajem działalności administracyjnej, państwowej. Natomiast międzynarodowe programy eksploracji przestrzeni kosmicznej to są, można powiedzieć, wielkie walce drogowe. I wszystko jedno, co by ktoś mówił: jeżeli program jest realizowany, to musi się to dziać zgodnie z pewnymi regułami, inaczej nic z tego nie będzie. Dam Panu taki przykład: gdy Europa kilkadziesiąt lat temu zaczęła się integrować w tych programach, zbudowała swoją rakietę. W każdym kraju wyprodukowano jakieś części i gdy to wszystko złożono i umieszczono rakietę na stanowisku startowym, to po prostu nie wystartowała. I zrozumieli wtedy w Europie, że przy realizacji tak wielkich programów, o tak skomplikowanym charakterze, musi być zupełnie inne myślenie. To myślenie panuje w tych programach i to jest właśnie ta innowacyjność, wartość dodana, którą te programy wnoszą. To, czy siedzibę Agencji umieszczono w Gdańsku i czy zatrudniono panią dyrektor, która wcześniej pracowała w General Motors, z tego punktu widzenia nie ma najmniejszego znaczenia. Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych odbywa się w stolicy Doliny Lotniczej. Na Podkarpaciu znajduje się duże zgrupowanie firm lotniczych, zrzeszonych w Stowarzyszeniu Dolina Lotnicza. Wybór miejsca refleksji nad obecnością Polski w kosmosie jest więc symptomatyczny, bo – jak się podkreśla – od lotnictwa do kosmosu droga niedaleka. W czasie Forum Innowacji będzie specjalna sesja na ten temat, którą będzie prowadził p. prof. Marek Orkisz, rektor Politechniki Rzeszowskiej. Oczywiście, starszy jest przemysł lotniczy. Przemysł kosmiczny rozwinął się w pewnym sensie na bazie przemysłu lotniczego. Jest to przemysł bardziej wysublimowany niż lotniczy. Na ogół, jak Pan weźmie przemysły lotnicze innych, zaawansowanych technologicznie krajów, to ok. 10 proc. ich mocy jest angażowanych w przedsięwzięcia eksploracji przestrzeni kosmicznej. Tam się szykuje innowacje, fronty technologiczne. Przemysł lotniczy jest nie tylko blisko kosmicznego. Można powiedzieć, że one są tożsame. W Rzeszowie powstanie oddział Polskiej Agencji Kosmicznej, bo tu jest Dolina Lotnicza, tu jest potencjał przemysłu lotniczego. Nie ma siły, by przemysł lotniczy – chcąc być konkurencyjnym – w pewnym momencie nie sięgnął po instrument, jakim są programy eksploracji i eksploatacji przestrzeni kosmicznej.
Program VI Forum Innowacji i I Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych VI FORUM INNOWACJI (HILTON GARDEN INN RZESZÓW) DZIEŃ I – 17 CZERWCA 2015 (ŚRODA) Godz. 11 – Oficjalne rozpoczęcie VI Forum Innowacji Godz. 11.30 – Wystąpienie inauguracyjne Godz. 12 – Inauguracyjna sesja plenarna (1): Polski przemysł chemiczny na tle gospodarki Unii Europejskiej Godz. 14.30 – Blok tematyczny (2): Innowacyjność w przetwórstwie tworzyw sztucznych – nauka we współpracy z przemysłem Godz. 16 – Blok tematyczny (3): Polimery syntetyczne pozyskiwane z surowców odnawialnych Godz. 17.15 – Podsumowanie pierwszego dnia obrad DZIEŃ II – 18 CZERWCA 2015 (CZWARTEK) Godz. 10 – Panel dyskusyjny (4): Efektywność energetyczna a koszty polityki klimatycznej Godz. 11.15 – Blok tematyczny (5): Polimery biodegradowalne – prace badawcze polskich zespołów Godz. 13 – Panel dyskusyjny (6): Przyjazne dla środowiska zasady projektowania i stosowania tworzyw sztucznych Godz. 14.15 – Panel dyskusyjny (7): Recycling polimerów
88
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
Godz. 15.30 – Panel dyskusyjny (8): Technika w przemyśle chemicznym Godz. 16.45 – Podsumowanie VI Forum Innowacji
I FORUM TECHNOLOGII KOSMICZNYCH I SATELITARNYCH (POLITECHNIKA RZESZOWSKA) DZIEŃ III – 19 CZERWCA 2015 (PIĄTEK) Godz. 9.30 – Oficjalne otwarcie I Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych Godz. 10 – Sesja plenarna (1): Jaka POLSA? Godz. 11.30 – Panele dyskusyjne – (2): Regiony: przyszłe ośrodki aktywności kosmicznej, (3): Jak zbudować silny kosmiczny sektor badawczy? Godz. 13 – Panele dyskusyjne – (4): Przemysł lotniczy: daleko czy blisko działalności kosmicznej?, (5): Edukacja kosmiczna: od przedszkolaków do seniorów Godz. 15.15 - Panele dyskusyjne – (6): Współpraca Polski z ESA na półmetku okresu przejściowego, (7): Jak zwiększyć udział Polski we flagowych programach Unii Europejskiej: Copernicus, Galileo, H2020? Godz. 16.30 – Podsumowanie i zakończenie WYDARZENIE TOWARZYSZĄCE: 11.30 – 14.15 – warsztaty projektu Position .
Niepokojący raport UE o stanie bezpieczeństwa elektrowni atomowych
Energetyka jądrowa w Polsce korzyści – koszty – realne zagrożenia
Prąd z elektrowni atomowej, którą rząd chce wybudować na Pomorzu, nie będzie z tego powodu tańszy dla odbiorców. Najtańszy prąd jest z węgla, którego mamy najwięcej w Europie, ale na skutek zaostrzania polityki unijnej dotyczącej ograniczeń emisji dwutlenku węgla, Polska musi szukać źródeł „czystszej” energii, alternatywnej dla niechcianego (w Unii) polskiego węgla.
Tekst Anna Koniecka
ANALIZA Czy to jednak dobra decyzja, żeby zainwestować gigantyczne pieniądze (wg dzisiejszych szacunków ok. 50 mld złotych) w elektrownię jądrową o stosunkowo małej mocy, czyli bez strategicznego znaczenia dla krajowej energetyki? Wiadomo było od samego początku, że ta atomowa budowla nie zastąpi elektrowni węglowych, nie rozwiąże wielu innych problemów, raczej przysporzy nowych. Związanych np. z utylizacją odpadów, czego żadne z „państw atomowych” na świecie do tej pory ostatecznie nie rozwiązało. Ci, co twierdzą, że jest inaczej, że sąsiadujące z elektrowniami miejscowości zabiegają o to, żeby to właśnie u nich budować składowiska atomowych odpadów, mówią tylko pół prawdy. Samorządy lokalne chciały składowisk na swoich terenach, gdyż za składowanie odpadów są olbrzymie pieniądze. Teraz nie chce nikt, kto ma choć trochę wyobraźni, a nie tylko pusty portfel. W Wielkiej Brytanii np. nie ma gdzie ulokować nowego składowiska dla odpadów z elektrowni atomowych, pomimo zapewnień, że potencjalny gospodarz terenu może liczyć na szereg korzyści wartych setki milionów funtów, a dla lokalnej społeczności będzie dużo nowych miejsc pracy. I lepsza infrastruktura. adioaktywnych odpadów z elektrowni atomowych nie da się przerabiać ani neutralizować – nie wynaleziono innej „techniki” jak składowanie. Te śmiertelnie niebezpieczne składowiska będą groźne dla pokoleń przez miliony lat. Niewyobrażalna skala czasu. A jak są bezpieczne owe składowiska, pokazuje ostatnio przykład Hanford – to największe cmentarzysko poatomowe w USA. Wysoko radioaktywne i toksyczne odpady wyciekły z sześciu zbiorników. Usuwanie skutków skażenia potrwa 40–50 lat. W zniszczonej przez tsunami japońskiej elektrowni w Fukushimie – od katastrofy minęły zaledwie cztery lata – zbiorniki, gdzie składowana jest woda używana do chłodzenia uszkodzonych reaktorów, pękają. Radioaktywna woda zatruwa wody gruntowe, wycieka do oceanu. Buduje się tysiące kolejnych zbiorników. Główny problem teraz to wycieki radioaktywnej wody. Fala skażonej wody z Fukushimy dotarła aż do wybrzeży Kanady. Ale Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej uspokaja, że na razie nie ma się czym martwić, bo skażenie wody jeszcze nie jest duże. Na razie? echniczny szczegół: wody do chłodzenia reaktorów można użyć tylko raz. Ale radioaktywna woda to nie jedyny produkt, którego musi się pozbyć każda elektrownia. O kosztach utylizacji odpadów poatomowych obciążających inwestycje, ceny energii oraz środowisko, lobby atomowe woli jednak nie mówić, bo to by zniechęcało potencjalnych nabywców technologii jądrowej. Proszę zauważyć – ileśmy się już nasłuchali o niskich kosztach produkcji prądu podczas rządowej kampanii reklamowej, mającej nas przekonać do planowanej budowy elektrowni atomowej, ale o cenie prądu dla odbiorców – tylko tyle, że będzie taniej. A konkretnie? Lobbysta z kręgów naukowych, swoiście pojmujący służebną rolę nauki wobec gospodarki (nazwisko z uwagi na wiek osoby przemilczę), uciekł się nawet do porówna-
R
T
nia, które zasługuje na Nobla z marketingu. Stwierdził, że atomowy prąd będzie kosztował polskich odbiorców mniej niż prąd wytwarzany z morskich fal. I ten argument, wg pana profesora, miał ostatecznie przekonać wątpiących, czy inwestowanie w energetykę atomową to jest dobry biznes dla Kowalskiego – prądożercy. Nawiasem mówiąc, polscy naukowcy na razie pracują nad własnym sposobem pozyskiwania prądu z morskich fal, ale tylko trzy kraje, w dodatku bardziej morskie niż Polska, wykorzystują jako źródło energii fale morskie i to w stopniu śladowym: Norwegia, a z unijnych krajów Anglia i Francja. Energia pozyskiwana z fal morskich to jedynie 0,02 proc. wykorzystywanej w Unii Europejskiej energii odnawialnej. Dlaczego tak mało? Bo drogo kosztują urządzenia do wytwarzania prądu? Morze faluje za darmo.
LOBBYŚCI I MARZYCIELE
E
lektrownia atomowa, o ile zostanie faktycznie zbudowana, zacznie dostarczać prąd najwcześniej za 15 lat. Budowa kolejnej jest w bardziej mglistej perspektywie – gdzieś około 2050 roku. Czy wtedy UE będzie prowadziła równie restrykcyjną co teraz politykę wobec emitentów CO2 – nie wiadomo. Znane są plany do 2030 roku. Gdyby UE odpuściła trochę winowajcom – emitentom, to moglibyśmy się bez inwestowania w elektrownie atomowe obejść – twierdzą eksperci niezwiązani z atomowym lobbingiem. Jeśli jednak polityka emisyjna się nie zmieni (to jest bardzo opłacalny biznes i wielki rynek – handlowanie limitami CO2), to sens inwestowania w atomową energię jednak jest. Ale czy to nie za kosztowna gra, żeby grać w ciemno? Jasne jest natomiast co innego – że prąd, pomimo zainwestowania w elektrownię atomową, nie będzie przez to tańszy. Przeciwnie – będziemy za niego sukcesywnie coraz więcej płacić, co zapowiada zresztą oficjalnie producent prądu. A poza tym, jeśli chcemy mieć nowe elektrownie (a musimy chcieć, jeśli nie lubimy siedzieć przy świeczce), to ceny prądu muszą rosnąć. Tak twierdzą eksperci. Przeciwnicy energetyki jądrowej podnoszą, że ograniczenie emisji dwutlenku węgla oraz tani prąd dla odbiorców można mieć o wiele mniejszym kosztem niż z atomu – z energii odnawialnych (OZE), pod warunkiem, że produkcja prądu przez samych odbiorców (prosumentów) dostanie realne wsparcie – czytaj dotacje. Ale na to się wciąż nie zanosi. Projekt ostatnio zaproponowanych, kolejnych już zmian do ustawy o odnawialnych źródłach energii, jeśli zostanie przyjęty w obecnym kształcie, spowoduje, że zarobią na tym koncerny energetyczne, a nie prosumenci. A wtedy rozwoju energetyki obywatelskiej w Polsce nie będzie. Po prostu – nie. Koncerny energetyczne nie są zainteresowane produkcją prądu przez samych odbiorców. Bo jaki to interes dla koncernów? ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
91
ANALIZA Z raportu „Scenariusze rozwoju technologii na polskim rynku energii do 2050 roku” wynika, że energetyka obywatelska oparta o pozyskiwanie energii przy pomocy urządzeń fotowoltaicznych mogłaby dostarczać prawie połowę prądu produkowanego przez wszystkie źródła odnawialne. Mogłaby… adania TNS Polska dla RWE Polska: w ubiegłym roku 21 proc. Polaków deklarowało gotowość zainwestowania w panele fotowoltaiczne. Większość respondentów to ludzie młodzi, w wieku poniżej 29 lat, mieszkający na wsi; status materialny: wyższe i średnie zarobki, własny dom lub bliźniak. Motywacja: chcą płacić niższe rachunki za prąd, uniezależnić się od dostawców energii i chcą chronić środowisko. Przydomowych mikroinstalacji wytwarzających prąd i ciepło na własne potrzeby jest w Polsce ponad 200 tysięcy. Byłoby więcej, tylko że to jest ciągle za droga inwestycja jak na kieszeń Kowalskiego.
B
RACHUNEK EKONOMICZNY PO NIEMIECKU Na energię z odnawialnych źródeł Niemcy postawili wiele lat temu. W 2004 roku wprowadzono w Niemczech system, który miał rozwinąć fotowoltaikę. I rozwinął! Rząd zainwestował w budowanie „słonecznych domów”, gdzie zainstalowano panele słoneczne, żeby potrzebny w gospodarstwach domowych prąd był dla mieszkańców za darmo. Kto by nie chciał zamieszkać w takim domu?! Wszyscy chcieli. Zrealizowano więc bardzo szybko pierwszy projekt – tysiąca słonecznych domów, potem stu tysięcy, a dalej już poszło… Przydomowych instalacji fotowoltaicznych mają Niemcy ponad dwa miliony. A w ogóle produkują więcej energii z OZE niż z węgla. To fakt – państwo dopłaca do produkcji energii z OZE ok. 20 mld euro rocznie. Według naszej logiki, kto dopłaca, ten traci. Według niemieckiej logiki, to jest inwestowanie w obywateli i w ochronę środowiska, bo… zanieczyszczanie środowiska kosztowałoby więcej.
ZASADA ZŁOTEGO ŚRODKA
W
jakim kierunku powinna pójść ostatecznie polska energetyka? Postawić na OZE, jak Niemcy, czy – jak Francja – na energetykę jądrową? Pytanie zasadne, wkrótce wybory, jeśli zmieni się (?) rząd, mogą się posypać dotychczas obowiązujące scenariusze, nie tylko persony na stanowiskach. Rządowa kampania proatomowa (kosztowała 2 mln zł, a miała kosztować 20) została wyciszona. Obywateli nie przekonała. Połowa Polaków nie chce elektrowni atomowej (badanie CBOS, 2014). Nawet politycy mają wątpliwości (PSL); SLD domaga się referendum.
92
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
W jakim kierunku powinna pójść polska energetyka? To jest pytanie przede wszystkim do ekspertów. Wojciech Hann, szef zespołu środkowo-europejskiego energetyki i zasobów w Deloitte, uważa, że nie ma odwrotu od energetyki jądrowej zarówno w Polsce, Europie, jak i na świecie zwłaszcza w kontekście zmiany prawodawstwa i dążeniu do bezemisyjnej gospodarki. W Europie nie ma jednej odpowiedzi na wyzwanie związane z ograniczaniem emisji, zmianą miksu energetycznego. Niemcy, Włosi czy Szwajcarzy wykonali w kontekście Fukushimy daleko idące decyzje polityczne odnośnie do wycofywania się z energii jądrowej. Jednocześnie jednak Enel, włoski gigant energetyczny, inwestuje w technologie jądrowe, zarówno poprzez joint venture z EDF we Francji, jak i na Słowacji – podkreśla Hann. – Obserwujemy również podtrzymanie silnego zainteresowania, jeśli chodzi o rozwój energetyki jądrowej, w takich krajach jak Francja czy Finlandia, gdzie toczy się budowa dwóch projektów jądrowych, oraz w Wielkiej Brytanii, gdzie trzy europejskie konsorcja energetyczne pracują nad przystąpieniem do budowy nowych projektów. cenariusz dla Polski, zdaniem eksperta: – Powinniśmy szukać głównie optymalnego miksu węglowo-atomowego, uzupełnionego, ale niezdominowanego przez OZE, bo Polaków nie stać na dopłacanie do luksusu korzystania z energii produkowanej w drogich, zielonych, niskoemisyjnych źródłach w takim stopniu jak Niemców czy Anglików. Na inwestowanie w energetykę atomową w Polsce trzeba spojrzeć szerzej. W przypadku budowy elektrowni atomowej o mocy 3000 MW mówimy o inwestycji wartej około 50 mld zł i chociaż istotna tego część to byłyby profity dostawców technologii, to inwestycja oznaczałaby dla wielu polskich firm zwiększone zamówienia przez wiele lat. Nie wolno o tym zapominać – dodaje Wojciech Hann. /cyt. rynekinfrastruktury.pl, energetyka.wnp.pl/
S
BEZPIECZEŃSTWO ATOMOWE – CZY JEST SIĘ CZEGO BAĆ? Niemiecki rząd zrezygnował z energetyki jądrowej pod presją społeczną (po katastrofie w Fukushimie). Ostatnia elektrownia w Niemczech zostanie zamknięta do 2020 roku. Z budowy elektrowni atomowej zrezygnowała również Litwa, bo tak zdecydowali w referendum obywatele. Po katastrofie w Czarnobylu (kwiecień 1986 r.), Polacy protestowali przeciwko budowanej akurat w tamtym czasie w Żarnowcu pierwszej elektrowni jądrowej. Odbyło się nawet referendum, obywatele opowiedzieli się przeciwko kontynuacji budowy, ale ówczesny rząd referendum nie uznał i budował „Żarnobyl” dalej. Przerwano prace dopiero jak zabrakło pieniędzy. I tak inwestycja, która już wtedy kosztowała dwa miliardy dolarów, obróciła się w ruinę. Kosztowna nauczka na przyszłość?
ANALIZA
Bruksela po katastrofie w Fukushimie zaleciła sprawdzenie stanu bezpieczeństwa we wszystkich elektrowniach atomowych funkcjonujących w krajach UE. Okazało się, że we wszystkich jest wiele nieprawidłowości dotyczących zabezpieczeń systemów awaryjnych. (Dla przypomnienia: systemy awaryjnego chłodzenia zawiodły i w Fukushimie, i w Czarnobylu – tutaj doszły jeszcze błędy konstrukcyjne i błąd człowieka). Najwięcej zastrzeżeń było do elektrowni we Francji (największy europejski producent energii atomowej). W czterech elektrowniach, których nazw nie podano w raporcie UE (zachodni dziennikarze ustalili, że chodziło o Finlandię i Szwecję), testy bezpieczeństwa wypadły bardzo źle. W razie jakiejś klęski żywiołowej mogłoby tam dojść do katastrowy porównywalnej z Fukushimą. Według autorów raportu, koszty wszystkich prac naprawczych w skontrolowanych elektrowniach wyniosłyby około 25 mld euro.
POZA PROTOKOŁEM Maj, 2013 r., dwa lata po teście bezpieczeństwa: Francuska agencja bezpieczeństwa nuklearnego nakazała na-
tychmiastową modernizację zabezpieczeń najstarszej elektrowni w Fessenheim. Przeprowadzono szybki... remont. Rząd rozważa zamknięcie elektrowni w 2016 roku. Pytanie: to co, audytu nakazanego przez UE dwa lata wcześniej tam nie było, czy też może elektrownia dopiero tak podupadła przez ten krótki czas? PS. Raport o stanie bezpieczeństwa elektrowni na wschód od Bugu pisze… życie. Nie ma on sformalizowanej formy. Ostatnie doniesienia – o pożarze skażonego radioaktywnymi substancjami czarnobylskiego lasu. Wg różnych źródeł płonęło 240–600 hektarów. Pożar ugaszono zaledwie 5 kilometrów od elektrowni, w której doszło w 1986 roku do katastrofy – największej w historii energetyki atomowej. Z likwidacją skutków źle zabezpieczonego w dalszym ciągu IV reaktora emitującego radiację, boryka się Ukraina i państwa całego świata, bo to one dają na to pieniądze. Ocenia się, że „sprzątanie” po katastrofie potrwa kolejne 30 lat. A do wnętrza zburzonego podczas wybuchu reaktora będzie można wejść za… 300 lat. Ale to nie jedyny problem. W Donbasie trwa wojna – o bezpieczeństwie ukraińskich elektrowni, zabezpieczeniach składowisk poatomowych, nie ma czasu myśleć, ani możliwości nie ma. Właśnie jadę, jak co roku, na Wschód – i dalej. Jak wrócę, opowiem, jak to wygląda z tamtej strony. Jeśli się uda...
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
93
BIZNES z klasą
Anna Koniecka publicystka VIP Biznes&Styl
Podatek od chodzenia boso Jaka jest różnica pomiędzy megalomanią a poczuciem własnej wartości, pokazują tak zwane elity władzy. Piszę tak zwane, gdyż z prawdziwą elitą mają tylko tyle wspólnego, że też się wyróżniają. Ale raczej paskudnie, cynicznie, arogancko, chamsko... Jeśli ktoś uważa, że przesadziłam, niech sięgnie chociażby do kolejnych, ujawnionych ostatnio nagrań ze znanej z podsłuchów warszawskiej restauracji, gdzie ludzie z kręgów władzy lubią podczas sutych biesiad recenzować chudą polską rzeczywistość, którą – czyżby o tym zapomnieli? – sami współtworzą. Od platformianej komisarz europejskiej dowiadujemy się na przykład, że górnictwem na Śląsku rządzi banda, a nawet banda na bandzie. Zaś peeselowski koalicjant – wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę, to debil. Tą oceną jednak wicepremier RP nie poczuł się urażony, gdyż jak wyznał mediom, ta śwarna dziołcha (czyli komisarz ze Śląska) nie tylko o nim to powiedziała. Czyli nie ma to jak znaleźć się w doborowym towarzystwie?! Sam fakt, że podczas wspomnianej biesiady dał się podsłuchać jak baba w maglu szef CBA, pozostawiam bez komentarza. Kiedy obejmował stanowisko, mówiono o nim z uznaniem, że to jest młot na bandziorów, twardziel, który oko w oko walczył z mafią. Ale z kelnerami, jak widać, sobie nie poradził. dybym rządziła (niezawisłym z definicji, w praktyce różnie bywa) wymiarem sprawiedliwości, to odpuściłabym winę knajpianym podsłuchiwaczom. Dzięki nim ciemny lud ma przecież informacje z pierwszej ręki, dlaczego jest jak jest w tym pięknym kraju. I komu to konkretnie zawdzięczamy. A poza tym można się pocieszyć, że nasze elity polityczne tak całkiem oderwane od rzeczywistości nie są, skoro twierdzą, że tylko idiota chce pracować za 6 tys. złotych miesięcznie. Albo złodziej (bo resztę sobie i tak dokradnie).
G
94
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
E
lity polityczne zajmują ostatnie miejsca w kolejce po obywatelski szacunek. Ale to ich wcale nie zraża. Ślą umizgi do wyborców jakby nic się nie stało, jakby nie było afer, żenujących geszeftów w stylu wyłudzania kilometrówek czy obiadków i egzotycznych podróży z rodziną na koszt podatników. Grunt to miedziane czoło i dobre samopoczucie poparte przekonaniem, że wystarczy poprawić makijaż (marketing polityczny a’la plastik), schować pod dywan demony, odgrzać stare obietnice i… kolejne cztery lata można się bujać na salonach. iedy (nie)miłościwie panująca klasa polityczna traci klasę i czy w ogóle ją kiedykolwiek miała, to osobny temat – selekcji negatywnej do zawodu polityk. Jak niegdyś do zawodu nauczycielskiego, gdzie szli zwłaszcza ci, co nie mieli szans dostać się na studia stawiające wyższe wymagania. Tak było za mojej młodej Polski i jeszcze długo potem. Na szczęście już nie jest. Tu powołuję się na rodziców, którzy mają teraz dzieci w szkołach i nie narzekają na poziom nauczycieli, lecz na poziom nauczania. A to się zawsze da wyrównać korepetycjami. Można też, dla internacjonalnego szlifu, posłać dziecię na studia prywatne chociażby do Lwowa, gdzie w bratniej oraz łagodniejszej pod względem wymagań i kosztów atmosferze dostanie do łapki wymarzony
K
papier/dyplom. Dajmy na to, doktora. Praktykę będzie zdobywać na nas. Wszak nie nauka, a praktyka czyni mistrza. wyścigu do stanowisk politycznych kryterium wiedzy i intelektu nigdy nie obowiązywało, i nie sądzę, że prędko się pod tym względem coś zmieni. A dokładniej: ludzie osiągający sukcesy na polu zawodowym do polityki się nie pchają. Mają co robić. Mają z czego żyć. Proste. Kiedy słyszę, że do polityki idzie ktoś, kto zapewnia, że osiągnął już wszystko w swoim fachu i teraz pragnie tylko „się poświęcić” (dla dobra powszechnego), to jakoś słabo w to wierzę, chociaż bardziej bym chciała.
W
Kto powiedział, że wraz z dorastaniem tracimy bezpowrotnie naiwną wiarę dziecka? Pani profesor Irenie Lipowicz, która jest rzecznikiem praw obywatelskich, nie brakuje wiary w sens poświęcania się dla dobra ogółu, a tym bardziej wiary we własne dokonania w tej materii. „Jeżeli człowiek naprawdę ma już poczucie, że wiele rzeczy udało się osiągnąć, to chciałby to kontynuować i prowadzić dalej”. Tak prof. Lipowicz uzasadnia swą nieodpartą wolę ubiegania się o drugą kadencję na stanowisku rzecznika. Pierwsza kadencja upływa w lipcu. No i jest konsternacja. Z paru powodów. Jednym z nich jest to, że żaden z poprzednich rzeczników, nawet tak cenionych i szanowanych jak profesor Ewa Łętowska, na następną kadencję sam się nie pchał i publicznie siebie nie zachwalał. osiągnięć pani rzecznik zapamiętałam szczególnie dwa. Pierwsze, gdy wystąpiła w interesie lekarzy, żeby nie oni, lecz administracja placówki medycznej wzięła na siebie obowiązek informowania pacjenta, gdzie może otrzymać świadczenie, którego odmówił mu lekarz, powołując się na klauzulę sumienia. Na przykład odmówił medycznie i prawnie uzasadnionej aborcji. Rzecznik praw obywatelskich Irena Lipowicz nie znalazła powodu, żeby ująć się za kobietami, odsyłanymi z kwitkiem od placówki do placówki, rozpaczliwie szukającymi pomocy, do której też przecież mają prawo… Drugie szczególne osiągnięcie RPO, jakie chcę przypomnieć, nie dotyczy ludzkich dramatów wynikających ze stawiania etyki ponad prawem. Dotyczy pieniędzy. Chodzi o to, że tylko niespełna 10 procent gospodarstw domowych płaci abonament rtv, co zdaniem prof. Lipowicz narusza konstytucyjną zasadę powszechności ponoszenia ciężarów publicznych. Abonament jest bowiem daniną publiczną na cele ogólnospołeczne – tak to definiuje. woli przypomnienia: danina to świadczenie o charakterze przymusowym, którą płacił poddany swemu panu, albo władca słabszy silniejszemu władcy. Od tamtych czasów system fiskalny się nieco zmienił i teraz płacimy podatki. Czy sprawiedliwie rozłożone na wszystkich obywateli? Ano nie. Posłowie nie płacą m.in. podatku od diet. Ich kwota wolna od podatku to 27 360 zł. Reszty społeczeństwa – 3091 zł. Ilu posłów nie płaci abonamentu rtv, nie wiadomo. Ale spokojnie. Widać znają lepiej niż RPO status prawny Telewizji Polskiej SA. Otóż Telewizja Polska SA nie jest przedsiębiorstwem państwowym, jak za PRL-u, kiedy to na obywateli nałożono obowiązek płacenia abonamentu. Telewizja Polska SA jest spółką akcyjną, czyli mówiąc wprost – jest prywatną firmą. Czemu zatem wszyscy obywatele mieliby płacić haracz (sorki – daninę publiczną) na prywatną firmę? Owszem, mogą płacić, ale klienci tej spółki, pod warunkiem, że wcześniej strony zawrą stosowną umowę zgodnie z kodeksem prawa handlowego. I znów gwoli przypomnienia: kodeks prawa handlowego wciąż w tym kraju obowiązuje, chociaż niepolitycznie jest o tym czasami pamiętać. Jeśli jednak wszyscy ulegniemy tej amnezji, prędko się okaże, że każą nam płacić daninę od wszelkiego stanu posiadania w przestrzeni publicznej – a więc nawet od męża, parasola czy butów, choćbyśmy ich wcale nie używali.
Z
G
PS. Chodzą słuchy, że wystąpienie rzecznika naszych obywatelskich praw to jest preludium do wprowadzenia szykowanego cichcem podatku audiowizualnego, który ma obowiązywać na zasadzie: prąd w domu masz, to znaczy, żeś potencjalnym odbiorcą rtv jest. Podatek od potencjału – proste, a jakie genialne! I ile nowych możliwości opodatkowania otwiera?!
Świat
MODY MĘSKIEJ OD PODSZEWKI
CAFARDINI I LANCERTO W 2002 roku Michał Ciąpała zainwestował w upadający zakład odzieżowy w Łańcucie k. Rzeszowa. Jego syn, Tomasz, wraz z żoną Martą znaleźli się w zespole restrukturyzacyjnym firmy i tym samym, trochę przypadkiem, dzięki zakładowi VIPO wkroczyli w świat mody męskiej. Wchłonął ich błyskawicznie, bo już trzy lata później w Łańcucie powstała marka Cafardini oferująca luksusowe ubrania szyte na miarę. W 2008 roku z VIPO wyrosła kolejna marka: Lanĉerto, proponująca wysokiej jakości odzież gotową. Dziś garnitury od Cafardini noszą głowy europejskich państw, prezesi i właściciele największych firm, gwiazdy kina i muzyki, a marka jest liderem na polskim rynku szycia na miarę. Lanĉerto zaś posiada 33 salony w 28 polskich miastach i już myśli o ekspansji na inne rynki europejskie. Wszystkie ubrania od lat szyte są w zakładzie VIPO w Łańcucie.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Lancerto i Cafardini Marta Stefańczyk-Ciąpała, nowosądeczanka, prezes Cafardini Sp. z o.o, i pochodzący z Łańcuta Tomasz Ciąpała, wiceprezes i współzałożyciel Lanĉerto S.A, prywatnie są małżeństwem, zawodowo – partnerami w biznesie dzielącymi czas pomiędzy Łańcut, gdzie istnieją ich firmy, a Warszawę. Biznes mody męskiej, z którym związali się przypadkiem, okazał się przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Cafardini to nie tylko cenione w Europie luksusowe ubrania szyte na miarę, ale wyrafinowana usługa zbudowana w Polsce od podstaw i obejmująca zasięgiem blisko pół kraju, stawiająca na doskonałą jakość w relacjach z klientami. Te zaś budowane są w zaciszu showroomów zlokalizowanych z Warszawie, Katowicach i Łańcucie. – Od początku istnienia marki rozwijamy się organicznie, kluczowe znaczenie mają dla nas rekomendacje zadowolonych klientów, to one są naszymi najlepszymi referencjami – nie ma wątpliwości Marta Stefańczyk-Ciąpała. NIE MA DWÓCH TAKICH SAMYCH GARNITURÓW Założycielka Cafardini i jej zespół są przekonani, że tak jak nie ma dwóch jednakowych mężczyzn, tak samo nie istnieją dwa jednakowe garnitury. Dlatego ich produktem są ubrania szyte na miarę wykonywane metodą pół tradycyjną (tzw. half canvas), oraz – na życzenie klientów – metodą tradycyjną (tzw. full canvas). – Trudno jest znaleźć gotowe ubranie, które perfekcyjnie pasowałoby do naszej sylwetki. Każdego klienta traktujemy indywidualnie i dostosowujemy produkt do jego budowy, ale przede wszystkim do jego preferencji i osobowości. Jednorazowe uszycie garnituru nie jest naszym ostatecznym celem, prawdziwą sztuką jest nawią-
96
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2015
zanie głębokich relacji na linii krawiec – klient, w których mistrz – rzemieślnik zna doskonale zarówno mankamenty, jak i mocne strony klienta oraz jest w stanie zaoferować produkt, który ukryje te pierwsze, a uwydatni te drugie – zaznacza Marta Stefańczyk-Ciąpała. Spod igły krawców szyjących dla Cafardini wychodzą garnitury dla głów europejskich państw, polityków, prezesów i właścicieli największych firm, a także gwiazd kina czy piosenkarzy z pierwszych stron gazet. Ich nazwiska pozostają tajemnicą showroomów. Większość klientów łańcuckiej marki to osoby, których czas jest cenny. – Szycie na miarę to dla takich osób podwójna korzyść, ponieważ łączy gwarancję nienagannego wizerunku i oszczędność czasu. Często nabywcami naszych garniturów są mężczyźni z nieszablonowym poczuciem estetyki i wysublimowanym podejściem do zestawień kolorów, wzorów czy dodatków, swego rodzaju pasjonaci klasycznej mody – wylicza prezes Cafardini. – Sprostanie ich wymaganiom jest dla naszych doradców dużym wyzwaniem oraz obliguje ich do nieustannego zdobywania wiedzy i podpatrywania trendów. O ile Cafardini pozostaje marką luksusową, o tyle założona przez Tomasza Ciąpałę, Mariusza Jończego i Tomasza Górkiewicza marka Lanĉerto celuje w gusta klientów, którzy wybierają produkt gotowy, możliwie jak najbardziej uniwersalny. – W ubiegłym roku wszystkie nasze salony odwiedziło ponad milion osób. Mamy rzeszę prawdziwych przyjaciół marki, dla których nasze salony są tymi pierwszego wyboru. Część odbiorców stanowią klienci okazjonalni, którzy szukają ubioru na ślub, studniówkę lub inną uroczystość. Wciąż większość to mężczyźni w wieku 30+, dla których garnitur jest codziennym ubraniem, bo wymaga tego ►
MODA którzy zaczynają przekonywać się do garniturów w kratę. – Coraz częściej mówi się, że do łask wracają zapomniane przez lata marynarki dwurzędowe. Drugi dobry przykład to poszetka, czyli prostokątna chusteczka, którą wkłada się do kieszonki piersiowej marynarki. Jeszcze kilka lat temu wydawała się być reliktem przeMODA FORMALNA: NIE szłości i ekstrawaganckim dodatkiem, REWOLUCJA, który mogliśmy zobaczyć w starych ALE SUBTELNE RÓŻNICE filmach. Dzisiaj poszetka jest nazywana drugim krawatem, a często nawet Wydawać by się mogło, że bizgo zastępuje. Chętnie noszą ją młodzi nes na polskim rynku mody formali starsi mężczyźni. W zasadzie nie ma nej jest bezpieczny, bo nie ma w nim marki, która nie miałaby jej w swomiejsca na gwałtowne zmiany w kroju jej ofercie. Są też firmy, które urosły czy kolorystyce. Poza tym zawsze tylko na sprzedaży poszetek. Dlatego będzie istnieć grupa osób potrzebuwłaśnie tak ważne jest obserwowanie jąca ubrań wysokiej jakości. Marta Marta Stefańczyk-Ciąpała. nawet najbardziej subtelnych trendów Stefańczyk-Ciąpała i Tomasz Ciąpała na rynku, po to, by nie przegapić czetwierdzą, że jest inaczej: subtelne różgoś, co może być prawdziwym hitem nice widoczne są podczas każdego sezonu, a na rynku z firmami o wysokiej rozpoznawalno- za rok lub dwa – tłumaczy właścicielka marki Cafardini. ści rywalizują nowe, młodsze marki. Jako przykład podają czarny garnitur, w którym przez lata byli zakochani polscy SZEFOWIE NOSZĄ SIĘ U SIEBIE mężczyźni i który dla wielu nadal jest garniturem pierwReklamą obu marek, widocznych na spotkaniach bizneszego wyboru. Obecnie najbardziej popularny jest granat i wszystkie jego odcienie, rośnie też liczba klientów, sowych, politycznych, na „ściankach” i w sesjach dla maga-
dress code w zawodzie, który wykonują. Coraz częściej pojawiają się też młodsi klienci z konkretną wizją swojego stylu. Ta grupa jest dobrze wyedukowana i wymaga od naszych doradców przygotowania teoretycznego i praktycznego – wyjaśnia Tomasz Ciąpała.
MODA zynów, są również ich szefowie, którzy z przyjemnością noszą to, co oferują swoim klientom. – Praca przy tak wyjątkowym i ekskluzywnym produkcie, jakim są ubrania Cafardini, to sama przyjemność, ale sprawia też, że moje wymagania dotyczące własnej garderoby są bardzo wysokie. Mam tutaj na myśli przede wszystkim doskonałe tkaniny, przemyślaną konstrukcję oraz krawiecki kunszt, na który zwracam szczególną uwagę. Można powiedzieć, że w pewnym sensie jestem uzależniona od koszul i marynarek szytych na miarę. Po założeniu pierwszej uszytej specjalnie dla siebie marynarki, nie tylko dopasowanej do sylwetki, ale przede wszystkim będącej afirmacją naszego indywidualnego charakteru i osobowości, bardzo trudno jest powrócić do gotowych ubrań z wieszaka – przyznaje Marta Stefańczyk-Ciąpała. W ubrania Lanĉerto lub Cafardini ubiera się także Tomasz Ciąpała oraz pracownicy. – Jako mężczyźni mamy nieco ułatwione zadanie, bo obie marki od lat przedstawiają kompleksową ofertę – dodaje Tomasz Ciąpała. – Zatem można u nas znaleźć nie tylko garnitury czy marynarki, ale także koszule, buty, kurtki, płaszcze, spodnie chino i całą
gamę męskich dodatków, takich jak: krawaty, poszetki, szelki czy spinki. Szefowie obu marek mają też ambitne plany ich rozwoju. Wprawdzie Cafardini już jest liderem na polskim rynku szycia na miarę, ale właścicielka widzi w marce potencjał do jeszcze większego rozwoju. Planuje m.in. otworzyć showroomy w kolejnych miastach w Polsce. W przypadku Lanĉerto już rozpoczęła się budowa sklepu internetowego, a wkrótce zakończy się budowa i wyposażenie nowego centralnego magazynu logistycznego, który będzie miał za zadanie obsługę sklepu internetowego i rosnącej sieci sprzedaży. – Do końca tego roku planujemy otworzyć lub zmodernizować kolejnych sześć lokalizacji, m.in.: w CH ZieTomasz Ciąpała. lone Arkady w Bydgoszczy oraz katowickim Silesia City Center. Cały czas negocjujemy nowe otwarcia salonów, które mogłyby nastąpić jeszcze w tym roku. Prowadzimy też zaawansowane rozmowy na temat otwarcia nowych punktów w 2016 roku. Wciąż dostrzegamy przestrzeń do rozwoju w naszym kraju, ale nie ukrywamy, że w perspektywie najbliższych lat liczymy się z możliwością ekspansji na inne rynki europejskie – przyznaje Tomasz Ciąpała.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. oświaty; Alina Bosak, dziennikarka GC „nowiny”; Jerzy Dynia, dziennikarz muzyczny TVP Rzeszów.
Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Gala otwarcia 54. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie – opera „Napój miłosny” Gaetano Donizettiego.
Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Czesławą.
Elżbieta Lewicka, dziennikarka Radia Rzeszów; Piotr Pokrywka.
Mieczysław Kasprzak, poseł PSL, z żoną Heleną. Od prawej: prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Marta Gregorowicz, kierownik Biura Koncertowego Filharmonii Podkarpackiej.
Stanisław Pado, wiceprezes „Integral” sp. z o. o., z żoną Marią.
Witold Wańczyk, prezes „Integral” sp. z. o.o , z żoną Bogusławą.
Andrzej Szlachta, poseł PiS, z żoną Krystyną.
Stanisław Sieńko, zastępca prezydenta Rzeszowa, z żoną Urszulą.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.
Książę Jan Lubomirski – Lanckoroński. Jolanta Kaźmierczak, radna PO Miasta Rzeszowa, zastępca dyrektora podkarpackiego oddziału Agencji Nieruchomości Rolnych; Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa.
Od lewej: Marta Janeczko, anglistka, Uniwersytet Rzeszowski; Beata Pelc, okulistka, Visum Clinic; Dorota Ferry; Katarzyna Gotkowska, laryngolog.
Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów, z żoną Jolantą. Od lewej: Anna Ożóg; Stanisław Ożóg, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego; Alina Ożóg-Tyrała.
Aleksander Bentkowski, adwokat, z żoną Danutą.
Od lewej: Katarzyna Sołek, dyrektor Kancelarii Zarządu Województwa Podkarpackiego; Edgar Szewczyk; Tomasz Leyko, rzecznik prasowy Podkarpackiego Urzędu Marszałkowskiego; Józef Matusz, właściciel kancelarii medialnej MMedia.
Od prawej: Teresa Kubas-Hul, wiceprezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, z mężem Józefem.
Danuta Solarz, radna Miasta Rzeszowa, z mężem Januszem Solarzem, dyrektorem Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie.
TOWARZYSKIE zdarzenia Miejsce: Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Pretekst: Muzyczny Festiwal w Łańcucie, Piotr Pławner – skrzypce, Marek Toporowski – klawesyn. Od lewej: Piotr Pławner; Marek Toporowski.
Od prawej: Wojciech Buczak, wicemarszałek Podkarpacia, z żoną Elżebietą; Władysław Ortyl, marszałek Podkarpacia; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie; Mariola Łabno-Flaumenhaft, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie.
Stefan Munch.
Od lewej: Anna Rybak; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie, z żoną Haliną.
Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek Podkarpacia; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. A. Malawskiego w Rzeszowie; Elżbieta Buczak; Wojciech Buczak, wicemarszałek Podkarpacia.
Od lewej: Robert Pieprzny i Jerzy Olbrycht, pracownik Filharmonii Podkarpackiej.
Miejsce: Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Pretekst: Koncert Olgi i Natalii Pasiecznik.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Jan Popis.
Natalia Pasiecznik; Olga Pasiecznik.
Od lewej: Aleksander Panek, lekarz; Halina Wojtowicz; Krystyna Panek; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum - Zamku w Łańcucie.
Wojciech Buczak, wicemarszałek Podkarpacia; z żoną Elżbietą.
Danuta Stępień, dyrektor IV LO w Rzeszowie.
Adam Babiarz, PZL Mielec Sp. z. o.o; z żoną.
Od lewej: Wiesława Pięta, Natalia Szott, Hubert Syzdek, Zbigniew Pięta.
Łukasz Bochenek, adwokat; z mamą Haliną Bochenek.
Witold Wańczyk, prezes firmy Integral Sp. z o.o., z żoną Bogusławą.
Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Hotel Hilton Garden Inn w Rzeszowie. Pretekst: I Seminarium Gospodarcze.
Elżbieta Pudło, biegły rewident REVISION Józef Król sp. z o.o. Sp. k.
Grzegorz Sękowski, prawnik Kancelarii Derra Meyer&Partner Rechtsanwälte.
Grzegorz Mularczyk, partner w GWW TAX.
Krzysztof Wysocki, partner GWW Legal.
Konrad Fijołek, rzeszowski radny; Grzegorz Sękowski, prawnik Kancelarii Derra Meyer&Partner Rechtsanwälte.
Od lewej: Aleksander Puła, dyrektor Południowo-Wschodniego Regionalnego Oddziału Korporacyjnego w Lublinie; Krzysztof Janas, wiceprezes zarządu ZPRE Jedlicze Sp. z o.o.; Olgierd Łunarski, radca prawny; Luiza Wolak, PW Karabela Sp. z o.o.; Artur Janas, Agencja Reklamowa AP Reklama; Sławomir Adamczyk, Instytut Analizy Ryzyka.
Piotr Ostrowski, dyrektor Biura Sprzedaży Korporacyjnej w Departamencie Skarbu, PKO Bank Polski SA. Od lewej: Olgierd Łunarski, radca prawny; dr Marek Żołdak, DB VECTOR; Krzysztof Janas, wiceprezes zarządu ZPRE Jedlicze Sp. z o.o.
Przedstawiciele firmy PORSCHE INTER AUTO POLSKA. Od lewej: Przemysław Wojcieszyński, doradca klienta Porsche; Maciej Ataman, specjalista ds. sprzedaży flotowej marki VW; Patrycja Waszak, specjalista ds. sprzedaży flotowej marki SKODA; Daria Michalak, kierownik sprzedaży flotowej; Wojciech Cieśla, doradca biznesowy marki Audi; Adam Cynk, dyrektor ds. reklamy VIP Biznes&Styl.
Przedstawiciele Coface Poland Credit Management Service Sp. z o.o. Od lewej: Krystian Karaś, doradca ds. ubezpieczeń; Patryk Lewowicki, doradca ds. ubezpieczeń; Izabela Mól, specjalista ds. wsparcia sprzedaży; Piotr Laszecki, doradca ds. informacji i windykacji. Grzegorz Boratyn, prowadzący seminarium.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Dr Marek Żołdak, DB VECTOR. Od lewej: Grzegorz Boratyn, prowadzący seminarium; dr inż. Dariusz Załocha, dyrektor ds. marketingu i serwisu ZM INVEST Ropczyce SA; Piotr Latawiec, prezes CEFARM Warszawa; Elżbieta Pudło, biegły rewident REVISION Józef Król sp. z o.o. Sp. k.; Grzegorz Sękowski, prawnik Kancelarii Derra Meyer&Partner Rechtsanwälte; Krzysztof Janas, wiceprezes ZPRE Jedlicze Sp. z o.o.
Martyna Dziwer-Wołosz, Departament Ubezpieczeń Odpowiedzialności Cywilnej, AXA Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji S.A.
Od lewej: Marcin Kaczmarek, dyrektor oddziału Coface Poland Credit Management Services Sp. z o.o.; Grzegorz Kozak, dyrektor biura klientów korporacyjnych DB VECTOR; Martyna Dziwer-Wołosz, Departament Ubezpieczeń Odpowiedzialności Cywilnej, AXA Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji S.A.
Od lewej: Grzegorz Boratyn, prowadzący seminarium; Grzegorz Mularczyk, partner w GWW TAX; Grzegorz Kozak, dyrektor biura klientów korporacyjnych DB VECTOR; Radosław Jaracz, kierownik zespołu windykacji i instrumentów finansowania handlu – Grupa Nowy Styl; Marcin Kaczmarek, dyrektor oddziału Coface Poland Credit Management Services Sp. z o.o.; Piotr Ostrowski, dyrektor Biura Sprzedaży Korporacyjnej w Departamencie Skarbu, PKO Bank Polski SA. Od lewej: Aleksander Puła, dyrektor Południowo-Wschodniego Regionalnego Oddziału Korporacyjnego w Lublinie; Narcyza Rejment, ekspert w Departamencie Marketingu PKO Bank Polski SA; Piotr Ostrowski, dyrektor Biura Sprzedaży Korporacyjnej w Departamencie Skarbu, PKO Bank Polski SA. Od lewej: Adam Cynk, dyrektor ds. reklamy VIP Biznes&Styl; Piotr Ostrowski, dyrektor Biura Sprzedaży Korporacyjnej w Departamencie Skarbu, PKO Bank Polski SA.
Od lewej: Robert Sołek, PKS Rzeszów SA; Marta Półtorak, prezes Marmy Polskie Folie Sp. z o.o.
Od lewej: Martyna Dziwer-Wołosz, Departament Ubezpieczeń Odpowiedzialności Cywilnej, AXA Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji S.A.; mecenas Jakub Żyto, GWW Legal; Grzegorz Sękowski, prawnik Kancelarii Derra Meyer&Partner Rechtsanwälte; Dariusz Chyła, dyrektor marketingu VIP Biznes&Styl; Robert Dąbek, dyrektor oddziałów regionalnych Kraków i Katowice AXA Towarzystwo Ubezpieczeń i Reasekuracji S.A.
Marcin Kaczmarek, dyrektor oddziału Coface Poland Credit Management Services Sp. z o.o.
Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Inga SafaderPowroźnik, dyrektor ds. promocji VIP Biznes&Styl.
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie. Pretekst: Konferencja „Kobiety są jakieś inne…”, czyli „Kobieta Aktywna” i „Salon Kobiet”.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Katarzyna Piasecka, artystka kabaretowa; Zbigniew Buczkowski, aktor; Jan Nowicki, aktor.
Od lewej: Marek Rząsa, poseł PO; Jan Nowicki, aktor; Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego; Zbigniew Buczkowski, aktor.
Od lewej: Marek Rząsa, poseł PO; Tomasz Kulesza, poseł PO. Katarzyna Szkutnik, studentka Uniwersytetu Rzeszowskiego, zwyciężczyni ogólnopolskiego konkursu wokalnego im. Cypriana Kamila Norwida.
Od lewej: Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego; Marek Rząsa, poseł PO; Katarzyna Piasecka, artystka kabaretowa.
Justyna Szepieniec, współwłaścicielka hotelu – restauracji „Jaś Wędrowniczek” w Rymanowie.
Od lewej: Teresa Kubas-Hul, wiceprezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości; Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Jan Nowicki, aktor.
Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego w otoczeniu dzieci ze Studia Baletowego „Terpsychora” z Przemyśla.
Miejsce: Wyższa Szkoła Prawa i Administracji w Rzeszowie. Pretekst: Konferencja Ministerstwa Skarbu Państwa z okazji 25-lecia przemian gospodarczych w Polsce.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA w Rzeszowie. Od prawej: Janina Paradowska, publicystka tygodnika „Polityka”; Mikołaj Budzanowski, były minister skarbu państwa w rządzie Donalda Tuska; Kazimierz Marcinkiewicz, były premier RP; Andrzej Mikosz, były minister skarbu państwa w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza; Włodzimierz Karpiński, minister skarbu państwa w rządzie Ewy Kopacz.
Od lewej: Kazimierz Marcinkiewicz, były premier RP; Adam Góral, prezes Asseco Poland; Jacek Socha, były minister skarbu państwa w rządzie Marka Belki.
Od lewej: Kazimierz Marcinkiewicz, były premier RP, Adam Góral, prezes Asseco Poland; Aleksander Grad, były minister skarbu państwa w rządzie Donalda Tuska; prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA w Rzeszowie; Włodzimierz Karpiński, minister skarbu państwa w rządzie Ewy Kopacz.
Od lewej: dr hab. Jarosław Gawlik, sekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa; prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA w Rzeszowie.
Od lewej: Wiesław Kaczmarek, były minister przekształceń własnościowych, gospodarki i skarbu państwa w kilku rządach; Marek Darecki, prezes WSK-PZL Rzeszów.
Od lewej: Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Aleksander Grad, były minister skarbu państwa w rządzie Donalda Tuska.
Od lewej: Jan Bator, prezes KRUSZGEO S.A; Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa.
Od lewej: Aleksander Grad, były minister skarbu państwa w rządzie Donalda Tuska; Wiesław Kaczmarek, były minister przekształceń własnościowych, gospodarki i skarbu państwa w kilku rządach; Emil Wąsacz, były minister skarbu państwa w rządzie Jerzego Buzka; Jacek Socha, były minister skarbu państwa w rządzie Marka Belki.
Od lewej: Grażyna Borek, wicewojewoda podkarpacka; Teresa Kubas-Hul, wiceprezes Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, Barbara Kuźniar-Jabłczyńska, dyrektor Wydziału Certyfikacji i Funduszy Europejskich w Podkarpackim Urzędzie Wojewódzkim.