VIP lipiec-sierpień

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 4 (42)

Lipiec-Sierpień 2015

LUDZIE BIZNESU

Małżeństwo naukowców w informatycznym biznesie

VIP TYLKO PYTA

O BIESZCZADACH Z EDWARDEM MARSZAŁKIEM ISSN 1899-6477

Portret Firma na pokolenia

polityka Ordynacja wyborcza Krzysztof Martens o politycznej grze

kultura

Franciszek Starowieyski

Inkubator dobrych biznesów

Na okładce: Jolanta i Waldemar Waligórowie



VIP BIZNES&STYL Lipiec – Sierpień 2015

23-29

Edward Marszałek.

Edward Marszałek: Dziś, przyjeżdżając w Bieszczady, widzimy dziką puszczę i nie zdajemy sobie nawet sprawy, że niemal wszystkie tutejsze świerki, modrzewie i sosny zostały posadzone po wojnie. Mało kto ma świadomość, że 40 procent lasów w Bieszczadach posadzili leśnicy po wojnie na gruntach „odstąpionych” naturze przez ludzi. Gdy dziś, chodząc po wyludnionych wsiach, znajdujemy 4-5 nagrobków na starych cmentarzach, musimy pamiętać, że tam leżą setki, może tysiące dawnych mieszkańców.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY i REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

76 Armenia Stara kraina, gdzie wszystko się zaczęło

20 Jolanta i Waldemar Waligórowie Małżeństwo naukowców w informatycznym biznesie 24 Aneta Gieroń rozmawia z Edwardem Marszałkiem z Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie Bieszczady! Jedyne góry, które mówią

SYLWETKI

32 Ewa Tomaszek Firma na pokolenia

72 W drodze Rzeszowianie w ekstremalnej podróży na Syberię KULTURA

50 Amalia z Brühlów Mniszchowa Pani z rokokowej Dukli

56 VIP Kultura Franciszek Starowieyski. Sztuka po końcu świata VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

3


86 32 40 56

STYL ŻYCIA

10 Spotkania z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Książka najlepsza nie tylko na wakacje POLITYKA

38 Ordynacja wyborcza JOW-y. Panaceum na bolączki

76

polskiej polityki?

82

40 Krzysztof Martens Polityka – dla mnie zamknięty rozdział

72

FELIETONY

44 Jarosław A. Szczepański Aladyn z JOW-ami 46 Magdalena Zimny-Louis Trzepanie kobiecego mózgu LUDZIE

68 Andrzej Kołder Dwadzieścia lat na zamku Kamieniec BIZNES

86 Inkubator dobrych biznesów MODA

82 Kolekcja Summer Snow

50

TRANSPORT

96 Jak budowano autostradę A4 od Tarnowa do Rzeszowa 4

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

96


OD REDAKCJI

Stanął przy drodze z wyciągniętym kciukiem, bez gotówki, kart płatniczych w kieszeni i wyruszył w drogę, Patryk Świątek z Rzeszowa. W podróż niezwykłą, bo do zgromadzeń zakonnych i pięciu wspólnot świeckich, gdzie poznał narkomanów, alkoholików, bezdomnych, niepełnosprawnych. I w tej podróży był sens, chęć dotknięcia rzeczywistości. Po co pociągiem przez Polskę pędzi Ewa Kopacz, której marzy się dalsze premierowanie po jesiennych wyborach, co może być trudne, bo na fotel premiera szykuje się też Beata Szydło, aktualnie też w podróży po Polsce, ale autobusem?! Nie wiem i nie przypuszczam, by chodziło o faktyczne zdiagnozowanie polskich problemów społecznych, politycznych, gospodarczych, zdrowotnych, emerytalnych i innych – to raczej niemożliwe przy lodach i bigosach, zagryzanych w przerwach między nagabywaniem ludzi na dworcach kolejowych albo w przedziałach pociągów. Według Krzysztofa Martensa, światowej sławy brydżysty, przed laty podkarpackiego barona SLD, to, co się obecnie dzieje w polskiej polityce, to erozja, a „masa poselska” jest na coraz niższym poziomie. Partie polityczne nie potrzebują już indywidualności, ale dobrych fachowców od marketingu politycznego i bieżących sondaży, żeby wiedzieć, jak ludzie reagują na konkretne problemy. To oznacza, że jesień na Podkarpaciu będzie gorąca. Oprócz wyborów parlamentarnych, będą też najprawdopodobniej wybory na prezydenta Rzeszowa. Tadeusz Ferenc już ogłosił, że wystartuje w wyścigu o fotel senatora, a szanse na zwycięstwo ma duże. Przy okazji szkoda, że nie ma prawnego obowiązku zrzekania się dotychczasowego mandatu, by ubiegać się o następny. Sądzę, że ambicje wielu osób, by brać udział we wszystkich możliwych wyborach, byle tylko zebrać głosy dla swojej partii, albo „stołek” zamienić na wygodniejszy, mocno by się zmniejszyły. A tak, nie zostanę posłem, senatorem, dalej będę prezydentem. Wracając jednak do podróżowania, niekoniecznie politycznego. Bieszczady czekają i choć miałaby to być setna podróż w to miejsce, jechać trzeba koniecznie. W końcu to jedyne miejsce w Polsce, może nawet w Europie, gdzie góry mówią, nawołują, opowiadają swoją historię o zaginionej cywilizacji, a w niej tyle jeszcze śladów do odkrycia.

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl



B i z n e s & S t y l V I P R a n k i n g

Od lewej: Jerzy Ginalski, zwycięzca w kategorii VIP Kultura; prof. dr hab. Marek Koziorowski, odkrycie roku magazynu VIP; Tadeusz Ferenc, najbardziej wpływowy polityk 2014; Grzegorz Inglot, który w imieniu Rodziny Inglotów odebrał statuetkę w kategorii VIP Biznes.

NAJBARDZIEJ WPŁYWOWI PODKARPACIA 2015 W listopadzie 2014 roku już po raz trzeci przyznaliśmy statuetki dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia 2014 roku. Statuetka VIP Biznes trafiła do Rodziny Inglotów, właścicieli międzynarodowej marki kosmetycznej Inglot z Przemyśla. Za najbardziej wpływową osobę w dziedzinie kultury uznany został Jerzy Ginalski, dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, zaś Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, zwyciężył w kategorii VIP Polityka. Prof. Marek Koziorowski, dyrektor Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego w Weryni, od prawie 20 lat związany z Podkarpaciem i Rzeszowem, otrzymał statuetkę VIP Odkrycie Roku. W 2015 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, odbędzie się 24 października 2015 r. w Filharmonii Podkarpackiej. VIP POLITYKA

VIP BIZNES

VIP KULTURA

Tomasz Poręba poseł PiS do Parlamentu Europejskiego

Marta Półtorak prezes Marma Polskie Folie, współwłaścicielka Millenium Hall w Rzeszowie

Aneta Adamska założycielka Teatru Przedmieście

Krystyna Skowrońska posłanka PO

Adam i Jerzy Krzanowscy właściciele firmy Nowy Styl

Marek Kuchciński poseł PiS

Wiesław Grzyb założyciel Arkus&Romet Group

Wojciech Buczak wicemarszałek Podkarpacia

Artur Kazienko właściciel Kazar Footwear

Zdzisław Gawlik polityk PO, wiceminister skarbu

Piotr Mikrut prezes Fabryki Farb i Lakierów Śnieżka SA

Piotr Przytocki prezydent Krosna Jan Tomaka przewodniczący PO na Podkarpaciu

Leszek Waliszewski prezes FA Krosno Stanisław Jedliński prezes Olimp Laboratories

Janusz Szuber sanocki poeta Bogdan Szymanik, współwłaściciel Wydawnictwa BOSZ Wiesław Banach dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku Wit Karol Wojtowicz dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie Monika Szela dyrektorka Teatru Maska w Rzeszowie Monika Wolańska dyrektorka Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej

Nasza lista najbardziej wpływowych osób w regionie, które w sposób bardzo spektakularny wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy mogą typować i głosować we wszystkich trzech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz vip@vipbis.pl. Dzięki tak szerokiej formule głosowania i weryfikowania zgłoszeń, mamy szansę stworzyć najbardziej obiektywny, wiarygodny i profesjonalny ranking najbardziej wpływowych na Podkarpaciu. Zapraszamy do głosowania. 



DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”

Od prawej: Alicja Ungeheuer-Gołąb, Magdalena Zimny-Louis oraz prowadzące debatę Anna Olech i Katarzyna Grzebyk.

Książka

najlepsza nie tylko na

wakacje

Co czytać w wakacje? Gdzie szukać uczciwych rekomendacji dobrych, ciekawych książek? Ile powinna kosztować książka? Dlaczego należy czytać dzieciom i po co w ogóle powinniśmy sięgać po książkę? O czytaniu, jego wpływie na rozwój człowieka i naszych wyborach lektur na wakacje rozmawialiśmy podczas letniej debaty BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo”. Tym razem spotkanie odbyło się w plenerze, na rozłożonych leżakach, krzesłach i kocach, i w otoczeniu półek bookcrossingowych na gościnnym terenie Rzeszowskiego Klubu Kajakowego na Lisiej Górze, gdzie w każde pogodne sobotnie popołudnie funkcjonuje Letnia Czytelnia, zorganizowana przez Pedagogiczną Bibliotekę Wojewódzką w Rzeszowie. Pierwszy raz w debacie uczestniczyły dzieci.

Tekst Anna Olech, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak Gośćmi debaty były dwie panie, które ze słowem pisanym mają wiele wspólnego: Magdalena Zimny-Louis, pisarka, autorka książek: „Ślady hamowania”, „Pola” i „Kilka przypadków szczęśliwych”, oraz Alicja Ungeheuer-Gołąb, profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego, badaczka literatury dziecięcej i autorka książek dla dzieci.

Aby z małego czytelnika wyrósł duży Czy można wychować takie dziecko, które lubi czytać, czyli niejako „stworzyć czytelnika”? Alicja Ungeheuer-Gołąb stwierdziła, że jeżeli wprowadzamy dziecko w świat jakiejś kultury, to ono potem tą kulturą żyje. Owszem, ma okresy przekory, ale po jakimś czasie zawsze wraca do tego, z czym zetknęło się w domu. – Jeżeli w domu jest książka, to dziecko, kiedy już dorośnie, też tę książkę w swoim domu będzie miało – podkreślała badaczka literatury dziecięcej. Co zatem jest ważne w zaprzyjaźnianiu dziecka z literaturą? Według Alicji Ungeheuer-Gołąb: książka w domu,

10

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

rodzice, którzy czytają, czytanie dziecku, a wcześniej opowiadanie, bo od tego zaczyna się przygoda z literaturą. – Obecnie książka w życiu dziecka pojawia się bardzo wcześnie. Jest przecież ogromna ilość książek obrazkowych, które są wydane specjalnie dla małych dzieci. Zrobione z miękkiej tkaniny, nie mają ostrych rogów. Są książki zabawki, które nie robią krzywdy małym dzieciom. I treść też jest przystosowana do dziecka w danym wieku. Inne są książki dla dziecka rocznego, dwuletniego, a inne dla trzyletniego i starszego. Z tego powinni korzystać opiekunowie. Rynek jest pełen takich produkcji. Tylko zachęcałabym do zwracania uwagi na stronę graficzną tych książek. Na to, by były one na wysokim poziomie graficznym. Oczywiście dziecko będzie sięgało do różnych pozycji, nie jesteśmy w stanie kierować literackim wychowaniem dziecka tylko ścieżką wysoko artystyczną, bo zawsze w jakimś momencie trafi w jego ręce książka brzydka, kiczowata, ale obok niej w wychowaniu dziecka zawsze powinna istnieć książka artystyczna – przekonywała znawczyni literatury dziecięcej i podkreślała, że u podstaw zawsze leży kontakt z literaturą i słowem. Zdaniem Alicji Ungeheuer-Gołąb, literatura dziecięca jest „wielką zabawą” i tę piękną nazwę rodzice powinni sobie przybliżyć i pamiętać. W tej zabawie mieszczą się te wszystkie wyliczanki, formułki do gier i zabaw dziecięcych, np. „idzie rak nieborak, jak ugryzie będzie znak”. – Już maleńkiemu dziecku, mówiąc taką wyliczankę, przedstawiamy pierwszą fabułę literacką w jego życiu. Tu są środki artystyczne, jest początek, jest koniec, punkt


SALON opinii kulminacyjny, więc jest to, co powinno być w każdej opowieści, która ma nas zainteresować. Bo przecież dorośli czytelnicy też szukają tego, co nas mogłoby zainteresować, wciągnąć, chcemy by był jakiś punkt dramatyczny i by to wszystko jakoś się zamknęło, czyli żeby został znak. Bo jeśli po lekturze zostaje w nas znak, to dowód, że była ona dla nas dobra. I to właśnie jest w tej pierwszej formule mówionej dziecku – tłumaczyła Alicja Ungeheuer-Gołąb. Nie ma jednak jednej właściwej odpowiedzi dla rodziców, którzy zastanawiają się, jak dużo i często czytać dziecku. – Wcale nie jest powiedziane, że dziecku trzeba czytać po 20 minut dziennie, nie jest też powiedziane, że trzeba czytać codziennie – mówiła badaczka literatury dla dzieci. – Nie można dziecka atakować działaniem, na które ono nie ma ochoty, albo nie lubi słuchać, bo woli widzieć. Trzeba wyszukać sposób, w którym przemycimy tekst, ale zaspokoimy też podstawową potrzebę dziecka.

Jakie książki najlepsze na wakacje? Wisława Szymborska powiedziała kiedyś: „Nie wiem, skąd się wzięło idiotyczne przekonanie, że na urlopy należy brać książki >>lekkie<<. Odwołując się do tych słów Magdalena Zimny-Louis stwierdziła, że nie odważyłaby się sugerować komukolwiek, które książki najlepiej czytać w wakacje, które jesienią, a które w zimowe wieczory. – Rzeczywiście, jest szereg osób, które na urlopach nadrabiają zaległości w czytaniu, jednak dobór lektury to sprawa bardzo indywidualna. Ja teraz czytam „Magika” Magdaleny Parys. Właściwie wzięłam tę książkę w niedawną podróż do Armenii, ale nie zdążyłam jej tam przeczytać. Książka świetna, nagrodzona nagrodą europejską – powiedziała pisarka, przyznając, że teraz czyta mało, bo kilka, kilkanaście lektur w ciągu miesiąca, dzieląc czas między pisanie a czytanie. Z kolei Alicja Ungeheuer-Gołąb, zapytana o nowości wydawnicze dla dzieci, które warto przeczytać w te wakacje, przyznała, że wybór nie jest łatwy, ponieważ w Polsce wydaje się rocznie ok. 2 tysięcy książek dla dzieci. – Mimo że w Polsce ubolewamy, iż czyta się mało książek, w moim otoczeniu nie ma osoby, która by nie czytała. Dyskutujemy, wymieniamy się książkami, a przecież nie dobierałam przyjaciół na zasadzie „nie czytasz, nie koleguję się z tobą”. Na wakacjach siedzenie przy basenie czy wodzie może być nudne, jeśli nie masz nic do czytania. Oczywiście, można popatrzeć na bikini, zjeść loda,

popływać, ale co potem? Książka nad wodę jest wskazana, do podróży też – mówiła Magdalena Zimny-Louis, która podzieliła się swoimi obserwacjami poczynionymi w pociągach w Anglii. – Tam 70 procent ludzi czytało książkę albo Kindle’a. Natomiast, gdy latałam samolotem na linii Rzeszów – Stansted, na 180 osób czytała jedna, dwie. Większość osób w samolocie przygląda się przed dwie godziny instrukcji ewakuacji. I denerwuje mnie, gdy słyszę, że ktoś nie ma czasu na czytanie. Moim zdaniem, wcale nie chodzi tu o brak czasu, ale o brak chęci.

Dzieci mówią o czytaniu – Czy e-booki wyprą książki? – dopytywała jedna z uczestniczek spotkania, która przyznała, że często najpierw sięga po e-booki, a gdy one zapowiadają świetną lekturę, dopiero wtedy kupuje książkę. Pracownice Pedagogicznej Biblioteki w Rzeszowie, powołując się na badania Biblioteki Narodowej, stwierdziły, że na pewno nie nastąpi to szybko. Prof. Alicja Ungeheuer-Gołąb dodała, że według ankiet przeprowadzonych wśród dzieci i młodzieży, nadal książka papierowa góruje nad audiobookami i e-bookami. Przyznała jednak, że jedna z bibliotek w Sztokholmie nie gromadzi już materiałów naukowych w wersji papierowej. – Skoro robi to Szwecja, która zawsze jest pierwsza we wprowadzaniu wszelkich nowości, to znak, że ta tendencja może się rozwijać. W debacie aktywnie uczestniczyły dzieci, które leżąc na kocach, przeglądały i czytały książki. 10-letnia Ola opowiedziała treść książki, którą ostatnio przeczytała. – Co w tej książce było takiego, że teraz nam o niej opowiadasz. Co ci utkwiło najbardziej? – dopytywała dziewczynkę Alicja Ungeheuer-Gołąb. – Ta książka pokazała mi wybór drogi życiowej. To, że nie można stać w miejscu, tylko działać – odpowiedziała rezolutnie dziewczynka, zbierając duże brawa od uczestników debaty. A badaczka literatury dziecięcej podkreśliła, że właśnie o to chodzi w czytaniu książek przez dzieci – o odnajdywanie ich sensu. ► VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

11


SALON opinii Gdzie szukać rekomendacji dobrych książek Alicja Ungeheuer-Gołąb opowiadała o swoich wizytach w księgarniach, zwłaszcza przy półkach z literaturą dla dzieci. Mówiła, że tłoczą się tam babcie lub mamy z dziećmi, zastanawiając się nad wyborem książki. – Pani z księgarni zazwyczaj nie wie, co doradzić, więc zawsze się wtrącam i proponuję konkretną pozycję. Ale wtedy odwraca się dziecko, które widzi błyszczącą okładkę, i mówi: „to”. I mama „to” kupuje, zostawiając np. przepiękną, wartościową książkę Chmielewskiej, jaką jej podsuwałam. W dzisiejszym świecie dziecko ma ogromną siłę przebicia, dlatego tak ważną rolę odgrywają nauczyciele przedszkolni i szkolni, którzy powinni pokazywać dzieciom dzieła sztuki, które uwrażliwiają na piękno – mówiła Alicja Ungeheuer-Gołąb. – Niestety, w wielu przypadkach nauczyciele nie znają współczesnej literatury, nie znają nazwisk pisarzy, współczesnego malarstwa, muzyki poważnej. W ten sposób zaprzepaszczamy ten wczesny okres rozwoju dziecka. Małgorzata Smulska z Pedagogicznej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie, która organizuje bookcrossingową Letnią Czytelnię nad Wisłokiem, zapytana, jak duże jest zainteresowanie ludzi czytaniem książek nad Wisłokiem, przyznała, że tłumów nie ma, ale jest pewna grupa czytelników, którzy przynoszą swoje książki do wymiany. – My nie kształtujemy tu gustów czytelniczych, ale te „dobre” bardzo szybko znikają z półek – dodała Małgorzata Smulska, wyjaśniając, że biblioteka prowadzi wiele zajęć i spotkań popularyzujących czytanie. Jedna z pracownic Pedagogicznej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie przyznała, że nie chodzi do księgarń, by kupić książki, bo czuje się tam zagubiona. Książki zamawia przez Internet, sugerując się informacji z polskiej sekcji IBBY, zagląda do strony Cała Polska czyta dzieciom, czasopisma Ryms. – Żeby znaleźć wartościową książkę, trzeba włożyć trochę wysiłku. Słucham też Programu Drugiego Polskiego Radia, gdzie często są polecane dobre, nagradzane książki – mówiła. Magdalena Zimny-Louis dodała, że dziś trudno wierzyć rankingom czytelniczym i rekomendacjom na niektórych portalach. – Wydawnictwa płacą portalom za promocję, miejsca w takich ran-

kingach są z góry sprzedawane. Autorzy często sami sobie przyznają gwiazdki z różnych kont, podbijając rankingi. Jeszcze inni „odejmują” gwiazdki konkurencji – opowiadała pisarka. – Gdzie szukać rekomendacji? – dopytywała jedna z uczestniczek debaty. Magdalena Zimny-Louis stwierdziła, że dużą wiedzę na pewno mają panie w bibliotekach, warto też polegać na zdaniu znajomych. Alicja Ungeheuer-Gołąb dodała, żeby czytać branżowe czasopisma np. „Nowe książki” i opinie fachowców. – Na te opinie uważałabym. Też nie są wiarygodne, zwłaszcza te w znanych tygodnikach – zauważyła pisarka.

Ile powinna kosztować książka? Ożywioną dyskusję wzbudził temat ceny książek. – Książki są za drogie – oświadczyła uczestniczka debaty. – Dlatego częściej czytam e-booki, a gdy mi się podobają, wtedy kupuję książkę. – Książka powinna być droga. To jest element tzw. kultury wysokiej, to dzieło sztuki. Oczywiście, powinny być woluminy, na które może pozwolić sobie człowiek biedny, ale przecież książki można wypożyczać w bibliotece – odparła Alicja Ungeheuer-Gołąb. – Też piszę książki i wiem, jaki procent trafia do autora, a ile zarabia na niej księgarz i hurtownik. Pewnie więcej zarobiłabym, gdybym sprzedawała swoje książki na wagę. Nie zgodziła się z tym Magdalena Zimny-Louis. Jej zdaniem, książki są za drogie. – Nie powinny być produktem luksusowym, bo taki wyklucza klienta „nieluksusowego”. W Anglii np. książka Dana Browna, w twardej okładce, tuż po ukazaniu się, kosztuje w funtach 3,99, czyli mniej niż jedna godzina pracy. Tam obywatel za pół godziny pracy może sobie kupić bestseller. Moja ostatnia książka kosztuje 35 zł. Ile to jest godzin pracy w Polsce? – Pięć godzin – obliczyła uczestniczka debaty. – Uważam, że książka powinna kosztować 20 zł. Jestem za ujednoliceniem cen książki – mówiła pisarka. Alicja Ungehauer-Gołąb dodała, że jeśli książka będzie tania, może spowszednieć jak czarno-biała papierowa gazeta. Debata zakończyła się zgodnym podsumowaniem, że książki czytać należy. – Kiedy czytamy, nasz mózg pracuje intensywnie, wytwarzają się dodatkowe połączenia nerwowe – mówiła prof. Alicja Ungeheuer-Gołąb. – Wyłącz telewizję, włącz czytanie – podsumowała Magdalena Zimny-Louis.

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl



Andrzej Rzeszutek:

Skoki do wody są piękne i emocjonujące Andrzej Rzeszutek.

Rzeszowianin Andrzej Rzeszutek, zawodnik Stali Rzeszów w skokach do wody, 27 czerwca br. wygrał zawody Pucharu Świata Grand Prix w Madrycie w skoku z trampoliny 3-metrowej. To pierwsze zwycięstwo rzeszowskiego skoczka w zawodach tej rangi. Najbliższy cel Rzeszutka to uzyskanie olimpijskiej kwalifikacji podczas mistrzostw świata w Kazaniu (Rosja). A w przyszłym roku – olimpiada w Rio de Janeiro.

Madryckie zawody nie należały do najmocniej obsadzonych, ale i tak wynik rzeszowianina jest wart odnotowania ze względu na osiągnięty wysoki dorobek punktowy. – Potrzebowałem takiego startu, na którym mógłbym „przetrenować” najlepsze warianty swoich skoków – podkreśla Rzeszutek. Nie jest to największe osiągnięcie rzeszowskiego sportowca. Skoczek bardziej sobie ceni dwa ósme miejsca w mistrzostwach świata seniorów w skoku z trampoliny 1 m (Rzym 2009 i Szanghaj 2011). Żałuje, że na igrzyskach nie ma takiej konkurencji – skacze się tylko z trampoliny 3 m i z wieży 10 m. Bardzo liczył, że wyjedzie na igrzyska w Londynie w 2012 r., ale nie uzyskał kwalifikacji. Na zawodach „ostatniej szansy” Pucharu Świata w Londynie zepsuł jeden skok i… musiał oglądać te najbardziej prestiżowe zawody w domu. – Pozostał we mnie duży niedosyt – przyznaje. 23-letni sportowiec trenuje od 6. roku życia. Dlaczego wybrał tak niszową dyscyplinę? – Na początku to nie ja wybrałem – wyjaśnia. – Do sekcji skoków do wody zapisali mnie rodzice. Dyscyplina spodobała mi się na tyle, że później już ja sam chciałem zostać. Uważa, że skoki do wody są nie tylko piękne, ale i emocjonujące. – Cały czas pompowana jest do mózgu adrenalina – tłumaczy. – Po dobrych skokach wydzielają się endorfiny, tak więc uczucie po każdym udanym skoku, który jeszcze uzyskał aprobatę sędziów, jest niesamowite. W skokach do wody jest zawarta elegancja, ale można pokazać także swoją siłę i szybkość. Andrzej Rzeszutek wziął udział w kilku odcinkach telewizyjnego show „Celebrity Splash”, podczas którego celebryci próbowali skakać do wody. Zawodowcy pokazywali, jak to się powinno robić. – Uważam, że takie programy mogą się przyczynić do spopularyzowania tej dyscypliny sportu – przekonuje rzeszowianin. – Telewidzom zawsze zostanie w głowach, że istnieje coś takiego jak skoki do wody. Skoczek przyznaje, że trenowanie na światowym poziomie wymaga od zawodnika ogromnego wysiłku i rezygnacji z wielu innych form aktywności. Kiedy był młodszy, trenował codziennie. Obecnie – jeszcze częściej, ok. 12 razy w tygodniu. Każdy trening trwa ok. 3 godzin, w tym godzinę w sali gimnastycznej i 1,5-2 godz. w basenie. Nad reprezentantami Polski, trenującymi w perspektywie przyszłorocznych igrzysk, czuwają nie tylko trenerzy, ale także psycholog, trenerka personalna, dietetyczka, fizjoterapeuta. Skoki do wody nie są w Polsce na tyle popularną dyscypliną, by sponsorzy pchali się „drzwiami i oknami”. Ale Andrzej Rzeszutek podkreśla, że z tego, co otrzymuje, „żyć się da”. – Za dobre wyniki można otrzymać stypendium Ministerstwa Sportu, a w Rzeszowie można się starać o stypendium prezydenta miasta i marszałka – wylicza. – Poza tym, z ministerstwa, oprócz stypendium, otrzymujemy pieniądze na treningi, utrzymanie basenu, nowy sprzęt (kąpielówki, dresy, klapki). To też są wcale niemałe wydatki. Po zwycięstwie w Madrycie rzeszowianin nie ukrywa, że ma poczucie przynależności do światowej czołówki. – Pod koniec roku będzie układany ranking skoczków do wody według zawodów FINA i myślę, że znajdę się w nim w pierwszej dwudziestce, co byłoby wielkim sukcesem – ma nadzieję Rzeszutek. Bierze udział w odbywających się akurat mistrzostwach świata w Kazaniu w Rosji. Celem rzeszowskiego skoczka jest znalezienie się indywidualnie w pierwszej dwunastce, bo to daje kwalifikację na przyszłoroczne igrzyska w Rio de Janeiro (kiedy zamykaliśmy ten numer VIP-a, nie znaliśmy jeszcze wyników). Ponadto wraz z 18-letnim Kacprem Lesiakiem wystartował w skokach synchronicznych. Choć liczyli na dobre miejsce, nie udało im się zakwalifikować do finału. O igrzyskach na razie nie myśli: – Teraz najważniejsza jest kwalifikacja. O Rio pomyślę przed wyjazdem na olimpiadę – podkreśla Andrzej Rzeszutek.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak

14

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015



KSIĄŻKA

Patryk Świątek.

„Dotknij Boga”

– autostopem po Polsce w poszukiwaniu szczęścia W sierpniu 2014 roku pochodzący z Rzeszowa Patryk Świątek pakuje plecak, zostawia w domu portfel i karty płatnicze, i staje na drodze z wyciągniętym kciukiem. Przez sześć tygodni podróżuje autostopem do miejsc, o których większość z nas nie słyszała. Zdając się na łaskę Boga i ludzi, prosi o nocleg i jedzenie. Przebywa z zakonnikami, narkomanami, alkoholikami, byłymi więźniami, bezdomnymi i niepełnosprawnymi. Po powrocie, w połowie września zaczyna pisać książkę. „Dotknij Boga” – ukazuje się na początku czerwca 2015 roku nakładem Wydawnictwa Znak i zyskuje wspaniałe recenzje czytelników. – Nie wiem, jak ta książka się sprzeda, ale wiem, że ma ona sens – Patryk Świątek nie ukrywa zadowolenia. Patryk Świątek to absolwent I LO w Rzeszowie i geografii na Uniwersytecie Jagiellońskim, współautor popularnego bloga podróżniczego Paragon z Podróży (http://paragonzpodrozy.pl/), którego prowadzi z Bartłomiejem Szaro, także pochodzącym z Rzeszowa. Zapalony podróżnik, pracownik serwisu podróżniczego Bla Bla Car. Od czerwca br., kiedy ukazała się jego pierwsza napisana w pojedynkę książka (na koncie ma już dwie książki „Poradnik taniego podróżowania” napisane z Bartłomiejem Szaro), może o sobie mówić „autor”. JAK PATRYK ZOSTAŁ PISARZEM W 2014 roku znajomy znajomego podsuwa Patrykowi Świątkowi pomysł nietypowej podróży w poszukiwaniu ukrytej, ubogiej twarzy polskiego Kościoła. Do podróży przygotowuje się przez cztery miesiące. Nie jest pewien, czy się powiedzie. Nie wie, jak sobie poradzi bez pieniędzy, kart płatniczych i dachu nad głową. Ma wiele wątpliwości, ale rusza w drogę. Puka do wielu drzwi. Nie wszystkie stoją otworem… Udaje mu się dotrzeć do pięciu zgromadzeń zakonnych i pięciu wspólnot świeckich, gdzie poznaje narkomanów, alkoholików, bezdomnych, niepełnosprawnych. Pobyty w tych miejscach uświadamiają mu, jak jałowe jest życie spędzone na pogoni za doczesnymi dobrami materialnymi: „Im więcej człowiek ma do stracenia, tym trudniej jest mu zrezygnować z tych wszystkich ziemskich dóbr i skupić się na tym, co niewidoczne (…) trudniej mu się dzielić, żeby oddać innym „wdowi grosz” (…). Trudno zrozumieć tak prostą przecież prawdę, że nie zabierzemy ze sobą do grobu luksusowego samochodu (…) Że równie dobrze moglibyśmy nie mieć nic. Że tak naprawdę w ostatecznym rozrachunku liczy się to, co mamy w naszym sercu” – pisze autor. ZASTRZYK ENERGII OD CZYTELNIKÓW Pomysł napisania książki zrodził się jeszcze w trakcie podróży. Wchodząc do każdego z opisywanych miejsc, zawsze na początku informował, że podróżuje jako pielgrzym i robi notatki z podróży, które potem może wykorzystać np. przy pisaniu książki. Roboczą wersję książki pisał przez cztery miesiące. Potem wraz z zespołem krakowskiego wydawnictwa Znak pracował nad jej ostateczną wersją. „Dotknij Boga” kończy się stwierdzeniem autora, że ostatnie miejsce, które odwiedził (mali bracia Baranka w Choroniu) nadaje się na osobną historię. Czy powstanie z tego kolejna książka? – To jest taka otwarta furtka – uśmiecha się Patryk. – Na razie nic nie piszę, bo cały czas żyję tym, co dzieje się wokół „Dotknij Boga”. Jestem w to emocjonalnie zaangażowany i nawet dziwię się pisarzom, że oni tak potrafią siadać do pisania kolejnej książki, gdy dopiero ukazała się jedna. Pisanie i wydanie książki to wielkie wydarzenie. Otrzymuję bardzo dużo maili osobistych, w których ludzie dzielą się ze mną swoimi odczuciami i tym, jak po przeczytaniu książki zmieniło się ich myślenie. Teraz totalnie ładuję się tą energią – mówi Patryk Świątek. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia Archiwum Patryka Świątka

16

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

17


FOTOGRAFIA

Krasiczyn w obiektywie Tadeusza Budzińskiego Każdy album fotografii Tadeusza Budzińskiego jest wydarzeniem artystycznym. Ostatnio nakładem Wydawnictwa BOSZ ukazała się jego publikacja o zamku w Krasiczynie. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Budziński

P

owiedzieć, że Krasiczyn jest „perłą renesansu”, to wprowadzić słuchacza w błąd. Rezydencja powstała bowiem w stylu manierystycznym, który w Polsce panował na przełomie XVI i XVII wieku i był zaprzeczeniem renesansu. Burzył klasyczną harmonię, porządek i elegancję form, wprowadzając w ich miejsce nadmierną ekspresję, przerysowanie i kontrasty, a także nieoczekiwane efekty wizualne. Wchodzący na dziedziniec zamku w Baranowie Sandomierskim zobaczy najpierw pustą, nieciekawą, pozbawioną jakichkolwiek ozdób ścianę. Dopiero gdy odwróci się,

18

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

jego oczom niespodziewanie ukazuje się kolumnada o wytwornych proporcjach. Zamek w Krasiczynie kryje podobnych niespodzianek więcej. Pełna finezji architektura wprowadza nas w porządek społeczny ówczesnego świata. Wejście paradne prowadzi przez most i bramę w wysmukłej wieży – symbolu władzy – do środka. Kurtyny murów flankują cztery przysadziste baszty o odmiennym wyrazie architektonicznym. Wchodząc oglądamy najpierw Basztę Królewską ze spiczastym dachem i podwieszanymi wieżyczkami oraz zwieńczoną koronkową attyką Basztę Szlachecką. To porządek,


FOTOGRAFIA

na którym opierała się potęga ówczesnej Rzeczypospolitej (inne stany nie zasługiwały wówczas na uwagę). Gdy odwracamy się, obcujemy ze sferą ducha. Patrzymy na Basztę Papieską z attyką w kształcie tiary oraz Basztę Boską zwieńczoną kopułą, która symbolizuje niebo. Mury zamkowe wieńczy koronkowa attyka i zdobi przebogate sgrafitto. Przedstawia ono poczet królów polskich, którym odpowiadają medaliony z wizerunkami rzymskich cesarzy, do których porównywano władców Rzeczypospolitej. Przebogata kamieniarka portali oraz sztukaterie kaplicy dopełniają obrazu jednej z najwspanialszych rezydencji europejskich. Właśnie zakończyła się jej restauracja dokonana z funduszy Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. otografowanie takiego obiektu wymaga niezwykłej wrażliwości i umiejętności. Budziński jest nie tylko mistrzem: portretu, krajobrazu, natury ożywionej i nieożywionej. Świetnie odczytuje architekturę różnych epok. Przedstawiając ogólny plan zamku unikał błękitnego „pocztówkowego” nieba. Za to fantastyczne kształty chmur dopełniają obrazu tej niezwykłej architektury. Podobnie jak otoczenie zabytku w postaci romantycznego parku, który Budziński przedstawia o różnych

F

porach dnia i w różnych porach roku. Zmienia się światło, z drzew opadają liście; rudziejące pola pokrywa śnieg. Ze zmiennością natury kontrastuje niezmienność architektury, której koronkowe kształty odbijają się w nieruchomym lustrze stojącej wody. Jak w łacińskiej maksymie: „Ars longa, vita brevis” (Sztuka trwa długo, życie krótko). Fotografik z uwagą pochyla się nad detalem, przedstawiając zacienioną niszę kropielnicy przed wejściem do kaplicy, czy oświetlonego nieoczekiwanym promieniem słońca maszkarona z dekoracji stiukowej. Przedstawia nadkruszoną przez czas kamienną dekorację latarni kopuły oraz okrutnie zniszczone przez żołnierzy Armii Czerwonej portale. Najazd barbarzyńców to osobny rozdział w historii Krasiczyna, który także zasługuje na napisanie. Album powstał z inicjatywy Jerzego Antkiewicza, członka zarządu Fundacji Pro Arte et Historia. „KRASICZYN”, fotografie TADEUSZ BUDZIŃSKI, koncepcja i projekt graficzny: Lech Majewski, Tekst: Jakub Puchalski. Drukarnia: Skleniarz Kraków, Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2015. 

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

19


Małżeństwo

naukowców

w informatycznym biznesie Jolanta i Waldemar Waligórowie.

Był 1989 rok, gdy do Ministerstwa Finansów wszedł młody informatyk z Rzeszowa i poprosił o zgodę na utworzenie firmy z kapitałem zagranicznym. Dociekliwy urzędnik, gdy usłyszał, że przedmiotem działalności będą programy komputerowe, w pierwszej chwili nie zrozumiał, a potem z rozbrajającą szczerością przyznał, że taki biznes „nie przejdzie”, musi być coś konkretnego. Więc powstało – sprowadzanie z Nowego Jorku denimu i szycie dżinsów, do tego biznesplan na dwa lata i… pozwolenie na polsko-amerykańską spółkę joint venture stało się możliwe. – Ani jednej pary dżinsów oczywiście nie uszyliśmy, ale od 25 lat SoftSystem nieustannie się rozwija i dziś spółka zatrudnia ponad 520 osób, a nasze oprogramowania dla laboratoriów medycznych oraz szpitali są w setkach placówek na świecie – wspomina Waldemar Waligóra, współwłaściciel i prezes rzeszowskiego SoftSystemu.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

20

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


LUDZIE biznesu

O

programowanie z rzeszowskiej firmy jest nawet w prestiżowych, amerykańskich klinikach Mayo Clinic, gdzie leczeni są amerykańscy prezydenci. A zaczęło się? Przez szczęśliwy przypadek, jak to zwykle bywa. Pochodzący z Buska-Zdroju Waldemar Waligóra był jeszcze uczniem liceum, gdy na olimpiadzie matematycznej zajął bardzo dobre miejsce. Przy okazji tamtego konkursu trafił na Politechnikę Świętokrzyską, gdzie po raz pierwszy w życiu zobaczył komputer. Tak go to zafascynowało, że potem już zawsze podświadomie szukał rzeczy związanych z informatyką. Na komputerach typu ICL zaczął pracować na studiach, a w 1985 roku został asystentem na Politechnice Rzeszowskiej w Katedrze Automatyki i Informatyki. – Wspólnie z Eugeniuszem Eberbachem byliśmy pionierami rzeszowskiej informatyki. Pierwsze pokolenie informatyków opuszczających Politechnikę Rzeszowską to byli nasi wychowankowie – mówi prezes Waligóra. On sam w 1988 roku miał już gotowy doktorat i… sporo wolnego czasu – jego promotor był bowiem jeszcze przed habilitacją. Tym razem szczęśliwy przypadek sprawił, że od koleżanki żony otrzymał zaproszenie do USA i na kilka miesięcy wyjechał do Nowego Jorku. – Na miejscu znalazłem ogłoszenie w polskiej gazecie, że w firmie potrzebny jest informatyk. Poszedłem na egzamin i zdałem go na 105 proc. – jedno zadanie zrobiłem na dwa sposoby – opowiada ze śmiechem Waldemar Waligóra. Tą firmą była Soft Computer Consultants, specjalizująca się w oprogramowaniu dla laboratoriów medycznych, gdzie pracował już polski informatyk z doktoratem, który był tak utalentowany, że właściciele firmy poszukiwali kolejnych informatyków właśnie wśród Polaków. Waligóra przepracował tam kilka miesięcy, w tamtym czasie powierzono mu m.in. napisanie bazy danych dla banków krwi w Stanach Zjednoczonych i ten program, zwany SoftBankiem, do dziś, w nieco zmienionej wersji, nadal się sprzedaje. On sam po powrocie do Polski nie wrócił już na uczelnię. W 1990 roku założył SoftSystem, gdzie wraz z dwoma amerykańskim braćmi został współwłaścicielem. Bardzo szybko SoftSystem stał się jeszcze bardziej rodzinną firmą – w biznes w 1991 roku zaangażowała się także Jolanta Waligóra. – To była trudna decyzja – przyznaje. – Byłam wtedy kilka miesięcy po obronie doktoratu z nauk biologicznych i w trakcie urlopu wychowawczego po urodzeniu córki. – Uwielbiałam zajęcia ze studentami, miałam dużo publikacji, w dodatku zajmowanie się nauką w Polsce na początku lat 90. XX wieku było dużo bardziej stabilnym i szanowanym zajęciem niż biznes, na który patrzono z podejrzliwością. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

21


LUDZIE biznesu Wspólne studia w Charkowie, a w Rzeszowie wspólny biznes Waligórowie uznali jednak, że chcą, potrafią ze sobą współpracować i zaczęli budować silną markę informatyczną. Już wcześniej, jeszcze na studiach, przekonali się, że mogą na siebie liczyć. Obydwoje pochodzą z tego pokolenia, które kończąc liceum ze świetnymi ocenami, mogło studiować w jednym z krajów byłego bloku wschodniego. On z Buska-Zdroju, ona z Rzeszowa, spotkali się w Charkowie (Ukraina) w byłym Związku Radzieckim, na studiach pobrali się i razem wrócili już na stałe do Rzeszowa. Dzięki temu od początku szanowali w SoftSystemie swoje odrębne zdania i decyzje, a to pozwoliło jemu skoncentrować się na zagadnieniach czysto informatycznych, ona natomiast przejęła na siebie obowiązki związane z HR-em, księgowością, administracją. Na początku w firmie zatrudnionych było kilkanaście osób, ale z każdym rokiem rosła liczba zamówień, a tym samym zwiększało się zatrudnienie. – Do około 150. pracownika świetnie orientowałam się w imionach żon, mężów i dzieci wszystkich zatrudnionych – śmieje się Jolanta Waligóra. – Dziś przy ponad 500 osobach zatrudnionych i osobach towarzyszących nie jest to już możliwe, choć przynajmniej raz w roku spotykamy się na imprezach firmowych. W SoftSystemie mamy już drugie pokolenie pracowników, bo do pracy przychodzą dzieci, które rodziły się naszym pracownikom w latach 90. XX wieku. To pokazuje, że stawiamy na stałą współpracę. Większość współpracowników jest z nami od wielu lat. – Programowanie jest wspaniałe, pozwala walczyć z najlepszym przeciwnikiem, własnymi błędami – opowiada Waldemar Waligóra. – W dodatku na przestrzeni ostatnich 25 lat w sposób niebywały zmieniła się technologia informatyczna. Mówiąc najprościej, to, czym się zajmujemy, to tworzenie i obsługa systemów informatycznych dla laboratoriów i szpitali. W rzeczywistości jest to fascynujące połączenie świata informatyki i medycyny, a i tak działające tylko w określonych wycinkach. Od czasu, kiedy ludzkość odkryła genotyp, są miliony możliwości badań nad sekwencją genową każdego człowieka, a ta u każdego z nas jest inna. koło 200 banków krwi przyszpitalnych w USA używa oprogramowania z rzeszowskiego SoftSystemu. Prezes Waligóra doskonale pamięta, jak sam nad nim pracował, ile czasu spędzał w banku krwi w szpitalu na Long Island, w końcu, jak z amerykańskim kolegą prezentował jego możliwości na kongresie banków krwi w Los Angeles. To były czasy bez maili, telefonów komórkowych, po wszystko trzeba było kilka razy w roku latać do USA, materiały przywozić do Rzeszowa, a na miejscu informatycy tworzyli. Dziś ponad 150 szpitali w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie pracuje na oprogramowaniach z Rzeszowa. A na najbliższe dwa, trzy lata firma ma już komplet zamówień.

O

22

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

G

dy w 2000 roku opisany został genom ludzki, w niespełna dwa lata w Rzeszowie powstała pierwsza na świecie komercyjna baza danych i tę najczęściej kupują duże centra naukowe do badań genetycznych. O ile na podstawie próbki krwi można dokonać kilkudziesięciu testów, to w przypadku genomu ludzkiego mówimy o milionach kombinacji. Dzięki dobremu oprogramowaniu można przetwarzać niebywałe ilości informacji, dlatego skok jakościowy w medycynie i nauce jest niebywały. Genetyka to też bardzo młoda gałąź wiedzy, tu ciągle trwają nowe badania i ciągle potrzebne jest nowe oprogramowanie. Dzięki temu rzeszowski SoftSystem pracuje na potrzeby takich naukowych gigantów jak University of Michigan czy Mayo Clinic. Ponad 250 ludzi w Rzeszowie przez ponad 2 lata pracowało non stop nad odpowiednim oprogramowaniem do badań genetycznych, by zadowolić naukowców. Na co dzień wygląda to tak, że lekarze ściśle współpracują z informatycznymi architektami i analitykami, jak wiedzę medyczną przełożyć na pewne obiekty, które programiści oprogramowują, a następnie testerzy sprawdzają, wykrywają błędy i gdy produkt jest gotowy, trafia do klienta. Lekarze szybko wymyślają coś nowego, inaczej mówiąc, ciągle chcą nowych funkcjonalności w istniejącym oprogramowaniu i tak jest to proces nieustannego rozwoju. – W tym roku w kwietniu mieliśmy prezentację naszego oprogramowania m.in. dla francuskiej policji kryminalnej. Być może dzięki temu zaistniejemy na rynku francuskim. W tej chwili implementujemy nowo powstałe laboratorium w Singapurze. Były prezentacje naszych możliwości w Dubaju i Australii, i ciągle stawiamy sobie nowe wyzwania – dodaje prezes Waligóra. – Nasze oprogramowania nieustannie próbują dawać odpowiedzi na pytania, jakie stawia im świat nauki. Mają związek ze zdrowiem i życiem ludzkim, a to niebywale podnosi poprzeczkę jakości i odpowiedzialności.

Ciągła weryfikacja jakości produktów mających związek ze zdrowiem i życiem ludzkim Stąd między innymi ciągła weryfikacja jakości produktów na każdym etapie ich tworzenia. SoftSystem jest jedyną w Polsce firmą posiadającą ISO 13485:2012 dla wyrobów medycznych w zakresie projektowania i produkcji rozwiązań informatycznych dla instytucji medycznych. – To potwierdza, jak skrupulatnie kontrolujemy produkty, które tworzymy, począwszy od wymagań klienta, przez analizę, architekturę, programowanie, testowanie i znów zadowolenie klienta – wylicza Jolanta Waligóra. – Nasi pracownicy nieustannie się szkolą, wysyłamy ich do centrali firmy w Clearwater, analitycy nieustan-


LUDZIE biznesu nie kontaktują się z klientami i tylko dzięki temu możemy tworzyć coś wyjątkowego. Warto też pamiętać, że postęp w medycynie możliwy jest w dużej mierze dzięki postępowi w informatyce. Dziś można prowadzić telekonferencje, testerzy, programiści w Polsce i USA są ze sobą w stałym kontakcie, online oglądają efekty swojej pracy, korygują błędy. A jeszcze kilkanaście lat temu było to absolutnie niemożliwe. erwerownia SoftSystemu w Rzeszowie jest lustrzanym odbiciem serwerowni Soft Computer Consultants na Florydzie, zatrudniającej ok. 1000 osób. Obie firmy połączone są światłowodem i w momencie awarii serwerowni na Florydzie, Rzeszów natychmiast przejmuje obsługę klientów na całym świecie. W razie, gdyby huragan albo inne zdarzenie losowe zniszczyło centrum telefonicznej obsługi Soft Computer Consultants w New Jersey, Rzeszów w ciągu 15 minut jest w stanie przejąć i obsługiwać wszystkie telefony informacyjne i interwencyjne. To potwierdza tezę, jak bardzo „skurczył” się nam świat. Prawie wszystko można załatwić w mailach, szkolenia może prowadzić ekspert z dowolnego miejsca na świecie, a pracownicy na kilku kontynentach mogą w nich uczestniczyć. W przyszłości ten świat będzie dawał ogromne możliwości pod każdą szerokością geograficzną, ale pod warunkiem, że będzie to bardzo dobrze wyedukowana, znająca języki obce osoba. – Nasz syn może pracować z każdego miejsca na Ziemi, gdzie jest dostęp do szybkiego Internetu. Biuro ma w Dublinie w Irlandii, szefa w New Jersey, a podwładnych w Indiach i na Węgrzech. Wszyscy są online i wszyscy pracują w Citibanku – wylicza Waldemar Waligóra. – I co pewnie nie będzie zaskoczeniem, jest informatykiem, absolwentem Politechniki Warszawskiej. Co ciekawe, większość pracowników zatrudnionych w SoftSystemie to informatycy wykształceni w Rzeszowie, są też absolwenci uczelni na Śląsku, we Wrocławiu, Warszawie, ale Rzeszów dominuje. Stolica Podkarpacia staje się swego rodzaju polską Doliną Krzemową. Coraz więcej dużych firm z Polski zakłada tutaj swoje filie, bo ma pewność, że jest tu mnóstwo dobrze wykształconych informatyków. – Także dlatego chcemy współpracować z jedną z prywatnych uczelni, z którą wspólnie układamy program nauki informatyki na studiach inżynierskich, specjalnie pod nasze potrzeby. W SoftSystemie będą się odbywać praktyki, staże, a najlepsi studenci znajdą u nas zatrudnienie – mówi Jolanta Waligóra. – Od zawsze jesteśmy przekonani, że pracujemy ze wspaniałymi ludźmi. Kreatywnymi i mądrymi. Gdy jeździmy na Florydę do naszych wspólników, oni za każdym razem nas pytają, co takiego jest w Polakach, że gdy przyjeżdżają do Stanów Zjednoczonych na kontrakty, ich dzieci idą do szkół, to wystarczy, że nauczą się dobrze języka angielskiego, a natychmiast zostają najlepszymi uczniami w klasie. Co najmniej kilkadziesiąt osób na przestrzeni tych 25 lat wyjechało z Rzeszowa do centrali firmy w Stanach Zjednoczonych na kontrakty i wielu zostało tam na stałe. Wielu z nich jest już obywatelami amerykańskimi.

S

Naszym sukcesem są nasi pracownicy – To, co udało się nam osiągnąć, chyba przerosło nasze wyobrażenia, bo choć kochamy to, co robimy, nie sądziliśmy, że kiedykolwiek będziemy zatrudniać ponad 500 osób – przyznają zgodnie Waligórowie. – Naszym sukcesem są nasi pracownicy. I tylko można zadać sobie pytanie, co właścicieli firmy informatycznej zafascynowało w hotelarstwie, że od 5 lat są właścicielami SPA Hotelu Splendor w Siedliskach. – Od zawsze interesował mnie zdrowy styl życia, znam się na tym od strony naukowej, wiem, jak jest to istotne dla naszego zdrowia i pomyślałam, że stworzę znakomite centrum SPA. W Splendorze to się udało – mówi Jolanta Waligóra. en hotel to też kontynuacja pewnych tradycji rodzinnych. W Busku-Zdroju, w rodzinnym domu Waldemara Waligóry, był pensjonat, który Waligórowie planowali rozwijać biznesowo, aż do czasu, gdy dwójka architektów przekonała ich, że piękne miejsce na SPA jest w Siedliskach. Tam mieli spory kawałek ziemi, już wcześniej kupowany przez lata. A wszystko przez to, że prezes SoftSystemu od dawna zachwycał się widokami na pierwszej górze Pogórza Dynowskiego i chciał w tym miejscu spędzać jak najwięcej czasu bez konieczności zaglądania w okna sąsiadom. Dziś są dumni, że udało się im stworzyć miejsce, gdzie nie ma kiczu i plastiku, wszystkie meble są z litego drewna, a dookoła tylko naturalne materiały wykończeniowe. SPA urządzili oryginalnymi meblami sprowadzonymi z Indii, a w kuchni uznają tylko żywność ekologiczną, żadnych półproduktów. – Hotelarstwa cały czas się uczymy, ale przynosi nam to coraz większą radość, efekty też są coraz bardziej widoczne – przyznaje Jolanta Waligóra. – Angażuję się w to bardzo, udało mi się nawet wciągnąć w ten biznes córkę, która ciągle jeszcze jest odpowiedzialna za dział szkoleń w SoftSystemie, ale coraz bardziej pomocna jest też w Splendorze. Gdy znana restauratorka, Magda Gessler, w trakcie swoich podróży zatrzymała się w ich hotelu, byli mile zaskoczeni jej wpisem do książki gości i pochwałą kuchni. Od tamtej wizyty wracała jeszcze kilkakrotnie. Z pewnością dla miejsca i restauracji, ale też dla widoków, jakie roztaczają się wokół hotelu. Okolice Lubeni, Siedlisk są przepiękne. – Konsekwentnie idziemy swoją drogą. Zawsze tak działaliśmy i hotel tego nie zmienił. Najważniejsza jest jakość, profesjonalizm, zaangażowanie oraz pokora i szacunek dla drugiego człowieka. Tego wymagamy od siebie i od naszych współpracowników w biznesie – mówią Waligórowie. – I to się nie zmieni. 

T

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

23


Bieszczady! Jedyne

góry, które

Aneta Gieroń rozmawia...

mówią


...z Edwardem Marszałkiem, leśnikiem, rzecznikiem prasowym Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie.

Fotografie Tadeusz Poźniak


Edward Marszałek Mgr prawa, dr n. leśnych, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie. Absolwent Technikum Leśnego w Lesku. Autor i redaktor kilkunastu publikacji książkowych, m. in. „Leśne opowieści z Beskidu”, „Z karpackich lasów”, „Ballady o drzewach”, „Skarby podkarpackich lasów”, „Leśne ślady wiary”, „Las pełen zwierza”, „Wołanie z połonin”, „Żubr przywrócony górom”, „Od siekiery, czyli wstęp do toporologii”, „Z dziejów leśnictwa na Podkarpaciu” oraz tekstów do albumów „W lasach Podkarpacia” i „Lasy Polski”. Ratownik ochotnik w Grupie Bieszczadzkiej GOPR, przewodnik beskidzki, członek Rady Programowej dwutygodnika „Las Polski”, członek honorowy Speleoklubu Beskidzkiego, członek PTL i SITLiD. Prezes Stowarzyszenia Kulturalnego „Dębina” w Krościenku Wyżnem.

Aneta Gieroń: Nie rok, dwa, ale od prawie 40 lat, niezmiennie wędruje Pan przez Bieszczady. Czego Pan w nich szuka, a może właściwe, co odnajduje? Edward Marszałek: Nie potrafię żyć bez Bieszczadów, tutaj odnajduję siebie sprzed lat i kocham to miejsce jak żadne inne. Pamiętam swoje pierwsze, samotne wyjazdy w Bieszczady. W podstawówce na rowerze przejechałem pętlę bieszczadzką, po drodze zauważyłem Technikum Leśne w Lesku i wtedy narodziła się myśl, by zdawać do tej szkoły, choć z tradycji rodzinnej powinienem być górnikiem naftowcem albo hutnikiem szkła. Już wtedy zauważałem, jak ciekawy jest bieszczadzki świat i ciągle, niezmiennie się nim zachwycam i… opisuję. W dodatku jest Pan bieszczadzkim swojakiem.

Siekiernikiem raczej

(śmiech). Pochodzę z Krościenka Wyżnego, a w przeszłości mieszkańcy tej wsi królewskiej byli zobowiązani do świadczenia siekiernego na rzecz sanockiego zamku. Kiedy szli z Krościenka do Sanoka przez wsie szlacheckie, chłopi pańszczyźniani, zazdroszczący im niezależności, wołali: siekiernicy idą! I tak do dziś na mieszkańców Krościenka mówi się siekiernicy, a ja choćby z tego powodu jestem kolekcjonerem siekier. Istnieje u nas nawet wyróżnienie „Honorowy Siekiernik”, nadawane przez Stowarzyszenie Kulturalne „Dębina”. Otrzymują je zasłużeni dla lokalnej społeczności. Sama siekiera, jako narzędzie, ma swoją ludzką twarz – moglibyśmy mówić o tym bez końca. Kiedyś napisałem nawet o siekierze książkę „Od siekiery, czyli wstęp do toporologii”.

26

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

Dla większości z nas, chodzących po górach, także Bieszczadach, najważniejsze jest wejście na szczyt. A Pan mówi, że ciekawsze rzeczy dostrzega. Bo w Bieszczadach, oprócz samego wchodzenia na szczyty połonin, wspaniałego, nie przeczę, jest jeszcze tyle innych, wspaniałych rzeczy. W tych górach dostrzegam przede wszystkim niezwykłą historię. Dla mnie w tutejszych drzewach żyją duchy ludzi sprzed lat. Jeżeli widzimy jesiony rosnące w obrysie dawnego domostwa, to wiemy, że szumiały one żyjącym tu ludziom. Jeśli widzimy lipy rosnące w rzędzie, możemy wyobrazić sobie dawną zabudowę. W dodatku na każdym kroku możemy czytać znaki historii – dostrzegamy jesiony, symbol, że kiedyś w chyży narodził się syn, lipa przypominała o narodzinach córki. Bieszczady ciągle „mówią”. Gdy ponad 30 lat temu przyjechałem w te góry i znalazłem przedwojenne wysypisko śmieci, odkrywałem tam cuda: stare garnki, sprzęty, siekiery, toporki, liczne pozostałości po ludziach, których już tutaj nie ma. Od zawsze budziło we mnie chęć poznania, co na tych ziemiach działo się na przestrzeni lat. I choć nie jestem fachowcem od historii Bieszczadów, to fascynuje mnie ona, bo splotły się tu dramaty ludzkie i natura. W Polsce, a może nawet w Europie, nie ma drugiego takiego regionu, by na taką skalę ludzie odstąpili miejsca przyrodzie. Dziś, przyjeżdżając w Bieszczady, widzimy dziką puszczę i nie zdajemy sobie nawet sprawy, że niemal wszystkie tutejsze świerki, modrzewie i sosny zostały posadzone po wojnie. Mało kto ma świadomość, że 40 procent lasów w Bieszczadach posadzili leśnicy po wojnie na gruntach „odstąpionych” naturze przez ludzi. Gdy dziś, chodząc po wyludnionych wsiach, znajdujemy 4-5 nagrobków na starych cmentarzach, musimy pamiętać, że tam leżą set-


VIP tylko pyta ki, może tysiące dawnych mieszkańców. To zawsze przemawia do mojej wyobraźni, że wędrujemy po przeszłości tego miejsca, wyciągając ją bardzo dosłownie z niebytu. Paradoks Bieszczadów polega na tym, że przyjeżdżamy w miejsce dziś tętniące życiem turystycznym, które przez II wojną światową tętniło życiem licznej, tutejszej ludności.

Jesteśmy w Berehach,

skąd wychodzimy na Połoninę Caryńską. Dziś to bezludna przestrzeń, a przed wojną to była ogromna wieś. Podobnie w Nasicznem, czy gajówce Jalina nieopodal Nasicznego, z którą wiąże się tragiczna historia opisana przez Władysława Krygowskiego. Otóż w latach 50. XX wieku Krygowski spotkał na Przysłupiu młodego Polaka, syna gajowego Gębali z Jaliny. Chłopak przed wojną był zakochany w Ukraince, ale gdy doszło do waśni polsko-ukraińskich, dziewczynę zabili jej bracia, gajówkę spalili upowcy, a gdy młody Polak wrócił do domu po 1951 roku, zastał zgliszcza i grób dziewczyny. Takich tragicznych historii na tych ziemiach było więcej, dużo więcej. Połączenie pięknego miejsca do wędrowania i wielowiekowej, wielonarodowej historii, której kres położyła II wojna światowa, to jest ta największa magia Bieszczadów? Na pewno wojna i wydarzenia, które po niej nastąpiły, wciąż żyją w świadomości kolejnych pokoleń. Jest tragiczna tajemnica w samym fakcie rozdarcia Bieszczadów granicą na Sanie w 1941 roku. Wtedy śpiewano taką piosenką: Samotny stoję nad Sanem i patrzę na drugi brzeg, Wiatr goni chmury rozwiane, oczy przyprószył mi śnieg, Jak smutno stać nad tą wodą, co rozdzieliła kraj nasz, I chociaż jesteś tak blisko, do Ciebie nie wpuszcza straż… Po wojnie to była bardzo często śpiewana piosenka, jej słowa najlepiej chyba oddają dramaty ludzi z tych stron… Jak ta wielka, samotna, przepiękna lipa w Beniowej? Której pewnie dziś by nie było, gdyby pewien leśnik nie wyciągnął pół litra wódki i nie uprosił żołnierzy, by jej nie wycinali. Wojsko w latach 80. XX w. prowadziło rekultywację Beniowej, wycinając wszystkie drzewa i równając spychaczami ślady dawnej zabudowy. Na szczęście lipa przetrwała. Dziś ma koronę tak piękną i wielką, że daje cień dla wieloosobowych wycieczek. Pamiętam, jak leżeliśmy pod nią w 40 osób i wszystkim starczyło cienia. Takich przyrodniczych cudów w Bieszczadach jest więcej?

Dużo więcej. Dla mnie cudowna jest do-

lina Mucznego. Zwykle kojarzy się ono z legendarnym ośrodkiem rządowym z czasów PRL-u, a dla mnie jest to obszar potężnych jodeł, buków i jaworów o niepowtarzalnych kształtach. Las wokół Mucznego robi ogromne wrażenie, a zwłaszcza jedliny na Jeleniowatym. Można oczywiście żałować, że dziś szlak

z Mucznego na Bukowe Berdo jest rozdeptany, szeroki, a kiedyś był ścieżynką, którą chodzili jedynie jagodziarze. Teraz ludzie tłumnie nim wędrują, bo to jedno z najpiękniejszych miejsc w Bieszczadach – to są jednak nieuniknione zmiany… Niepowtarzalny jest rezerwat Sine Wiry, grube jodły w Stuposianach, dolina Rabego w Nadleśnictwie Baligród – „cuda” są w Bieszczadach dosłownie wszędzie. Wystarczy tylko trochę zejść ze szlaku, by zobaczyć buki pastwiskowe, które przez setki lat miały za zadanie osłaniać wypasane tam zwierzęta, dawać gałązki na liściarkę i bukiew dla trzody. Okaleczane przed laty buki do dziś w swych kształtach zachowały ślady dawnego użytkowania. Możemy też spotkać wielopniowe buki odroślowe, które nie wyrosły z nasionka, ale jako odrośle z pnia ściętego drzewa i są przedłużeniem tamtego organizmu, który żyje w ten sposób 200, 300, może więcej lat. Buk to taki symbol Bieszczadów? Trochę tak. Buk jest drzewem panującym w najwyższych partiach, stąd nie dziwią nazwy: Bukowiec, Buk czy Bukowe Berdo. Również w logo Leśnego Kompleksu Promocyjnego „Lasy Bieszczadzkie” znajdziemy symboliczny buk wpisany jako „y” w nazwę. To odradzające się drzewo z kilkoma listkami symbolizuje tragedię Bieszczadów sprzed lat, ale i nadzieję na odrodzenie się. Buk był tu od zawsze. Jest świadkiem Bieszczadów od prawie 10 tys. lat, czyli odkąd ustabilizowała się tutejsza szata roślinna. Jest świadkiem przeszłości i teraźniejszości. Wspólnie z jodłą, jaworem i wiązem górskim jest kwintesencją bieszczadzkich lasów. Gdy więc idziemy na połoniny, a to przecież główny cel wypraw w Bieszczadach, a w lasach wszystko już obejrzymy, czego nie można przegapić?

Warto wtedy

uświadomić sobie, że połoniny były kiedyś sztucznie powiększane, a dziś coraz mocnej zarastają jarzębiną, choćby na Bukowym Berdzie, czy na Małej Rawce, gdzie przez ponad pół kilometra idziemy jarzębiniskiem, a jeszcze 80 lat temu w tym miejscu Bojkowie suszyli siano. Pasterze, wycinając buki w górnej granicy lasu, zdobywali opał do ogniska i powiększali swe pastwiska. Musieli przecież wyżywić tysiące wołów, na które czekali kupcy na jarmarkach w Lutowiskach, Baligrodzie czy Woli Michowej. Dziś obserwujemy coraz większe tempo zarastania połonin i może to być wkrótce problem dla ochrony tych środowisk, unikalnych w skali naszego kraju. To dobrze, czy źle? Z wielu względów źle. Najciekawsza roślinność połonin utrzymywana była poprzez wypasy, przecież owce czy woły nie zjadały roślin dla nas cennych, chronionych, rzadkich, bo one są zazwyczaj trujące. Z kolei w grubym kożuchu traw schronienie teraz znajdują inne gatunki, przykładowo zające, których kiedyś tam nie było. To również środowisko życia dla kun, myszowatych, a jak są myszy, ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

27


VIP tylko pyta są też żmije i wszelka różnorodność biologiczna. Bieszczady w ostatnich dziesięcioleciach obrosły w zwierzynę, co jest też konsekwencją wzrostu lesistości. Jak to wygląda w liczbach? Niedźwiedzi po wojnie nie było w ogóle, w 1970 roku było ich 20, w tej chwili szacujemy, że na Podkarpaciu może być nawet do 180 niedźwiedzi. Podobnie jest z wilkami, których po wojnie wprawdzie było mnóstwo, następnie wytępiono niemal ten gatunek, strzelając po 100 osobników rocznie, ale od 1998 roku wilki są pod ochroną i sporo ich przybyło. Żyje tu ponad 3 tys. jeleni, a jeszcze 40 lat temu liczono je w setkach. Bardzo dużo jest też saren, co najmniej kilka tysięcy. Wręcz nie jest możliwe, by turysta przyjeżdżając w Bieszczady nie spotkał jakiegoś zwierzęcia?

Może nie spotkać, gdy chodzi w samo

południe, ale na pewno zobaczy ślady lub tropy zwierząt. Idąc niedawno ze znajomymi na Bukowe Berdo pokazywałem im odrapane przez niedźwiedzia drzewa, czy leżące na szlaku odchody wilcze. I to nie jest coś wyjątkowego. Z kolei idąc z Jabłonek przez Łopiennik napotkałem mnóstwo tropów żubrów. Dziś jest ich ponad 300 żyjących na wolności, nie licząc pokazowej zagrody w Mucznem, a proszę pamiętać, że przywrócono je Bieszczadom zaledwie 52 lata temu, w 1963 roku i to, że udało się ten gatunek uratować od zagłady, to prawdziwy cud. Dzięki temu dziś nie jest problemem spotkać żubra, jeśli idzie się przez Chryszczatą, albo doliną Sanu. Na zimę schodzą one w doliny i idą w okolice Leska, Kalnicy czy Zatwarnicy. Tam są dokarmiane, bo gdybyśmy tego nie robili, wyrządzałyby ogromne szkody w lesie. Kiedyś zakładano, że stado żubrów o liczebności 100 sztuk jest wystarczające w Bieszczadach i nawet polowano na nie. Teraz są pod pełną ochroną i dopuszczalny jest jedynie odstrzał eliminacyjny osobników chorych.

Bieszczady od lat postrzegamy jako dziką, bezcenną enklawę. Coś może jej zagrozić? Poważnym zagrożeniem było rozprzedanie dużych areałów państwowych gruntów w ręce prywatne, bo nigdy nie wiadomo, co z zakupioną ziemią nowi właściciele zechcą zrobić. Natomiast zagrożeniem dla lasów mogą być choroby nękające poszczególne gatunki drzew. W dolinach mocno choruje jesion, cyklicznie mamy wahnięcia stanu zdrowotnego jodły, choć w tej chwili jest ona w kapitalnej kondycji. Jeśli jednak będziemy gospodarować leśnym zasobem Bieszczadów jak dotychczas, nie będzie ono sprzedawane, czy traktowane jako dobro, które można sobie zawłaszczyć, nie widzę większych zagrożeń dla lasów i przyrody. Która dla miejscowych powinna być też źródłem bogacenia się, choćby poprzez organizację wypraw przyrodniczych dla turystów. Turystyka przyrodnicza u nas dopiero się rozwija, ale pojawiają się już myśliwi, którzy w Bieszczadach wykupują

28

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

polowanie, przyjeżdżają i wcale nie chcą strzelać, bo zainteresowani są raczej obserwacją zwierzyny z bliska. Dlaczego wiele osób nie miałoby zasiadać z dobrym aparatem na ambonie i czekać, aż wyjdzie wilk i zawyje, albo jeleń byk i zaryczy?! Coraz świadomiej chcemy też oglądać Bieszczady – i dorośli, dzieci?

W nadleśnictwach prowadzimy edu-

kację ekologiczną dla młodzieży, udostępniamy ścieżki przyrodnicze, których w Bieszczadach jest co najmniej kilkadziesiąt. W ostatnim czasie w Nadleśnictwie Baligród powstały wieże i platformy widokowe. W Stuposianach od kilku lat zachwyca „Krutyjówka” – ukazująca meandrujący potok Muczny przy terenie dawnej osady z nową kapliczką św. Huberta. Z kolei „Brenzberg” to ścieżka zaczynająca się przy drodze tuż za Mucznem, prowadzi na grzbiet Jeleniowatego i pozwala dotrzeć do miejsca mordu, popełnionego przez UPA w sierpniu 1944 roku na 74 Polakach. Na dawnej polanie, gdzie była leśniczówka Franciszka Króla, w 2010 roku ustawiono obelisk z tablicą pamiątkową i drewniany krzyż. Dla mnie to jest bardzo ważna sprawa, bo przez lata, gdy pracowałem w Mucznem, chodziłem na tę pustą polanę, wiedziałem, że doszło tam do tragedii… W końcu doczekałem się upamiętnienia tego miejsca.

Andrzej Potocki, autor licznych publikacji poświęconych Bieszczadom, nazwał je kiedyś zaginioną Atlantydą. Coraz częściej wracamy do tradycji i przeszłości tych gór? Tak, bo to jest ogromny atut Bieszczadów, szalenie inspirującego miejsca, co widać choćby w twórczości Wojtka Bellona, Jerzego Harasymowicza, czy ciągle zapomnianego poety piszącego o Bieszczadach, Tadeusza Śliwiaka. Sam też wiele lat temu uległem „zabieszczadzeniu” między innymi pod wpływem Andrzeja Potockiego, wówczas dyrektora Bieszczadzkiego Domu Kultury w Lesku, gdzie chodziłem do Technikum Leśnego. I tak to moje zauroczenie górami trwa do dziś. I nie przez przypadek rozmawiamy przy tablicach Harasymowicza na Przełęczy Wyżnej, które to miejsce jest kultowe w Bieszczadach.

Kilkanaście lat temu

leśnicy z Bieszczadów i miłośnicy poezji postanowili uczcić związki Harasymowicza z tymi górami. Zbudowano wówczas pomnik – dwa głazy lipowickiego piaskowca spięte metalowym motywem cerkiewnej bani i tablice: jedna z nazwiskiem poety, druga ze słynnym cytatem „W górach jest wszystko co kocham…”. Samo miejsce pomnika jest trochę przypadkowe, bo miał stanąć na Przełęczy Wyżniańskiej, jako że Harasymowicz bywał w schronisku pod Małą Rawką. Chyba szczęśliwy przypadek sprawił, że obelisk stanął przy ścieżce


VIP tylko pyta Edward Marszałek przy bukach odroślowych.

na Połoninę Wetlińską, bo to najpopularniejszy szlak w Bieszczadach. Na kilka dni przed odsłonięciem obelisku w 2000 roku okazało się, że projektowane tablice nie dojadą. Ponieważ w tym czasie sporo rzeźbiłem, zgodziłem się zrobić zastępcze, takie „na kilka tygodni” tablice z lipowych desek. One całkiem dobrze się prezentowały, ale nikt nie przypuszczał, że zostaną na Przełęczy przez kolejnych 15 lat. Na szczęście, w lipcu tego roku doczekaliśmy się odrestaurowania całego pomnika. Prace wykonał Roman Dawidziak, kolega z GOPR, a nowe, dębowe tablice zrobił artysta rzeźbiarz Grzegorz Tomkowicz. Inicjatorem całej akcji był Grzegorz Chudzik, były naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR. Dobrze się stało, bo co roku chodzą tędy dziesiątki tysięcy ludzi, w sierpniu przyjeżdżają harcerze organizujący „Biesiady Harasymowiczowskie”, we wrześniu spotykają się tu uczestnicy „Harasymiady”. Na pewno ucieszy się też pani Maria Harasymowiczowa, która odwiedza to miejsce co roku. Tylko już tych dzikich Bieszczadów, jak z poezji Harasymowicza, coraz mniej. Bieszczady są dzikie, albo nawet zdziczałe. Zresztą każdy ma swoje Bieszczady; jeśli przyjeżdża się tu w weekend majowy, to pewnie nie są największą atrakcją ze względu na tłumy ludzi. Natomiast w połowie listopada można przejść od Komańczy do Ustrzyk Górnych i na szlaku spotkać zaledwie kilka osób – wtedy Bieszczady są dzikie. To też kwestia wyboru szlaku. Jeśli w weekend idzie się na Połoninę Wetlińską, to wiadomo, że spotkamy wielu turystów. Ale w okolicy Chryszczatej, na szlaku granicznym, w dolinie Górnego Sanu czy na Otrycie, tłumów już nie będzie. Ja w ostatnim roku włóczyłem się po górach, by zo-

baczyć, gdzie rosną rodzime gatunki krzewów. Tu w Bieszczadach są najpiękniejsze kaliny, najczerwieńszy bez koralowy, najdziksze krzewy dzikiej róży, którą zachwycał się także Harasymowicz, leśnik z wykształcenia. Krzewy te można spotkać choćby tu, na Przełęczy Wyżnej. A to ulubione, osobiste dla Pana miejsce w Bieszczadach?

Dolina Górnego Sanu. Tam kiedyś pracowałem i do dziś, jak przejeżdżam przez Sokoliki, to patrzę na te modrzewie, które w 1981 roku sadziłem. To są tereny od Tarnawy Wyżnej do Sianek. Przed laty na Beniowej brnęło się przez potężne chaszcze, ale między nimi widać było jeszcze podmurówki, porzucone pługi, a w jesionach wrośnięte resztki uprzęży końskiej. Nieprawdopodobne wspomnienia; to jak tropienie śladów dawnej cywilizacji. I to wszystko dzieje się na naszych oczach. Ja pamiętam tamte obrazy sprzed trzydziestu paru lat, a przecież koniec szczęśliwej epoki tego miejsca nastąpił zaledwie sześćdziesiąt kilka lat temu. Obserwujemy to zarastanie polan, połonin, patrzymy, jak natura odbiera sobie z nawiązką to, co jej przez poprzednie stulecia zabierano.

Stąd te kultowe Bieszczady, czy może to określenie trochę na wyrost? Bieszczady zasługują na bardzo wysokie oceny. Mile jestem zaskakiwany, że wiele osób z Polski zna Bieszczady jak swoją kieszeń, nierzadko lepiej niż mieszkańcy Podkarpacia. Coś tu widać przyciąga. Może duchy przodków?! W końcu to jedyne góry, które mówią, a nawet wołają. Czasami o pomstę do nieba, ale częściej przyzywają do siebie. I jest to bardzo przyjazne wołanie.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

29




PORTRET

Melania i Ewa Tomaszek.

Ewa Tomaszek, założycielka Max Elektro

FIRMA

NA POKOLENIA Spółka Max Elektro obecna jest na rynku od roku, ale jej powstanie było poprzedzone ponad 20-letnimi doświadczeniami Ewy i Janusza Tomaszków. Historia firmy pokazuje, jak z niewielkich rozmiarów sklepu stworzyć potężną sieć zakupową, nie dać się zagranicznej konkurencji, osiągnąć rynkowy sukces oraz zdobyć zaufanie sklepów, które jako akcjonariusze stały się współwłaścicielami firmy.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie archiwum Ewy Tomaszek

Zaczynali od osobnych biznesów. Ewa współpracowała głównie z firmami włoskimi, prowadząc w Albigowej firmę, której działalność polegała na hurtowej sprzedaży sprzętu AGD marki ARDO. Janusz zajmował się sprzedażą polskich produktów Amiki w Łańcucie. Włosi

32

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

nie chcieli, abym wspólnie z mężem prowadziła firmę, nie chcieli zdradzać swoich tajemnic – wspomina Ewa Tomaszek. – Dla nas jednak małżeństwo było ważniejsze niż prowadzenie spółek, zwłaszcza, że cały czas byliśmy dla siebie konkurencją.►


PORTRET

Ewa Tomaszek.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

33


PORTRET „GALICJA

P

TOMASZEK”

ostanowili połączyć obie spółki jawne w spółkę z o.o. „Galicja Tomaszek” i wprowadzić do niej wszystkie marki z branży AGD. Pierwszy człon nazwy nawiązuje do regionu, z jakiego się wywodzą; drugi – do nazwiska rodowego męża. Użycie go jest nieprzypadkowe – wskazuje na wartości firmy rodzinnej, z którą wiąże się specyficzny etos, uczciwość, tradycja, gwarancja rzetelności. – Dziś Polacy coraz częściej doceniają, że biznesy rodzinne na zachodzie Europy są bardzo stabilne – podkreśla Ewa Tomaszek. – My wprowadziliśmy już trzecie pokolenie do naszej firmy (pierwsze to rodzice pana Janusza – Eugenia i Kazimierz, którzy w latach 80. XX w. prowadzili sklep sieci Domar i po zmianach ustrojowych przejęli go na własność; trzecie to córka państwa Tomaszków – Melania, również zaangażowana w sprawy rodzinnej firmy – przyp. aut.). Płyniemy własnym nurtem. Nie za szybko, bo każdą maszynę można „przegrzać”, gdy pracuje zbyt intensywnie. Baczne obserwowanie branży, kontrola finansów, świadoma polityka, konsekwencja w działaniu, trafność podejmowanych decyzji – to wszystko spowodowało, że jesteśmy i dobrze się mamy. W 2005 r., już jako jedna firma, skoncentrowali się na studiach mebli kuchennych. Choć pierwsza myśl, by zostawić sprzęt „wolnostojący” i zająć się tym pod zabudowę pojawiła się jeszcze w latach 90. podczas targów w Poznaniu. – Zobaczyłam wtedy po raz pierwszy sprzęt, który dopiero wchodził do sprzedaży – wspomina. – Stwierdziłam, że kiedyś zajmę się sprzedażą sprzętu do zabudowy i znajdę inny kanał zbytu. Dzisiaj „Galicja Tomaszek” jest firmą ogólnopolską. Centrala firmy mieści się w Łańcucie, oprócz tego funkcjonują także oddziały w Katowicach, Poznaniu i Warszawie. Firma zatrudnia ponad 220 osób. MAX

KUCHNIE Współpracują z ponad 300 niezależnymi studiami mebli kuchennych zrzeszonymi w Sieci Max Kuchnie, poprzez zawarcie umowy franczyzowej. – Sieć powstała w 2013 roku. Do studiów mebli kuchennych dostarczamy sprzęt AGD – opowiada Ewa Tomaszek. – Dodatkowo obsługujemy największe fabryki mebli w Polsce i jako jedyna firma zaopatrujemy je w sprzęt AGD. asza rozmówczyni przyznaje, że rynek zabudowy i studiów mebli kuchennych jest bardzo trudnym rynkiem, m.in. dlatego, że najważniejszą częścią biznesu dla studiów są meble. To z ich sprzedaży czerpią największe zyski, a sprzęt AGD traktują jako dodatek. Pracują w nich projektanci i architekci, którzy mają artystyczną duszę, znają się na designie, trendach, wyposażaniu wnętrz, natomiast niekoniecznie na skutecznej sprzedaży. – Produkcja mebli kuchennych zajmuje ok. czterech tygodni – tłumaczy Ewa Tomaszek. – W tym czasie trzeba skompletować cały sprzęt (zlew, bateria, płyta, pie-

N

34

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

karnik, zmywarka, okap, lodówka itp.), tak, by dostarczyć wszystkie urządzenia na dzień montażu mebli. Konfekcjonowanie sprzętu wymaga dużego doświadczenia, sporych nakładów finansowych i odpowiedniej powierzchni magazynowej. Konieczny jest również bogaty wybór asortymentu, ponieważ jeżeli podczas montażu u klienta okaże się, że jakiś sprzęt jest uszkodzony, należy natychmiast dowieźć w zamian inny, sprawny egzemplarz. MAX

ELEKTRO To najnowsze „dziecko” Ewy i Janusza Tomaszków. Firma powstała przed rokiem. Prowadzi w pewnym sensie działalność pionierską. Aby ową „pionierskość” wyjaśnić, musimy cofnąć się do lat 90. Powstawały wtedy tzw. grupy zakupowe, które składały się z hurtowni podobnych do „Galicji Tomaszek”. – Grupa zakupowa – tłumaczy Ewa Tomaszek – to było zrzeszenie hurtowni, w którym jedna firma była np. z Krakowa, druga z Warszawy, trzecia z Poznania itd. rup zakupowych powstało wtedy w Polsce bardzo wiele. Powodem był większy potencjał, dzięki któremu negocjowano lepsze warunki zakupu u poszczególnych dostawców. Grupy zakupowe świetnie się rozwijały mniej więcej do 20102011 r. – W międzyczasie ich apetyty rosły, budowały własne sieci sprzedaży detalicznej, poszerzały własne terytoria działania i – co się z tym wiąże – wchodziły sobie wzajemnie w drogę konkurując ze sobą cenami – opowiada Ewa Tomaszek. Firmy tworząc grupy zakupowe wykazały się dobrym pomysłem, natomiast zabrakło im spójności i konsekwencji w działaniu. W efekcie grupy zakupowe zbankrutowały i zniknęły z rynku. – My nie przyłączyliśmy się nigdy do żadnej grupy zakupowej, choć przyznaję, że w pewnym momencie mieliśmy na to ochotę – mówi Ewa Tomaszek. – Dlatego nie korzystaliśmy z dobrych warunków zakupu od producentów – dodaje. Ale – z perspektywy tego, co się stało w Polsce z grupami zakupowymi – nie żałuje tamtej decyzji. – Rozwaga i czujność zwyciężyły – podkreśla. Tworząc Max Elektro, Ewa i Janusz Tomaszek wyciągnęli wnioski z ostatnich 20 lat, a zwłaszcza z historii grup zakupowych. – Firmy tworzące grupy zakupowe podpisywały umowy franczyzowe z niezależnymi sklepami – opowiada Ewa Tomaszek. – Kiedy te upadały, sklepy musiały ściągać ich logotypy, na które pracowały często przez kilkanaście lat. Dzisiaj czują się oszukane, bo nie pracowały na własny szyld, lecz na szyld kogoś, kto zbankrutował. Dlatego wspólnie z prawnikami, Ewa i Janusz uznali, że najlepszą formą współpracy będzie stworzenie grupy zakupowej i jednocześnie powołanie spółki akcyjnej, której akcjonariuszami będą członkowie Sieci Max Elektro. Będąc firmą ogólnopolską przygotowaną do obsługi sklepów, zwróciliśmy się do dostawców sprzętu AGD, przedstawiając naszą wizję i koncepcję rozwoju dystrybucji. Wszystkim bardzo się spodobała i dzięki temu cały czas wspierają nas w wielu działaniach, jakie podejmujemy – opowiada Ewa

G


PORTRET Tomaszek. – Założyliśmy, że Max Elektro będzie grupą zakupową, którą tworzyć będą niezależne sklepy sprzedające urządzenia AGD. Przekazaliśmy z „Galicji Tomaszek” logo na własność do powołanej spółki akcyjnej Max Elektro. Wyemitowaliśmy akcje, których zakup zaoferowany został członkom grupy zakupowej Max Elektro. Tworzą oni akcjonariat, mając prawo do korzystania z loga Max Elektro jak również możliwość decydowania o dalszym rozwoju sieci i marki Max Elektro. podmiotami chętnymi do wejścia do spółki akcyjnej zaczęli rozmawiać we wrześniu 2013 r. Zebrali ich do dziś 320. Ewa uznaje to za wielki sukces, świadczący o tym, że w krótkim czasie zyskała zaufanie wielu sklepów. – Nie chcemy, żeby ta grupa miała więcej członków, niż jest w Polsce miast powiatowych – tłumaczy. – Obsługujemy więcej sklepów, ale nie chcemy, by ktoś należący do Sieci Max Elektro obawiał się, że ma konkurencję w swoim mieście. Podpisujemy z nimi umowy oparte na partnerskich zasadach współpracy i wzajemnym zaufaniu. Taka umowa, w przeciwieństwie do umowy franczyzy, nie ma żadnych kar umownych, ani innych obostrzeń. Ewa Tomaszek podkreśla, że budowanie zaufania, było w przypadku akcjonariuszy procesem. – Przystępując, poprzez zakup akcji do Max Elektro, każdy podmiot staje się współwłaścicielem marki – przekonuje. Przyznaje jednak, że niełatwo było zmienić mentalność i myślenie ludzi. Początkowo traktowali nasz pomysł z dużą rezerwą. – Dziś są zadowoleni, że ktoś inaczej ich traktuje – mówi Ewa Tomaszek.

– Największy sukces? To, że jesteśmy z mężem ciągle razem, że umieliśmy podzielić się obowiązkami między siebie, że ciągle się kochamy. Ludzie pytają nas, jak to możliwe? Przebywamy ze sobą kilkanaście godzin dziennie – w pracy i w domu. – wylicza Ewa Tomaszek. – Sukcesem jest to, że bardzo wielu ludzi pracuje u nas od początku istnienia firmy, zwłaszcza w siedzibie w Łańcucie. Cieszy mnie fakt, że przy tak dużym napływie zagranicznego kapitału, my nadal funkcjonujemy, a nasza kondycja finansowa jest naprawdę dobra. Ludzie ufają temu, co robimy, wierzą w kolejne projekty, które wdrażamy. Porażki? Największa była właściwie niezależna od nich, a związana ze światowym kryzysem, który dość mocno uderzył w firmę, bazującą tylko na własnym kapitale. Musiała ona ograniczyć koszty funkcjonowania, by nie zwalniać ludzi i tempa rozwoju. Zdaniem Ewy, dziś największą barierą w biznesie są urzędy – zwłaszcza Izby Skarbowe oraz nieustające kontrole, które przeszkadzają w prowadzeniu firmy. – Ktoś, kto nie prowadził nigdy własnej działalności gospodarczej, nie zrozumie tych, którzy ją prowadzą – podkreśla Ewa Tomaszek. Co ją napędza w działalności biznesowej? – Ludzie. Kocham ludzi. Podczas rozmów z nimi dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy. To oni mi podpowiadają, oni mnie motywują.

FIRMA

PLANY

Z

SUKCESY

I PORAŻKI

RODZINNA

NA PRZYSZŁOŚĆ

„Galicja Tomaszek” zatrudniająca 220 osób, jest firmą rodzinną. Ale osoby z najbliższej rodziny stanowią niespełna 10 proc. zatrudnionych. Wśród nich jest m.in. córka Ewy i Janusza. – Jeżeli córka będzie chciała odziedziczyć w przyszłości część czy całą firmę, będę z tego powodu bardzo szczęśliwa, będzie to dla mnie potwierdzeniem, że warto było ciężko pracować – mówi Ewa Tomaszek. ak się pracuje z najbliższą rodziną w jednej firmie? – Bardzo dobrze – śmieje się Ewa. – Cała nasza rodzina i wszyscy pracownicy wiedzą, że traktuję wszystkich w ten sam sposób. Praca jest pracą, a dom domem – wszyscy doskonale zdają sobie z tego sprawę. Założycielka Max Elektro przyznaje, że kiedy prowadzi się biznes wspólnie z mężem, angażując w wiele działań córkę, to trudno jest nie przenosić pracy do domu. Starają się wprawdzie, by rozmowy o firmie nie dominowały w czasie wolnym od pracy, jednak niekiedy jest to nieuniknione. Mąż jest zaangażowany w sprawy finansowe firmy. Strategia firmy to domena Ewy, która podkreśla, że 10 lat temu, jako jedyna firma z branży, wprowadziła własną markę sprzętu AGD. Najpierw była to marka Neto, ale gdy okazało się, że nazwa jest zbyt zbieżna z wchodzącym akurat do Polski dyskontem spożywczym Netto – musieli podjąć decyzję o rebrandingu i tak powstała marka Kernau.

lany to rozwój dwóch dużych projektów, które obecnie realizują: Max Kuchnie, czyli studia mebli kuchennych i Max Elektro, czyli sieć sklepów AGD. „Galicja Tomaszek” pozostanie przy prowadzeniu działalności hurtowej, ponieważ – jak Ewa Tomaszek zapewniała partnerów z Max Elektro – nie będzie tworzyć im wewnętrznej rywalizacji i nie powieli działań swojej konkurencji, która nie tylko oferowała franczyzę, ale otwierały też własne sklepy detaliczne, co było nieuczciwe wobec małych rodzinnych sklepów, które musiały konkurować ze sklepami swojego franczyzodawcy. – Najważniejsze, że „Galicja Tomaszek” nie będzie wchodzić na teren Max Elektro – tłumaczy Ewa Tomaszek. Nasi partnerzy mogą być spokojni o swoja przyszłość w tej kwestii. Założycielka Max Elektro zapytana, co według niej wydarzy się w przyszłości odpowiada: – Co przyniosą kolejne lata, trudno jest dzisiaj przewidzieć, w ostatnich miało miejsce bardzo wiele wydarzeń, które nikomu wcześniej przez myśl nie przeszły… Jedno jest pewne – ja konsekwentnie będę realizować swoje plany rozwoju. Chcę budować mocną pozycję obu młodych marek Max Kuchnie i Max Elektro, chcę aby niezależny handel był w Polsce postrzegany jako bardzo fachowy, rzeczowy i uczciwy doradca klienta.

J

P

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

35




ORDYNACJA wyborcza

JOW-y.

Panaceum na bolączki polskiego systemu politycznego?

Jednomandatowe okręgi wyborcze (tzw. JOW-y) zmuszą partie polityczne do szukania jeszcze lepszych ludzi na listy – uważa Zbigniew Sycz, działacz Ruchu Obywatelskiego na Rzecz JOW-ów. Dr Paweł Kuca, politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego, przyznaje, że w tym systemie partie będą musiały zmienić sposób wyłaniania kandydatów, ale dodaje jednocześnie, że jeżeli Paweł Kukiz i jego zwolennicy uważają, iż JOW-y są sposobem na ograniczenie partiokracji, to się mylą.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Problem okręgów jednomandatowych odżył w maju br., po pierwszej turze wyborów prezydenckich, kiedy sztab Bronisława Komorowskiego – zaskoczony porażką urzędującego prezydenta i 20-proc. wynikiem Pawła Kukiza, który podnosił głównie postulat wprowadzenia JOW-ów – „odgrzał” stary, dawno zapomniany punkt programu Platformy Obywatelskiej dotyczący okręgów jednomandatowych. Komorowski zaczął przed drugą turą kokietować zwolenników JOW-ów, ba! w końcu zarządził nawet na 6 września br. referendum, w którym jedno z pytań dotyczy ich wprowadzenia w wyborach do Sejmu.

System prosty i tani JOW-y, w porównaniu z obecnym systemem proporcjonalnym, w którym przelicza się głosy na mandaty według bardzo skomplikowanej metody d’Hondta, są systemem bardzo prostym – to niewątpliwie ich zaleta. Ile mandatów do podziału, tyle okręgów. W każdym okręgu mandat przypada temu kandydatowi, który uzyskał największą liczbę głosów. – Wyborca jeszcze w tym samym dniu wie, kto wygrał w jego okręgu. Szybko też wiadomo, kto będzie premierem – zachwala Zbigniew Sycz. Wspomina spotkanie na SGH w Warszawie jeszcze w latach 90. XX w., w którym brał udział m.in. nieżyjący już prof. Jerzy Przystawa, fizyk z Uniwersytetu Wrocławskiego, bodaj najbardziej znany w Polsce propagator JOW-ów. – Prelegenci stwierdzili, że w Polsce nie trzeba nic wymyślać, tylko wziąć te rzeczy, które są stosowane w zamożnych, wolnych krajach – wspomina Zbigniew Sycz. A więc m.in. okręgi jednomandatowe. Zdaniem Sycza, system JOW-ów bardzo przybliża posła do wyborcy. Okręgi są małe – w polskich warunkach miałyby one co najwyżej obszar powiatu (a nawet nieco mniejszy – w Polsce jest 314 powiatów ziemskich i 66 miast na prawach powiatu, a okręgów byłoby 460). A zatem, nieco upraszczając, można powiedzieć, że mieszkań-

38

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

cy każdego powiatu mieliby „swojego” posła, co w dzisiejszym systemie jest niemożliwe. – W tak małych okręgach można robić kampanię „od drzwi do drzwi”. Ludzie lubią głosować na kogoś, kogo znają ze swojego środowiska, a nie przywożonego w teczce – podkreśla działacz Ruchu Obywatelskiego na rzecz JOW-ów. Zdaniem Sycza, takie bezpośrednie spotkania z wyborcami plus trochę ulotek wystarczą, kampania jest więc tania. Nie trzeba billboardów i dostępu do telewizji. Wiadomo też, że im większy okręg, tym trzeba więcej pieniędzy na kampanię, co w naturalny sposób uprzywilejowuje mocniejszych finansowo, przede wszystkim partie polityczne.

Scena polityczna dwubiegunowa? Paweł Kuca jest sceptykiem odnośnie do systemu, w którym wszyscy parlamentarzyści są wybierani w JOW-ach. Jego zdaniem, doświadczenia różnych krajów są takie, że jednomandatowe okręgi doprowadzają do dwubiegunowości na scenie politycznej. – Nie wiem, na jakiej podstawie zwolennicy JOW-ów uważają, że będzie inaczej – mówi politolog z UR. Zbigniew Sycz nie zgadza się z poglądem, że system okręgów jednomandatowych byłby odpowiedzialny za polaryzację sceny politycznej w Polsce. Przypomina, że tak czy owak, ta polaryzacja już się dokonuje, a przecież nie mamy jeszcze ordynacji wyborczej w całości opartej na JOW-ach. W 1991 r. do Sejmu weszło prawie 30 komitetów wyborczych, w obecnym zasiadają przedstawiciele tylko pięciu klubów i dwóch kół poselskich. A w Anglii, w której JOW-y mają długą tradycję, w Izbie Gmin zasiadają przedstawiciele 11 partii. Obaj moi rozmówcy mają trochę racji. W tym sensie, że rzeczywiście, w parlamentach krajów, które mają najwięcej doświadczeń z JOW-ami – USA czy Wielkiej


ORDYNACJA wyborcza

Paweł Kuca. Brytanii – zasiadają przedstawiciele większej liczby partii niż dwie. Ale dwie główne siły polityczne zdecydowanie tam dominują, pozostałe wprowadzają po jednym, a co najwyżej po kilkoro reprezentantów. Politolog z UR przypomina, że – według tego, co powtarza Paweł Kukiz – JOW-y mają być sposobem na ograniczenie partiokracji. – W Polsce senatorowie od 2011 r. są już wybierani w jednomandatowych okręgach wyborczych – przypomina Paweł Kuca. – I czy zmieniło to sytuację, w której rola partii politycznych jest dominująca? Nie zmieniło. Działacz Ruchu Obywatelskiego na rzecz JOW-ów ripostuje, że przykład z ordynacją do Senatu jest o tyle nieadekwatny, iż wybory odbywają się tu w zdecydowanie za dużych okręgach. I że gdyby te okręgi były mniejsze, rozkład sił w izbie wyższej parlamentu byłby inny. Paweł Kuca proponuje następujące ćwiczenie: wyobraźmy sobie, że wybory odbywają się w okręgach jednomandatowych. Swojego kandydata wystawiają największe partie: PiS, PO, PSL, SLD itd. Jest też niezależny, bardzo dobry kandydat. – Który z nich ma największe szanse? – pyta politolog. – Oczywiście, kandydaci partyjni. Na Podkarpaciu więcej niż dzisiaj zdobędzie PiS, a na Pomorzu jeszcze bardziej zdecydowanie wygra Platforma. Pytanie, czy zwolennikom JOW-ów o to chodzi.

JOW-y to lepsi ludzie na listach Zdaniem Zbigniewa Sycza, w systemie okręgów jednomandatowych zdecydowanie zmieni się sposób wyboru kandydatów na listy. – W tej chwili muszą oni zabiegać o miejsce na liście, muszą się „podlizywać” wodzowi – podkreśla działacz Ruchu Obywatelskiego na Rzecz JOW-ów. – W systemie okręgów jednomandatowych jest odwrotnie – to partiom zależy na jak najlepszych reprezentantach, bo konkurencja robi to samo. Ten system stanowi motor napędowy wybierania najlepszych ludzi. Sycz uważa, że liderzy partyjni najbardziej boją się sytuacji, iż w parlamencie pojawią się ludzie niesterowalni,

Zbigniew Sycz. którzy swój mandat poselski odczytują jako znak poparcia wyborców, a nie „prezent” od partyjnego lidera. Tu akurat zdania moich rozmówców są w dużej mierze zbieżne. Również Paweł Kuca przyznaje, że w systemie JOW-ów partie będą inaczej dobierały kandydatów. – Oczywiście, obecny system ma wady, bo powoduje, że lider partii „za uszy” wciąga do parlamentu ludzi, którzy mają bardzo małe poparcie społeczne. I oni muszą trzymać z tym liderem, by któregoś dnia nie wstał „lewą nogą” i nie wykreślił ich z listy. W systemie JOW-ów tak nie będzie i to jest pewien plus. Paweł Kuca uważa jednak, że lepszy byłby system mieszany, w którym z okręgów jednomandatowych byłaby wybierana jedynie część posłów. Zbigniew Sycz jest w tej kwestii sceptykiem: – Połowiczne rozwiązania nie przynoszą efektu. W Niemczech, gdzie obowiązuje system mieszany, ponad 90 proc. wyborców głosuje na listy partyjne.

Chybione referendum 6 września br. odbędzie się referendum ogólnokrajowe, w którym jedno z pytań dotyczy wprowadzenia JOW-ów w wyborach do Sejmu. Jeżeli będzie ono miało charakter wiążący (tzn. jeżeli frekwencja przekroczy 50 proc.) i jeżeli większość głosujących poprze to rozwiązanie, odpowiednie organy państwa będą zobligowane do tego, by okręgi jednomandatowe wprowadzić. A zatem zmienić także konstytucję, w której zapisana jest proporcjonalność wyborów. Zdaniem Pawła Kucy, problem JOW-ów, wywołany na użytek kampanii prezydenckiej, został postawiony na głowie. – Jeżeli politycy chcą zmiany systemu wyborczego, to niech najpierw zaproponują, jak on ma wyglądać, a potem niech to poddadzą pod referendum – argumentuje politolog z UR. Te rozważania mogą się jednak okazać czysto teoretyczne, bo jeżeli do urn pójdzie mniej niż połowa wyborców, wynik referendum nie będzie wiążący. A jest to bardzo prawdopodobne.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

39


Fotografia Tafdeusz Poźniak.

Z Krzysztofem Martensem, brydżystą, arcymistrzem światowym, autorem 17 książek brydżowych w języku angielskim, szefem podkarpackiego SLD w latach 2002-2007, rozmawia Aneta Gieroń.

Polityka jest fascynującą, wielowątkową grą, ale dla mnie to już zamknięty rozdział Aneta Gieroń: Pamięta Pan chińskie przysłowie, a właściwie przekleństwo „Obyś żył w ciekawych czasach”? Krzysztof Martens: I żyć będziemy w dużo ciekawszych czasach. Coraz szybciej wszystko się dzieje. W ostatnich latach Polska uczyniła niewątpliwie skok cywilizacyjny, ale nastąpiło rozbicie społeczne. Nie ma już tradycyjnego podziału na klasę robotniczą, średnią itd., ale na mnóstwo równoległych światów. Żyjemy w swoich małych kokonach, a Polacy odmówili uczestnictwa w polityce. Co ich tak zniechęciło? Przyczyn jest kilka. Po pierwsze, partie polityczne nie potrzebują już indywidualności, ale dobrych fachowców od marketingu politycznego i bieżących sondaży, żeby wiedzieć, jak ludzie reagują na konkretne problemy. Sprawna partia polityczna reaguje dziś na wydarzenia 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu, osobowości są w niej zbędne. Paweł Kukiz w majowych wyborach prezydenckich nie miał za sobą sprawnej machiny marketingowej, a jednak zebrał ponad 20 proc. głosów i namówił sporą część Polaków do uczestnictwa w polityce. W jego przypadku na korzyść zadziałało zmęczenie społeczeństwa ośmioletnimi rządami Platformy Obywatelskiej, która robiła to najwyżej „średnio” oraz znudzenie tą partią i samymi politykami. Tego znudzenia nie docenił sztab wyborczy byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego, który był tak pewny swej reelekcji, że na przestrzeni kilku miesięcy roztrwonił ogromne poparcie oraz zaufanie społeczne i przegrał obie tury wyborów? oparcie dla Bronisława Komorowskiego było bardzo wysokie na kilka miesięcy przed majowymi wyborami, bo początkowo wydawało się, że nie ma żadnych liczących się konkurentów, a jego zwycięstwo jest przesądzone. W rzeczywistości za przeciwnika dostał bardzo dobry „produkt” polityczny. Andrzej Duda świetnie się odnalazł w kampanii, mocno pomogły mu też żona i córka, on sam okazał się pracowity, skuteczny i medialny, jak choćby wtedy, gdy rozdawał kawę warszawiakom. To na pewno mogło się podobać. Według mnie Andrzej Duda wygrał zaangażowaniem i motywacją. Miał też o tyle ułatwione zadanie, że z drugiej strony politycznej barykady widzieliśmy zadowolonego z siebie „misia”, który uważał, że nie musi kiwnąć palcem, by wygrać. Pomylił się. A wracając do Pawła Kukiza, uważam, że zrobił karierę polityczną, ale krótkotrwałą. W jesiennych wyborach parlamentarnych nie powtórzy już sukcesu sprzed kilku miesięcy? Moim zdaniem, nie przekroczy 10 proc. poparcia. Z czego to wynika? Po pierwsze, on zgromadził wokół siebie wściekłych, znudzonych, niezadowolonych młodych ludzi. Ale jak długo można być wściekłym i znudzonym?! W wyborach prezydenckich głosowanie na Kukiza było formą protestu, kandydat na chwilę im się spodobał. Nie przypuszczam jednak, by większość tych młodych wyborców choć trochę wiedziała, co to jest antysystemowość.

P

40

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


POLITYKA Po drugie, Paweł Kukiz ma dwie lewe ręce jeśli idzie o sprawy organizacyjne. On już dawno powinien szukać i skupiać wokół siebie w poszczególnych województwach osoby, które mają jakiś autorytet i dorobek, co byłoby szansą na zbudowanie drużyny. On tego nie robi, a nawet jeśli się takie osoby pojawiają się w jego otoczeniu, szybko je do siebie zraża. Wspomniał Pan, że zanikają tradycyjne podziały społeczeństwa na klasę robotniczą, inteligencję, rolników itd. Jak więc dziś dzielą się Polacy? Na beneficjentów, którzy najwięcej skorzystali na przemianach ustrojowych w Polsce w ostatnich 25 latach i na rozgoryczonych? Grecji na pożyczkach, jakie otrzymywali z Unii Europejskiej, skorzystało kilkudziesięciu oligarchów, którzy kupowali za grosze „skarby Grecji”. W Polsce grupa, która zyskała na przemianach i tak jest stosunkowo szersza niż w innych krajach. Jak patrzymy na Bułgarię, Rumunię, Litwę, to na przemianach ustrojowych skorzystała tam wąska grupa osób, która się do tego przygotowała. Dlatego, paradoksalnie, emigracja dla młodych Polaków była atrakcyjna. Jednocześnie uważam, że zdolny, pracowity młody człowiek może dziś łatwiej znaleźć w Polsce dla siebie niszę do działania, niż jeszcze 10 lat temu, gdyż konkurencja na rynku pracy była wtedy dużo większa. Najzdolniejsi, najbardziej przedsiębiorczy wyjechali w pierwszej kolejności i rzadko już wracają. Mój syn skończył niedawno studia MBA na amerykańskim uniwersytecie w Bejrucie i widać, że bez problemu znajduje oferty pracy na polskim rynku. Mechanizm jest prosty – takich specjalistów jak on wydrenował już zachodnioeuropejski rynek. Jestem jednak optymistą i wierzę, że wielu z nich będzie chcieć wrócić do Polski. Co byłoby bardzo korzystne z wielu względów, choćby na lukę pokoleniową i w kontekście płatników składek oraz podatków. Większej fali powrotów na razie nie widać. Młodzież zaś posługuje się świetną anegdotą, daleko nieodbiegającą od prawdy. Jaki jest najlepszy sposób na znalezienie dobrej pracy w Polsce? Zapisz się do partii, najlepiej jeszcze w trakcie studiów. Grecja w tym przodowała i smutno się to dla niej kończy. Sam byłem szefem partii i doskonale wiem, że istnieje taka dość wyrachowana droga awansu młodych ludzi, którzy angażują się w życie partii, bardzo ciężko nierzadko pracują, a dzięki temu mogą liczyć na apanaże. Ale czy nie jest patologią naszego życia publicznego, że coraz więcej młodych ludzi pytanych o zawodowe ambicje, nie wymienia biznesu, ale pracę w administracji rządowej albo samorządowej. W Polsce mamy już prawie pół miliona urzędników. iedyś partie, jak choćby lewica, do której ja należałem, miały tendencje do tego, aby „grać na wielu fortepianach”, czyli dla każdej grupy wyborców, nawet o sprzecznych poglądach, mieć swojego reprezentanta, który dbałby o emocje tych ludzi. I tak w Sojuszu Lewicy Demokratycznej Leszek Miller był od klasy robotniczej, Aleksander Kwaśniewski dla młodych wyborców, Włodzimierz Cimoszewicz dla inteligentnych i uczciwych, Jerzy Szmajdziński dla wojska. Później na lewicy zaczął się eksperyment z odmładzaniem, z przewodniczącym Wojciechem Olejniczakiem i Grzegorzem Napieralskim. Ci młodzi zupełnie odepchnęli starą gwardię, jak choćby Wiesława Ciesielskiego z Rzeszowa, byłego wiceministra finansów, kiedyś jednego z najważniejszych polityków na Podkarpaciu i w Polsce. Dlatego, według mnie, PiS jest obecnie jedyną partią, która znakomicie dba o swój żelazny elektorat i potrafi „grać na wielu fortepianach”. Dla zainteresowanych Smoleńskiem jest Antoni Macierewicz, kto chce walczyć o moralność, ma Marka Jurka, twarz nowoczesnej Polski reprezentuje Andrzej Duda. Platforma tę sztukę zaniedbała, bo została zdominowana przez Donalda Tuska. Zwykle mówiło się, że zarówno Donald Tusk, jak i Jarosław Kaczyński rządzą twardą ręką w Platformie i PiS-ie. arosław Kaczyński rządząc żelazną ręką potrafił jednocześnie kierować do poszczególnych zadań ludzi, którzy wykonywali je bez szemrania. Potrafi też do dziś, w zależności od potrzeby chwili, jednych członków partii bardziej eksponować, innych mniej. Tak jakbyśmy przyciskali klawisze na fortepianie, np. Macierewicz w górę, Szydło w dół, albo odwrotnie. Moim zdaniem, jest w tym jakiś geniusz polityczny Kaczyńskiego. Donald Tusk prowadził natomiast Platformę Obywatelską z dużym talentem i prowadził ją zakrętami. Potrafił robić umiejętne skręty. Afera – unik, kryzys – unik itd. Gdy odszedł do Rady Europy, Platforma stała się niczym ciężki samochód, któremu ktoś wyrwał kierownicę. Pani Ewa Kopacz nie ma już tych talentów, prowadzi partię po prostej i otrzymuje „razy” z każdej strony. Brakuje Platformie charyzmy z czasów Tuska, a przede wszystkim obserwujemy zmęczenie materiału. Wyborcy są zmęczeni Platformą, a partia jest zmęczona rządami. Uczestnictwo w Sejmie, Senacie i poświęcenie temu 8 lat jest potwornie nudne. Posłowie i posłanki wysłuchują rzeczy, które w sporej części nic ich nie obchodzą. To, co ich interesuje, nie przekracza 10 proc. czasu, jaki spędzają w Sejmie. Do tego dochodzi silna frustracja i wypalenie. Jeszcze kilka lat temu, gdy byłem w SLD, prawie codziennie miałem kontakt z mediami. „Setka” dla telewizji, komentarz dla prasy i nikt mi tego nie zabraniał, nikt mnie nie wyrzucał z partii w związku z tym, że powiedziałem coś kontrowersyjnego lub niezgodnego z linią partii. W tej chwili partie stają się ogromnie zmilitaryzowane, a o tym, co mówią politycy w imieniu swoich partii decyduje zespół od marketingu politycznego. Posłowie dostają gotowe SMS-y, co mają mówić w mediach, do których z każdej partii delegowana jest tylko wąska grupa, zaufanych osób. W ten sposób widzimy ciągle te same twarze i słyszymy podobne treści. To jest droga bez odwrotu? Moim zdaniem, tak. Tak jest wygodniej dla partii, dla jej szybkiego, skutecznego zarządzania. ►

W

K J

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

41


POLITYKA Okręgi jednomandatowe według Pana coś mogłyby zmienić? Nic nie zmienią. Senat pokazuje, że JOW-y mogą doprowadzić do tego, że mandat zdobywa się albo z milionami na koncie, jak w przypadku Henryka Stokłosy, albo z poparciem największych partii. To, co się obecnie dzieje w polskiej polityce, to erozja, polityka jest coraz bardziej nudna. Posłowie od jakiegoś czasu nie podnoszą sobie pensji, by nie wzbudzać niezadowolenia społecznego, a uczciwie mówiąc, nieco ponad 10 tys. zł, choć to są duże pieniądze dla sporej części polskiego społeczeństwa, to jednak bez problemu do zarobienia na wolnym rynku dla osób utalentowanych, dobrze wykształconych i przedsiębiorczych. To sprawia, że polityka nie jest atrakcyjna dla osób z pomysłem na siebie, którzy nie widzą powodu, by się w nią angażować i stać na baczność przed którymś z szefów partii. Mamy selekcję negatywną do polityki? oraz większą. Proszę porównać skład pierwszego Sejmu z 1991 roku, gdzie roiło się od znakomitych nazwisk ze świata kultury, literatury, prawa, medycyny. Dziś jest to zupełnie niemożliwe. Nie ma tam dużego biznesu czy intelektualistów. Ta „masa poselska” jest na coraz niższym poziomie i tak jest na całym świecie. Polityka coraz częściej przypomina celebryckie show? W jakimś stopniu tak. Mamy do czynienia z takim natłokiem informacji, że docierają do nas tylko przekazy bardzo wyraźne oraz dobrze przemyślane i zbudowane, a tego nie może zrobić pojedynczy człowiek, ale grupa ekspertów. Dlatego nawet w telewizji publicznej nie mamy merytorycznych dyskusji, ale festiwal emocji? Między innymi. Dlatego też Ryszard Petru ma minimalne szanse w polityce, bo mówienie rzeczy mądrych w Polsce nigdy nie popłacało. Szeregowi posłowie, a nawet elita poselska, muszą mówić to, co spece od marketingu politycznego przygotują, a że nie można bez końca powtarzać treści z otrzymanego SMS-a, to zwykle najłatwiej wdać się w pyskówki. Obserwuję to ze smutkiem, bo prawie już nie dostrzegam posłów mających własne poglądy i przemyślenia. Na niezależne byty kreują się: pani premier Ewa Kopacz i kandydatka na przyszłą panią premier, Beata Szydło. eata Szydło jest tworem wykreowanym przez Jarosława Kaczyńskiego. To sympatyczna osoba, która w kampanii prezydenckiej Andrzeja Dudy dobrze się sprawdziła. Kaczyński ma też świadomość swojego dużego negatywnego elektoratu i to ją wskazał na przyszłą premier. Nie chciał też konfrontacji Kopacz – Kaczyński, bo w polskiej tradycji sympatia zawsze jest po stronie kobiety. Beata Szydło ma szansę być premierem przez całą kadencję, czy może powtórzyć los Kazimierza Marcinkiewicza, który po kilku miesiącach rządów został odsunięty, a jego miejsce zajął Jarosław Kaczyński? Jeżeli nie będzie robiła większych błędów, może zostać premierem na całą kadencję. To by oznaczało, że Jarosław Kaczyński już nigdy nie będzie premierem, choć wydawało się, że chciałby się jeszcze raz sprawdzić w roli szefa Rady Ministrów. To bardzo prawdopodobne. Po pierwsze, ze względu na wiek, po drugie, to jest potwornie ciężka praca, codziennie od 7 rano do północy, gdzie 90 proc. zajęć jest rozpaczliwie nudnych i nużących. Otwieranie, zamykanie imprez, przyjmowanie gości, delegacji itd. Być może Jarosław Kaczyński zdał sobie sprawę, że będąc ojcem zwycięstwa, będzie narzucał kierunki działań. I nie nazywałbym tego sterowaniem z tylnego siedzenia, ale narzucaniem strategii. Zarówno Beata Szydło, jak i prezydent Andrzej Duda, będą mu w najważniejszych kwestiach ustępować, zwłaszcza że nie przypuszczam, by Kaczyński chciał się wtrącać w sprawy szczegółowe. Wracając do drugiej potencjalnej kandydatki na premiera? Ewa Kopacz jest osobą rekomendowaną przez Donalda Tuska głównie dlatego, że on myśli o powrocie do Polski za 5 lat. Być może w roli szefa partii albo kandydata na prezydenta. Mam wrażenie, że celowo wysunął Ewę Kopacz na lidera, by nie wyrosła mu konkurencja. Radek Sikorski czy Grzegorz Schetyna mogliby się wybić na niezależność. Kopacz jest za słaba na niepodległość. Jednocześnie czy nie jest na tyle słaba, że wcześniej pogrąży Platformę? Może tak być. Można tu mieć pretensje do Tuska, że myśląc o sobie, nie myślał o partii. Tusk jest dużą osobowością w polityce i po nim właściwie każdy byłby słabszy. Schetyna i Sikorski nie są wystarczająco charyzmatyczni. Pański scenariusz na najbliższe miesiące w polskiej polityce? ważam, że po jesiennych wyborach rządził będzie PiS, choć nie wiadomo, w jakiej konfiguracji. Koalicjantem mogą być rozproszeni ludzie od Kukiza. Dla Sojuszu Lewicy Demokratycznej będzie kłopot, żeby w ogóle wejść do Sejmu. O ile PiS i PSL dbają o swój żelazny elektorat, tak SLD nie bardzo. Ciekawym zjawiskiem jesienią może być fakt, że PSL od wielu lat nie będzie w koalicji rządowej, choć za wcześnie na takie dywagacje. PiS na pewno zrobi wszystko, by nie rządzić wspólnie z PSL-em, ale arytmetyka sejmowa bywa czasami nieubłagana. Czas, kiedy Pan był w polityce w latach 2002-2007, to w zasadzie już przepaść w stosunku do tego, co dzieje się w polityce obecnie? Tak, wtedy jeszcze była końcówka ciekawej polityki. Z barwnymi postaciami, osobowościami. Nigdy w życiu nie dostałem np. SMS-a, co mam mówić, choć czasem mówiłem rzeczy mocno kontrowersyjne i trudne do przełknięcia dla mojej partii. Nikt mnie nie ograniczał, czy pouczał. Moim zdaniem, polityka jest ogromnie interesującą, wielowątkową grą, ale jednocześnie już zbyt brutalna, agresywna i niebezpieczna dla jej uczestników. Widzi się Pan jeszcze w polityce? Nie, nigdy. Polityka jest już dla mnie zamkniętym rozdziałem. 

C

B

U

42

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


P

O

L

I

T

Y

K

A

Senator Ferenc i prezydent Gawlik?

Prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc w październikowych wyborach parlamentarnych będzie się ubiegał o mandat senatora. To żadna niespodzianka – o jego chęci kandydowania mówiło się półoficjalnie już od kilku miesięcy, a jeden z obserwatorów podkarpackiej sceny politycznej mówił mi, że słyszał o tym jeszcze przed ubiegłorocznymi wyborami samorządowymi. Ewentualne zwycięstwo Ferenca oznaczałoby nowe wybory włodarza stolicy Podkarpacia.

Tadeusz Ferenc.

P

rezydent nie tylko potwierdził wolę kandydowania do izby wyższej parlamentu, ale także poparł kandydaturę Zdzisława Gawlika, polityka PO, sekretarza stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa, na prezydenta Rzeszowa, uzasadniając, że to „mądry, wykształcony człowiek” i na pewno „dobrze pokieruje miastem”. To niespodzianka dla tych, którzy za „murowanego” następcę Ferenca uważali Konrada Fijołka, wiceprzewodniczącego Rady Miasta, szefa proprezydenckiego klubu radnych Rozwój Rzeszowa. Być może prezydent doszedł do wniosku, że Gawlik to jednak inny kaliber polityka i ma większe szanse na zwycięstwo niż Fijołek. Ale to nie wszystko. Poparcie Ferenca dla Gawlika wydaje się być elementem szerszego politycznego „dealu”: obecny prezydent popiera kandydata PO na swojego następcę, w zamian za to Platforma nie wystawi swojego kandydata w wyborach do Senatu, tylko poprze Ferenca. Aby jednak ta układanka „wypaliła”, prezydent musi najpierw wygrać wybory do Senatu. Trzeba pamiętać, że próbował on zamienić ratusz na izbę wyższą parlamentu już cztery lata temu, ale przegrał wtedy – różnicą zaledwie 647 głosów – z Kazimierzem Jaworskim (PiS, później Polska Razem Jarosława Gowina). Jednak, zdaniem dr. Pawła Kucy, politologa z Uniwersytetu Rzeszowskiego, szanse Ferenca na zwycięstwo mogą być teraz większe, bowiem w 2011 r. sporo głosów odebrał Ferencowi… właśnie Zdzisław Gawlik (zdobył ich wtedy ponad 29 tys.). Gdyby nie to, prawdopodobnie to prezydent Rzeszowa zasiadałby dziś w Senacie. Szanse Ferenca może zwiększyć… nastawienie jego przeciwników, którzy – zetknąłem się ostatnio z takimi opiniami – chcą po raz pierwszy w życiu na niego zagłosować, by… wreszcie odszedł z ratusza. Jaka będzie skala tego zjawiska, trudno ocenić. Załóżmy, że Tadeusz Ferenc zdobędzie mandat w Senacie. Czy to oznacza, że również druga część planu – Gawlik na prezydenta Rzeszowa – ma szanse powodzenia? Trudno przewidzieć. Sama Platforma nie ma w Rzeszowie najwyższych notowań, a zakładając nawet, że Ferenca posłucha przynajmniej część jego dotychczasowych wyborców, nie oznacza to, że Gawlik ma zwycięstwo w kieszeni. Jego głównym kontrkandydatem będzie zapewne przedstawiciel PiS. Jeżeli, jak chodzą słuchy, będzie to obecny wicemarszałek Wojciech Buczak, to rywalizacja obu polityków może być bardzo ciekawa, a Buczak nie jest pozbawiony szans na zwycięstwo. Z kandydowaniem Tadeusza Ferenca wiąże się też inny problem. Po raz drugi próbuje on zmienić zajęcie po niespełna roku swojej kolejnej prezydenckiej kadencji, utrwalając w tej sposób fatalny, w moim przekonaniu, zwyczaj łamania przez polityków i samorządowców umowy z wyborcami, zawartej w tym przypadku na cztery lata. I nie jest ważne, że Ferenc nie jest tu pierwszy, ani zapewne nie ostatni, i że robią to politycy zarówno z lewej, jak i prawej strony. Jeszcze pół biedy, gdy robią to posłowie czy wojewódzcy radni – w ich miejsce wchodzi następny z listy i nie wiąże się to z kosztami wyborów uzupełniających. Gorzej, że Ferenc, gdyby rzeczywiście wygrał wybory do Senatu, naraża nas, podatników, na potężny wydatek z publicznej kasy, związany z koniecznością zorganizowania nowych bezpośrednich wyborów prezydenta Rzeszowa. – Staranie się o miejsce w Senacie po niespełna roku prezydenckiej kadencji jest mało eleganckie – przekonuje dr Paweł Kuca. – Uważam także, że prezydent Ferenc powinien wytłumaczyć swoim wyborcom, dlaczego zdecydował się kandydować do Senatu. Pójdźmy o krok dalej: nie wierzę, że – skoro prezydent już cztery lata temu ubiegał się o miejsce w Senacie – w tym roku zdecydował się na kandydowanie w ostatniej chwili. Uważam, że o zamiarze kandydowania powinien był powiedzieć jeszcze przed jesiennymi wyborami samorządowymi. A przynajmniej o tym, że taką ewentualność rozważa. Być może głosów wyborców by mu to nie przysporzyło, ale byłoby bardziej uczciwe wobec nich. 

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

43


BĄDŹMY szczerzy

Aladyn z JOW-ami

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Wykorzystywanie w kampaniach politycznych wizerunku i popularności osób znanych przede wszystkim z obszaru szeroko rozumianej popkultury, ale też z niekwestionowanym dorobkiem w dziedzinach – wcześniej czy później – dotykających każdego, jak np. medycyna czy prawo, jest zjawiskiem tak starym, jak sama polityka. Relacje politycy – artyści, czy politycy – filozofowie (w starożytności określano tak wszystkich uczonych) analizował już Platon, a przede wszystkim Arystoteles. W genialnym dziele „Polityka” opisywał powody zapraszania ówczesnych celebrytów na salony władzy – najważniejszym było, jakbyśmy dziś powiedzieli, ocieplanie wizerunku „tyrana”. Ale też, zdaniem Arystotelesa, ówcześni celebryci sami zabiegali o „bywanie u tyrana”, bo to przynosiło im konkretne profity: tyran zamawiał u nich dzieła, nobilitował tych, którzy „u tyrana bywali”. Oczywiście, zdarzali się niepokorni, gotowi dla zasad znosić ze strony tyrana niełaskę, co owocowało zwyczajnym klepaniem biedy. Przy czym Arystoteles zauważał, że im tyran światlejszy, tym łaskawszy dla artystów i uczonych niepokornych. Światły tyran wręcz zabiegał u niepokornych o ich bywanie na swoich salonach. I choćby z tego powodu zachęcam współczesnych polskich polityków, ale też celebrytów, do lektury starożytnej „Polityki”, choć nie wierzę ani trochę, by się do niej kiedykolwiek garnęli. W kontekście rozważań politologicznych Arystotelesa dzisiejsi celebryci ani nie są nowocześni, ani zacofani – są po prostu żywymi dowodami na niezmienność natury ludzkiej skłonnej poddawać się słabościom, ale też zdolnej do obrony zasad kosztem blich-

trowatego komfortu, choć ta akurat zdolność do powszechnych nie należy albo się jej nie eksponuje, bo po co wywoływać poczucie dyskomfortu u większości... Takie refleksje nachodziły mnie podczas minionej kampanii prezydenckiej, gdy oglądałem i słuchałem publicznych występów osób typu Tomaszów Lisa i Karolaka, Daniela Olbrychskiego, czy Wojciecha Pszoniaka, nie mówiąc o Kubie Wojewódzkim, Monice Olejnik, czy prof. Ireneuszu Krzemińskim. Od kiedy pamiętam, zawsze budziło moje zdziwienie kreowanie na autorytety osób, które charakteryzują się wiedzą naskórkową, radzą sobie jakoś na poziomie wybujałej ogólności, ale gdy próbować je skłonić do głębszych analiz, zachowują się jak ktoś zmuszony do konwersacji w języku obcym – po wstępnych „dzień dobry”, „proszę”, „przepraszam” okazuje się, że nie mają nic do powiedzenia albo przechodzą na poziom insynuacji, obelg, lekceważenia itp. Ale jeśli takie dmuchane autorytety pozostają w sferze komentowania czy agitowania, to pół biedy. Gorzej, gdy pewnego dnia ujrzą w lustrze męża stanu i sami chcą ratować świat. Na przykład Paweł Kukiz. Świetny muzyk, któremu zawsze będę wdzięczny za genialną piosenkę „Miasto budzi się”, ale który ma potężny kłopot z rozkołysaniem nastrojów milionów swoich wielbicieli w wyborach prezydenckich. Zdołał im wmówić, że czarodziejską różdżką do naprawienia Rzeczypospolitej są jednomandatowe okręgi wyborcze i marginalizacja partii politycznych. Jak się to osiągnie, to reszta zrobi się niejako sama. Obsadził się w roli bohatera starożytnej baśni – Aladyna z lampą (JOW-y). A Bronisław Komorowski, niczym Dżinn, spełnił życzenie Kukiza – ogłosił referendum w sprawie JOW-ów i finansowania partii politycznych (od siebie dodam, że wolę finansowanie partii z moich podatków aniżeli z kasy gangsterów, bo trzeciego wyjścia nie ma – tak wynika z doświadczenia). Oczywiście zrobił to nie po to, żeby dać satysfakcję Kukizowi, ale po to, by pokrzyżować plany polityczne PiS-owi. Muzyk został niejako z ręką w naczyniu używanym nocą: oto spełnia się jego marzenie o referendum w sprawie JOW (nie pozwala na JOW-y obowiązująca konstytucja, ale to przecież już nie zmartwienie odchodzącego prezydenta), ale armię już mu rozszarpują niedawni towarzysze wspólnej walki - Kukiz zrobił swoje, niech wraca na estradę! Wygląda na to, że facet wszedł do gry, o której ma raczej blade pojęcie i nie bardzo wie, co dalej. W lecie 2009 roku Plus-Minus, sobotni dodatek publicystyczny Rzeczypospolitej, opublikował rozmowę Roberta Mazurka z Pawłem Kukizem, wtedy jeszcze popierającym Platformę Obywatelską, choć już z zastrzeżeniami. Muzyk nie zostawiał suchej nitki na rządach PIS-u, choć już tracił zaufanie do PO, ale przyznał, że coś się zmieniło na lepsze, bo po raz pierwszy nie on dopłacał Urzędowi Skarbowemu przy rozliczeniu podatkowym, ale Urząd Skarbowy zwrócił mu „całkiem pokaźną kwotę”. Red. Mazurek wyjaśnił muzykowi, że rząd PO nie ma z tym nic wspólnego, bo podatki zdążył obniżyć jeszcze rząd Jarosława Kaczyńskiego. Paweł Kukiz wydobył z siebie: – Jak to? Robert Mazurek wyjaśnił mu, że ustawa weszła w życie 1 stycznia 2008 roku, dlatego jej skutki Kukiz odczuł po rozliczeniu podatku za ten rok, czyli w 2009. Paweł Kukiz przyznał, że nie wiedział, że tak to działa. Mnie to wtedy ubawiło. Mam nadzieję, że od tamtego czasu muzyk choć trochę się dokształcił. Sądząc jednak po dotychczasowych owocach jego politycznej przygody, ma przed sobą bardzo wiele pracy. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.



POLSKA po angielsku

Trzepanie kobiecego mózgu

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Nie ma sprawiedliwości w męsko-damskim świecie. Nie ma coraz bardziej, bo co nam, Paniom, z tego, że możemy wystartować na premierową, ministrową czy każdą inną szefową, skoro nieustannie obmyśla nam się takie wyzwania i stawia takie przeszkody, których nawet koń najczystszej maści arabskiej, by nie przeskoczył. Te przeszkody nie są natury merytorycznej czy intelektualnej, towarzyskiej czy układowej, one są najgorsze ze wszystkich – wyglądowe. Skąd to wiem? Ano z reklam telewizyjnych, którymi trzepie się mózgi kobietom, jak dywan przed Wielkanocą. Podczas kiedy mężczyźnie Reklama nakazuje tylko i wyłącznie kupić sobie nowe auto, zimne piwo i szampon na zakola (ubytek na fryzurze zwany MacDonaldem) oraz coś na wzmocnienie korzenia, gdyby miał kłopoty z pionem, tak kobiecie każe się ulepszyć wszystko, co ma! Siedzi biedna przed telewizorem – co ja gadam, siedzi... stoi przy desce do prasowania – patrzy i nie nadąża. Pra-

sując dziesiątą koszulę mężowi (i tak będzie narzekał, że kołnierzyk odstaje) postanowiła sobie kupić lek na obrzęk nóg. Zapisała nawet nazwę tabletek na uszczelnienie żył, ale zaraz potem posypały się Reklamy, które uzmysłowiły jej, że żyły są tylko wierzchołkiem góry lodowej, nie można się zatrzymać na żyłach, kiedy żółty paznokieć jest murowaną oznaką grzybicy! Jeśli nogom ulży za dnia, to aby efekt był trwały, musi je zregenerować nocą. A co to za regeneracja bez skarpetek wygładzających stopy, bez serum na popękane pięty? Tabletki na dzień, na noc stopy zawinąć, wcześniej spiłować stwardnienia skóry diamentową frezarką i zakropić płyn na kurzajki. Uf! Nogi jak nowe. A oczy? Na szczęście Reklama oferuje leki wspomagające utrzymanie dobrego widzenia, a dobry wzrok potrzebny bardzo, żeby przy odkurzaniu jakiegoś paprocha pod wersalką nie przeoczyć. Żeby było co z głowy rwać, to najpierw trzeba o włos zadbać. Większość kobiet, przypomina Reklama, ma uszkodzone komórki włosów, bo je szczotkuje i suszy, a jeśli pada sformuowanie – uszkodzona komórka – od razu najgorsza choroba na R do głowy przychodzi i żeby nie wiem, ile odżywka-cud kosztowała, to się od ust odejmie i kupi, bo higieniczna kobieta nic uszkodzonego we włosach mieć nie chce. Jednakże żaden zdrowy włos nie pomoże, jeśli się ma pomarszczoną twarz, niedoczyszczoną, niedowitaminizowaną, zaczerwienioną, przeoraną troskami, wysuszoną lub przetłuszczoną, wszystko jedno - wołającą o pomoc. A pomoc jest wszędzie, w kiosku, drogerii, w aptece, od 50 zeta w górę. Nieocenioną moc kremów i preparatów zdesperowana kobieta może sprawdzić, kupując kolorowy magazyn z 60-letnią aktorką na okładce lub Naczelną Sprzątaczką Kraju panią Rozenek na rozkładówce. Smarują i wyglądają! Ani plamki, ani kreseczki, ani wgłębienia, morela w kolorze i jedwab w strukturze. Uf! Buzia jak nowa, jeszcze tylko te leginsy trzeba zakupić, które unoszą pośladki i rzeźbią figurę. Lecz cóż tam kobiecie po gładkich piętach, zregenerowanych nogach, nawilżonej cerze czy zdrowym kucyku, jeśli od tych zabiegów upiększających depresji dostała i całkiem humoru nie ma, a mąż zaraz z pracy wróci i na ponurą żonę patrzyć nie chce! Na szczęście i tutaj Reklama przychodzi z pomocą, rękę do znerwicowanej, umęczonej, zapracowanej kobiety wyciąga – weź preparat ziołowy z wyciągiem... Przed wyjazdem na urlop trzeba jeszcze odkwasić organizm, zlikwidować zaparcia, poprawić florę bakteryjną, pozbyć się dolegliwości jamy ustnej i kaszlu palacza – oj, przepraszam, kaszel palacza to Reklama skierowana do mężczyzn jest. 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.

46

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015



AS z rękawa

Omar Sharif – mój brydżowy kolega

KRZYSZTOF MARTENS Zabrałem się do pisania felietonu pod tytułem – „Mój przyjaciel Omar Sharif”. W trakcie pisania zdałem sobie sprawę z tego, że był on co najwyżej moim brydżowym kolegą, a nie przyjacielem. Poznałem Omara ponad 30 lat temu, w uroczym francuskim kurorcie Deauville. Pani Nadine Ansay – księżniczka Liechtensteinu – organizowała tam co roku, w lipcu, bardzo popularne festiwale brydżowe. Aby je uatrakcyjnić zapraszała utytułowanych brydżystów, aby po turniejach dostępnych dla wszystkich graczy rozgrywali wieczorami mistrzowskie pojedynki w bridge – ramie, czyli kinie brydżowym. Setki kibiców z zapartym tchem śledziło poczynania wielu mistrzów świata. W tym gronie przysłowiowym kwiatkiem do kożucha bywał Omar Sharif, który co prawda nie dorównywał pozostałym graczom poziomem gry w brydża, ale znacznie przewyższał nas popularnością. Po rozgrywanych meczach w szerokim gronie, spędzaliśmy sporo czasu z Omarem na dyskusjach o rozegranych rozdaniach, popijając w nadmorskich barach jego ulubiony napój – drogi szampan Don Perignon. Słynny aktor lubił też plotkować i to właśnie on wyjawił nam sekret naszej gospodyni - księżniczki Liechtensteinu. Była ona w początkach swojej kariery nagą nocną tancerką w najsłynniejszych lokalach Riwiery francuskiej. Jak udało się jej uwieść księcia – tego ulubieniec kobiet nie wiedział.

Sharif pochodził z chrześcijańskiej rodziny z korzeniami libańskimi i syryjskimi, ale był bardzo związany z Egiptem – mieszkał w Aleksandrii i uważał się za Egipcjanina. Sławę i pieniądze przyniosły mu wybitne role w wielkich produkcjach „Lawrence z Arabii” i „Doktor Żywago”. Wystąpił w sumie w kilkudziesięciu filmach i nie był bardzo wybredny w doborze ról. Mimo bardzo wysokich dochodów, zawsze brakowało mu pieniędzy. Dlaczego? Kasyna francuskie bardzo go ceniły jako klienta, przegrywał w nich wszystkie swoje pieniądze, ale pod wpływem alkoholu i stresu wynikającego z finansowych porażek, zachowywał się bardzo agresywnie. Miał na swoim koncie pobicie wielu krupierów, co do pewnego momentu uchodziło mu na sucho. W interesie kasyn było tuszowanie tych incydentów, a krupierów satysfakcjonowały czeki wypisywane przez aktora. Pewnego dnia w paryskim kasynie doszło do poważniejszej awantury i wezwano policję. Ze względu na osobę Sharifa interweniował wysoki oficer, jednak wysoka szarża nie powstrzymała naszego bohatera. Po krótkiej wymianie zdań, strzelił policjanta „z byka” i poprawił kopniakiem w krocze, co zaowocowało, o dziwo, niezwykle łagodnym wyrokiem – miesiącem więzienia z zawieszeniem na dwa lata. Po tym incydencie grupa przyjaciół zmusiła Omara do napisania listu do wszystkich kasyn francuskich z prośbą o „wilczy bilet”, czyli zakaz wstępu. Było to zgodne z prawem i kasyna, choć niechętnie, musiały się do tego zobowiązać. Na kobiety Egipcjanin działał niczym magnes, co sprawiała nie tylko jego niezwykła, egzotyczna uroda, ujmujący uśmiech, ale przede wszystkim uwodzicielskie oczy. Zaskakujące dla mnie było to, że nie był specjalnie wybredny w doborze swoich przyjaciółek na jedną noc. Pewnego dnia w barze hotelu Royal w Deauville, po którejś z kolei butelce szampana, wyznał nam, że od kilku lat nigdy nie spotkał się w łóżku sam na sam z kobietą. Przywitaliśmy jego wynurzenia wybuchem śmiechu, ale po chwili uzupełnił swoją myśl – „Staram się, aby zawsze były ze mną co najmniej dwie dziewczyny”. Do dzisiaj nie wiem, czy się chwalił, czy usprawiedliwiał. W swoim czasie Omar zrobił sporo dla promocji brydża na świecie. Zaangażował najwybitniejszych włoskich mistrzów – słynny Blue Team, i jeździł po świecie, organizując mecze cyrku Sharifa – przeciwko najsilniejszym drużynom. Wielką sławę zdobyły pojedynki w Stanach Zjednoczonych, gdzie godnym przeciwnikiem okazała się zawodowa ekipa „Asów z Dallas”. Na przełomie wieków spotykałem Omara na turniejach w Kairze i Ammanie, ale już było widać, że spustoszenia w jego psychice dokonuje alzheimer. Na stałe popularny aktor mieszkał w Paryżu, ale ostatnie swoje lata spędził w Kairze. W 2006 roku definitywnie zerwał z brydżem i hazardem. Niedawno, po ataku serca, opuścił nas w wieku 83 lat. W mojej pamięci pozostanie jako niegrzeczny chłopiec, który żył pełnią życia, lekko traktował pieniądze i kobiety, i był bardzo przewrażliwiony na swoim punkcie. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

48

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015



... „Francuskim ogrodem szumna Od teatru na wyspie na koturnach Błękitna od kolebki Z domu i męża rokokowa Pani Amalia z Bruhlów Mniszchowa”... Miron Białoszewski, „Dukla Amaliowa”

Jan Obrocki, Nagrobek Amalii z Brühlów Mniszchowej, 1773 r., w bocznej kaplicy kościoła parafialnego w Dukli.

Amalia

z BrÜhlów Mniszchowa pani z rokokowej Dukli

Polska historiografia różnie oceniała Marię Amalię z BrÜhlów Mniszchową. Od zachwytów nad jej intelektem, dyplomatycznymi umiejętnościami, wybornym gustem (Emanuel Swieykowski), piszący o niej, łatwo przechodzili do opowieści o bezwzględnej intrygantce w sferach polityki i życia prywatnego (Stanisław Wasylewski). Ci ostatni tworzyli czarną legendę Amalii, według której uczestniczyła w zbrodni, sama zaś miała zginąć samobójczą śmiercią. Jak w każdym podaniu, nie wszystko było tu zgodne rzeczywistością, ale też można wyłuskać zeń ziarenko prawdy.

Tekst Barbara Adamska Fotografia Tadeusz Poźniak


P

ostać i legenda Brühlówny inspirowały artystów. Z jej osobą wiążą się wspaniałe dzieła sztuki: dawnej – jej rokokowy nagrobek w kościele parafialnym w Dukli i współczesnej – wiersz Mirona Białoszewskiego Dukla Amaliowa. Bohaterka dworskich i politycznych intryg saskich czasów przyszła na świat w rodzinie wszechwładnego ministra i premiera królów Polski i Saksonii. Henryk Brühl i Anna Maria Franciszka von Kolowrath-Krakowsky posiadali co najmniej dziesięcioro potomstwa, ale tylko pięcioro z nich osiągnęło wiek dojrzałości. Najstarsza była jedyna córka Maria Amalia Fryderyka, urodzona w 1736 r. Amalia, starannie kształcona na wiedeńskim – cesarskim dworze swojej chrzestnej Marii Teresy, szybko posiadła znajomość w piśmie i mowie języków: francuskiego, angielskiego, włoskiego, hiszpańskiego i łaciny. Zamężna z Jerzym Mniszchem, posługiwała się również polskim. Współcześni oceniali, iż dobrze orientowała się w filozofii i rozmaitych dziedzinach sztuki: w muzyce i architekturze. Szczególnie bliskie było jej malarstwo, sama bowiem tworzyła miniatury. Ojciec, planując mariaż córki zgodnie ze swoimi politycznymi rachubami, zaproponował rękę Amalii Kazimierzowi Poniatowskiemu – starszemu bratu przyszłego monarchy. Propozycję odrzucono zapewne z obawy przed związaniem się z członkinią saskiego klanu, nieprzyjaznego „familii” Czartoryskich. Gest ten zapamiętany jako upokorzenie wywołał u córki Brühla chorobliwą nienawiść do Poniatowskich. W 1750 r. Amalia poślubiła nadwornego marszałka koronnego Jerzego Augusta Wandalina Mniszcha (1715-1778). Pan młody był niezmiernie majętnym człowiekiem. Dzięki królewskim nadaniom pomnażał swoje i tak już liczne dobra: starostwa i królewszczyzny, odziedziczone po zmarłym rodzicu oraz pochodzące ze spadku po pierwszej żonie Bihildzie z Szembeków. O wykształceniu Jerzego wiemy tylko, że nauczali go domowi guwernerzy. Dalszą edukację miał zdobywać w czasie podróży do Wiednia, Pragi i Rzymu. Dzięki małżeństwu z córką wpływowego saskiego ministra awansował na przywódcę stronnictwa dworskiego. Mniszchowie osiedli w Warszawie i ujęli w swe ręce ster intryg wymierzonych przeciw znienawidzonym Czartoryskim, których odsunęli od dworu Augusta III. Jak wspominają współcześni, Amalia wykazywała znacznie większą inwencję w prowadzeniu politycznych rozgrywek niż jej małżonek. W czasie bezkrólewia usiłowała uzyskać poparcie dla saskiej partii na europejskich dworach. Cesarzowa Maria Teresa tak komentowała jej działania: „raczej da się zabić, niż zgodzi się ujrzeć na tronie kogoś z Czartoryskich”. Rok 1763 r. przyniósł niepomyślne zmiany. Odeszli dwaj protektorzy Amalii i Jerzego: August III i wkrótce po nim schorowany Henryk Brühl, który w ostatnich dniach życia przestał cieszyć się łaską nowego elektora Sakso-

KOBIETY z przeszłości nii, Fryderyka Augusta. Po śmierci Brühla rozpoczęły się procesy o dobra bezprawnie przejęte przez wszechwładnego ministra, a także konfiskaty jego majętności za długi. Mniszchowie przestali się liczyć w rozgrywkach o wpływy i opuścili Warszawę. Przenieśli się do Dukli, czyniąc z niej wielkopańską rezydencję. Amalia i Jerzy zlecili przebudowę dawnego dukielskiego zamku, zniszczonego przez pożar w 1738 r. Nowa, wygodna, wykwintnie urządzona siedziba nawiązywała do francusko-saskiej architektury rezydencjonalnej. Przy pałacu wzniesiono dworski teatr. Zaprojektowano francuskie ogrody według założeń Le Notre’a. O wspaniałości dukielskiej architektury w stylu Ludwika XV i saskiego rokoka możemy się przekonać, podziwiając wystrój dworskiej świątyni pw. św. Marii Magdaleny. Kościół – choć mocno uszkodzony – cudem przetrwał działania wojenne w obszarze Przełęczy Dukielskiej. Amalia, wychowana na arcykatolickim dworze Marii Teresy, wspierała zapewne działalność małżonka jako fundatora finansującego przebudowę kościoła parafialnego i klasztoru oraz kościoła Bernardynów związanych z kultem św. Jana z Dukli, jak też kaplicy w miejscu pustelni świętobliwego mnicha.

Ż

yjąc w oddaleniu od stolicy Mniszchowie nie zaprzestali działalności politycznej. Ochoczo przystępowali do konfederacji wymierzonych przeciw Stanisławowi Augustowi Poniatowskiemu. W pałacu dukielskim kwitło życie towarzyskie. Działał teatr i dworska kapela dzięki wielkiemu zamiłowaniu Amalii do muzyki. Magnackiej parze urodziło się troje dzieci; dwoje z nich zmarło w niemowlęctwie. Przeżyła najstarsza Józefina /1752-1798/. Pośrednio z jej osobą wiąże się tragiczne wydarzenie, o spowodowanie którego obwiniano jej matkę. Rodzice postanowili wydać nastoletnią Józefinę za Szczęsnego Potockiego ( niesławnego przywódcę targowiczan), przyszłego dziedzica ogromnej kresowej fortuny. Jednak kandydat na męża był już żonaty. Potajemnie poślubił spodziewającą się dziecka Gertrudę Komorowską, córkę właściciela dóbr sąsiadujących z posiadłościami Potockich. Rodzice Szczęsnego postanowili przeprowadzić rozwód w Rzymie, ukrywając niechcianą synową w lwowskim klasztorze pod okiem przeoryszy z rodu Potockich. Porwanie Gertrudy przez nadwornych kozaków Franciszka Salezego Potockiego nie zakończyło się osadzeniem ciężarnej dziewczyny w klasztorze, lecz jej śmiercią spowodowaną ponoć przypadkowym uduszeniem. Jej zwłoki wrzucone do przerębli odnaleziono po kilku miesiącach w czasie wiosennych roztopów.

Wybuchł skandal, o którym było głośno w całej Rzeczypospolitej. Nikt jednak nie poniósł prawnych konsekwencji. Komorowscy ugodzili się z Potockimi, przyjmując od nich ogromne odszkodowanie pieniężne w postaci ziemi. W niedługim czasie zmarli rodzice Szczęsnego, co w powszechnym przekonaniu odbierano jako karę Bożą za dokonaną zbrodnię. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

51


K

KOBIETY z przeszłości ara miała również dotknąć Marię Amalię Mniszchową, spiskującą wraz z Potockimi przeciw nieszczęsnej Komorowskiej. Kiedy w 1772 r. pani na dukielskich dobrach odeszła ze świata żywych, rozpuszczono wieści, że jej niespodziewany zgon był wynikiem samobójstwa przez otrucie lub utopienie się z obawy przed królewskim śledztwem. Pełna życia dama, licząca zaledwie trzydzieści sześć lat, zmarła prawdopodobnie na gruźlicę. Dwa lata po jej pogrzebie w dukielskim kościele odbyła się skromna (bez zapowiedzi) ceremonia zaślubin Józefiny Mniszchówny ze Szczęsnym Potockim. Jerzy Wandalin przeżył małżonkę o sześć lat. Zanim został pochowany w kościele parafialnym w Dukli obok trumny Marii Amalii, wystawił małżonce najpiękniejszy i najbardziej zadziwiający nagrobek, jaki powstał w polskiej rzeźbie nagrobnej. Podobnie kościół, w którym spoczywają Mniszchowie, można uznać za jedno z najdziwniejszych i najbardziej wysmakowanych dzieł architektury i rzeźby, jakie zaistniały na ziemiach polskich w XVIII stuleciu.

J

asne wnętrze, malowane w tonach bieli, kości słoniowej i bladego różu z błękitno-różowymi żyłkami imitującymi barwy marmuru stanowi tło dla wykwintnej giętkości rzeźbionych postaci i ornamentów. Ołtarzowe figury świętych unoszą ręce w wytwornych gestach i zdają się pląsać w drapowanych szatach, ekspresyjnie ułożonych w kanciaste fałdy. Ambonę obsiedli czterej ojcowie Kościoła dyskutujący we wdzięcznych pozach. Młodzieńczy aniołowie głoszą sławę rodów fundatorów. Dmą w trąby chwały, prezentują portrety Amalii i Jerzego oraz kartusze z herbami. Lekkie girlandy kwiatów w barwie bladego różu zdobią powierzchnie ścian. Finezyjne festony ze złoconych róż złocone – wykonane ręką sprawnego snycerza – spływają między kapitelami pilastrów. Chór organowy prócz dekoracji ornamentalnej zdobią kompozycje złożone z instrumentów muzycznych. Maleńka zakrystia, obudowana białymi szafami z rokową ornamentacją mieści osobliwy lawaterz (kapłańską umywalnię). Wykonany z trybowanej, złoconej miedzi przedstawia Mojżesza wydobywającego wodę ze skały. Uruchomienie mechanizmu wprawiało w ruch figurę biblijnego patriarchy, którego ramię z różdżką, uderzając o skałę, powodowało wytrysk wody do misy w formie pięknie ukształtowanej muszli. Mnogość lustrzanych tafli odbija płomienie świec. Wizerunki stacji Męki Pańskiej zastąpiły zwierciadełka z figurkami Ukrzyżowanego. Zacheuszki (czyli dwanaście świeczników w miejscach namaszczenia świątyni w czasie jej konsekracji) przybrały formę kinkietów z lustrzanym tłem. Ściany bocznych kaplic zajmują lustra wysokie na 4 metry, osadzone w bogato rzeźbionych drewnianych, złoconych ramach, których kształt imituje draperię podpię-

52

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

tą sznurami. Trudno oprzeć się złudzeniu, iż pozostajemy w sali balowej rokokowego pałacu – a nie w świątyni, która jest miejscem pochówków. Tłem dla nagrobka Marii Amalii są: biel ścian, ławek, klęczników i ustawione naprzeciw siebie lustra, powtarzające w nieskończoność odbicia. Na cokole z czarnego marmuru, opatrzonym inskrypcją i kartuszami herbowymi, spoczywa postać zmarłej wyrzeźbiona w kamieniu barwy białej, wpadającej w odcień żółty i szarawy. Młoda kobieta, lekko uśmiechająca się przez sen, leży swobodnie na miękkim posłaniu, wsparta łokciem o poduszkę. Zapadła w krótką drzemkę podczas lektury – jak można domyślać się francuskiego romansu – książki, którą założyła palcem. Jej domowy strój spełnia wszelkie wymagania ówczesnej mody: krótki płaszczyk narzucony na suknię, odsłaniającą zgrabne trzewiczki o szpiczastych noskach i wielki czepiec typu dormeuse. Garderobę wykwintnej damy dekorują rzędy falban i kokardy upięte na staniku, czepcu i trzewiczkach. Ostro załamujące się, ułożone w kanciaste fałdy, sugerują blaszaną sztywność materii, jaką zapewne dawała jedwabna tafta. Owa „kanciastość” form była również charakterystyczną manierą lwowskiego środowiska rzeźbiarzy, z którego wywodził się Jan Obrocki – autor nagrobnego pomnika. Rzeźbiarski portret pani z Dukli, modelowany z całą prawdą i realizmem, ujawnia cechy jej fizjonomii: słodycz i łagodność, ale też siłę charakteru. Pełne spokoju oblicze Amalii z dukielskiego nagrobka uważam za jej najbardziej wiarygodny wizerunek. Nie znam innych portretów Mniszchowej, poza obrazami niezbyt wysokiej klasy, przedstawiającymi modelkę konwencjonalnie i bezosobowo. Postać z nagrobnego pomnika, wyobrażenie młodej kobiety, cieszącej się życiem – która na moment przysnęła, łapiąc chwilę wytchnienia od pałacowych intryg i parad – nie kojarzy się ze śmiercią. We wnętrzu dukielskiego kościoła, dekorowanego raczej w stylu eleganckiego buduaru modnej damy niż świątyni, nie znajdujemy żadnych aluzji odnoszących się do końca naszego, ziemskiego żywota. Nieobecne są symbole związane ze śmiercią: czaszki, piszczele, przedstawiane z dosadnym realizmem rozkładające się zwłoki, tak przecież znamienne dla kultury polskiego sarmatyzmu. Zamiast tańca śmierci (do którego żywych zapraszał kościotrup z kosą), w bladoróżowo-złocistym wnętrzu dukielskiego kościoła odbywa się beztroski spektakl afirmacji piękna, komfortu, radości życia. W świecie zgodnym z duchem frywolnego rokoka, kierującego się libertyńską maksymą przeżywania rozkoszy za wszelką cenę, nie było miejsca na cierpienie. Zatem wobec spraw ostatecznych sięgano do sentymentalnej manifestacji zatrzymania czasu i beznadziejnej próby przekreślenia śmierci. Tak odczytuję ideę kościoła p. w. św. Marii Magdaleny, służącego dukielskiemu dworowi Mniszchów. Pisząc tekst korzystałam między innymi z: M. Karpowicz Sztuka polska XVIII., Warszawa 1985. E. Swieykowski Studia do Historyi i kultury wieku XVIII w. w Polsce, Tom I Monografia Dukli, Kraków 1903. W. Tomkiewicz Rokoko,Warszawa 1988. 


KRAJ Kwitnącej Wiśni W nagrodę w konkursie tokijskiej telewizji Justyna spędziła cztery dni w Japonii

Justyna Dajczak.

Z Podkarpacia

podróż do kultury

GEJSZ

Bodaj jako pierwsza nie-Japonka odwiedziła szkołę gejsz w Kioto i uczestniczyła w lekcji prowadzonej przez mistrzynię tańca, która uczy gejsze. Chciałaby wrócić do Japonii na dłużej i więcej zobaczyć, a kiedyś być może napisać książkę o swojej fascynacji „Krajem Kwitnącej Wiśni”.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak i Justyna Dajczak

Justyna Dajczak z Równi koło Ustrzyk Dolnych, która tuż przed wylotem do Japonii obroniła licencjat z filologii rosyjskiej na Uniwersytecie Rzeszowskim, zainteresowała się tym krajem jako 12-, 13-letnia dziewczynka. Kilka miesięcy temu wzięła udział w konkursie dla obcokrajowców zainteresowanych „Krajem Kwitnącej Wiśni”, zorganizowanym przez tokijską telewizję. Uczestnicy mieli w sposób jak najbardziej atrakcyjny pokazać swoją „japońską pasję”. JEJ PASJA SPODOBAŁA SIĘ W JAPONII – Tokijska ekipa telewizyjna nagrywała mnie w Rzeszowie przez dwa dni – opowiada Justyna. – Pokazałam, jak noszę kimona, które kupiłam lub zrobiłam sama, jak z Interne-

tu nauczyłam się japońskiego tańca, samodzielnie uczesałam się w typową japońską fryzurę, zaprezentowałam różne związane z Japonią przedmioty z mojej kolekcji, pokazałam własnoręcznie wykonane rękodzieło inspirowane japońskim rzemiosłem, bardzo dużo rozmawiałam z ekipą telewizyjną na temat mojego zainteresowania kulturą gejsz. Ten materiał znalazł się w programie, w którym telewizja tokijska zaprezentowała wszystkie osoby zakwalifikowane do finału konkursu. Ostatecznie jury wskazało jako zwycięzcę uczestnika z Francji. W czerwcu br. telewizja przyjechała do Justyny jeszcze raz. Oficjalnie po to, by nagrać materiał, jak udział w konkursie wpłynął na jej życie. Szybko jednak okazało się, że chodzi nie tylko o to. – Przywieźli mi list od starszej Japonki, a wraz nim piękne kimono, które kiedyś dostała ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

53


KRAJ Kwitnącej Wiśni Justyna Dajczak z Yamamoto Reiko.

od swojej matki. Z listu wynikało, że gdy zobaczyła mnie w programie, postanowiła mi je podarować – opowiada Justyna. – Ale członkowie ekipy telewizyjnej stwierdzili, że to nie jedyny prezent. Dostałam od nich bilet lotniczy na podróż do Japonii. Okazało się, że część jury poparła moją kandydaturę, a po programie było również wiele pozytywnych głosów telewidzów na mój temat. Po tym tokijska telewizja zdecydowała, że będzie odcinek specjalny i dodatkowy bilet dla mnie. SPOTKANIE Z PANIĄ YAMAMOTO I MAIKO Justyna wylądowała w Tokio 4 lipca br. W Japonii spędziła cztery dni. Przez trzy pierwsze dni telewizyjna ekipa nie odstępowała Polki ani na krok, kręcąc materiał do programu, który zostanie wyemitowany w sierpniu. W pierwszym dniu Justyna spotkała się z Yamamoto Reiko, ową starszą (85-letnią) Japonką, która po programie podarowała jej kimono. – Mogłam jej za nie podziękować i w ogóle z nią porozmawiać – opowiada mieszkanka Równi. – Podczas odwiedzin dostałam od niej wiele innych prezentów, np. yukatę, czyli letnie bawełniane kimono, wachlarze, pasek ozdobny do tego wcześniejszego kimona i inne drobiazgi. Justyna wcześniej zapoznała organizatorów jej wyjazdu z tym, co chciałaby w Japonii zobaczyć. Przede wszystkim chodziło jej o kontakt z kulturą gejsz. Jednak program pobytu przeszedł jej najśmielsze oczekiwania. Większość czasu spędziła w Kioto, starej stolicy Japonii, a zarazem stolicy kultury gejsz, w której ich profesja zachowuje ciągłość historyczną (w innych miastach jest raczej rekonstruowana). Zwiedziła wiele historycznych obiektów, np. świątyń, ale najważniejsze były dla niej dwa wydarzenia. O jednym po cichu marzyła, o drugim nawet marzyć nie śmiała. To pierwsze, to spotkanie z dwoma uczennicami na gejsze, zwanymi maiko (przez pierwsze 5 lat gejsze nie mają pełnych uprawnień i nazywane są maiko; później stają się geiko, czyli pełnoprawnymi gejszami). – I to jeszcze spotkałam się z moimi ulubionymi maiko, które są tam bardzo popularne, bardzo ciężko się

54

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

Justyna Dajczak z maiko.

z nimi spotkać i jest to bardzo kosztowne. Nie sądziłam, że będę miała okazję spotkać się z nimi w domu, w którym mieszkają – podkreśla Justyna. Przy okazji rozprawia się z dość rozpowszechnionym w Polsce stereotypem, że gejsze to „luksusowe, egzotyczne prostytutki”. – To dwie zupełnie odrębne profesje – opowiada. – Prostytutki dbają o, powiedzmy, potrzeby ciała, natomiast gejsze – o potrzeby ducha. Są one bardzo dobrze wykształcone; zaspokajają potrzebę wieczornego relaksu w miłym towarzystwie i rozmowy na tematy związane ze sztuką, choć nie tylko. Z ich usług korzystają głównie mężczyźni, którzy dużo pracują i nie mają czasu na przyjaciół. Klient ma się z nimi przede wszystkim dobrze bawić, więc jeżeli nie ma ochoty na rozmowę np. o starożytnych poematach, to równie dobrze może odbyć z nimi pogaduszki na temat, który alkohol jest smaczniejszy. LEKCJA TAŃCA W SZKOLE GEJSZ Oprócz rozmów z maiko, Justyna mogła zobaczyć, jak nakładają makijaż czy jak specjalista ubiera je w kimona. – A jest to trudna sprawa, bo np. pas waży wiele kilogramów, ma ponad 7 m długości, a on go zawija dosłownie w minutę – podkreśla. Maiko zabrały Justynę do sklepów, w których mogła kupić produkty do makijażu. – Wcześniej korzystałam z polskich kosmetyków do charakteryzacji, żeby uzyskać podobny efekt, ale to nie było do końca to – przyznaje mieszkanka Równi. – Byłam też w sklepie, w którym kupują swoje ozdoby do włosów i tam kupiłam na pamiątkę małą ozdóbkę, żeby – oprócz ozdób, które sama tworzę – mieć jedną oryginalną, stworzoną przez rzemieślnika stamtąd. Maiko mają swoje wizytówki – małe kolorowe karteczki z uroczymi wzorami, na których jest napisane ich imię. Takie wizytówki Justyna dostała od dwóch swoich ulubionych maiko; do tego ich fotografie. – To dla mnie ważne, osobiste pamiątki – podkreśla. Drugą największą atrakcją, a przy tym tą, która najbardziej ją zaskoczyła, była lekcja tańca z mistrzynią, która


uczy gejsze. – Przez całe życie uczą się one różnych rzeczy, m.in. tańca, i do ich szkół nie może się dostać nikt z zewnątrz. Ich nauczyciele mają wielki prestiż w społeczeństwie – opowiada Justyna. Podkreśla, że była najprawdopodobniej pierwszą nie-Japonką, która mogła wejść do tej szkoły. – Byłam bardzo zaszczycona, ale też bardzo zdenerwowana – wspomina. – Bałam się, czy sprostam oczekiwaniom nauczycielki, bo japońscy nauczyciele tradycyjnych dziedzin sztuki zwykle są bardzo surowi i wymagający, a ja jednak jestem amatorką. Ale wydaje mi się, że się udało. JAPOŃCZYCY TO NIE „ZIMNI PRACOHOLICY” To, co zobaczyła, nie zaskoczyło jej, tym bardziej że przez lata ukształtował się w niej, jak mówi, realistyczny obraz tego kraju. – Japonia jest na pierwszy rzut oka bardzo odrębna od polskiej kultury, ale z drugiej strony są też podobieństwa – podkreśla Justyna. Nie zgadza się z istniejącym w Polsce stereotypem, że Japończycy to „zimni pracoholicy”. – Owszem, pracują bardzo dużo i bardzo pracę cenią, ale nie jest tak, że to jedyna wartość w ich życiu – opowiada. – Praca dla większości Japończyków nie jest celem samym w sobie, tylko środkiem do celu, jakim jest godne, dostatnie życie. Nie jest też tak, że Japończycy są zupełnie „wyprani” z emocji. Jednym z podobieństw pomiędzy kulturą japońską a polską jest to, że dużą rolę w stosunkach między ludźmi odgrywa uprzejmość, kurtuazja. Czy jest to szczere, czy wystudiowane? – Myślę, że to kwestia wychowania – odpowiada Justyna. – Oni są uczeni od dziecka, by starali się być uprzejmi i mili dla innych ludzi, i myślę, że przychodzi im to naturalnie. Charakter pracy niektórych osób powoduje, że muszą być nawet przesadnie uprzejme, np. konduktorzy w pociągach muszą przechodzić przez wagon z uśmiechem. Ten „służbowy obowiązek” akurat, zdaniem Justyny, bardzo odróżnia Japończyków od Polaków, bo u nas jeszcze w wielu urzędach i punktach usługowych trzeba się zmierzyć – dosłownie – z drugim człowiekiem. WRÓCĘ KIEDYŚ DO JAPONII Justyna właśnie przygotowuje list do pani Yamamoto. Zmuszona była przerwać lekcje tańca za pośrednictwem skype’a z japońskim nauczycielem, który zgłosił się do niej po programie w telewizji, gdyż – ze względu na różnicę czasu – w tych godzinach, w których mogłaby tę multimedialną lekcję odbyć, akurat pracuje podczas wakacyjnego stażu. Ale zamierza do tych lekcji powrócić. Plany na przyszłość? Na pewno chciałaby pojechać do Japonii na dłużej, zobaczyć więcej miast. – Może kiedyś napiszę książkę o tym kraju – mówi Justyna. – Ale na pewno jeszcze nie teraz; nie czuję się wystarczająco przygotowana.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

55


Franciszek Starowieyski

SZTUKA PO KOŃCU ŚWIATA We wspomnieniach Franciszka Starowieyskiego dwór w Siedliskach opisany jest tak plastycznie, że moglibyśmy poruszać się po nim po omacku. Przyszły artysta, który spędzał dzieciństwo u dziadków w Siedliskach, nie zapomniał o najdrobniejszych detalach: o meblach z tajemnymi skrytkami, wiszących na ścianach obrazach i rycinach, angielskich zegarach - na dębowych parkietach i szklanym daszku nad wejściem skończywszy. Najbardziej plastyczne jest to, co pisze o zapachach dworu. Tekst Antoni Adamski Reprodukcje Tadeusz Poźniak

B

ył to „zapach zamożności. Wchodziło się do domu i czuło się zapach dobrego wosku do parkietów, dobrych środków do czyszczenia mebli, sreber, szkieł. Środki do czyszczenia robiło się w domu, z ziół. Na przykład do czyszczenia dywanów gotowało się ziele mydlnika... [Z szaf] pachniała lawenda, woda kolońska, angielska

56

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

pasta do butów, mydła safianowe, piżmo... I te wszystkie zapachy stwarzały wrażenie tak niebywale wielkiego zadbania domu”. Pod koniec wojny w ciszę starego dworskiego parku wdarł się niesłyszany dotąd odgłos. Był to szurgot setek ciężkich buciorów i straszny odór:


TEATR Rysowania

„Wiatr wiał od strony nadchodzących i wówczas poczułem ten smród... Oni po prostu nieprawdopodobnie śmierdzieli. U nas najgorszy dziad tak nie śmierdział. To były zapachy jakichś środków do mycia czy dezynfekcji, dziegciu, wódy, złych tytoniów, brudu… I taka fala smrodu szła przed nimi… Innej awangardy nie było” – wspomina Franciszek Starowieyski wkroczenie do Siedlisk Armii Czerwonej. Wspomnienia noszą tytuł: „Opowieść o końcu świata”. A później: „Siedliska spłonęły w dzień Nowego Roku w siedemdziesiątych latach – pisze Starowieyski. – To wtedy w potężnych płomieniach uleciał do nieba duch domu, który ukrywał się jeszcze w niesplądrowanych (być może) skrytkach. Dziś – odbudowane, są już tylko miejscem, które nazywa się Siedliska. Nigdy już tam nie pojechałem... I wiem także, że nie należy wracać do miejsc świętych swego dzieciństwa. A wspomnienia? Cóż, żyją wiecznie. Czasem nawet wbrew naszej woli”. ak żyć i tworzyć po końcu swego świata? Jedną z wielkich kompozycji wykonanych we Francji Starowieyski zatytułował: „Historia zniszczenia społeczeństwa ludzkiego”. Ten tytuł zmienił szybko na bardziej konkretny: „Komunizm albo zniszczenie świata”. Bo, według artysty, między przeszłością a przyszłością istnieje pustka: świat bez formy i bez treści. Opuściliśmy cywiliza-

J

cję – podsumowuje swe próby artystyczne podkreślając, że jego twórczość zdominowały dwie obsesje: czasu i śmierci. „Śmierć jest chwilą, która właśnie zniknęła” – wyznaje dodając, że życie pozostaje przechadzką po cmentarzu. Zaś sama twórczość – rodzajem kryjówki, schronieniem przed nicością. – A także przed zautomatyzowanym społeczeństwem, w którym nie istnieją już uczucia metafizyczne – jakby dopowiedział Witkacy, który popełnił samobójstwo wczesnym rankiem 18 września 1939 r. na wieść o wkroczeniu Armii Czerwonej na Kresy Rzeczypospolitej. edną z form twórczości Starowieyskiego był Teatr Rysowania. Teatr stworzony przez artystę po to, by dać człowiekowi nieznane dotąd przeżycia duchowe. Malarz pokazać chciał świat nadludzki: przez swoje proporcje (wielkość kompozycji), a także przez ciśnienie bijących zeń emocji. – Był to prawdziwy spektakl – opowiada Cyprian Biełaniec, który oglądał Teatr Starowieyskiego w Lublinie w 1995 r. – Artysta przygotował trzy ogromne płótna o wymiarach 3x6 m, ustawione w kształcie litery „U”. Pracę rozpoczął od wykreślenia ogromnego koła w centrum kompozycji. Był to popis biegłości: nakreślone od ręki koło miało idealny kształt. Później rozpoczęło się rysowanie. Aby zapełnić olbrzymie płótna, artysta musiał wielokrotnie ►

J

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

57


TEATR Rysowania

R

wspinać się na podest, odchodzić, by obejrzeć pracę z pewnej odległości i wracać. I tak po sześć godzin przez cztery dni. Każdy mistrz strzeże swoich tajemnic warsztatowych. Starowieyski nie miał niczego do ukrycia. Każdy jego ruch był kontrolowany przez widzów. Nie mógł popełnić rażącego błędu anatomicznego ani niczego domalować po zakończeniu seansu. Półnagi malarz z dumą prezentował umięśniony tors. Przepasany był grubym sznurem. Wyjaśnił, że to sznur wisielca, który podarował mu komendant posterunku karabinierów w Palermo. Wierzył, że sznur wisielca żyjącym przynosi szczęście. Do końca występów artysta dotrwał jednak bardzo zmęczony, obolały, kontuzjowany. Rysowanie było bowiem także ciężką, fizyczną pracą. Starowieyski odchorował lubelski spektakl; znalazł się nawet w szpitalu. Przy rysowaniu pozowała naga modelka (druga – w ósmym miesiącu ciąży – odmówiła publicznego pokazania się). Aktorka miejscowego teatru, ubrana we włosienicę, recytowała „Króla Ducha” Juliusza Słowackiego, zaś sam malarz nucił po niemiecku (znał biegle trzy języki obce) partie chóru z finału IX Symfonii Beethovena.

ozbudowane sceny figuralne, które powstawały w trakcie Teatru Rysowania, artysta wykonywał w ponadludzkiej skali. Wówczas – jak podkreślał – widz fizyczne i psychiczne utożsamia się z przedstawianym światem. Centrum kompozycji wyznaczała czaszka, pod którą spoczywało monumentalne nagie kobiece ciało. Przywodzi ono na myśl Nierządnicę Babilońską z Apokalipsy św. Jana. W kierunku tego symbolu kresu życia podążał korowód nagich kobiecych postaci, anonimowych, pozbawionych twarzy: widać było tylko puste oczodoły czaszek. Niektóre ciała na naszych oczach przeobrażały się w szkielety lub w drewniane marionety. Inne tańczyły z kościotrupem – jak na sarmackich malowidłach, gdzie śmierć z kosą uwodzi w tan przedstawicieli wszystkich stanów. Im możniejsze persony trzyma w swoich objęciach, tym lepiej widać nieuchronność końca. Tak, jak pokazano to na obrazie „Memento mori” z XVII stulecia, wiszącym w jednej z kaplic krośnieńskiej fary. Na pierwszym planie widzimy rozkładające się ciało, z którego wypełzają robaki. Wokół widoczne są symbole marności tego świata: klejnoty, korona królewska i papieska tiara, kości do gry i zegar przypominający o przemijaniu. W górze scena Sądu Ostatecznego. Starowieyski jest twórcą podkreślającym swe podkarpackie korzenie, artystą bardzo polskim – jedynym malarzem kultury sarmackiej w naszych czasach. Lecz bywa także po europejsku wspaniały, dramatyczny, pełen rozmachu – na jaki stać tylko największych mistrzów. Jak w „Upadku potępionych” Petera Paula Rubensa, gdzie w mrocznej, nieogarnionej wzrokiem przestrzeni wirują skłębione ciała, spadające w otchłań piekielną – wprost w paszcze potworów. Ruch odbywa się po przekątnej kompozycji, co wywołuje wrażenie, że spadanie trwa w nieskończoność. Zdaniem Michela Bouveta, Starowieyski był wirtuozem rysunku, którego kunszt dorównywał wyobraźni. W swej twórczości łączy on motywy sztuki dawnej i współczesnej: happening Teatru Rysowania z malowidłami Kaplicy Sykstyńskiej – podkreśla francuski grafik, któremu wirujące w przestrzeni nagie postacie „Sądu Ostatecznego” Michała Anioła trafnie skojarzyły się z drapieżnymi wizjami polskiego malarza. gromne kompozycje Starowieyskiego (a także jego plakaty) nawiązują formalnie do baroku i niekiedy do secesji. Treściowo są rozpięte między wielką literaturą a monumentalnym grafomaństwem - jak sam artysta określał „Króla Ducha” Słowackiego. Sztuka polskiego artysty łączy rozmach Rubensa i okrucieństwo poetyki nadrealistów. Patron tych ostatnich – Lautreamont ze swojej „Pieśni Maldorora” stwarza obraz wstrząsający wyobraźnią: „dostrzegłem tron zrobiony z ekskrementów

O 58

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


TEATR Rysowania

Franciszek Andrzej Bobola Biberstein-Starowieyski pseud. Jan Byk

U

rodzony w 1930 r. w Bratkówce koło Krosna. W latach 1949-1952 studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie u profesorów Wojciecha Weissa i Adama Marczyńskiego. Ukończył studia w ASP w Warszawie u prof. Michała Byliny. Tworzył w Warszawie i w Paryżu. W latach sześćdziesiątych XX w. zyskał popularność serią plakatów teatralnych i filmowych. Zajmował się malarstwem, plakatem, grafiką użytkową, scenografią teatralną i telewizyjną. Stworzył „Teatr Rysowania”. Wielokrotnie wystawiał w galeriach i muzeach w Polsce oraz w Austrii, Belgii, Francji, Holandii, Szwajcarii, Włoszech, Kanadzie i USA. Był pierwszym Polakiem, któremu zorganizowano wystawę indywidualną w Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Był laureatem wielu nagród m.in. Grand Prix na Biennale Sztuki Współczesnej w Sao Paulo (1973), Grand Prix za plakat filmowy na festiwalu w Cannes (1974), Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu w Paryżu (1975), Annual Key Award gazety „Hollywood Reporter” (1975-1976), nagrody na Międzynarodowym Biennale Plakatu w Warszawie i na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Chicago (1979-1982). Kompozycja „Divina Polonia Rapta Per Europa Profana” („Boska Polska porwana przez świecką Europę”) w polskim przedstawicielstwie w Unii Europejskiej w Brukseli (1998) wywołała wiele kontrowersyjnych ocen. W 1994 roku otrzymał nagrodę „Złotej Maski” za scenografię do opery „Król Ubu” Krzysztofa Pendereckiego, wystawionej w Teatrze Wielkim w Łodzi, a w 2004 r. – nagrodę Ministra Kultury w dziedzinie sztuk plastycznych. Zmarł w 2009 r.

ludzkich i złota; na tronie tym siedział bezmyślnie pyszny, okryty całunem zszytym z brudnych prześcieradeł szpitalnych – ten, który powiada, że jest Stwórcą! W ręku trzymał gnijące martwe ciało człowieka i przysuwał je sobie po kolei przed oczy, do nosa i ust… Stopy miał zanurzone w ogromnej kałuży kipiącej krwi…” (pieśń II, tłumaczenie Macieja Żurowskiego). Urodzony pod Krosnem artysta ma „dar jasnowidzenia i przerażania” – podkreśla jego francuski przyjaciel Jean-Louis Ferrier. kompozycji lubelskiego Teatru Rysowania pt. „W oczekiwaniu Ocaliciela” centralną postacią jest uskrzydlona ciężarna kobieta – Królowa Ciemności z rozświetloną aureolą zamiast twarzy. To symbol życia, a jednocześnie uosobienie śmierci – Thanatos. „Nadejście świata mechanicznego rozkładu” – głosi tytuł następnej kompozycji, w której przedstawione akty powoli przekształcają się w maszyny – jak w katastroficznej wizji społeczeństwa przyszłości z powieści Witkacego. W paryskim Teatrze Rysowania „osobliwy świat – cudowny i szczęśliwy” ulega rozpadowi. W dniu „szału i wściekłości” pojawia się monstrualna postać kobieca. To jakby apokaliptyczna Nierządnica Babilońska, której przyjście zapowiada „czas głodu i upadku”. Ciała ludzkich kukiełek ulegają rozkładowi: przeobrażają się w stos drewnianych protez; u ich stóp bieleją czaszki: „Jesteśmy jak marionety poruszane przez szaleństwo”. Następuje upadek ostatniego człowieka-Ikara. „SZATAN kończy swe dzieło i udaje się na spoczynek”. Pozostaje jednak nadzieja: nawet „w ciemnościach lśni światło” [w cudzysłowach objaśnienia autora, który obok swej sygnatury dodaje: „uczynione ręką szatana”]. Artysta staje się także „ilustratorem” swego ulubionego pisarza – Samuela Becketta. Dwieście nagich ciał stłoczonych we wnętrzu walca; jego spód składa się z trzech

W

kręgów, przywodzących na myśl kręgi dantejskiego Piekła. W pulsującym, żółtym świetle ciała zastygają nieruchomo; inne wspinają się po drabinach, aby dosięgnąć nisz i korytarzy kierujących się w górze. Nie ma z nich wyjścia; podobno mieści się ono w suficie, lecz nie sposób go dosięgnąć. Scena z „Wyludniacza” Samuela Becketta stała się tematem jednej z kompozycji Starowieyskiego. brazy artysty są niekiedy manieryczne, zawsze pełne ekspresji, przepełnione niczym nieskrępowanymi szalonymi emocjami. Odczuwamy w tej twórczości także ciężar tradycji. Autor nie bez powodu antydatuje swe prace, odejmując od aktualnego roku 300 lat. Cofa się w ten sposób do epoki baroku – stylu monumentalnego i pełnego surowej powagi. Franciszek Starowieyski jest przy tym artystą niezwykle współczesnym. Nie ma w tym sprzeczności. Jego kompozycje przedstawiają raczej Gehennę niż Sąd Ostateczny. A zatem raczej miejsce niekończącej się udręki niż świat, w którym dokonuje się boska sprawiedliwość. Jako widzowie towarzyszymy potępionym – a nie zbawionym. Mając dla tych pierwszych słowa zrozumienia, współczucia, a może nawet – poczucie współuczestnictwa w ich dramacie...

O

Reprodukcje prac pochodzą z wystawy: „Franciszek Starowieyski. Przyjaźnie paryskie 1683-1693. Kolekcja A. i N. Avila”, która w lipcu czynna była w Biurze Wystaw Artystycznych w Rzeszowie. Prace artysty sprowadziła z Paryża do Polski Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie. Pisząc tekst korzystałem z: Franciszka Starowieyskiego opowieść o końcu świata, pisała Krystyna Uniechowska, Warszawa 1994 oraz katalogu wystawy F. Starowieyski, przyjaźnie paryskie 1683-1693, Sopot b.d.w.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

59


VI BIESZCZADZKIE SPOTKANIA ZE SZTUKĄ – ROZSYPANIEC Cisna, 13-16 sierpnia

S

zósta edycja festiwalu będzie czasem na sentymentalne powroty… do anielskich bieszczadzkich skrzydeł i urokliwego pleneru koncertowego. Na rozsypańcowej scenie będzie można zobaczyć zarówno dobrze znanych wykonawców, jak i takich, którzy zagoszczą na niej po raz pierwszy. Swój debiut na Rozsypańcu będą mieli między innymi Przemek Paśko i Chwila Nieuwagi. Ale koncerty będą okazją, by spotkać się również z zespołami Disparates i U Studni oraz Kubą Blokeszem, Piotrem Woźniakiem czy też Robertem Kasprzyckim. Poza koncertami będą tradycyjne warsztaty, wieczorne projekcje filmów i wystawy fotograficzne. Część z imprez odbędzie się w Gminnym Ośrodku Kultury i Ekologii w Cisnej, ale w tym roku organizatorzy wrócili do korzeni koncertów plenerowych. Muzyka rozbrzmiewać będzie z dużej sceny pod rozgwieżdżonym bieszczadzkim niebem w Dołżycy w Karczmie Skup Runa Leśnego.

WYŻEJ NIŻ POŁONINA. SAGA W VI AKTACH Cerkiew w Baligrodzie, 21 sierpnia

I

nspiracją dla widowiska przygotowanego przez Teatr im. Wandy Siemaszkowej było życie legendarnych zakapiorów bieszczadzkich. Spektakl niezwykły, więc i premiera wyjątkowa, bo w miejscach związanych z opowiadaną historią, m.in. w Ustrzykach Dolnych, Olszanicy, Wetlinie, Zagórzu, Polańczyku i Lesku. To opowieść zarazem tragiczna i wesoła, wypełniona śpiewem, zakręcona bieszczadzkimi biesami, ale mocno wpatrzona ponad połoniny, czyli tam gdzie prowadzą wszystkie nasze ścieżki – Do Nieba Bram. A że Bieszczady zawsze były miejscem nieprzeniknionym, niezwykłym, odrobinę tajemniczym, więc przyciągały artystów, wszelkiego rodzaju odmieńców, ludzi zagubionych, ale i łaknących prawdziwych wyzwań. Większość przyjezdnych uciekała stąd, nie mogąc sprostać ciężkim warunkom życia, inni wegetowali latami, imając się różnych zajęć i nader często swe frustracje topiąc w alkoholu. 

RYSUNKI I GRAFIKI STANISŁAWA ŚWIECY Muzeum Regionalne w Stalowej Woli, do 30 sierpnia

S

tanisław Świeca to jeden z najbardziej uznanych grafików z Podkarpacia. Jego prace cieszą się zainteresowaniem i uznaniem widzów oraz znawców sztuki. Z okazji 40-lecia pracy artystycznej stalowowolskie muzeum przygotowało jubileuszową wystawę jego grafik i rysunków. Na ekspozycji będzie można zobaczyć ich kilkadziesiąt, również te nagradzane w konkursach. Świeca jest laureatem nagrody na wystawie 21. Mini Print International de Cadaques w Hiszpanii. Jego prace znajdują się w zbiorach polskich muzeów i galerii, ale również w Taller Galeria Fort w Hiszpanii, Mc Cormack Gallery w USA, Metskim Kulturnim Stredisku w Gelnicy na Słowacji. Natomiast do 23 sierpnia w muzeum w Stalowej Woli obejrzeć będzie można również prace Kazimierza Kwiatkowskiego, związanego z Podkarpaciem od lat 50. XX wieku. 


Przedstawiam Państwu debiutancki krążek wokalistki, flecistki, kompozytorki, autorki tekstów i producentElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, ki Olgi Boczar, zatytułowany „Little Inspirations”. Przykrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. jemność tym większa, że ta utalentowana, młoda dama pochodzi z podkarpackiego Haczowa. Olga – absolwentka Instytutu Jazzu Akademii Muzycznej w Katowicach – z jazzem po raz pierwszy zetknęła się na słynnych Warsztatach Jazzowych w brzozowskim Domu Kultury. W tej muzyce zachwyciła ją nieograniczona możliwość muzycznej wypowiedzi, artystyczna wolność, jaką daje każdemu wykonawcy jazz. Olga Boczar Music Essence to zespół, w skład którego wchodzą znakomici muzycy: Jan Smoczyński, Wojciech Pulcyn i Paweł Dobrowolski. Ale w nagraniach debiutanckiej płyty artystki wzięło udział kilkanaście osób. Całość brzmi więc różnorodnie i bogato. „Little Inspirations” to produkcja w każdym calu przemyślana, staranna, przestrzenna w brzmieniu, bogata w interesujące pomysły kompozytorskie i aranżacyjne, doskonale nagrana pod względem technicznym. Płyta zawiera 10 kompozycji O. Boczar, w większości opatrzonych tekstami wokalistki. Kompozycje – zróżnicowane pod względem rytmicznym i stylistycznym – mają cechę wspólną. To bogactwo brzmieniowe partii wokalnych (tzw. chórki), najczęściej w stylu afrykańskim. Płytę otwiera utrzymany w wolnym tempie i wyrazistym groovie bardzo nowocześnie brzmiący i mający charakter przeboju utwór „Belief”. W kolejnych kompozycjach znajdujemy ciekawe riffy trąbkowe, taneczne rytmy, jasne, delikatne, pogodne, zachwycające łagodnością linie melodyczne, jest też klimat z „Jamesa Bonda”, czy esencjonalne, energiczne współbrzmienia jazzowych harmonii i swobodne improwizacje Olgi Boczar, która w swej stylistyce nawiązuje do estetyki wokalnej wiele lat temu wyznaczonej przez gwiazdę jazzu, Dianne Reeves. Doskonałe połączenie poetyki ludowej i brzmień afrykańskich znajdujemy w „Odzie do zieleni” napisanej przez Olgę z myślą o rodzinnym Haczowie. Kolejny „smaczek” to energetyczne solo sekcji rytmicznej w stylu amerykańskiego Bad Plus w „Dominancie”, która jest swoistym memento – być może mottem życiowym autorki tej kompozycji. Na tej płycie nie ma ani jednego niepotrzebnego dźwięku. Olga Boczar intryguje sposobem śpiewania: jej głos jest krystalicznie czysty, subtelny, bez jazzowego „dirty soundu”, styl śpiewania mało zróżnicowany dynamicznie, bez blue notes, ale za to z wyraźnym ukłonem ku afrykańskiej tradycji wielogłosu, bogatego w zachwycające harmonie i lekkie, taneczne rytmy. 

XI Festiwal Żarnowiec 2015 Przez wiele lat urokliwy dworek w Żarnowcu koło Krosna kojarzony był tylko z Marią Konopnicką, która w 1903 roku dworek dostała w darze od narodu i gdzie spędziła kilka bardzo szczęśliwych lat. Ale od 11 lat Żarnowiec kojarzy się z także z muzyką operową. Nie inaczej będzie i w tym roku. Od 4 do 6 września w pięknej, jesiennej scenerii odbędzie się tutaj XI Festiwal Żarnowiec 2015, gromadzący tysiące miłośników muzyki operowej z Polski i zagranicy.

P

ierwszy koncert zorganizowany przez Marka Wiatra, artystę-tenora, i Pawła Bukowskiego, dyrektora Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu, odbył się we wrześniu 2003 r., w 100. rocznicę przyjazdu Marii Konopnickiej do Żarnowca. Festiwal oficjalnie rozpoczęto w 2005 r. i jest kontynuowany nieprzerwanie do dziś. Znakiem rozpoznawczym tego wydarzenia jest bogaty program artystyczny, a także znakomite spektakle oraz wielkie zainteresowanie miłośników muzyki. W poprzednich latach na Festiwalu można było obejrzeć m.in. spektakle: „Halka”, „Straszny dwór”, „Baron cygański”, „Zemsta nietoperza”. Na scenie żarnowskiego festiwalu wystąpili soliści Opery Narodowej w Warszawie, Opery Krakowskiej, Opery Bytomskiej. Gościli tutaj również: Wiesław Ochman, Grażyna Brodzińska, Teresa Lipowska, Wojciech Siemion, Janusz Zakrzeński, Krzysztof Globisz, Halina Kunicka, Grażyna Łobaszewska, Stan Borys oraz artyści krakowskiej „Piwnicy Pod Baranami”. W tym roku będzie okazja zobaczyć „Straszny dwór”, a także wysłuchać koncertu Edyty Geppert.

4 września (piątek), godz. 19.00 – plener (cena biletu 30 zł). Stanisław Moniuszko, „Straszny dwór”. Soliści, Balet, Orkiestra i Chór Opery Śląskiej w Bytomiu. 5 września (sobota), godz. 18.00 – plener (cena biletu 40 zł za dwa koncerty w sobotę). Jan Pietrzak z zespołem. Koncert patriotyczny. 5 września (sobota), godz. 20.00 – plener. Gala Operetkowa. Soliści Opery Śląskiej w Bytomiu oraz Ireneusz Krosny. 6 września (niedziela), godz. 19.00 – plener (Cena biletu 30 zł) Edyta Geppert, recital z udziałem Piotra Matuszczyka (fortepian) i Jerzego Szareckiego (trąbka) wg scenariusza i w reż. Piotra Loretza. Karnety w cenie 80 zł (wstęp na wszystkie koncerty Festiwalu). Więcej informacji: Muzeum Marii Konopnickiej w Żarnowcu, tel. 13 43 520 13, 43 808 35.


FILHARMONIA Paweł Skałuba.

PODKARPACKA 17 IX 2015, czwartek Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej J.M. Zarzycki – dyrygent W programie: P. Czajkowski – Kaprys włoski, A. Chaczaturian – Taniec z szablami, W. Kilar – Suita z filmu „Dracula”, M. Ravel – Bolero AB 9 X 2015, piątek Inauguracja sezonu 2015/2016 Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej T. Strugała – dyrygent, T. Strahl – wiolonczela

5 IX 2015, sobota Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej S. Chrzanowski – dyrygent, P. Skałuba – tenor W programie: Piosenki Jana Kiepury

W programie: J. Zarębski – Polonez triumfalny A – dur op.11, A. Dvorak – Koncert wiolonczelowy h – moll op. 104, J. Brahms – I Symfonia c – moll op. 68

13 IX 2015, niedziela Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej S. Chrzanowski – dyrygent Koncert muzyki filmowej

Tomasz Strahl.

„O DWÓCH TAKICH, CO UKRADLI KSIĘŻYC” Reżyseria i libretto: Cezary Domagała; Muzyka: Tomasz Bajerski; Scenografia i kostiumy: Jerzy Rudzki; Choreografia: Tomasz Tworkowski; Animacja: Dawid Kozłowski; Korepetycje wokalne: Jarosław Babula. Obsada: Joanna Baran, Małgorzata Pruchnik-Chołka, Anna Demczuk, Magdalena Kozikowska-Pieńko, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Małgorzata Machowska, Barbara Napieraj, Beata Zarembianka, Robert Chodur, Sławomir Gaudyn/Robert Żurek, Paweł Gładyś, Wojciech Kwiatkowski, Adam Mężyk, Mateusz Mikoś, Piotr Napieraj, Grzegorz Pawłowski.

„O dwóch takich, co ukradli księżyc”.

Niesforni, złośliwi, leniwi, a przy tym sławni! Oto barwna historia braci bliźniaków – Jacka i Placka, którzy wyruszają w podróż życia, by skraść księżyc. Mali chuligani zamierzają spieniężyć Złoty Glob, by już zawsze móc prowadzić beztroski i hulaszczy tryb życia. Początkowo żarłoczni i okrutni bracia podczas wyprawy doświadczają bolesnej lekcji. Adaptacja jednej z najsłynniejszych powieści Kornela Makuszyńskiego przeniesie widzów w bajkowy świat, w którym dobro i matczyna miłość zawsze zwyciężają. Wspaniała baśń muzyczna dla całej rodziny, która po przerwie wraca na scenę „Siemaszkowej”.  Spektakle: 15, 16, 17 września, godz. 11.00, Duża Scena.

„SZALONE NOŻYCZKI” Reżyseria: Marcin Sławiński; Scenografia: Wojciech Stefaniak; Kostiumy: Agnieszka Wajda. Obsada: Anna Demczuk, Beata Zarembianka, Michał Chołka, Józef Hamkało, Marek Kępiński, VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015 Grzegorz62 Pawłowski.

Miejsce akcji – salon fryzjerski. Czas wydarzeń – późne popołudnie. Osoby – barwny fryzjer, jego atrakcyjna fryzjerka oraz klienci – typki spod ciemnej gwiazdy. Punktem kulminacyjnym jest morderstwo znanej pianistki. „Szalone nożyczki” to teatr interaktywny. Autor sztuki jedną z ról zdecydował się powierzyć publiczności, od której zależy rozwój sytuacji i zakończenie przedstawienia. Spektakl w 1997 r. został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa jako sztuka najdłużej grana przez amerykańskie teatry.  Spektakl: 26 września, godz. 19.00, Duża Scena.







Jubileusz Andrzeja Kołdera.

Dwadzieścia lat na zamku Kamieniec Do połowy lat 90. XX wieku opuszczony zamek w Odrzykoniu/Korczynie był miejscem alkoholowych libacji. Okoliczna młodzież wjeżdżała na dziedziniec motorami, paliła ogniska i biesiadowała. Wokół rosły stosy śmieci i pustych butelek. Te czasy odeszły w przeszłość, gdy w 1995 ruiny wydzierżawił od Skarbu Państwa kolekcjoner i opiekun zabytków, Andrzej Kołder. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

O

dzierżawę ubiegało się również Muzeum Okręgowe w Krośnie. Oczekiwało ono, iż środki finansowe na zabezpieczenie ruin dostarczą: resort kultury oraz władze samorządowe. Andrzej Kołder nie żądał pieniędzy. Zapewne dlatego Ministerstwo Kultury powierzyło mu opiekę nad zamkiem. Kołder przedstawił koncepcję zagospodarowania warowni opartą na opracowaniach architektów, archeologów i konserwatorów zabytków. Założone przez niego Muzeum korzysta z usług fachowców z dziedziny konserwacji i archeologii. Ze sterty gruzu i kamieni wydobył bogato rzeźbione detale architektoniczne, które ozdabiały okazałą niegdyś siedzibę rodów Kamienieckich, Bonerów, Firlejów, Skotnickich i innych. W budynku dawnej kaplicy, która niegdyś służyła jako pomieszczenie gospodarcze, obecnie centralne miejsce zajmuje ołtarz – pamiątka historyczna. Jego kamienną mensę zdobią herby: Pilawa Henryka Kamienieckiego i Jelita – Zofii Pieniążek, która ok. 1470 oddała rękę właścicielowi warowni. Potłuczone fragmenty mensy wykopał obok

68

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

kaplicy archeolog, Antoni Lubelczyk. Starannie scalił je konserwator Mirosław Babicz przy wsparciu finansowym Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Przemyślu, dr Grażyny Stojak. Sam ołtarz z wysmukłymi trójkątnymi szczytami stylizowany jest na gotycki tryptyk z Łopusznej. Na jego malowidłach widnieje wyobrażenie Męki Pańskiej oraz św. Urszuli. Były to dwa pierwsze wezwania kaplicy zamkowej, którą w roku 1402 poświęcił biskup przemyski Maciej Janina. Kolejny to wizerunek Matki Boskiej Odrzykońskiej, której kult upowszechnił się w XVI stuleciu. Na skrzydłach bocznych oglądamy przedstawienie św. Jana z Dukli, który w tym miejscu odprawiał msze św. i jako gwardian krośnieńskiego klasztoru bywał gościem Kamienieckich. Właściciel zamku finansował bowiem rozbudowę klasztoru. Drugi to wizerunek św. Andrzeja Boboli ze Strachociny w powiecie sanockim, trzeci – błogosławionego Stanisława Starowieyskiego. Urodzony w Ustrobnej k. Krosna był uczestnikiem wojen z Ukraińcami i bolszewikami 1918-20. Szambelan papieski, założyciel Akcji Katolickiej, został zamordowany w obozie koncentracyj-


HISTORIA nym w Dachau. Wejście do kaplicy akcentuje późnogotycki portal starannie złożony z odnalezionych fragmentów. dziedzińca zamkowego Andrzej Kołder wywiózł kilkadziesiąt wozów ziemi tak, aby odsłonić jego pierwotny poziom. Przed transportem ziemię starannie przesiewano. Odnaleziono kilkanaście cennych detali architektonicznych: fragmentów obramień portali i okien z przełomu XV i XVI wieku oraz wspomnianą wyżej mensę ołtarzową z herbami właścicieli. – W 1. połowie XVI stulecia, po przebudowie dokonanej przez Seweryna Bonera, Zamek Średni był architektoniczną perełką. Wieńczyła go renesansowa attyka, na której fragmenty natrafiliśmy przy pracach archeologicznych. Patrząc na ruiny trudno wyobrazić sobie ten wspaniały gmach – mówi Andrzej Kołder, wyjaśniając, gdzie znajdowała się wielka sala rycerska, łącząca się z amfiladą komnat reprezentacyjnych i mieszkalnych. W dawnej wieży wartowni znajduje się muzeum, które w roku obecnym kończy 20 lat swojego istnienia. Mieści zabytki kultury materialnej, które pochodziły (lub mogły pochodzić) z zamku odnalezione przez Andrzeja Kołdera w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Ozdobą jest wykuty w żelazie herb Pilawa z przełomu XV i XVI stulecia. Niegdyś zdobił on metalowe drzwi zamku. Później drzwi trafiły do młyna w Odrzykoniu. Gdy młyn rozebrano, drzwi zabrał kowal jako surowiec na przekucie. Herb ocalał, ponieważ służył w budynku gospodarczym jako podkładka pod zamek. Żelazną skrzynię skarbczyka (zamkowego? kościelnego? z XVII w.), z imponującym zamkiem, Kołder odnalazł u kowala w Węglówce na wpół wkopaną w ziemię. Przechowywano w niej złom. Lufa bombardy służyła chłopu jako podkładka do klepania kosy. ►

Z

Andrzej Kołder.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

69


Bęben w kształcie kotła był jednym z instrumentów muzycznych orkiestry zamkowej: w Odrzykoniu? A może w pałacu Lubomirskich w Przeworsku? – zastanawia się opiekun zamku. Pogięty kocioł kupił na lokalnej giełdzie staroci. Rycerski miecz z XIV/XV w. znaleziony został w przepływającej przez Zyndranową rzece. Na pięterku, obok herbu Pilawa i gotyckiej szafy, eksponowane są portrety właścicieli warowni. Część z nich to kopie wykonane przez lwowskiego malarza Włodymira Romaniwa. Wizerunek Mikołaja Kamienieckiego odtworzony został na podstawie ryciny przedstawiającej nagrobek możnowładcy w katedrze wawelskiej. Oprócz tego artysta wzorował się również na rysach twarzy współcześnie żyjącego prawnuka – Krzysztofa Kamienieckiego. Na przeciwległej ścianie kopia portretu Zofii Skotnickiej – właścicielki warowni w XVII w. Naprzeciw wejścia portret najsłynniejszego właściciela zamku – Aleksandra Fredry, dzięki któremu dwa władające warownią rody zajęły trwałe miejsce w literaturze polskiej. Zamek wniosła Fredrze w posagu Zofia Jabłonowska. Historię sporu między Firlejami a Skotnickimi odnalazł Fredro w papierach sądowych z poprzednich stuleci. amek od XVII w. podzielony był na dwie części. (Tak jest do dzisiaj, bo przez warownię przebiega granica dwóch gmin: Korczyny i Wojaszówki). Materialną pozostałością po rodowej waśni jest budynek: klatka schodowa między Średnim a Górnym Zamkiem. Jej zewnętrzny mur od strony wschodniej był murem granicznym między posiadłością Firlejów a własnością Skotnickich. -Waśń zaczęła się od dostępu do wody – opowiada Andrzej Kołder. – Na Zamku Dolnym znajdowała się jedyna studnia. Była ona tak głęboka, iż nie słychać było, jak o powierzchnię wody uderza wrzucony do środka kamień. Taki opis znajdujemy w relacji austriackiego geografa z XVIII wieku. Do dziś zachowała się potężna cembrowina studni o wymiarach 3,20x3,20 m. Pachołkowie Firleja potrącali służbę Skotnickiego niosącą wodę tak, by wylewała się z wiader. W odpowiedzi Skotniccy przesunęli połać dachową budynku na Zamku Wysokim, aby deszczówka lała się na dziedziniec Firlejów. Proces o przebudowę rynien ciągnął się latami. Nie doczekawszy się sprawiedliwości, Firlej wyciął sad i winnicę Skotnickiego, które znajdowały się na podzamczu. W odpowiedzi Skotnicki rozebrał część muru budynku klatki schodowej od wschodu.

Z

70

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

P

od koniec XVIII stulecia wichura zerwała dach na Zamku Wysokim. Z tego powodu jego ówczesny właściciel, Józef hr. Jabłonowski, wyprowadził się z całym dobytkiem do dworu w Krościenku Wyżnem. Mury zamkowe zaczęły popadać w ruinę. Dzieła zniszczenia dokonała okoliczna ludność, która zamek traktowała jako magazyn darmowego kamienia budowlanego. Do roku 1874 – kiedy Konserwator Galicji Wschodniej Mieczysław Potocki zakazał dalszej rozbiórki – pozostała zaledwie 1/4 dawnej substancji zabytkowej. Powoli upowszechniało się przekonanie, iż zamek Kamieniec należy chronić. Przyczynili się do tego cenieni literaci oraz artyści. Oprócz „Zemsty” A. Fredry (która ukazała się we Lwowie w roku 1839) Seweryn Goszczyński uwiecznił ruiny i mieszkającego w nich ekscentrycznego rezydenta Machnickiego w poemacie „Król zamczyska” (1842). Oprócz dzieł literackich, do świadomości społecznej weszły romantyczne w nastroju ruiny zamczyska. Były one tematem cyklu rysunków Jana Matejki, który gościł tu w roku 1860. W setną rocznicę Insurekcji w roku 1894, z inicjatywy gminy odrzykońskiej, krośnieński rzeźbiarz Andrzej Lenik wykonał kamienne popiersie Tadeusza Kościuszki. Ustawiono je na Zamku Górnym, który od tej pory do dnia dzisiejszego stał się miejscem patriotycznych zgromadzeń. W latach 1890-1923 znany krośnieński malarz Seweryn Bieszczad namalował kilkadziesiąt krajobrazów przedstawiających Kamieniec. W 1901 fotograf Jan Zajączkowski wydał „Album odrzykoński”. Po II wojnie światowej ruiny zabezpieczały Pracownie Konserwacji Zabytków z Rzeszowa. Prace trwały do 1990, kiedy to zabrakło funduszy. Na murach wewnętrznych Zamku Górnego zgniły nigdy nieużywane rusztowania, stojące tam od lat 70. Wszystko zmieniło się, gdy w roku 1995 Kamieniec zyskał nowego gospodarza – Andrzeja Kołdera. Zamek Górny jest zamknięty dla zwiedzających. Z wysokich murów mogą spadać kamienie. Kilkanaście lat temu cała ściana północna groziła zawaleniem. Kołder planował ustawienie nowych rusztowań na zewnątrz murów – tuż nad urwiskiem. Gdy okazało się to niemożliwe, do prac zabezpieczających wynajął alpinistów. Zabezpieczyli ono dolną partię murów posadowionych wprost na skale. Dopełnieniem tych zabezpieczeń były prace przy ścianie północnej sfinansowane przez Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków.


HISTORIA

W

pierwszych latach Kołder wielokrotnie starał się o pieniądze na prace zabezpieczające, jednak bezskutecznie. Wiele prac wykonywał sposobem gospodarczym. Cenny surowiec, jakim jest kamień, pozyskiwał kupując stare piwnice, które zwyczajowo stawiano przy chłopskich chałupach. Większość z nich pochodziło z kamienia zamkowego. Od roku 2010 Muzeum Zamkowe zaczęło otrzymywać dotacje na specjalistyczne prace konserwatorskie: renowację portali do kaplicy i do Zamku Górnego czy odnowienie mensy ołtarzowej. Z funduszy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków w Przemyślu uzyskał także środki na wzmocnienie najbardziej zagrożonych partii Zamku Górnego: jego piwnic oraz korony murów. W tym roku roboty są kontynuowane. Zamek Kamieniec odżył. Było tu dwóch prezydentów Rzeczypospolitej: Ryszard Kaczorowski oraz Bronisław Komorowski, parlamentarzyści i arcybiskup Józef Michalik, który wyraził zgodę na odprawianie latem polowych niedzielnych mszy św. na dziedzińcu przed kaplicą. W roku 2000 jednostka logistyczna 21. RWJ z Rzeszowa przyjęła imię Hetmana Wielkiego Koronnego Mikołaja Kamienieckiego, do którego w XVI stuleciu należał zamek. Po raz pierwszy po wojnie jednostka wojskowa umieściła na swym sztandarze herb szlachecki - Pilawę, na co zezwolił nestor rodu Stanisław Kamieniecki. Pomysłodawcą był Andrzej Kołder, zaś uroczystość odbyła

się na dziedzińcu Zamku Średniego. Dwa lata później obchodzono sześćsetlecie poświęcenia pierwszej kaplicy tej warowni. W czasie uroczystości Istvan Kovacs, konsul generalny Republiki Węgier, odsłonił tablicę pamiątkową ku czci wybitnego poety epoki renesansu Balinta Balassiego, który ok. 1570 mieszkał na zamku. Trwają starania kustosza Kamieńca, aby drogę dojazdową do zamku nazwano imieniem wybitnego artysty Franciszka Starowieyskiego. Jego rodzina i rodzina Szeptyckich do roku 1944 były ostatnimi właścicielami warowni. W ostatnich latach odbyły się tu dwa zjazdy rodów Kamienieckich i Starowieyskich. Na zamku funkcjonuje powołany przez Muzeum Teatr im. F. Starowieyskiego. Co roku warownię odwiedzają licznie turyści. Czeka na nich wiele atrakcji: oprócz ekspozycji historycznej, kolekcja narzędzi tortur, galeria sztuki współczesnej oraz warsztaty ceramiczne dla młodzieży. Zamek Kamieniec ożył: to dziś coś więcej niż historyczna ruina. Zamek jest oddziałem prywatnego Muzeum Kultury Szlacheckiej w Kopytowej. Istnieje on już 5 lat; jego założycielem jest również Andrzej Kołder. Pisząc tekst korzystałem z pracy Ewy Lorentz, Funkcjonowanie historycznej ruiny w przestrzeni społecznej na przykładzie Zamku Kamieniec w Odrzykoniu, w: Zamki, grody, ruiny, t. III, Warszawa-Białystok, 2009 r.

Historia zamku w Odrzykoniu Pierwsze wzmianki o zamku pochodzą z roku 1348. Do ok. 1396 r. zamek był własnością królewską. W tymże roku otrzymał go rycerz Klemens z Moskorzewa. Moskorzewscy przyjęli nazwisko Kamienieccy, jako że zamek wbudowany został na górze Kamieniec. Mikołaj Kamieniecki (1460-1515) został pierwszym w historii Polski Hetmanem Wielkim Koronnym. W 1530 r. korczyńska część zamku została odsprzedana Sewerynowi Bonerowi. Córkę Bonera poślubił syn wojewody lubelskiego Firlej, którego ród stał się właścicielem tej części zamku. Zamek Wysoki w latach 1599-1601 należał do Stadnickich, którzy odsprzedali go Skotnickim. Wtedy rozpoczął się konflikt między obu rodzinami uwieczniony później przez Aleksandra hr. Fredrę w „Zemście”. Kolejnymi właścicielami zamku byli: Stadniccy, Scypionowie del Campo, Kalinowscy i Jabłonowscy. Córka hr. Jabłonowskiego Zofia, poślubiła Aleksandra Fredrę, który badając archiwum zamkowe natrafił na dokumenty sądowe sporu Firlejów i Skotnickich. Córka Aleksandra Fredry wyszła za mąż za hr. Szeptyckiego; jej siostra Aleksandra – Cecylia poślubiła hr. Jabłonowskiego, natomiast w następnym pokoleniu Zamek Wysoki przypadł Starowieyskim, zaś Zamek Średni – Szeptyckim. Sprawy własnościowe zamku wyjaśniły się ostatecznie w 1995 roku, gdy zamek stał się własnością Skarbu Państwa. Obecnie zarządza nim Muzeum Zamkowe.  Muzeum jest czynne od 15 kwietnia do 15 października w godz. 9.30-18.30. Rezerwacje: tel. 788 837 412 i 888 959 661 MUZEUM Kultury Szlacheckiej w Kopytowej Muzeum jest czynne od 1 maja do 15 października w godz. 10.00-17.00. Rezerwacje: tel. 788 837 412 i 888 959 661

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

71


rum w Mongolii

W drodze do Karako

Od lewej: Wojciech Kubala i Łukasz Błażejowski.

Rzeszowianie w ekstremalnej

podróży

na Syberię i do Mongolii

Plan był ambitny, jak na wyprawę szesnastoletnim oplem. Łukasz Błażejowski i Wojciech Kubala, którzy 12 czerwca wyjechali z Rzeszowa w ponad 40-dniową podróż na Syberię i do Mongolii, założyli sobie, że dojadą do najdalej wysuniętych na wschód miejscowości Federacji Rosyjskiej – Magadanu i Władywostoku. Kiedy opowiadali o tym spotykanym po drodze miejscowym, ci łapali się za głowę, nie kryjąc zdziwienia. Słysząc to, nawet policjanci stawali się łaskawsi. Ostatecznie do Magadanu nie dotarli, ale we Władywostoku przekazali przyparafialnej bibliotece kilkadziesiąt książek od Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie.

Ł

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Łukasza Błażejowskiego i Wojciecha Kubali

ukasz Błażejowski to urzędnik miejski, fotograf amator i pasjonat podróży na tereny dawnego ZSRR. Wojciech Kubala jest nauczycielem historii w Akademickim Liceum Ogólnokształcącym w Rzeszowie, autorem artykułów prasowych dotyczących średniowiecznej architektury obronnej. Obu łączy zamiłowanie do podróżowania w ekstremalnych warunkach. W 2012 roku wspólnie z Pawłem Wacławem wybrali się na 35-dniową wyprawę na Syberię. Po trzech latach, już we dwóch, postanowili tę wyprawę powtórzyć, wydłużając jej trasę do 32 tysięcy kilometrów. Od początku zakładali, że nie będzie to zwykła wycieczka, lecz podróż połączona z zapo-

72

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

znaniem się z dziedzictwem historycznym, kulturowym i przyrodniczym terenów Syberii oraz Mongolii. Ich eskapadę obserwowało na Facebooku kilkaset osób, które stale ich dopingowały.

WŁADYWOSTOK - ROSYJSKIE SAN FRANCISCO Do Władywostoku, końcowej stacji Kolei Transsyberyjskiej i jednego z najważniejszych portów rosyjskich na Oceanie Spokojnym, nazywanego też rosyjskim San


W drodze Francisco, dotarli po 12 dniach jazdy i 11 500 przejechanych kilometrach. Dzięki uprzejmości pani Tatiany, członkini miejscowej Polonii, zostali zakwaterowani w Domu Misyjnym przy kościele rzymsko katolickim. Tam na ręce pani Tatiany przekazali książki, które otrzymali od Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie oraz dewocjonalia, o których dostarczenie poprosiło podróżników Radio Via. – Centrum Władywostoku zrobiło na nas duże wrażenie. To 700-tysięczne miasto, położone nad Morzem Japońskim, stanowi połączenie zabytkowej architektury z przełomu XIX i XX wieku oraz nowoczesnego i śmiałego budownictwa współczesnego – mówi Wojciech Kubala. W drodze do Hasanu, miejscowości na granicy Rosji i Korei Północnej, przejeżdżali przez utworzony w 2012 roku Park Narodowy „Ziemia Leoparda”, rozciągnięty na ogromnej przestrzeni (łącznie 260 tysięcy hektarów) obok wioski Barabasz. Park zamieszkują rzadko spotykane drapieżniki – leopardy, jednak naszym podróżnikom się nie pokazały. – 26 czerwca ruszyliśmy w znaną nam już drogę z Władywostoku do Chabarowska, gdzie dotarliśmy wieczorną porą. Miasto spowite było mgłą, mżyło i było zaledwie 12 stopni. Mimo to zdecydowaliśmy się obejść zabytkowe centrum miasta i musimy przyznać, że miło nas ono rozczarowało. Większość ulic była iluminowana, a po zabytkowych kamienicach było widać, że są zadbane. Kolejnego dnia o poranku ruszyliśmy do Birobidżanu, miasta, które jest stolicą autonomicznego obwodu żydowskiego, gdzie zwiedziliśmy synagogę i niewielkie muzeum, po którym oprowadził nas przedstawiciel bardzo już nielicznej diaspory żydowskiej – opowiada Łukasz Błażejowski. – Po kolejnych przejechanych 500 ki-

lometrach dotarliśmy do Błagowieszczeńska, w którym trafiliśmy na obchody rocznicy założenia miasta i zwiedziliśmy centrum, przeciskając się wśród tłumów ludzi. Miasto to leży naprzeciwko chińskiego miasta Heihe, które mogliśmy podziwiać z oddali.

NIEDOSTĘPNY JAKUCK I MAGADAN Kolejnym punktem podróży było dotarcie do Magadanu nad Morzem Ochockim. Od początku zanosiło się, że będzie to nie lada wyzwanie. Popołudnie 28 i większość 29 czerwca spędzili na 150-kilometrowym odcinku drogi M-56 „Lena”, która wiedzie do Jakucka i przez lata była uznawana za jedną z najgorszych i najniebezpieczniejszych na świecie. – Liczyliśmy, że ta droga będzie po remoncie wyszykowana i nowiutka jak spod igły, ale byliśmy w wielkim błędzie. Po 140 kilometrach przejechanych w stronę Jakucka przebiliśmy jedną oponę z tyłu, a drugą dosłownie rozoraliśmy… Musieliśmy się poddać. Być może po zmianie opon dojechalibyśmy do Jakucka, ale przyszłoby pewnie zostawić auto na Syberii i wracać samolotem. Wymieniliśmy opony w Tyndzie i zawróciliśmy. Do Jakucka i do Magadanu niestety nie dotarliśmy, a zaoszczędzone dni postanowiliśmy spędzić w Mongolii i w rejonie jeziora Bajkał. Zbyt dużym ryzykiem było kontynuowanie jazdy w ekstremalnie ciężkich warunkach. – tłumaczy Wojciech Kubala. – Samochód na całej trasie spisał się na pięć, nie mieliśmy z nim problemu, poza tą wymianą opon, które nie wytrzymały trudów drogi do Magadanu. ►

Zdobyliśmy Pik Czerskiego!!! – 2090 m n.p.m.

Droga do Magadanu.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

73


W drodze

W sercu Gór Ałtaj.

Meczet w Tatarstanie w Rosji.

Na następną niespodziankę nie czekali długo. Tuż po ominięciu Ułan-Ułde, stolicy Buriacji, i przekroczeniu granicy rosyjsko-mongolskiej, rozpoczęli trasę w kierunku Ułan Bator, stolicy Mongolii, wiodącą wąską drogą na południe. Po dwóch godzinach jazdy drogą nagle się zakończyła, przeradzając się w kilka wąskich ścieżek. – Był środek nocy, ciemno, pustkowie, a my nie mieliśmy pojęcia czy zawracać, czy też wybrać którąś ze ścieżek w nadziei, że ponownie przerodzi się ona w asfalt – wspomina Wojciech Kubala. – Nagle spośród ciemności wyłonił się mongolski pasterz, oferując, że pokaże nam „skrócik”, który pozwoli sprawnie wrócić nam na asfalt. Uparł się, że pokaże nam drogę, a jeżeli boimy się o auto, to możemy sprawdzić drogę konno. Wojciech Kubala wsiadł więc na mongolskiego rumaka i udał się w nocny rekonesans wraz z owym pasterzem. Ścieżka szybko przerodziła się w szutrową drogę, a po chwili w asfalt. Dzięki temu rekonesansowi mogli udać się do Ułan Bator, a potem do dawnej stolicy Mongolii – Karakorum, gdzie zwiedzili zabytkowy klasztor Erdenedzuu oraz muzeum regionalne. Ta krótka wizyta w Mongolii pozostawiła w pamięci niezapomniane wrażenia.

RELAKS NAD WODAMI BAJKAŁU Podróżnicy podkreślają, że jednym z najmilszych momentów na trasie były spotkania z miejscową ludnością, która na każdym kroku okazywała im podziw. Nie było mowy o jakichkolwiek nieprzyjemnościach czy braku sympatii. Mieli okazję spotkać wyznawców buddyzmu, judaizmu, prawosławia oraz tatarskiego odłamu islamu. – Wyznawcy wszystkich tych religii miło nas witali i chcieli z nami rozmawiać. Pytali o Polskę, o to, jak tam jest i w jakim celu ich odwiedzamy. Przypadkowo spotykani inni

kierowcy czy podróżujący chętnie i z dużą ciekawością nas zagadywali. Ciężko im było uwierzyć, jak ambitny plan sobie wyznaczyliśmy. Nie kryli szoku. Również kontrolujący nas policjanci okazali się łaskawi i obyło się bez mandatów. Jeden nawet stwierdził, że skoro jedziemy tak daleko w głąb Rosji, to on po prostu nie może nas ukarać – mówi Łukasz Błażejowski. Nad Bajkałem, gdzie odpoczywali na polu biwakowym, kąpiąc się w chłodnym jeziorze i zajadając złowioną w wodach Bajkału rybę omul, mieli okazję podyskutować o historii Polski i Rosji z biwakującymi obok Chakasami (jeden z ludów tureckich zamieszkujący południową Syberię, głównie Chakasję i obwód kemerowski – przyp. aut.). Udało im się też zdobyć jeden z bardziej znanych szczytów w nadbajkalskich górach Chamar Daban – Pik Czerskiego (2090 m n.p.m.). Zapierające dech w piersiach panoramy zaoferowały także góry Ałtaj. W połowie lipca, zmierzając w stronę Polski, zwiedzili jedną z najpiękniejszych w Rosji – Jaskinię Lodową w Kungurze. Jaskinia słynie z tego, że jest siódmą w świecie jaskinią gipsową; znajduje się w niej 70 jeziorek, a największe z nich, Wielkie Jezioro Podziemne, ma powierzchnię 1460 mkw. i głębokość sięgającą do 5 metrów. Zwiedzili również jeden z obozów słynnego GUŁAG-u, łagier „Perm-36”, w którym więziono w latach komunistycznego terroru szereg dysydentów, a m.in. Siergieja Kowaliowa. Przejeżdżając przez Jełabugę, Kazań, Bołgar, Uljanowsk, Sarańsk i Woroneż, dotarli do Ukrainy. – W Kijowie był ostatni punkt naszej wyprawy, czyli luksusowa rezydencja byłego prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza w Meżyhyrii. Rezydencja ta od czasów ucieczki Janukowycza do Rosji udostępniona została zwiedzającym, aby na własne oczy mogli przekonać się, jak wielkim złodziejem okazał się były przywódca Ukrainy – wyjaśnia Wojciech Kubala.

Wyprawa Łukasza i Wojciecha trwała równe 6 tygodni, czyli 42 dni. Przejechali łącznie 28 tysięcy 250 kilometrów, by 23 lipca w godzinach wieczornych dotrzeć do Rzeszowa. – Dziękujemy wszystkim, którzy nam kibicowali, oraz sponsorom, bez których ta wyprawa by się nie powiodła. Po tylu dniach ekstremalnej podróży teraz mierzymy się z rzeczywistością, do której wróciliśmy – podkreślają rzeszowianie. 

74

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015



Stara kraina, gdzie wszystko się zaczęło.

Cała dzisiejsza

europejska cywilizacja

L

ądowanie na tym skrawku chrześcijańskiej, słabo oświetlonej ziemi następuje po trzyipółgodzinnym, nocnym locie z Warszawy. Złączone w małe grupy światła, nieregularnie rozrzucone pomiędzy górzystymi osadami, nie przechodzą w plątaninę neonowych dróg wyznaczających wielkie miasto, choć Erywań zamieszkuje około półtora miliona ludzi. Zapach Armenii to niezwykłe połączenie słodkich i zielonych aromatów, jakby figi i morele położyć pomiędzy gałązkami kolendry. Upał nie przydusi tego zapachu, nawet przy 36 stopniach. Erywań pachnie jak ogród. Człowiek osiedlił się na terenach dzisiejszej stolicy Armenii w IX wieku przed Chrystusem, przez lata nazbierało się tutaj mnóstwo zapachów, mieszkańcy miasta Erebuni, starożytnej twierdzy państwa Urartu, zostawili kropelki potu i krwi w ziemi, na której zaledwie dwieście lat temu powstało miasto Erywań.

Tekst i fotografie Magdalena Zimny-Louis Trudno znaleźć schronienie przed nieznośnym słońcem w najchętniej odwiedzanym miejscu stolicy. Wokół Placu Republiki, centralnego punktu Erywania, wybudowanego z kolorowego tufu – ormiańską myślą architektoniczną i za radzieckie pieniądze – bez ustanku krążą rozgrzani ludzie i samochody. Dopie-

Pokaz świateł i fontann – Plac Republiki, Erywań.

76

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

Monastyr Sewanawank położony nad jeziorem Sewan i autorka tekstu.

ro wieczorem robi się tu chłodniej i wolniej. Turyści przychodzą popatrzeć na imponujący pokaz światła i tańca fontann – na godzinę klasyczna muzyka zastępuje dźwięk klaksonów, którymi kierowcy wyrażają swoją frustrację, ostrzegają przed niebezpieczeństwem kolizji, informują przechodniów, że jadą! Oddalając się od Placu Republiki – oczka wodnego w suchym mieście – trafić można w sam środek socjalistycznych porządków. Rubel postawił tu ohydne bloki dla podbitego i dociśniętego butem


ŚWIAT Armenia rewolucji ludu, jednak nigdy nad Ormianami się nie znęcał, przeciwnie, wysyłał tony towarów, żeby kraj wyglądał bogato i aby zadowoleni obywatele nie myśleli o buncie. Sowieci miłujący ukradkiem piękno Armenii, postawili na terenie całego kraju bloki mieszkalne, których brzydota odbiera apetyt, tym bardziej, że udekorowane są gęsto suszącą się w oknach i balkonach kolorową pościelą, pasiatymi ręcznikami, dziesiątkami par dżinsowych spodni. Mieszkańcy Erywania nawet w największy upał zakładają dżinsy, w krótkich spodenkach, w sandałach i klapkach spacerują tylko turyści. Strój, fryzura i chód wyróżnia Ormianina – niscy mężczyźni idą wolno, sztywni w biodrach, jakby połknięty kołek zmuszał kręgosłup do trzymania majestatycznego pionu. Falują tylko pośladki. Ładne, szczupłe dziewczyny, podwyższone koturną przy bucie, trzymają ich za rękę, wydają się iść szybszym krokiem, lekko z przodu. ięćdziesięcioletni biznesmen Artiom chętnie opowiada o czasach, kiedy Rosjanie przyjeżdżali po radzieckie produkty do Armenii, których we własnym kraju nie mogli kupić. Uśmiecha się mówiąc o Rosjankach rozsamkowanych w ormiańskim, sławnym na cały świat, koniaku Ararat. – Był to rodzaj handlu wymiennego... My Ormianie, zawsze dobrze ubrani, bogatsi... podobaliśmy się dziewczynom w Moskwie. Nie uwierzysz – mówi gładząc łysinę – ale ja kiedyś byłem bardzo przystojny. Pomiędzy wyspami zaniedbania i ubóstwa buduje się nowy Erywań. Fragmentami podobny do Dubaju, w innych miejscach przypomina Jeruzalem. Modernizowany przez prywatny pieniądz, który stawia dźwigi na każdym wolnym lub zwolnionym przez wyburzenie placu. Coraz więcej piaskowca, szkła i metalu, restauracji, kawiarenek, rzeźb, drogich sklepów, do których godzinami nikt nie wchodzi. Północna Aleja – diament na piasku biedy. Oprowadzający mnie znajomy Ormianin, malarz, intelektualista, mówi, że nie jest wcale dumny z tego pysznego, eleganckiego miejsca, bo to nie jest Armenia, to nie jest prawda o tym kraju. Prawdziwa Armenia jest poza Erywaniem, stara kraina, gdzie wszystko się zaczęło, cała dzisiejsza europejska cywilizacja, według jednych badaczy w II, według innych w XII wieku przed Chrystusem. Jednak kiedy zachwycam się, schodząc Kaskadą i przystając co chwilę, aby spojrzeć na tarasy i wodospady wybudowane na zasadzie przewyższeń, jest mu miło, jest dumny. Strażnik wpuszcza nas na taras willi

P

francuskiego piosenkarza ormiańskiego pochodzenia, Charlesa Aznavoura. Patrzę na miasto, poszarpane rozpoczętymi wszędzie budowami, błyskające zielonkawym szkłem okien apartamentowców, ułożone nieregularnie, wysokie budynki tuż obok przykurczonych dachów domostw. Przy dobrej pogodzie widać majestatyczną, świętą górę Ararat. Aznavour wybrał najlepsze miejsce widokowe. Strażnik opowiada chętnie o swoim gospodarzu, rocznik 1924, piękny głos, złoto człowiek. Matka piosenkarza nazywała się Knar Baghdasarian, uciekła do Francji w 1915 r. przed zabijającą na oślep ręką Turka. 500 tysięcy Ormian uciekło wtedy z kraju przez Syrię i Iran. – Nie sposób przeliczyć na pieniądze dobro, jakie Charles Aznavour nam podarował – mówi, chętnie pozując do zdjęcia. – A kiedy „TO” się stało, to straszne trzęsienie ziemi w Spitak, natychmiast przyjechał – opowiada uroczystym głosem, wszyscy przyjechali, nawet piosenkarka Cher. Ona też Ormianka! I Kim Kardashian, i Gary Kasparov, i Andre Agassi... zień później – 15 czerwca 2015 roku – umiera najbardziej hojny dobroczyńca, wierny syn Armenii mieszkający poza jej granicami; Kirk Kerkorian – budowniczy Las Vegas! Każdy Ormianin zna to nazwisko, historię przechodzącą w legendę o bajecznie bogatym rodaku, honorowym obywatelu Armenii. Urodził się i dorobił ogromnego majątku w Kalifornii, jego rodzice byli Ormianami, a to przesądza o wszystkim. Potem wiele osób potwierdzi te słowa, członkowie diaspory ormiańskiej to może nawet prawdziwsi Ormianie niż ci, którzy pozostali? Więcej widzą i czują. Kerkorian, założyciel fundacji Lincy, przekazał Armenii prezent w postaci miliarda dolarów. Tyle podają oficjalne źródła. Moi rozmówcy twierdzą, że dwa razy tyle i gdyby nie korupcja władz, dziś Armenia byłaby drugim Dubajem. Kerkorian zaangażował się szczególnie mocno po trzęsieniu ziemi w 1988 roku. Tysiące ludzi przepadło pod gruzami, ukamienowani żywcem w kilka sekund nie zdążyli krzyknąć, nawet na przerażenie nie było czasu. Dwa miasta zniknęły z powierzchni ziemi, jakby wcześniej nie istniały, wpadły do dołu rozpaczy. Blizny u tych, którzy pamiętają dzień 7 grudnia 1988 roku, wciąż świeże, takich doświadczeń zapomnieć się nie da, nie ma takiej terapii, która zgasiłaby w głowie obrazy rannych i umierających. Marina, 45-letnia pielęgniarka, wspomina: ►

D

Pole zwane Cmentarzem Noratus, gdzie znajduje się około 900 chaczkarów – ormiańskich kamiennych płyt wotywnych.

B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015 77 Relikwie VIP w Katedrze w Eczmiandzynie, najstarszej i najważniejszej świątyni ormiańskiej.


ŚWIAT Armenia – Byłam w domu, nagle zaczęło coś dudnić, pomyślałam, czołgi jadą, lecę do okna przerażona, że wojna. Szklanki w kredensie dygotały jak z zimna, żyrandol zatańczył i wszystko. Dopiero parę godzin później się zaczęło... mama miała znajomego w KGB, informacja o najtragiczniejszym od lat trzęsieniu ziemi dotarła do nas nieoficjalną drogą, podaliśmy dalej, ludzie wyszli na ulicę, jakoś raźniej w grupie płakać. Potem zaczęli przywozić samochodami rannych. Pomoc zagraniczna przyszła szybko, po trzech dniach, ale te trzy dni były straszne. Siedziałam przy umierających dzieciach, bezsilna... Długo nie wytrzymałam, uciekłam po dwóch dniach. 25 tysięcy zginęło pod walącymi się budynkami w okolicach miast Spitak, Leninakan (dziś Giumri) i Kirowakan (dziś Wanadzor). Gdyby nie pomoc wojska, które stacjonowało w okolicy, ofiar byłoby znacznie więcej. Znam teorię spiskową powtarzaną przy okazji wspomnień tego kataklizmu. Żołnierz odbywający wtedy służbę wojskową w regionie prosi, aby nie podawać jego imienia. To od niego dowiaduję się, że przed trzesięniem ziemi dostali rozkaz wywiezienia broni z tego miejsca, po fakcie zaczęli kleić wydarzenia w jedną groźną całość, zastanawiając się, czy to radzieckie, podziemne testy broni nuklearnej wywołały trzęsienie ziemi? Czy to nie miało być ostrzeżenie dla buntujących się przeciwko ZSRR Ormian? W Ameryce czterdzieści procent społeczeństwa wierzy, że sami Amerykanie wyreżyserowali zamach na World Trade Center, w Armenii w teorię spiskową wierzy się cichaczem, kiedy pytam wprost, rozmówcy wycofują się zawstydzeni, wszystko jedno, tamtym życia nie wrócisz. ciekam ze stolicy przed upałem, z mapą naznaczoną miejscami, które trzeba zobaczyć. Miejsc będzie więcej. Duchy chrześcijańskich przodków prowadzą mnie najpiękniejszymi górskimi krajobrazami pod górę, w dół, przez lasy, złymi drogami, zbyt skąpo oznaczonymi jak dla wygodnego i wymagającego turysty z Europy. Trzeba się zatrzymywać i pytać. Na prowincji sami starsi ludzie, pomocni, zainteresowani, chętnie mówią po rosyjsku i niemal każdy wyraża sympatię dla Polski i Polaków. Jedni mówią, że mamy czyste serca, inni wspominają, jak w czasach wojny o Górski Karabach, kiedy pokonani przez blokadę (prądu, gazu, dostaw żywności) przyjeżdżali do Polski szukać schornienia. Znaleźli u nas pomoc, pracę, współczucie – więcej niż się spodziewali. – Cyganów policja przeganiała, kiedy handlowali pod sklepem. Mnie pozwalali, wiedzieli, że u nas wojna. Dużo dobrego mnie spotkało w Polsce – mówi siedemdziesięcio-

U

Pomnik architekta, Aleksandra Tamanina (1878-1936), który zasłynął swoimi pracami przy budowie Erywania – tutaj pochylony na planami miasta. Pomnik znajduje się na końcu Kaskady w Erywaniu.

letnia nauczycielka, która w okolicach Nowego Sącza spędziła dwa najcięższe lata. Mówi i płacze. Potwierdza, że z początku miejscowi brali ich za muzułmanów, mało kto wiedział, że Ormianie to pierwsi „oficjalni” chrześcijanie. 301 roku król Tiridates III nawrócił się po cudownym uzdrowieniu i został ochrzczony przez Grzegorza Oświeciciela. Armenia – to pierwsze królestwo na świecie, gdzie chrześcijaństwo uzyskało status religii państwowej, wypychając stare wierzenia ormiańskie związane z religią irańską. Polska prawie 700 lat później. Urzeka mnie brak przepychu i zaplecza turystycznego wokół świętych miejsc. Monastyry, kościoły, zakony, odnowione, zachowane skromne i chłodne, dają najlepsze świadectwo prostoty wiary u jej zarania. Opuszczając monastyr Keczar czy zbudowany w X wieku monastyr Hagarcin, można nadal tkwić w kryzysie wiary w Boga, ale zaczyna się wierzyć w ludzi, którzy wierzyli. Podjeżdżam pod bramę jednego monastyru i wiem, że pojadę dalej, na granicę z Iranem, z Azerbejdżanem, Turcją, szukać początku lub ciągu dalszego. Nie zaspokaja mnie jedna historia o 40 ukamienowanych za wiarę dziewicach, o świętej imieniem Rypsyma, która ze starożytnego Rzymu uciekła do Armenii przed niechcianymi awansami ze strony cesarza Dioklecjana, ani ta o trzymanym przez piętnaście lat w lochu klasztoru-cytadeli Chor Wirap świętym Grzegorzu Oświecicielu, chcę więcej, do zmroku, do totalnego zmęczenia. Muszę być w drodze, żeby dotrzeć jeszcze gdzieś wyżej, odkryć niedostrzeżone przez setki lat, zauważyć coś, co inni przegapili. Zacofanie i zaniedbanie panujące w Armenii, tak uciążliwe dla jej mieszkańców, odwiedzającym nie przeszkadza. Nęka mnie myśl podszyta egoizmem: – Dobrze, że tak trudno jest po drodze, tak mało ludzi, tym większa moc zabytkowego miejsca, historii i legendy – te dwie zawsze ze sobą splecione. ijam ogromne jezioro Sewan – kawałek nieba, które zstąpiło między góry – jak pisał Maksym Gorki, w drodze do Noratus, gdzie na wielkim polu od wieków stawiano chaczkary, kamienne krzyże, najważniejszy symbol Armenii. Jest ich tam 900, milczących, wpatrzonych w góry. Bronią swoich panów i terenów. Święta góra Ararat pokazuje prawdziwą potęgę tylko przy dobrej, czystej pogodzie. Patrzę na nią z daleka, dalej podejść się nie da, odgradza ją granica z Turcją, od wielu lat zamknięta. Góra Ararat wraz z 60 proc. terytorium Armenii została podarowana Turkom przez Sowietów. To „prezent”, który wyrwał serce Ormianom. Samozwańczy

W

M

Blok mieszkalny w centrum Erywania.


Monastyr Hagarcin (X wiek). Najczęściej odwiedzany monastyr w Armenii.

Wszechobecne stada krów pasących się wolno przy drogach. Tutaj przy autostradzie M4, 30 kilometrów za Erywaniem w drodze na północny wschód.

przewodnik, który służbę wojskową odbywał w Legnicy, mówi dobrze po polsku: – To tak jakby Polsce zabrać Częstochowę i kazać patrzeć na klasztor pod panowaniem obcego, który jej ani kochać, ani szanować nie zdoła, tylko cieszy się bezmyślnie zdobyczą, wiedząc, że ci, którzy ją stracili, nie przestają cierpieć. Według Biblii, to na tej górze zatrzymała się arka Noego, stamtąd odleciały pierwsze ptaki i zasiedliły Ziemię. ajpiękniejsze miejsca rozdzielają kilometry biedy i zaniedbania. Większość miejsc wygląda tak, jakby je ktoś porzucił w pośpiechu, uciekając przed beznadzieją – zabrał koła, nie zabrał samochodu. Przy drogach, ziejące wypatroszonym wnętrzem rdzewieją samochody. Do kupienia są za 3 tysiące dolarów unieruchomione ziły. Wszędzie rozoczęte budowy, konstrukcje, niedokończone wille, w których nocują krowy. W budach, maleńkich sklepikach, pod niebieską plandeką odbywa się handel owocami, grzybami, drewnem, paliwem sprzedawanym w plastikowych butelkach. Drogi Armenii rozjeżdżają zdezelowane radzieckie pojazdy, łady, wołgi, ziły, co kilka kilometrów stoi warsztat samochodowy, nie trzeba tłumaczyć dlaczego ich tu tyle. Parafrazując Tołstoja: Wszystkie bogate kraje są bogate w ten sam sposób, ale bieda wszędzie jest inna. Armenia to zubożały, ograbiony przez obcych kraj bogatych duchowo i kulturowo ludzi. O rzezi Ormian sprzed 100 lat, bestialskim i bezkarnym mordzie 1,5 miliona ludzi mówią spokojnie, bez nienawiści, z głębokim bólem w głosie, który żadnego ukojenia przez te 100 lat nie znalazł. – Turcy chcieli, abyśmy zniknęli z powierzchni ziemi – snuje opowieść Mher – ale równie mocno pragnęli naszego złota i pieniędzy. Zabili i zabrali, potem za te pieniądze odbyła się radziecka rewolucja. Turcy 24 kwietnia 1915 roku w Konstantynopolu aresztowali i stracili 250 przywódców elit ormiańskich, zapalając tym samym krwawe światło przyzwolenia na masowe zabijanie ludności.

N

Okolice miasteczka Dilidżan, najbardziej znany ośrodek wypoczynkowy Armenii.

Mordowali w okrutny sposób, kobiety i dzieci gnali na pustynię bez wody i żywności, urządzając marsze śmierci, dla zabawy podrzucali niemowlęta w górę i nabijali na szable, spychali ze skał, żywych zakopywali, gwałcili dziewczynki i chłopców, szczęśliwi byli ci, którzy zginęli od kuli. W czasie trwania masakry państwa zachodnie zajęte prowadzeniem I wojny światowej, groziły palcem Turcji i ograniczyły swoją interwencję do udzielenia pomocy humanitarnej tym, którym udało się zbiec do Syrii i do Iranu. Ci, co przeżyli ludobójstwo, gorsze w metodzie niż holocaust, uciekając z kraju zabrali ze sobą książki, przeczuwali, że zaczyna się walka o przetrwanie narodu, języka, kultury, którą z takim trudem tworzyli przez tysiąclecia. ytam o stosunek do Żydów, których eksterminację niespełna trzydzieści lat później zarządził Hitler, otwarcie wzorując się na działaniach zainicjowanych przez głównego inspiratora i organizatora ludobójstwa Ormian – Talaat Paszę. Hitler powiedział w przemówieniu 22 sierpnia 1939 roku: „Kto w naszych czasach jeszcze mówi o eksterminacji Ormian?”. – Tam gdzie są Żydzi, nie będzie Ormian – mówi Karen, od lat mieszkający w Polsce. – Z prostej przyczyny i my, i oni uważamy się za najmądrzejsze narody na świecie. Tak samo dobrze umiemy handlować. Nie ma między nami złości ani miłości. Nie dodaje więcej, ale wiem, co jeszcze chciałby powiedzieć. Holocaust uznał cały świat, Ormianie nadal walczą, aby wymordowanie półtora miliona obywateli nazwać ludobójstwem. Turcja wciąż nie przyznaje się do zabicia w bestialski sposób tylu ludzi, Barack Obama ma problem siódmy rok z rzędu z wymówieniem słowa – genocide (ang. ludobójstwo) – nie chcąc denerwować swoich strategicznych partnerów, na których terenie stacjonuje amerykańskie wojsko. ziś w Armenii żyją zaledwie 2 miliony Ormian, kolejne 8 milionów zostało rozsianych po świecie, tworząc diasporę, silny i solidarny organizm. Mieszkają w Ameryce, Francji, Rosji... wszędzie. Powracają chętnie odwiedzić swoich, jeszcze chętniej przysyłają pieniądze do kraju, który kochają miłością pierworodną, oczyszczoną latami historii ciężkich wojen, mordów, trzęsień ziemi. Wszystko to wspólnie i każdy z osobna niesie na plecach, nie da się zapomnieć, choć chciałoby się już odwrócić kartę szczęśliwą figurą na wierzch. Ormianie mówią: „Jak jesteś dobrym człowiekiem, będziesz się dobrze czuć w Armenii”. Nie wiem, jakim człowiekiem byłam przed tą podróżą, ale wróciłam lepszym. 

P

D

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

79


BIZNES z klasą

Anna Koniecka, publicystka VIP Biznes&St yl

Władza Iluzji W Królestwie Rozumu Zanim się wytłumaczę z tytułu, muszę najpierw koniecznie spytać, czy ktoś mógłby mnie oświecić, czemu Ojczyzna Nasza znów się zadłużyła w Banku Światowym? Tym razem prawie na miliard euro. Jakoś tak znienacka, po cichu się to stało, i chyba pod nieobecność dyżurnych ekspertów, którzy zawsze tak pięknie objaśniają, co jest dla nas dobre, a jeżeli nawet niespecjalnie dobre, to i tak powinniśmy się cieszyć, bo przecież mogło być gorzej. Tym razem tego oświecającego szczebiotu eksperckiego mi zabrakło i sama nie wiem, co myśleć. Na domiar złego wszystkowiedzące media są akurat zajęte harcowaniem wokół list wyborczych – czyje nazwisko na tej liście nie powinno się znaleźć, kto kogo z tych list wyślizga(ł), no i co mówi na temat wyślizganego polityka inny polityk tym faktem wyraźnie ucieszony. Chociaż przed uważaną za durniów publiką udaje (iluzja nr 1), że strasznie mu szkoda kolegi, wprost nieodżałowanego z powodu wybitnego talentu politycznego tudzież niebotycznych zasług, jakie wniósł (iluzja nr. 2). przeproszeniem, ale guzik obchodzą mnie oraz równie wkurzonych jak ja obywateli, te pisane za żywota nekrologi polityczne ociekające fałszem. Ale trudno zdzierżyć, doprawdy trudno, kiedy wartościuje się ludzi wyłącznie ze względu na nazwisko, jakie noszą. Jak się okazuje, w naszej polskiej demokracji (iluzja nr. 3) jedne nazwiska są godne, żeby je umieścić na liście wyborczej, a inne nie, gdyż są „kontrowersyjne”, na przykład ostatnio nazwisko Lepper. Syn śp. posła dostał rekomendację PO i rozpętała się od razu z tego powodu dyskusja, a raczej chamski atak, bo przecież w tym kraju dyskusja czy polemika są nam równie obce kulturowo jak mycie rąk po wyjściu z toalety. Nie chcąc wpisywać się w ten kanon, pozwolę sobie tylko zauważyć, że dla kogoś kontrowersyjne, delikatnie mówiąc, jest to, że na miejsca, „które biorą” do parlamentu europejskiego albo krajowego (w ostatecznej ostateczności) forsuje się osoby wyłącznie dla ich nazwiska, a posada parlamentarna jest traktowana jako swoiście pojmowana rekompensata. Nie tak było z niektórymi kandydatkami PiS-u do europarlamentu? Nie ma wprawdzie w obowiązującej (jeszcze!) Konstytucji RP nic o dziedziczeniu władzy czy ław w parlamencie, ale zdaje się, wszystko przed nami. Precedensów przybywa. Po Wiejskiej krążyła swego czasu anegdota, jak tatko co wsławił się najbardziej tym, żeśmy stracili przez niego grubą forsę z dotacji unijnych, do Brukseli znowu się załapał, a na miejsce zwolnione w Sejmie wskoczył jego syn. Ten niczym się jak dotąd nie wsławił. Może to i dobrze… ledząc karierę parlamentarną innego młodego orła o znanym nazwisku, zauważyłam, gdzieś pod koniec kadencji, że już potrafi się całkiem sprawnie posługiwać schematami myślowymi obowiązującymi w jego partii, co w naszym parlamentaryzmie (iluzja nr 4) jest wystarczającą rekomendacją, by kontynuować karierę polityczną i to na międzynarodowym forum, co też się stało. Ale wracając do meritum, czyli pożyczki zaciągniętej znowu u Dobrego Wuja z Ameryki, to myślałam, że może chociaż minister gospodarki zabierze sensownie głos, ale gdzie tam! Minister Piechociński, zaaferowany wyborami, już ukła-

Za

Ś

80

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


da plan z kim jako dyżurny „Nasz Koalicjant” będzie rządził po wyborach. Koncept Piechocińskiego jest taki, żeby to był triumwirat niczym w oligarchicznym państwie albo w dyktaturze. A więc: Peesel, Platforma i Pisowcy. Razem! Kupą, Mości Panowie, kupą! dyby jednak wyborcy wyślizgali odwiecznego koalicjanta z gry o władzę, co nawet niech im nie przyjdzie do głowy (!), to – ostrzega Piechociński – pod rządami samodzielnie dzierżącego władzę PiS-u Polska stanie się państwem plemienno-wyznaniowym. A jeszcze nie jest? O kapiącej z gąb polityków hipokryzji napisano już hektary i może chwatit /ros. wystarczy/. Trzeba patrzeć, z czego się żyje. I kto nas znowu skubie! Z różnych komunikatów, jakich się doszukałam, wynika, że ten pożyczony ostatnio miliard euro jest „między innymi na wsparcie rozwoju gospodarki”. Niepokoi to „między innymi”. Samo hasło „wsparcie rozwoju gospodarki” też jest pojemne. Ale nie ma się co czepiać. Przeciwnie, jest powód, żeby się cieszyć. W każdym razie, jak mówi dyrektor Banku Światowego dla krajów Europy Środkowej i krajów bałtyckich Mamta Murthi – Bank Światowy się cieszy, że może wspierać polski rząd w dalszej realizacji reform, których celem jest wzmocnienie finansów publicznych i odporności sektora finansowego, tworzenie miejsc pracy i promowanie bardziej dynamicznej i innowacyjnej gospodarki. zyli, krótko mówiąc, mamy szczepionkę (za 1 mld euro) uodparniającą sektor finansowy, który boi się, że zaszkodzą mu ryzykowne obietnice wyborcze obu konkurujących partii oraz kandydata ubiegającego się o urząd prezydenta. Ile miejsc pracy z tego tytułu przybędzie i ile zeżre promowanie czegoś, czego jeszcze nie ma, a dopiero ma być, czyli dynamiczna, innowacyjna gospodarka? Mowa trawa. Ale milutka, przywykliśmy tego słuchać. A zresztą, miliard w tę czy we w tę, co za różnica, kiedy już jesteśmy winni bilion? A tak na marginesie, też bym się cieszyła, gdyby ktoś, kto pożyczył ode mnie miliard, musiał oddać trzy! Do napisania tego felietonu zainspirowała mnie znakomita książka prof. Stanisława Filipowicza, historyka myśli politycznej i prawnej „Demokracja. O władzy iluzji w królestwie rozumu”. Książka, która szerzej pomaga spojrzeć na to, jaka jest ta nasza współczesna demokracja, jakimi mechanizmami się rządzi, przepełniona mitami, pustosłowiem, iluzjami tworzonymi przez polityków na swój własny użytek. No i jak my w tym niepięknym świecie jesteśmy usytuowani. Czy jesteśmy tacy spolegliwi, jak chcą politycy? Chciałoby się powiedzieć, a gdzie rozum? Sporo prawdy o nas samych, którą warto sobie odświeżyć, zwłaszcza w drodze do urn wyborczych... „Politycy naginają rzeczywistość do swoich celów. A my, bezradni, kibicujemy, wierzymy? Otóż nie. I to nieprawda, przynajmniej ja w to nie wierzę, że chcemy być oszukiwani. Co wpierają nam architekci kolejnych kampanii wyborczych za każdym razem, gdy już nie mają innych argumentów, że chcemy czuć się oszukiwani, a więc można to dalej bezkarnie czynić” – pisze profesor Filipowicz.

G

C


MODA

Basia Olearka.

summer snow Basia Olearka, rzeszowska projektantka, w swoim trzecim już pokazie mody „Summer Snow” postanowiła spróbować pogodzić w stroju to, co zazwyczaj wydaje się nie do pogodzenia. Zauważyła, że większość osób w upalne dni marzy o chłodzie, a w mroźne o rozpalonej plaży. Stąd wziął się pomysł na kolekcję. Typowo zimowe tkaniny: skóra naturalna i ekologiczna zostały użyte w letnich krojach i fasonach. Także kolorystyka kolekcji przywodzi na myśl mroźny krajobraz. Wszystkie modele utrzymane są w zimowej, biało-szaro-niebieskich barwach, a pozornych przeciwieństw w kolekcji można znaleźć więcej.

Reżyseria pokazu i pomoc w przygotowaniu kolekcji: Marta Lebioda (na stałe współpracująca z projektantką) Przygotowanie modelek: Barbara Gromadzka Organizacja pokazu: Krystian Podkulski i DJ Marcin RAMZES Opałka

Muzyka: DJ Marcin RAMZES Opałka Fryzury: La Provocation Katarzyna Złamaniec Makijaż: Ewelina Sudoł Mary Kay Doradztwo stylizacyjne: Estilo Paulina Popek Fotografie: Tadeusz Poźniak

82

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

Designer: Basia Olearka



B

yły więc modelki w śnieżnobiałych kostiumach plażowych, wykonanych z dzianin przypominających skórę, w połączeniu z letnimi płaszczami. Jak zwykle u Basi, nie zabrakło kombinezonów, tym razem w wersji nie tylko maxi, ale i mini. Projektantka zaproponowała w temacie kombinezonów także daleko idącą asymetrię. Z jednej strony klasyczny kombinezon ze skóry ekologicznej, z drugiej letnia spódnica. Ciekawym elementem kolekcji były też torebki, w których tradycyjne uchwyty zastąpione zostały naszytymi, przywodzącymi na myśl zimę, rękawiczkami. Wszystkie sylwetki kolekcji, a jest ich 11, tworzą spójną całość, a składają się na nią zarówno sukienki, spódnice, bluzki, spodnie, jak i letnie płaszczyki oraz stroje plażowe. Summer Snow to propozycje dla kobiet odważnych, świadomych swej wartości. Sporo tu przezroczystości, wycięć, dekoltów. Kolekcja zachwyca ciekawymi, nietuzinkowymi formami i interesującymi rozwiązaniami. Sam pokaz mody można było obejrzeć na tarasie 5. poziomu hotelu Rzeszów z widokiem na miasto. 



BIZNES

Od lewej: Mateusz Probola i Jan Muchowski.

INKUBATOR DOBRYCH BIZNESÓW

O tym, że do prowadzenia firmy potrzebne jest właściwe otoczenie i klimat, wie każdy, kto zajmuje się biznesem. Możliwość rozwoju przedsiębiorstwa i szanse nawiązania współpracy z partnerami, ale także preferencyjne warunki wynajmu biura czy hali produkcyjnej są argumentami, które przemawiają w sposób bardzo konkretny do inwestorów. Na podstawie zainteresowania lokowaniem biznesów z najróżniejszych branż w Inkubatorze Technologicznym Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego w Jasionce można sądzić, że miejsce rzeczywiście sprzyja przedsiębiorczym.

Tekst Anna Olech, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

86

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


BIZNES

I

nkubator Technologiczny istnieje od grudnia 2012 roku i powstał z myślą o wspieraniu m.in. firm, które są na początku biznesowej drogi. Chętnych jest sporo, ale nie wszyscy mają szansę tu działać. Wybierane są te, których np. pomysł na biznes jest innowacyjny. Na koniec lipca lista firm w Inkubatorze obejmowała 27, a w samym tylko pierwszym półroczu weszło do niego 10 zupełnie nowych przedsiębiorstw. Jedne znalazły na Podkarpaciu pracowników, jakich potrzebują, inne szukały miejsca, gdzie będą mogły spokojnie rozwijać swoją działalność lub też dopiero rozpoczynać swoją przygodę z biznesem. Są też duzi, międzynarodowi inwestorzy, którzy dostrzegli potencjał regionu i właśnie tu chcą działać.

BIZNES

ZRODZONY Z PASJI Do Inkubatora Technologicznego firma CDG PRO Sp. z o.o. weszła jako producent latawców pociągowych wykorzystywanych w kitesurfingu. Jednak pierwsze kroki w biznesie stawiała już w 2003 roku i w zupełnie innej dziedzinie. Bazując głównie na funduszach europejskich oferowała pisanie dotacji, biznesplanów, analiz dla spółek. Później doszło prowadzenie szkoleń, a następnie zwrócono się w stronę energetyki odnawialnej. Początkowo również w formie szkoleń, a w końcu w zakresie inżynierskim. W efekcie w firmie powstały dwa działy badawczo-rozwojowe. Jeden zajmujący się transferem światła, drugi skupiający się na aerodynamice. Pierwszym projektem firmy były latawce pociągowe, czyli latawce komorowe oraz pompowane, których produkcja właśnie się rozpoczyna pod marką CUNA. Produkowane przez firmę latawce depowerowe, czyli z regulacją mocy, mogą być również wykorzystywane w landkitingu lub snowkitingu. CDG PRO Sp. z o.o. to w tej chwili jedyny polski producent tego typu latawców. Firma będzie musiała konkurować z „grupą trzymającą władzę” w tej branży, czyli z firmami z Europy Zachodniej, Anglii, ale właściciel jest dobrej myśli. że w biznesie często najlepsze pomysły na działalność firmy rodzą się z pasji, więc może się okazać, że CDG PRO Sp. z o.o. czeka sukces. Inspiratorem do „wejścia” w produkcję latawców do kitesurfingu był Mateusz Probola, prezes firmy, a prywatnie zapalony kitesurfer. W ten sposób firma zajęła się dziedziną, bądź co bądź, odległą pierwotnemu profilowi firmy. – Dzięki temu, że czynnie uprawiam ten sport, wiem, jak powinien wyglądać latawiec, by spełniać oczekiwania użytkownika – tłumaczy Mateusz Probola. – Wiem, co chciałbym uzyskać dla latawców, które produkujemy, by wypełnić istniejącą niszę. Na potrzeby wprowadzenia latawców na rynek powstała marka CUNA, jednak okazało się, że proces badawczy wymagał więcej czasu niż początkowo zakładano. – W teorii jest to bardzo proste, ponieważ wykorzystywany jest profil aerodynamiczny skrzydła samolotu, który jest przenoszony w konstrukcję miękką, a następnie modelowany. Ale kon-

A

strukcje miękkie są bardzo złożone, w powietrzu wyginają się w bardzo różne kształty. Nie są tak twarde i stabilne, jakbyśmy tego oczekiwali. Zaczął się więc cały proces odwzorowania tego, co mamy w rzeczywistości, w programach komputerowych. Musieliśmy poświęcić sporo czasu na analizę osiąganych wyników, wprowadzanie poprawek. I choć stworzenie własnych latawców zajęło firmie więcej czasu niż zakładano, to jednak nie był to czas stracony. Zanim zaczęto produkować latawce, wprowadzono do sprzedaży pod marką CUNA odzież sportową i gadżety sportowe oraz akcesoria do latawców. W ten sposób na rynku firma zbudowała kompleksową ofertę dla kitesurferów. Wszystko, co powstaje w CDG PRO Sp. z o.o., to ich autorskie pomysły i projekty. Jedynie materiały sprowadzane są z zagranicy, ponieważ w Polsce nie ma wystarczająco dobrych. Cały proces tworzenia latawców i kreowania marki CUNA jest dokładnie przemyślany, z niczym się nie spieszą. – Rynek jest doświadczony i nasycony znanymi już firmami, które swoje latawce szyją w Chinach. A my bez doświadczenia w zakresie technologii, bez argumentów w postaci dodatkowych aplikacji aerodynamicznych, którymi moglibyśmy zaskoczyć odbiorców, nie będziemy mieli szans wejścia na rynek. Ich koszty produkcji są stanowczo zbyt niskie, by bić się ceną. Dla nas jako małej firmy bezpośrednia walka cenowa nie ma sensu, musimy mieć produkt lepszy technologicznie, by można było konkurować na rynku. A że kitesurfing jest jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się sportów wodnych w Europie i na świecie, więc możemy spokojnie myśleć o rozwoju marki – dodaje prezes CDG PRO Sp. z o.o. nnowacyjność firmy sprawiła, że doskonale wpisuje się w ideę Inkubatora. Producent latawców do kitesurfingu w czerwcu br. zajął 100-metrową halę. Pierwsza szwalnia powstała w Łodzi, obecnie istnieje również w Jasionce k. Rzeszowa. Mateusz Probola podkreśla, że zdecydowali się na to miejsce ze względu na preferencyjne warunki finansowe, ale też możliwości rozwojowe w ramach Inkubatora. Probola liczy, że pod koniec roku firma dostanie większą halę, co pozwoli rozwinąć skrzydła i zwiększyć zatrudnienie. W tej chwili zespół pracujący przy tworzeniu latawców liczy 10 osób. Trzy zajmują się produkcją, pozostali to konstruujący je aerodynamicy i inżynierowie. Jednak w ciągu najbliższych miesięcy ta grupa z pewnością będzie większa. – Poza tym obecność w Inkubatorze daje możliwość nawiązania współpracy z firmami tu działającymi w zakresie produkcji różnych podzespołów z aluminium i stopów metali. Musimy produkować je osobno. A będąc w Inkubatorze nie musimy szukać producentów gdzieś daleko w Polsce. Poza tym w dużych firmach zatrzymanie produkcji, by zrobić jakiś prototyp, bywa problematyczne, tu jest to dużo łatwiejsze – dodaje Mateusz Probola. Producent latawców do kitesurfingu planuje pozostać w Inkubatorze 3 lub nawet 4 lata. Zainteresowanie produktami jest spore, zbierają dobre opinie od osób uprawiających kitesurfing, które są zaskoczone, że jest to od początku do końca polski produkt. ►

I

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

87


BIZNES

ZE LWOWA

W POSZUKIWANIU BIZNESOWEGO KLIMATU

W

lipcu umowę z Inkubatorem Technologicznym podpisała firma The BLPS Group, istniejąca od lat, ale w Polsce dopiero się lokuje. Główna siedziba przedsiębiorstwa, które dla szeroko pojętej branży edukacyjnej dostarcza m.in. rozwiązania typu end-to-end w celu tworzenia i przekazywania interaktywnych treści cyfrowych, projektuje strony i prowadzi portal edukacyjny, jest w Stanach Zjednoczonych. Jak większość amerykańskich firm branży IT, również The BLPS Group kilka lat temu swoje centrum infor-

matyczne przeniosła do Indii. Zdecydowały niższe koszty pracy oraz dobra jakość usług świadczonych przez tamtejszych informatyków. Jednak z czasem poziom jakości pracy hinduskich programistów spadł i choć cena nadal pozostawała atrakcyjna, to amerykański zarząd spółki zdecydował o przeniesieniu centrum na Ukrainę, do Lwowa. Tam przy cenie wyższej o kilka procent niż oferowali Hindusi, otrzymywali zdecydowanie lepszy produkt. O przenosinach do Rzeszowa zdecydowała sytuacja polityczna u naszego wschodniego sąsiada. Nie bez znaczenia pozostawał poziom, jaki reprezentują nasi informatycy. – Poza tym jest tu doskonały klimat dla biznesu, którego prowadzenie w Polsce jest duże prostsze niż na Ukrainie – tłumaczy Taras Dzikevych, dyrektor The BLPS Group w Polsce. – Mamy dosyć tej otoczki politycznej. Chcemy po prostu pracować, legalnie płacić podatki i nie przejmować się, że jutro ktoś przyjdzie, zagarnie firmę i każe wszystko zamykać. Taras Dzikevych w Rzeszowie mieszka na stałe od siedmiu miesięcy, a firma oficjalnie ma tu siedzibę od roku. Wybór tego miasta dla amerykańskiego zarządu wydawał się niemal oczywisty. – Rodzina głównego prezesa pochodzi z Bieszczad i dlatego ma sentyment do tych okolic – mówi Dzikevych. – Dodatkowo Rzeszów jest blisko granicy i jest to młode miasto. Mieszka tu dużo studentów, są uczelnie kształcące ludzi, których my potrzebujemy. Już prowadziliśmy rozmowy, m.in. z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania, i jest szansa, że będziemy przyjmować studentów, szkolić ich, płacić im stypendia, a później oferować im zatrudnienie. iezbędny do działalności klimat dla biznesu The BLPS Group znalazła w Inkubatorze w Jasionce. Taras Dzikevych przekonuje, że przecież znalezienie biura na siedzibę firmy nie jest żadnym problemem. – Jednak dla rozwoju firmy ważne jest, by być z ludźmi, którzy pracują w zbliżonej branży, którzy podobnie jak my zaczynają. Dla mnie dodatkowym utrudnieniem jest to, że nie jestem z Polski, więc muszę dopiero zbadać otoczenie. Ale stopniowo to się udaje. Poznaję nowych ludzi, rozmawiamy, wymieniamy się doświadczeniami, nawiązujemy znajomości. Firma w tej chwili zajmuje jeden pokój w Inkubatorze, ale z pewnością będzie potrzebowała większej przestrzeni. Na razie pracują tu trzej informatycy, którzy przyjechali ze Lwowa, jednak do końca roku chce załoga powiększy się o około 15 osób. Nabór będzie prowadzony pod projekty, w zależności od potrzeb amerykańskiej centrali The BLPS Group. Czym zajmuje się firma? Mówiąc najprościej, wszystkim, co związane jest z edukacją, począwszy od przedszkola, przez szkołę podstawową, aż po studia. – Mamy ofertę także na rynek polski i europejski, ale nasze produkty związane z edukacją tworzone są wyłącznie na rynek amerykański. Dziś już nie nosi się tam całego plecaka książek, zeszytów, teraz wszystko jest w wersji online. Jednak zanim uczniowie i studenci będą mogli z tego korzystać, potrzebny jest ktoś, kto to napisze, stworzy bazę danych, opracuje. I tym zajmujemy się my. Prowadzimy specjalną platformę edukacyjną,

N

Taras Dzikevych.

88

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015


BIZNES wprowadzamy dane, zajmujemy się oprawą graficzną. Natomiast cała strona merytoryczna powstaje w Stanach Zjednoczonych, ze względu na różnice w systemie edukacyjnym, ale też kulturowe – wyjaśnia dyrektor rzeszowskiego oddziału The BLPS Group.

JAK BIZNES,

TO TYLKO NA PODKARPACIU

R

afał Subbotko, prezes spółki Gühring Sp. z o.o., opowiada, że szef firmy po pierwszej wizycie na Podkarpaciu, gdzie zobaczył m.in. Pratt&Whitney (WSK PZL-Rzeszów), tak zainteresował się potencjałem regionu, że podjął decyzję o utworzeniu tutaj pierwszej w historii firmy spółki ponadregionalnej. W ten sposób powstała Gühring Aviation Tools Services, która w Inkubatorze Technologicznym funkcjonuje od lipca 2015 roku. – Będzie ona dostarczać rozwiązania obróbcze dedykowane najwyższym wymaganiom sektora lotniczego. W Rzeszowie będziemy tworzyć technologię dla branży lotniczej na całym świecie – tłumaczy Rafał Subbotko. – Mówiąc wprost, chcemy być tam, gdzie tworzy się historia, zapewniając naszym klientom najwyższy poziom usług. Tworzymy zupełnie nową jakość obsługi klientów, proponując indywidualnie dopasowane rozwiązania lokalne i korzystając z globalnego know-how firmy. Gühring ma ponad sto lat tradycji – firma powstała w 1898 roku w Ebingen (dzisiejsze Albstadt Ebingen w Niemczech), dwa lata później pierwszy zakład produkcyjny. Od początku swojej działalności firma zajmowała się produkcją narzędzi skrawających. Pierwsze przedstawicielstwo zagraniczne firmy powstało w 1976 roku w Wielkiej Brytanii. Obecnie Grupa Gühring jest reprezentowana przez blisko 50 spółek regionalnych oraz 25 partnerów handlowych. Obsługę klientów prowadzi ponad 60 zakładów produkcyjnych oraz centr serwisowych na całym świecie. W Polsce firma Gühring obecna jest od 1996 roku, z centralą w Dąbrowie Górniczej i centrami serwisowymi w Bielsku-Białej, Polkowicach i Rzeszowie, zatrudniając łącznie 200 pracowników. ühring Aviation Tools Services w Inkubatorze Technologicznym zajmuje halę o powierzchni 600 mkw., i docelowo zatrudni 45 osób. Firma zdecydowała się utworzyć ponadregionalną spółkę córkę, ponieważ – zdaniem przedstawicieli firmy – Podkarpacie jest jednym z najdynamiczniej rozwijających się regionów w Polsce, który cechuje wysoka synergia mieszkańców oraz władz lokalnych, sprawność w wykorzystywaniu funduszy unijnych. Duże znaczenie miał też dostęp do wysoko wykwalifikowanej kadry pracowniczej. Nowa spółka stawia na innowacje: od wielu lat Grupa Gühring przeznacza ok. 5 proc. globalnego obrotu na działalność badawczo-rozwojową, co daje jej zdecydowaną przewagę innowacyjną na rynku. Firma posiada ponad 600 patentów, które rozwijane są w trzech centrach badawczo-rozwojowych w Laiz i Berlinie. – Tworzymy zarówno

G

Rafał Subbotko. geometrie narzędzi, jak i własne obrabiarki, węglik spiekany, jak również pokrycia narzędzi. Nasza jakość oraz innowacyjność staje się standardem, z którym muszą zmierzyć się nasi konkurenci – dodaje Rafał Subbotko. Prezes spółki Gühring Sp. z o.o. przyznaje, że warunki funkcjonowania przedsiębiorców w otoczeniu Parku Naukowo-Technologicznego AEROPOLIS w Jasionce są dogodne i są zaprzeczeniem słów, jakoby w Polsce nic się nie działo. Przez pierwsze dwa lata spółka będzie działać w Inkubatorze Technologicznym. W trzecim roku planuje kolejną inwestycję w Rzeszowie. – Na ile intensywne będą to działania, pokaże rozwój projektów, nad którymi obecnie pracujemy, jak również współpraca z firmami z otoczenia Doliny Lotniczej – dodaje Rafał Subbotko.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

89


ENERGETYKA jądrowa

KTO ODPALI UKRAIŃSKĄ

BOMBĘ?

YCH, W O O KIEG TOM C A E I I N Z D W KTRO KU RA E E Z L Ą I E W H YKAN Z C M Y W Ł A Z Ó ZA CZAS Y BYĆ STAR A E N , Z Z N I R E ZYKA ZCZ POW NY P Y S . Z R J E C J I Ó O K N IE IM TECH POM NIEPO KRAIN N E U Y L A N A T A S N I, IO SADN NOŚC NYCH A Ż A . Z O W U R USZĄ DZI OST M U BUDO J B Ć E , . A Z 60 W KS JWIĘ RACO TACH A P A , N L K W IE IEM ICH W WAN O M H A ŻS Z ZAC ZA JU R A STW JAKIE niecka

Tekst i

a Ko a Ann i f a r g o

fot

D

ostarczają połowę prądu wytwarzanego na Ukrainie i bez nich krajowy system energetyczny całkiem by się załamał, co już i tak się zdarza incydentalnie na skutek awarii reaktorów. I tu zasadnicze pytanie: czy awarie w ukraińskich elektrowniach atomowych oprócz nagłych przerw w dostawach prądu mają jeszcze inne następstwa? Zagrażające bezpieczeństwu ludzi, lokalnemu środowisku, sąsiednim krajom? Tych pytań nie da się uniknąć, zwłaszcza po katastrofie w Czarnobylu, która pokazuje i ostrzega – że bezpieczeństwo energetyki jądrowej to nie jest problem tylko jednego państwa. Skutki Czarnobyla będą ponosić, i to przez niewyobrażaną ilość lat, następne pokolenia na Ukrainie, gdzie do tej katastrofy doszło (1986 r.), ale także w sąsiednich krajach. W Rosji, na Białorusi – najbardziej poszkodowanej. Ponad milion ludzi żyje tu na skażonych terenach (23 proc. kraju). Radiacja nie „wyparowuje” tak prędko, jakby tego chciało atomowe lobby. Na Ukrainie przesiedlono najpierw 116 tys. ludzi z elektrowni, okolicznych wsi i 50-tysięcznego wówczas miasta Prypeć. Potem jeszcze ok. 200 tys. ze strefy tak zwanego dobrowolnego wysiedlenia – mniej skażonej, gdzie da się żyć, ale lepiej nie ryzykować. O szkodliwości małych doz radiacji rosyjscy naukowcy dopiero zaczynali mówić. W promieniu 30 kilometrów od elektrowni – najbardziej radioaktywny obszar, wielkości Szwajcarii, utworzono zamkniętą zonę. Wolno tam przebywać tylko za spec-

90

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

jalnym zezwoleniem, i to najdłużej przez dwa tygodnie. Potem obowiązkowo dwa tygodnie poza zoną. W systemie rotacyjnym pracują w Czarnobylu naukowcy i likwidatorzy elektrowni. Żywność, woda – przywożone spoza zony. Jest zakładowa stołówka. W okolicznych (przepięknych!) lasach nie wolno przebywać, ani nawet podnieść liścia. „Nie stawaj na mchu!” – to pierwsze ostrzeżenie, jakie dostaje się w zonie. To jest martwa strefa. Stracona dla ludzi. Tak jak Prypeć, miasto – widmo. Pozarastane już prawie jak dżungla. Z resztkami asfaltu na alejkach ledwo widocznych pomiędzy blokami. Tu mieszkali z rodzinami pracownicy elektrowni – elita! Najlepsi specjaliści z radzieckich republik. Praca w elektrowni w Czarnobylu to był dla młodych ludzi szczyt marzeń i awans. DZIWNY ZBIEG OKOLICZNOŚCI Teraz, kosztem prawie dwóch miliardów euro przekazanych przez 40 państw, zrujnowany podczas wybuchu IV reaktor i pogrzebane razem z nim ok. 2 milionów ton radioaktywnego gruzu, skażonej wody oraz paliwa atomowego, mają być nareszcie zabezpieczone. Po 29 latach! Budowę ukrytia, czyli olbrzymiej szczelnej hali, rozpoczęto dopiero trzy lata temu. Czemu tak późno? Długo by mówić... araz po katastrofie zaczęli tu chętnie przyjeżdżać różni doradcy oraz eksperci z Zachodu – tabuny specjalistów. Dostawali milionowe gaże, więc kto by się spieszył?! Ludzie z elektrowni jeździli na Zachód, umacniały się przyjaźnie, pieniądz płynął. Powstawały kolejne koncepcje zabezpieczenia „tykającej bomby”, jaką ciągle jest uszkodzony reaktor oraz jego otoczenie. Nikt wcześniej nie miał z czymś takim do czynie-

Z


ENERGETYKA jądrowa nia – świetne pole do obserwacji. W międzyczasie zmieniały się rządy, a nawet ustrój państwa. Na terenie elektrowni też się działo. Francuska firma, która budowała kluczowy dla całego projektu schron na radioaktywne odpady i skażoną wodę, której nie ma gdzie wypompować, spaprała robotę, zebrała manatki i wycofała się z projektu. Projektem zarządza zagraniczne gremium – kolejny tabun specjalistów (i koszty). Pieniędzmi państw-donatorów dysponuje Europejski Bank Odbudowy i Rozwoju. Elektrownia w Czarnobylu jest klientem banku. To on decyduje przez swoich pełnomocników (w słusznej liczbie), czy zapłacić elektrowni za prace wykonane przy obudowie reaktora. Elektrownia wykłada swoje pieniądze i czeka na refundację. PO CO I DLACZEGO TAK DROGO Pod osłoną tej nowej obudowy ma być rozebrany feralny reaktor i przyległe budynki. Ale kiedy to nastąpi? Czas nagli. Zimą 2013 r. zawaliło się 600 mkw. dachu nad halą turbin, 50 metrów od reaktora(!). Ewakuowano ekipę budowniczych pracujących przy ukrytiu, chociaż wg oficjalnej informacji wzrostu poziomu promieniowania radioaktywnego nie zanotowano. Cud! No to co, że wbrew prawom fizyki? Ostatnio – w kwietniu i lipcu 2015 r. wokół czarnobylskiej elektrowni, w tej najbardziej skażonej strefie, płonęły setki hektarów lasów i torfowisk. Gigantyczny pożar

zbliżył się niebezpiecznie do samej elektrowni. Zaczęto ewakuację wsi znajdujących się za zoną. Pożar udało się zatrzymać ledwie 5 kilometrów od największego składowiska skażonego sprzętu i radioaktywnych odpadów zwożonych tam po katastrofie. Niektóre źródła podają, że płomienie do składowiska dotarły. Ale na razie nie ma jak tego potwierdzić, ten rejon jest zamknięty. Składowisko jest 20 kilometrów od elektrowni. Wg ministra spraw wewnętrznych Ukrainy, oba pożary – w kwietniu i lipcu – to celowe podpalenia. Pożary wybuchły w kilku miejscach jednocześnie. Zresztą to widać ze zdjęć lotniczych – wzdłuż linii lasu ciągnie się długa ognista droga, a w głębi pojedyncze, podobnej wielkości ogniska w sporej odległości od siebie. Kto i po co podpala czarnobylski las? wa dni przed pierwszym pożarem, w kwietniu, obchodzono w Czarnobylu 29. rocznicę katastrofy. Prezydent Poroszenko przemawiał na tle sarkofagu – starej, popękanej obudowy IV reaktora, która miała wytrzymać rok, a nie ponad trzydzieści, na co się zanosi. Kawałek nowej hali dopiero co widać. Poroszenko mówił, że Ukraina dołoży wszelkich starań, żeby czarnobylska zona stała się bezpieczna. Tylko że brakuje pieniędzy. O tym, że brakuje 660 mln euro na budowę nowego zabezpieczenia, było wiadomo co najmniej pół roku temu. Kiedy płonęły lasy wokół Czarnobyla, w Kijowie odbywał się akurat szczyt Ukraina – Unia Europejska, na którym debatowano m.in. o wsparciu finansowym dla budowanego zabezpieczenia. ►

D

Sarkofag na reaktorze jądrowym w Czarnobylu.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

91


ENERGETYKA jądrowa

K

ilka dni po pożarze Unia Europejska ponad pół miliarda euro dosłała. Ale to nie jedyna dobra wiadomość. Władze Ukrainy twierdzą, że ten gigantyczny pożar w najbardziej skażonej strefie zamkniętej z tego powodu dla ludzi, nie spowodował podwyższenia promieniowana. Czyli ewakuacja mieszkańców wsi za zoną była niepotrzebna, tak samo jak panika w Kijowie, bo czuć było w mieście dym przywiany od Czarnobyla. Rosyjskie media, słabo wierzące w kolejne cuda, dociekają, gdzie powiało tę chmurę, której tak się wystraszyli w Kijowie. I nie tylko tam. DYPLOMATYCZNE MILCZENIE Europejska energetyka jądrowa prawie od trzech dekad funkcjonuje w cieniu Czarnobyla. Dla biznesu atomowego oznacza to wyhamowanie inwestycji i nieco mniejsze zyski oraz tym większą determinację, żeby wycisnąć, co się da, a nawet więcej, z elektrowni, które są. Ukraińska energetyka jądrowa wpisuje się w ten scenariusz. Bo musi. A co to znaczy dla zwyczajnych ludzi? Strach. Potęgowany zdarzeniami, na które nie mają wpływu. W Iwankowie ludzie mówią: „Żyjemy z piętnem Czarnobyla”. Iwankowo /ukr. Ivankiv/ jest miasteczkiem, które leży najbliżej zamkniętej czarnobylskiej zony. Właśnie stąd pierwsi strażacy jechali gasić płonący reaktor, tyle że

wtedy nikt im nie mówił, po co jadą. Jechali „do pożaru”. Tym pierwszym strażakom wystawiono pomnik za bohaterstwo; zapłacili za nie życiem. Najmłodszy strażak Kibinok miał 18 lat. W miejscowej szkole stoi wciąż jego ławka – jak relikwia. Nikt tam nie siada. Kiedy płonął podpalony ostatnio las, a nad Iwankowem latały helikoptery i było widać chmury dymu znad Czarnobyla tak samo jak 29 lat temu, kiedy płonął reaktor, ludzie znowu wpadli w panikę. Strażacy pognali gasić las. Europa boi się powtórki z Czarnobyla. Ale niepolitycznie jest przyznawać się do tego. Zwłaszcza teraz, kiedy Ukraina jest wspierana/zadłużana przez Zachód. No i bezpieczeństwa poradzieckich elektrowni jądrowych, na prośbę ukraińskiego parlamentu, pomaga pilnować NATO. A co do nadmiernie długiej i nadmiernie intensywnej w stosunku do założeń projektowych eksploatacji elektrowni atomowych, to nie jest problem występujący tylko na Ukrainie. kraina nie musi mieć kompleksów. W Europie Zachodniej prawie połowa elektrowni jądrowych jest tak samo wiekowa, a nawet starsza. Tyle, że budowano je według bezpieczniejszych niż radziecka technologii. Ale obecny stan elektrowni w zachodniej Europie i zabezpieczeń reaktorów na wypadek awarii został oceniony podczas kontroli zarządzonej przez Unię Europejską jako alarmujący. Niektóre nie wytrzymałyby nawet większej powodzi, a co dopiero mówić o jakimś kataklizmie. We wszystkich elektrow-

U


ENERGETYKA jądrowa niach stwierdzono nieprawidłowości. Najwięcej we Francji; światowy potentat w dziedzinie produkcji energii atomowej oraz sprzedawanych technologii jądrowych. Kontrolę unijną zarządzono dopiero po tragicznej w skutkach katastrofie w japońskiej elektrowni jądrowej w Fukushimie (2011 r.), porównywalnej w skutkach z Czarnobylem. Czy po tej totalnej krytyce UE koncerny energetyczne, a także państwa, bo to one, a nie koncerny, ponoszą odpowiedzialność za skutki katastrof jądrowych, zajmą się poprawą bezpieczeństwa w elektrowniach jądrowych? Prosta odpowiedź: koszty zabezpieczeń to 25 mld euro. Można powiedzieć, że taka jest cena bezpieczeństwa energetycznego w Europie. Ale w normalnych warunkach – to koniecznie trzeba dodać. W kraju zdestabilizowanym politycznie, ze zrujnowaną gospodarką i ogarniętym wojną, bezpieczeństwo energetyczne jest problemem o wiele bardziej złożonym i samymi pieniędzmi rozwiązać się go nie da. Nawet gdyby zrzucili się wszyscy ukraińscy oligarchowie z prezydentem na czele. PAPIEROWE BEZPIECZEŃSTWO Takiego raportu jak sporządziła UE, ani takiej kontroli we wszystkich czterech ukraińskich elektrowniach atomowych, gdzie działa piętnaście poradzieckich reaktorów, od władz Ukrainy raczej nie należy się spodziewać. Z kilku powodów. ajbardziej prozaiczny powód jest taki, że Ukraina, chociaż wszelkimi sposobami odcina się od poradzieckiej przeszłości i nawet nazwy miejscowości, które „się kojarzą”, chce zmienić – o awariach w swoich elektrowniach atomowych informuje nadal w poradzieckim stylu, czyli z opóźnieniem. Albo wcale. Albo, kiedy awarii ukryć się nie da, bo znaczna część kraju jest bez prądu, a po domach w sąsiedztwie elektrowni, gdzie „coś tąpnęło” chodzą służby sanitarne i rozdają mieszkańcom tabletki z jodem, z zaleceniem, żeby je trzy razy dziennie zażywać. Po co? No i tu otwiera się pole dla spekulacji. I oskarżeń. Czy zawsze bezpodstawnych? Podczas konferencji w Bundestagu nt. bezpieczeństwa nuklearnego (marzec 2014) rosyjski ekspert ds. energetyki atomowej Władimir Kuźniecow ujął rzecz dyplomatycznie, mówiąc o… „zmasowanych deficytach w zakresie bezpieczeństwa” w ukraińskich elektrowniach jądrowych. Riposta Ukrainy była taka sama jak za poprzedniego, prorosyjskiego rządu, kiedy to ówczesny premier Mykoła Azarow zapewniał (marzec 2011, cztery dni po katastrofie w elektrowni atomowej w Fukushimie), że „ukraińskie elektrownie atomowe są całkowicie bezpieczne”. I że „ bezpieczne korzystanie z energetyki jądrowej jest możliwe”. A zatem, jeśli ukraińskie elektrownie atomowe funkcjonują z zachowaniem wszelkich reżimów bezpieczeństwa, zaś awarie reaktorów są niegroźne, to dlaczego informuje się o nich z takimi oporami?

N

T

ylko jeden przykład z listopada 2014 r. Prawie tydzień zwlekały ukraińskie władze z informacją o kolejnej na przestrzeni kilku dni awarii w największej w kraju elektrowni w Zaporożu – został wówczas po krótkim rozruchu wyłączony z eksploatacji trzeci reaktor. O awarii doniosły zagraniczne media, m.in. niemieckie i rosyjskie. Oświadczenie o awarii, która nastąpiła prawdopodobnie 28 listopada, zostało wydane przez ukraińskie władze dopiero 3 grudnia. Brzmiało uspokajająco, że reaktory są bezpieczne, a elektrownia niebawem wznowi pracę. Tymczasem agencja Life News opublikowała dwa dokumenty z ukraińskiego ministerstwa ds. sytuacji nadzwyczajnych, z których wynika, że w Zaporożu doszło do wycieku radioaktywnego i nagłego skoku promieniowania. Dopuszczalne normy zostały przekroczone 16 razy. Ministerstwo do sprawy wycieku dokumentów się nie odniosło. Radiacji zaprzeczyło. Polska Agencja Atomistyki otrzymała informację o awarii w Zaporożu dopiero wtedy, gdy sama o to stronę ukraińską poprosiła(!). Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej, powołując się na ukraiński inspektorat nuklearny, poinformowała, że zamknięcie reaktora nie spowodowało uwolnienia żadnych materiałów radioaktywnych. Rosyjskie media twierdzą, że ukraińskie elektrownie ukrywają faktyczny rozmiar awarii reaktorów przed Międzynarodową Agencją Energii Atomowej. Energetyka jądrowa jest dziedziną, w której zaufanie odgrywa szczególną rolę. Także zaufanie do instytucji, które ten biznes legitymizują. Niektóre państwa, co nie dziwi, umieszczają na dachach swoich ambasad w Kijowie mierniki promieniowania radioaktywnego. IDZIE NOWE

W

iększość paliwa jądrowego do ukraińskich elektrowni nadal pochodzi z Rosji. Próba dywersyfikacji dostawcy okazała się jednocześnie ciężką próbą dla samych elektrowni. Amerykańskie pręty paliwowe, które zaczęła sprowadzać Ukraina, oględnie mówiąc nie najlepiej współpracują z poradziecką technologią. Z tego powodu omal nie doszło do awarii w zaporoskiej elektrowni (2012 r.). Gdyby tak się stało, reaktora nie udałoby się wyłączyć. Właśnie tak zaczęła się awaria w Czarnobylu. Kontrakt z amerykańską firmą Ukraina przedłużyła do 2020 roku. Czyli poradzieckie starowinki muszą wytrzymać jeszcze co najmniej pięć lat tego amerykańskiego eksperymentu. Plan podwojenia liczby reaktorów (2030 r.) jest mało realny. Gospodarka w zapaści, podtrzymywana kroplówkami przez Zachód. Jak długo jeszcze? Umowa z Rosją na budowę dwóch bloków energetycznych została zerwana. 

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

93


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Hilton Garden Inn Rzeszów, Politechnika Rzeszowska. Pretekst: VI Forum Innowacji oraz I Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych.

Dr Tomasz Zieliński, prezes Polskiej Izby Przemysłu Chemicznego.

Od lewej: Mieczysław Kasprzak, poseł PSL; Grażyna Borek, wicewojewoda podkarpacki; Marcin Mikos, szef Gabinetu Politycznego Ministra Pracy i Polityki Społecznej; Władysław Kosiniak-Kamysz, minister pracy i polityki społecznej.

Maciej Twardzik, prezes NTB Plastics.

Od lewej: Józef Król, REVISION- RZESZÓW Józef Król sp. z o.o. Sp. k.; Marek Żołdak, prezes zarządu Dom Brokerski Vector Sp. z o.o.

Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Piotr Zawada, RARR S.A.; prof. Leszek Woźniak, Politechnika Rzeszowska.

Od lewej: Dr Tomasz Zieliński, prezes Polskiej Izby Przemysłu Chemicznego; Janusz Wiśniewski, wiceprezes Krajowej Izby Gospodarczej; Marek Jagieła, dyrektor ds. rozwoju BASF Polska Sp. z o.o.

Jan Bury, poseł PSL; Justyna Sokołowska, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta w Rzeszowie.

Dr Krzysztof Łokaj, dyrektor zarządzający Polskiej Izby Przemysłu Chemicznego, koordynator Komisji ds. Materiałów Polimerowych PIPC.

Od lewej: Grzegorz Tomasik, członek zarządu Polskie Sieci Elektroenergetyczne S.A.; Krzysztof Müller, dyrektor Departamentu Energetyki Wiatrowej, PGE Energia Odnawialna S.A.; Krzysztof Zborowski, ekspert w dziedzinie zarządzania i technologii energetycznych.


Bogusław Wontor, poseł SLD, przewodniczący Parlamentarnej Grupy ds. Przestrzeni Kosmicznej.

Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Ewa Gajewska-Blaisdell, dyrektor generalny i prezes California Space Center; Waldemar Pawlak; poseł PSL, były premier i minister gospodarki; Jan Bury, poseł PSL.

Patrycja Zielińska, Agencja Rozwoju Przemysłu S.A.

Adam Leszkiewicz, prezes Grupy Azoty Zakłady Azotowe Kędzierzyn S.A.

Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie Sp. z o.o

Od lewej: prof. Marek Sarna, Centrum Astronomiczne im. Mikołaja Kopernika, Polska Akademia Nauk; Jan Bury, poseł PSL; prof. Elżbieta Marciszewska, Szkoła Główna Handlowa; Maciej Mroczek, wiceprzewodniczący Zespołu Parlamentarnego ds. Przestrzeni Kosmicznej; prof. Piotr Wolański, przewodniczący Komitetu Badań Kosmicznych i Satelitarnych Polskiej Akademii Nauk.

Od lewej: Barbara Kostyra, wiceprezes RARR S.A.; prof. Leonard Ziemiański, prorektor ds. nauki Politechniki Rzeszowskiej; Piotr Zawada, RARR S.A.

Ewa Gajewska-Blaisdell, dyrektor generalny i prezes California Space Center; Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa.

Thomas Weissenberg, DLR Space Administration.

Od lewej: prof. Piotr Wolański, przewodniczący Komitetu Badań Kosmicznych i Satelitarnych Polskiej Akademii Nauk; prof. Marek Sarna, Centrum Astronomiczne im. Mikołaja Kopernika, Polska Akademia Nauk; Christina Giannopapa, coordinator with Member States Departament, Relations with Member States Departament, Director General’s Cabinet ESA; Maciej Mroczek, wiceprzewodniczący Zespołu Parlamentarnego ds. Przestrzeni Kosmicznej.


Największa inwestycja drogowa w historii Małopolski i Podkarpacia

JAK BUDOWANO AUTOSTRADĘ A4 OD TARNOWA DO RZESZOWA Na czym polega technologia nasuwania podłużnego? Czym różni się konstrukcja dwułukowa od jednołukowej? Co to jest awanbek albo bagrowanie? Czy przejście dla zwierząt nad autostradą może być większe od boiska piłkarskiego? Jaki wpływ ma budowa autostrady na nośność kur w okolicy? Jak zatem budowano autostradę od Tarnowa do Rzeszowa? Ten tekst stanowi zaledwie uchylenie rąbka tajemnicy.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Oddział GDDKiA w Rzeszowie

S

zczególnym wyzwaniem od strony technologicznej był stan podłoża gruntowego pod autostradę. Andrzej Smyrski z rzeszowskiego Oddziału GDDKiA, kierownik projektu podczas budowy odcinka Tarnów Północ – Dębica Wschód w latach 2010-2013, podaje, że na tym odcinku właściwie nie było takiego miejsca, gdzie można było posadowić nasypy bezpośrednio na gruncie. Do tego rok 2010, kiedy zaczynano prace, obfitował w dużą ilość opadów. To spowodowało, że grunt był nasiąknięty i stwarzał trudności podczas budowy. – Na tym odcinku jest ok. 30 obiektów mostowych. Żeby posadowić podpory każdego obiektu, należało wykonać fundamenty w gruncie. Te fundamenty to były pale wielkośrednicowe, czyli o średnicy ok. 1,5-2 m i głębokości 20 m. Zbrojone, betonowe. Pod taką betonową podporą jest nawet 20 takich pali. Tak więc jest to ogrom betonu, którego w tej chwili nie widać, ale który należało wykonać. Te pale były kosztowne i wymagały dużych przedsięwzięć inżynierskich – wspomina Smyrski. Zdaniem Andrzeja Prajsnara, również z rzeszowskiego Oddziału GDDKiA, który był kierownikiem projektu na budowie trzech odcinków: Dębica Wschód – Rzeszów Zachód, Rzeszów Zachód – Rzeszów Północ i Rzeszów Północ – Rzeszów Wschód w latach 2010-2014, im dalej na wschód, tym podłoże było gorsze. – Na etapie prac projektowych, czyli kilka lat przed wejściem wykonawcy na plac budowy, projektant prowadził badania geologiczne, na podstawie których określił warunki gruntowo-wodne podłoża – stwierdził Prajsnar. – W 2010 r. mieliśmy bardzo duże opady w maju, czerwcu i lipcu, które spowodowały niejednokrotnie, że warunki gruntowo-wodne, jakie zastał wykonawca, nieco różniły się od tych zakładanych w projekcie. Trzeba było więc wzmacniać podłoże, czyli doprowadzić je do takiego stanu, by można było budować na nim

96

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

nasyp. – Zastosowano płytkie (zastępowanie gruntu gruntem lepszej jakości) i głębokie (zastosowanie dodatkowych technologii) wymiany gruntów na głębokość od 1 do 5 m – opowiada Smyrski. – Tam, gdzie nie było wymiany, stosowano kolumny żwirowe, żwirowo-betonowe i geomaterace, czyli widać, że podjęto wiele sposobów, nawet bardzo kosztownych, aby podstawa nasypu drogowego była stabilna i trwała. Były oczywiście również takie odcinki, choć było ich stosunkowo niewiele, gdzie grunt okazał się dobry, nie nawodniony i w związku z tym wykonawca zagęszczał go w sposób konwencjonalny, czyli walcami. afał Ziobro z rzeszowskiej GDDKiA, kierownik projektu podczas budowy odcinka Rzeszów Zachód – Rzeszów Północ w latach 2010-2013, wspomina, że na całym obszarze węzła i części odcinka konieczna była wymiana gruntu do ponad 2 metrów głębokości. Robiono to przez bagrowanie. – Grunt nieprzydatny był wykopywany przy użyciu koparek, a powstały wykop zasypywany materiałem nasypowym, przeważnie piaskiem, o odpowiednich parametrach – opowiada Ziobro. – Dodatkowo roboty rozpoczęły się w roku, który okazał się „rokiem mokrym”. Podniesiony poziom wód gruntowych oraz kilkukrotne podtopienia placu budowy w rejonach cieków wodnych wpłynęły na tempo i dodatkowo utrudniały prowadzenie robót.

R

Wymagająca operacja nasuwania podłużnego Jakość podłoża nie ma znaczenia przy metodzie nasuwania podłużnego, którą zastosowano przy budowie mostu na Wisłoku, długości ponad 500 m, na odcinku Rzeszów Północ – Rzeszów Wschód. Ma ona wiele zalet. Po pierwsze, jest szybka, co jest ważne zwłaszcza wtedy, gdy główną rolę odgrywa czas. Po drugie, uniezależnia od warunków terenowych i gruntowych pod obiektem.


TRANSPORT Na czym polega ta metoda? Za przyczółkiem, czyli pierwszą podporą – jak opowiada Tomasz Meler z Mostostalu Warszawa S.A., kierownik budowy tego odcinka, a jednocześnie kierownik robót mostowych – zostało wykonane tymczasowe stanowisko do nasuwania, na którym prowadzony był wstępny montaż zbrojenia każdego segmentu, kolejno betonowanie środników oraz płyty dolnej i w końcowym etapie płyty górnej wraz z montażem wsporników. – Z uwagi na rozpiętość podpór, do pierwszego segmentu zamontowane zostały awanbeki – dodatkowe konstrukcje stalowe, umożliwiające konstrukcji betonowej ustroju nośnego w bezpieczny sposób „najechać” na kolejne podpory – opisuje przedstawiciel Mostostalu. – Po wykonaniu pierwszego segmentu i „wypchnięciu” go w kierunku przeciwległego przyczółka, na stanowisku do nasuwania wykonywany był następny segment. Po wykonaniu kolejnego segmentu i osiągnięciu przez niego wymaganej projektem minimalnej wytrzymałości umożliwiającej połączenie z segmentem poprzedzającym, segmenty były łączone ze sobą poprzez sprężanie (łączenie za pomocą stalowych lin). Po tym etapie wypychane były już dwa segmenty. W ten sam sposób był wykonywany trzeci segment, który był sprężany z drugim segmentem i wypychane były już trzy segmenty. Przedstawiony schemat był powtarzany do momentu wykonania ostatniego segmentu – tzn. wykonania pełnej długości obiektu. daniem mojego rozmówcy, operacja ta nie jest trudna, niemniej wymaga odpowiedniej koordynacji. – Każdy błąd, każde niedociągnięcie, skutkuje utratą jakości, powoduje konieczność wstrzymania robót i wykonania poprawek, co wydłuża cykl wykonania kolejnych metrów, czyli wydłuża czas wykonania całego obiektu – podkreśla Tomasz Meler. – Jest on gotowy wtedy, gdy ostatni segment zostanie doprężony do przedostatniego i razem wyjadą do przodu. – Awanbek, dziób prowadzący kratownicowy, służy do ograniczenia wartości momentu wspornikowego pojawiającego się w trakcie nasuwania – dopowiada Andrzej Prajsnar. – Aby zapobiec temu, że awanbek uginałby się pod swoim ciężarem własnym w położeniu wspornikowym, co uniemożliwiałoby nasuwanie, na jego czole było zamontowane specjalne urządzenie podnośne. W celu przeniesienia momentów wspornikowych pojawiających się w fazie nasuwania, zastosowano tymczasowe podpory pośrednie. Dzięki zastosowaniu takiego sposobu, wykonawca zapewnił sobie możliwość betonowania obiektu w stałym rusztowaniu, wykonując 18 powtarzalnych cykli. Po zakończe-

Z

niu robót okazało się, że praktycznie nie ma żadnych odchyleń od projektu jeżeli chodzi o posadowienie poszczególnych przęseł na podporach, również tej końcowej za Wisłokiem. Technologia nawisowa i konstrukcja jednołukowa

J

ednym z najciekawszych obiektów inżynierskich między Tarnowem a Rzeszowem jest estakada na Wisłoce, na odcinku Tarnów Północ – Dębica Wschód, długości ponad 1300 m, wykonana z wykorzystaniem bardzo interesującej technologii – nawisowej. – Polegała ona na tym, że budując przęsło nurtowe nad rzeką, by nie lokować w nurcie rzeki podpór tymczasowych, dobudowywano z dwóch brzegów elementy o szerokości 3-4 m, które w pewnym momencie się spotykały – opowiada Andrzej Smyrski. – Na fragmencie budowano metodą tradycyjną, czyli na rusztowaniach, jak również budowano metodą przesuwną, czyli wybudowano stanowisko, na którym wykonywano zbrojenie, betonowano, a następnie cały ten element przesuwano dalej. W pewnym momencie była taka sytuacja, że siłownikami przesuwany był po podporach odcinek 200-metrowy. Technicznie jest to bardzo trudne, mało tego, ten obiekt jest jakby w łuku, więc oprócz tego, że wykonujemy element i go nasuwamy, to w momencie wylewania powinniśmy przewidzieć, jaki będzie kształt tego elementu, gdy go przesuniemy w inne miejsce. Inny ciekawy obiekt na odcinku Tarnów Północ – Dębica Wschód, most autostradowy MA-113, został wykonany z jednej płyty betonowej. – Płytę wylewano przez trzy dni non stop – opowiada Andrzej Smyrski. – Dostawa betonu była cały czas, bo jest to monolityczna jedna płyta. Na węźle Rzeszów Zachód, nad autostradą, znajduje się obiekt inżynierski, w którego skład wchodzi konstrukcja stalowa o jednym łuku, do którego podwieszona jest płyta. Jest to nietypowe rozwiązanie; przeważnie w celu polepszenia stateczności stosuje się przynajmniej dwa łuki. – Konstrukcja dwułukowa stwarza wrażenie konstrukcji przestrzennej, która jest bardziej stabilna – tłumaczy Jarosław Jochymek z firmy Budimex, zastępca dyrektora kontraktu, kierownik budowy odcinka Rzeszów Zachód – Rzeszów Północ w latach 2013-2014. – Wiadomo, że jeden łuk nie jest konstrukcją przestrzenną, tylko płaszczyzną i zawsze taki łuk może się przechylić lub – w ekstremalnych przypadkach – nawet przewrócić. Dwa łuki połączone z sobą skratowaniami są stabilną konstrukcją, która może sama stać. Jeden wysoki łuk musi być odpowiednio podparty, zakotwiony. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2015

97


TRANSPORT

Po podpięciu konstrukcji nośnej płyt, wtedy, gdy jest dowiązany cięgnami do płyty, tworzy się jednolita konstrukcja. Jest ona obliczona tak, że się nie przewraca, choć można odnieść wrażenie, jakby się miała przechylić. Przejście dla zwierząt jak boisko piłkarskie

M

oim ulubionym obiektem na odcinku autostrady A4 Tarnów – Rzeszów jest przejście dla zwierząt PZGd-2 w miejscowości Boreczek w gminie Sędziszów Młp. To przejście ma… 116 m szerokości i 98 m długości oraz skrzydła podtrzymujące najścia, których rozpiętość wynosi ponad 200 m. – W trakcie jego budowy żartowano nawet, że jeżeli nie uda się wybudować jakiegoś stadionu na Euro 2012, to można na nim rozgrywać mecze piłkarskie, bo w jego zewnętrznym obrysie zawierają się wymiary boiska piłkarskiego – śmieje się Andrzej Prajsnar. To jest także obiekt, który jest ewenementem ze względu na ilość zużytego materiału konstrukcyjnego. Na tym odcinku, który miał prawie 33 km długości, były 43 obiekty inżynierskie. A na ten obiekt zużyto około 27 proc. betonu dla całego odcinka. Poszło na niego też bardzo dużo stali. Ze zwierzętami podczas budowy autostrady było trochę problemów. – Teren budowy znajdował się w szlakach migracyjnych, a – jak wiadomo – natura rządzi się swoimi prawami, czasem trudno akceptowalnymi dla przeciętnego człowieka – mówi Andrzej Prajsnar. – W różnych okresach na terenie budowy pojawiały się płazy, dla których budowane były specjalne ogrodzenia i konieczne było ich przenoszenie poza obszar robót; zlokalizowane było czynne gniazdo bociana, który przez dwa sezony ze swojego poziomu obserwował prace, oraz żerowały bobry, które bytując na Czarnej Rzeczce przez długi czas dość skutecznie uniemożliwiały prace. W końcu bobry udało się skutecznie opanować, wprowadzając nieistotną zmianę do projektu, gniazdo bociana zostało przeniesione, choć obecnie jest już niezamieszkałe, a płazy mogą migrować po specjalnych przejściach pod autostradą. trakcie robót zwierzęta – sarny, zające, lisy – stanowiły normalny widok na budowie. Andrzej Prajsnar wspomina jedno ze zdjęć z budowy, na którym widać było lisa, który siedzi sobie pomiędzy walcami i nie za bardzo ma ochotę uciekać. Można więc przypuszczać, że polubił sąsiedztwo budującej się autostrady. W przeciwieństwie do kur, które – jak mówiła ich właścicielka mieszkająca w okolicach przejścia dla zwierząt dużych – pod wpływem drgań podczas pogrążania pali albo przestały znosić jajka, albo im one same wypadały.

W

*** Anegdoty anegdotami, jedno jest pewne: ta autostrada była największą inwestycją drogową w historii Małopolski i Podkarpacia. Stanowiła ogromne wyzwanie inżynierskie i logistyczne, a bezpośrednio zaangażowanym w budowę na wszystkich jej etapach (projektantom, przedstawicielom inwestora i wykonawców) przyniosła – co podkreślali moi rozmówcy – wielką satysfakcję zawodową. 




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.