VIP wrzesień-październik

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 5 (43)

Wrzesień-Październik 2015

BIZNES I ARYSTOKRACJA

Fundacja Książąt Lubomirskich na Podkarpaciu

VIP TYLKO PYTA O CZESŁAWIE MIŁOSZU Z AGNIESZKĄ KOSIŃSKĄ

Portret Dr hab. Łukasz Łuczaj Botanik kultura

Festiwal Nowego Teatru polityka

Wyborcza jesień Z Warszawy na Podkarpacie ISSN 1899-6477

Na okładce: Jan Lubomirski-Lanckoroński



VIP BIZNES&STYL

34-39

Agnieszka Kosińska.

Agnieszka Kosińska: Pamiętam, kiedyś Wisława Szymborska rzuciła lakonicznie, kiedy rozmawiałyśmy o mojej pracy dla noblisty: „Ale zapisuje Pani?”. Mojej dyscyplinie nie trzeba było większej ostrogi. Także dzięki temu powstała książka „Miłosz w Krakowie”.

BIZNES I ARYSTOKRACJA

RAPORTY i REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

102 Polityka Równanie z wieloma niewiadomymi

28 Jan Lubomirski-Lanckoroński: Jeżeli są możliwości finansowe, to chętnie się dzielę 34 Aneta Gieroń rozmawia z Agnieszką Kosińską, ostatnią osobistą sekretarką Czesława Miłosza

62 Letni Pałacyk Lubomirskich Lekarze odnowili pałacyk KULTURA

SYLWETKI

58 Joanna von Stein zu Jettigen Saksonka na rzeszowskim zamku

76 Zuzia Górska, Julia Kubica, Viktoria Krystosik Z Warszawy na Podkarpacie

74 Teatr Festiwal Nowego Teatru. 22–29 października

Zawadzianka w Krakowie

40 Dr hab. Łukasz Łuczaj Dziki ogród, dzika kuchnia…

66 VIP Kultura Muzeum-Zamek w Łańcucie odzyskuje dawny blask


18

82

40

STYL ŻYCIA

18 Winobranie Niezwykły rok dla podkarpackich winiarzy 26 Podziemia Jarosławska podróż w czasie

76 88

FELIETONY

46 Jarosław A. Szczepański Wakat po Panu Bogu

48 Magdalena Zimny-Louis Indywidualny zestaw strachów TOŻSAMOŚĆ KULTUROWA

54 Europejskie Dni Dziedzictwa 56 Festiwal „Źródła Pamięci”

54

LUDZIE

82 Andrzej Bargiel Na nartach z ośmiotysięcznika MODA

88 W Atelier Gamon moda jest dla każdego TRANSPORT

98 Dla Podkarpacia S19 z Rzeszowa do Lublina i trzy obwodnice

4

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

66

98


OD REDAKCJI

Tuż przed wybuchem II wojny światowej premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill na spotkaniu z ministrami powiedział: „Starcie jest nieuniknione, pilnie potrzebujemy więcej pieniędzy na wojsko, musimy skądś wziąć te fundusze”. Minister wojny odparł: „Może obetniemy wobec tego wydatki na kulturę”. Na to Churchill bez wahania: „Panowie, to o co my wobec tego walczymy?”. Otóż to. A o co my walczymy? O szacunek, niezależność, samodzielność i samowystarczalność. Ale bez poczucia wspólnoty, jakie daje kultura, bez poczucia tożsamości, które skłania nas do poświęceń i bezinteresowności, możemy o tych wartościach na dłuższą metę jedynie pomarzyć. Kultura jest równie ważna co biznes, są ze sobą nierozerwalnie związane i tylko taki duet gwarantuje rozwój oraz postęp. Świetny Festiwal „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”, inspirujące Europejskie Dni Dziedzictwa, nie gorsza Podkarpacka Jesień Jazzowa, w końcu Festiwal Nowego Teatru, który lada moment rozpocznie się w Rzeszowie – to niektóre tylko wydarzenia na przestrzeni kilku ledwie tygodni, które potwierdzają, jak bardzo nam się chce i potrafimy na tej „prowincji” walczyć o siebie. To efekt zaangażowania, otwartości serca i umysłu, niekoniecznie instytucjonalnego zaangażowania. Bo z tą „prowincją” tak już jest, że bywa przekleństwem, ale rajem też, o ile w odpowiednim czasie i przestrzeni na swej drodze skrzyżują się determinacja, pracowitość, talent, osobowość. Zuzia Górska, Julia Kubica i Viktoria Krystosik, warszawianki, które osiadły na Podkarpaciu i nie żałują, wiedzą o tym najlepiej. Bartosz Skwarczek i Dawid Rożek, współzałożyciele G2A.COM, międzynarodowej firmy działającej w branży gier komputerowych oraz innych produktów cyfrowych, firmy zatrudniającej ponad 300 osób w Rzeszowie, pewnie też prowincjonalnych kompleksów nie mają. W tym roku debiutują w naszym rankingu Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2015 w kategorii VIP Biznes i wzbudzają powszechne zainteresowanie. Finałowa Gala już 24 października i nie są bez szans na sukces. Kto zaś będzie bez szans na cokolwiek 25 października, kiedy wybierać będziemy posłów i senatorów?! To zależy od nas, ale musimy oddać swój głos!

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl



NAJBARDZIEJ WPŁYWOWI PODKARPACIA 2015 W październiku już po raz czwarty wręczymy wyróżnienia dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia. Wielka Gala VIP-a połączona z wręczeniem statuetek autorstwa znakomitego rzeźbiarza Macieja Syrka oraz recitalem Stanisława Sojki odbędzie się 24 października 2015 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2015, VIP Biznes 2015, VIP Kultura 2015 oraz VIP Odkrycie Roku 2015. W październikowym wydaniu magazynu VIP prezentujemy wszystkie osoby nominowane w konkursie w poszczególnych kategoriach, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. Zwycięzcy zostaną wybrani na podstawie głosów blisko 200 osób, przedstawicieli życia publicznego: polityków, samorządowców, przedstawicieli wolnych zawodów, przedsiębiorców, artystów, szefów instytucji.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Swój bardzo ważny udział w głosowaniu będzie też miała Kapituła Konkursowa, w skład której wchodzą: prof. Marek Koziorowski – dziekan Zamiejscowego Wydziału Biotechnologii Uniwersytetu Rzeszowskiego w Weryni; dr Krzysztof Kaszuba – ekonomista; Jerzy Borcz – adwokat z Rzeszowa; Henryk Pietrzak, prezes Radia Rzeszów; Aneta Gieroń i Inga Safader-Powroźnik – wydawcy magazynu VIP Biznes&Styl; Krystyna Lenkowska – anglistka i poetka; dr Wergiliusz Gołąbek – prorektor ds. rozwoju i współpracy WSIiZ w Rzeszowie; Barbara Kuźniar-Jabłczyńska – dyrektorka ds. Funduszy Europejskich w Podkarpackim Urzędzie Wojewódzkim; Lucyna Mizera – dyrektorka Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli.

Statuetka VIP-a autorstwa Macieja Syrka.

Nominacje

Polityka

Krystyna Skowrońska, posłanka PO, była prezes Banku Spółdzielczego w Przecławiu. W Sejmie nieprzerwanie od 2001 r., przewodnicząca sejmowej komisji finansów publicznych. Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. Zanim został eurodeputowanym, przez kilka lat pracował w Brukseli jako urzędnik. Wiceprzewodniczący rzeszowskiego PiS. Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego. Przez 6 lat (2004-2010) była przewodniczącą, a następnie wiceprzewodniczącą Regionu Podkarpackiego PO. Marek Kuchciński, poseł PiS od 2001 roku. W latach 1999-2001 zajmował stanowisko wicewojewody podkarpackiego. Od 2011 roku wicemarszałek Sejmu. Zdzisław Gawlik, prawnik, cywilista, nauczyciel akademicki, od 2007 do 2012 r. podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa, a od 2013 r. sekretarz stanu w tym resorcie. Wojciech Buczak, wieloletni przewodniczący Zarządu Regionu Rzeszowskiego NSZZ „Solidarność”, były przewodniczący sejmiku podkarpackiego, od 2014 r. wicemarszałek województwa. Jan Tomaka, przewodniczący Regionu Podkarpackiego PO, w przeszłości wicewojewoda rzeszowski i wicemarszałek województwa. W latach 2001-2011 poseł na Sejm. Piotr Przytocki, prezydent Krosna od 2002 roku. Wybory w 2006 r. i w 2010 r. wygrywał z ponad 70-proc. poparciem wyborców. Stanisław Ożóg, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. W latach 1992-1998 burmistrz Sokołowa Młp., od 1999 r. do 2005 r. starosta rzeszowski; poseł na Sejm w kolejnych latach. Lucjusz Nadbereżny, prezydent Stalowej Woli. W latach 2006-2014 przez dwie kadencje był radnym miejskim w Stalowej Woli.


Nominacje

Biznes

Adam i Jerzy Krzanowscy, założyciele i współwłaściciele firmy „Nowy Styl”, która wyprodukowała ponad 50 mln krzeseł i jest największym ich wytwórcą w Europie Środkowej. Marta Półtorak, prezes i współwłaścicielka Marma Polskie Folie, firmy zajmującej 82. miejsce na świecie w branży tworzyw sztucznych. Współwłaścicielka Galerii Millenium Hall. Dawid Rożek i Bartosz Skwarczek, współzałożyciele międzynarodowej firmy G2A.COM z Rzeszowa, działającej w branży gier komputerowych oraz innych produktów cyfrowych. Piotr Mikrut, prezes Fabryki Farb i Lakierów Śnieżka SA, jednego z największych producentów farb i lakierów w Polsce. Produkty Śnieżki są sprzedawane w Europie Środkowowschodniej. Wiesław Grzyb, przedsiębiorca z Dębicy, założyciel i prezes Arkus&Romet Group, rowerowego imperium, którego roczne obroty sięgają 200 mln zł. Stanisław Jedliński, prezes Olimp Laboratories, firmy istniejącej od 25 lat i produkującej suplementy diety oraz witaminy, obecnej na wielu rynkach europejskich. Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno. Były dyrektor Delphi Automotive Systems Poland i Delphi na Europę Północną, od 2006 r. współwłaściciel Fabryki Amortyzatorów w Krośnie. Krzysztof Tokarz, założyciel firmy SPECJAŁ, jednej z największych firm dystrybucyjnych w Polsce, prezes sieci franczyzowej PSH NASZ SKLEP S.A., zrzeszającej obecnie ponad 4 tysiące sklepów. Artur Kazienko, prezes zarządu i właściciel Kazar Footwear z Przemyśla. Buty i torebki z logiem Kazar są od dawna znane i popularne wśród gwiazd oraz projektantów mody. Teodora Doros, właścicielka firmy D.A. Glass z Rzeszowa, produkującej specjalistyczne szkło według własnych patentów dla odbiorców z całego świata. Ryszard Ziarko, założyciel i właściciel firmy „Ciarko”. Największy w Polsce i trzeci w Europie producent okapów kuchennych z Sanoka, który produkuje ponad 700 tys. okapów rocznie.

Nominacje

Kultura

Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego. Sanocki zamek zawdzięcza mu największą na świecie kolekcję prac Beksińskiego. Janusz Szuber, znakomity sanocki poeta. Autor wierszy, które stawiane są w tym samym szeregu, co twórczość Wisławy Szymborskiej i Adama Zagajewskiego. Aneta Adamska, założycielka, reżyserka, aktorka i scenarzystka Teatru Przedmieście” z Rzeszowa. Pomysłodawczyni festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”. Laureatka wielu nagród. Vitold Rek, kontrabasista, kompozytor, znakomity muzyk jazzowy, ambasador rzeszowskiego folkloru. Rzeszowiak ze Staromieścia na stałe mieszkający w Niemczech. Monika Wolańska, dyrektorka Uniwersytetu Ludowego Rzemiosła Artystycznego w Woli Sękowej, zdobywczyni prestiżowego tytułu „Kulturysta Roku 2013”, przyznawanego przez Program Trzeci Polskiego Radia. Jacek Nowak, współzałożyciel i prezes Podkarpackiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, artysta-witrażysta, animator kultury, grafik komputerowy. Organizator i komisarz Międzynarodowych Plenerów Malarskich w Boguchwale. Iga Dżochowska, dyrektor Centrum Kultury Japońskiej w Przemyślu, prezes Fundacji Polsko-Japońskiej Yamato, organizatorka Festiwali Kultury Japońskiej oraz wizyt japońskich artystów i naukowców w Polsce. Bogdan Szymanik, założyciel i współwłaściciel Wydawnictwa „BOSZ” w Lesku, specjalizującego się w edycji albumów o sztuce, krajobrazie, przyrodzie i dziedzictwie kulturowym. Monika Szela, była prezenterka telewizyjna, aktorka, dyrektorka Teatru Maska w Rzeszowie. Współorganizatorka Międzynarodowego Festiwalu Ożywionej Formy „Maskarada”. Wit Karol Wojtowicz, od ponad 20 lat dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie. Absolwent historii sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim.

Więcej informacji o rankingu na stronach www.biznesistyl.pl Czytelnicy magazynu VIP Biznes&Styl oraz portalu biznesistyl.pl mogą także do 20 października typować i głosować we wszystkich kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz ranking@vipbis.pl. Zwycięzcy naszego rankingu oraz relacja z Gali VIP-a już w listopadowym numerze naszego magazynu oraz na stronach www.biznesistyl.pl. 


S Z T U K A

Paweł Chlebek.

Rzeszowski artysta-rzeźbiarz Paweł Chlebek będzie prezentował swe prace na międzynarodowej wystawie „Rzeźba nad morzem Bondi 2015” w Sydney. „Sculpture by the Sea” jest jedną z największych światowych wystaw plenerowych eksponowanych w przestrzeni publicznej. Ponad 100 rzeźb każdego roku jest rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża od plaży Bondi do Tamarama. W poprzednim, 2014 roku, wystawę obejrzało blisko 500 tysięcy osób z Australii oraz z innych krajów.

Tekst Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak

W

ystawa została opisana w artykułach przez krytyków sztuki z prominentnych magazynów o rzeźbie takich jak „Sculpture Magazine” (USA), „A-N Magazine” (Wielka Brytania), „World Sculpture News” and „Art & Australia” oraz w narodowych i międzynarodowych gazetach codziennych, a także na okładkach: The Australian, The Sydney Morning Herald, The Art Newspaper i The Independent (Wielka Brytania). Do udziału w obecnej, 19. edycji wpłynęło 500 zgłoszeń – w tym 88 artystów z 23 różnych krajów. Do udziału jury zakwalifikowało 112 artystów, w tym dwudziestu spoza Australii (głównie z Europy). Paweł Chlebek został zakwalifikowany na podstawie przesłanej wcześniej fotografii projektu rzeźby. Przedstawia ona ludzkie serce z odchodzącymi od niego promieniami w kolorach czerwieni i błękitu. Rzeźba (o planowanej wysokości 3,5 m) wykonana ma być ze słomy umieszczonej na drewnianej konstrukcji. Kompozycja pt. „Ufam Tobie” inspirowana jest przedstawieniem Miłosierdzia Bożego wg wizji św. s. Faustyny Kowalskiej. Apeluje ona do współczesnego człowieka, by swą egzystencję skierował ku Dawcy Życia, Miłości i Miłosierdzia. W trakcie imprezy odbywa się także wystawa „Sculpture Inside” – kameralnych form rzeźbiarskich umieszczonych wewnątrz ogromnego namiotu. W tej kategorii P. Chlebek wystawia dwie rzeźby z lipowego drewna. Przedstawiają one dzieci artysty, trzymające ogromne kredki w kolorach czerwonym i niebieskim. Ich tytuły: „Ciebie prosimy...” oraz „... a Ty zawsze przy mnie stój” również nawiązują do przeżyć i postaw religijnych. Rzeźby artysty operują aluzją i metaforą; nie mają nic wspólnego z tak rozpowszechnioną u nas tradycyjną sztuką dewocyjną. Odwołują się do wewnętrznego przeżycia widza, ukazują mu nowe możliwości duchowego rozwoju. Wystawa potrwa od 22 października do 8 listopada br. Sponsorami wyjazdu Pawła Chlebka są: Generalny Konsulat Rzeczypospolitej Polskiej w Sydney oraz Systemy Informatyczne Set(h). Patronat honorowy: Marma Polskie Folie. 

10

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015



T E A T R

I

nteligentnie bawić dobrą sztuką współczesną, takie ambicje od dwóch lat ma Teatr Bo Tak założony przez Mariolę ŁabnoFlaumenhaft i Beatę Zarembiankę, aktorki Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. W tym czasie udało się im wyprodukować znakomitą „Prawdę” Floriana Zellera w reżyserii Marcina Sławińskiego i ze świetnym tłumaczeniem Barbary Grzegorzewskiej, „Kolegę Mela Gibsona” Tomasza Jachimka, a w październiku Teatr Bo Tak zaprasza na swoją trzecią premierę. Znów będzie współczesna literatura francuska w reżyserii Sławińskiego i z tłumaczeniem Grzegorzewskiej. „Miłość i polityka” Pierre’a Sauvila przeniesie nas w świat walki o władzę, pieniądze i miłość. To wszystko ledwie kilkanaście dni przed wyborami parlamentarnymi. Będzie ciekawie.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Archiwum Teatru Bo Tak

12

Od lewej: Beata Zarembianka, Marek Kępiński, Robert Chodur, Kornel Pieńko, Mariola Łabno-Flaumenhaft. Z marzeń, pasji, chęci grania, zrobienia „czegoś”, a przede wszystkim z miłości do teatru i odrobiny szaleństwa, swój prywatny teatr w ramach Stowarzyszenia „Teatr Bo Tak” dwa lata temu założyły: Mariola Łabno-Flaumenhaft i Beata Zarembianka. – I choć nie jest łatwo, nigdy nie żałowałyśmy tamtej decyzji – mówią zgodnie. – Stałe, coraz większe grono widzów, którzy są z nami na każdym spektaklu w sali koncertowej Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego – naszej scenie, to dla nas największa i najlepsza nagroda. – To jest teatr, który zrodził się z 17 lat scenicznej i pozascenicznej znajomości mojej i Beatki Zarembianki oraz chęci zaproszenia widza do teatru, w którym zaoferujemy mu rozrywkę na bardzo dobrym poziomie – opowiada Mariola Łabno-Flaumenhaft. – A że lubimy w życiu wyzwania, nie uciekamy przed komedią, która paradoksalnie jest największym wyzwaniem aktorskim. Znakomita gra aktorska, świetna muzyka, bardzo dobre teksty, to od dwóch lat znak rozpoznawczy Teatru Bo Tak. Nie inaczej zapowiada się w „Miłości i polityce”. Sztukę reżyseruje Marcin Sławiński, specjalista od komedii, który w swojej karierze wyreżyserował ponad 50 spektakli w ponad 20 teatrach w Polsce. Znany jest też rzeszowskiej publiczności, która w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej oglądała m.in. „Szalone nożyczki” i „Przyjazne dusze” w jego reżyserii. W Teatrze Bo Tak reżyserował już „Prawdę”. Tym razem będzie o namiętnościach w świecie polityki. Czy wierność jest dziś w cenie i czy może zostać sprzedana za reputację? „Miłość i polityka” to ostra satyra, która odkrywa ciemne oblicze polityki i, mimo francuskiego rodowodu, nietrudno się w niej dopatrzyć polskich analogii. Intryga zawiązana jest wokół ministra, który sam przyznaje, że uszczknął trochę pieniędzy to tu, to tam, oraz posła z tej samej partii, który nieuczciwość kolegi chce wykorzystać w sprytny sposób. Przedstawienie pełne jest dowcipnych dialogów oraz zaskakujących zwrotów akcji. Znakomita rozrywka, ale też gorzka refleksja nad rzeczywistością. W spektaklu występują: Mariola Łabno-Flaumenhaft, Beata Zarembianka, Robert Chodur, Marek Kępiński, Kornel Pieńko. Jarek Babula odpowiedzialny jest za opracowanie muzyczne. – Z każdym rokiem i z każdą premierą odpowiedzialność za teatr rośnie – przyznają Mariola Łabno-Flaumenhaft i Beata Zarembianka. – Kiedy stajemy przed widzem, towarzyszy nam zawsze to samo przyspieszone bicie serca, ale i pełna mobilizacja. Działalność naszego teatru wspiera lokalny biznes i osoby prywatne. Każdą premierę swoim patronatem obejmują osoby z życia publicznego – dla nas to duże wsparcie i dodatkowa zachęta do pracy. Nie mamy też wątpliwości, że te dwa lata potwierdziły, jak dobrze Teatr Bo Tak wpisuje się w teatralną mapę Rzeszowa. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015





muzyka

Angela Gaber.

Ernest Drelich.

Tomasz Dybała.

„DOBRE DUCHY” ANGELI

GABER

I JEJ TRIA

NA POCZĄTKU PAŹDZIERNIKA UKAZAŁA SIĘ DRUGA PŁYTA ALTERNATYWNEJ FORMACJI ANGELA GABER + TRIO – „DOBRE DUCHY”. ZESPÓŁ ZBIERAŁ FUNDUSZE NA JEJ WYDANIE ZA POŚREDNICTWEM PORTALU POLAKPOTRAFI – FINANSOWANIE SPOŁECZNOŚCIOWE. CHCIELI ZEBRAĆ 5 TYS. ZŁ., ZEBRALI OK. 9 TYS.

Robert Robson Onacko.

– Materiał na płytę „Dobre Duchy” zarejestrowaliśmy w maju, w modrzewiowej chacie „Zagrody Magija” w Bieszczadach – opowiada Angela Gaber. – Nagrywało się wspaniale. Zamknęliśmy się tam na tydzień. Przebywaliśmy z sobą non stop: jedliśmy, rozmawialiśmy, a przede wszystkim nagrywaliśmy. Tę drewnianą chatę wybraliśmy ze względów akustycznych, ale też chodziło nam o formę specyficznego spotkania, specyficznej koncentracji, nie takiej, jaką można uzyskać w studiu muzycznym, bo przed tym się wzbraniamy. Bardziej od studyjnej sterylności, czystości, szukamy prawdy w brzmieniu, stąd nasze poszukiwania takich specyficznych miejsc. Po nagraniu i wykonaniu masteringu nagranego materiału pozostał ostatni etap – tłoczenie płyty. – To nas zmobilizowało do tego, by uruchomić akcję na portalu PolakPotrafi – podkreśla Angela Gaber. – Nie oczekiwaliśmy darowizn, przygotowaliśmy wiele nagród dla tych, którzy wsparli naszą akcję. Nagrody były zależne od wpłaconej kwoty. Ponad 150 wspierających otrzymało od ciepłego, wirtualnego uścisku dłoni za wpłacone 5 zł, po didgeridoo (instrument dęty australijskich aborygenów), wykonane przez jednego z członków zespołu – Ernesta Drelicha, wraz z indywidualną lekcją gry na tym instrumencie, płytą CD „Dobre Duchy” oraz podziękowaniami na okładce płyty i stronie facebookowej zespołu - za przekazanie 300 zł i więcej. Zespół „urósł” z trzech do czterech osób, w związku z czym zmienił nazwę z Angela Gaber Trio na Angela Gaber + Trio. – Mam trzech chłopaków, z którymi gram i się przyjaźnię. To nadaje bardzo domowy, przyjacielski charakter tej muzyce – podkreśla liderka. Muzycy pochodzą z różnych części Bieszczad. Ernest Drelich, z którym Angela gra najdłużej, pochodzi z Cisnej. Jest twórcą Warsztatu Nietypowego – pracowni instrumentów etnicznych, takich jak kalimby, didgeridoo, kije deszczowe, czuringi i inne. W sezonie można go spotkać na bieszczadzkich połoninach z kobiałkami jagód. Robert Robson Onacko gra na gitarach elektrycznych. To miłośnik analogowego brzmienia, transu i wolności w muzyce. Maluje i rzeźbi. Wraz z żoną prowadzi pracownię artystyczno-rękodzielniczą „Luidu” u podnóża ruin klasztoru Karmelitów Bosych w Zagórzu. Tomasz Dybała mieszka i pracuje w Ustrzykach Dolnych, jest zaangażowany w kilka projektów muzycznych. Mąż, ojciec dwójki fajnych dzieciaków, dobry człowiek. Gra na gitarze akustycznej i bouzouki. Wreszcie liderka, Angela Gaber – „śpiew kolorowy”. Śmieje się, że uparcie zajmuje się muzyką, walcząc ze stereotypem, że artyści to pięknoduchy, bo tak naprawdę wykonują kawał ciężkiej roboty, o której trzeba myśleć 24 godziny na dobę. Muzyka, którą wykonuje Angela Gaber + Trio, jest niszowa. Liderka podkreśla, że stara się jej nie definiować, bo tak naprawdę trudno przypisać ją do jakiegoś nurtu. – Okazuje się, że recenzenci też mają problem z naszym nowym repertuarem – śmieje się Angela. - Nie jest to już folk, nie jest to muzyka tradycyjna. Nagrywając „Dobre Duchy” tworzyliśmy muzykę np. od jednego motywu, który przyniósł Ernest. Wspólnie z nim tworzyliśmy na tej podstawie linię melodyczną, a przy udziale reszty chłopaków – całą „otoczkę”. Są to więc raczej nasze autorskie brzmienia, wypadkowa naszych osobowości. 11 października zespół dał duży koncert, z gośćmi specjalnymi, w Sanockim Domu Kultury. 18 października zagra w Ustrzykach Dolnych, skąd pochodzi Angela i Tomasz Dybała. – Chcielibyśmy też w październiku zagrać na strychu Brzozowskiego Domu Kultury. Jest to niezwykle ciekawe miejsce, które odkryłam podczas jednej z wystaw malarstwa i które bardzo mnie urzekło. Mam nadzieję, że rozmowy w tej sprawie zakończą się sukcesem – mówi Angela Gaber. W grudniu br., w okolicach świąt Bożego Narodzenia, zespół wystąpi w dużym studiu koncertowym Radia Rzeszów. 

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Adam Jaremko, Justyna Mazur Okładka Bartosz Rejmak



W I NOBRANIE

Elwira i Wiktor Szpakowie.

ZAPOWIADA SIĘ NIEZWYKŁY ROK DLA PODKARPACKICH WINIARZY Rok 2015 to może być najlepszy, historyczny rocznik dla polskiego winiarstwa, a tym samym dla podkarpackich winiarzy, których wina zdobywają coraz większe uznanie na europejskich salonach. Mieliśmy łagodną zimę, która nie zdziesiątkowała winnej latorośli, wiosna nie zaskoczyła krzewów ostrymi przymrozkami, ominęły nas ulewy i gradobicia, które nie zniszczyły zawiązków owoców, a już dopełnieniem winiarskiego roku było upalne lato. Od połowy września w większości podkarpackich winnic trwa wielkie winobranie, a zbiory zapowiadają się wspaniale. Zarówno odmiany deserowe, jak i winne mają owoce o wysokiej koncentracji cukru, akuratną ilość wody, a sok jest aromatyczny i treściwy. Wszystko wskazuje na to, że już wiosną 2016 roku będziemy smakować znakomite, podkarpackie wina białe i czerwone z niezwykłego rocznika 2015. Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak 600 lat temu benedyktyni i cystersi zakładali w Polsce winnice i … wiedzieli, co robią. Z ich tradycji bez kompleksów korzystają dziś winiarze z Podkarpacia, a nasze wina należą do najlepszych w Polsce. W Jaśle mieszka i pracuje Roman Myśliwiec, pionier polskiego winiarstwa, który winne latorośle sadził już w roku 1982. W przysiółku Łęgórz, ledwie kilka kilometrów od Jasła, siedlisko mają Elwira i Wiktor Szpakowie, winiarscy pasjonaci, którzy 14 lat temu z porywu szaleństwa stworzyli ogród winoroślowy, a dziś są bohaterami kolejnych konkursów winiarskich i właścicielami ponad 2-hektarowej winnicy tarasowej, porośniętej 11 tysiącami krzewów. Od kilku lat można mówić o trzech skupiskach winiarskich na Podkarpaciu; wokół Jasła i Dębicy, Rzeszowa oraz w okolicach Jarosławia i Przemyśla. Oczywiście, nijak skromnej Polsce i Podkarpaciu ścigać się z Francją i legendarnym winiarskim regionem Burgundią, gdzie w ojczyźnie Ludwika XIV jest ponad 800 tys. hektarów winnic i tysiące małych, rodzinnych wytwórni win, które od pokoleń specjalizują się w królewskich i bardzo drogich gatunkach. Ale Podkarpacie i polskie wina mają swoją przyszłość; sukces drzemie w ciekawych, niepowtarzalnych i „hardych” smakach. – Czystość aromatów to nasz wyróżnik i największy atut – uważa Wiktor Szpak, właściciel Winnicy „Jasiel”. A to oznacza, że gdy smakujemy podkarpackie wino i wyczuwamy nutę agrestową albo różaną, jest ona mocna, czysta, wyrazista. – Co jest zasługą czystości naszych gleb, które w przeciwieństwie do zachodnioeuropejskich, nie są chemizowane – tłumaczy Wiktor Szpak. – A naturalność w winie jest bardzo cenna. Tak bardzo, że gdy John Salvi, Brytyjczyk osiadły we francuskim Bordeaux, legendarny znawca win, posmakował Cabernet Dorsa – czerwonego wina z Winnicy „Jasiel”, był przekonany, że podano mu Cabernet Sauvignon od legendarnego francuskiego winiarza.

18

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015


Paweł Kobosz.

– Dlatego nie jest sztuką zrobić dobre wino w dobrym roku 2015, bo ono „zrobi się samo”, jeśli mu nie przeszkodzimy, natomiast sztuką było zrobić znakomite wino w trudnym 2014 roku, a to było możliwe, bo taka okazała się Rezeda z naszej winnicy, a i inni podkarpaccy winiarze mają się czym chwalić – dodaje Wiktor Szpak. – Powtarzalność smaku na najwyższym poziomie to największe wyzwanie dla twórców wina i coraz lepiej sobie z tym na Podkarpaciu radzimy. Może dlatego, że winnic w naszym regionie ciągle przybywa, choć uczciwie trzeba przyznać, że większość to niewielkie, kilkuarowe ogrody winoroślowe, a wszystkie winnice w regionie zajmują nieco ponad 150 hektarów. Nie ma też wątpliwości, że siła podkarpackiego winiarstwa tkwi nie w olbrzymich, przemysłowych wręcz winnicach, ale w jakości wytwarzanego tu wina. I choć Podkarpacie nie ma długich historycznych tradycji winiarskich, klimat u nas też jest sporo gorszy od tego w zachodniej Polsce, w okolicach Zielonej Góry, która przez lata uznawana była za stolicę polskiego wina, to jednak pasja i podkarpackie gleby – dobre do uprawy wina – sprawiły, że o podkarpackim winie mówi się coraz głośniej i z coraz większym uznaniem. – Tegoroczne piękne, upalne, słoneczne lato dało liczbę godzin nasłonecznienia porównywalną choćby z Węgrami. Naturalny cukier, który wytworzył się w winogronach w naszej winnicy, osiągnął rekordowe wręcz wyniki. Pomiary prowadzone refraktometrem pokazują, iż czerwone winogrona mają 23, 24 Brixy cukru, a białe 21, 22. Przekłada się to bezpośrednio na bardzo wysoką jakość wina. Jeśli nie popełnimy błędów przy winifikacji, może to być najlepszy dla wina rok w XXI wieku! – podkreśla Paweł Kobosz, właściciel Winnicy „Maria Anna” w Wyżnem k. Rzeszowa. – W ponad 80, może nawet w 90 procentach wpływ na jakość wina ma gleba, na której rosną winogrona, resztę stanowi to „coś”, co każda winnica i winiarz mają niepowtarzalnego – mówi Elwira Szpak. W biednym, nieuprzemysłowionym Podkarpaciu, zwłaszcza w jego południowej części, gdzie nigdy nie było dużych miast i większych zakładów pracy, winnice mogą być idealnym sposobem na zaktywizowanie ludzi, stworzenie rodzinnych biznesów, znalezienia sposobu, by dorobić do skromnych pensji i zmienić swoje życie.

MODNA WŁÓCZĘGA PO PODKARPACKICH WINNICACH Bo pieniądze kryją się w enoturystyce – winiarskiej turystyce, coraz bardziej popularnej formie spędzania czasu w Europie Zachodniej i Stanach Zjednoczonych i coraz chętniej praktykowanej także w Polsce i na Podkarpaciu. Bogaci pasjonaci wina jeżdżą na winiarskie włóczęgi do Kalifornii albo Republiki Południowej Afryki, zamożni degustują wina w osadach winiarskich na Węgrzech, Słowacji, w Mołdawii, niebiedni coraz częściej chcą smakować wina podróżując po Podkarpaciu. Już dziś, kto zjedzie w okolice Jasła albo Rzeszowa, w co najmniej kilku bardzo dobrych winnicach nie zawiedzie się serwowanym tam winem i samymi winnicami. A ciekawość gości jest ogromna. Wystarczy kilka chwil spędzonych w winnicy, by zauważyć, że na pozór takie samo wino różni się w sposób niebywały. W zależności od odmiany niby te same czerwone albo białe kiście smakują diametralnie różnie. Inaczej Siegerrebe, Solaris, inaczej Muskaris, z których robi się wina białe. Podobnie jest z Rondem, Regentem i Cabernet Dorsa, odmianami, z których powstaje wino czerwone. Jeśli do tego dodać, że wino z obecnego rocznika, ze względu na suche i bardzo słoneczne lato, może być najlepsze od początku podkarpackich tradycji winiarskich, to mówienie o Podkarpaciu jako o zagłębiu wina i winiarzy przestaje być fanaberią, a staje się faktem. 

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

19




Wystawa ● Wystawa ● Wystawa ● Wystawa ● Wystawa

POP NOW! Andy Warhol

i kontynuatorzy pop-artu w DagArt Galerie

Słynna puszka Campbell’s soup Andy’ego Warhola i kilka innych dzieł, z których powszechnie znany jest twórca pop-artu, oraz prace ośmiu współczesnych artystów o międzynarodowej renomie – „POP NOW!” – to już druga wystawa organizowana przez DagArt Galerie w Millenium Hall w Rzeszowie. Konfrontuje ona dzieła mistrza Warhola z pracami: Brata Artiste’a, Freda Benoita, Bernarda Kowalczuka (Francja), Alfredo Longo, Joela Moens De Hase’a (Belgia), Charlesa Fazzino (USA), Macieja Wieczerzaka z Mielca i Jacka Hazuki z Rzeszowa. Wystawę można oglądać do 15 grudnia br. Motywem łączącym wyżej wymienionych artystów jest fakt, iż tworzą w nawiązaniu do jednego z najważniejszych kierunków w sztuce XX wieku, pop-artu. – To wyjątkowa sytuacja, że mieszkańcy regionu, w którym praktycznie nie ma rynku sztuki, mają okazję zobaczyć twórczość jednych z najbardziej interesujących dziś artystów tworzących w nurcie pop-artu. Są to nazwiska, których prace można znaleźć w Paryżu, Nowym Jorku, Singapurze czy Dubaju – mówi Dagmara Kowal-Hazuka, prezes Stowarzyszenia „Namaluj mi Europę”, które organizuje wystawę. – Nadarza się również wyjątkowa okazja spotkania z jednym z najciekawszych europejskich rzeźbiarzy, Alfredem Longo, który będzie gościem honorowym wernisażu wystawy w czwartek, 15 października, o godz. 19.

Wieczerzak i Hazuka w towarzystwie znanych kolegów po fachu Wśród artystów z Polski DagArt Galerie zaprezentuje oryginalną twórczość świetnie zapowiadającego się artysty z Mielca, 29-letniego Maćka Wieczerzaka, który pomimo młodego wieku jest jedynym młodym artystą z Podkarpacia, prezentującym swoje prace w prestiżowej Saatchi Gallery w Londynie. To także najmłodszy artysta naszego regionu, którego prace wystawiają galerie na zachodzie Europy (Arnaud Rogez Gallery, Bruksela; Van Lonn Galleries, Vught). Maciej Wieczerzak na co dzień mieszka i pracuje w Mielcu, gdzie ma pracownię artystyczną zajmującą się sztuką, projektowaniem i designem. Drugim polskim artystą, którego prace zobaczymy, będzie mieszkający i tworzący w Rzeszowie Jacek Hazuka, który osiedlił się w stolicy Podkarpacia po 33 latach pobytu we Francji, by to właśnie tu stworzyć monumentalny cykl „Europa”, ukazujący impresje 28 stolic Unii Europejskiej.

Zaistnieć na zachodnioeuropejskim rynku sztuki – Jesteśmy przekonani, że wysoka artystyczna jakość pokazywanych prac, jak również miejsce wystawy (popularne w regionie centrum kulturalno-handlowe), zapewni szeroki krąg odbiorców z całej Polski i nie tylko, będąc prestiżową formą promocji regionu na kulturalnej mapie Polski, a dzięki międzynarodowej renomie artystów, wyróżni po raz pierwszy Podkarpacie na zachodnioeuropejskim rynku sztuki - mówi Dagmara Kowal-Hazuka. DagArt Galerie to powstała w 2006 roku galeria sztuki zajmująca się promocją polskiej sztuki współczesnej na zachodzie Europy. W latach 2006-2010 posiadała swoje siedziby w Arras i Lille we Francji, a w kwietniu bieżącego roku otworzyła swą pierwszą polską siedzibę w Rzeszowie, w Millenium Hall. Dzięki aktywnemu wystawiennictwu i wieloletniemu uczestnictwu w Międzynarodowych Targach Sztuki, DagArt Galerie wpisała się na stałe w europejski pejzaż rynku sztuki. Jedną z najważniejszych wystaw organizowanych przez DagArt Galerie, była w 2007 r. przekrojowa wystawa pt. „Sztuka: Polska się odkrywa” na zlecenie Departamentu Pas-de-Calais. Wystawa „POP NOW!” będzie czynna od 15 października do 15 grudnia 2015 roku w galerii sztuki współczesnej DagArt Galerie w Millenium Hall w Rzeszowie. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum organizatora





Podziemia

Jarosławska podróż w czasie Niedługo oddane zostanie do użytku Podziemne Przejście Turystyczne. Zobaczymy w nim, jak wyglądały słynne jarosławskie jarmarki, życie codzienne i mieszczańska kuchnia, ceramika oraz myślistwo, a także jakie prehistoryczne zwierzęta żyły na tym terenie. Dzięki programowi komputerowemu będzie można wirtualnie przebrać się w strój renesansowy, podróżować łodzią do Gdańska, a nawet powąchać staropolskich potraw.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

W

latach 2013-14 do ekspozycji przystosowanych zostało jedenaście piwnic pod kupieckimi kamienicami Rynek 4, 5 i 6. Prace kosztowały 2 mln 62 tys. euro, z czego 90 procent (1,856 mln euro) sfinansowano z Europejskiego Instrumentu Sąsiedztwa i Partnerstwa. Partnerem miasta Jarosławia jest ukraiński Użgorod, w którym powstać ma Muzeum Wina i Piwa. W piwnicach obejrzymy obrazy z życia Jarosławia od XIV do XX w. ze szczególnym uwzględnieniem XVI i XVII stulecia – okresu największego rozkwitu miasta. Nie jest to wystawa planszowa z długimi tekstami oraz gablotami, w których eksponaty z czasem porastają kurzem. To barwna opowieść stworzona przez historyków, a także scenografów oraz osoby profesjonalnie zajmujące się rekonstrukcjami. Najważniejszą zasadą jest maksymalnie wierne odtworzenie rzeczywistości na podstawie odnalezionych fragmentów. Przykładem są naczynia w mieszczańskiej kuchni, zrekonstruowane dzięki odkopanym w Jarosławiu skorupom. Te zaś zajmują osobne miejsce w dziale poświęconym znaleziskom archeologicznym. Dzięki programom komputerowym możemy wkroczyć w świat, od którego dzielą nas stulecia. Ekspozycję w podziemiach stworzyło konsorcjum firm: TRIAS AVI Sp. z o.o. z Warszawy oraz Marcin Pietuch Fabryka Dekoracji z Krakowa. Konsorcjum znane jest z opracowania niezwykłej wystawy pod krakowskim Rynkiem. Tego rodzaju specjalistycznych firm jest zaledwie kilka. Podziemnym Przejściem Turystycznym opiekuje się jarosławskie Centrum Kultury i Promocji.

26

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015


Punktem wyjścia jest historia ratowania jarosławskiej starówki, która zaczęła walić się w latach 50. – 60., kiedy to lessowa gleba, na której zbudowano kamienice, podmywana była przez wodę m.in. z powodu awarii starej kanalizacji. Rozmiękły less powodował osuwanie się fundamentów. Trzeba było wielu lat, zanim uratowano zagrożone zabytki. Zwiedzający zobaczą film „Jarosław – podróż w czasie”, który będą mogli porównać z wykreowaną w piwnicznych salach rzeczywistością minionych stuleci. Jej realność mają podkreślać światło oraz efekty dźwiękowe i zapachowe. więc przede wszystkim słynne jarosławskie jarmarki, którym miasto zawdzięcza swą sławę i bogactwo. W XVIXVII stuleciu był to główny po Frankfurcie nad Menem ośrodek handlowy. Największy jarmark organizowano w sierpniu; trwał on cały miesiąc. Przybywali nań kupcy nie tylko z całej Europy, lecz także z Bliskiego Wschodu. W jednej z piwnic pokazano ogromny wóz kupiecki z towarami, który ciągnęło po kilka par koni. Zaprzęgi takie kontrastowały z karawanami wielbłądów obciążonych egzotycznymi towarami z krajów arabskich. Zrekonstruowano dwa stragany, w których kupują mieszczki i szlachcianki. To okazja do zapoznania się z bogactwem kultury materialnej tamtych czasów. Dzięki specjalnemu programowi komputerowemu zwiedzający może przymierzyć stroje z ówczesnej epoki. W najdrobniejszych detalach odtworzono również kuchnię bogatego domu mieszczańskiego: od pełnej zapasów spiżarni po piec chlebowy, pieczonego na ruszcie prosiaka po gotowe potrawy zgromadzone na ogromnym stole. Zwraca uwagę dbałość o detal: od wspomnianych naczyń ceramicznych, poprzez worki pełne cebuli, fasoli, kaszy, orzechów, kosze kapusty, suszące się grzyby, kruszejące mięsiwo aż po bochenki wypieczonego chleba. W spiżarni śpią dwa koty. Wnętrze przywodzi na myśl holenderskie martwe natury malowane z dbałością o szczegół, oddające zamożność kupieckiego świata. Z podobnym pietyzmem odtworzono salę myśliwską oraz pracownię ceramiczną. Do najmłodszych adresowana jest także wirtualna podróż Wisłą do Gdańska. Panorama każdego z mijanych miast opatrzona została miejscową legendą. W sali dotyczącej pradziejów oglądamy wykopane kości prehistorycznych zwierząt. Ich szkielety możemy za pomocą komputera dopasować do zrekonstruowanego wyglądu mamuta, niedźwiedzia, jelenia olbrzymiego czy nosorożca włochatego. Ekspozycja adresowana jest do widzów w różnym wieku: od maluchów, poprzez uczniów szkół średnich, po dorosłych. O ile ci pierwsi mogą np. składać z puzzli postaci poznane w czasie podróży do Gdańska, to ci ostatni z zainteresowaniem porównywać będą rozwój i umiejscowienie miasta względem Sanu, na podstawie starych planów katastralnych, skontrastowanych ze współczesnymi zdjęciami. W ten sposób lekcja historii Jarosławia trafi do wszystkich: miejscowych i coraz liczniejszych turystów, którzy podróżują trasą międzynarodową prowadzącą na przejścia graniczne z Ukrainą. Podziemne Przejście Turystyczne stanowi innowacyjne zaproszenie do zwiedzania miasta, pełnego wspaniałych zabytków. 

A

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

27


BIZNES i arystokracja

Z Janem Lubomirskim-Lanckorońskim, prezesem Fundacji Książąt Lubomirskich, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Wasza Wysokość czy Panie Prezesie? Są jeszcze okoliczności, w których rozmówcy nawiązują do historii Pana rodziny i arystokratycznych korzeni, a przez szacunek używają książęcego tytułu? To o tyle ciekawe, że prawie 100 lat temu konstytucja marcowa zniosła tytuły arystokratyczne, podkreślając równość wszystkich obywateli wobec prawa. Jan Lubomirski-Lanckoroński: Aż do 1918 roku Polska była królestwem, oczywiście związanym z zaborcami, ale te kleszcze zaborców już pod koniec istnienia zaborów stawały się coraz mnie represyjne i Polska, m.in. w osobie regenta Zdzisława Lubomirskiego, miała coraz większą swobodę w działaniu. Mój przodek zaczynał z dwoma ministerstwami w pełni niezależnymi od Niemców i Austriaków, a kończył jeszcze przed 11 listopada 1918 roku z wolnym Wojskiem Polskim, które działało pod generałem Tadeuszem Rozwadowskim, pierwszym szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, uważanym za twórcę nowoczesnego wojska, które przysięgę wiernie składało Królestwu Polskiemu. Co ciekawe, Józef Piłsudski, przejmując władzę od Rady Regencyjnej w okolicach 11 listopada 1918 r., został regentem Królestwa Polskiego. Dopiero w odezwach z grudnia 1918 roku po raz pierwszy pojawiają się słowa: naczelnik, republika, a przecież już wcześniej Rzeczpospolita zawsze funkcjonowała jako królestwo – rzeczpospolita szlachecka. racając jednak do samej konstytucji marcowej i zniesienia tytułów arystokratycznych – to dość złożona kwestia, bo tytuły nie zostały zniesione w sensie nazewnictwa – jest tylko mowa o tym, że tytuły i przywileje klasowe nie będą wiązały się z przywilejami szlacheckimi, a wszyscy obywatele są równi wobec prawa. Nigdzie nie znalazło się sformułowanie, że zakazuje się ich używania. Dlatego w nomenklaturze przedwojennej tytuły nadal funkcjonowały i były czymś zupełnie naturalnym, a w korespondencji powszechnie ich używano. Co ciekawe, konstytucja kwietniowa na temat tytułów nie mówiła nic, a znosiła konstytucję marcową, Zwrot Wasza Wysokość ani więc Pana nie dziwi, ani tym bardziej nie zaskakuje. Nie (śmiech). Zdarza się to bardzo często, zwłaszcza za granicą. Dla przykładu, w Wielkiej Brytanii podczas spotkań na dworze rodziny królewskiej, brytyjski następca tronu – książę Karol, tytułowany jest jako His Royal Highness (HRH), natomiast mnie tytułuje się His Serene Highness (HSH). Sama fundacja jest Fundacją Książąt Lubomirskich, bo trudno, byśmy rezygnowali z historii naszej rodziny. Żadne państwo, żaden człowiek bez swojej historii, bez korzeni nie jest w stanie dobrze funkcjonować – to daje ogromną siłę, niezwykle inspiruje w działaniu. To istotna baza do budowania i podążania w przyszłość, nie widzę powodu, by z tego rezygnować, wręcz przeciwnie. W Polsce używanie tej tytulatury to miły ukłon w stronę historii Polski i polskości. Traktuję to jako symbol ważny, bo obliguje mnie do właściwych zachowań. Nie czerpię satysfakcji z samego faktu posiadania książęcej historii, ale jest to bardzo pozytywny element naszej kultury, na którym warto bazować, bo tak jest czynione wszędzie za granicą. Począwszy od najbardziej prozaicznych rzeczy, jak używanie historii rodziny do promowania pewnych działań, wspierania polskości, nauki czy polskiego biznesu. ►

W

28

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015


BIZNES i arystokracja

Jan Lubomirski-Lanckoroński, prezes Grupy Landeskrone i Fundacji Książąt Lubomirskich, członek Rady Muzeum Pałacu Króla Jana III Sobieskiego w Wilanowie, ambasador Województwa Lubuskiego.

Absolwent studiów prawniczych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, który edukację kontynuował także w London School of Economics oraz University of Navarra w Barcelonie we współpracy z Uniwersytetem Harvarda, gdzie ukończył Advanced Management Program (AMP). Radca prawny, który kształcił się również w zawodzie doradcy i maklera giełdowego oraz zarządcy nieruchomości. Biegle zna pięć języków obcych: niemiecki, angielski, włoski, francuski i rosyjski.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

29


BIZNES i arystokracja I Wasza Wysokość zdarza się Panu usłyszeć… Polsce częściej przeczytać, w korespondencji, co jest dość często praktykowane. W rodzinie mówimy sobie oczywiście po imieniu. Podkreślam jednak, że tytuły mają dla nas znaczenie symboliczne, grzecznościowe. Mówię o tym bardziej w kontekście naszej polskiej historii, która tak bardzo ucierpiała, tak wiele elementów polskości, przykładów jej wielkości zostało zniszczonych, że rodziny z długą historią, jak moja przenoszą naszą najlepszą tradycję na kolejne pokolenia, a my staramy się tę historię przypominać, propagować, co w ostatnich latach cieszy się coraz większą popularnością i wzbudza ciekawość. To pewnie odreagowanie czasów PRL-u, kiedy do tradycji ziemiańskich, arystokratycznych władza komunistyczna była negatywnie nastawiona. Mój ojciec, Stanisław Lubomirski, dorastając w najgorszych, stalinowskich czasach, zdawał aż pięć razy na studia i nigdzie nie chciano go przyjąć z powodu braku miejsc. W końcu napisał list do Bolesława Bieruta z prośbą o przyjęcie na jakiekolwiek studia humanistyczne. I otrzymał odpowiedź, że władze zgadzają się, by na Akademii Górniczo-Hutniczej studiował na Wydziale Metalurgii – takie też studia ukończył. System uznał, że w ówczesnej Hucie im. Lenina na pewno zostanie wyprostowany ideologicznie, ale na szczęście system sobie, a ludzie i przyzwoitość sobie. Niedawno organizowałem 80. urodziny mojego ojca i był na nich obecny jego szef z huty oraz wielu kolegów robotników. To pokazuje, jak można funkcjonować, przyjaźnić się ponad sztucznymi podziałami tworzonymi w systemie totalitarnym. Wspomniał Pan o wykorzystywaniu historii rodziny do promocji wartościowych przedsięwzięć. W ostatnich miesiącach, jadąc głównymi szlakami komunikacyjnymi z Rzeszowa na wschód albo południe Podkarpacia, nie sposób nie zauważyć Pańskiej twarzy spoglądającej z bilboardów Fundacji Książąt Lubomirskich. To pewnie nie przypadek. Na Podkarpaciu z fundacją jesteśmy obecni już od kilku lat, ale rzeczywiście w ostatnim czasie staramy się to robić coraz intensywniej. Trzy lata temu współfinansowaliśmy konkurs wiedzy o Rzeszowie, robiliśmy również piknik historyczny z okazji okrągłej 330. rocznicy bitwy pod Wiedniem. To nie przypadek, bo bardzo dużo rzeszowian i mieszkańców Podkarpacia, kiedyś Małopolski, bo tak przez wieki nazywały się tereny, które dziś należą do województwa podkarpackiego, z ówczesnym hetmanem wielkim koronnym, Hieronimem Augustynem Lubomirskim, walczyło pod Wiedniem i warto zawsze o tym przypominać. Przy okazji tego pikniku pojawiło się nawet zabawne i wieloznaczne hasło „Lubomirski wraca do Rzeszowa”, ale z sentymentem wspominam, jak ciepło byłem goszczony w Rzeszowie. Jako bardzo młody człowiek często przyjeżdżałem też z ojcem do Przeworska, gdzie spotykaliśmy się z wujami Sapiehami. Przemyśl, Rzeszów, Sanok – to są bardzo bliskie mi miasta, które świetnie znam. Z sentymentem wspominam spotkanie z Ochotniczą Strażą Pożarną w Łące, na rzecz której fundacja przekazała defibrylator i inny sprzęt medyczny. W Krakowie po wojnie osiadł mój ojciec, który jako jeden z nielicznych członków rodziny nie wyemigrował, co było związane z opieką nad rodziną, starszymi ciotkami i przez to z Małopolską, także z Podkarpaciem, które historycznie też jest Małopolską, bardzo jestem związany. To matecznik rodziny Lubomirskich. To oznacza, że plany związane z Podkarpaciem, fundacją są coraz większe? W ostatnim roku nasza obecność tutaj była duża, bo i fundacja coraz lepiej się rozwija. Nie będę ukrywał, że by móc wspierać innych, wcześniej te pieniądze trzeba zarobić, a że rozwijamy naszą działalność biznesową, coraz więcej pieniędzy jest też na działalność charytatywną. Podkarpacie dla Lubomirskich jest bardzo ważne, stąd się wywodzimy i te tereny dawnej Małopolski są nam bardzo bliskie. Wuj Andrzej Lubomirski miał tu m.in. wielką cukrownię w Przeworsku, do dziś w Łańcucie, Przeworsku, Lubaczowie, Przemyślu są trwałe ślady działalności moich przodków. W tym roku na wsparcie podkarpackiej młodzieży trafi spora suma pieniędzy. Jakie jest przesłanie tego działania, jaki plon ma przynieść? dy kilka lat temu zastanawiałem się, jaką dziedzinę chciałbym wspierać, uznałem, że najlepsza będzie inwestycja w edukację. By tworzyć silne, mądre państwo, a uważam, że Polska jest w świetnym okresie rozwoju, bardzo ważne jest wsparcie dla wybitnie utalentowanej, ale ubogiej młodzieży. Ci młodzi ludzie mają szansę w przyszłości tworzyć elitę, ale wiem też, że w kapitalizmie trudno się niekiedy „przebić”, pójść na studia, bo barierą są biedne środowiska, z których się wywodzą. Żal by było, by większość z tych osób albo wyemigrowała za chlebem i nigdy już nie wróciła do Polski, albo z braku dostępu do nauki zmarnowała swój talent. Dlatego nasze działania koncentrują się nie tylko na wsparciu finansowym, ale zależy nam też na zwróceniu uwagi na jak największą liczbę młodych, utalentowanych ludzi. Dlatego jako fundacja staramy się rozmawiać z prezydentami, burmistrzami miast na Podkarpaciu, by oni również brali takie osoby „pod swoje skrzydła”. W Sanoku i Przemyślu chcemy stworzyć Inkubator Przedsiębiorczości, dzięki czemu młodzi ludzie rozwijaliby tutaj swoje talenty i przedsiębiorczość. By właśnie tutaj, na tych terenach, zostawali, inwestowali i chcieli się rozwijać. W tej chwili nawet z ukończonymi, dobrymi studiami młodemu człowiekowi bywa w Polsce bardzo trudno. W Warszawie młody prawnik z dyplomem ma trudność, by zarobić 2 tys. zł. Stąd m.in. nasze działania finansowe, na równi z promocyjnymi, by polski biznes zatrudniał młodych Polaków. Fundacja Książąt Lubomirskich w swej działalności koncentruje się głównie na powiatach: lubaczowskim, przemyskim, przeworskim, bieszczadzkim i leskim. To niejako szlakiem Waszych ziem rodowych? W tych rejonach jest najniższy dochód w rodzinie, ale i rzeczywiście swoje znaczenie ma historyczna obecność naszej rodziny na tych terenach. W okolicach Lubaczowa, Ustrzyk Dolnych jest naprawdę bardzo biednie, co sam widziałem i sprawdziłem, a wybitnych talentów, choćby muzycznych, na tych terenach nie brakuje. Przy okazji staramy się też wesprzeć inne placówki w tamtej okolicy, m.in. szpital w Ustrzykach, czy dopomóc w remoncie dzwonu w jednym z przeworskich kościołów. Listów

W

G

30

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015


BIZNES i arystokracja o pomoc do fundacji przychodzi bardzo dużo. I choć nie wszystkim możemy pomóc, to staramy się choć wesprzeć naszym patronatem albo rekomendacją, co często też przynosi dobre efekty. Wielowiekowa tradycja Lubomirskich zobowiązuje… Towarzyszy nam od ponad 500 lat i chyba źle bym się czuł, gdybym nie kontynuował działalności charytatywnej przodków. Jeżeli są możliwości finansowe, to chętnie się dzielę. Uważam, że warto. Pamiętam, że sam, jako dziecko, nastolatek, byłem mocno wspierany przez krewnych z zagranicy i wiem doskonale, co to znaczy skromne, nawet bardzo skromne życie. Lata 80. XX wieku to były trudne czasy dla nas wszystkich w Polsce, bywało, że mojej rodzinie pomagali zupełnie obcy ludzie. Wiele ubrań dostawałem m.in. od kuzyna, Zygmunta Habsburga ze Szwajcarii. Po latach przeżyliśmy zabawną sytuację, gdy w żartach zaprosiłem go do garderoby, mówiąc, by wybierał, co chce, bo czuję się jego dłużnikiem. Bycie księciem determinuje, zobowiązuje? Można też pewnie czerpać z biznesowych pierwowzorów wśród licznych przodków. ardzo pozytywnie. Dla mnie to dar dziejowy, choć pewnie w czasie komunizmu bycie arystokratą było przekleństwem, czego mój ojciec jest przykładem. Może też dlatego ja tę epopeję edukacyjną mojego ojca zamieniłem w działalność edukacyjną w fundacji. I rzeczywiście inspiracji wśród przodków mi nie brakuje. Choćby w osobie Stanisława Lubomirskiego, de facto zwycięzcy z bitwy pod Chocimiem w 1621 r., gdzie hetman Chodkiewicz zmarł w trakcie oblężenia tureckiego i dalsze działania wojskowe jednej z największych bitew lądowych w XVII wieku prowadził właśnie Lubomirski. Udało mu się pokonać prawie 3 razy większe siły turecko-tatarskie. Był znakomitym politykiem, silnie związanym z Małopolską, gdzie w Nowym Wiśniczu miał swoją siedzibę, ale Łańcut też bardzo cenił. Ważna jest też postać jego syna, Jerzego Sebastiana Lubomirskiego, który często niesłusznie jest oceniany jako negatywna postać, a to jedyna osoba, która w czasie potopu szwedzkiego „postawiła się” Szwedom, Rosjanom i Rakoczemu z Siedmiogrodu. Nie złożywszy hołdu najeźdźcom, przeniósł się na Spisz i w zamku w Lubowli przechowywał insygnia koronacyjne, które uratował z Krakowa. W „Potopie” Sienkiewicza jest opisane, jak kilkutysięcznym, prywatnym wojskiem wspiera króla Jana Kazimierza, niestety w filmie Jerzego Hoffmana ta postać została w całości usunięta, bo w PRL-u nie można było pokazywać magnaterii pozytywnie. Czyli nawet w popkulturze arystokraci byli kreowani na wyzyskiwaczy i zdrajców narodowych. Z późniejszych przodków na pewno ważny jest Aleksander Lubomirski z przełomu XIX i XX wieku, który ogromne pieniądze zarobił na akcjach Kanału Sueskiego. Utworzył też dwie wspaniałe fundacje, m.in. Uniwersytet Ekonomiczny w Krakowie, kiedyś Akademię Ekonomiczną, gdzie do dziś widnieje nasz herb. Aktywnie współpracujemy z tą uczelnią, fundując wspólnie co roku około 50 stypendiów dla młodzieży z byłych Kresów Polskich, m.in. Ukrainy i Białorusi. Drugie jego przedsięwzięcie, to Łagiewniki św. Jana Pawła II, przed laty utworzone jako miejsce opieki dla ubogich dziewcząt i sierot. W tej galerii imponujące są także dokonania brata mojego pradziadka, Stanisława Lubomirskiego, który działał w okresie dwudziestolecia międzywojennego i którego można by nazwać nowożytnym biznesmenem. Inwestował w ropę naftową, miał kopalnie w okolicy Baku, był prezesem Banku Handlowego i właściwie trudno powiedzieć, czego prezesem nie był. W jego biografii około pół strony drobnym maczkiem zajmuje wyliczenie, jakie pełnił funkcje. Stworzył Centralny Związek Przemysłu Polskiego „Lewiatan”, którego był prezesem od 1932 roku, a który propagował idee rozwoju przemysłu – obniżenie podatków, świadczeń socjalnych dla robotników i zwiększenie pomocy państwa dla przemysłu. Członkowie organizacji zasiadali w sejmie, senacie, w wielu rządach II RP i innych instytucjach państwowych. Podobnie jak on, uważam, że patriotyzm ekonomiczny ma kluczowe znaczenie, by państwo polskie mogło funkcjonować normalnie. Bez finansów, silnej ekonomii, Rzeczpospolita nie jest w stanie wybijać się na niepodległość w przyszłości, nie jest w stanie funkcjonować jako niezależne państwo i jako partner w stosunkach międzynarodowych. Sam staram się podążać wyznaczonymi ścieżkami w działalności biznesowej, będąc prezesem i właścicielem Grupy Landeskrone. Podobnie jak moi przodkowie, łączę pracę z pasją, czego dowodem są zrealizowane projekty deweloperskie osadzone w koncepcji rewitalizacji zabytkowych obiektów. Moja praca zawodowa jest też nierozerwalnie związana z Fundacją Książąt Lubomirskich. Wracając do Podkarpacia, gdzie znajduje się najwięcej śladów Lubomirskich? rzez co najmniej godzinę mógłbym opowiadać, tak dużo jest tych śladów. Daję słowo, co druga miejscowość jest związana z Lubomirskimi. Ale te najistotniejsze to, oczywiście, Rzeszów, Przeworsk, Łańcut, także Lubaczów, gdzie jednym ze starostów był Józef Lubomirski. Sanok, gdzie pierwszym starostą w naszej rodzinie był Sebastian Lubomirski w połowie XVI w. Boguchwała k. Rzeszowa, przy czym sama nazwa została nadana przez Teodora Lubomirskiego, który prosił o to jednego z królów saskich, bo zmiana nazwy miejscowości była wyrazem jego podziękowania Bogu za otrzymane łaski. Przepiękny zamek w Baranowie Sandomierskim. Także Przemyśl, a właściwie dzielnica Bakończyce, dziś fragment Przemyśla, a kiedyś w części należąca do Lubomirskich, gdzie niedawno nazwę jednej z ulic zmieniono na Książąt Lubomirskich – tak, jak to było przed II wojną światową. W Rzeszowie jedna z ładniejszych alei też nosi nazwę Lubomirskich. No właśnie, tych śladów jest bardzo dużo. Może dlatego w Przemyślu, w Rzeszowie czuję się jak u siebie. Ale mówiąc żartobliwie, już tylko może Pan pomarzyć, że gdyby to było 100 lat wcześniej, to jadąc przez Podkarpacie, a właściwie Małopolskę, codziennie mógłby Pan gdzie indziej zatrzymywać się na nocleg i ciągle jechałby Pan od rodziny do rodziny. Pewnie któryś z wujów by mnie przygarnął, chyba że w ogóle byłbym u siebie. (śmiech) ►

B

P

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

31


BIZNES i arystokracja A mówiąc poważnie, już na zawsze są to nasze miejsca rodzinne, choć nie w sensie materialnym, i jest mi bardzo miło, bo czuję się do nich przywiązany, a od ludzi, których tam spotykam, doświadczam dobrej energii, gościnności i prawdziwej polskości. Wszyscy Lubomirscy czują podobnie? Paradoksalnie jest nas bardzo niewielu, ledwie 30 osób mieszkających na prawie wszystkich kontynentach. W tym pewnie tkwi Wasz rodzinny sekret świetnej znajomości co najmniej kilku języków obcych, w Pana przypadku aż pięciu. uża w tym zasługa rodziny rozsianej po całym świecie. Od urodzenia bardzo dużo czasu spędzałem m.in. w Austrii i moim drugim językiem, który znam tak dobrze jak polski, jest właśnie niemiecki. Wielu kuzynów ma tak samo. Moja ciotka, której prababka była nazwana za Lubomirską, w Austrii nauczyła mnie pływać i w Austrii zaszczepiła mi miłość do opery, gdy w wieku lat 7 po raz pierwszy w Operze Wiedeńskiej zobaczyłem „Jasia i Małgosię”. Ta miłość trwa do dziś. Obecnie jednym z najbardziej medialnych członków rodziny Lubomirskich jest Alexi Lubomirski, jeden z najlepszych fotografów modowych na świecie, na stałe mieszkający w Nowym Jorku. O swoim książęcym pochodzeniu dowiedział się już jako dorosły mężczyzna, a matka zakomunikowała mu to jak swego rodzaju drogowskaz życiowy: „Jeśli jesteś księciem, to trzeba być księciem w swoim sercu i w swoich działaniach”. To dewiza? Bardzo trafna, a Alexi bardzo dobrze się czuje z polskimi korzeniami. Swój ślub brał na zamku w Wiśniczu, co jest naszą rodzinną tradycją. W moim przypadku nie udało się jej podtrzymać, choć planowałem, bo w tym czasie panowała w Polsce wielka powódź. Uznaliśmy, że wielka zabawa na prawie 1000 osób nie licuje z dramatem, jaki w tamtym czasie przeżywali mieszkańcy tamtejszych okolic. Zamek w Wiśniczu to jest też miejsce, które Lubomirscy odzyskali po 1989 roku. To jest bardzo trudny temat, bo państwo polskie pozbywa się tego, co najtrudniejsze w utrzymaniu i to oddaje, natomiast mowy nie ma o odszkodowaniach za zabrane ziemie, zamki i pałace. Paradoksalnie, inne państwa postkomunistyczne: Rumunia, Bułgaria, Czechy, Słowacja zrobiły reprywatyzację, w Polsce nie ma o tym mowy. Doszukuję się w tym być może jakiegoś podtekstu politycznego, by nie promować dawnych rodzin polskich. To na pewno bardzo mocno wsparłoby żywioł polski i na pewno spowodowałoby wysyp wielu organizacji propolskich, a może nie wszyscy są tym zainteresowani. Mówimy o utraconym dziedzictwie, braku kontynuacji. Przed wojną większość dworów w małych nawet miejscowościach to były kolebki polskości, w czasie wojny organizowano tam tajne nauczanie, te miejsca emanowały kulturą i literaturą polską. Brak oddania majątków po 1989 roku wiąże się z brakiem powrotu do tych miejsc wielu patriotycznie nastawionych ludzi, którzy dla lokalnych społeczności mogliby dzięki swoim kontaktom wiele zrobić. To ogromna strata. Może ludzie najzwyczajniej obawiają się, że stracimy wiele pięknych miejsc, które przez dziesięciolecia jako społeczeństwo utrzymywaliśmy i remontowaliśmy, albo najzwyczajniej po ludzku obawiają się, że tak jak nie do końca udanie przebiegła w Polsce prywatyzacja, tak samo stałoby się z ewentualną reprywatyzacją. Ja to rozumiem i nie ma mowy, żebyśmy się teraz upominali o zwrot zamku w Łańcucie czy w Baranowie Sandomierskim, chodzi raczej o zadośćuczynienie. Uważam natomiast, że arystokracja, przedwojenni przedsiębiorcy, mieszczanie, ziemianie, przez kolejne rządy traktowani są jako straszak. Kreuje się ich na chorobliwie pazernych, którzy przyjdą odebrać swoje domy i fabryki, a to kompletna bzdura. A szkoda, bo uważam, że choć w części przywrócenie majątków ich pierwotnym właścicielom miałoby ogromny wpływ na rozwój państwa polskiego. Sam jestem właścicielem zespołu pałacowo-parkowego w Lubniewicach i uważam, że wszyscy mają z tego korzyści. Z mojego parku korzystają mieszkańcy Lubniewic, podobnie jak z prywatnej plaży. Co roku urządzam tam „Święto Sandacza”, na które ściągają tłumy turystów, a współpraca z władzami gminy Lubniewice układa się świetnie. Zostałem nawet ambasadorem województwa lubuskiego, co mam nadzieję pomoże ściągnąć w tamte strony więcej turystów i być może znajdą się chętni do zainwestowania w odnowę pięknych, polskich zabytków, często mocno zdewastowanych. To oznacza, że nie wyklucza Pan kupna kolejnego zamku tym razem na Podkarpaciu? Czemu nie. (śmiech) Ale naturalne jest dla mnie, że jak się ma coś prywatnego, a jest się Polakiem, patriotą, także lokalnym, to chcę się tym dzielić. To jest zrozumiałe dla ludzi, ale często dla urzędników państwowych już bywa trudne do zrozumienia. Pański krewny, Alexi Lubomirski, z myślą o swoich dwóch małych synkach napisał książkę „Rady dla młodego księcia”. Zapytam inaczej, Pana rady dla młodego Polaka? yzbyć się kompleksów, bo jesteśmy wspaniałym narodem. Pokolenia wychowane w komunizmie uważają, że Europa Zachodnia to coś lepszego, że powinniśmy się od nich uczyć europejskości i nawet przedstawiciele Unii Europejskiej nas w tym utwierdzają, a to bzdura. Od wieków tworzyliśmy Europę, jesteśmy w jej centrum i jeśli chodzi o łacińską Europę, jesteśmy filarem jej funkcjonowania. Mieliśmy ledwie 50 lat przerwy w jej tradycji, ale cóż to jest w obliczu wielowiekowej ciągłości. Młodzi ludzie, którzy z kompleksami wyjeżdżają z Polski, wystarczy, że przez kilka miesięcy popracują u Anglika lub Francuza, a szybko zauważają, że jesteśmy od nich mądrzejsi, inteligentniejsi i gdy wracają do Polski, już nie mają kompleksów. Sam, gdy jeszcze pracowałem i studiowałem w Londynie, często tego doświadczałem. Polskich prawników w londyńskim City było wtedy ledwie kilku, obecnie wśród menedżerów, szefów najlepszych restauracji najwięcej jest Polaków. Co mnie bardzo cieszy, bo uwielbiam Londyn i od jakiegoś czasu nigdy nie mam problemu z wolnym stolikiem w najlepszych lokalach – wszędzie spotykam szefów Polaków. Powinniśmy zacząć być dumni, że jesteśmy Polakami, bo mamy z czego.

D

W 32

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015



Z Agnieszką Kosińską, ostatnią osobistą sekretarką Czesława Miłosza...

Zawadzianka

w Krakowie


...rozmawia Aneta Gieroń.

Fotografie Tadeusz Poźniak


Agnieszka Kosińska, absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, w latach 1996 – 2004 osobista sekretarka Czesława Miłosza, a od śmierci pisarza kustosz mieszkania i archiwum poety w Krakowie oraz opiekun praw autorskich do jego utworów. Przygotowała do druku z rękopisów ostatni tom wierszy Miłosza „Wiersze ostatnie” (2006) oraz powieść „Góry Parnasu. Science fiction” (2012). Twórczyni metodologii międzynarodowej bibliografii Miłosza. Autorka (przy współpracy Jacka Błacha i Kamila Kasperka) pierwszego całościowego opracowania bibliograficznego twórczości noblisty pt. „Czesław Miłosz. Bibliografia druków zwartych” (2009). W 2015 r. ukazała się jej książka „Miłosz w Krakowie”.

36

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

Aneta Gieroń: Miała Pani 29 lat, kiedy została asystentką noblisty Czesława Miłosza, postaci legendarnej. Jak w świecie krakowskich konwenansów, bardzo hermetycznym, próbowała znaleźć swoje miejsce właściwie jeszcze dziewczyna, bez koligacji, krakowskiej przeszłości i choć zdolna absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim, to w sumie skromna osoba pochodząca ze wsi Zawada koło Dębicy na Podkarpaciu? Agnieszka Kosińska: O moim spotkaniu z Czesławem Miłoszem zdecydował przypadek, jak to często w życiu bywa. I o tym właśnie spotkaniu, które trwało aż osiem lat i które mocno zdeterminowało całe moje życie, jest moja książka „Miłosz w Krakowie”, która ukazała się w maju tego roku. Ludzie przyjeżdżają na studia do wielkich miast z małych miejscowości i trafiają do głównego nurtu historii. Przyjaciel Miłosza, Konstanty Aleksander Jeleński, miał nawet taki specjalny termin na te niewinne zdarzenia życiowe: zbiegi okoliczności, co mnie zresztą też bardzo interesuje. I te tzw. zbiegi okoliczności sprawiły, że w połowie lat 90. XX w. Miłosz szukał sekretarki, a miał ich w życiu wiele. A właściwie szukała jego żona Amerykanka, Carol Thigpen-Milosz. Posiadanie osoby pomocnej w różnych sprawach uznała za dobry pomysł, tym bardziej że coraz częściej i dłużej zostawali w Polsce, w ich krakowskim mieszkaniu przy ulicy Bogusławskiego 6. Miłosz świetnie czuł się w kraju swojego języka, nigdy na stałe nie chciał wiązać się z Ameryką i te przedłużające się pobyty w Krakowie bardzo były mu na rękę. Dziś mamy wielki dialog społeczny o uchodźcach i emigrantach, i warto do tego nawiązać. Polacy też kiedyś byli uchodźcami, część mojej rodziny mieszka w USA, dokąd wyemigrowali za chlebem i gdzie przez lata byli obcy. Może nie tak obcy kulturowo i językowo jak dzisiejsi emigranci, ale jednak obcy. Miłosz też był obcy i dawano mu to odczuć, pisał o tym. „Rodzinna Europa” jest właściwie próbą wytłumaczenia się, skąd pochodzi. Jest też piękny esej pt. „Noty o wygnaniuˮ (można go przeczytać w książce „Zaczynając od moich ulicˮ), odczytany przez Miłosza w Łomży w czerwcu 1981 roku podczas pierwszej, po trzydziestu latach, podróży do Polski. Zanim go przeczytał, powiedział: „Nasz wiek jest wiekiem wygnaniaˮ. Równie obco jak w Ameryce, czuł się też w Paryżu, gdzie w latach 50. XX wieku pracował w polskiej dyplomacji? Absolutnie tak. Ale być może Miłosz wszędzie poza swoją Litwą, Wilnem czuł się obco? A poza tym nie miał złudzeń: człowiek, który nie jest wśród swoich, nie mówi w języku gromady, nie ma podobnych poglądów, a w dodatku jest tak niezależny i ambitny jak był on sam, zawsze będzie obcy. I… tak dotknęłyśmy ogromnego tematu, który do końca fascynował i pochłaniał Miłosza: ja i oni. I Krakowa, w którym pewnie czuł się świetnie. To prawda, był tutaj szczęśliwy. Jednocześnie uważnie przyglądał się zmianom w Polsce (jest o tym wiele w „Miłoszu w Krakowieˮ). Za życia Miłosza upadł komunizm, co było dla niego zdarzeniem niebywałym, bo tak dobrze znając ten system, był sceptykiem. Jerzy Giedroyć, szef


VIP tylko pyta Instytutu Literackiego w Paryżu, wydawca pisma „Kulturaˮ oraz całej, można rzec, współczesnej literatury polskiej, wierzył, że za jego życia upadnie komunizm. Miłosz pozostawał sceptykiem. Często powtarzał, że ktoś, kto nie żył w latach 50. XX wieku, nie jest w stanie zrozumieć frenezji tamtych czasów, jak funkcjonowali wtedy ludzie, jak wyglądał świat. Dlaczego ludzie skazywali się na wygnanie. Sam Miłosz zdecydował się w 1945 roku na pracę w dyplomacji rządu PRL (ale tu uwaga: nigdy nie wstąpił do partii), przede wszystkim z powodu, by tak to ująć, dystansu. Chciał zobaczyć z daleka (pracował w USA), jak ta Polska po 1945 roku będzie wyglądała, czyli jak będzie wyglądało instalowanie nowego porządku po nibypokojowym przejęciu władzy przez obce państwo. Stopień sowietyzacji Polski był na tyle paraliżujący i zaawansowany, że życie, a przede wszystkim niezależna twórczość, co było dla Miłosza najważniejsze, byłyby według niego niemożliwe, podjął więc decyzję o pozostaniu na emigracji. Dla Miłosza była to decyzja tragiczna, dla jego pierwszej żony Janiny – mniej. Bardzo wierzyła w amerykańską demokrację, ale przede wszystkim nie wyobrażała sobie powrotu do powojennej Polski, życia tutaj i wychowywania synów. Spotkała Pani legendę, postać pomnikową. Była obawa przed zostaniem sekretarką Czesława Miłosza?

C

iekawość była większa. W dodatku byłam przekonana, że nadaję się do tej pracy – znam i potrafię sprawiedliwie ocenić swój charakter i możliwości. A Pani by nie spróbowała?

Spróbowałabym. No właśnie! Nie miałam czego się bać, tym bardziej że ta propozycja pojawiła się w bardzo naturalnych okolicznościach: robiłam doktorat, pracowałam w redakcji pisma, dodatkowo w sekretariacie krakowskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. W tamtym czasie zajmowałam się tak wieloma rzeczami, że propozycja pomocy pisarzowi w korespondencji polskiej i angielskiej oraz pomocy Carol, żonie Miłosza, wydawała mi się ciekawa i nie aż tak absorbująca, jak to się potem miało okazać. Kiedy nie zna się kraju, w którym się mieszka, ani jego języka, ani obyczaju, świat zamyka się przed nami, nie rozumiemy wielu rzeczy i z takim problemami na co dzień stykała się Carol. Mimo że była aktywną i otwartą kobietą, to na pewno nie pomagał fakt, że wszystkie jej sprawy osobiste i zawodowe, jej mama, brat z rodziną, koleżanki zostały w Ameryce. Tak, chcę powiedzieć, że Carol w Polsce mogła czuć się obco. Pobyty Miłoszów w Krakowie z każdym rokiem stawały się coraz dłuższe, co z pewnością pogłębiało tęsknoty Carol. Jej przedwczesna śmierć w 2002 roku była dla nas wszystkich szokiem. Tym bardziej mnie ciekawi, jak Carol odmieniła Pani życie, bo pewnie wszyscy skupiają się tylko na tym, jak spotkanie z Czesławem Miłoszem Panią odmieniło? To bardzo trudne dla mnie pytanie. Nagła śmierć Carol zmusiła mnie do przemyślenia wiele z jej i mojego ży-

cia. Tym bardziej że mamy, myślę, cechy wspólne: jesteśmy kobietami aktywnymi, energetycznymi, nierezygnującymi ze swoich pasji. Co mogę jeszcze powiedzieć ponad to, co w mojej ostatniej książce? Że, o ile Miłosz wzmocnił we mnie i tak już silną intuicję, że należy iść za swoim wewnętrznym głosem, nawet jeśli byłby szalony, natrętno-niewygodny, warto to robić, bo zwykle okazuje się, że jest on tak silny, iż w pewnym momencie życia można stwierdzić, że przegrało się życie, jeśli na wezwanie tego głosu się nie odpowiedziało. Tak w przypadku Carol, trzydzieści trzy lata młodszej od Miłosza, to tragiczne, w połowie przecięte życie było poświęcone komuś i czemuś – Miłoszowi. Ona bardzo go kochała, co jednocześnie uświadomiło mi, że jeśli nawet Miłosz był jej całym światem, to czy ten świat może się do Miłosza ograniczać? Jaki sens miało życie Carol w jej oczach? Napisała na łożu śmierci list pożegnalny. Odsyłam do mojej książki. Trudno mi o tym mówić. Chyba łatwiej było napisać. To są wielkie tematy, z wielkiej literatury: Tołstoj, Mann, Dostojewski, by wymienić tylko dyżurnych pisarzy. W książce „Miłosz w Krakowie” chciałam skierować flesz na fakt, że Miłoszowie, choć wybitni, byli też ludźmi. Ludźmi ze swoimi ułomnościami, dylematami, bolączkami. Ale też nie da się wszystkiego o swoim bohaterze napisać. I nie trzeba. Do wielu odpowiedzi podprowadzam czytelnika, zaopatrując go w dostateczną wiedzę. Ale na wiele pytań, liczę, że odpowie sobie sam. Jak życie, codzienność przekuwa się w literaturę, w dzieło. I odwrotnie. Na 800 stronach „Miłosza w Krakowie” można dokładnie poznać historię codzienności w domu Miłosza, ale warto przy okazji dodać, co pewnie niewielu wie, że ta skromna absolwentka polonistyki, czyli Pani, ale o ciętym piórze, co kilka razy sam Miłosz podkreślał, właściwie była skazana na bycie sekretarką noblisty. To prawda, że początkowo miała być Pani sekretarką Wisławy Szymborskiej, która w 1996 r. otrzymała literackiego Nobla?

P

rawda, a sprawczynią jest prof. Teresa Walas, historyk literatury z Uniwersytetu Jagiellońskiego, wieloletnia przyjaciółka Wisławy Szymborskiej. Jednocześnie jest to dla mnie jeszcze jeden dowód na istnienie tzw. zbiegów okoliczności. Fakt, że Michał Rusinek został sekretarzem Wisławy Szymborskiej, a ja Czesława Miłosza, ostatecznie okazał się dla nas wszystkich szczęśliwy. Uważam, że Michał doskonale sprawdził się przy boku Wisławy Szymborskiej i świetnie od lat promuje jej twórczość. Będąc sekretarzem, żyje się życiem innego człowieka, a to jest szalenie trudne, zwłaszcza jeśli sekretarz albo sekretarka mają też swoje talenty i ambicje zawodowe lub zwyczajnie swoje ludzkie plany. ► VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

37


VIP tylko pyta „Miłosz w Krakowie” jest kapitalną dokumentacją miejsc, ludzi, zdarzeń z lat 1996-2004. Musiała Pani prowadzić skrupulatny dziennik, by taka książka miała szansę powstać. Od początku pracy z Miłoszem czuła Pani, że jest to absolutnie niezwykłe spotkanie? Odkąd pamiętam, mam zeszycik, gdzie zapisuję sytuacje, dialogi, sceny, cytaty. Nie wszystkie, oczywiście – te, które wywierają na mnie wrażenie, coś ze mną robią. To ważne, by notować na bieżąco, bo dzięki temu zachowują one swoją aurę, charakter. Proszę mi wierzyć, nasza pamięć jest bardzo, bardzo zawodna, a nawet zwodnicza w stosunku do wszystkiego, co zechce „utrwalićˮ. Absolutnie od początku miałam świadomość, jakiego formatu człowieka spotykam. To jeszcze potęgowało presję zanotowania, co do mnie mówi, do innych, w jakim kontekście, zachowania aury danego dnia. Wiedziałam, że warto, nawet trzeba to zachować. Że to, co się wydarza, jest ważne. Tym bardziej że jestem człowiekiem, który ma obsesję miałkości tego, co nas otacza. I rzeczywiście moja pasja zapisywania bardzo przydała się przy pracy z Miłoszem, bo przecież tej książki nie planowałam, spotykając go na swojej drodze. Zapisywałam jedynie dzień bieżący z pisarzem. Pamiętam, kiedyś Wisława Szymborska rzuciła lakonicznie, kiedy rozmawiałyśmy o mojej pracy dla noblisty: „Ale zapisuje Pani?ˮ. Mojej dyscyplinie nie trzeba było większej ostrogi. Wchodzimy teraz w najważniejsze Miłoszowskie obszary: hierarchia, miara, dystans… Dlaczego więc „Miłosz w Krakowie” ukazał się dopiero jedenaście lat po ostatnich najważniejszych zapiskach z pamiętnika?

T

rzeba było właśnie czasu i dystansu. Zobaczenia, co jest ważne, co mniej. Po śmierci Miłosza w 2004 roku zaczęłam się przekonywać, jak niewyobrażalne są wyobrażenia ludzi na temat takiego człowieka jak Czesław Miłosz. Ludzie mają tendencję, by sądzić swoją miarą. A ja? W tamtym czasie potrzebowałam pracy i spokoju, więc skoncentrowałam się na tym, co potrafię najlepiej: na systematycznym i metodycznym opracowaniu spuścizny Miłosza. Przygotowałam bibliografię jego dzieł i ich tłumaczeń, uporządkowałam spuściznę, przygotowałam do druku niedrukowane wiersze, (ukazały się pt. „Wiersze ostatnie” w 2006 roku), potem powieść. Do końca życia towarzyszyła Pani nobliście w najbardziej intymnych chwilach. Co jest najtrudniejsze w byciu świadkiem odchodzenia osoby, do której jesteśmy przywiązani, którą cenimy i szanujemy? Chyba to, że dzieje się naprawdę. To nie jest próba. Po śmierci Miłosza czułam rozpacz. Wcześniej, za jego życia, bez względu na okoliczności, chciałam „dać radę”. Po-

38

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

tem wszystko wraca, każdy dzień osobno, każdy gest, jego, mój, jak na zwolnionej taśmie. Pytaniom, czy można było wtedy lepiej, inaczej nie ma końca. Między innymi dlatego w dniu pogrzebu Miłosza, zaraz po uroczystościach wyjechała Pani do rodzinnej wsi Zawada koło Dębicy?

M

yślę, że tak. Przez osiem lat towarzyszyłam człowiekowi, staremu pisarzowi, widziałam, jak odchodzi. Okazało się, że to nie jest bezkarne. Potrzebowałam ponad jedenastu lat, by wrócić do tamtego czasu bez emocji, które utrudniają życie, mącą myślenie. Tyle czasu zajęło mi oswojenie, przemyślenie wszystkiego, co widziałam, słyszałam, byłam świadkiem i uczestnikiem. Wszystkie rozmowy, które były ważne, czasem bolesne, są w tej książce, nic nie pominęłam.

W tej książce nie ma wartościowania zdarzeń, wypowiedzi, osób, jest dokumentacja. Nie wykreśliła Pani gorzkich dialogów z rodziną po śmierci Czesława Miłosza, trudnych niekiedy rozmów z Carol, żoną noblisty. W doborze materiałów najbardziej zależało Pani na autentyczności? Danie świadectwa i dokumentacja były dla mnie najważniejsze, bo wtedy, według mnie, jest najbliżej do jakiejś prawdy, prawdy człowieka i zdarzeń. Wtedy również pojawia się autentyczność. Gdyby pisać rozpaczą, albo, nie daj Boże, pretensjami, nic by z tego nie wyszło, a poza tym nie miałoby to sensu. A więc musiałam zrozumieć własne emocje. Dać im czas. Bibliografię druków zwartych (książek) Miłosza robiłam trzy lata, nawet przy pomocy dwóch osób, to rekordowo szybko, bo to benedyktyńska robota. Korekta tego materiału zajęła mi rok i była dla mnie czymś w rodzaju medytacji nad życiem i dziełem Miłosza, ćwiczenia zen. Potem praca nad „Wierszami ostatnimiˮ, wystawami o nobliście, i wreszcie praca, która swym dokumentacyjnym rozmachem przerasta „Bibliografięˮ, czyli kalendarz życia i dzieła Miłosza. To wszystko było przed „Miłoszem w Krakowieˮ. „Miłosz w Krakowie” to rodzaj ostatniego pożegnania z Miłoszem? Nikt nie wierzy, że zostawię wszystko, co związane z Miłoszem, a czuję, wiem, że tak będzie. Mam w rękopisie wiele prac (na przykład książkę o moim Ojcu i jego gorlickiej i bieckiej ziemi) i pewnie ich nie zrobię, dopóki nie rozstanę się z mieszkaniem na Bogusławskiego i spuścizną po nobliście. Nie jest to łatwe: to dwadzieścia lat mojego życia. Ostatnio ktoś powiedział mi, że po wydaniu „Miłosza w Krakowieˮ jakbym zrzuciła z siebie dziesięć lat, czyli zgadza się: zamknęłam pewien rozdział mojego życia. Trzeba iść dalej, najlepiej w nieznane. Ta książka to niczym fotograficzny kadr Krakowa, ulic, kamienic, kawiarni, całego tego mieszczańskie-


VIP tylko pyta go, galicyjskiego życia krakowskiej inteligencji, świata, którego już nie ma. Salonu u Miłoszów.

Ś

wietnie to Pani ujęła. Kraków to salon. A u Miłosza był salon salonów w najlepszym tego słowa znaczeniu. To było też dla mnie najtrudniejsze zadanie – jak wprowadzić czytelnika, który nic nie wie o Miłoszu i jego otoczeniu, do tego świata. W końcu uznałam, że najprościej i najuczciwiej będzie, jeśli to pokażę przez pryzmat swojej przygody z Miłoszami w Krakowie i pracy na Bogusławskiego. I… paradoksalnie, to jest książka o życiu, jego ogromnej sile, choć w połowie poświęcona śmierci: Carol, brata Miłosza, Andrzeja, Giedroycia, Zosi Hertz i wielu innych osób z kręgu jego najbliższych przyjaciół, wreszcie jego samego. Chciałam, żeby Miłosz był „jak żywy”.

I wyszedł „jak żywy”. W książce w ogóle nie jest posągowy. Chyba rzeczywiście udało mi się uniknąć patosu. Wielu czytelników mówi mi, że przeczytało jednym tchem, że nieznane im osoby wyszły jak żywe, że niektóre momenty były szalenie zabawne. Mnie też zaskoczył i rozbawił fragment, gdzie Carol, żona Miłosza, rozpytuje na mieście, o stawki, jakie wypłaca się sekretarkom, bo obawia się, czy aby Pani nie chce za dużo – 25 zł za godzinę pracy z Miłoszem! Takich sytuacji, zaskakujących wręcz, w codziennym życiu z Miłoszami było więcej? Ten rys skąpstwa u Miłosza oraz oszczędności u Carol na pewno charakteryzuje ich też jako ludzi z krwi i kości. Miłosz miał bardzo różne, sprzeczne cechy charakteru i co najważniejsze, potrafił je fantastycznie zaprzęgnąć do robienia literatury. To był ten jego niezwykły dar i starałam się pokazać ten proces w mojej książce. Podobnie Carol, energetyczna, wspaniale zorganizowana, ale i oszczędna, co leżało w jej całożyciowym planie bycia księgową, menedżerką, idealną szefową gabinetu swojego męża. Była w tym perfekcyjna i nie było w tym niczego złego, był to wyraz miłości i szacunku dla jej męża. Teraz jest moda na brak jakiejkolwiek krytyki, a to nikomu dobrze nie robi. Ani ludziom, ani ich wytworom. Dzieło człowieka (i on sam) może być lepsze tylko wtedy, gdy rozmawia się o tym swobodnie. Dlatego kiedy ktoś pyta mnie, jakim człowiekiem był Miłosz, bardzo trudno mi wybrać tylko kilka cech, które najpełniej by go charakteryzowały. W tym miejscu chyba trzeba wyjaśnić, że Miłosz bardzo realnie traktował świat myśli, słowa, które wypowiadamy. To, co myślimy, konstytuuje nas to, kim jesteśmy. On naprawdę zastanawiał się nad tym, jak pracuje w człowieku myśl. Męczył go fakt, że jest rozdźwięk między tym, co się mówi, a tym, co się myśli. Że człowiek nie jest prosto skrojony. Bo czym są demony? Są różnymi myślami w naszej

głowie, które któregoś dnia mogą się zmaterializować. I to jest najtrudniejsze do przekazania ludziom, a dla Miłosza ta rzeczywistość duchowa była jak najbardziej realna. Zwłaszcza że z kart Pani książki wyłania się nie tylko pracowity poeta, ale też człowiek niepozbawiony humoru, niestroniący od ludzi, nawet wódeczki, jak jest okazja. Człowiek, który kocha życie i kobiety, do końca. Człowiek z krwi i kości, powtórzę raz jeszcze. Kiedy czyta się wiersze Miłosza, jego erotyki na przykład, to życie aż kipi, przyroda, jego ukochana rzeka Niewiaża, lasy – wszystko to staje przed oczami, tak doskonale potrafił przekazywać emocje, „przenosić duszę utęsknionąˮ, by zacytować poetę z Nowogródka, Mickiewicza, krajana Miłosza. On wiedział, na czym polega życie, że nie można się go bać, że trzeba realizować swoje pasje, iść za głosem. Miał wiele cech, które uważał za złe, np. pychę, nienasycenie, nieufność, zimne serce, o którym pisał w „Orfeuszu i Eurydyceˮ, a które jednocześnie pozwalało mu zdobyć szybciej dystans i być wybitnym w literaturze. Był człowiekiem pełnym sprzeczności. Fascynujący. Skomplikowany. W książce wiele miejsca zajmują kobiety. Intrygujące jest przywołanie wspomnień o Jadwidze Tomaszewicz, pierwszej miłości Miłosza, i zdawać by się mogło najważniejszej, choć przecież potem miał dwie żony: Janinę i Carol. Ten pierwiastek żeński był tak ważny dla Miłosza? „Liryczni poeci mają zimne sercaˮ… to wymowny cytat z wiersza Miłosza, ale może jednocześnie było na tyle gorące, że mógł ludzi, kobiety przyciągać?! Miłosz miał autentyczny magnetyzm, prezencję. A kobiety? Były bardzo ważne. Wspomnienie o Jadwidze wróciło pod koniec życia. Nie pisał dużo o niej samej, jest kilka wierszy, w których jest ukryta, ale dużo pisał do niej: listy, kartki z podróży, sprawozdania z życia. Ze mną rozmawiał o Jadwidze już na łożu śmierci, w szpitalu. Czytałam mu jej listy. Według mnie, była jego swoistą patronką, czuwała nad jego życiem, z oddali (mieszkała w Polsce, on w USA). Janina i Carol to były kobiety realne, z którymi żył, te związki się zmaterializowały, one zostały jego żonami, to były jego królowe tu i teraz. Jadwiga, miłość z lat studenckich, z Wilna, panowała w inny sposób. Piszę o tym dużo w książce. Tym trudniej będzie Pani uciec od bycia kustoszem spuścizny Miłosza, bo jakby Pani chciała, by Miłosz był obecny w życiu przeciętnego Polaka?

W

isławę Szymborską lubiano za życia, więc i po śmierci się ją lubi. Miłosza obawiano się za życia, a po śmierci jeszcze bardziej. Mogę się domyślać, dlaczego. Dla mnie największą nagrodą będzie, jeśli po lekturze „Miłosza w Krakowie”, czytelnik sięgnie po prostu po książki noblisty. A czy trudno będzie mi może nie tyle uciec, bo nie uciekam przecież, ale odejść – to jest pytanie. Koleżanki z mojego liceum w Dębicy, a i niektórzy nauczyciele mówili na mnie: Zawadzianka. 

Sesję fotograficzną przeprowadziliśmy w mieszkaniu Czesława Miłosza w Krakowie.


PORTRET

Dr hab.

Łukasz

ŁUCZAJ – botanik, etnobotanik, kierownik Zakładu Botaniki i profesor Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego w Weryni; autor kilku książek; twórca Dzikiego Ogrodu w Pietruszej Woli.

Z warsztatów dzikiej kuchni organizowanych przez Łukasza Łuczaja w jego tonącym w roślinności drewnianym domu w Rzepniku masowo korzystają informatycy. Czasami miłośnicy kuchni. Warsztaty prowadzone przez naukowca, znanego z jedzenia owadów i zieleniny, także ze wspaniałego dorobku naukowego, cieszą się tak dużym zainteresowaniem, że Łukasz Łuczaj musi windować ceny. Ale ludzie i tak się nie zniechęcają i tłumnie garną, by uczyć się żyć i gotować bez większych udogodnień. Fenomen dzikiej kuchni odzwierciedla rosnący trend na powrót człowieka do natury. – Ekobiznes będzie wkrótce biznesem na wielką skalę, jeśli już nim nie jest – nie ma wątpliwości prof. Łuczaj, który książkami, ogrodem, blogiem i całym sobą popularyzuje „dzikie” życie, nie odcinając się jednak od cywilizacji.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

W

okół drugiego domu Łukasza Łuczaja, w Pietruszej Woli, gdzie mieszka z żoną Sarah oraz córkami Nasim i Daisy, roztacza się 17-hektarowy teren, na którym założył dziki ogród. Teren kupił kilkanaście lat temu za pieniądze dla młodych naukowców (studiowanie biologii na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczął w wieku 17 lat jako wybitnie zdolny uczeń, potem pracował w warszawskim Ogrodzie Botanicznym). Dla przeciętnego człowieka ogród wygląda całkiem zwyczajnie; dają się na to nabrać także grzybiarze, przekonani, że chodzą po nieużytkach. Teren podzielony jest na miejsca zadrzewio-

40

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

ne, otwarte oraz mozaikowe – sawannę. Najpiękniej jest tu wiosną, gdy dziki ogród rozkwita kolorami tysiąca różnych gatunków narcyzy. – Opiekowanie się ogrodem wcale nie polega na tym, że przez sześć godzin dziennie w nim pracuję albo robi to za mnie służba. Idea ogrodu była taka, żeby zagospodarować teren, który jest nieużytkiem porolnym, ochronić występujące na nim gatunki i wzbogacić go w gatunki rodzime. Wyjątek robię jedynie, sadząc np. obce drzewa. Obecnie mam 400 gatunków drzew. Przenoszę też z okolicznych lasów „potencjał” flory: np. po kilka, kilkadziesiąt kęp różnych ►


PORTRET

Dr hab. Łukasz Łuczaj.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

41


PORTRET gatunków wczesnowiosennych, takich, które nie wymagają dużej opieki – opowiada. – Kiedyś bardzo lubiłem się chwalić i prowadziłem po ogrodzie każdego, kto do nas przyjeżdżał. Teraz tego jakoś nie robię, rośliny są dla mnie, obcuję z nimi, ale oczywiście cieszę się nimi i jestem poruszony, gdy ktoś chce je oglądnąć. Ostatnio gościłem dwóch botaników-amatorów i uświadomiłem sobie, że przez ostatnie lata żaden poważny botanik nie widział mojej kolekcji. Na razie dziki ogród jest terenem prywatnym, ale Łukasz Łuczaj zastanawia się, czy na emeryturze, kiedy drzewa podrosną, nie otworzyć tu prywatnego ogrodu botanicznego. – Może będę raz w tygodniu otwierał i kasował bilety – zastanawia się. Do emerytury jednak daleko, a przed właścicielem ogrodu jeszcze wiele pracy, także naukowej.

Łukasz Łuczaj jest jednym z kilku etnobotaników w Polsce zajmujących się badaniem użytkowania roślin w tradycyjnych społecznościach. To dziedzina trudna, w której potrzebna jest pewna dojrzałość i szeroka percepcja. Jest też słabo finansowana, z małymi możliwościami zatrudnienia, i niewielkim polem do prowadzenia badań. – Żeby się nią zająć, trzeba być wariatem albo fascynatem – tłumaczy. Łuczaj na początku działalności przez kilka lat prowadził badania w Polsce, w terenie oraz w archiwach. Potem wyjeżdżał na Bałkany – do Bośni i Hercegowiny, Chorwacji, Rumunii. – Trzeba ratować wiedzę, która zanika. Dokumentując, dajemy szansę przyszłym pokoleniom na jej odtworzenie. To unikatowa wiedza, w której wcale nie chodzi tylko o rośliny jadalne. Także o lecznicze i interakcję roślin ze środowiskiem – wyjaśnia. Łuczaj jest założycielem czasopisma „Etnobiologia Polska” wydawanego w Pietruszej Woli, z jednoosobową redakcją oraz kilkoma współpracownikami-etnobotanikami. – To pokazuje, jak bardzo jesteśmy peryferyjnym środowiskiem – zauważa. – Wbrew pozorom, mamy nadmiar artykułów do publikowania i jesteśmy na liście „normalnych” polskich czasopism z punktacją naukową. Swoje najciekawsze odkrycia publikuję za granicą, natomiast w „Etnobiologii Polskiej” publikujemy drobniejsze artykuły, które inaczej zostałyby zapomniane.

Od kilku lat stale wyjeżdża do Chin – przez pierwsze dwa lata prywatnie, potem zawodowo jako pracownik Uniwersytetu Rzeszowskiego. Dziś ma w Chinach cenne kontakty naukowe i we współpracy z Chińczykami realizuje

42

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

badania nad dzikimi roślinami jadalnymi w różnych częściach środkowych Chin. W sierpniu br. wrócił z kolejnej wyprawy, podczas której przygotowywał spis roślin wykorzystywanych do celów pokarmowych w jednej z dolin Płaskowyżu Tybetańskiego. Jego zdaniem, to niezwykle cenne wyprawy, bo pozwalają od starszej miejscowej ludności dowiedzieć się czegoś, czego nie ma w książkach europejskich. przyrodzie zdumiewające jest to, że niezależnie od szerokości geograficznej można spotkać te same rośliny polne lub łąkowe. Dla Polski i Chin taką rośliną jest np. pięciornik gęsi, bardzo ważna roślina pokarmowa w tybetańskiej dolinie, którą badał. – Ma bardzo małe bulwy, jej zbieranie jest pracochłonne. W ciągu dnia udaje się zebrać od pół do jednego kilograma. Pięciornik gęsi był kiedyś pożywieniem umożliwiającym przeżycie, teraz Tybetańczycy serwują go od święta z masłem i cukrem lub miodem, a smak tej potrawy jest podobny do naszej kutii. Chińczycy jedzą też młode pędy paproci występujących także w naszych lasach - opowiada naukowiec.

W

Zdaniem Łukasza Łuczaja, przyroda może człowiekowi pomóc przetrwać, ale człowiek musi jej na to pozwolić. – Wszystko zależy od tego, co z nią robimy: czy orzemy ziemię, czy nie, czy polujemy, czy nie. Żywienie się dziką roślinnością przy aktualnej liczbie ludności byłoby niemożliwe, bo gdybyśmy wszyscy chcieli się tak żywić, szybko wyzbieralibyśmy wszystko i umarlibyśmy z głodu. W przyrodzie mamy kontinuum: od rzeczy bardziej smacznych i pożywnych, przez mniej smaczne, po rzeczy jedzone z głodu i z desperacji oraz rzeczy trujące – wyjaśnia. – Sama kwestia jadalności też nie jest jednoznaczna. Czasem dana roślina uważana jest za trującą, a potem okazuje się, że jakiś lud przyrządzał ją w odpowiedni sposób. Często spotykam takie rośliny w Chinach, np. bez koralowy, krewniak bzu czarnego. U nas mówi się nawet o trujących owocach bzu, w Chinach zaś zbierają młode liście bzu koralowego jako warzywo, które gotują i serwują jako przystawkę. Dla nas to szok. Chiny są dobrym miejscem na odkrywanie takich ciekawostek. Starsi mieszkańcy Chin w latach 60. XX wieku przeżyli wielki głód. W latach 1959-61 wiele osób umarło tam z głodu, ponieważ było ogromne załamanie uprawy plonów. – Ci, którzy przeżyli, dokładnie wiedzą, co jeść, kiedy naprawdę nie ma nic. W Europie mieliśmy wprawdzie klęski głodu w XIX wieku, ale o nich zapomniano, oraz na Ukrainie w latach 30. XX w., ale przypadła ona w zimie, więc naturalną koleją rzeczy była śmierć. W Chinach informacje o żywieniu się dziką roślinnością otrzymujemy z pierwszej ręki – mówi Łukasz Łuczaj.


PORTRET Według założyciela dzikiego grodu, przeciętny mieszkaniec wsi w niewielkim stopniu wykorzystuje bogactwo przyrody, ograniczając się do zbierania kilku gatunków grzybów i owoców, ewentualnie polowań. – Najlepszym źródłem pożywienia w polskiej przyrodzie jest zwierzyna płowa. Gdybym nagle musiał wyżywić się z przyrody, po prostu zacząłbym strzelać. Rośliny spożywałbym w drugiej kolejności, bo gęstość energetyczna składników odżywczych w mięsie zwierząt jest dużo większa niż w roślinach – tłumaczy etnobotanik. – Oczywiście, są rośliny, które zawierają trochę węglowodanów i białka, ale to nie zawsze wystarczy. Myślę, że w dzikiej przyrodzie w warunkach Polski maksymalnie do miliona ludzi mogłoby przeżyć bez rolnictwa, ale trzydzieści parę milionów umarłoby z głodu. Dobrze żyć z dzikiej przyrody mogłoby sobie kilkaset tysięcy osób. ukasz Łuczaj nie jest fanem myślistwa i zabijania zwierząt. Łapie owady i inne żyjątka, i zjada je, jada też dziczyznę upolowaną przez kolegów, ale najbardziej pociąga go korzystanie z dobrodziejstw przyrody w sposób mniej inwazyjny i krwawy. Roślinność jest uzupełnieniem jego diety. – Nie oszukujmy się, przecież nie żyję nią na co dzień. Kwiecień, maj, czerwiec to pora, kiedy na naszym stole codziennie są dzikie warzywa liściowe, które w wiejskiej kuchni już dawno zostały zapomniane, np. komosa biała, czyli lebioda, podagrycznik czy pokrzywa. Ludzie wiązali je z biedą i głodem, i z czasem przestali je jeść – opowiada. Łuczaj, jak każdy Polak, zbiera grzyby. Nie stroni od rzeczy uprawnych, ale identyfikuje się z ruchem „perma-kultury”, który popularyzuje uprawę roślin wieloletnich, choćby takich jak orzech włoski czy drzewa owocowe, których uprawa powoduje mniejszą degradację siedlisk i gleb niż monokultury roślin jednorocznych. Pod koniec sierpnia w ogrodzie Łukasza Łuczaja obficie zaowocowały śliwki oraz jeżyny. – „Paśliśmy się” wszyscy na nich – śmieje się. W całym dobrodziejstwie dzikiej żywności, mimo że zawiera dużo witaminy C, błonnika, mikroelementów, najbardziej brakuje kalorii, białka i tłuszczu. Dzikie produkty są malutkie, więc ich zbieranie jest bardzo pracochłonne. Naukowiec podaje przykład manny jadalnej, dzikiego zboża, z którego robiono mąkę i wypiekano chleb na dworach (chłopi na Nizinie Sandomierskiej płacili daniny w mannie, ale litr ziarenek zbierali przez dwa dni!). Jest też kotewka – orzech wodny, najbardziej pożywny orzech w przyrodzie. Do lat 50. XX wieku był powszechnie zbierany w okolicach Stalowej Woli i Sandomierza, dziś można go spotkać bardzo rzadko, wzdłuż starorzeczy Sanu i Wisły, oraz w stawie dzikiego ogrodu u Łukasza Łuczaja. – To idealne pożywienie, bo ma dużo białka, węglowodanów i aminokwasów. Wystarczy pod koniec sierpnia zebrać te orzechy, obrać i ugotować. Żeby wypełnić dzienne zapotrzebowanie człowieka na kalorie, trzeba trzysta takich orzechów. Ich zebranie zajmuje godzinę, obranie drugą godzinę. To najprostszy sposób na idealne pożywienie bez potrzeby zabijania zwierząt – mówi dr Łuczaj. – Ale żeby zebrać 300 orzechów, potrzeba stawu o wielkości 1 ara. Żeby wykarmić grupę 50 osób przez 100 dni, potrzeba 50 hektarów wody.

Ł

Zdaniem Łukasza Łuczaja, większość z nas nie korzysta z dostępnych dobrodziejstw przyrody, bo jesteśmy zajęci czymś innym. Zachłysnęliśmy się nowoczesnością, ale z drugiej strony obserwuje się trend powrotu do natury i coraz większym zainteresowaniem cieszą się produkty ekologiczne oraz kulinarne eksperymenty na bazie tego, co rośnie lub kwitnie. Takim jest np. napój z bławatków. Przepis na niego – uzyskany od swoich wiejskich informatorek – Łukasz Łuczaj zamieścił na swoim blogu. Napój wygląda cudownie, i, jak mówi botanik, jeszcze lepiej smakuje. Podobno nie ma w nim nic oryginalnego, bo do lat 60. XX wieku był to bardzo popularny napój na wsi, który świetnie gasił pragnienie przy żniwach. Zapytany o to, jakie rośliny, które mamy na wyciągnięcie ręki, możemy wykorzystywać w kuchni, Łukasz Łuczaj mówi, że to temat rzeka i odsyła do swojej książki „Dzika kuchnia”, która ukazała się w 2013 roku. Jest to nie tylko przewodnik po ponad dwustu dzikich roślinach jadalnych Polski, ale też zbiór niesamowitych przepisów na: krupnik z nasion babki, nalewkę z owoców barszczu, pierogi z liśćmi bukowymi, japońskie ciasteczka z bylicą, rosyjskie powidło z czeremchy, czyściec błotny po rzepnicku, piwo łopianowe, gołąbki zawijane w liście funkii i szwedzką zupę różaną. – Kiedy idę na łatwiznę, wystarczy, że uzbieram koszyk pokrzywy. Można z niej robić ciekawe potrawy: tarty, pizze, pierożki, zupy, przepisów jest mnóstwo – mówi botanik.

Rok temu Łukasz Łuczaj założył blog, by popularyzować wśród internautów ideę dzikiej kuchni i powrotu do natury. Blog to także pretekst do napisania książki albo dwóch, zwłaszcza że już ma zamówienie na książkę o dzikich ogrodach. – Blog jest dodatkiem do całej mojej działalności, a ponieważ jego pisanie nie jest aż tak bardzo pracochłonne, lubię się dzielić wiedzą z internautami – mówi. gromnym zainteresowaniem cieszą się warsztaty dzikiej kuchni, jakie naukowiec kilka razy w roku organizuje w Rzepniku. – Popyt na nie jest duży i muszę windować ceny, bo inaczej musiałbym robić te warsztaty co tydzień – śmieje się. – Trafiają tu z reguły ludzie poszukujący, a także ludzie biznesu, którzy chcą w życiu czegoś więcej. Zawsze dużą grupą są informatycy, którzy – jak sądzę – są bardzo uwięzieni w pracy w czterech ścianach i potrzebują to odreagować. Od pewnego czasu pojawią się kucharze i restauratorzy. Naukowiec z Pietruszej Woli przyznaje, że na Podkarpaciu trend powrotu do natury robi się coraz popularniejszy. W instytucie w Weryni powstały studia podyplomowe z ziołoznawstwa, w Krośnie na PWSZ ogromnym zainteresowaniem cieszą się studia na kierunku towaroznawstwo ziołowe. Zapełniają się też miejsca na kolejną edycję warsztatów dzikiej kuchni…

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

43




BĄDŹMY szczerzy

Wakat po Panu Bogu

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Ustawa o uzgodnieniu płci na razie wylądowała tam, gdzie jej miejsce, czyli w koszu. Na razie, bo i pani marszałek Kidawa-Błońska, i premier Ewa Kopacz zapowiadają, że nie odpuszczą, że jeszcze jest szansa na odrzucenie prezydenckiego weta. Jednak wątpię, czy to się uda – w momencie pisania tego tekstu do wyborów zostały zaledwie dwa tygodnie. Jednak wcześniej czy później problem powróci, bo świeżo zawetowana przez prezydenta ustawa jest zaledwie kroczkiem, ale bardzo ważnym, w realizowanym przez zachodnią lewicę „wielkim marszu przez instytucje”, ogłoszonym w latach międzywojennych przez włoskiego marksistę Antonio Gramsci`ego, a rozpoczętym na światową skalę w burzliwym roku 1968 w Europie Zachodniej. Gramsci był pierwszym komunistycznym intelektualistą, który uznał, że rewolucja w Rosji na dłuższą metę nie ma szans, dlatego po jakimś czasie sowiecki eksperyment upadnie. Włoski marksista uważał, że trzeba najpierw zmienić mentalność społeczeństwa, rozprawić się z chrześcijaństwem i jego wpływami w sferze kultury i życia społecznego, obalić wmówiony nam przez chrześcijaństwo model rodziny. W tym celu trzeba konsekwentnie, skrupulatnie opanowywać instytucje kultury, środowiska opiniotwórcze, uniwersytety, kościoły i media. Ta wielka, żmudna praca w dziedzinie – jak to się określa w klasycznym marksizmie – nadbudowy, sprawi, że w pewnym momencie pełnia władzy trafi już na trwałe w ręce komunistów, choć oni sami tego słowa unikają. Wolą się nazywać" nowoczesną lewicą" bądź „liberalną lewicą".

Dlaczego zawetowana przez Andrzeja Dudę ustawa jest tak dla lewaków ważna? Bo ma być prawnym katalizatorem przyspieszającym skutki walki z tradycyjnym modelem rodziny. Umożliwia ona zmianę płci na życzenie właściwie. Wystarczy, że dany facet czuje się wewnętrznie kobietą albo dana kobieta mężczyzną i to już jest podstawa do złożenia wniosku w sądzie. Trzeba jeszcze tylko dołączyć opinię psychiatry i seksuologa, a to przecież drobiazg. Sąd ma trzy miesiące na wydanie orzeczenia. Oczywiście, może orzec wcześniej, byle nie później. Uzgodnienie płci jest znakomitym sposobem na obejście obowiązującego jeszcze w Polsce kodeksu rodzinnego, nieprzewidującego tzw. małżeństw homoseksualnych. Zresztą w Polsce do pokonania jest Konstytucja, która – póki co – mówi wyraźnie, że małżeństwo jest związkiem kobiety i mężczyzny. Zatem wnioskodawca-mężczyzna, który czuje się kobietą lub wnioskodawca – kobieta, która czuje się mężczyzną, zgłasza się do wyznaczonego przez ustawodawcę sądu, aby to potwierdził. Najdalej po trzech miesiącach właściwy USC musi wydać nowe świadectwo urodzenia i załatwić nowy PESEL. W ten genialnie prosty sposób, zgodnie z Konstytucją, pary homoseksualne mogłyby stawać się małżeństwami zgodnie z prawem! Tak by to wyglądało, gdyby prezydent Andrzej Duda podpisał ustawę o uzgodnieniu płci. Oczywiście, związki de facto homoseksualne, ale de iure dwupłciowe, mogłyby legalnie starać się o adopcję dziecka. Żeby było śmieszniej, zawetowana ustawa nie stawia żadnych przeszkód, aby ktoś, kto ma na to ochotę, zmieniał płeć dowolną ilość razy. Takie wynalazki, jak ustawa o uzgodnieniu płci, stawiają pod znakiem zapytania prawa biologii. Można sobie wyobrazić, że po ostatecznym zwycięstwie „wielkiego marszu przez instytucje”, nowa wspaniała, nowoczesna władza uzna na przykład, że należy zakazać płodzenia potomstwa w drodze stosunku płciowego heteroseksualnego, bo: 1) utrudnia ono racjonalną politykę demograficzną; 2) dyskryminuje pary homoseksualne. Można domniemywać, że w takim nowoczesnym raju dopuszczalne byłoby wyłącznie zapłodnienie in vitro, które: 1) pozwala prowadzić w pełni racjonalną politykę demograficzną; 2) zachować idealny parytet między płciami; 3) uniknąć poczucia zachwiania równości między parami homo- i heteroseksualnymi. Może ktoś powiedzieć, że to jakaś niewydarzona, totalitarna wizja przyszłości. Ale taka jest przecież logika „wielkiego marszu przez instytucje”. Żaden totalitaryzm nie głosił, że ma totalitarne zapędy. Przeciwnie, ideolodzy wszelkich totalitaryzmów posługują się wręcz nachalnie retoryką równościową, odmieniają słowo „demokracja” przez wszystkie przypadki i mówią, że chcą tylko jednego: naszego szczęścia. A tak się dziwnie składa, że najważniejszą przeszkodą na drodze do tego szczęścia jest tradycyjna rodzina i religia, przede wszystkim chrześcijańska, a największym źródłem nieszczęścia jest katolicyzm. Z totalitarystami tak już jest, że jak im się wydaje, że wręczyli Panu Bogu wypowiedzenie, to natychmiast zajmują wakat po Nim. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.



POLSKA po angielsku

Indywidualny zestaw strachów

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Każda epoka ma swój własny, indywidualny zestaw strachów, powiedzieć wręcz można, co dekada to kaskada strachu. Gdy sobie przypominam, czego najbardziej bała się moja babcia – gniewu Bożego, Peperowców, zakalca w cieście i wyjazdu do Ameryki – zastanawiam się, kiedy strachy, jakimi obecnie jesteśmy karmieni, przejdą w stan spoczynku, aby ustąpić miejsca nowym? Jakiego rodzaju lęki spadną na ludzi za dziesięć, dwadzieścia lat? Co odbierze im sen za sto? Babcia gniewu Bożego nie doświadczyła, Peperowiec krzywdy jej nie wyrządził, zakalec w cieście się nie pojawił, a i ostatecznie do Ameryki nie musiała jechać. Różnica pomiędzy strachami mojej babci a tymi, które obecnie paraliżują naród, jest taka, że wszystkie te lęki narodziły się bez pomocy i udziału osób trzecich. Babcina głowa wyprodukowała i sama przerobiła. Tymczasem wszelkie strachy dzisiejszego Polaka zostały mu zasugerowane lub/oraz wepchnięte w gardło przez obcych – najogólniej mówiąc – media. Och nie, o imigrantach i uchodźcach pisać nie zamierzam, ze strachu przed prze-

ciwnikami pomocy bliźniemu. Zanim przyjdzie pod mój dom młody Syryjczyk kolbą w drzwi załomotać, dopadnie mnie rodak zza miedzy i każe odszczekać poglądy, grożąc ogoleniem głowy na łyso. Zatem o uchodźcach cicho sza. Media czerpią wiele rozkoszy i wykręcają niezłe zyski, kiedy forsują na pierwszy plan nowiutkie straszaki. Dawno już, rzetelną informację, do której wszyscy mamy prawo, zastąpił granat lęku. Odbezpieczyć, rzucić i spieprzać, niech się boją! Jak tu się nie bać? Wojna na Ukrainie nieco przygasła, jednak może wkrótce przyjść dzień, że za tymi wszystkimi dziewczynami, które tak pięknie sprzątają domy polskiej klasy średniej, nadejdą ich mężowie sprzątnąć resztę. Nowotwory w najbliższej przyszłości zabiją co trzeciego obywatela Ziemi! Raka, eksperci wciąż nam o tym przypominają, tylko udowodnić nie mogą, powoduje WSZYSTKO. Cukier puder, tłuszcze trans, papieroski czynnie i biernie palone, alkohole nawet tylko po łyku dziennie pite, sok w kartonie, farba do włosów, sól ziemi obiecanej, groszek w konserwie i przodek, co miał w genach nieporządek. Ropa w krajach OPEC skończy się za dziesięć lat, a wiadomo, że na wodzie to tylko modeliki przeżyją. Zresztą po co przeżyć, skoro takie ocieplenie globu nastanie, że się nawet albinos opali. Całe złoto wykopane w RPA Ruskie wykupili i trzymają na czarną godzinę, którą sami wywołają. Putin, nieobliczalny malec, przycisk czerwony z zielonym w każdej chwili może pomylić, albo na złość zrobi i umyślnie przyciśnie, bo jak każdy mężczyzna niskiego wzrostu, złośliwy i mściwy jest. Od nadmiernej konsumpcji zmodyfikowanej żywności wyrosną nam kolce pod pachami i ogon w wiadomym miejscu. Jeżeli nie będziemy przyjmować tych wszystkich tabletek-cud zalecanych przez rozśpiewane reklamy, oprócz kolców i ogona wyrośnie nam miedza oddzielająca nas od szczęścia i dobrobytu. Najbliższe wybory, ktokolwiek je nie wygrał, przyniosą Polsce i Polakom klęskę! Przy władzy zostaną lub do władzy się dorwą: złodzieje, miernoty, karierowicze, sługusy Unii/Episkopatu, pieniacze, psychopaci nieobjęci programem leczenia i stare wygi, które ukradły już wszystko poza rolką papieru toaletowego w budynku Sejmu. Tym straszą nas najczęściej. Że nie będzie lepiej, bo lepiej to już było. Powiedziano nam, żeby się nie lękać, ale większość zapomniała tego przesłania otuchy i drży dalej o swoje własne i najbliższe jutro. Zatem pragnę przypomnieć ku pokrzepieniu zestrachanych serc słowa pisarza Marka Twaina: Martwiłem się w życiu bardzo wieloma rzeczami. Większość się nie wydarzyła. 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.

48

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015



AS z rękawa

Ludzka rzeka imigrantów dopiero zaczyna płynąć

KRZYSZTOF MARTENS Wszystko zaczęło się od Arabskiej Wiosny Ludów. Radośnie obalono dyktatorów przy sporej pomocy USA i krajów Europy Zachodniej i zagotowało się. Brutalne wojny sprowokowały migrację na dawno niewidzianą skalę. Liban przyjął ponad milion uchodźców. Turcja dwa miliony. Biedna Tanzania gości setki tysięcy uciekinierów z Burundi i Konga. Całe hordy ruszyły w kierunku bogatej Europy. Papież Franciszek na globalizację zjawiska migracji proponuje odpowiadać globalizacją miłości. Jak to wygląda w praktyce? Izrael bezczelnie odmawia jakiegokolwiek zaangażowania. Rozumiem, że Arabów mogą nie lubić, ale co im zrobili potrzebujący pomocy mieszkańcy Sudanu czy Erytrei? Amerykanie udają, że pomagają (przyjęli 1500 uchodźców z Syrii). Bogate państwa Orientu: Arabia Saudyjska, Kuwejt, Bahrajn, zamykają drzwi przed falą potrzebujących, mimo bliskości kulturowej. Europa się boi, a strach skłania do egoizmu i hipokryzji. Rzym i Ateny uginają się pod ciężarem narastającego problemu. Na pomoc ruszają bogate Niemcy, gotowe przyjąć blisko milion uchodźców. Ponownie w tej dramatycznej sytuacji zabrał głos papież: „Niech każda parafia, każda wspólnota zakonna, każdy klasztor, każde sanktuarium w Europie udzieli gościny jednej rodzinie,

poczynając od mojej diecezji rzymskiej” – wezwał. W Polsce cały lud, trzy czwarte narodu i połowa społeczeństwa nie chce nawet słyszeć o przyjmowaniu uchodźców. Nasi politycy, zdając sobie z tego sprawę, wręcz zachęcają do oporu przeciwko nadciągającym „hordom barbarzyńców”. Polscy fani Internetu zamiast współczucia, pokazują zaciśnięte pięści. Prezentowane na różnych portalach recepty są proste i radykalne. Poczynając od „zawracać statki przewożące uciekinierów, kierować je do USA, Arabii Saudyjskiej czy Kuwejtu”, aż do rozwiązań siłowych: „torpedować lub bombardować, wysadzać, a do tych, którzy się prześlizgną – strzelać”. Nie brakuje też mało sympatycznych konkluzji: „kiedyś siłą przywożono niewolników, teraz sami płyną”. Nie możemy się łudzić, że chowając głowę w piasek unikniemy kłopotów. Ludzka rzeka dopiero zaczyna płynąć, strumień będzie przybierał. Wpływ na to mają nie tylko wojny, ale przede wszystkim demografia. Co gorsze, im bardziej zaangażujemy się w pomoc dla uchodźców, tym mocniej zachęcimy kolejne miliony mieszkańców Afryki i Orientu do szukania lepszego życia w Europie. Kiedy niemieckie naczynie się wypełni, strumyki skierują się w innych kierunkach i nie pomogą płoty, mury czy druty kolczaste. Tak, jak woda zawsze znajduje drogę, ludzkie potoki będą przeciekać i na to musimy się przygotować. Konieczny jest długofalowy program przygotowany przez specjalistów od logistyki, rynku pracy, asymilacji. Po co? Aby minimalizować negatywne skutki napływu uchodźców. Dotychczasowy system jest skonstruowany tak, aby Unia Europejska nie mogła się przyczepić i kiepsko się spisuje. Kryzys migracyjny można wykorzystać przynajmniej częściowo do przyspieszenia rozwoju naszego kraju. Napływ ludzi z wyższym wykształceniem to dla gospodarki wartość dodana. Skutecznie też można zagospodarować pracowników fizycznych. Moim zdaniem, nic nie da odwoływanie się do uczuć Polaków. Wdzięczność, współczucie czy solidarność, to motywy, którymi ludzie się kierują w działaniach na krótką metę. Migracja będzie problemem następnych dekad. Potrzebujemy rozumnej i przemyślanej taktyki i strategii, bo to, co dzisiaj dzieje się na południu Europy, jutro dotknie nas BARDZIEJ. Nie wierzę w powodzenie koncepcji polegającej na usuwaniu źródeł problemu. Wygaszanie wojen, wprowadzanie siłą demokracji, walka z głodem i nierównościami społecznymi światu raczej nie wychodzi i często przynosi wręcz odwrotne skutki. Obawiam się, że Polska będzie zachowywać się pasywnie, chcąc przeczekać kryzys. Pojawią się pomysły na drut kolczasty, wzmocnienie kontroli na granicy, więcej wojska, policji, więcej pieniędzy dla służb wszelakich, tak jakby dało się zawrócić Wisłę kijem. Nie ma drogi pośredniej. Albo zaczniemy strzelać, torpedować, bombardować – jak to proponuje wcale niemała grupa internautów, albo zaprzęgniemy rozum do roboty. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

50

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015





Od lewej: dr hab. Magdalena Rabizo-Birek, Bohdan Zadura, Andrij Bondar, Krystyna Lenkowska.

– Większość z nas ma jakieś dziedzictwo, o którym nic nie wie. Pamięć zazwyczaj sięga dwa pokolenia wstecz. Coś wiemy o rodzicach, dziadkach, pradziadkach. Ale prapradziadkowie to już ciemność i mgła – stwierdził Bohdan Zadura podczas spotkania w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. Było ono częścią obchodzonych we wrześniu 23. Europejskich Dni Dziedzictwa. W tym roku ich hasło przewodnie to „Utracone dziedzictwo”. Tekst Alina Bosak Fotografie Patryk Ogorzałek (3), Tadeusz Poźniak (1)

Z

aczęło się od inauguracji Europejskich Dni Dziedzictwa w grodzisku Karpacka Troja w Trzcinicy, a potem przez Podkarpacie przeleciał deszcz wydarzeń: – wystaw, debat i konkursów, których tematem była spuścizna, jaką zostawili nam nasi przodkowie. Nie tylko ta materialna, związana z zabytkami, ale również duchowa, stanowiąca o tożsamości „późnych wnuków”, rodzin, społeczności i narodów. – Zburzone zabytkowe obiekty, skradzione dzieła sztuki, ale również te rzeczy nam najbliższe – pamiątki rodzinne, zdjęcia, wspomnienia – to wszystko ma swoją nieocenioną wartość i składa się na naszą tożsamość. O dziedzictwo trzeba dbać, by bezpowrotnie go nie utracić. I to jest nadrzędny cel tegorocznych Europejskich Dni Dziedzictwa – mówiła, zapraszając do uczestnictwa w tym wydarzeniu, prof. Małgorzata Rozbicka, dyrektor Narodowego Instytutu Dziedzictwa, instytucji koordynującej EDD w Polsce. Wielu gości zgromadziła debata o dziedzictwie ukraińskim, na którą zaprosiło Muzeum Okręgowe w Rzeszowie we współpracy z Pretekstami Literackimi oraz Galicyjskim Towarzystwem Edukacyjnym „GATE”. Bohatera-

54

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

mi spotkania, które poprowadziła Krystyna Lenkowska i dr hab. Magdalena Rabizo-Birek, byli Bohdan Zadura z Polski i Andrij Bondar z Ukrainy. Mieszkający w Puławach Zadura należy do pokolenia Nowej Fali. Debiutował w latach 60. XX wieku. To wielokrotnie nagradzany, znakomity poeta, prozaik, krytyk literacki i tłumacz. Przekłada na język polski również twórczość znacznie młodszego Andrija Bondara. Ukraiński poeta i prozaik, podobnie jak Zadura jest tłumaczem i wielbicielem polskiej literatury. – Trudno mówić o utraconym dziedzictwie, myśląc o tym, co było w Związku Radzieckim – przypomina Bondar. – Jesteśmy teraz w takim momencie, jak Polska po ’89 roku. I jako kultura, i jako państwo wychodzimy ze stanu kolonii. Jest więc boom na muzykę etniczną i powrót do korzeni. Jeśli chodzi o moje dziedzictwo, czuję się zdrajcą, bo uciekłem z Kamieńca Podolskiego w wieku 20 lat, żeby zmienić swoje życie. Mieszkam w lesie, czasami nie mam prądu. Pleciony płot z wikliny. Taka dziura pod Kijowem… – Byłem tam – wtrąca Zadura i dodaje: – Większość z nas ma jakieś utracone dziedzictwo. Także dlatego, że pamięć zazwyczaj sięga dwa pokolenia wstecz. Nie


TOŻSAMOŚĆ kulturowa

Zespół bandurzystek „Gerdan”.

Waldemar Sosnowski z gośćmi spotkania.

Od lewej: Jasza Szaszkiewicz i dr Maciej Szaszkiewicz. miałbym nic przeciwko temu, gdyby okazało się, że mam jakieś korzenie ukraińskie. Mamy ze sobą coś wspólnego – Ukraińcom, podobnie jak nam, bliżej jest do opłakiwania klęsk niż świętowania sukcesów. ohdan Zadura może nie jest Ukraińcem, ale na pewno buduje mosty między nimi i Polakami. Co łatwe, oczywiście nie jest, ze względu na krwawą i bolesną dla wielu historię Kresów Wschodnich. – Literatura polska jest tym, co kocham w życiu – oświadcza Bondar. – Stała się moim oknem na świat. Trzy dni temu skończyłem tłumaczyć „Transatlantyk” Gombrowicza i czuję, że coś się we mnie dzieje. Zmieniłem się. W wierszu „Kartka dla Wasyla Machny” Zadura pisze: „(…) pójdziemy/ pod dworek Słowackich – dwa kroki – / tam poczytamy bezpańskim psom i w ciemności która w Krzemieńcu jest bezpieczna / otworzymy muzeum Słowackiego / bo jak my tego nie zrobimy to ministrowie też tego nie zrobią / z Tarnopola masz blisko”. Krzemieniecki trop pojawił się także na wystawie fotografii, która towarzyszyła spotkaniu z poetami. Na Wołyniu bywa bowiem Waldemar Sosnowski, przemyślanin i wieloletni fotoreporter Gazety Wyborczej. W Krzemieńcu szukał śladów właśnie Juliusza Słowackiego, który mieszkał tu przed 200 laty. Dworek Słowackich to już nie tamten, ale nowy, odbudowany w innym nieco miejscu. Wciąż jednak stoi Liceum Krzemienieckie, a przez brudną szybę jednej z sal widać ruiny zamku na Górze Bony. Sosnowski zapuszcza się także na stare cmentarze. Polskie i żydowskie. Zarośnięte pamiątki po ludziach, którzy tu kiedyś żyli. – Prace Waldka Sosnowskiego skonfrontowałam

B

z fotografiami Wolodymyra Garmatiuka, którego również znam od dawna. Robi świetne zdjęcia, ma wystawy w Krakowie – mówi Krystyna Lenkowska, wskazując na fotografie opustoszałej fabryki na przedmieściach Iwano-Frankowska, do której zapuścił się Garmatiuk. Rozbite butelki i lampy, połamane kafelki, biegające szczury to obraz miejsca, które kiedyś zapewniało ludziom pracę, a dziś jest już tylko schronieniem dla narkomanów. ieczór w Muzeum Okręgowym nie obył się bez muzyki. Z folkowymi motywami wystąpił saksofonista Taras Bakowski. Zagrał również zespół bandurzystek „Gerdan”. Dopełnieniem spotkania był „Wieczór poetów”, na którym zaprezentowali się twórcy z Rzeszowa, Podkarpacia i nie tylko.

W

Z ZIEMIAŃSKICH DWORKÓW I ZAMKÓW Był też dzień poświęcony kulturze ziemiańskiej. W Muzeum Etnograficznym w Rzeszowie pojawił się prof. Kazimierz Starowieyski herbu Bibersztejn, potomek dawnych właścicieli majątku Bratkówka k. Krosna oraz dr Maciej Szaszkiewicz, wnuk Jarochowskich, ostatnich właścicieli majątku Babica k. Rzeszowa. – Tutaj mieszkała nasza mama do 1944 roku – opowiadał dr Szaszkiewicz, przewijając kolejne slajdy, na których widać dom pełen książek, solidnych mebli i obrazów. – Wnętrza ziemiańskie nie znosiły pustki. Nasi przodkowie do wszystkich przedmiotów, mebli byli przywiązani, do wszystkich mieli opowieści. To, co posiadali, miało być trwałe. jednak odeszło. Tak samo jak polowania, niegdyś mocno wpisane w kalendarz życia ziemiańskiego dworu. Systematyzowały spotkania rodzinne i towarzyskie także w zamku w Łańcucie. Dziś z pewnością są już passé, jak i wiele innych przedwojennych zwyczajów i spraw. Jednak to właśnie one wpływały na to, jacy byli nasi dziadkowie, czego potem nauczyli naszych ojców, co usłyszeliśmy, słuchając kołysanek na dobranoc i poznając świat. I oto jesteśmy. 

A

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

55


„Bieguny” Teatru Maska i neTTheatre.

„Podróż” Teatru Przedmieście.

SZAJNA, GROTOWSKI I KANTOR z przepustkami do wieczności

Dziewięć ważnych i zapadających w pamięć spektakli, spotkania z twórcami wyjątkowych, autorskich teatrów oraz obecność największych nazwisk polskiej krytyki teatralnej – wszystko to sprawia, że publiczność długo jeszcze będzie wspominać piąty rzeszowski festiwal „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”. I dobrze. – Nigdzie na świecie nie ma takiego miejsca, gdzie w promieniu 30 kilometrów i podobnym czasie dorastało trzech wielkich artystów. Może się tym pochwalić tylko Podkarpacie – przypomina prof. Krzysztof Pleśniarowicz.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

P

ubliczność i goście zgodnie podkreślają, że była to jedna z najlepszych edycji rzeszowskiego festiwalu. Już piąta, a więc i pierwszy jubileusz, przy okazji którego warto zauważyć, że wydarzenie zyskało w teatralnym świecie sporą renomę. Chętnie przyjeżdżają tu przedstawić swoje spektakle najlepsi artyści, a także krytycy i naukowcy, zajmujący się tą dziedziną sztuki, ponieważ festiwalowi towarzyszą debaty i prelekcje, a także pokazy filmowe i wystawy. Wszystko odwołuje się do twórczości trzech reformatorów teatru – Józefa Szajny, Jerzego Grotowskiego i Tadeusza Kantora. Między 23 a 27 września do Rzeszowa zawitały takie teatry, jak Teatr Muzyczny Capitol z Wrocławia, Trzeci Teatr Lecha Raczaka z Poznania, Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy i Teatr Malabar Hotel, a także Teatr im. Stanisława Witkiewicza z Zakopanego. Aż trzy premiery zaprezentowały zespoły z Rzeszowa: Teatr Przedmieście, Teatr Maska oraz Teatr O.de.la. Dlaczego zaproszono właśnie te? – To wybory subiektywne. Kiedy robi się autorski program festiwalu, trudno odciąć się od swoich preferencji – przyznaje Aneta Adamska, pomysłodawczyni i dyrektor artystyczny festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor” oraz założycielka Teatru Przedmieście. – Sta-

56

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

ram się, aby program festiwalu był różnorodny. Nie stawiam jednak wyłącznie na te spektakle, które podobają się mnie. Łączę różne nazwiska, tematy, sposoby pracy. Na pewno jednak nasz festiwal jest na drugim biegunie Festiwalu Nowego Teatru, będącego kontynuacją Rzeszowskich Spotkań Teatralnych. Tam chodzi o to, by pokazywać to, co w teatrze jest nowe. My wracamy do źródeł, do pierwotnych, najważniejszych i najbardziej elementarnych form, które nie potrzebują wielkich scenografii. Sambor Dudziński był na scenie sam i bawił nas swoim niezwykłym warsztatem i energią, aktorzy Witkacego budzili podziw aktorskim kunsztem, a moje „Przedmieście” pokazało, jak mogą zadziałać w teatrze najprostsze środki scenograficzne. To często powtarzał Jerzy Grotowski, że największą awangardą jest cofnięcie się.

Od duchowości po gębę Polaka Tegoroczne spektakle dotykały ludzkiej duchowości, przeznaczenia i przemijania, ale zmuszały także do spojrzenia krytycznym okiem na narodowe przywary. W ten pierwszy nurt wpisała się „Podróż” Teatru Przedmieście,


TEATR na podstawie powieści Tomasza Manna „Józef i jego bracia”, wyreżyserowana przez Anetę Adamską. Prosta i wydawałoby się oklepana historia Józefa, którego zazdrośni bracia zostawiają w studni na pewną śmierć, stała się pretekstem do szukania w ludzkim życiu z góry nakreślonych dróg, przeznaczenia i próby odpowiedzi na pytanie, czy ten, kto je kreśli, zawsze chce dla nas dobrze, czy można mu całkowicie zaufać? Do snucia tej metaforycznej opowieści wystarczył artystom piasek, kilka glinianych donic i gałęzi, które w prosty sposób stawały się pustynią, studnią, czy domem faraona. iblijne historie zaprzątnęły również uwagę Jacka Bały, autora scenariusza i reżysera spektaklu „Król Dawid – Live!” Teatru Muzycznego Capitol, w którym wystąpił wspomniany Sambor Dudziński – znakomicie wcielający się w artystę opętanego przez ducha króla Dawida. Poza starotestamentowymi tropami pojawiły się także te ewangeliczne. I to w najlepszym wydaniu. Trzeci Teatr Lecha Raczaka (założyciela Teatru Ósmego Dnia) wziął bowiem na warsztat „Misterium Buffo” Dario Fo – laureata Nagrody Nobla. Tu bohaterem jest Chrystus – sensacja wśród gawiedzi, bo przemienia wodę w wino i publicznie wskrzesza martwych. Groteska i komizm miesza się ze wzruszeniem, a sacrum spotyka z profanum. Obecni na festiwalu znawcy wiele pochlebnych słów wypowiedzieli pod adresem „Don Juana”, który na podstawie tekstów Moliera i Bergmana przedstawił Teatr Dramatyczny m.st. Warszawy i Teatr Malabar Hotel. Tu również pod historią zdrady i niewierności nie zabrakło pytań o istnienie w życiu człowieka metafizycznego ładu. ajciekawszą scenografią zaskoczył publiczność Paweł Passini, który wspólnie z Teatrem Maska i neTTheatre przygotował „Bieguny”. Aby zobaczyć opowieść o Cyprianie Kamilu Norwidzie widzowie musieli przywdziać zszyte ze sobą pingwinie stroje. I tak zagrali wszyscy w przedstawieniu Naród – jak mówił Norwid – wspaniały, ale społeczeństwo żadne. Śmiali się z polskich przywar także aktorzy z Zakopanego w spektaklach „Witkacy – Appendix” i „Ccy-Witkac -Y (Menażeria)” w reżyserii Andrzeja Dziuka. Słowa Witkacego wciąż bowiem trafiają w sedno. Chociażby te: „Za

B

N

granicą uderza jedna rzecz: precyzyjne wykonanie według najkorzystniejszego planu. U nas często w różnych dziedzinach ma się wrażenie, że plan robił nieuk, a wykonywał niedołęga.” Rzeszowskiej publiczności dystansu i poczucia humoru jednak nie zabrakło i chętnie wtórowała przy refrenie: „Jeśli cię nic nie swędzi i nie za bardzo boli, nie miej pretensji żadnej do najsroższej doli”.

Taniec i Pina

F

estiwal dał także okazję do posmakowania teatru tańca. I to nie tylko dzięki spektaklowi „Łagodna” wyreżyserowanemu przez aktorkę Teatru Maska – Martę Bury. „Źródłom Pamięci” towarzyszyła także wystawa Joanny Braun, wybitnej krakowskiej scenografki i malarki poświęcona Pinie Bausch, niemieckiej tancerce, bohaterce filmu Wima Wendersa. Pina była wielką osobowością, ktokolwiek się z nią zetknął pozostawał odmieniony na zawsze. Tak też wpłynęła na Joannę Braun, która stworzyła cykl obrazów po śmierci tancerki w 2009 r. To historia przemijania i trwania. Na wszystkich jest Pina, jej tak dobrze znane gesty. Tańczy, przechodzi na drugą stronę, rozpada się i zmienia w kosmiczną gametę. – Śmierć nie jest końcem, jest przejściem do nieśmiertelności, także dzięki ludzkiej pamięci – mówi malarka. – Kantor powiedział mi: „Bo, wie pan, dla artysty najważniejsze jest pierwsze 50 lat po jego śmierci i dlatego założyłem Cricotecę”. Właśnie mija te 50 lat i muszę powiedzieć, że pamięć o Kantorze ma się bardzo dobrze. Do dziś widać siłę jego oddziaływania na teatr światowy – mówił prof. Krzysztof Pleśniarowicz podczas wykładu w Muzeum Okręgowym. – Takie wykłady, jak prof. Pleśniarowicza, prof. Osińskiego i innych gości wciąż uświadamiają mi, jaką mamy potencję w tym mieście. Niewykorzystaną – stwierdza Aneta Adamska i już planuje kolejny festiwal. Tegoroczny dofinansowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Organizatorem był świętujący w tym roku 60-lecie Teatr Maska, a współorganizatorem Teatr Przedmieście. 

Aneta Adamska.

Od lewej: Jerzy Jan Połoński, Monika Szela, Joanna Braun, Agnieszka Koecher-Hensel, Aneta Adamska.


Joanna von Stein zu Jettigen (1723–1783) druga żona Jerzego Ignacego Lubomirskiego (1687–1753) nie wyróżniała się szczególnymi przymiotami poza urodą. Historycy postrzegają ją jednak jako osobę, która sprawiła – choć może nie swoim bezpośrednim działaniem – iż rzeszowski zamek wraz ze swoim otoczeniem przeobraził się w rokokową rezydencję. Ówczesna siedziba Lubomirskich mogła równać się pod względem zbytku i wielkopańskiego przepychu jedynie z Duklą Mniszchów.

Tekst Barbara Adamska Reprodukcje Tadeusz Poźniak

W

1706 r. w Wiśniczu został pochowany Hieronim Augustyn, protoplasta rzeszowskiej linii Lubomirskich. Jego pierworodny syn – dziewiętnastoletni Jerzy Ignacy, objął w posiadanie rzeszowskie majętności. Młody książę, w przeciwieństwie do ojca – wybitnego żołnierza i dyplomaty, a przy tym troskliwego pana na swoich włościach – nie przejawiał podobnych talentów. Wykształcony w rzeszowskim kolegium pijarów wykazywał w każdej dziedzinie mierne zdolności przy wielce rozbudzonych ambicjach. Z trudem gospodarował w swoich książęcych dobrach. Marzyła mu się korona Węgier lub przynajmniej kariera wojskowego dowódcy. Nie obdarzono go godnością generała artylerii koronnej, mimo że pozostawał w znakomitych stosunkach z Augustem II. Otrzymywał jedynie poślednie stanowiska: pisarza i chorążego koronnego. W politycznych rozgrywkach zawsze gorliwie wspierał politykę Sasa na polskim tronie. Przejawem królewskiej łaski było skojarzenie małżeństwa Lubomirskiego, stałego towarzysza biesiad i pijatyk na drezdeńskim dworze, z Marianną Bielińską Denhoffową (1685–1730). Piękna blondynka, o łagodnym usposobieniu przez trzy lata była pierwszą królewską metresą. Zastąpiła na tym stanowisku ambitną, upartą Annę von Hoym, znaną jako hrabina Cosel. Ślub młodej pary odbył się w kaplicy królewskiej w Dreźnie. Los nie sprzyjał Jerzemu Lubomirskiemu. Z ośmiorga dzieci księstwa sześcioro zmarło, a wkrótce odeszła ze świata żywych ich matka. Siedem lat po śmierci Marianny, dobiegający pięćdziesiątki książę pojął za żonę czternastoletnią Joannę Marię Ignację Karolinę von Stein zu Jettigen. Rodzicami młodej pani Lubomirskiej byli baron Franciszek Makward Aleksander von Stein i Anna Maria z Guttenbergów. Ślub – podobnie jak poprzedni – odbył się

58

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

Nieznany malarz, Portret Joanny von Stein Lubomirskiej, XVIII w., Klasztor oo. Bernardynów w Rzeszowie.

w 1737 r. w Dreźnie. Joanna i Jerzy uczestniczyli w życiu saskiego dworu w obu stolicach, wspierając teraz politykę Augusta III i jego wszechwładnego ministra Henryka Brühla. W 1738 r. małżonkowie działali w koterii Brühla, która pozbawiła Józefa Aleksandra Sułkowskiego stanowisk i faworów na saskim dworze. Po zwycięstwie Brühla Jerzy Ignacy został nagrodzony starostwem libuskim w powiecie bieckim i dobra te przeznaczył dla żony. Znaczna różnica wieku małżonków nie wpływała na ich zgodne pożycie. Joanna urodziła mu pięcioro dzieci: trzech synów i dwie córki. Jerzy Ignacy – jak podkreślają historycy – w tym czasie rozbudowywał i upiększał rzeszowską rezydencję dla młodej, ślicznej Saksonki. amek rzeszowski pozostawał w ciągłej przebudowie od 1729 r. Pracami kierował Karol Henryk Wiedemann, architekt i inżynier wojskowy sprowadzony z Saksonii. Był autorem projektu zamkowych ogrodów, urządzanych jeszcze za życia Marianny – pierwszej żony Jerzego Ignacego. Zarys niedużych, pałacowych ogrodów odczytujemy z planu Wiedemanna. Było to założenie zbudowane z kwietnych i wodnych kwater z basenami i fontannami w oprawie rzeźbiarskich dekoracji, świetnie skomponowane z ogrodową architekturą. Większe zainteresowanie niż Letni Pałacyk i poprzedzające jego fasadę symetrycznie usytuowane budyneczki kordegardy, budzi chińska altana. Pawilon w kształcie pagody usytuowany był na sztucznej wyspie oblanej wodą. Ogrody rzeszowskiej rezydencji łączyły znamienne dla rokoka upodobanie do intymności z wygodą i komfortem. W tych czasach najbardziej pożądanym miejscem towarzyskich spotkań czy tajemnych schadzek stała się ogrodowa willa. Wokół wielkich rezydencji od Anglii po Rosję powstawały parki i ogrody z pawilonami o rozmaitym przeznaczeniu – jak domki myśliwskie, łazienki, oranże-

Z


KOBIETY z przeszłości Ściany pomieszczeń o mniejszym znaczeniu jak jadalnia, pokój nad biblioteką lub pokój obok sali bilardowej wyścielała płócienna materia malowana „z turecka” lub w kwiatowe ornamenty. Próżno szukać informacji, co przedstawiały liczne obrazy i kopersztychy (czyli grafika), większą uwagę poświęcono ich ramom – jeśli tylko były złocone. Zamek posiadał galerię, w której doliczono się 121 obrazów, bez określenia ich tematów. ortrety saskich królów zostały wymienione jako wiszące lub stojące na kominku w książęcych gabinetach. Apartament Joanny zdobił portret jej małżonka oprawiony w bogate, złote, zapewne rokokowe ramy. W sypialni Jerzego Ignacego przeważały obrazy o treści religijnej. Niemal w każdym pomieszczeniu inwentarz odnotowuje obecność landszaftów ponad drzwiami. Były to supraporty – dekoracyjne płyciny umieszczone między górną krawędzią drzwi a sufitem, w XVIII w. niezbędne w wystroju eleganckiego, pałacowego wnętrza. Ich dekorację stanowiły malowane sceny: mitologiczne, alegoryczne, sielankowe z krajobrazowym tłem, ujęte w ramy rokokowego ornamentu. Wdzięk i lekkość wnosiły niewielkie lustra, a także kruche mebelki i ustawiona na nich porcelana oraz lichtarze, zaś na ścianach wiszące kinkiety i zapewne miniatury. Jedną z nich był portrecik Joanny oprawiony w złoto, zawieszony na złotym łańcuszku w Pokoju Czerwonym. W opisach uderza ogromna liczba stolików, przeważnie gerydonów – o okrągłym blacie wspartym na jednej nodze. Występują również zgrabne stoliki „z chińska na czarno i czerwono lakierowane”, czyli pokryte laką, importowane z Dalekiego Wschodu. Ślady rokoka lubującego się w jasnych, pastelowych barwach odnajduję w apartamentach księżnej. Chociaż jej sypialnia jawi się dość ponuro: meble dębowe, krzesła i kanapa kryte są zielonym adamaszkiem suto przetykanym złotem, tym samym, z jakiego uszyto kotary. Natomiast gabinet Joanny to rozkoszny rokokowy buduar z biało lakierowanymi krzesełkami i stolikami, kanapą obitą błękitną, jedwabną morą, z szafkami wypełnionymi porcelaną, z paryskimi zegarami, wielką ilością małych luster. Prawie w każdym z zamkowych pomieszczeń na kominku ustawiono bibeloty z chińskiej, japońskiej, a także z miśnieńskiej porcelany. Ta delikatna ceramika odgrywała poczesną rolę w sztuce rokoka. Na fali zainteresowania wszystkim, co zabawne, nietypowe, egzotyczne (jak: służący murzynek czy chinoiserie, malowane scenki z Chińczykami, ogrodowe pagody „żony modnej” pożądały bajońsko drogiej porcelany, którą Kompania Wschodnioindyjska sprowadzała z Chin i Japonii. Przybysze z Europy nie zdołali wykraść pilnie strzeżonego sekretu wyrobu delikatnej, chińskiej ceramiki. Na początku XVIII stulecia Johann Bőttger, alchemik na dworze Augusta II, wyprodukował pierwszą europejską porcelanę. Po kilkunastu latach pracy nad doskonaleniem wynalazku w miśnieńskiej manufakturze formowano plastycznie białą porcelanę, którą ozdabiano barwnymi malowidłami i złocono. Wymieniane w inwentarzu ►

P Nieznany malarz, Portret Jerzego Ignacego Lubomirskiego, XVIII w., Klasztor oo. Bernardynów w Rzeszowie.

rie, kordegardy i pagody. Chińskie pawilony były przejawem fascynacji sztuką Dalekiego Wschodu. Moda wylansowana w Anglii przez publikację sir Williama Chambera dotarła do Rzeszowa przez Drezno i wydała zapewne jedną z pierwszych chińskich ogrodowych altan na terenie Rzeczypospolitej. jakim stopniu książęca para ulegała kaprysom ówczesnych trendów przekonuje spis z inwentarza ruchomości znajdujących się na rzeszowskim zamku i w Letnim Pałacyku, sporządzony w roku 1753, po śmierci Jerzego Ignacego Lubomirskiego. Według prawa dziedziczenia, na zamku miał pozostać najstarszy z synów, Hieronim Teodor. Joanna ze swoim potomstwem miała przenieść się do dóbr libuskich. Zatem można snuć domysły, że inwentarz uwzględniał stan ruchomości, pomniejszony o rzeczy z osobistego majątku Joanny, które zabrała do Libuszy lub do Warszawy. Na podstawie zwięzłych, inwentarzowych określeń wnioskuję, iż pomieszczenia zamku i Letniego Pałacyku były wyposażone w meble i przedmioty rzemiosła artystycznego z dwóch epok: baroku i rokoka. Wiemy, że łoża były zasłaniane kotarami z materii: tureckiej (być może chodzi o haftowane makaty), aksamitnej, brokatowej, kitajkowej (czyli jedwabnej tkaniny przywożonej z Dalekiego Wschodu, której określenie pochodzi od Kitaju – dawnej nazwy Chin). Tymi samymi tkaninami obijano ściany, wyścielano tapicerowane fotele, taborety i kanapy, szyto z nich firanki. Starano się zachowywać jednolitą kolorystykę każdego wnętrza. Mamy zatem pokoje czerwone, błękitne i zielone. Gdańskie szafy, fotele i stołki obijane kurdybanem (wspomnianym jako skóra malowana i złocona), ciężkie i bogato rzeźbione były meblami barokowymi. Podobnie jak potężny stół bilardowy, który spoczywał na dziesięciu toczonych słupach.

W

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

59


KOBIETY z przeszłości zamkowym porcelanowe naczynia to kubki, filiżanki, dzbanuszki, imbryki. Sporo z nich znajdowało się w kandyterii, czyli zamkowej cukierni. Było to pomieszczenie do przechowywania olejków leczniczych, mikstur kosmetycznych, zapewne też drogich przypraw. Stały tam na półkach „farfury japońskie”: miseczki, talerze oraz czarki do herbaty, konfitur, kompotów i czekolady, również dzbanki, w których parzono kawę i czekoladę. karbiec mieścił cenne, rżnięte kryształowe szkło, a także serwisy sztućców: jeden z paryskiego srebra 15. próby, inny ozdobiony herbem z mitrą książęcą. Były tu łyżki do cukru i kawy, srebrne, wewnątrz złocone, solniczki, kosze do owoców i butelek wina. Przechowywano srebrną zastawę toaletową księcia, zapewne bogato przez złotników zdobioną rokokowymi motywami. Składała się ona z miednicy, przyborów do golenia, puszki na mydło, wazy i... spluwaczki. Wśród zamkowych pomieszczeń, które nie służyły reprezentacji, była zbrojownia wyposażona w broń białą i myśliwską. W mundurowej komorze przechowywano ubiory dla wojskowej załogi i zamkowej służby: ubiory paziowskie, lokajskie, hajduckie. Najciekawiej przedstawiały się stroje dworskiej kapeli. Były to kontusze czerwone, szafirowe żupany jedwabne, granatowe sukienne spodnie. Z zachowanych instrumentów wymieniono oboje i cymbały. W inwentarzu książęcej garderoby poświęcono miejsce strojom maskaradowym, takim jak: domino, arlekiński, majtkowski, Hausknecht (domowy parobek) czy Noble Venetiano (szlachcic wenecki). Poza maskaradami być może przebierano się w nie do amatorskich przedstawień w Letnim Pałacyku, który nie bez powodu nazywano Teatrem. W zamku była biblioteka, lecz myliłby się każdy, kto szukałby tam księgozbioru. Pokój biblioteczny był składem broni i rozmaitych przypadkowych rzeczy. Księgi, jakie w nim znajdowały się, to inwentarze gospodarcze i rejestry handlowe, jeśli nie liczyć niewielkiej liczby książek francuskich i włoskich. iedemann przebudował Letni Pałacyk w stylu modnego wówczas maison de plaisance (czyli „dom wiejski”, willa). Wystrój jego wnętrz świadczył o przeznaczeniu do przyjęć i zabaw, nie zaś do zamieszkiwania. Podobnie jak w rokokowych pawilonach, usytuowanych w parku, tutaj nad innymi pomieszczeniami dominowała centralnie umieszczona sala wyłożona kafelkami (być może holenderskimi). Umeblowanie stanowiły kolbuszowskie kanapy, krzesła, taborety z obiciami z błękitnej trypy (polskiej tkaniny podobnej do pluszu), a także stoliki – gerydony stanowiące podstawę dla luster i lichtarzy. Po śmierci księcia jego ciało złożono w krypcie klasztoru Kapucynów w Rozwadowie. Wdowa ufundowała epitafium w rzeszowskim kościele Pijarów. Słaby artystycznie nagrobek projektu Wiedemanna wyrzeźbił Sebastian Ochocki. Jak wspomina prof. Mariusz Karpowicz – wybitny znawca polskiego baroku – to dzieło nie najwyższej klasy jest znakomitym przykładem wesołości panującej w sztuce sepulkralnej XVIII w. Wszyscy tu przedstawieni: nieboszczyk na medalionie, putta, Chronos mają twarze wykrzywione w niemądrym uśmiechu. Joanna Lubomirska, przebywająca w Warszawie, cieszyła się nadal względami sasko-polskiego dworu. Dzięki zażyłości z Brühlem (uważano ją za metresę wszechwładnego ministra) zyskała jeszcze potężniejsze wpływy. Wraz z zaprzyjaźnioną Urszulą Lubomirską, starościną bolimowską, snuły nieustanne intrygi przeciw familii Czartoryskich. W 1761 r., po śmierci pasierba Hieronima Teodora, księżna osiadła ponownie na rzeszowskim zamku. Kres wpływom Joanny położyła śmierć Henryka Brühla i Augusta III Sasa. Księżna pozostająca w opozycji do wszystkiego, co nie było saskie, uważała Stanisława Augusta za uzurpatora i czynnie wspierała jego przeciwników. W rzeszowskiej rezydencji otoczyła się swoimi ziomkami.

S

W

W 1764 r. doprowadziła do koronacji słynącej łaskami figury Najświętszej Panny Marii w rzeszowskim kościele bernardyńskim. To przedsięwzięcie zainicjował nieżyjący już jej małżonek. Korony dla Madonny i Dzieciątka wykonali prawdopodobnie drezdeńscy złotnicy, a do Watykanu udał się z nimi biskup Sierakowski. Księżna Joanna Lubomirska zmarła w 1783 r. Pisząc tekst korzystałam między innymi z: A. Codello Zamek rzeszowski w XVIII w., w Rocznik Województwa Rzeszowskiego, r. VI, Rzeszów, 1969; W. Hennig Rzeszowski Alfabet, Rzeszów 2012; J. Nieć Rzeszowskie za Sasów , Rzeszów, 1938; Polski Słownik Biograficzny,T.XVII, Wrocław Warszawa, Kraków, Gdańsk, 1972.



Lekarze

odnowili

pałacyk

Rzeszów na planie Wiedemanna z 1762 r. to dwa oddzielne, niepozorne miasteczka: polskie i żydowskie. Każde z osobnym rynkiem, przy których stoją drewniane domki z podcieniami, które w czasie licznych pożarów płonęły jak zapałki. Drugą – bardziej eksponowaną połowę planu – zajmują rezydencje pańskie. Z otoczonego murami i bastionami zamku książęta Lubomirscy udawali się karetą do kościoła Pijarów. Tam z pozłacanej, zamkniętej przed okiem pospólstwa loży w prezbiterium brali udział w nabożeństwach.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

D

użą przestrzeń zajmują na planie ogrody: te książęce sąsiadowały z ogrodami klasztornymi pijarów i reformatów. Przyroda podporządkowana została w nich prawom surowej geometrii, wedle której sadzono drzewa i krzewy. W cieniu potężnej bryły zamku przycupnął niewielki Pałacyk Letni Lubomirskich. Od zachodu zasłaniał go mur z dwiema kordegardami, które wieńczyły śmieszne, baniaste kopułki. Za murem kryła się aleja wjazdowa. Wytyczona między ozdobnymi kwaterami kwiatowymi, przy których stały egzotyczne drzewka w donicach oraz posągi na postumentach. Te drzewka chowano na zimę w oranżerii. Inwentarz z 1753 r. wymienia ich 713, w tym poma-

62

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

rańcze w kilku odmianach: „gorzkie z liśćmi złocistymi”, drzewka pomarańczowe „gorzkie fryzowane”, „karzełkowate”, dzikie, tureckie itd. Także krzaki cytryn zadziwiały różnorodnością. Były to „rajskie” cytryny, cytronaty, cytryny gorzkie, a oprócz nich drzewka migdałowe, bobkowe (laurowe) i figowe, granaty, bukszpany holenderskie, „Adamowe” jabłonie oraz goździki. Sam pałacyk – piętrowy, nakryty mansardowym dachem, zbudowany został na początku XVIII stulecia w kształcie litery H. Jego plany sporządził Tylman z Gameren, architekt królewski, zaś nad budową czuwał Tomasz Belotti. Budowę zlecił Hieronim Augustyn Lubomirski, właściciel miasta i dóbr rzeszowskich, chorąży, podskarbi i hetman wielki koronny, który zasłynął z udziału w wiktorii wiedeńskiej. Jego wojska pierwsze wdarły się do obozu tureckiego. Syn Hieronima – Jerzy Ignacy, przebywał na dworach Augusta II i Augusta III w Dreźnie. Jako pięćdziesięciolatek ożenił się (po śmierci swej pierwszej żony) z Saksonką: Joanną von Stein, czternastoletnią wówczas córką austriackiego generała, która „posagu nie wniesła” – co odnotował skrupulatny kronikarz. Uroczystość ślubna odbyła się w Dreźnie 28 lutego 1737 r. Podstarzały mąż otaczał Joannę przepychem, finansując zachcianki swej „żony modnej” (jak to określił w jednej ze swych satyr Ignacy Krasicki), która kochała osobliwości i egzotykę. To na jej dworze przebywała tak niezwyczajna służba, jak wystrojony karzeł oraz Murzyn. Po śmierci Jerzego Ignacego (1753), pałacyk rozbudował nadworny architekt Lubomirskich, Saksończyk Karol Henryk Wiedemann. Nad znajdującą się w centralnej części salą balową dobudował piętro, gdzie zamieszkać miał syn księcia Hieronim Teodor, nigdy jednak do tego nie doszło, gdyż zajęty służbą wojskową wyprowadził się z Rzeszowa. W wyniku przebudowy zlikwidowany został taras – miejsce koncertów i przedstawień teatralnych. Pałacyk zyskał za to unikalną dekorację architektoniczną wykonaną nie tylko z kamienia (nietrwałego piaskowca), lecz także z twardego czarnego dębu, wydobytego z dna Wisłoka. Dekoracja ta przetrwała do dziś w niezmienionym stanie, czego nie można powiedzieć o kamiennych popiersiach i wazonach. Pałacyk Letni miał nieskomplikowany rozkład wnętrz: sala balowa pośrodku i dwie mniejsze sale w skrzydłach bocznych. Plan piętra powtarzał plan parteru. W XIX w. pomieszczenia skrzydeł bocznych parteru oraz całego piętra podzielone zostały na mniejsze o charakterze mieszkal-


PAŁACYK Letni Lubomirskich nym (a obecnie biurowym). A ponieważ Joanna von Stein rezydowała w zamku, skromnie umeblowany pałacyk pełnił funkcję „foresterii”, maison de plaisance – domku wiejskiego, czyli miejsca spotkań towarzyskich, rozrywek i zabaw. Jak one wyglądały, widzimy na obrazie Nicolasa Lancreta ze zbiorów pałacu Charlottenburg w Berlinie. Przedstawia on eleganckie towarzystwo tańczące we wnętrzu barokowego pawilonu z porte-fenetre (przeszklonymi do dołu drzwiami), wychodzącym na rozświetlony słońcem ogród. Takie portes-fenetres miał także rzeszowski pałacyk. Wychodziły one na taras z kamienną balustradą zdobioną posągami na postumentach. Dziś zarys nieistniejącego tarasu zaznaczony został nietynkowaną cegłą – tak jakby chodziło o relikt średniowiecznego muru obronnego. Nielogiczne – ale taką koncepcję narzucili konserwatorzy w czasie remontu w latach 80. XX w. Jedyną pozostałością barokowej dekoracji wnętrz jest zachowane i zakonserwowane malowidło w stylu regencji na podłuczu wejścia od wschodu. Kafelkami (gdańskimi lub holenderskimi z Delft – niebieskimi ze scenami rodzajowymi?) oraz lustrami i kinkietami ozdobiona była największa sala parteru. Na jej skromne umeblowanie składały się taborety i stoliki, zaś w bocznych pokojach stały oprócz nich: kanapa, kredens i szafa. Inwentarz z 1753 r. wymienia w jednym z nich także kominek. Niewielka ilość mebli świadczy o tym, iż sale przeznaczone były na dworskie zgromadzenia i uroczystości. Wiele z nich odbywało się na zewnątrz. Pałacyk stał na niewielkim wzniesieniu, na którym wcześniej sadzono winną latorośl. Teren opadał tarasowato w kierunku południowym, gdzie – wykorzystując dawne koryto Wisłoka – założono sztuczną wyspę. Otaczał ją kanał wodny, po którym pływały spacerowe łódki stylizowane na chińskie dżonki. Na wyspie – otoczony od południa geometrycznym ogrodem francuskim, zaś od północy podzielonym na sześć pól żywopłotem – wybudowano pawilon ogrodowy w kształcie pagody. Moda na chińskie pagody trwała w europejskich ogrodach nieprzerwanie od 2. połowy XVIII stulecia aż po wiek XX. Rzeszowska jest o tyle osobliwa, iż powstała dużo wcześniej - może nawet jako pierwsza w Polsce.

Pagoda widnieje już na tzw. tryptyku Wiedemanna (datowanym na lata 20. lub 30. XVIII w.) Powtórnie oglądamy ją na planie Wiedemanna z 1762 r., przedstawiającym Rzeszów z lotu ptaka. Niewysoki, parterowy pawilon zbudowany został na planie sześcioboku. Pagodę podwyższono obiegającymi ją ze wszystkich stron schodami. Miała dach namiotowy, łukowato wygięty i zwieńczony smukłą latarnią z daszkiem o takim samym kształcie. Otoczenie pałacyku zostało w ostatnich latach zniszczone. Nie zapobiegli temu urzędnicy – konserwatorzy zabytków. Zamiast unikalną pagodę zrekonstruować, władze miasta ustawiły w tym miejscu sterowaną komputerem fontannę za ponad 8 mln zł. Od wschodu prywatny inwestor zaplanował budowę apartamentowca. Z powodu licznych protestów projekt został na razie wstrzymany. Ostateczna decyzja zapadnie w Ministerstwie Kultury. roku 1819 pałacyk z przyległymi do niego ogrodami oraz z zamkiem Lubomirscy sprzedali rządowi austriackiemu. Jeszcze w połowie XIX w. to malownicze miejsce tak opisuje Szczęsny Morawski: „Na środku...wyspy stała tak zwana glorietta wysoka, nad cieplarnią [oranżerią], obrośnięta latoroślą winną”. Zaś w 1902 r. Emanuel Swieykowski z Krakowa zachwyca się pozostałościami pałacowego parku, który lata świetności dawno miał już za sobą. Zaborcy sprzedali pałacyk osobom prywatnym. W roku 1906 wybuchł w nim pożar, który zniszczył dachy i wnętrza. W dwa lata później zabytek zaczęli restaurować jego nowi właściciele: dr Teofil Nieć wraz z żoną Heleną. Zasłużony lekarz, radny miejski i społecznik, w roku 1939 założył tu szpital polowy. Szpital AK działał w pałacyku także w roku 1944 – w czasie Akcji „Burza”. Z tego powodu dr Teofil Nieć został w roku 1946 aresztowany przez UB i więziony. Zwolniony z powodu złego stanu zdrowia, zmarł w Rzeszowie w roku 1950. Po wojnie zamieszkał w pałacyku jego syn lekarz, dr Mieczysław Nieć (również AK-owiec) z rodziną; część budynku zajęły biura PCK. Pałacyk miał także wcześniejsze patriotyczne i kulturalne tradycje. W latach 30. mieszkanie na piętrze ►

W

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

63


PAŁACYK Letni Lubomirskich pałacyku wynajmowała rodzina Grotowskich. To tutaj 11 sierpnia 1933 r. urodził się Jerzy Grotowski – przyszły światowej sławy reżyser i reformator teatru. Lata okupacji Grotowscy spędzili w Nienadówce. Po wojnie Jerzy uczęszczał do rzeszowskich szkół: I Gimnazjum, a później kolejno do I i II LO. Gdy ukończył dziesiątą klasę, rodzina przeniosła się do Krakowa. Przed wybuchem wojny w pałacyku mieścił się sztab 10. Brygady Kawalerii, którą dowodził późniejszy generał Stanisław Maczek. W czasie kampanii wrześniowej 1939 r. brygada nie dała się pobić, ani otoczyć. W rok później wzięła udział w obronie Francji, a w latach 1944-45 w kampanii we Francji, Belgii, Holandii i Niemczech. Wyzwoliciel Bredy został w 1973 r. pochowany wśród swoich żołnierzy na cmentarzu wojskowym w tym mieście. W latach 80. – w czasie stanu wojennego, Wydział Propagandy Komitetu Wojewódzkiego PZPR postanowił tradycje pałacyku zdyskontować. Wraz z Muzeum Okręgowym w Rzeszowie planował utworzenie tu Muzeum Ruchów Rewolucyjnych. Rodzina Nieciów została brutalnie wywłaszczona za symbolicznym odszkodowaniem. Po zmianie ustroju dyrekcja muzeum uznała, iż zabytek nie jest jej do niczego potrzebny (nie mieli ani innych eksponatów, ani pomysłów?) i zwróciła go Skarbowi Państwa. Pałacyk został przekazany i adaptowany na potrzeby Instytutu Muzyki WSP – późniejszego Uniwersytetu Rzeszowskiego. Od 1989 r. rodzina Nieciów dopominała się o zwrot zagrabionej przez państwo własności. Proces zakończył się dopiero w roku 2013. Nieciowie sprzedali odzyskany pałacyk Okręgowej Izbie Lekarskiej w Rzeszowie. rezes Izby, dr n. med.Wojciech Domka, wyjaśnia, iż poprzednia siedziba Samorządu przy ul. Reformackiej stała się zbyt mała. Po zakupie pałacyku, w marcu 2014 r. rozpoczął się remont. – Wnętrze przypominało standardem siedzibę jakiegoś zapyziałego GOK-u z lat 70. XX w. Wymieniliśmy okna, drzwi, posadzki i parkiety (udało się zachować ok. 20 mkw. zabytkowego parkietu) oraz wszystkie instalacje. Trzeba było przeprowadzić odwilgocenie całego budynku; jeszcze do niedawna w niektórych piwnicach utrzymywała się wilgoć. Wszystkie prace wykonywane są pod nadzorem konserwatorskim – mówi dr W. Domka. Rok temu Izba Lekarska wprowadziła się do nowych pomieszczeń. Nie jest dziś możliwe odtworzenie wnętrz z poprzednich stuleci. Jednak nowy wystrój nawiązuje do reprezentacyjnych pomieszczeń z XIX i XX w. Ściany wykładane są dekoracyjnymi materiałami ujętymi w profilowane listwy. Stylizowane oświetlenie, drewniane boazerie, podłogi z kamiennych płytek, dębowe parkiety układa-

P 64

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

ne w kwadraty – wszystkie te elementy wystroju przywodzą na myśl solidne, mieszczańskie wnętrza, w jakich mieszkali następcy Lubomirskich (projekt architektoniczny: Stanisław Hałabuz, projekt wnętrz: Izabela Kudła ze współpracownikami). Pieczołowicie wyeksponowane zostały nieliczne pamiątki z tamtej epoki: secesyjny piec z pocz. XX w., fragmenty dwóch taflowych parkietów z XIX na XX w. – takich, jakie znajdowały się w niemal wszystkich rzeszowskich kamieniczkach rynkowych. Harmonizują z nimi pieczołowicie odnowione meble z XIX i XX stulecia oraz dobrze dobrane meble współczesne. chodzimy do pałacyku od zachodu poprzez niewielki przedsionek. W jego wnęce planowane jest wmurowanie tablic poświęconych pamięci zasłużonych lokatorów. (Prezes Izby dr W. Domka zapowiada również publikację poświęconą historii pałacyku). Z przedsionka wchodzimy do sali, która zajmuje całą szerokość środkowej części parteru. Ze względu na jej rozmiary, wysnuć można przypuszczenie, iż było to pomieszczenie paradne. Raczej nie sala balowa, bo miejsca na tańce jest tam zbyt mało. Na parterze w bocznych skrzydłach znajdują się dwie funkcjonalne sale wykładowe. To jedną z nich (od południa) dekoruje secesyjny piec i stary parkiet. Od wschodu zachował się jedyny oryginalny portal barokowy, a w podłuczu wejścia wschodniego malowidło z tej epoki. Dwie kolejne kondygnacje (druga z oknami w mansardowym dachu) zajmują pomieszczenia recepcyjne, biurowe oraz pokój gościnny. Okręgowa Izba Lekarska funkcjonuje w nowym lokalu od roku. Trwa remont piwnic, w których znajdzie się restauracja z dwiema pięknie sklepionymi salami oraz osobnym wejściem od południa. W trakcie prac natrafiono na dwie mniejsze piwniczki wychodzące poza mury pałacyku. Zbadanie jednej z nich będzie możliwe od zewnątrz dopiero w czasie budowy parkingu (od wschodu pałacyku). Trwają prace wokół ogrodzenia z XIX w. Później odnowiona zostanie fasada. – Pałacyk jest tak ważnym zabytkiem Rzeszowa, że musi być dostępny dla wszystkich jego mieszkańców. Miejscem spacerów staną się pozostałości starego ogrodu, którego dwie kwatery z XVIII stulecia zostaną zrekonstruowane. W dużej sali parteru czynna będzie galeria sztuki, a w piwnicach restauracja – zapowiada prezes Domka.

W

Pisząc tekst korzystałem m.in. z publikacji: Encyklopedia Rzeszowa (hasła autorstwa Ingi Sapetowej), Władysław Hennig, Rzeszowski alfabet, Rzeszów 2012, Julian Nieć, Rzeszowskie za Sasów, Rzeszów 1994, Władysław Tomkiewicz, Rokoko, W-wa 1988. 



Galeria Rzeźb.

MUZEUM-ZAMEK W ŁAŃCUCIE ODZYSKUJE DAWNY BLASK

Remont dachu, głównej klatki schodowej, Sali Balowej, Galerii Rzeźb i ponad 70 innych pomieszczeń. Odnowienie 138 sztuk mebli. Digitalizacja 230 sztuk naczyń kuchennych i 222 sztuk naczyń toaletowych. Wszystko za łączną sumę ponad 18 milionów złotych! W Muzeum-Zamku w Łańcucie trwa zaplanowany na szeroką skalę remont, który ma przywrócić zamkowym wnętrzom wygląd z czasów międzywojennych. Niektóre wnętrza udostępniono już zwiedzającym, ale zamek odzyska właściwy blask dopiero pod koniec pierwszego kwartału 2016 roku… i na tym się nie skończy, bo załoga zamku już pracuje nad kolejnymi projektami mającymi uczynić go jeszcze piękniejszym. Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

R

emont Muzeum-Zamku w Łańcucie był koniecznością. Ostatni prowadzony na podobną skalę zakończył się na początku lat 60. XX wieku. Wnętrza, zwłaszcza te na drugim piętrze, niszczały wraz z biegiem czasu i topniejącymi środkami na ich utrzymanie. Od ścian jednej z najwspanialszych polskich rezydencji z końca XVIII wieku i jednej z najbardziej luksusowych w Europie pod koniec XIX w., zaczęły miejscami odchodzić tynki i tapety, coraz bardziej upływ czasu widać było na zabytkowych malowidłach ściennych.

66

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

W 2011 roku kilkuosobowy zespół pracowników muzeum rozpoczął prace nad dokumentacją projektową, w ich finalizacji pomogła firma INNpuls z Rzeszowa. Projekt „Ochrona i udostępnienie dziedzictwa kulturowego Ordynacji Łańcuckiej poprzez prace remontowokonserwatorskie i cyfryzację zasobów Muzeum-Zamku w Łańcucie (OR-KA II)” został dofinansowany w kwocie 13 058 822 zł z funduszy EOG i funduszy norweskich. Całkowity koszt inwestycji opiewa na 18 860 176 zł. Remont rozpoczął się w maju 2014 roku i potrwa do końca


HISTORIA Podkarpacia – tłumaczy Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie. – Natomiast w suficie umieszczono portret przedstawiający Henryka Lubomirskiego jako Amora, autorstwa Marii Luizy Cosway, znakomitej angielskiej malarki. Ten obraz także został wywieziony. Udało nam się ustalić, gdzie obecnie się znajduje. Nie ma mowy o jego odzyskaniu, bo został nabyty od Stanisława Potockiego i jest w zbiorach prywatnych w Rzymie. Na moją prośbę, fotografowie, którzy dokumentowali prace konserwatorskie przy grobach Polaków na jednym z cmentarzy rzymskich, wysłani tam przez MKIDN, dokonali u obecnej właścicielki portretu Lubomirskiego szeregu zdjęć tego obrazu, łącznie z tablicami barwnymi. Pozwoli nam to na odtworzenie w formie fotografii na płótnie „kopii” tego obrazu. Zostanie ona podretuszowana i wprawiona w sufit. Prawdopodobnie zrobimy też taką „cyfrową konserwację”. W POSZUKIWANIU ŹRÓDEŁ DO MUZEUM WATYKAŃSKIEGO

Sala Balowa.

pierwszego kwartału 2016 roku. Niespełna dwa lata to naprawdę niewiele jeśli chodzi o skalę i zakres robót. WYZWANIE: CZYM ZASTĄPIĆ WYWIEZIONE OBRAZY

Z

akres prac w łańcuckim zamku obejmuje remont i konserwację dachu, konserwację wnętrz na drugim piętrze, klatki schodowej, Sali Balowej, Galerii Rzeźb i łazienki przy Apartamentach Chińskich (łącznie 73 pomieszczenia) oraz digitalizację 230 sztuk naczyń kuchennych i 222 sztuk naczyń toaletowych. Dzięki oszczędnościom na etapie przetargu, odnowione zostaną także trzy pomieszczenia na pierwszym piętrze: Gabinet w Wieży południowo-wschodniej, Salon Werandowy i część Salonu Chińskiego, a zabiegom konserwatorskim zostanie poddanych 138 sztuk mebli. Pierwsze piętro, z Salą Balową, Galerią Rzeźb i Klatką Schodową, zostało już udostępnione zwiedzającym. Trwają prace konserwatorskie jeszcze w kilku wnętrzach, ale leżących już poza ciągiem komunikacyjnym, którym przemieszczają się zwiedzający. W zamku będzie prowadzona konserwacja Pokoju Werandowego oraz Gabinetu w Wieży. Interesujący jest zwłaszcza ten ostatni. – Od 1944 roku był pozbawiony obrazów, które wcześniej były wprawione w ścianę. Potocki, wyjeżdżając, zabrał te obrazy. Były to sztychy barwne wykonane przez Giovanniego Volpato i Stefano Tofanellego na podstawie prac Rafaela w stanzach watykańskich (reprezentacyjne apartamenty papieskie – przyp.red.)

M

uzeum czyni też starania, aby odtworzyć sztychy barwne. – W tym celu prowadzimy rozmowy z muzeum watykańskim i mam nadzieję, że uda nam się otrzymać również fotografie cyfrowe, na podstawie których będziemy mogli wykonać kopie brakujących od 1944 roku sztychów Volpatto i Tofanellego. Zachowała się jedna fotografia z 1910 roku oraz akwarela Villibalda Richtera z 1829 roku, które pokazują dwie części Gabinetu w Wieży. Mamy więc prawie pełną informację, choć słabo czytelną, która posłuży nam w próbie odtworzenia sztychów barwnych. Mam również nadzieję, że ten Gabinet w Wieży będzie po zakończeniu konserwacji niezwykłym wnętrzem – dodaje dyrektor. W Apartamencie Chińskim będzie przeprowadzona konserwacja sufitu, który pokryty jest bardzo obecnie zniszczonym malowidłem naśladującym niebo z obłokami. Z prawej strony wejścia do niego znajduje się polichromia przypisywana Vincezno Brennie, która również zostanie poddana konserwacji. Odnowiona zostanie także jedwabna, haftowana tkanina chińska z 2 poł. XVII wieku, zdobiąca ściany Salonu Kolumnowego. Jedynie Galeria Rzeźb nie będzie miała wyglądu jak w międzywojniu, ponieważ wiele obiektów, które kiedyś w niej się znajdowały, obecnie jest w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie. ►

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

67


HISTORIA Podkarpacia POLIGON DOŚWIADCZALNY NA DRUGIM PIĘTRZE Na drugim piętrze prowadzone są zakrojone na szeroką skalę prace remontowe i konserwatorskie. – Spotkało nas mnóstwo niespodzianek, pojawiają się fragmenty dawnych polichromii dekorujących ściany i sufity z 20-lecia międzywojennego oraz z końca XIX wieku. Są one inwentaryzowane i zabezpieczane, a następnie pokryte zostaną warstwą taką, jaka była przed wojną, ponieważ ustaliliśmy, że zamek ma mieć we wszystkich wnętrzach spójny, odnoszący się do czasów ostatnich właścicieli wygląd – mówi Wit Karol Wojtowicz. Po konserwacji zmieniła się kolorystyka niektórych wnętrz – północny korytarz zielony pokrywa teraz róż pompejański. Niektóre wnętrza zmieniają się dość zasadniczo, ale celem tych prac jest przywrócenie wyglądu z czasów międzywojennych. Znajdujące się na drugim piętrze wnętrza, w których urządzono magazyny muzealne, nie były remontowane od zakończenia wojny. Są one obecnie poddawane konserwacji zachowawczej, a nie rekonstrukcyjnej, ponieważ dalej będą pełnić funkcję magazynów. ajbardziej skomplikowane okazały się prace prowadzone na strychu. – Dziękujemy Panu Bogu za dobrą pogodę zarówno zimą, jak i latem. Drżeliśmy, gdy wokół szalały burze, przewróciło się drzewo, a my mieliśmy piętro przykryte folią – wspomina dyrektor. Należało stwierdzić, czy belki stropowe mają dobrą kondycję (te fragmenty, które były zdegradowane, trzeba było uzupełnić); zrobiono nowe ocieplenie stropu. Podczas prac na strychu trafiono na znaleziska, które dla przeciętnego człowieka są śmieciami, ale dla muzealników to prawdziwe skarby. Znaleziono m.in. cegłę z herbem Austro-Węgier, listy, fragmenty starych talerzyków. – Po zakończeniu remontu mamy zamiar utworzyć specjalną gablotę z tymi „łańcuckimi skarbami” – przyznaje dyrektor.

N

REMONT DACHU SKOŃCZONY, TRWA DIGITALIZACJA NACZYŃ Konserwacji została poddana więźba dachowa. Nad wszystkimi skrzydłami zamku została wymieniona dachówka, która położona była na początku oraz w połowie lat 50. XX wieku. Podczas tych prac odkryto zabytkowe belki stropowe, które zostały tu wtórnie użyte prawdopo-

68

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

dobnie po pożarze z 1688 roku. Leżały położone odwrotnie. Pokryte są bardzo ciekawą warstwą malarską z początku wieku XVII. W przyszłości zostaną wyciągnięte i po ich wymontowaniu będą eksponowane we właściwszym miejscu; na razie belki będą mogły oglądać jedynie grupy specjalistyczne. – W holu przed sekretariatem mamy zamiar wyeksponować 18 polichromowanych desek z tego samego okresu, które zostały wtórnie użyte na strychu, ale najpierw zostaną one zakonserwowane – mówi Wit Karol Wojtowicz. ełnej konserwacji zostanie poddanych 18 mebli, a ponad 100 – zabiegom oczyszczającym. – Konieczne jest, aby do odnowionych wnętrz wstawić czyste meble. Drugie piętro zamku otwarte było dotychczas tylko dla grup specjalistycznych. Teraz, po remoncie, planujemy udostępniać je szerzej. Ze względu na wymogi bezpieczeństwa, nie będą one jednak tak dostępne jak pierwsze piętro. Drugie piętro jest w układzie komnatowym, trzeba kluczyć pomiędzy pomieszczeniami, więc zwiedzanie tu będzie się odbywać po wcześniejszej rejestracji. Digitalizacja naczyń kuchennych i toaletowych pozwoli na ich ekspozycję na monitorach i w Internecie, aby łańcucka kolekcja dzbanków, garnków, kotłów, patelni, misek i tzw. waz nocnych mogła być szerzej oglądana.

P

ZAMEK PEŁEN NIESPODZIANEK Prace w zamku muszą bezwzględnie zakończyć się do końca pierwszego kwartału 2016 roku. Obecny remont i konserwacja w Muzeum-Zamku w Łańcucie jest ogromną inwestycją i wyjątkową, jeżeli wziąć pod uwagę bardzo krótki okres prowadzenia prac w powojennej historii zamku. Wcześniejszy remont był rozłożony w czasie i prowadzony od końca lat 40. do końca lat 60. XX wieku.


– Pracujemy już nad kolejnymi projektami i bardzo pragniemy, aby udało nam się przeprowadzić w przyszłości kolejne inwestycje: pełną konserwację stolarki architektonicznej, czyli okien i drzwi nie tylko w budynku głównym, ale i w innych budynkach; reperację i odnowienie tynków, zarówno tych zewnętrznych, jak i od strony dziedzińców; remont alejek parkowych, które są marzeniem wielu spacerowiczów, Stajni i Wozowni, a także ujeżdżalni. W najbliższym sąsiedztwie budynku głównego, w Oranżerii, chcielibyśmy wybudować nową ekspozycję przeznaczoną dla działań edukacyjnych – mówi Wit Karol Wojtowicz. – Zamek ciągle nas zaskakuje. Cieszymy się bardzo, z tego, co się tutaj dzieje. Naszym obowiązkiem jest przekazanie tego zamku następnym pokoleniom w stanie przynajmniej nie pogorszonym. Jeżeli okaże się, że jest on w lepszym stanie, niż gdy go otrzymaliśmy, to będzie to dla nas ogromna radość – dodaje dyrektor. HISTORIA ZAMKU W ŁAŃCUCIE

Z

amek wzniesiony został na polecenie Stanisława Lubomirskiego w latach 1629–1642. Była to wówczas nowoczesna rezydencja typu “palazzo in fortezza”, składająca się z budynku mieszkalnego z wieżami w narożach, otoczonego fortyfikacjami bastionowymi. W 2. poł. XVIII w. ówczesna właścicielka Łańcuta, Izabella z Czartoryskich Lubomirska przekształciła fortecę w zespół pałacowo-parkowy. Najważniejsze zmiany wprowadzono w układzie i wyposażeniu zamku, dostosowując je do potrzeb i podporządkowując aktualnie panującej modzie. Pa-

łac wypełnił się znakomitymi dziełami sztuki. W latach siedemdziesiątych XVIII w. rozpoczęto kształtowanie parku otaczającego zamek. Pod koniec XVIII w. Łańcut należał do najwspanialszych rezydencji w Polsce. Kwitło tutaj życie muzyczne i teatralne, bywało wielu znakomitych gości. 1816 r. po śmierci księżnej Lubomirskiej, cała posiadłość stała się własnością jej wnuka Alfreda I Potockiego, który utworzył tutaj w 1830 r. ordynację. Jego syn Alfred II Józef był ściśle związany z dworem habsburskim. W Łańcucie bywał rzadko, toteż zamek, a wraz z nim park popadły w zaniedbanie. Po śmierci Alfreda II Łańcut przeszedł w ręce Romana Potockiego, który wraz z żoną Elżbietą z Radziwiłłów przywrócił mu dawną świetność. W latach 1889-1911 przeprowadzono w zamku generalny remont połączony z przebudową. Objęła ona wszystkie kondygnacje. Założono m.in. instalację wodociągową i kanalizację oraz zelektryfikowano cały zamek. Powstała wtedy większość istniejących do dzisiaj wnętrz. Elewacje przekształcono w stylu neobaroku francuskiego. Prace w parku rozpoczęto w 1890 r. i prowadzono je przez czternaście lat. Został on wówczas dwukrotnie powiększony i otoczony ogrodzeniem. W najbliższym sąsiedztwie zamku, wzdłuż elewacji wschodniej, założono Ogród Włoski. Od strony południowej Oranżerii urządzono Ogród Różany. Po tej gruntownej przebudowie i modernizacji, łańcucki zespół zamkowo - parkowy stał się jedną z najbardziej luksusowych rezydencji w Europie kontynentalnej. Często przyjeżdżali tutaj arcyksiążęta Rudolf oraz Franciszek Ferdynand. Bywało tu wielu przedstawicieli znakomitych rodów arystokratycznych oraz znanych dyplomatów. statnim ordynatem na Łańcucie był od 1915 r. Alfred III Potocki. W latach dwudziestych XX w. przeprowadzono w zamku modernizację centralnego ogrzewania, a w pomieszczeniach podziemi urządzono Łaźnię Rzymską. Zamek łańcucki stał się miejscem licznych spotkań towarzyskich. Bywali tu przedstawiciele rodów królewskich, arystokracja polska i zagraniczna oraz politycy. Podejmowano tutaj m.in. króla rumuńskiego Ferdynanda z małżonką oraz Jerzego, księcia Kentu, z żoną i przyjaciółmi. W 1944 r. Potocki musiał opuścić Łańcut. Osiadł na emigracji w Szwajcarii, gdzie zmarł w 1958 r. Po wojnie zamek został zamieniony w muzeum. 

W

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

Łazienka Pompejańska.

69


III FESTIWAL CRAZY GIRLS – ZOFIA OD BEKSIŃSKICH Gminne Centrum Kultury i Ekologii w Cisnej, 13-15 listopada 2015 r. To już trzecia edycja festiwalu „Crazy Girls”, poświęconego kobietom-współtwórczyniom sukcesów swoich sławnych mężów, którego pomysłodawczynią jest Julia Kubica, dyrektorka Gminnego Centrum Kultury i Ekologii w Cisnej. Po Zofii Komedowej i Julii Warholi, pora na Zofię Beksińską, żonę Zdzisława Beksińskiego. Zofia Beksińska zawsze żyła w cieniu swojego ekscentrycznego, utalentowanego męża. Była spokojną, cichą, usłużną żoną, której największym szaleństwem w życiu chyba było małżeństwo ze Zdzisławem Beksińskim. Nigdy nie udzielała wywiadów. – Nie uważała się za dobrą żonę, bo nie miała pojęcia, co tak naprawdę dzieje się w głowie męża. Według niej samej, jedynym jej walorem było to, że nie miała o nic pretensji – zupełnie jak stoicy – powiedziała aktorka Aleksandra Konieczna, która w filmie „Ostatnia rodzina” wciela się w postać Beksińskiej. Gościem festiwalu będzie Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, który przez wiele lat przyjaźnił się z rodziną Beksińskich. 

KOSSAKOWIE – CO ZA SUKCES, CO ZA POPULARNOŚĆ, GRAD ZASZCZYTÓW, HONORÓW Muzeum Regionalne w Stalowej Woli, 10 listopada 2015 – 14 lutego 2016 r. Wystawa „Kossakowie – co za sukces, co za popularność, grad zaszczytów, honorów” podejmuje dyskurs na temat fenomenu artystycznego rodu Kossaków, których twórczość od ponad 150 lat jest źródłem nieustających emocji i dyskusji, a także przedmiotem westchnień ogromnej rzeszy kolekcjonerów. Od 1869 roku niewielki krakowski dworek zwany „Kossakówką” był gniazdem wszechstronnie utalentowanej malarsko i literacko rodziny. Malarze to – Juliusz, protoplasta dynastii artystycznej; bezdzietnie zmarły brat Leon, powstaniec i Sybirak, po amatorsku zajmujący się akwarelą; syn Juliusza i kontynuator jego sztuki – Wojciech; syn Wojciecha – Jerzy; wreszcie drugi wnuk Juliusza, syn Stefana – Karol. Talent pisarski pań ujawnił się u obu córek Wojciecha – poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdaleny Starzewskiej-Niewidowskiej (pseud. Magdalena Samozwaniec) oraz u córki Tadeusza, bliźniaczego brata Wojciecha – powieściopisarki Zofii Kossak-Szczuckiej-Szatkowskiej. Przygotowana przez Muzeum Regionalne w Stalowej Woli ekspozycja chef d’oevre Kossaków, Juliusza, Wojciecha, Jerzego, Karola podejmuje również problem siły oddziaływania twórczości tej niezwykłej familii na olbrzymie rzesze odbiorców ich sztuki, czemu służyć ma bezprecedensowy pokaz heliograwiur wykonanych według obrazów Juliusza Kossaka oraz kolekcja pocztówek z reprodukcjami obrazów zarówno Juliusza, jak i Wojciecha, Jerzego i Karola Kossaków. (Kuratorem wystawy jest dr Stefania Krzysztofowicz-Kozakowska). 

7. PODKARPACKI KALEJDOSKOP PODRÓŻNICZY W RZESZOWIE 20-22 listopada 2015 r. Ponad 20 godzin opowieści i filmów z całego świata, tyle samo prelegentów i gości oraz wiele innych atrakcji czeka na publiczność 7. Podkarpackiego Kalejdoskopu Podróżniczego w Rzeszowie. W tym roku festiwal odbędzie się po raz pierwszy w Filharmonii Podkarpackiej, gdzie pasjonaci odkrywania świata będą mieli wspaniałą okazję do spotkania z podróżnikami, himalaistami, reporterami, czy fotografami z całej Polski. Festiwal tradycyjnie rozpoczną w piątkowe przedpołudnie (20.11.2015 r.) bezpłatne prelekcje podróżnicze dla młodzieży z podkarpackich szkół, które odbędą się w gościnnych progach Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Piątkowy wieczór, zaplanowany w sali kinowej Wojewódzkiego Domu Kultury, wypełnią filmy z „dużą dawką adrenaliny” oraz dokumentalne, o miejscach rzadko pojawiających się w środkach masowego przekazu. Nie zabraknie także gościa wieczoru. Główna część programu odbędzie się już w Filharmonii Podkarpackiej w sobotę i niedzielę (21-22.11.2015 r.). Podczas prelekcji publiczność przeniesie się m.in. na niezwykły festiwal na Syberii, do Korei Południowej, odwiedzi boliwijską dżunglę z nieco innej perspektywy… Zobaczy fantastyczne fotografie Marcina Dobasa z Nowej Zelandii, a z Tomkiem Michniewiczem pozna „Świat równoległy”. Będzie zdobywać himalajskie szczyty oraz brać udział w tradycyjnych obrzędach na indonezyjskich wyspach. W niedzielny wieczór uczestników czeka muzyczna uczta, czyli akustyczny koncert zespołu Oberschlesien. (Szczegółowe informacje na: www.kalejdoskoppodrozniczy.pl, www.facebook.com/KalejdoskopPodrozniczy). 




Angela Gaber to artystka pochodząca z Ustrzyk DolElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, nych. Jest świetną wokalistką, autorką tekstów, kompokrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. zytorką, twórczynią rękodzieła artystycznego. Jej działalność muzyczna została zauważona m.in. na prestiżowym Festiwalu Folkowym Polskiego Radia „Nowa Tradycja” (2013). Właśnie nagrała wraz ze swoim Triem płytę „Dobre Duchy”. Płyta zawiera 12 kompozycji utrzymanych w estetyce folkowo-popowej. To muzyczna opowieść o tym, co Angeli w duszy gra. Artystka – jak sama przyznaje – bardzo mocno związana jest z Bieszczadami i aurą, jaką to miejsce roztacza. Jak wyśpiewać Bieszczady? Tak właśnie, jak to robi Angela: naturalnie i z sercem. Czasami piosenką bez słów (otwierający płytę „Sejbeli”), czasami szeptem, krzykiem, czy zawodzeniem auuuuu. Trio Angeli Gaber składa się z nietuzinkowych muzyków: mieszkającego w Ustrzykach Dolnych Tomasza Dybały, Roberta Robsona Onacki, prowadzącego u podnóża ruin klasztoru Karmelitów Bosych w Zagórzu pracownię rękodzielniczą „Luidu”, oraz Ernesta Drelicha, który jest twórcą instrumentów etnicznych. Wszyscy oni są miłośnikami brzmień naturalnych, które uzyskują dzięki grze na m.in. kalimbie, bębnie obręczowym czy didgeridoo („Szaman”). Dzięki tym i innym użytym do nagrania płyty „Dobre Duchy” instrumentom, muzyka nadaje słowom śpiewanym przez Angelę szczególnej mocy, a transowe brzmienie gitary i świetne improwizacje Robsona Onacki są doskonałym dopełnieniem niezwykłego, często magicznego klimatu, jaki artyści stworzyli na płycie „Dobre Duchy”. Krążek promuje utwór tytułowy – bardzo przebojowy, a jednocześnie delikatny, niosący pozytywne przesłanie, choć kolejne kompozycje zawierają cały wachlarz emocji – od liryki po dramat („Serce”). „Ludzie deszczu” i „Piła” przenoszą słuchacza w atmosferę bieszczadzkiej głuszy, to wspomnienia o ludziach, których już nie ma. Muzyka Tria Angeli Gaber pełna jest melancholii, ale też niepokoju – głównymi tematami, jakie porusza w swoich tekstach, są miłość i śmierć. Całość kończy utwór „Nie mijaj” – wysublimowane wyznanie miłości. Płyta „Dobre Duchy” to muzyka dla zmęczonych uszu, to pytanie i próba odpowiedzi: kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Gorąco polecam! 

Marek Bałata z Krzysztofem Ścierańskim, Wojtek Pilichowski Trio, Jarek Śmietana – Friends – m.in. tych znakomitych wykonawców zobaczymy w dniach 11-22 listopada podczas Rzeszów Jazz Festiwalu, stanowiącego zwieńczenie cyklu koncertów w ramach I Podkarpackiej Jesieni Jazzowej. Wspomnianych wykonawców fanom jazzu przedstawiać nie trzeba. Marek Bałata to znakomity wokalista jazzowy o mieleckich korzeniach. Wystąpi w duecie z Krzysztofem Ścierańskim, legendą gitary basowej, byłym członkiem m.in. grup Laboratorium i Air Condition. Miłośnicy gitary basowej będą podczas Rzeszów Jazz Festiwalu szczególnie rozpieszczani, bowiem – oprócz Ścierańskiego – wystąpi ze swoim triem inny gigant tego instrumentu – Wojtek Pilichowski, grający bardzo energetyczną muzykę – od popu przez fusion do jazzu. Jarek Śmietana – Friends to swoisty tribute-band, grający w hołdzie zmarłemu w 2013 r., wyśmienitemu gitarzyście jazzowemu – Jarosławowi Śmietanie. Nazwiska przyjaciół Śmietany mówią same za siebie: organista Wojciech Karolak, basista Antoni Dębski, perkusista Adam Czerwiński, saksofonista Piotr Baron i gitarzysta Marek Napiórkowski gwarantują jazz na najwyższym poziomie.

● 11 listopada (środa), godz. 20, RDK Filia Biała, ul. Kard. K. Wojtyły – Open Trio ● 15 listopada (niedziela), godz. 20, Stara Drukarnia, ul. Bożnicza – Vehemence Quartet ● 17 listopada (wtorek), godz. 20, Jazz Room, ul. Kościuszki (w Grand Hotelu) – Charli Green z zespołem Krzysztofa „Pumy” Piaseckiego 4SET ● 18 listopada (środa), godz. 20, Restauracja Chilita, al. Rejtana – Marek Bałata & Krzysztof Ścierański ● 19 listopada (czwartek), godz. 20, Underground Pub, ul. Matejki – Wojtek Pilichowski Trio ● 20 listopada (piątek), godz. 21, CH Plaza, al. Rejtana – Wojtek Mazolewski Quintet ● 21 listopada (sobota), godz. 20, WDK, ul. Okrzei – Jarek Śmietana – Friends ● 22 listopada (niedziela), godz. 20, Jazz Room, ul. Kościuszki (w Grand Hotelu) – Orange Trane & Soweto Kinch Ceny biletów na koncerty: szczegóły na www.rzeszowjazzfestiwal.pl


„Portret damy”.

„nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!”

Festiwal Nowego Teatru czyli 54. Rzeszowskie Spotkania Teatralne

Premierą multimedialnej sztuki „Kurka Wodna – katastrofa jest coraz bliżej” według dramatu Stanisława Ignacego Witkiewicza wyreżyserowanej przez Jana Nowarę rozpoczną się 54. Rzeszowskie Spotkania Teatralne – Festiwal Nowego Teatru. W programie jest w sumie 10 spektakli, w tym jeden wyjazdowy – w Tarnowie, gdzie dobrze już znany rzeszowskiej publiczności reżyser Radosław Rychcik zrealizował „Grażynę” Adama Mickiewicza. Na scenę Teatru im. Wandy Siemaszkowej, który jest gospodarzem spotkań, zaproszono m.in. Narodowy Stary Teatr z Krakowa, Teatr Żydowski z Warszawy, Teatr Polski z Wrocławia i Teatr Wybrzeże z Gdańska. Spektakle reprezentują różnorodne nurty we współczesnym polskim teatrze. Czerpią z języka nowych mediów, przekraczając granice między różnymi dziedzinami sztuki. Tegoroczna edycja Festiwalu Nowego Teatru została zadedykowana Christophowi Schlingensiefowi, wybitnemu niemieckiemu reżyserowi filmowemu, teatralnemu i operowemu. Rzeszowskim spotkaniom towarzyszy również 3. Multimedia Szajna Festiwal oraz 15. Międzynarodowe Biennale Plakatu Teatralnego. Organizatorzy zapraszają publiczność również na warsztaty Dramalab, Kinoteatr oraz Rozmowy o teatrze.

Tekst Alina Bosak Fotografie Magda Hueckel 22.10. (czwartek), godz. 19.00 (Duża Scena) Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie „Kurka Wodna – katastrofa jest coraz bliżej”, według Stanisława Ignacego Witkiewicza Reżyseria: Jan Nowara

27.10. (wtorek), godz. 20.00 (Duża Scena) Teatr Polski we Wrocławiu „Podróż zimowa”, według Elfriede Jelinek (w przekładzie Karoliny Bikont) Opracowanie tekstu i reżyseria: Paweł Miśkiewicz

23.10. (piątek), godz. 19.00 (Duża Scena) Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy „Afryka”, Agnieszki Jakimiak Reżyseria: Bartek Frąckowiak

28.10. (środa), godz. 18.00 (Duża Scena) Teatr im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze „Historia Karskiego nieprawdziwa”, Szymona Bogacza Reżyseria: Julia Mark

24.10. (sobota), godz. 16.00 i 19.30 (Mała Scena) Teatr Żydowski im. Estery Rachel i Idy Kamińskich w Warszawie „Aktorzy żydowscy”, Michała Buszewicza Reżyseria: Anna Smolar

29.10. (czwartek), godz. 19.00 (Duża Scena) Teatr Wybrzeże w Gdańsku „Portret damy”, według Henry’ego Jamesa Tekst i dramaturgia: Magda Kupryjanowicz Reżyseria: Ewelina Marciniak

24.10. (sobota), godz. 19.00. Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie – Duża Scena (spektakl wyjazdowy) Teatr im. Ludwika Solskiego w Tarnowie „Grażyna”, Adama Mickiewicza Reżyseria: Radosław Rychcik 25.10. (niedziela), godz. 18.00 (Duża Scena) Narodowy Stary Teatr im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. „nie-Boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU!”, Pawła Demirskiego Reżyseria: Monika Strzępka   26.10. (poniedziałek), godz. 18.00 (Duża Scena) Teatr im. Wojciecha Bogusławskiego w Kaliszu „Klęski w dziejach miasta”, Agnieszki Jakimiak Reżyseria: Weronika Szczawińska

(Spektakl zalecany dla widzów od 15 roku życia)

3. MULTIMEDIA SZAJNA FESTIWAL 30.10. (piątek), godz. 18.00 (Duża Scena) Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna im. Ludwika Solskiego w Krakowie – filia we Wrocławiu „Lew na ulicy”, Judith Thompson (w przekładzie Małgorzaty Semil) Spektakl dyplomowy absolwentów Wydziału Aktorskiego (poza konkursem) Reżyseria i teksty piosenek: Cezary Iber (Spektakl zalecany dla widzów od 16. roku życia)



Zuzia Górska.

Sam środek Bieszczadów, dom przytulony do stoku Otrytu, dookoła tylko góry… i nagle ktoś na tym „końcu świata” gra na pianinie. – Nie ma czegoś takiego, jak koniec świata, tam zwykle jest początek nowego, lepszego świata – śmieje się Viktoria. Warszawianka od kilku pokoleń, która 26 lat temu zobaczyła Bieszczady i już wiedziała, gdzie będzie jej dom. Zuzia i Julia zrobiły to samo. Zostawiły Warszawę, a pracę i szczęście znalazły w niewielkich osadach na Podkarpaciu. Wielkomiejskie dziewczyny, które bez gór nie potrafią już żyć, a z nimi na prowincji dobrze, a nawet odrobinę barwniej, żyje się wszystkim dookoła.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

ak z „Piekła” uczynić raj. Taki tytuł powinna nosić historia Zuzi Górskiej, która w niespełna sześć lat od dziewczyny, która z mężem i dziećmi zamieszkała na przepięknym, odludnym wzgórzu, w przysiółku Piekło, ledwie kilka kilometrów od słynnego, fredrowskiego zamku w Odrzykoniu, przeszła drogę do poważnej producentki torebek, a jej Pracownia Twórcza Zuzi Górskiej ma ponad 160 tys. fanów na Facebooku. A to dopiero początek historii, bo… Zuzia Górska urodziła się w Warszawie, mieszkała na Bemowie, a do szkoły chodziła wspólnie m.in. z Anną Marią Jopek i córkami

76

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

Czesława Niemena. Była to świetna szkoła muzyczna przy ul. Krasińskiego w Warszawie, gdzie Zuzia całkiem dobrze radziła sobie w klasie fortepianu, a przez ostatnie dwa lata w klasie perkusji. – Skąd nagle w moim życiorysie Krosno, Odrzykoń i Piekło? Stąd pochodził mój dziadek. Tato urodził się we Wrocławiu, mama jest z Warszawy, ale tutaj mamy korzenie – śmieje się Zuzia Górska. – Gdy byłam już nastolatką, w Piekle tato zaczął budować dom, a ja, jak to ja, któregoś dnia powiedziałam, że już nie wracam do Warszawy i z dnia na dzień przeniosłam się do liceum w Krośnie.


URODA życia Wiem, że zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale bardzo chciałam jeździć do szkoły motocyklem. W Warszawie było to absolutnie niemożliwe – natychmiast ktoś by go ukradł, a do Krosna codziennie zadawałam szyku na suzuki marauder 125. skórzanych spodniach i kamizelce, rezolutna, wiecznie uśmiechnięta dziewczyna już kilkanaście lat temu była niezwykłym zjawiskiem w Krośnie i okolicy. Gdy na 17. urodziny zdała prawo jazdy, a od dziadka dostała kultowego „malucha”, żadne odludzie, zaspy, czy wiosenne roztopy nie były jej straszne. Pokochała te okolice raz na zawsze. W klasie maturalnej Zuzia Górska musiała wrócić do Warszawy, ale ani przez chwilę nie myślała o pozostaniu w stolicy. Żartuje, że gdyby znów miała mieszkać w Warszawie, to ona już woli szałas w Bieszczadach. To na Podkarpaciu poznała swojego męża i tutaj znaleźli swoje pierwsze mieszkanie w kamienicy na krośnieńskim Rynku. Stuletni domek w przysiółku Piekło pojawił się w ich życiu niespodziewanie. To było miejsce należące do rodziców Zuzi, którzy mieszkają obok, a którzy z historyczną chatą wiązali mgliste plany agroturystyczne. Skończyło się na tym, że „Piekło” stało się rajem dla Zuzi i jej rodziny. Tutaj zaczęła opisywać swoje życie na blogu i tutaj zaczęła się jej największa przygoda z szyciem. W 2010 r. Zuzia miała już tysiące czytających ją osób na blogu i coraz więcej uszytych przez siebie rzeczy. W końcu zdecydowała się skonfrontować z rzeczywistością i zapisała na warsztaty szycia w Warszawie. Blog, obecnie zawieszony, kilka lat temu okazał się strzałem w dziesiątkę. – To na nim zaczęłam publikować zdjęcia pierwszych uszytych portfeli, kopertówek, pantofli – opowiada Zuzia. I ciągle nie może uwierzyć, że wszystko tak dobrze się potoczyło. Przecież nigdy nie myślała o szyciu, zdecydował szczęśliwy przypadek. Kilka lat temu chciała uszyć zasłony do kuchni. Niepewna, co jej może wyjść spod igły, poprosiła mamę o pomoc. Szybko sama odważyła się usiąść do maszyny i zakochała się w szyciu. Gdy wieczorem dzieci szły spać, ona ustawiała maszynę na stole w kuchni, albo jeszcze lepiej na werandzie i szyła bez opamiętania. Na jej blogu pojawiały się kolejne zdjęcia uszytych pantofli, kopertówek, a coraz więcej osób zaczytywało się w jej wpisach. Szybko pojawiły się pytania o możliwość kupienia rzeczy, które pokazuje na swojej stronie i wtedy Zuzia po raz pierwszy wystawiła buciki i czapeczkę dziecięcą do sprzedania w galerii. Ledwo pojawiło się ogłoszenie, natychmiast znalazł się kupiec. – Szalałam ze szczęścia – śmieje się Zuzia. – To wszystko wydawało mi się takie nieprawdopodobne. rzygoda z szyciem, dokładnie z szyciem torebek, z dnia na dzień stała się poważnym zajęciem. Pod koniec 2010 r. Zuzia założyła swoją firmę i już cały 2011 r. wspólnie z jedną krawcową bardzo mocno zaczęły działać w pracowni krawieckiej założonej w niegdysiejszym mieszkaniu Zuzi na krośnieńskim Rynku. Kolejnym przełomowym czasem był 2012 rok, gdy założyła własny sklep internetowy. – Pamiętam, jak startowała firma, liczyłam po cichu, by miesięcznie mieć zamó-

wienia na około 30 torebek, to pozwoliłoby mi na utrzymanie firmy, zapłacenie składek i podatków oraz powolny rozwój. Dziś mamy około 350 zamówień na torebki w miesiącu i to jest coś niesamowitego – mówi Zuzia Górska.

W

P

W tej chwili zatrudnia siedem kobiet, które zajmują się szyciem, projektowaniem i wysyłką. Wszystkie panie pochodzą z okolic Krosna, i wszystkie pracują w przepięknym, historycznym miejscu – w ponad stuletniej, starej szkole w Odrzykoniu, którą Zuzia wspólnie z rodzicami kupiła, sprzedając ich warszawskie mieszkanie na Bemowie. – Do tej szkoły chodziła moja prababcia – mówi. Mała Zosia biegała z kokardką we włosach, w białych podkolanówkach… prawie sto lat temu. A teraz tutaj jest nasza pracownia i jeszcze gabinet rehabilitacyjny mojej mamy, która zrezygnowała z przyjmowania pacjentów w Warszawie i na stałe osiadła w Piekle. uzia przyznaje, że cały czas zastanawia się nad tym, jak to miejsce ją ukształtowało, jak jej bliscy niezwykle się tu rozwinęli. Tata w Piekle zaczął grać na kontrabasie, mama malować i tkać, ona sama szyć i czy to wszystko by się zdarzyło, gdyby zostali w wieżowcu na warszawskim Bemowie?! – Dlatego niekiedy żartuję, że mój mąż Bartek, który pochodzi z Krosna, nawet nie wie, jakim jest szczęściarzem, a ja to życie w Piekle dostałam w bonusie, dlatego staram się z niego maksymalnie wycisnąć co najlepsze. Wciąż nie mogę uwierzyć, że tyle dobrego mnie spotkało – mówi Zuzia. – To dużo więcej, niż jeszcze kilka lat temu byłabym w stanie sobie wymarzyć. A może to umiejętność wykorzystania szans, jakie podsuwa nam życie, umiejętność konfrontowania swoich doświadczeń z dużego miasta i wykorzystywania ich w małej społeczności? – W jakimś stopniu na pewno – przyznaje Zuzia. – Pewnie dlatego nie zgadzam się na medialne uproszczenia, że dobre życie czeka nas tylko w dużych miastach, a prowincja skazuje na stagnację. W moim przypadku jest dokładnie odwrotnie. W Warszawie na pewno nie miałabym szans na tak szczęśliwe i spokojne życie, nie byłoby mnie też stać na własny dom i pracownię w pięknym, ponad stuletnim, historycznym budynku. Na przekór stereotypom uważam, że wszędzie można się realizować, ale trzeba wiele pracy i cierpliwości, a tej najbardziej nam brakuje. na sama doskonale pamięta czasy, kiedy w Piekle mieszkała bez telefonu, Internetu, telewizji, ale nie narzekała, od rana do wieczora czytała książki, miała przyjaciółki z krośnieńskiego liceum i była szczęśliwa, że gdziekolwiek spojrzy, po horyzont niebo i las. Żadnych wieżowców, zaplutych wind, hałasu tramwajów i pędu Warszawy. – Moje dzieci, które wychowały się w Piekle, już od zawsze mają telefony, Internet, nie czują się odcięte od świata i wiele wskazuje na to, że nie tęsknią też za dużym miastem. To cieszy mnie najbardziej. ►

Z

O

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

77


URODA życia Według Zuzi, Odrzykoń, Krosno, Piekło, to miejsca, gdzie jest się sobą i gdzie toczy się prawdziwe życie. Tutaj niczego nie trzeba udawać, nie ma obowiązku codziennie rano w szpilkach wychodzić do pracy i kilka godzin spędzać w korkach. Jednocześnie trzeba tu mieć na siebie pomysł, bo o pracę dużo trudniej niż w dużych miastach. oże dlatego na prowincji, paradoksalnie, całkiem dobrze radzą sobie osoby z dużych miast, przedsiębiorcze, pomysłowe, z kontaktami, dla których ogromnym atutem jest kameralność tych miejsc. – Od lat trwam w nieustannej ekscytacji, jak tu pięknie, ale naprawdę tak czuję. Dostrzegam i doceniam zadbane domy na wsi, możliwość porozmawiania z ludźmi w sklepie, w szkole, gdzie wszyscy się znają. Tutaj czuję się bezpiecznie. Dla mnie to zalety, choć innym mogłoby to przeszkadzać. Uwielbiam otaczać się ludźmi – to niezwykle mnie inspiruje. A że mam w sobie gen społecznika, przy każdej okazji promuję Krosno i Odrzykoń – mówi Zuzia.

M

Ta kameralność, a właściwie dziewicza przyroda, która pozwala zachować człowiekowi zewnętrzny i wewnętrzny spokój, okazała się tak ważna dla Viktorii Krystosik, że już jako piętnastolatka, która w 1989 roku trafiła w Bieszczady na obóz wędrowny, wiedziała, że tutaj będzie jej dom. Warszawianka od pokoleń, z Mokotowa i Saskiej Kępy, tak zachwyciła się spokojem tego miejsca, że od tamtego pierwszego obozu wracała tu już co roku. Gdy jako studentka psychologii na Uniwersytecie Warszawskim wychodziła za mąż, udało się jej przekonać męża, by pieniądze otrzymane w prezencie ślubnym przeznaczyć na kupno działki w Bieszczadach. Wypatrzyła piękne dwa hektary w Chmielu, na stoku Otrytu, w otulinie Bieszczadzkiego Parku Narodowego, i już w swojej głowie widziała dom, na który przyszło jej poczekać 20 lat. – Chciałam pracować z ludźmi i pomagać. W liceum marzyłam o prowadzeniu ośrodka rozwoju wewnętrznego, a koleje życia powoli doprowadziły mnie do tego miejsca – opowiada Viktoria. I choć trudno zauważyć to na pierwszy rzut oka, ma w sobie nieprawdopodobny hart ducha. Przed laty potrafiła całą dobę jechać z małymi córeczkami z Warszawy do Chmiela tylko po to, by kilka dni pobyć w sąsiedztwie ukochanych gór. Nigdy nie postrzegała też Bieszczadów jako formy ucieczki przed światem. Kończąc kolejne studia, zawsze tu wracała, bo uważała je za dobre miejsce do pracy. Blisko przyrody, trochę na odludziu, widziała tu szanse dla siebie i swojej rodziny na szczęśliwe życie. Jej rodzice byli przerażeni, gdy wiele lat temu z ledwie trzymiesięczną córką Oleną i byłym mężem wędrowała w środku zimy do schroniska Pod Małą Rawką. – Byliśmy młodzi, ale nigdy nie brakowało nam odpowiedzialności – mówi Viktoria Krystosik. – To miejsce dobrze kształtuje charakter, co widać po historii moich dzieci. Niczym nie-

78

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

zakłócona natura zachwyca, a historia tych gór ma swoje ogromne znaczenie, uczy pokory i szacunku dla przeszłości. Kiedyś mówiono o Bieszczadach: co gospodarstwo, inne wyznanie. Taka tolerancja wyznaniowa, światopoglądowa jest mi bardzo bliska. I pewnie dlatego bardzo się wzruszyłam, gdy jakiś czas temu na naszej górce w Chmielu ćwiczył jogę znajomy Polak z Kanady, a ponad 80-letni sąsiad z Krywego, podszedł do mnie mówiąc, że nie chciał do nas zachodzić, bo widział, że ktoś się modlił. Nie chciał mu przeszkadzać, bo przecież wszyscy jesteśmy dziećmi tego samego Boga i każdy na swój sposób się modli. le ten dom, z okien którego Viktoria patrzy dziś na górską panoramę, stoi dopiero od 3 lat, a ona w Bieszczady na stałe przyjechała dopiero 6 lat temu. – Wcześniej były studia, wychowanie córek, wyjazd na kilka lat do Kanady, gdzie pracowałam w ośrodku dla młodzieży z problemami psychicznymi, zgłębianie tajników hatha jogi wg metody Sivanandy, kurs dla nauczycieli w Aśramie Sivanandy w Val-Morin w Kanadzie, w końcu zajęcia prowadzone w centrum Sivanandy w Montrealu – mówi. I choć tęskniła do swojej górki w Chmielu, po powrocie z Kanady znów na kilkanaście lat osiadła w Warszawie, na Saskiej Kępie, gdzie opiekowała się bliską krewną. – To było wspaniałe doświadczenie dla mnie oraz Oleny i Marcysi, moich córek. Przebywanie na co dzień z osobą, która potrzebuje naszej pomocy, jest najlepszą lekcją empatii – mówi Viktoria Krystosik. – To był też czas intensywnego dokształcania się, ukończyłam Instytut Integralnej Psychoterapii Gestalt w Krakowie, szkołę Psychoterapii Zorientowanej na Proces oraz dwuletni staż w Młodzieżowym Ośrodku Psychoterapii w Warszawie. I gdy okazało się, że w Warszawie nic nas już nie trzyma, na zawsze odeszła moja cioteczna prababka, wyjazd do Chmiela stał się czymś tak naturalnym jak oddychanie. Viktoria, Marcysia i Olena wynajęły domek w Chmielu, ale szybko okazało się, że z kwatery muszą zrezygnować. Wtedy przesądził głos dziewczynek – te zdecydowały, że zamieszkają w maleńkiej, 15-metrowej chatce na ich górce w Chmielu, gdzie bez wody i prądu przez dwa lata dzielnie dawały sobie radę. Dziewczynki dojeżdżały do szkoły podstawowej i gimnazjum w Lutowiskach, a Viktoria kilka razy w tygodniu do pracy w Sanoku. – Ciężkie czasy, ale dziewczynki ani raz się nie zbuntowały, wręcz przeciwnie, wspierały mnie w trwaniu tutaj, a ja nigdy niczego nie zrobiłam wbrew ich woli. Trzy lata temu udało się nam wybudować dom i tak trwa nasz najlepszy, bieszczadzki czas, w którym dwa lata temu urodził się jeszcze mój synek Remigiusz. toś może się zastanowić, co może wyniknąć z nauki przy świecach oraz noszenia wody ze strumienia? Wszystko, co najlepsze. Marcysia rozwinęła tutaj swoją muzyczną pasję, znalazła w Lesku świetną nauczycielkę muzyki. Olena miała tak imponujące wyniki w nauce, że będąc jeszcze w gimnazjum w Lutowiskach wyjechała na stypendium do Wielkiej Brytanii, tam ukończyła liceum, a w tym roku rozpoczęła w Londynie studia z literatury porównawczej.

A

K


URODA życia

Viktoria Krystosik.

– Pamiętam czas, gdy w środku zimy, w nocy wracałam z pracy w poradni psychologicznej w Sanoku, zatrzymywałam się pod naszą górką, dłuższą chwilę odpoczywałam w samochodzie, a potem w śniegu po uda przez pół godziny brnęłam do naszej maleńkiej chatki na szczycie – wspomina Viktoria. – Wychodziłam na górę, widziałam dziewczynki, słyszałam tę ciszę dookoła i wiedziałam, że to ma sens, że przetrwamy i doczekamy się domu z ogromnym drewnianym tarasem. I on jest – Bieszczadzkie Marzenie. Nazwa oczywiście nieprzypadkowa, bo prosto z serca, symbol licealnych marzeń, które stają się życiowym spełnieniem. I może trudno w to uwierzyć, ale Marcysia i Olena czują się z Chmielem i Bieszczadami bardzo związane. Olena jest zafascynowana nie tylko literaturą, ale też tworzeniem optymalnych systemów edukacyjnych i niewykluczone, że kiedyś będzie tworzyła własną szkołę, być może też w górach, ale w Bułgarii, bo stamtąd pochodzi jej narzeczony. Obie dziewczynki zgłębiają też tajniki jogi, a Viktorii coraz lepiej udaje się tworzyć w Chmielu, w ich domu – ośrodek rozwoju świadomości, gdzie odbywają się zajęcia i warsztaty, i gdzie zatrzymuje się coraz więcej turystów. Urzekają widoki i klimat miejsca – niezwykły spokój, jaki panuje na górce. Absolutna cisza, którą niekiedy przerywają piękne dźwięki płynące z pianina – to Marcysia gra Remigiuszowi. Niezwykły widok. Viktoria, która w Centrum Rozwoju Edukacji w Warszawie ukończyła cykl szkoleń m.in. „Jak mówić, żeby

dzieci nas słuchały i jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”, „Rodzeństwo bez rywalizacji” oraz „Nastolatek”, prowadzi też w domu w Chmielu szkołę dla rodziców i wychowawców rekomendowaną przez MEN. – Uczymy się o potrzebach dzieci, jak zadbać o ich sferę emocjonalną. Dziecko bowiem tak się zachowuje, jak się czuje – mówi Viktoria. – I to nieprawdopodobne, jak dobre efekty pracy z młodzieżą i rodzicami osiąga się organizując warsztaty blisko przyrody. Dużo szybciej następuje wyciszenie, nawiązanie kontaktu. Tego nie da się porównać do warsztatów w zamkniętych salach, w dużych ośrodkach. A niestety, współczesny świat składa się z presji, presji, jeszcze raz presji i w końcu depresji. iktoria nie kryje, że joga, medytacja, są jej sposobem na życie. – W kulturze europejskiej mamy bardzo zaniedbaną strefę emocjonalną i duchową, a mocno nakierowani jesteśmy na wyścig materialny. To błąd, za który płacimy zdrowiem i życiem – mówi. – Tak jak karmimy nasze ciało, tak samo trzeba karmić ducha. Może to być medytacja, modlitwa, każdy w swoim sercu musi sobie odpowiedzieć sam. – Mam duszę pioniera, bo pewnie wielu patrzyło na moje poczynania z przerażeniem, a ja wiem, że one mają sens – śmieje się Viktoria. – Chciałabym swoją wiedzą i doświadczeniem dzielić się z jak największą liczbą osób, zwłaszcza że od tutejszych mieszkańców otrzymałam dużo wsparcia i ciepła. Stąd między innymi lekcje i warsztaty jogi organizowane cyklicznie w Chmielu dla osób z Polski i z zagranicy. ►

V

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

79


URODA życia Trudności wyzwalają niezwykłe siły i hartują osobowość. Trzeba tylko być cierpliwym – uważa Viktoria. – Bliskość przyrody daje nieprawdopodobną siłę, w bieszczadzkiej głuszy łatwiej dostrzegać rzeczy najważniejsze i umieć karmić emocje. Moje córki rozwinęły tutaj swoje talenty dużo bardziej, niż być może będąc w Warszawie. Jestem pewna, Olena także, że bez Lutowisk nie byłoby brytyjskiego liceum i studiów w Londynie. To miejsce, gdzie tak wiele trudów przeszłyśmy, paradoksalnie bardzo nas uszczęśliwiło i hojnie obdarzyło. Ale trzeba umieć słuchać siebie, zwłaszcza na przekór tym, którzy każą trzymać się schematów.

Julia Kubica do nich nie należy. Absolwentka Akademii Muzycznej w Warszawie, skrzypaczka, dziennikarka, scenarzystka, a przede wszystkim bardzo, bardzo miejska dziewczyna, dwa lata temu, kierowana impulsem, wystartowała w konkursie na dyrektora Gminnego Centrum Kultury i Ekologii w Cisnej. Ona, która nigdy nie była w Bieszczadach, a pełną modnych i gwarnych klubokawiarni dzielnicę Powiśle uwielbiała ponad wszystko, zostawiła Warszawę i przyjechała w Bieszczady. – Mnie też to zaskoczyło – wspomina Julia. – Sam start w konkursie był dla mnie szaleństwem, bo nie do końca wierzyłam, że ktoś zechce zatrudnić osobę z zewnątrz. Byłam pewna, że konkurs wygra „miejscowy”. jednak! Pierwszym zaskoczeniem była komisja konkursowa, która składała się z kilkunastu osób i z którą „ucięła” sobie ponad godzinną pogawędkę o potencjale lokalnej kultury. I ku mojemu zdziwieniu udało się. Wspólnie z partnerem, Markiem Władyką, teatrologiem i redaktorem, swoje Bieszczady zobaczyli w maju, w pełnym słońcu i już wiedzieli, że dobrze trafili. Po Warszawie, zaskoczyły ich: spokój, cisza, wolniejsze, a przez to szczęśliwsze życie. Nagle okazało się, że można całkiem dobrze sobie radzić bez sklepów całodobowych, a poczta i punkt apteczny czynne do godz. 16 znakomicie dyscyplinują potrzeby. – Znajomi z Warszawy przecierali oczy ze zdumienia i nie mogli uwierzyć, że wyjeżdżamy, w ich mniemaniu, w tak egzotyczne miejsce. Nieustannie żartowali, jak ja sobie poradzę w tej Cisnej, skoro nie ma tam taksówek – śmieje się Julia. – W Warszawie mieszkałam w ścisłym Śródmieściu, wszędzie chodziłam na piechotę lub jeździłam rowerem, czasem podjeżdżałam taksówką. Nie chciałam mieć samochodu i stać w korkach. Tu jest na odwrót. Bez auta ani rusz. Julia, przyjeżdżając w Bieszczady po prawie 20 latach spędzonych w Warszawie, przywiozła też cenny kapitał – ogromne doświadczenie zawodowe. W ostatnich latach przed przeprowadzką pisała m.in. scenariusze do popularnych seriali: „Kryminalni”, „Na dobre i na złe”, przez kilkanaście lat grała na skrzypcach w spektaklach Komuny Otwock (obecnie Komuny Warszawa). Wcześniej pra-

80

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

cowała w biurze promocji warszawskiego ratusza, gdzie przed laty za niewielkie pieniądze „rozkręcała” Noc Muzeów, którą wcześniej podpatrzyła w Berlinie, a która z czasem rozrosła się do wspaniałej, wielkiej i ogólnopolskiej imprezy. Miała też dziennikarskie doświadczenie po współpracy ze Stefanem i Romą Bratkowskimi, którzy wydawali miesięcznik „Powiśle” – ambitne, obywatelskie przedsięwzięcie, które miało jednoczyć ludzi z jednej dzielnicy i budować lokalną tożsamość. – Pożegnałam Warszawę, którą nadal uwielbiam, ale w Cisnej poczułam spokój i gdybym miała tu zostać do końca życia, na pewno bym nie żałowała, choć dużo zależy też od mojego partnera – mówi. Po przyjeździe rzuciła się w wir pracy. Organizuje festiwale, przeglądy filmowe, wernisaże, koncerty i warsztaty. Uparła się, że w Cisnej będzie kino i była o krok od zdobycia dotacji z Ministerstwa Kultury. Trudno, nie udało się, ale zdobyła środki na kilkumiesięczny artystyczny projekt międzypokoleniowy. I choć zwykle praca na etat, w „budżetówce” rozleniwia i usypia, to jej dodała skrzydeł i siły. – Mogłam złapać oddech i skoncentrować się na pracy – mówi Julia. To też powód, dla którego tak szczęśliwie poczuła się w Cisnej. Bo z jednej strony kapitalna przyroda, a z drugiej poczucie bezpieczeństwa. W Warszawie była wieczna praca na umowy-zlecenia, przeliczanie pieniędzy na kredyt, tutaj całą siebie oddaje pracy, którą uwielbia. Ale czy po gwarze Warszawy, kin, kawiarni i restauracji, ten świat wokół Cisnej nie zdawał się za mały, smutny, opuszczony? – Nie, chyba podświadomie zawsze marzyłam o życiu bliżej przyrody – odpowiada. – Do Warszawy przyjechałam z Katowic i choć od zawsze byłam miejskim dzieckiem, wspaniale się tu poczułam. Znalazłam też wyzwania, bo w miejscu, gdzie niewiele się dzieje, tak dużo można zaproponować. W wielkim mieście dużo trudniej jest zaskoczyć, zachwycić, zatrzymać kogoś w biegu. Tutaj ludzie bardzo przeżywają to, co robimy w Centrum. Przychodzą, dyskutują, mówią, co im się podoba, mają swoje pomysły. W ostatnim czasie promowaliśmy Bieszczady w Zakopanem, gdzie mamy dobre kontakty z Muzeum Tatrzańskim, ale tuż przed wyjazdem okazało się, że nie ma pieniędzy na wyjazd zespołu ludowego. Jak to nie ma? Miejscowe kobiety łatwo się nie poddają, wykonały kilka telefonów, zorganizowały kilka spotkań i dotację zdobyły. Tutejsza pracowitość, pomysłowość, zapobiegliwość są fantastyczne – mówi Julia. isna nie jest też typową prowincją, ale miejscem, w którym osiadło wielu ludzi z różnych zakątków kraju. Oczywiście, największym problemem jest brak młodych ludzi, którzy wyjeżdżają do szkół i za pracą, ale są też nieliczni, którzy nie wyobrażają sobie życia bez Bieszczadów. Robią wszystko, żeby móc osiąść tu na całe życie. Nieprzypadkowo też w Cisnej dwa lata temu narodził się Festiwal Crazy Girls. – Muzy, artystki, kobiety, bez których wiele męskich karier nigdy nie rozwinęłoby się. Dawały kopa facetom, wyciągały ich za uszy, wspierały, wydeptywały ścieżki, organizowały im życie prywatne i zawodowe. Menedżerki, panie domu, matki, kochanki, żony.

C


URODA życia

Julia Kubica.

Pozostają w cieniu, choć to one współtworzą sukces mężczyzn, w których dostrzegają coś niezwykłego. Szalone, nieobliczalne, nie ma dla nich rzeczy niemożliwych. Życie na wysokich obrotach jest niebezpieczne. Zadają sobie pytanie: czy było warto? Festiwal Crazy Girls pokazuje, że było, jeśli nawet one same uważały często inaczej – mówi Julia Kubica, pomysłodawczyni imprezy, która w tym roku będzie miała już swoją trzecią edycję. ohaterką pierwszej była Zosia Komedowa, muza, żona Krzysztofa Komedy, znakomitego muzyka, autora utworu, od którego festiwal wziął swoją nazwę. Zosia Komedowa była też znaną w Bieszczadach postacią, przez kilka lat mieszkała w Chmielu nad Sanem i do końca życia bardzo ciepło wspominała Bieszczady. Rok temu festiwal poświęcony był Julii Warhol, matce Andy’ego Warhola, którego rodzina pochodzi ze wsi Miková na Słowacji, a którego muzeum znajduje się w niedalekich Medzilaborcach, zaledwie 45 kilometrów od Cisnej. W tym roku dyskusje i prezentacje toczyć się będą wokół Zosi Beksińskiej, żony genialnego malarza, Zdzisława Beksińskiego i matki Tomasza Beksińskiego. Gościem specjalnym będzie Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, przez lata bliski przyjaciel rodziny Beksińskich. W ostatnich trzech latach w Cisnej w ogóle tyle się dzieje, że nawet na skrzypce, z którymi Julia związana jest od 6. roku życia, nie ma czasu. – Niektórzy żartują, że nie ma tu kina, teatru, więc ja próbuję zorganizować sobie miasto w Cisnej – śmieje się

B

Julia. – Niekiedy słyszę, że za mało jest biesiad, nawiązań do kultury ludowej, poezji śpiewanej, ale staram się zaproponować coś innego, tu nowego. Stąd Festiwal Crazy Girls, który ma coraz więcej entuzjastów, ognisko muzyczne w Cisnej, z czego bardzo się cieszę i w ramach którego coraz więcej osób uczy się grać na pianinie, gitarze oraz skrzypcach. Co roku mamy też kilka przeglądów filmowych i za każdym razem staram się, by to Centrum w samym sercu Cisnej tętniło życiem. ytana o to, co dają jej Cisna i Bieszczady, bez wahania odpowiada – „słyszę siebie”, co postanowiła przekuć w hasło „Gmina Cisna – usłysz siebie”, którego używa w materiałach promocyjnych przy różnych okazjach. – Gdy wyjechałam ze stolicy, tym razem nie tylko na wakacje, dotarło do mnie, że tempo życia w wielkim mieście potrafi zagłuszyć własne myśli. Gdy patrzę na Warszawę z oddali, mam wrażenie, że jest zbyt wyobcowana od reszty Polski, a mówienie o Podkarpaciu, Cisnej czy Bieszczadach jak o Polsce B jest wielkim nadużyciem – dodaje. Przyszłość? Może nas wszystkich zaskoczyć. – Jestem otwarta na zmiany, choć nie ukrywam, że własny, drewniany dom z widokiem na połoniny bardzo mi się marzy – mówi Julia. – Na blogu klatkidzwieki.wordpress. com z moim partnerem Markiem dokumentujemy w filmach to, co nas tutaj otacza. Chciałabym móc to rozwijać. Po tylu latach pisania scenariuszy odkryłam w swoim życiu paradoks: teraz nie tworzę już fikcyjnych światów, ale realizuję się w tym rzeczywistym i to mnie uszczęśliwia najbardziej.

P

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

81


Wyprawa na Sziszapangmę.

Andrzej

BARGIEL:

NA NARTACH Z OŚMIOTYSIĘCZNIKA W 2010 r., podczas biegu górskiego Elbrus Race, poprawił o 32 minuty rekord trasy należący od 2006 r. do samego Denisa Urubki, jednego z najwybitniejszych współczesnych himalaistów. W 2013 r. zjechał na nartach z Sziszapangmy. 25 lipca tego roku zrobił to samo z innego ośmiotysięcznika – Broad Peaku. Odpowiadając na pytanie, po co to robi, mówi o przyjemności i radości, jakie czerpie z poruszania się na nartach w górach wysokich.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie archiwum Andrzeja Bargiela

U

rodził się 27 lat temu w Łętowni koło Jordanowa, ale mieszka w Zakopanem. Był dziewiątym spośród jedenaściorga dzieci Marii i Józefa Bargielów. „Od małego rozsadzała mnie energia. Nikt nie potrafił sobie ze mną poradzić: ani nauczyciele w szkole, ani rodzice, którzy bezskutecznie próbowali ukierunkować moją energię na pracę w przydomowym gospodarstwie” – przyznaje w biogramie na swojej stronie internetowej. Ujście swojej fantazji dawał w podwórkowych sportach. Biegał za piłką, wspinał się po drzewach, pływał. W gimnazjum rozpoczął regularne treningi sportowe. Zaczął jeździć konno oraz uprawiać kolarstwo górskie. „Miałem nawet jakieś drobne sukcesy, niestety, mój rower zwyczajnie się rozpadł. Nasze kółko sportowe nie miało wystarczającego budżetu na kupno nowego roweru, a rodziców też nie było stać na taki zbytek. Widocznie kariera kolarska nie była mi pisana” – wspomina.

82

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

ELBRUS RACE Rower zamienił na narty. Akurat w Polsce zaczął się wtedy rozwijać skialpinizm. Młody zakopiańczyk okazał się wręcz stworzony do tej dyscypliny. Trzykrotnie wywalczył mistrzostwo Polski, był w światowej czołówce skialpinistów. Momentem przełomowym w karierze Andrzeja Bargiela był bieg górski Elbrus Race w 2010 r., którego celem był szczyt Elbrusu (5642 m n.p.m.). Zawodnicy startowali z wysokości 2400 m n.p.m., a więc przewyższenie wynosiło – bagatela! – 3242 metry. 22-latek z Zakopanego pokonał tę trasę w 3 godziny i 23 minuty, poprawiając dotychczasowy rekord Denisa Urubki... aż o 32 minuty (osiągnięcia Polaka do tej pory nikt zresztą nie pobił). Na Elbrusie… wyprzedził sędziów, którzy poprosili go, by zawrócił i zrobił „pętelkę”, aby na potrzeby archiwum zawodów


LUDZIE gór można było utrwalić moment, kiedy osiąga szczyt. – Nikt nie spodziewał się, że można pobić rekord Denisa – śmieje się Bargiel. Był to już czas, kiedy właściwie zakończył karierę skialpinisty. – Ciężko było to robić na światowym poziomie, bo to wymagało finansów i zaplecza, którego wtedy zupełnie nie było – tłumaczył podczas 11. Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem na początku września br. Podczas Elbrus Race dokonał jednak ważnego odkrycia. Zauważył, że potrafi szybko przemieszczać się na dużych wysokościach. Zapragnął spróbować swoich sił jeszcze wyżej. złowiekiem, który mu to umożliwił, był Artur Hajzer, znakomity himalaista, twórca programu Polski Himalaizm Zimowy. W 2012 r. młody zakopiańczyk znalazł się w składzie wyprawy na Lhotse. Podjął tam próbę szybkiego wejścia na szczyt, przerwaną z powodu złej pogody. Szybkie wejścia na ośmiotysięczniki bez użycia tlenu połączone ze zjazdem na nartach ze szczytu, stały się jego wizytówką. W Zakopanem Bargiel tłumaczył swoje ekspresowe tempo wychodzenia na szczyty i zjeżdżania z nich na nartach m.in. tym, że… nie lubi spać na dużych wysokościach, dlatego stara się minimalizować czas tam spędzony. Uważa też, że narty są w górach bezpieczniejsze, dzięki nim można łatwiej pokonać szczeliny, a w przypadku załamania pogody – szybciej uciec w dół, gdzie jest zdecydowanie bezpieczniej.

C

HIC SUNT LEONES Andrzej Bargiel jest pomysłodawcą 5-letniego programu narciarskiego Hic Sunt Leones (z łac. „tu są lwy”), który realizuje od 2013 r. Hasło programu to łacińska senten-

cja służąca do oznaczania nieodkrytych obszarów czy nieznanych krajów. Projekt ma na celu zjazdy z najwyższych szczytów Ziemi oraz udowodnienie, że narciarstwo jest możliwe nawet na dachu świata. Wydarzeniem inicjującym „Hic sunt leones” była pierwsza polska narciarska wyprawa w Himalaje, której celem było zdobycie w jak najkrótszym czasie szczytu Sziszapangmy (8013 m n.p.m.) oraz zjazd na nartach z wierzchołka góry. Do współpracy przy projekcie Bargiel zaprosił Dariusza Załuskiego, doświadczonego himalaistę i świetnego filmowca, zdobywcę pięciu ośmiotysięczników (w tym K2 i – dwukrotnie – Mount Everestu); swojego brata Grzegorza, ratownika i przewodnika międzynarodowego, oraz fotografa Marcina Kina. – Jędrek mnie zaskoczył – wspominał w Zakopanem Załuski. – Nie znaliśmy się. Akurat jechałem w góry samochodem, kiedy dostałem od niego telefon z propozycją, czy bym z nim pojechał. Odpowiedziałem, że nie mogę, nie mam czasu. Jednak po dwóch godzinach oddzwoniłem, że mi się ten pomysł podoba. Z jednej strony nigdy mnie nie pociągały szybkie, rekordowe wejścia, z drugiej – słyszałem o tym, jak Jędrek spisywał się na Elbrusie i Lhotse, i ciekawiło mnie, jak można się tak szybko i sprawnie przemieszczać w takich górach. października 2013 r. Andrzej Bargiel stanął na środkowym szczycie Sziszapangmy, skąd zjechał do obozu II, a stamtąd – po odpoczynku – do bazy. Podczas ataku szczytowego działał sam. – My z Grześkiem bardzo się denerwowaliśmy, bo w obozie II, na 7 tys. m, wiało strasznie, była kompletna mgła. Jędrek łączył się z nami: „trochę nieba widać, jeszcze spróbuję pójść do góry”. Tak próbował, próbował…, aż wszedł – śmiał się Dariusz Załuski. ►

2

Wyprawa na Sziszapangmę.

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

83


LUDZIE gór – Warunki były bardzo ciężkie, dużo śniegu, ale megaprzygoda, bo zjazd był bardzo przyjemny – wspomina Andrzej Bargiel. Zjazd do podstawy góry zajął mu 1 godz. 20 min. Dla porównania; hiszpańskiemu wspinaczowi, który szedł za nim w pewnej odległości, powrót do bazy na nogach zajął… trzy dni. 25 września 2014 r. zakopiańczyk w rekordowym czasie (14 godzin i 5 minut) wszedł na szczyt Manaslu i powrócił do bazy (21 godzin i 14 minut – baza-szczyt-baza). Nie był jednak do końca zadowolony z tego wyczynu. – Podejrzewam, że gdybym się szybciej zaaklimatyzował, to mógłbym to zrobić jeszcze szybciej. Tempo pod koniec znacznie spadło – przyznaje. Nie udało mu się też zjechać ze szczytu bez odpinania nart; uniemożliwiły to pogarszające się warunki pogodowe, przede wszystkim gęsta mgła. BROAD PEAK 25 lipca tego roku Andrzej Bargiel stanął, a potem zjechał na nartach z wierzchołka Broad Peaku. „Warunki były naprawdę ciężkie, musiałem sporo kombinować, zataczałem koło, krążyłem to w lewo, to w prawo, po prostu szukałem lepszej przyczepności – opowiada w kilkuminutowym filmiku z wyprawy. – Po ciężkiej walce udało się, o godz. 11 stanąłem na szczycie Broad Peaku. Po godzinie spędzonej na szczycie zapiąłem narty i wyruszyłem w kierunku bazy. Widoki były naprawdę niesamowite, z lewej strony piękna pogoda, słońce, błękitne niebo, dobra widoczność, a z prawej strony mgła, która kończyła się idealnie na wysokości grani. Z wierzchołka zjechałem do małej przełączki, później trawersowałem Rocky Summit. Sam zjazd z wierzchołka Rocky Summit wyglądał już znacznie lepiej. Na początku zjazdu musiałem skoczyć z 2-metrowej skały. To może niezbyt wiele, ale na 8 tysiącach robi to naprawdę różnicę. Gdy skakałem ze skały, złapało mi narty i złożyło mnie wpół. Na szczęście ustałem i udało mi się odjechać. Kolejnym etapem była dość techniczna grań. Podczas zjazdu w wąskim kominku korzystałem z lin, które czasami przeszkadzały przy zjeździe. Później zjeżdżałem ostrą granią ok. 5-6 m, musiałem również skorzystać z poręczówek. Grań była bardzo, bardzo stroma, śniegu bardzo mało, więc moje narty troszeczkę na tym ucierpiały, ale na nich było mi zdecydowanie łatwiej. Kiedy znalazłem się na przełęczy, wiedziałem, że już po wszystkim. Zatrzymałem się na chwilę w obozie III, by porozmawiać z Darkiem, pozbierać troszeczkę sprzętu i odpocząć. Po niecałej godzinie ruszyłem na dół. Jestem niżej, oddech się stabilizuje, oddycha się zdecydowanie łatwiej. W końcu to 3 tys. m niżej. Więcej energii, olbrzymia ulga”. Zjazd zajął Bargielowi 3 godziny. usiło go, by również na Broad Peaku ustanowić rekord czasowy. – W porównaniu np. do Manaslu na szczyt jest tam dużo bliżej i przy dobrych warunkach można zrobić dobry czas – opowiadał Bargiel. – Pokazał to Krzysiek Wielicki, który w tamtych czasach zrobił coś niewiarygodnego (w 1984 r. drogę baza-szczyt-baza pokonał sam w rekordowym czasie 22 godzin i 10 minut – przyp. aut.). Chciałem porównać, jak to było wtedy i jak jest teraz, przy lepszym sprzęcie.

K 84

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

Liczył też, że duża liczba wspinaczy przetrze wcześniej trasę. Niestety, śniegu było tak dużo, że o osiągnięciu satysfakcjonującego czasu nie było mowy.

A

SPRZĘT

ndrzej Bargiel nie zabiera w Himalaje długich, szerokich nart, choć podczas samego zjazdu dałyby one zdecydowanie większy komfort jazdy. – To musi być kompromis między wagą a jakością i wytrzymałością tego sprzętu, a więc muszą to być raczej lekkie narty – tłumaczy zakopiańczyk. Kolejnym problemem są buty. Używa skitourowych, które są lżejsze, ale zdecydowanie chłodniejsze. Lecz i na to jest sposób: podgrzewane wkłady. – Wbrew pozorom, na dwóch wyprawach oparzyłem sobie duże palce u stóp – śmiał się Bargiel podczas spotkania w Zakopanem, wzbudzając wesołość sali. Wcześniej używał kombinezonów himalajskich, które jednak były dla niego zbyt ciepłe i ciężkie, i utrudniały poruszanie. Doszedł więc do wniosku, że to powinny być bardzo cienkie kombinezony. – Na ostatniej wyprawie, na 7 tys. m, musiałem ściągać kombinezon, bo było tak ciepło, że zalewało mnie potem, byłem cały czerwony. Zdjąłem kombinezon i ożyłem – opowiadał narciarz, również przy wesołości sali. – Mimo dużych wysokości, czasami przy słonecznej pogodzie, kiedy to nie jest zima, jest naprawdę bardzo ciepło – dodał.

C

ŚNIEŻNA PANTERA

el na ten rok był jeszcze ambitniejszy: zdobycie Śnieżnej Pantery, czyli rosyjskiego wyróżnienia alpinistycznego nadawanego za zdobycie pięciu siedmiotysięczników na terenie b. ZSRR, w pasmach Tienszan i Pamiru: Piku Pobiedy (7439 m n.p.m.), Chan Tengri (7010), Piku Ismaila Samaniego (d. Pik Komunizma – 7495), Piku Korżeniewskiej (7105) i Piku Lenina (7134). – Niestety, nie udało się wygenerować takiego budżetu, by zrobić to w takim stylu, jakbym chciał – przyznaje Bargiel i dodaje: – Teraz wydaje mi się, że nic nie stoi na przeszkodzie, by to w końcu zrobić. Pojedziemy tam samochodami, więc będzie można bardzo szybko się poruszać. Myślę, że to będzie ciekawe – podróż połączona z działaniem na pięciu szczytach i jazdą na nartach może być przygodą mojego życia. Zakopiańczyk mówi, że ma „gdzieś w głowie” wyjście na Everest bez tlenu. Chciałby też jeszcze raz pojechać na Lhotse, z którego jeszcze nikt nie zjechał na nartach. – Byłem już tam i wydaje mi się, że mam na to jakiś patent – podkreśla narciarz. Zapytany, czy chciałby spróbować zimowego wspinania w górach wysokich, odpowiedział: – Artur Hajzer próbował mnie w to wciągnąć, namawiał mnie na te wyprawy, ale ja nie do końca to czuję, bo zimą bardzo dużo jeżdżę na nartach i przez takie zimowe wspinanie musiałbym z tego zrezygnować. Wydaje mi się, że na razie zdecydowanie więcej frajdy dają mi narty. 





MODA

Justyna Wesołowska.

Justyna Wesołowska stawia na kolor: modna marsala, pudrowy róż, butelkowa zieleń, soczysta limonka, słoneczna żółć, malinowy róż... Może dlatego jej klientela jest równie zróżnicowana co paleta barw: od koła gospodyń wiejskich, osoby niepełnosprawne, przez modelki, po poważne bizneswomen, kobiety szczupłe, niskie, wysokie, młode, starsze, o nieproporcjonalnych sylwetkach. Projekty Justyny Wesołowskiej aż krzyczą: moda nie jest zarezerwowana tylko dla pięknych, młodych i bogatych. Moda jest dla każdego, nie wolno jej się bać.

J

ustyna Wesołowska pochodzi z Trześni w gminie Gorzyce. Jest absolwentką Krakowskiej Szkoły Artystycznej oraz Policealnego Studium Projektantów Mody w Kielcach. W 2012 roku stworzyła dyplomową kolekcję „Cyklista-moda na stylowe rowery”, która przyniosła jej dużą popularność. Prezentowana była m.in. na Warsaw Fashion Street, Międzynarodowych Targach Poznańskich, Kraków Fashion Avans; nagradzana i użyczana na potrzeby programów telewizyjnych „Kawa czy herbata”, czy „X-Factor”, a Justyna (wtedy jeszcze Justyna Gamoń) została obwołana prekursorką mody biznesowej na rower. – Mówiono o mnie „Gamoń od rowerów” – uśmiecha się projektantka.

AMBASADORKA KOLORÓW na polskiej ulicy

Świat mody oferował Justynie Wesołowskiej wiele. Pracowała w Krakowie, na Śląsku, w Warszawie. Na Podkarpacie wróciła dwa lata temu, bo Kraków, w którym mieszkała, okazał się nieprzyjazny, gdy zaszła w ciążę. Wróciła do rodzinnej Trześni. Urodziła córkę i postanowiła zostać na Podkarpaciu na stałe. W lutym tego roku otworzyła w Tarnobrzegu atelier sygnowane panieńskim nazwiskiem, które

88

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

otworzyło jej wiele drzwi w świecie mody. Na Podkarpaciu chce się dzielić swoim doświadczeniem i umiejętnościami, i sprawić, by Podkarpacie było modne, bardziej kolorowe, bo jest zagorzałą fanką kolorów. Niedawno w Atelier GAMON pojawiła się jesienno-zimowa kolekcja płaszczy dla kobiet. W zależności od preferencji i sylwetki klientki – na grubszej lub cieńszej podszewce, oversize, szlafrok lub wersja taliowana. Są to płaszcze casualowe, na co dzień, ale będą też pasować do eleganckich sukienek i szpilek. Dostępne będą w dziesięciu intensywnych, modnych kolorach charakterystycznych dla stylu projektantki, która jest wielką entuzjastką barw: marsala, butelkowa zieleń, pomarańcz, odcienie szarości, fiolet, malinowy róż. – Nasze ulice są szarobure, chciałabym je trochę pokolorować – mówi Justyna Wesołowska. Projektantka tworzy też kolekcję sukienek na sezon sylwestrowo-studniówkowy. Ich motywem przewodnim będzie błyszcząca warstwa. Co ciekawe, te błyszczące sukienki będą dostępne w wielu kolorach, a nie tylko w rozpowszechnionych złocie i srebrze. – Chcę pokazać, że takie sukienki wcale nie muszą być bardzo strojne. Przeciwnie, będą miały prostą formę, bo skoncentruję się na kolorowej tkaninie – tłumaczy Justyna Wesołowska. ►



MODA MODA DLA NIEPEŁNOSPRAWNYCH i koła gospodyń wiejskich

Mimo że sama nazwa „atelier” może budzić skojarzenia z czymś zarezerwowanym dla wybranych, Justyna Wesołowska chętnie współpracuje z lokalną społecznością, udowadniając, że moda może i powinna wchodzić „pod strzechy”. Opracowywała już koncepcję mundurów dla stalowowolskiej orkiestry dętej. Kiedy sandomierska Caritas zaproponowała jej, by stworzyła stroje dla jego podopiecznych – dzieci z zespołem Downa, nie zawahała się. Uważa, że moda nie jest zarezerwowana tylko dla pięknych, szczupłych i bogatych. Moda jest dla każdego. Dlatego niepełnosprawne modelki i modele przechadzali się po wybiegu w ubraniach, jakich wcześniej nie mieli: skrojonych na miarę, uszytych specjalnie dla nich. Małe dziewczynki wystąpiły w kolorowych tiulowych spódnicach i T-shirtach, starsze dziewczynki i kobiety – w sukienkach, a grupa niepełnosprawnych mężczyzn – w garniturach. – Zespół Downa wiąże się z trudną, nieproporcjonalną sylwetką. Dzieci dotknięte nim ubierane są w za duże ubrania, często są to ubrania dla dorosłych. A przecież dziecko powinno wyglądać jak dziecko, może wyglądać modnie i radośnie – tłumaczy projektantka. – Stroje dla niepełnosprawnych muszą być wygodne, użytkowe, bez zbędnych dodatków, np. zamków, które sprawiają trudność w ubieraniu. Materiały muszą być dobrej jakości, wytrzymałe, takie, z których łatwo zmywa się zabrudzenia. Niedawno w Atelier GAMON powstała specjalna kolekcja dla lokalnego koła gospodyń wiejskich, które potrzebowało wyróżniającego je haftu. Justyna Wesołowska stworzyła logotyp haftu, który inspirowany jest tradycjami lasowiackiami regionu, a także projekty ubrań, które musiały być funkcjonalne i na tyle uniwersalne, żeby za 10 lat też były na czasie. Składały się na nie szare spódnice na szerokim czarnym pasie, ozdobione dużym, kolorowym haftem u dołu spódnicy, w połączeniu z białymi bluzkami. Ten ludowy, a jednak nowoczesny projekt ma na celu m.in. przyciągnięcie do koła młodszych osób. Projektantka przyznaje, że jest pozytywnie zaskoczona odbiorem w lokalnym środowisku. Jej stałymi klientkami są kobiety, które potrzebują sukienki na miarę. – Wiele kobiet chce wyglądać dobrze nie tylko na większych uroczystościach, ale na co dzień. Idealne kobiece sylwetki spotyka się naprawdę rzadko, dlatego tak trudno kupić w sklepie coś, co będzie pasować. Kobiety chcą wyglądać indywidualnie – mówi Justyna Wesołowska. – Najbardziej cieszy mnie to, że klientki wracają do atelier.

KLIENTKI

w roli modelek W październiku w restauracji Basztowej w Sandomierzu projektantka organizuje kolejny nietypowy (po pokazie z osobami niepełnosprawnymi w roli modeli) pokaz mody. Tym razem po wybiegu przejdą… klientki Atelier GAMON. Wystąpią w strojach, jakich – zdaniem Justyny Wesołowskiej – nie powstydziłyby się światowe stolice mody. – Chcę pokazać, że kobiety z naszego regionu wyglądają pięknie, oryginalnie, że są cudowne i zwracają uwagę – wyjaśnia. Na początku października projektantka poprowadziła w Szkole Podstawowej nr 10 w Tarnobrzegu warsztaty ze stylizacji dla dzieci z 5 i 6 klasy. Uczniowie przynieśli swoje ulubione ciuchy, ale także rzeczy z szafy mamy czy babci, i komponowali stylizacje. W przyszłości Justyna Wesołowska chciałaby poprowadzić warsztaty dla młodzieży z przerabiania ubrań, bo dostaje wiele pytań, jak to robić. Justyna Wesołowska dumna jest z jednej ze swoich podopiecznych modelek, Jagody Judzińskiej z Sandomierza, która pierwsze kroki stawiała na wybiegu w Atelier GAMON, a teraz dostała się do kolejnego etapu programu „TOP Model”. Projektantka dodaje, że dziewczyn, które mogłyby zrobić karierę w modelingu w regionie jest dużo. Widzi ich potencjał i chce zmotywować je, by go wykorzystały. 



Miejsce: Cerkiew greckokatolicka pw. Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny w Baligrodzie. Pretekst: Premiera „Wyżej niż połonina. Saga w VI aktach” Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

TOWARZYSKIE zdarzenia Od lewej: Mariola Łabno-Flaumenhaft i Justyna Król – aktorki Teatru im. W. Siemaszkowej.

Od lewej: Waldemar Czyszak i Robert Żurek – aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej.

Ryszard „Bury” Denisiuk, z Bieszczadami związany od prawie 60 lat, najbardziej znany ze swych „dusiołków” rzeźbionych w pracowni w Cisnej.

Od lewej: Robert Chodur; Waldemar Czyszak – aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej, Przemysław Sejmicki – aktor Teatru Nie Teraz.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora ds. administracyjnofinansowych Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Wojciech Buczak, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Robert Stępień, wójt Baligrodu.

Od lewej: Przemysław Sejmicki; Mariola Łabno-Flaumenhaft; Waldemar Czyszak.

Od lewej: Piotr “Rogalik” Rogala, pieśniarz, poeta bieszczadzki; Piotr Woroniec, rzeźbiarz; Waldemar Czyszak.

Od lewej: Tomasz A. Żak, reżyser i scenarzysta „Wyżej niż połonina. Saga w VI aktach”; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Dagny Cipora, Mateusz Mikoś – aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej; Przemysław Sejmicki, aktor Teatru Nie Teraz.

Od lewej: Ryszard Zatorski; Barbara Kędzierska; Wojciech Buczak, wicemarszałek województwa podkarpackiego.



Miejsce: Rzeszów. Pretekst: Otwarcie mostu im. Tadeusza Mazowieckiego.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Iwona Wendel, wiceminister Infrastruktury i Rozwoju, oraz Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Biskup senior Kazimierz Górny; Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Marcin Lewandowski, członek zarządu PORR, projektanta i wykonawcy obiektu; Jakub Chojnacki, członek zarządu PORR; Piotr Kledzik, prezes zarządu PORR; Iwona Wendel, wiceminister Infrastruktury i Rozwoju; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Wojciech Buczak, wicemarszałek Podkarpacka.

Od lewej: Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa; Tomasz Kamiński, poseł SLD; Teresa Kubas-Hul, wiceprezes PARP S.A.

Od lewej: Piotr Klimczak, wiceburmistrz Boguchwały; Zdzisław Gawlik, sekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa; Jerzy Bednarz, wiceprzewodniczący Rady Powiatu Rzeszowskiego; Paweł Baj, burmistrz Głogowa Młp.

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Od lewej: Krystyna Skowrońska, posłanka PO; Iwona Wendel, wiceminister Infrastruktury i Rozwoju; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. oświaty, opieki społecznej i osób niepełnosprawnych; Wojciech Buczak, wicemarszałek Podkarpacka.



Miejsce: Hotel Prezydencki w Rzeszowie. Pretekst: III Podkarpacka Konferencja Okulistyczna Sokolim Okiem.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od prawej: Dr hab. n. med. Erita Filipek, Uniwersyteckie Centrum Okulistyki i Onkologii w Katowicach; prof. Ewa Mrukwa-Kominek, kierownik Oddziału Okulistyki Dorosłych oraz Kliniki Okulistyki i Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach; Teresa Gwizdak, dyrektor Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego w Rzeszowie; prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Prof. Ewa Mrukwa-Kominek, kierownik Oddziału Okulistyki Dorosłych oraz Kliniki Okulistyki i Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach. Dr hab. n. med. Jerzy Mackiewicz, Klinika Okulistyki Uniwersytetu Medycznego w Lublinie.

Od lewej: lek. Beata Pelc, okulistka w Visum Clinic; dr hab. n. med. Jerzy Mackiewicz, Klinika Okulistyki Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; lek. Bożena Kusztejko, okulistka; lek. Tamara Krygowska, okulistka; lek. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, ordynator Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu; lek. Agata Niedzielska-Krycia, lekarz-rezydent w UCOiO w Katowicach. Paweł Chmiel, prezes zarządu Visum Clinic.

Od lewej: prof. Aleksander Bobko, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego; Teresa Gwizdak, dyrektor Departamentu Zdrowia Urzędu Marszałkowskiego w Rzeszowie; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Maciej Spyra; lek. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, ordynator Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu. Od lewej Paweł Chmiel, prezes zarządu Visum Clinic, z żoną Agnieszką; Maciej Spyra; lek. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, ordynator Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu.

Od lewej: lek. Iwona Helemejko, Klinika Okulistyki Uniwersytetu Medycznego we Wrocławiu; lek. Bożena Kusztejko, okulistka; prof. Ewa Mrukwa-Kominek, kierownik Oddziału Okulistyki Dorosłych oraz Kliniki Okulistyki i Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach.

Od lewej: Dr hab. n. med. Erita Filipek, Uniwersyteckie Centrum Okulistyki i Onkologii w Katowicach; dr hab. n. med. Jerzy Mackiewicz, Klinika Okulistyki Uniwersytetu Medycznego w Lublinie; prof. Ewa Mrukwa-Kominek, kierownik Oddziału Okulistyki Dorosłych oraz Kliniki Okulistyki i Katedry Okulistyki Śląskiego Uniwersytetu Medycznego w Katowicach; lek. Mariusz Spyra, dyrektor medyczny NZOZ Visum Clinic, ordynator Oddziału Okulistycznego Wojewódzkiego Szpitala w Tarnobrzegu.



DROGI

PROGRAM BUDOWY DRÓG KRAJOWYCH NA LATA 2014-2023

S19 w budowie od Stobiernej do Sokołowa Młp.

P

Droga S19 z Rzeszowa do Lublina, jak również obwodnice Sanoka, Stalowej Woli i Niska oraz Łańcuta znalazły się w rządowym Programie Budowy Dróg Krajowych na lata 2014-2023 (z perspektywą do 2025 r.). 8 września br. rząd przyjął projekt uchwały w tej sprawie. Kosztem 107 mld zł ma powstać 3,9 tys. km autostrad i dróg szybkiego ruchu oraz 57 obwodnic. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Archiwum Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad Oddział w Rzeszowie

98

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

aweł Olszewski, sekretarz stanu w Ministerstwie Infrastruktury i Rozwoju, na konferencji prasowej po posiedzeniu rządu, na którym został przyjęty program, podkreślił, że dzięki niemu „w 2025 r. będziemy mieli w 100 proc. rozwiniętą i domkniętą sieć dróg krajowych i autostrad”. – Jesteśmy gotowi do tego, żeby już we wrześniu, październiku ogłosić przetargi na kolejnych 650 km dróg i podpisać umowy na realizację około pół tysiąca kilometrów dróg. To, co jest ważne w tym programie, to elastyczne podejście do wyboru inwestycji. Będą one realizowane wedle stopnia ich przygotowania – stwierdził Olszewski (cytat za portalem Polskiego Radia).

Program za 107 miliardów złotych Program Budowy Dróg Krajowych na lata 2014-2023 ma kosztować 107 mld zł, czyli o 14 mld zł więcej, niż pierwotnie zakładano. Na utrzymanie dróg ma trafić 46,8 mld zł. Głównym celem programu ma być dokończenie sieci dróg w Polsce i takie skomunikowanie głównych miast, by czas przejazdu między nimi skrócił się o minimum 15 proc. Pieniądze na inwestycje będą pochodzić z Krajowego Funduszu Drogowego, zasilanego m.in. z refundacji funduszy UE. Planowane jest także powołanie drogowych spółek specjalnego przeznaczenia, których zadaniem ma być pozyskiwanie pieniędzy na zasadach rynkowych. Ten mechanizm finansowania jest zakładany dla autostrad: A1 Tuszyn–Częstochowa, A18 Olszyna–Golnice oraz odcinka A2 Mińsk


DROGI Mazowiecki - Siedlce. W pierwszej kolejności przewidziano utworzenie drogowej spółki specjalnego przeznaczenia do budowy autostrady A1 na odcinku Tuszyn–Częstochowa.

Jakie drogi znalazły się w programie

P

rogram przewiduje budowę autostrad: A1 Pyrzowice–Częstochowa i A2 Warszawa–Mińsk Mazowiecki. Wśród dróg ekspresowych znalazły się: S3 Sulechów–Bolków, S5 Wrocław–Poznań–Bydgoszcz–Nowe Marzy (A1), S6 Goleniów–Gdańsk, S7 Gdańsk–Płońsk oraz Warszawa do granicy z woj. małopolskim, S2 Południowa Obwodnica Warszawy, S8 Wrocław– –Łódź–Warszawa–Białystok, S17 Warszawa–Lublin, S19 Lublin–Rzeszów, S51 Olsztynek–Olsztyn oraz S61 Ostrów Mazowiecka do granicy państwa w Budzisku.

Zyskają samorządy Paweł Olszewski poinformował, że rząd przyjął też program rozwoju gminnej i powiatowej infrastruktury drogowej na lata 2016-2019. Jak mówił, daje on samorządom możliwość dofinansowania ich przedsięwzięć. – My, jako ministerstwo, będziemy mogli dofinansowywać poszczególne inwestycje do kwoty 3 mln zł. Co najmniej drugie tyle będą dokładały samorządy – zaznaczył. Wcześniej minister infrastruktury i rozwoju Maria Wasiak powiedziała Polskiej Agencji Prasowej, że na dofinansowanie budowy czy remontu dróg powiatowych i gminnych w latach 2016-2019 zostanie przeznaczone 4 mld zł, z czego w przyszłym roku – 0,8 mld zł. Centrum Informacyjne Rządu poinformowało, że nabór wniosków na realizację inwestycji przeznaczonych do wykonania w 2016 r. potrwa od 1 do 30 października br. „W kolejnych latach nabór wniosków będzie prowadzony w dniach 1-15 września. Wnioski będą rozpatrywane przez komisje powoływane przez wojewodów – podkreśliło CIR. – Na podstawie ostatecznej listy rankingowej zatwierdzonej przez ministra właściwego do spraw transportu, wojewoda zatwierdza listę wniosków zakwalifikowanych do dofinansowania w ramach dostępnego limitu środków przyznanych na województwo”. ząd wydał też rozporządzenie regulujące sposób pozyskiwania pieniędzy na inwestycje drogowe przez samorządy. „W znowelizowanym rozporządzeniu zmieniono organ odpowiedzialny za podział środków przeznaczonych na dofinansowanie budowy, przebudowy i remontów dróg powiatowych i gminnych. Dotychczas był to minister administracji, obecnie jest to minister infrastruktury i rozwoju” – stwierdziło CIR. Dodało, że każdego roku gmina, w tym miasto na prawach powiatu, będzie mogła skorzystać z dofinansowania jednego zadania inwestycyjnego, a powiat – dwóch. Po ogólnym omówieniu przyjętego przez rząd programu, przejdźmy do jego wątku podkarpackiego. W programie znalazła się droga ekspresowa S19 Rzeszów–Lublin, a spośród 57 obwodnic trzy to obwodnice podkarpackich miast: Sanoka, Stalowej Woli wraz z Niskiem oraz Łańcuta.

R

Droga S19 Odcinek S19 na Podkarpaciu, od granicy z województwem lubelskim do Barwinka, będzie miał długość 168 km. Do tej pory oddano do użytku dwa krótkie odcinki: 8-kilometrowy ze Stobiernej do węzła Rzeszów Wschód oraz 4-kilometrowy od węzła Rzeszów Zachód do Świlczy. Aktualnie w budowie są dwa odcinki: 12,5-kilometrowy od węzła Sokołów Młp. Północ do Stobiernej oraz od węzła Świlcza do węzła Rzeszów Południe (Kielanówka), długości 6,3 km. W tym pierwszym przypadku 5 czerwca ub.r. została podpisana umowa z wykonawcą – konsorcjum Aldesa Construcciones Polska Sp.z o.o., Aldesa Construcciones S.A., z terminem realizacji czerwiec 2017 r. Kwota kontraktu wynosi prawie 290 mln zł brutto. Odcinek ze Świlczy do Kielanówki buduje konsorcjum Eurovia Polska S.A., Warbud S.A. – umowa została podpisana w kwietniu ub.r. Wartość kontraktu brutto wynosi ponad 342,5 mln zł. Termin oddania odcinka – sierpień 2017 r. – Dla S19 od Sokołowa Młp. do granicy województwa prowadzimy prace przygotowawcze – informuje Joanna Rarus, specjalista ds. komunikacji społecznej w rzeszowskim Oddziale GDDKiA. arówno w przypadku odcinka od granicy województw lubelskiego i podkarpackiego do Niska, jak i odcinka Nisko–Sokołów Młp., Oddział posiada ostateczną decyzję środowiskową. Pozwala to na kontynuowanie prac przygotowawczych i opracowanie Koncepcji Programowej. Jej wykonawcą w pierwszym przypadku jest firma Sweco Infraprojekt z Krakowa, która na zrealizowanie umowy ma 10 miesięcy. Wykonawcą Koncepcji Programowej dla odcinka Nisko–Sokołów Młp. jest firma ARCADIS z Warszawy, która ma na to 12 miesięcy. – Naszym naczelnym celem jest osiągnięcie efektu komunikacyjnego, jakim jest lepsze, płynne skomunikowanie Rzeszowa z Lublinem, a tym samym naszego regionu z centralną częścią kraju. Robimy więc wszystko, aby jak najszybciej wyłonić wykonawców dla poszczególnych odcinków S19 – zapewniała jeszcze w lecie Joanna Rarus. I rzeczywiście 18 września br. rzeszowski oddział GDDKiA ogłosił dwa przetargi na zaprojektowanie i zbudowanie drogi ekspresowej S19 od granicy z województwem lubelskim do Sokołowa Młp. o łącznej długości ponad 54 km. Pierwszy przetarg obejmuje zaprojektowanie i budowę S19 na odcinku od węzła „Lasy Janowskie” do węzła „Nisko Południe”, z podziałem na trzy odcinki realizacyjne: Lasy Janowskie–Zdziary (ok. 9,3 km); Zdziary–Rudnik nad Sanem (ok. 9 km) i Rudnik nad Sanem–Nisko Południe (ok. 6 km). Drugie postępowanie dotyczy zaprojektowania i budowy S19 na odcinku od węzła „Nisko Południe” do węzła „Sokołów Małopolski Północ”, również z podziałem na trzy odcinki: Nisko Południe–Podgórze (ok. 11,5 km); Podgórze–Kamień (ok. 10,5 km) i Kamień–Sokołów Młp. Północ (ok. 7,9 km). Zadaniem wyłonionych w przetargach wykonawców będzie zaprojektowanie poszczególnych odcinków drogi ekspresowej S19, uzyskanie decyzji o zezwoleniu na realizację inwestycji drogowej, wybudowanie drogi wraz ►

Z

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

99


S19 w budowie od Stobiernej do Sokołowa Młp.

DROGI

z obiektami inżynierskimi i towarzyszącą infrastrukturą, opracowanie dokumentacji powykonawczej oraz uzyskanie decyzji o pozwoleniu na użytkowanie. ba postępowania prowadzone są w trybie przetargu ograniczonego, co oznacza, że w pierwszym etapie będą składane wnioski o dopuszczenie do udziału w postępowaniu. Do drugiego etapu zaproszeni zostaną wykonawcy, którzy spełnią warunki określone w treści ogłoszenia o zamówieniu, m.in. pod kątem posiadanego potencjału, zdolności ekonomicznej i finansowej. Najkorzystniejsza oferta zostanie wybrana na podstawie trzech kryteriów: cena, termin realizacji i okres gwarancji. Dla odcinka S19 od węzła Rzeszów Południe do Barwinka procedowane jest obecnie uzyskanie decyzji środowiskowej.

O

Obwodnice W rządowym Programie Budowy Dróg Krajowych umieszczone zostały także trzy obwodnice w ciągu dróg krajowych: Sanoka, Stalowej Woli z Niskiem oraz Łańcuta. Obwodnica Sanoka posiada już decyzję środowiskową. – Dla planowanej inwestycji 18 maja br. Generalny Dyrektor Ochrony Środowiska utrzymał w mocy (wprowadzając częściowe zmiany) wydaną 10 lipca 2014 r. przez Regionalnego Dyrektora Ochrony Środowiska decyzję ustalającą środowiskowe uwarunkowania. Od niniejszej decyzji została złożona skarga do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie – informuje Joanna Rarus. GDDKiA zatwierdziła Koncepcję Programową obwodnicy. Wykonawcą była firma TRAKT Sp. z o.o. Oddział opracował listę 18 firm, które po uzgodnieniu przez GDDKiA w Warszawie dokumentów przetargowych, tj. Programu Funkcjonalno-Użytkowego wraz załącznikami, zostały zaproszone do złożenia ofert cenowych. Ostateczna decyzja dotycząca przebiegu została już podjęta. Planuje się, że roboty budowlane rozpoczną się w październiku 2017 r., a zakończą – w marcu 2020 r.

100

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

30 września br. został ogłoszony przetarg na zaprojektowanie i zbudowanie obwodnicy Stalowej Woli i Niska w ciągu drogi krajowej nr 77, od Stalowej Woli (skrzyżowanie Trasy Podskarpowej z ul. Chopina) do połączenia z projektowaną drogą ekspresową S-19 na terenie gminy Nisko. Łączna długość obwodnicy będzie wynosić 15,3 km. Termin składania wniosków o dopuszczenie do udziału w postępowaniu minie 2 listopada br. Zadaniem wyłonionego w przetargu wykonawcy będzie zaprojektowanie obwodnicy, uzyskanie decyzji o zezwoleniu na realizację inwestycji drogowej, wybudowanie drogi wraz z obiektami inżynierskimi i towarzyszącą infrastrukturą, opracowanie dokumentacji powykonawczej oraz uzyskanie decyzji o pozwoleniu na użytkowanie. Postępowanie przetargowe prowadzone jest w trybie przetargu ograniczonego, co oznacza, że w pierwszym etapie będą składane wnioski o dopuszczenie do udziału w postępowaniu. Do drugiego etapu zaproszeni zostaną wykonawcy, którzy spełnią warunki określone w treści ogłoszenia o zamówieniu, m.in. pod kątem posiadanego potencjału, zdolności ekonomicznej i finansowej. Zamawiający oceni także zdolność wykonawców do należytego wykonania zamówienia. Najkorzystniejsza oferta zostanie wybrana na podstawie trzech kryteriów: cena, termin realizacji i okres gwarancji jakości. bwodnica Łańcuta posiada już decyzję środowiskową oraz decyzję o zezwoleniu na realizację. Rzeszowski Oddział GDDKiA prowadzi już prace przygotowawcze, polegające na rozbiórce budynków. – Planujemy tę inwestycję do realizacji systemem optymalizuj-buduj – informuje Joanna Rarus. – Przyjmujemy, że optymalizacja będzie polegać na zmianie przekroju drogi oraz skrzyżowań z dwupoziomowych na ronda. Wynika to z warunków ruchowych, które ulegną zmianie po oddaniu do ruchu odcinka A4 Rzeszów–Jarosław. Zależy nam też, aby wprowadzone rozwiązania spowodowały, że inwestycja stanie się przyjazna dla otoczenia, dla przedsiębiorców, którzy działają wzdłuż drogi krajowej nr 4, ale także dla pieszych i rowerzystów. 

O



POLITYKA PODKARPACKA SCENA POLITYCZNA W PRZEDEDNIU WYBORÓW

Władysław Ortyl.

Równanie z wieloma

NIEWIADOMYMI Brak marszałka Władysława Ortyla i starosty rzeszowskiego Józefa Jodłowskiego na liście kandydatów PiS do Sejmu, a wojewody Małgorzaty Chomycz-Śmigielskiej na liście PO, to największe niespodzianki etapu układania list wyborczych. Z „jedynką” z listy PSL startuje Jan Bury, polityk z prokuratorskimi zarzutami i wnioskiem o cofnięcie immunitetu. W wyborach do Senatu w okręgu rzeszowsko-łańcuckim zmierzą się prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc i kandydat PiS, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, prof. Aleksander Bobko. Ewentualne zwycięstwo Ferenca będzie oznaczało konieczność przeprowadzenia bezpośrednich wyborów prezydenta stolicy Podkarpacia, w których najpoważniejszymi kandydatami wydają się być obecny wicemarszałek Wojciech Buczak (PiS) i wiceminister skarbu Zdzisław Gawlik (PO).

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Od wyniku wyborów parlamentarnych, które odbędą się 25 października, zależy układ sił politycznych w najbliższych latach zarówno w Polsce, jak i na Podkarpaciu. Na dziś sytuacja w naszym regionie przypomina równanie z wieloma niewiadomymi: rozstrzygnięcia wyborcze mogą spowodować lawinę zmian w samorządach, w tym – co może budzić najwięcej emocji – w rzeszowskim ratuszu i sejmiku wojewódzkim. BRAK ORTYLA OSŁABIA LISTĘ PiS Zacznijmy od sytuacji w PiS, który najprawdopodobniej – jak zwykle – zdobędzie najwięcej mandatów. W okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim listę tej partii otwiera

102

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

prof. Józefa Hrynkiewicz z Warszawy, specjalistka od sytemu emerytalnego i polityki społecznej. Z drugiej pozycji kandyduje wicemarszałek Wojciech Buczak. eszcze dzień przed oficjalnym ogłoszeniem list PiS do Sejmu wydawało się, że w okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim niekwestionowanym liderem jest pełnomocnik tej partii, marszałek województwa Władysław Ortyl. Na drugi dzień okazało się, że… w ogóle nie ma go na liście. Nawet działacze PiS, z którymi nieoficjalnie rozmawiałem, nie są zadowoleni z kształtu listy. Zdają sobie sprawę, że jej osłabienie, spowodowane nieobecnością Ortyla, ale także starosty Józefa Jodłowskiego, może skutkować tym, że PiS, pozbawiony silnej „lokomotywy” na „jedynce”, może jedynie utrzymać swój

J


POLITYKA stan posiadania w Sejmie (w 2011 r. zdobył 8 z 15 mandatów), choć przy obecnych, wysokich notowaniach tej partii w sondażach, mógłby go powiększyć (apetyty były, jak słyszałem, nawet na 10 mandatów). Mówi się o dwóch przyczynach nieobecności Władysława Ortyla na liście wyborczej. Pierwsza jest związana z konfliktem wokół kolejności na szczycie listy. Jeszcze dzień wcześniej wszystkie media podawały, że listę otworzy marszałek Ortyl, a na drugim miejscu znajdzie się „spadochroniarka”, prof. Józefa Hrynkiewicz, której cztery lata temu pierwsze miejsce na liście odstąpił poseł (dziś europoseł) Stanisław Ożóg, co nie przeszkodziło mu z drugiego miejsca osiągnąć znacznie lepszy wynik niż liderka listy – ponad 37 tys. głosów (przy 17 tys. Hrynkiewicz; oboje zdobyli mandaty). Z panią profesor jest ten problem, że – choć znana i ceniona w Warszawie – w okręgu, z którego została wybrana, funkcjonowała słabo i jest tu raczej mało rozpoznawalna. Być może zdaje sobie z tego sprawę, bo podobno bardzo zabiegała o to, by znaleźć się na „jedynce”, gdyż – co usłyszałem nawet z kręgów PiS – obawiała się (a może obawiano się w partii), że z drugiego miejsca może nawet… nie wejść do Sejmu. Marszałkowi Ortylowi miano zaproponować miejsce drugie, na co on nie chciał przystać, bo co to za lider listy, który jej nie otwiera? A poza tym, lider może być tylko jeden. Kto? Ortyl z racji znaczenia tego polityka czy Hrynkiewicz z racji miejsca na liście? Powstałby bardzo niejasny obraz. le ta przepychanka pokazuje, kto ma lepszy dostęp do ucha prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który decyzję o obsadzie „jedynek” podejmuje osobiście i jednoosobowo. W tej konkurencji Hrynkiewicz zdecydowanie wygrywa z Ortylem. Od jednego z działaczy PiS usłyszałem, że Kaczyński (a kiedyś także jego brat) – jak na potomka starej, żoliborskiej inteligencji przystało – ma słabość do naukowców, zwłaszcza z profesorskimi tytułami. Skutek: Ortylowi pokazano miejsce w szeregu.

A

Z MARSZAŁKA POSEŁ? TO ŻADEN AWANS Z punktu widzenia siły listy PiS wycofanie się marszałka z wyścigu o Sejm jest decyzją nieracjonalną, bo znacznie tę listę osłabia – Ortyl zapewne „zrobiłby” zdecydowanie lepszy wynik niż Hrynkiewicz. W tej sytuacji w rolę faktycznego, a nie „malowanego” lidera listy musiałby wcielić się jej „numer drugi” – wicemarszałek Wojciech Buczak. Czy tak będzie, zobaczymy. Ale patrząc przez pryzmat wizerunku samego marszałka, decyzja o wycofaniu się była najbardziej rozsądną, jaką mógł podjąć w tej sytuacji. W moim przekonaniu, marszałek Ortyl startowałby nie dlatego, że zapragnął zamienić Urząd Marszałkowski na Sejm, lecz by ściągnąć na listę jak najwięcej głosów, co przełożyłoby się później na liczbę mandatów. Zdobyłby mandat na pewno i… nie objąłby go, co umożliwiłoby wejście do Sejmu następnego z listy. Wytłumaczyłby, że musi pilnować spraw w województwie,

albo – w przypływie szczerości – że jego wynik przyczynił się do zdobycia większej liczby mandatów, więc teraz może pozostać w Urzędzie Marszałkowskim. O wiele trudniej byłoby mu wytłumaczyć to samo, gdyby kandydował z drugiego miejsca. Poniósłby wizerunkowe straty. ądźmy też szczerzy: zamiana funkcji marszałka na szeregowego posła to dla Władysława Ortyla żaden awans. Marszałek ma spory zakres realnej władzy, zarządza ogromnym budżetem. A poseł? Musi podnosić rękę tak, jak każą władze klubu. Przejście do Warszawy byłoby awansem wyłącznie wtedy, gdyby Ortyl został w nowym rządzie (jeżeli oczywiście po wyborach będzie go tworzył PiS) ministrem infrastruktury i rozwoju. Nie wice-, lecz pełnym, konstytucyjnym ministrem. Teoretycznie ma na to szanse – minister nie musi przecież być posłem. Ale w praktyce szanse na to ma Ortyl na razie niewielkie. Nie jest wymieniany na warszawskiej dziennikarskiej „giełdzie” jako kandydat do objęcia tego urzędu. Historia z wypadnięciem z listy też raczej nie przyczyniła się do wzmocnienia jego pozycji w centrali PiS. Jeżeli jednak Beata Szydło, wiceprezes PiS, chce pokazać, że jej niedawne słowa w Parku Naukowo-Technologicznym „Rzeszów-Dworzysko” na temat śp. Grażyny Gęsickiej nie były tylko kurtuazyjną przemową i kandydatka tej partii na premiera naprawdę zamierza kontynuować polityczne i gospodarcze wizje minister rozwoju regionalnego w PiS-owskich rządach z lat 2005-2007, to powinna w swoich rządowych planach wziąć pod uwagę człowieka, który – w randze sekretarza stanu w tym resorcie – ściśle z Gęsicką współpracował, czyli właśnie Władysława Ortyla.

B

MARSZAŁEK MUSIAŁ „PRZYPILNOWAĆ” WOJEWÓDZTWA? Marszałek po tym, jak opinia publiczna dowiedziała się, że nie ma go na liście PiS, zaczął tłumaczyć – i to jest drugi prawdopodobny powód jego absencji – że sam zrezygnował z kandydowania, żeby nikt nie mówił, iż „ucieka” z urzędu. Nadto w województwie jest mnóstwo pracy, bo akurat kończy się stara perspektywa finansowa, a zaczyna nowa. Powód ten, pewnie też jakoś tam prawdziwy, wydaje mi się jednak dalece niepełny. Jego dopełnienie to sytuacja w sejmiku. W ciągu niespełna roku od wyborów samorządowych PiS-owska większość – po utracie Lucjana Kuźniara i Lidii Błądek (nie rozwijam wątku, dlaczego tak się stało; odsyłam do publikacji prasowych i internetowych) – stopniała do zaledwie jednego głosu przewagi, co powinno być sygnałem alarmowym zarówno dla zarządu województwa, jak i władz klubu PiS. Jeżeli sejmikowa prawica chce nadal rządzić Podkarpaciem, musi mieć się na baczności. Jest więc czego pilnować. W tych okolicznościach wystawienie na listy marszałka i wicemarszałka województwa (czyli Ortyla i Buczaka) oraz kilku ważnych radnych – z szansami na dostanie się do Sejmu – byłoby działaniem nie tylko irracjonalnym, ale wręcz samobójczym, gdyby wszyscy zdecydowali się ►

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

103


POLITYKA

Zdzisław Gawlik.

przyjąć mandaty, co w przypadku zarządu województwa byłoby równoznaczne z jego zdemolowaniem. Ale, jak wspomniałem wcześniej, myślę, że przynajmniej jeden z przedstawicieli zarządu (mam na myśli Władysława Ortyla) kandydowałby nie po to, by wejść do Sejmu, ale by zebrać jak najwięcej głosów na listę. Natomiast w przypadku Wojciecha Buczaka może się okazać, że mandatem – na którego zdobycie ma spore szanse – nie będzie się długo cieszył, bo być może będzie musiał walczyć o prezydenturę w Rzeszowie, jeżeli Tadeusz Ferenc wygra w wyborach do Senatu. nna niespodzianka to nieobecność na liście PiS starosty rzeszowskiego Józefa Jodłowskiego. Złośliwi twierdzą, że jego wypadnięcie z listy zbiegło się w czasie z… wielkim sukcesem starosty, jakim jest oddanie do użytku terenów inwestycyjnych w Parku Naukowo-Technologicznym „Rzeszów-Dworzysko”. Niedawna uroczystość, połączona z konferencją i nadaniem parkowi imienia śp. Grażyny Gęsickiej, minister rozwoju regionalnego w latach 2005-2007, posłanki z Podkarpacia, która zginęła w katastrofie smoleńskiej – przygotowywana przecież przez jakiś czas – wydawała się znakomitym zabiegiem PR-owskim w kampanii Jodłowskiego. Problem w tym, że starosta mógł ogłosić swój niewątpliwy sukces już… nie będąc kandydatem do Sejmu. Komentatorzy są zgodni: jego wypadnięcie z listy to skutek konfliktu wewnętrznego w PiS-ie pomiędzy dwiema grupami, skupionymi wokół europosłów Tomasza Poręby i Stanisława Ożoga (Jodłowski należy do tej drugiej).

my podczas niedawnej konwencji na rozpoczęcie kampanii wyborczej zagrzewali się do zwycięstwa, a poseł Marek Rząsa, lider listy w okręgu krośnieńsko-przemyskim, przypomniał nawet finał Ligi Mistrzów z 2005 roku Liverpool – AC Milan, gdzie Włosi wygrali pierwszą połowę 3:0 i w szatni byli już pewni zwycięstwa, a mecz… wygrali w rzutach karnych Anglicy. Mimo takich przykładów „ku pokrzepieniu serc”, działacze PO zdają sobie sprawę, że na satysfakcjonujący wynik na Podkarpaciu szanse nie są zbyt duże. Mało tego, wydaje się, że z tego powodu centrala „odpuściła” nasz region – na konwencji nie było żadnych gości z Warszawy. Po wycofaniu się z życia politycznego – z powodów osobistych – lidera Platformy na Podkarpaciu, posła i wiceministra infrastruktury i rozwoju Zbigniewa Rynasiewicza, jak również zapowiedzi obecnego przewodniczącego Jana Tomaki, że z racji wieku już się nie będzie ubiegał o poselski mandat, najmocniejszą pozycję w PO na Podkarpaciu wydaje się mieć posłanka Krystyna Skowrońska. Wzrasta również pozycja wiceministra skarbu Zdzisława Gawlika, nr 2 w okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim. Na pewno osłabła natomiast pozycja wojewody Małgorzaty Chomycz-Śmigielskiej. Może o tym świadczyć choćby fakt, że do Sejmu nie kandyduje, a z ubiegania się o mandat posła zrezygnowała na początku sierpnia po tym, jak się okazało, że na liście w okręgu krośnieńsko-przemyskim znalazła się dopiero na piątym miejscu.

PLATFORMA CHCE BYĆ JAK LIVERPOOL

W pewnym momencie układania list wyborczych wszystkie oczy komentatorów były zwrócone na listę PSL, a w szczególności na to, czy ludowcy wystawią kandydaturę posła Jana Burego, szefa Klubu Parlamentarnego PSL, który niedawno otrzymał prokuratorskie zarzuty ►

I

Pod tym względem sytuacja w PO wydaje się spokojniejsza, ale i stawka nie jest tak wysoka. Działacze Platfor-

104

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

PARTYJNI KOLEDZY NIE ODCIĘLI SIĘ OD BUREGO



POLITYKA Tadeusz Ferenc.

dotyczące m.in. podejrzenia o wpływanie na wyniki konkursów na kierownicze stanowiska w NIK. Do Sejmu trafił także wniosek o pozbawienie Burego immunitetu. Niespodzianki jednak nie było: partyjni koledzy nie odcięli się od wpływowego działacza – Bury otwiera rzeszowsko-tarnobrzeską listę PSL. Niespodzianką jest drugie miejsce Andrzeja Szlęzaka, prezydenta Stalowej Woli w latach 2002-2014, związanego kiedyś z PiS-em, później atakującego tę partię, człowieka ideowo sytuującego się (przynajmniej tak go zapamiętałem sprzed lat) raczej w pobliżu narodowców. Pod koniec września z kandydowania wycofał się poseł Dariusz Dziadzio, „trójka” na tej samej liście (w 2011 r. został wybrany do Sejmu z listy Ruchu Palikota). Powód: pijany, w recepcji jednego z rzeszowskich hoteli, utrudniał w nocy policyjną interwencję wobec awanturującego się mężczyzny. Dariuszowi Dziadzi nałożono kajdanki i odwieziono do izby wytrzeźwień. Kiedy jednak zorientowano się, że jest posłem, odstąpiono od izolowania go w izbie, tylko odwieziono do domu. „Podjąłem decyzję o wycofaniu się ze startu w nadchodzących wyborach. Jest ona podyktowana dobrem mojej rodziny, o którą muszę zadbać” – wyjaśnił poseł w oświadczeniu.

D

Z RATUSZA DO SENATU?

o bardzo ciekawej rywalizacji dojdzie w wyborach do Senatu w okręgu rzeszowsko-łańcuckim. Tu głównymi kontrkandydatami do zwycięstwa są prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc (startuje z własnego komitetu) i kandydat PiS, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, prof. Aleksander Bobko. W przypadku zwycięstwa tego drugiego niewiele w mieście się zmieni. Natomiast zwycięstwo Ferenca uruchomi lawinę zmian. Muszą się bowiem odbyć bez-

106

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015

pośrednie wybory nowego lokatora ratusza. Tu najpoważniejszymi kandydatami do zwycięstwa, o których mówi się na dziennikarskiej „giełdzie”, wydają się być Wojciech Buczak (PiS) i Zdzisław Gawlik (PO) – tego drugiego Ferenc oficjalnie „namaścił” na swojego następcę. Obaj kandydują do Sejmu i – gdyby się tam dostali – zwycięstwo któregoś z nich w wyborach prezydenta Rzeszowa pociąga za sobą konieczność złożenia mandatu poselskiego, ale to akurat najmniejszy problem: w ławach poselskich zasiądzie następny z listy. atomiast mieszkańcom Rzeszowa należą się wyjaśnienia od prezydenta Ferenca, jakie są rzeczywiste powody tego, że – już po raz drugi – chce się „przesiąść” do Senatu po niespełna roku kadencji, narażając budżet na koszty związane ze zorganizowaniem nowych wyborów bezpośrednich gospodarza miasta. Cztery lata temu „trafiła kosa na kamień”, czyli Ferenc na Kazimierza Jaworskiego (wtedy PiS, dziś Polska Razem Jarosława Gowina). Ale Jaworski w tych wyborach nie kandyduje, a Ferenc ma zadanie o tyle ułatwione, że – jak wynika z moich rozmów z ludźmi – mogą na niego zagłosować dwie kategorie wyborców: jego zwolennicy, którzy uważają, że będzie również świetnym senatorem, jak był prezydentem, ale i… przeciwnicy, którzy chętnie pozbyliby się go z ratusza (skalę tego zjawiska trudno określić). Na razie SLD ogłosił, że od lat popiera Ferenca, ale wolałby, aby prezydent Rzeszowa pozostał w ratuszu. To zrozumiałe. Choć wpływ lewicy na Ferenca (skądinąd byłego członka Rady Krajowej Sojuszu) był coraz bardziej iluzoryczny, a prezydent coraz mocniej przesuwał się w kierunku PO, to jednak pewnie był większy, niż mógłby być w sytuacji, gdy go w ratuszu zabraknie. Bez względu na to, czy nowym prezydentem zostanie Gawlik, czy Buczak, czy jeszcze ktoś inny. 

N



108

VIP B&S WRZESIEŃ-PAŹDZIERNIK 2015


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.