VIP styczeń - luty

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 1 (45)

Styczeń-Luty 2016

LUDZIE BIZNESU

ML System S.A. Zawsze w stronę słońca

VIP TYLKO PYTA

O INTERNECIE RZECZY Z VADYMEM MELNYKIEM

Portret Zofia i Zbigniew Góreccy biznes

Mielecka Strefa Ekonomiczna polityka

Debiuty w Sejmie Przyjmowanie Polonii ze Wschodu to czysty interes

ISSN 1899-6477

Na okładce: Edyta Stanek i Dawid Cycoń



VIP BIZNES&STYL

34-39

Vadym Melnyk.

Vadym Melnyk: W ciągu najbliższych lat dwie rzeczy najbardziej zrewolucjonizują świat. Internet of Things, czyli Internet Rzeczy, i Big Data. Do 2020 roku w otoczeniu każdego z nas będzie podłączonych do Internetu od 3 do 5 tys. rzeczy. Każdy kubek, biurko, krzesło będzie miało łączność z Internetem i dzięki wmontowanym w nie czujnikom będzie przekazywać systemowi jakąś informację. Dziś ze zwykłego krzesła niewiele da się wywnioskować, ale kiedy dać na nie czujnik RFID, czujnik ciśnienia i dostęp do Internetu, to właściciel mebla będzie wiedział, kto na nim siedzi. Druga rzecz to Big Data – czyli optymalne algorytmy do przetwarzania całej masy informacji, które będziemy otrzymywać z tych wszystkich czujników.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY i REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

64 Anna Koniecka Matuszka Moskwa. Portret rodzinny bez retuszu

26 Edyta Stanek i Dawid Cycoń ML System S.A. Zawsze w stronę słońca 34 Aneta Gieroń i Alina Bosak rozmawiają z Vadymem Melnykiem, założycielem i prezesem Cervi Robotics Sp. z o.o. Marzę o tworzeniu inteligentnych robotów

SYLWETKI

40 Zofia i Zbigniew Góreccy Podążamy za pasją. Naszą są szlachetne kamienie

60 Wielokulturowe Podkarpacie Łemkowie z Zyndranowej KULTURA

68 VIP Kultura Andrzej Pityński

Rzeźbiarz z kraju skrzydlatych jeźdźców

74 Teatr „Dzieci Hioba. XX wiek”

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

3


56

80 52

Styczeń – Luty 2016 Styl Życia

12 Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Jakiej Polski chcemy?! 40

FELIETONY

48 Magdalena Zimny-Louis Z Polski modnie jest wyjechać. Nie – wracać 50 Krzysztof Martens Skaleczony Paryż ROZMOWY

52 Hrabia Pruszyński: Przyjmowanie Polonii ze Wschodu to czysty interes

56 Ryszard Pawłowski: Nie wyjeżdżam w góry, by zginąć

78

76

DEBIUTY W SEJMIE

76 Joanna Frydrych 78 Piotr Uruski BIZNES

80 Mielecka Strefa Ekonomiczna 86 Z Krzysztofem Ślęzakiem o Euro-Park Mielec

60

MODA

92 Na szpilkach z Rzeszowa do Nowego Jorku 92 4

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

64


OD REDAKCJI

„Pierwsza rewolucja – silników parowych – nas ominęła, bo Polska była wtedy pod zaborami. Druga rewolucja – elektryczności – też nas ominęła, bo walczyliśmy o niepodległość. Trzecia rewolucja informatyczna też nas ominęła, bo przypadła na czas komuny i PRL-u. Dzisiaj jest czwarta rewolucja przemysłowa, określana cyfrową, i chcemy być w oku cyklonu tej rewolucji”. To słowa wicepremiera Mateusza Morawieckiego ze strategii zrównoważonego rozwoju gospodarczego Polski, potocznie nazywanej już „planem Morawieckiego”, która opiera się na pięciu filarach: reindustrializacji, rozwoju innowacyjnych firm, kapitale dla rozwoju, ekspansji zagranicznej oraz rozwoju społecznym i terytorialnym. Tyle zapowiedzi. A fakty są takie, że polskie firmy rozpaczliwie potrzebują kapitału. Kapitału i jeszcze raz kapitału, by się rozwijać, prowadzić badania i choćby próbować walczyć o rynki europejskie i światowe. Nie brakuje nam utalentowanych, pracowitych, pomysłowych, przedsiębiorczych ludzi, ale najlepsze strategie nie pomogą, jeśli nie obniżymy podatków dla mikro- i małych przedsiębiorstw, które są kołem zamachowym naszej gospodarki. I nieważne, ile jeszcze konferencji, debat, wyjazdów studyjnych, sympozjów, forów międzynarodowych i przecięcia wstęg z udziałem władz samorządowych i rządowych w tej intencji zorganizujemy. W Specjalnej Strefie Ekonomicznej Euro-Park Mielec, która jest bezdyskusyjnym sukcesem gospodarczym ostatnich 20 lat, dwie na trzy firmy są polskie i to cieszy, ale już dwie trzecie zainwestowanego w strefie kapitału, to pieniądze firm zagranicznych. Co to oznacza? Że przedsiębiorczość jest ważna, ale gdy nie ma pieniędzy na rozwój firmy, nie ma mowy o innowacjach, badaniach, inwestowaniu w kapitał ludzki, maszyny i szkolenia. W konsekwencji następuje regres i plajta. Dają do myślenia słowa bardzo młodego, niezwykle utalentowanego Ukraińca, Vadyma Melnyka, który w Rzeszowie założył firmę i tutaj chce rozwijać swój biznes, ale najbardziej ograniczają go podatki. W Wielkiej Brytanii ubezpieczenie społeczne wynosi około 50 funtów, dochody do 50 tys. zł w ogóle nie są opodatkowane. Nawet na Ukrainie jest lepszy system podatkowy niż w Polsce. Podatki są tam teraz dwa razy niższe. A my? Od 1 stycznia 2016 roku miała w Polsce wzrosnąć kwota wolna od podatku. Do dziś ustawy nie ma, jest strategia. 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Kamil

Dobrowolski Rzeszowski aktor w filmie walczącym o Oscara Historia Kamila jest... filmowa, można by rzec. Młody, 31-letni aktor pochodzący z Torunia, absolwent Akademii Teatralnej w Warszawie Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, od kilku lat aktor rzeszowskiego Teatru „Maska”, zagrał u węgierskiego reżysera, Laszlo Nemesa. I tutaj rozpoczyna się ciąg zdarzeń niezwykłych, bo film „Syn Szawła”, opowiadający historię młodego Żyda, który trafił do Auschwitz-Birkenau, w maju 2015 roku zdobył Grand Prix na festiwalu w Cannes, w styczniu 2016 roku nagrodę filmową Złoty Glob, a 28 lutego powalczy o Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego.

D

ziecko szczęścia. Tak sam o sobie mówi Kamil Dobrowolski, powtarza to jego mama i żadnych co do tego wątpliwości nie mają jego przyjaciele. Kamil w filmie Nemesa zagrał istotną postać Mietka, odpychającego, pazernego kapo, którego trudno w filmie przeoczyć. Zadebiutował tym samym w filmie fabularnym. Wcześniej występował na deskach teatralnych i miał swój serialowy epizod w „Na Wspólnej”. W przypadku rzeszowskiego aktora możemy mówić o tym większym szczęściu, że „Syn Szawła” wzbudza ogromne zainteresowanie mediów, filmowców, a przede wszystkim zdobywa najbardziej prestiżowe nagrody w świecie filmowym. Już w lutym 2016 r. powalczy o Oscara w tej samej kategorii, w której w ubiegłym roku zwyciężyła polska „Ida” Pawła Pawlikowskiego. – Casting do filmu odbył się w 2013 roku. Na prośbę mojej agentki, Ady Cyndler, zmontowałem demo ze spektaklu „Mama da” w reżyserii Bogdana Renczyńskiego, które przeszło pierwszy etap castingów, przesłałem swoje zdjęcia i nastąpiła cisza – wspomina Kamil. – W tamtym czasie wyjeżdżałem prywatnie do Budapesztu i produkcja węgierska zaproponowała, że zrobią dla mnie casting na żywo. W dwóch scenach partnerował mi polsko-węgierski aktor, zostałem obfotografowany i byłem pewny, że nic więcej z tego nie będzie. Na szczęście w maju 2014 roku rozpoczęły się zdjęcia, a ja miesiąc przed pierwszy klapsem wiedziałem już na pewno, że gram w tym filmie. To było absolutne szczęście. Poruszający obraz Nemesa ukazuje piekło Auschwitz-Birkenau w 1944 r. od strony Sonderkommado – grupy kilkudziesięciu więźniów, głównie Żydów, kierowanych do obsługi transportów i pracy w krematoriach. Wśród nich jest węgierski Żyd, który rozpoznaje zwłoki zamordowanego nastoletniego syna i podejmuje starania, by nie zostały one spalone z innymi. Z narażeniem życia chce zorganizować prowizoryczny pochówek oraz namówić rabina, by odmówił kadisz. W rzeczywistości, której nie sposób pojąć, w sytuacji bez szans na przetrwanie, Szaweł próbuje ocalić w sobie to, co zostało z człowieka, którym kiedyś był. – Już na planie czuliśmy, że robimy kino artystyczne i były przypuszczenia, że obraz będzie pokazany w Cannes, nikt się jednak nie spodziewał, że w głównym konkursie i jeszcze ze statuetką Grand Prix na zakończenie. Wszystkich nas to absolutnie zaskoczyło, tak samo jak wszystko, co teraz dzieje się wokół filmu – opowiada Kamil. – Wiem, że zabrzmi to absurdalnie, ale spełniło się moje największe marzenie. Bez względu na wszystko, kiedyś będę mógł opowiadać wnukom, że grałem w filmie walczącym o Oscara, a może nawet film Oscara otrzyma, co byłoby już absolutnym „kosmosem”. To jednak, na czym najbardziej zależy Kamilowi Dobrowolskiemu, związane jest z podjęciem kolejnego wyzwania filmowego. Jego rola w „Synu Szawła” przełożyła się na wyjazd do Cannes oraz zainteresowanie mediów, ale ciszej jest wokół samego aktora. – Mimo to nie ma wątpliwości, że ten film zmienił mnie i moje życie – mówi aktor. – Kocham teatr, nie planuję wyjazdu z Rzeszowa, na deskach „Maski” i w innych przedsięwzięciach artystycznych w pełni się tutaj realizuję, ale nabrałem też odwagi, by walczyć o siebie w świecie filmowym. Po raz pierwszy odważyłem się zabiegać o castingi. Kamil Dobrowolski na planie filmowym „Syna Szawła”, który kręcony był pod Budapesztem, spędził 7 spośród 28 dni, w czasie których film został nakręcony. – I co najważniejsze, jestem zadowolony z tego, jak zagrałem, w czym ogromna zasługa utalentowanego reżysera i kolegów – aktorów– mówi Kamil Dobrowolski. – Z Ursem Rechnem, Toddem Charmontem i Christianem Hartingiem do dziś się przyjaźnię, utrzymuję kontakty. Także dzięki nim stałem się dużo bardziej otwarty na świat i możliwości w tym zawodzie. Już w trakcie zdjęć na planie przeczuwałem, że ten film będzie dla mnie bardzo ważny, nie przypuszczałem jednak, że aż tak ważny. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak


Historyczne miejsca

Sianki

Gdzie na Podkarpaciu Piłsudski wczasował

Zimowa pocztówka z przedwojennymi Siankami. Około 1937 rok.

Jest takie miejsce na Podkarpaciu, dziś odludne, zapomniane, ale w czasie II Rzeczpospolitej bardzo popularne, wręcz modne, gdzie wczasował m.in. Józef Piłsudski z córkami. To Sianki, ze słynnym grobem hrabiny Stroińskiej, gdzie dotrzeć można ścieżką przyrodniczo-historyczną „W Dolinie Górnego Sanu”, wychodząc z parkingu w Bukowcu i wędrując przez Beniową, Sianki, aż do umownych źródeł Sanu. Szlak piękny, mało uczęszczany, tuż przy granicy z Ukrainą, jakby na „końcu” świata i na pewno na najdalej wysuniętych na wschód krańcach Polski.

H

istoria Sianek sięga XVI wieku, ale prawdziwy rozkwit miejscowości nastąpił od 1905 roku, kiedy to w Siankach powstał dworzec w ramach linii kolejowej łączącej Użhorod z Samborem. To tutaj, w 1913 r. odbył się pierwszy na terenie Austro-Węgier rajd narciarski. W latach 20. XX wieku miejscowość przekształciła się w znany kurort. Powstało schronisko Przemyskiego Towarzystwa Narciarskiego, Schronisko Okręgowego Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Obronnego, dom Kolonii Wakacyjnych na 120 miejsc, stacja turystyczno-narciarska Genowefy Stefańskiej, pensjonaty. W 1929 roku do Sianek zjechał nawet Józef Piłsudski z córkami. Zwiedził okolice… i był pod wrażeniem, czemu trudno się dziwić. Działały tu wtedy: skocznia narciarska, tor saneczkowy, korty, boiska, liczne restauracje, teatr amatorski. Sianki, liczące około 1500 mieszkańców, mogły przyjąć ponad 2 tys. gości. Znajdowały się tu: kościół, dwie cerkwie, posterunek policji, poczta, telegraf, placówka Straży Granicznej podległa komisariatowi w Beniowej, 7 sklepów, piekarnia, kolejka linowa zwożąca drewno z okolicznych gór, tartak, stacja meteorologiczna II kategorii. Miejscowość miała nawet znakomite połączenie drogowe z Lwowem, skąd biegła tu droga państwowa I klasy. II wojna światowa zniszczyła wszystko. Po roku 1951 wieś została formalnie podzielona między Polskę a radziecką Ukrainę. Na naszych terenach ludność została wysiedlona i dziś po polskiej stronie nie ma śladu dawnej świetności Sianek, turyści wędrują jedynie do pamiątkowego grobu hrabiny Stroińskiej. Po ukraińskiej stronie Sianek do dziś jest kilkaset domostw, a w ramach podziałów w 1951 roku wszystkie szlaki komunikacyjne zostały po stronie naszych wschodnich sąsiadów. Przy grobie hrabiny Stroińskiej z Kalinowskich

D

ziś w polskich Siankach zachowały się tylko nagrobki Klary z Kalinowskich (zm. 1867) i Franciszka Stroińskich (zm. 1893) – dawnych właścicieli tych dóbr. Miejsce to zwane jest potocznie „Grobem Hrabiny”. Kto do niego dotrze, już bardzo blisko ma do umownych źródeł Sanu. Stoją tam dwa graniczniki – polski i ukraiński, a na obelisku jest tablica w języku ukraińskim podająca m.in. długość rzeki (444 km), współrzędne geograficzne oraz wysokość n.p.m. Ta ostatnia – 950 m n.p.m - wprowadza zamieszanie, gdyż czytający przypuszczają, że znajdują się właśnie na tej wysokości. W rzeczywistości obelisk znajduje się na wysokości ok. 843 m n.p.m., a wysokość podana na tablicy dotyczy prawdopodobnie rzeczywistego położenia źródeł Sanu, które znajdują się na wschodnich stokach Piniaszkowego – po stronie ukraińskiej i dla turystów idących po polskiej stronie są niedostępne. Stąd „umowne” źródła Sanu. Zanim jednak z Bukowca dotrzemy do Sianek i źródeł Sanu, zaraz po wyjściu z parkingu czeka nas piękny, kilkudziesięciominutowy spacer do nieistniejącej już wsi Beniowa. Po prawej stronie będziemy mieli m.in. piękny widok na Halicz oraz Kińczyk Bukowski. W końcu nasz wzrok przykuje prawie 200-letnia lipa, symbol dawnej wsi, z której po polskiej stronie do dziś zostało już tylko cerkwisko oraz pozostałości cmentarza. Tam też znajdziemy kamień z rysunkiem ryby, będący prawdopodobnie elementem dawnej chrzcielnicy, znajdującej się w cerkwi. Nazwa Beniowa pochodzi prawdopodobnie od Benedykta, imienia pierwszego osadnika. Sama wieś lokowana była na prawie wołoskim w XVI wieku i należała do rodu Kmitów. Od 1905 roku przez Beniową, podobnie jak przez Sianki, przechodziła linia kolejowa łącząca Użhorod z Samborem, co mocno przyczyniło się do rozwoju miejscowości. Znajdował się tu m.in. dwór należący do Hipolita Frommera, znanego producenta beczek. Dziś po polskiej stronie po Beniowej nie ma już nic, w ukraińskiej Beniowej jest kilkanaście domów, w których mieszka ok. 60 osób. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Archiwum Fotopolska

8 VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016



Ludzie gór

Bieszczady Lutka Pińczuka

„Wszystko, co kocham, jest w górach. I wszystkie wiersze są w bukach …” pisał Jerzy Harasymowicz i nawet nie przypuszczał, jak wielu będzie za nim powtarzać te słowa za każdym razem, kiedy jadą w Bieszczady. Dwie tablice z popularnym wierszem stoją w samym sercu Bieszczadów, na Przełęczy Wyżniańskiej, skąd prowadzi najkrótsza droga na Połoninę Wetlińską, do schroniska „Chatka Puchatka”, do legendarnego Lutka Pińczuka. Jednego z najstarszych „bieszczadników”, który na początku 2016 roku miał zejść w doliny, do Wetliny, ale z Wetlińską nijak nie potrafi się rozstać i jeszcze na kolejny rok podpisał umowę z Bieszczadzkim Parkiem Narodowym na dzierżawę schroniska.

G

dzie te Bieszczady z piosenek Wojtka Bellona, wyśpiewywanych przez Wolną Grupę Bukowinę i Stare Dobre Małżeństwo? Gdzie te czasy Majstra Biedy, czyli Władka Nadopty, przyjaciela GOPR-owców uhonorowanego za zasługi dla ratownictwa górskiego? Ostatnim barwnym „bieszczadnikiem” pozostaje już tylko Lutek Pińczuk, prowadzący jedyne schronisko górskie w Bieszczadach – „Chatkę Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej. 78-letni dziś traper, w Bieszczady po raz pierwszy przyjechał ponad 50 lat temu. Zaczynał od zbierania jagód, ale połoniny tak go odurzyły, że postanowił osiąść tu na stałe. W 1964 r. został ratownikiem GOPR-u i zaczął prowadzić schronisko na Połoninie Wetlińskiej, długo jednak miejsca tu nie zagrzał – zmieniały się kolejne władze PTTK, a Pińczuk na „użeranie się” z biurokracją czasu i „fantazji” nie miał. Ożenił się, wyjechał do Cieszyna, urodziła mu się córka Sawa. A Bieszczady? Śniły się po nocach, więc wrócił do ziemianki na Berehy, wypalał węgiel, zimą mieszkał w leśniczówce i… powoli dość miał takiego życia. Wszystko się zmieniło, gdy zdecydował się kierować kempingiem PTTK w Ustrzykach Górnych, a w 1986 r. wrócił na Połoninę Wetlińską, gdzie „gazduje” do dziś. W 2015 roku zmienił się właściciel legendarnego schroniska, które z rąk PTTK przeszło w zarząd BPN. Pińczuk, choć zaprawiony w górskim życiu i niewygodach na połoninie, zapowiadał, że 2015 rok będzie jego ostatnim pod dachem „Chatki Puchatka”. Zapowiadał huczne pożegnanie z górami i.... na połoninie pozostał. Na 2016 rok podpisał umowę z BPN-em i w tym roku będzie obchodził równe 30 lat, odkąd nieprzerwanie tu „gazduje”. Jeśli zdrowie dopisze, za dwa lata w schronisku będzie obchodził 80. urodziny. – Wspaniały człowiek, przyjaciel – mówi o Lutku Pińczuku Grzegorz Chudzik, były naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR. – Poznaliśmy się w latach 70. XX wieku w Ustrzykach Górnych, gdzie przez dwa sezony pomagałem w pracy na dzierżawionym przez Lutka kempingu. Autentyczny „bieszczadnik”, który tworzył magię tego miejsca, budował podwaliny pod dzisiejszą turystykę górską i.... nigdy nie stał z piwem pod sklepem. Legenda Bieszczadów, jedna z ostatnich. Gdy wspólnie z Pińczukiem siedzimy za stołem w jego chacie na szczycie połoniny, on z lufką w ręku, ja ze wzrokiem wbitym w widok za oknem, bo piękno panoramy nie pozwala wydusić z siebie słowa, Pińczuk głośno się śmieje. – Tak, tak, ten widok nigdy się nie nudzi. Tyle lat tu patrzę, na wschód, zachód słońca i zawsze mnie coś zaskoczy. Góry nigdy się nie nudzą – opowiada Lutek Pińczuk. – Ale tłumów nie lubię. Uciekam, chowam się, nie lubię tego cyrku – mówi. iedy był czas, żeby ostatnio „połazikować” po górach? – pytam. – Ciągle robota, turyści. I jaki tam ze mnie ostatni wolny człowiek w Bieszczadach. Ja tu mam czasem większy ruch na połoninie niż w dużym mieście. Tyle, że człowiek na co dzień musi się zmagać z przyrodą, w schronisku wygód nie ma, w zimie tony śniegu trzeba przewalić, wody ze źródełka nanieść, nieraz na dzień zejść do doliny i wdrapać się na szczyt, jak zawieje, zaleje i ani łazikiem, ani na skuterze się nie wyjedzie. Gazdowanie na okrągło, ale czasem żal tych Bieszczadów z czasów, jak tu przyjechałem. Żal, że nie ma już tamtego wyluzowania, to był taki kraj w kraju – opowiada Pińczuk. – Człowiek cokolwiek zjadł, gdziekolwiek spał, a teraz czasem ludzi za dużo. 

K

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak



DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”

Od prawej: Paweł Kuca, Piotr Świder, Małgorzata Bujara oraz prowadzący debatę Jaromir Kwiatkowski.

Jakiej Polski chcemy?! Temperatura debaty publicznej nie spadnie Po październikowych wyborach parlamentarnych bardzo wzrosła – i tak wysoka – temperatura sporów politycznych w Polsce. Jakie są tego przyczyny? Czy jest możliwe przynajmniej obniżenie temperatury „wojny polsko-polskiej”? Wokół tego tematu dyskutowaliśmy w restauracji „Bohema” w Rzeszowie, podczas kolejnego spotkania z cyklu Biznesistyl.pl „Na żywo” pod hasłem „Jakiej Polski chcemy”.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak

N

aszymi gośćmi byli: red. Małgorzata Bujara, dziennikarka „Gazety Wyborczej” o. Rzeszów; Piotr Świder, w połowie lat 90. redaktor naczelny Gazety Codziennej „Nowiny”, a obecnie – jak sam mówi – „skromny rolnik” oraz dr Paweł Kuca, były dziennikarz m.in. „Nowin” i dziennika „Super Nowości”, a obecnie politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Powyborcze zaskoczenie PiS-em i w PiS-ie Red. Bujara uważa, że u podstaw zaostrzenia sporu politycznego w Polsce legł czynnik zaskoczenia tym, co po wyborach zaczął robić PiS. Zaskoczeni są także, jej zdaniem, członkowie tej partii. – Kiedy rozmawiam nawet z politykami PiS, to oni przyznają, aczkolwiek dyskretnie, że nie mieli pojęcia, iż tak szybko dojdzie do zmian dotyczących Trybunału Konstytucyjnego, nie zdawali sobie sprawy, że zmiany w mediach publicznych będą sięgały tak głęboko. Jeśli oni są zaskoczeni, to wyobraźmy sobie reakcje opozycji i zwykłych ludzi – stwierdziła dziennikarka „Gazety Wyborczej”. Zdaniem Małgorzaty Bujary, po 1989 r. nie było tak silnej reakcji społecznej przeciwko władzy. – Rozmawiałam

12

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

niedawno z socjologiem, który tłumaczył, iż te zmiany są wprowadzane według zasady, która jest często stosowana w biznesie: że trzeba je wprowadzić szybko, w ciągu 100 dni, bo jeżeli się tego nie zrobi w ten sposób, to wszystko się rozłazi – stwierdziła. – Mam ogromne wątpliwości, czy ekipie rządzącej przyświeca tylko to, co ma na ustach, czyli „dobra zmiana”. Te zmiany uderzają w podstawowe poczucie wolności, zasady demokracji, a nie ma tych zmian, które PiS zapowiadał: gospodarczych, socjalnych – uważa dziennikarka. Zdaniem Pawła Kucy, szybkie zmiany, które PiS wprowadza, są – z punktu widzenia tej partii – skuteczne, ponieważ „za kilka miesięcy o dużej części tych rzeczy statystyczny Kowalski może nie pamiętać”. – Cel jest prawdopodobnie taki: zróbmy szybko to, co budzi duże emocje, wkrótce przyjdą elementy socjalne, o których PiS dużo mówił i to się wszystko zbilansuje – tłumaczył politolog. Jego zdaniem, PiS pokazał w kampanii łagodniejszą twarz, ale też raczej zakładał rządy koalicyjne, w których trzeba iść na różne kompromisy, niż samodzielne. Zaostrzenie kursu nastąpiło w momencie, gdy okazało się, że może rządzić samodzielnie. – PiS nie wygrał dzięki temu, że zapowiadał zaostrzenie kursu, lecz dzięki temu, że potrafił się


Salon opinii

ograniczyć w kampanii, tzn. potrafił przejąć tę grupę wyborców, którzy nie chcieli głosować na Platformę, ale we wcześniejszych kampaniach bali się głosować na PiS. Projekt pod nazwą Beata Szydło to był projekt łagodnej, przewidywalnej zmiany. Przyspieszenie, do którego doszło po wyborach, w sytuacji, kiedy PiS rządzi samodzielnie, na pewno u niektórych osób wywołuje zdziwienie, u niektórych zaskoczenie, a w twardym elektoracie PiS-u pewnie wywołuje zadowolenie. Umiarkowany elektorat PiS-u jest w pewnym stopniu zaskoczony, natomiast twardy elektorat uważa, że jest dobrze, tylko trzeba jeszcze szybciej. Emocje, które są dzisiaj, po części biorą się z tego, że kampania PiS-u była trochę inna niż to, co widzimy teraz – tłumaczył Kuca. iotr Świder zwrócił jednak uwagę, że łagodniejsze oblicze PiS-u, zwłaszcza w kwestii uchodźców, niemal kosztowało tę partię utratę możliwości samodzielnego sprawowania władzy. – Korekta Jarosława Kaczyńskiego, jego mocne wystąpienie, w którym potwierdził, że w Polsce nie będziemy przyjmować uchodźców, spowodowała – moim zdaniem – wzrost notowań tej partii do takiego poziomu, jaki był widoczny w czasie wyborów. Gdyby było to całkiem łagodne oblicze, to PiS musiałby szukać koalicjanta i prawdopodobnie znalazłby go w formacji Kukiza – przekonywał były redaktor naczelny „Nowin”. Jego zdaniem, kampania wyborcza PiS-u była skuteczna dlatego, że partia zagrała na dwóch elementach: twardo zapowiedziała, że zmieni Polskę, a jednocześnie zaprezentowała wiele akcentów łagodniejszych, adresowanych do elektoratu socjalnego.

P

Debata w PE: zwycięstwo czy porażka Polski Jednym z wątków spotkania była dyskusja na temat debaty o Polsce w Parlamencie Europejskim, z udziałem premier Beaty Szydło. Zdaniem Małgorzaty Bujary, „to był jeden z najsłabszych, jeśli nie najsłabszy dzień Polski w Unii Europejskiej”. – Nieważne, czy premier Szydło wygrała, zmiażdżyła, czy sama zostałaby zmiażdżona – specjalnie uży-

wam języka wojennego, który jest coraz częstszy, gdy mówimy o tym, co się w Polsce dzieje. Przegrała Polska, która wystąpiła tam w roli podsądnego. Była oceniana, recenzowana, nie była pokazywana jako wzór, nie była równoprawnym uczestnikiem dyskusji z innymi krajami, tylko siedziała na ławie oskarżonych – przekonywała dziennikarka „Gazety Wyborczej”. Po czym dodała: – To, że polska premier, zdaniem ekspertów, obroniła swoje racje – to bardzo dobrze. Byłoby znacznie gorzej – i nieważne, interesy której partii by na tym ucierpiały – gdyby się okazało, że nie potrafi powiedzieć nic sensownego. Natomiast uważnie wsłuchuję się w głosy tych, którzy rozbierali jej wypowiedzi na czynniki pierwsze i doszukali się tam wielu nieprawd. Jeśli polska premier mówi, że Trybunał Konstytucyjny pracuje dobrze i nic się nie dzieje, że demokracja ma się dobrze, ponieważ można u nas protestować i nikt nikogo nie przepędza, to nie są to moje standardy demokratyczne. Demokracja nie polega na tym, że wolno nam wyjść i demonstrować. Demokracja to coś znacznie poważniejszego. Kiedy polska premier bije brawo, gdy wypowiadają się eurosceptycy, którzy nawołują do rozpadu UE, to pytam: gdzie chcemy być? Z kim chcemy zawiązywać sojusze? Jak chcemy prowadzić rozmowy z Komisją Europejską? Jak chcemy zdobywać kolejne fundusze? – Myślę, że powinniśmy klęknąć przed UE i prosić, by nam wybaczyła – skomentował sarkastycznie Piotr Świder. – Przez ostatnie 8 lat koalicja PO-PSL realizowała politykę, która była mało samodzielna i była podporządkowana interesom niemieckim. Przez te lata przyzwyczailiśmy komisarzy UE i głównych graczy do tego, że reprezentujemy interes niemiecki. Po zmianie władzy w Polsce ten element musiał się zmienić. Nie widzę żadnego niebezpieczeństwa w tym, że odbyła się taka debata w PE. To nie jest tak, że Polska na tym przegrała. Zaczynają się układać pewne inne koalicje w samej UE, być może nastąpi zbliżenie z Wielką Brytanią, która być może opuści Unię. W tym kontekście problem Polski nie jest problemem Unii. Jest problemem części eurokratów i frakcji liberalno-lewicowej. Bo tak naprawdę tutaj jest spór o wartości. Z jednej strony są wartości liberalno-lewicowe, z drugiej – konserwatywno-narodowe. daniem byłego naczelnego „Nowin”, Beata Szydło starcie w PE wygrała. – Wygrała w Polsce, bo wielu Polaków zobaczyło, że jest to osoba, która potrafi mieć własne zdanie, reprezentować Polskę, walczyć o polskie interesy, jak również wygrała w tej części elektoratów innych państw, która jest przeciwna imigrantom, a ten opór rośnie – dowodził Świder. Zdaniem Pawła Kucy, wizerunek premier Beaty Szydło w trakcie tej debaty nie był zły. Natomiast politolog ma wrażenie, że działania polskiego rządu są defensywne oraz że gdyby PiS był w silniejszej frakcji w Parlamencie Europejskim, to tej debaty prawdopodobnie w ogóle by nie było. ►

Z

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

13


Salon opinii – Martwi mnie natomiast coś innego – dodał Kuca. – Nie widzę szerszego planu polskiej ofensywy w UE, tzn. co Polska chce tam ugrać, jakie ma cele i w jaki sposób chce je realizować. Rozumiem, że jest taktyczny sojusz z Węgrami, który ma doprowadzić do tego, że nie będzie sankcji, których prawdopodobnie i tak nie będzie. Ale czy to jest strategicznie dla Polski korzystne, nie wiem. awiązując do poruszonego przez Pawła Kucę wątku defensywnych działań Polski w PE, Piotr Świder, pytał, skąd się one wzięły? – Dlatego, że jaśnie oświeceni eurokraci sami wpadli na pomysł, by debatować o Polsce, czy dlatego, że były donosy z Polski, które trafiły do ucha kolegów wyznających podobne wartości? Odpowiedź na to pytanie jest istotna, bowiem ta gra, która od początku do końca powinna odbyć się w Polsce, została wyprowadzona przez obecną opozycję poza granice Polski i w związku z tym można się było spodziewać, że rząd Beaty Szydło w pewnych elementach będzie musiał grać defensywnie – stwierdził były naczelny „Nowin”. I dodał: – Ale w różnych grach zespołowych jest często tak, że z defensywy można przejść do ofensywy. Gorzej, gdy nic się nie dzieje lub gdy akceptujemy rolę kogoś, kto zawsze musi potwierdzać to, co mówią Niemcy. Tak zachowywał się rząd Donalda Tuska, a następnie Ewy Kopacz, i Polska na tym traciła. Tak więc nie jest to takie jednoznaczne, że powinniśmy padać na kolana i przepraszać UE, że… no właśnie co? Że ośmieliliśmy się mieć własne zdanie? Na to zareagowała Małgorzata Bujara: – Jeśli słyszę, że Polska przez ostatnie lata padała przed kimkolwiek na kolana, że byliśmy poniewierani, słuchaliśmy tylko Niemiec, to potrzebuję przykładów. Jeżeli Pan tak bardzo swobodnie mówi, że spełnialiśmy zachcianki Niemiec, to proszę powiedzieć, z kim powinniśmy zawrzeć sojusz. Z Orbanem? Zastanówmy się, gdzie bylibyśmy dziś bez Unii. Czy politycznie i mentalnie nie bylibyśmy na miejscu Ukrainy? – Historia potoczyła się tak, jak się potoczyła: jesteśmy w Unii – ripostował Piotr Świder. – Mamy tam do rozegrania kilka partii. Każda gra powinna mieć na uwadze interes Polski i każda gra powinna dążyć do tego, żeby wzmocnić Polskę w UE. Ale trzeba pamiętać o scenariuszach alternatywnych, które zakładają, że przy niekorzystnym rozwoju sytuacji w Unii Polska jest w stanie obronić własną suwerenność, niezależność gospodarczą i wyjść z tego cało. W polityce nie można myśleć jednotorowo: Unia albo nic. Tak, dopóki jesteśmy w Unii, gramy o to, by polskie interesy były w niej reprezentowane. Ale równocześnie rozważamy scenariusze alternatywne.

N

KOD: Obrona demokracji czy stołków Debata odbyła się dwa dni po drugiej demonstracji Komitetu Obrony Demokracji w Rzeszowie. Piotr Świder przewiduje, iż demonstracje KOD-u stracą impet. – Spodziewam się, że nastąpi ich wygaszenie, że paliwo, jakim jest spór o Trybunał Konstytucyjny, jest zbyt słabe, by wyprowadzać ludzi na ulice, ale również – że osłabnie zapał do wychodzenia na ulice tych, którzy dziś wychodzą – prognozował były naczelny „Nowin”. Jego

14

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

zdaniem, są to przeważnie osoby starsze, które mają coś do stracenia, boją się utraty stołków, jak również „wilczej twarzy” PiS-u, tego, że za chwilę zacznie rozliczać i wsadzać do więzienia. takim wizerunkiem KOD-u nie zgodziła się Małgorzata Bujara: – Rozmawiałam w sobotę z uczestnikami manifestacji i jakoś nie spostrzegłam takich osób. Są to ludzie, których nie znam, nie znam ich życiorysów, ale nie wiem, czy Pan zna, czy każdego prześwietlił i wie, że ma esbecką emeryturę i protestuje przeciw odrywaniu go od koryta. Ja nie zabawiłam się w takie metody, natomiast ja tych ludzi posłuchałam. Im zależy na tym, żeby były zachowywane dobre mechanizmy demokratyczne (bo nie wszystko nam się przez te 26 lat udało), żeby były przestrzegane prawo i Konstytucja – dowodziła dziennikarka „Gazety Wyborczej”, zaprzeczając jednocześnie, by KOD chciał obalić rząd (przekonanie, że taki jest cel Komitetu, nazwała absurdalnym). Piotr Świder, odpowiadając na jedno z pytań z sali, stwierdził, że nie ma nic przeciwko temu, by ludzie wychodzili na ulicę, jeżeli uważają, że trzeba bronić polskiej demokracji. – Jedyne, czego mógłbym życzyć Polsce, to żeby to się przerodziło z protestu, krzyku, w jakąś formę aktywności twórczej, bo samo protestowanie niczemu nie służy, a najmniej Polsce – stwierdził.

Z

Bycie totalną opozycją opłaca się Podczas debaty rozważaliśmy też problem, czy możliwe jest obniżenie bardzo wysokiej temperatury sporów politycznych w Polsce. daniem Pawła Kucy, nie ma na to dużych szans. – Z dwóch powodów. Po pierwsze, jeżeli popatrzymy na twarde elektoraty PiS-u i kiedyś Platformy, a obecnie szerszego obozu lewicowo-liberalnego, to mamy dwie grupy, które odmawiają sobie elementarnego szacunku – tłumaczył politolog z UR. – Ten spór toczy się od 10 lat na tym samym poziomie. Obie grupy mają swoje media, swoich dziennikarzy i nakręcanie spirali emocji obu tym grupom służy. W Polsce opłaca się być twardą opozycją. PiS był przez ostatnie 8 lat opozycją totalną. Trochę poczekał, ale wygrał. Po podwójnej porażce w 2005 r. Platforma była totalną opozycją wobec PiS-u. I dzięki temu wygrała wybory w 2007 r. To był plebiscyt: czy jesteś za, czy przeciw PiS-owi, co nas najprawdopodobniej czeka w czasie najbliższych wyborów parlamentarnych. Popatrzmy jeszcze wcześniej: czy Leszek Miller bawił się w jakieś sentymenty? Nie. Kiedy rządził AWS, a Miller był szefem SLD, był on bardzo twardym liderem opozycji. Takie „ciamciaramcia”, jak to mówił Roman Giertych, w Polsce politycznie się nie kalkuluje. Jest jedna różnica: podczas debaty w Parlamencie Europejskim Platforma wstrzymała rękę, ewidentnie nie wiedziała, jak się zachować. Przestraszyła się opinii, że donosi na Polskę. Doświadczenia ostatnich lat mówią, że ten, kto gra ostro – a PiS grał ostro – wygrywa. W związku z tym nie spodziewam się, mówiąc szczerze, obniżenia temperatury debaty publicznej. Myślę, że będzie wysoka i nie wiem, czy nie jeszcze wyższa niż jest teraz.

Z


Salon opinii

– Kiedy już tak się zacietrzewimy i zastanowimy się, kto miał rację, od czego się zaczęło, to zawsze trzeba sobie zadać pytanie, kto jest silniejszy w tej grze. Na niego bowiem spada odpowiedzialność – dowodziła Małgorzata Bujara. – Nie chodzi o to, żebyśmy się teraz zabawili we wróżki i powiedzieli, że będzie goręcej albo będzie chłodniej, tylko żebyśmy odpowiedzieli sobie na pytanie, czego chcemy. Czy z takiego ostrego sporu mogą płynąć pożytki dla Polski i Polaków? Jeśli chcemy, żeby te pożytki były, to zastanówmy się, kto ponosi odpowiedzialność za to, że ten spór jest tak ostry. Nie ponosi odpowiedzialności opozycja, bo to nie opozycja rozpoczęła walkę z rządem, tylko najpierw był ruch rządu. W sytuacji, do której przywykliśmy, ten spór zawsze jest, ale nie przybiera tak ostrych form. Wszyscy byśmy sobie życzyli, żeby było spokojniej, żeby były rzeczowe spory, żeby trwała debata, żeby opór społeczny był kanalizowany w postaci konsultacji projektów, dobrych pomysłów. Tego nie będzie w takiej jatce, jaką mamy teraz; nie ma na to szans. KOD-owcy czy szerzej – ludzie, którzy są w opozycji, nie będą się skupiać na tym, jakie pomysły gospodarcze wymyślać dla Polski, tylko będą myśleć, jakie inne formy protestu przybrać, co może zrobić wrażenie na Jarosławie Kaczyńskim, jaka jeszcze manifestacja – milion ludzi, a może dwa miliony. W to pójdzie cała energia społeczeństwa obywatelskiego. Czy rząd będzie myślał tylko o tym, jak przetrwać te cztery lata i jeszcze może zwyciężyć w kolejnych wyborach, czy będzie myślał prospołecznie, propolsko, proobywatelsko. Na to pytanie, niestety, nie potrafimy odpowiedzieć. iotr Świder stwierdził, że – jego zdaniem – jedyną nadzieją na to, by zelżały ostre ataki opozycji na rząd (i odwrotnie), jest rozwój ruchów obywatelskich. – To są mikroruchy, które koncentrują się na bardzo precyzyjnych projektach, które byłyby korzystne bądź dla jakiegoś fragmentu gospodarki, bądź dla jakiejś grupy społecznej, która została pominięta w wielkich kalkulacjach polityków. To jest światełko w tunelu, ale wymaga niesamowitej aktywności oddolnej – tłumaczył Świder. Jest ona dzisiaj, jego zdaniem, na poziomie 1 proc. tego potencjału, który by zagwarantował to, że Polska wyjdzie z tego konfliktu, który nie służy przede wszystkim obywatelom, niezależnie od tego, jakie mają poglądy i przekona-

P

nia. – Obywatele natomiast powinni uczyć się myślenia samodzielnego. Mniej emocji, więcej własnej analizy tego, co się dzieje na scenie politycznej. Ale to wymaga zupełnie innych mediów niż te, które mamy w tym momencie – stwierdził Piotr Świder. Polityka zagraniczna ponad podziałami

N

asi goście zgodzili się, że obszarem, który powinien podlegać politycznemu porozumieniu ponad podziałami, jest polityka zagraniczna. Paweł Kuca podkreślił, że nie podoba mu się, iż politycy wykorzystują PE do debaty o Polsce: robi to teraz PO, ale wcześniej robił to PiS (sprawa domniemanych fałszerstw w wyborach samorządowych). – Obie strony robią to samo i tu bym się nie spodziewał jakiejś refleksji, chociaż uważam, że polityka zagraniczna powinna być wyłączona z tego typu sporów – przekonywał politolog. Małgorzata Bujara zwróciła uwagę, że gospodarka może być tą dziedziną, w której opozycja będzie, być może, moralnie zmuszona do tego, by opowiedzieć się za zmianami. – Trudno mi sobie wyobrazić opozycję, która opowie się przeciwko programowi 500+ – stwierdziła dziennikarka „Gazety Wyborczej”, dodając, że jeżeli nawet znajdą się racjonalne argumenty przeciw tej ustawie, to politycy nie będą się chcieli narażać, głosując przeciw. – Jest sztuka powściągliwości, sztuka hamowania siebie wtedy, gdy ambicje, duma czy pycha rozpierają pierś w związku z jakimś zwycięstwem – tłumaczył Piotr Świder. – Często jest tak, że sukces zamienia się w porażkę, a porażka w sukces. Polityka na tym polega. Myślę, że PiS będzie miał w tym roku szansę zrealizować kilka projektów, a opozycja będzie miała szansę powiedzieć kilka razy „sprawdzam”. Jeżeli doszłoby do superdemonstracji zapowiadanych przez Grzegorza Schetynę, gdzie milion ludzi wyjdzie na ulicę, to jest to scenariusz fatalny dla Polski, bo mogą wyjść naprzeciw jakieś kontrdemonstracje i uruchomić się jakieś siły po drugiej stronie. I wtedy zbliżymy się do Ukrainy, do której zbliżyć byśmy się nie chcieli – dodał były redaktor naczelny „Nowin”.

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Dobroczynność

Emil Polit. „Akordeonista”.

Franciszek Maśluszczak. „Na moście”.

Magdalena Abakanowicz. „Twarze nie będące portretami”. Jadwiga Jarosiewicz. „Dziewczyna w czerwonym turbanie”.

Aukcja „Bliźniemu swemu…”: 273 prace 256 wybitnych artystów

Prace Magdaleny Abakanowicz, Zdzisława Beksińskiego, Hanny Bakuły, Ryszarda Horowitza, Józefa Panfila, Młodożeńców, Józefa Wilkonia, Franciszka Starowieyskiego oraz wielu wybitnych współczesnych artystów trafią na aukcję „Bliźniemu swemu…”, która odbędzie się 3 kwietnia w Filharmonii Podkarpackiej. Dochód zostanie przekazany na „chleb i dach nad głową” podopiecznych Towarzystwa Pomocy im. Świętego Brata Alberta. Wcześniej, od 4 marca, wystawę prac będzie można oglądać w Filharmonii Podkarpackiej. – To jedyna zbiorowa wystawa sztuki współczesnej, która odbywa się w kilku miastach w całej Polsce – mówi Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji Bliźniemu Swemu na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. Od wielu lat darczyńcami aukcji są tacy twórcy (lub ich rodziny czy spadkobiercy przekazujący prace), jak: Magdalena Abakanowicz, Mirosław Bałka, Helena Zaremba-Cybisowa, Tadeusz Dominik, Edward Dwurnik, Stanisław i Jan Młodożeniec, Roman Opałka, Stefan Gierowski, Natalia Lach-Lachowicz, Franciszek Starowieyski i wielu innych.

Dwa jubileusze TowarzystwA Pomocy im. Świętego Brata Alberta

XIV Biennale Sztuki Bliźniemu Swemu 2015/2016 przypada na dwa jubileusze. W 1916 roku zmarł patron Towarzystwa, Adam Chmielowski (św. brat Albert); drugi z jubileuszy to 35-lecie istnienia i działania towarzystwa jego imienia. Towarzystwo Pomocy im. Świętego Brata Alberta zostało zarejestrowane w grudniu 1981 roku we Wrocławiu. Od tego czasu rozszerzyło swoją działalność na cały obszar Polski. Praca prowadzona jest w 65 kołach terenowych. Codzienną opieką objętych jest około 4000 podopiecznych; podopiecznymi organizacji są również ludzie starsi, ubodzy, dzieci, osoby, które znalazły się w szczególnie trudnej sytuacji życiowej. To dzieło pomocy wymaga stałego i niestrudzonego pozyskiwania środków na najbardziej niezbędne codzienne potrzeby: żywność, odzież, środki czystości, pomoce szkolne dla dzieci, bieżące naprawy, utrzymanie schronisk i domów opieki. W dziele tym wspiera towarzystwo powołana m.in. w tym celu Fundacja Bliźniemu Swemu. Jednym ze sposobów gromadzenia funduszy na potrzeby podopiecznych Towarzystwa Pomocy im. Świętego Brata Alberta jest odbywający się co dwa lata cykl wystaw prac najwybitniejszych polskich artystów – przedstawicieli malarstwa, grafiki, rzeźby, fotografii. Ekspozycja, której wernisaż zawsze ma miejsce w Narodowej Galerii Sztuki Zachęta w Warszawie, prezentowana jest następnie w prestiżowych galeriach we Wrocławiu, Katowicach, Gdańsku i Rzeszowie, gdzie na zakończenie odbywa się wielka aukcja prac. Dochód z niej przeznaczany jest na chleb i dach nad głową podopiecznych Towarzystwa Pomocy im. Świętego Brata Alberta.

Grażyna Torbicka i Marek Pietkiewicz poprowadzą aukcję

Cel tego przedsięwzięcia to nie tylko zgromadzenie środków finansowych, ale również promocja idei niesienia pomocy najbardziej potrzebującym poprzez kulturę wysoką. Polscy artyści od wielu lat angażują się na dużą skalę w tę działalność, dotyczy to zarówno najwybitniejszych przedstawicieli świata sztuki, jak też młodych artystów u progu sławy. Biennale jest zarazem doskonałą formą promocji sztuki polskiej i formą zaprezentowania szerokiej publiczności przekroju twórczości ponad dwustu wybitnych artystów i ich dzieł w całej różnorodności technik, stylów i form. Aukcję „Bliźniemu swemu...” w dniu 3 kwietnia br. w Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego poprowadzą Grażyna Torbicka i Marek Pietkiewicz. Aukcja rozpocznie się o godz. 11. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Fundacji Bliźniemu Swemu



Waldemar Kidacki.

Zrób to sam

Warsztat na godziny

dla złotych rączek i wynalazców

Na pomysł pracowni dla majsterkowiczów Waldemar Kidacki wpadł przypadkiem, szukając warsztatu, w którym chciał coś naprawić. – I nie znalazłem. Wtedy postanowiłem, że sam otworzę taki w Rzeszowie. Przygotowałem pomieszczenia, zgromadziłem narzędzia i maszyny. Można z nich korzystać, instruktorów pytać o radę. Zrobić mebel, skonstruować sterownik do bramy albo popracować nad wynalazkiem. Hammerland Workshop to miejsce dla ludzi twórczych i pomysłowych – mówi jego założyciel.

W

ystarczy zerknąć na portrety na jednej ze ścian, by dowiedzieć się, kto inspiruje założycieli Hammerlandu. Jacek Karpiński – twórca minikomputera K-202, który przewyższał poziomem techniki komputery wyprodukowane 10 lat później. Jan Szczepanik – wynalazca między innymi kamizelki kuloodpornej i pierwszego urządzenia przesyłającego obraz i dźwięk na odległość. Adam Ostaszewski – konstruktor pierwszego helikoptera. – Chcemy pokazać ludziom, jak wiele wykorzystywanych na całym świecie wynalazków powstało w polskich umysłach. Owszem, często poza granicami kraju, ale to dlatego, że w czasie zaborów, wojen i okupacji naszych naukowców nie wspierano. Jacek Karpiński mógł wyprzedzić Steve’a Jobsa, ale za komuny kazano mu hodować świnie, zamiast konstruować komputery – mówi Waldemar Kidacki. W Hammerlandzie smykałka do majsterkowania i wynalazków jest mile widziana. Złota rączka znajdzie tu lasery do cięcia, spawarki, frezarki, tokarki oraz drukarki 3D – narzędzia, które sporo kosztują i wymagają odpowiedniej przestrzeni, więc mało kto ma je w domowym warsztaciku. – U nas ze wszystkich tych maszyn można korzystać. Część z nich kupiliśmy, część wykonałem z pomocą innych pasjonatów, jak np. sterowaną komputerowo frezarkę CNC. Można w niej zaprogramować wycięcie dowolnych kształtów ze sklejki, drewna i plastiku. Teraz kończymy prace nad drukarką 3D o polu roboczym 80x80cm, która pozwoli drukować u nas większe przedmioty niż do tej pory. Skonstruowaną samodzielnie maszyną jest także zgrzewarka punktowa. Kolejny projekt to ploter do cięcia stali plazmą. – Fundusze na jego budowę zbieramy przez portal Polakpotrafi.pl – zdradza właściciel Hammerlandu, którego pasją jest nie tylko „dłubanie” w drewnie, ale i wymyślanie: – Lubię główkować, co by tu zrobić, aby sobie życie ułatwić. ammerland organizuje warsztaty dla dorosłych i dzieci, lekcje pokazowe w szkołach. Do warsztatu może przyjść każdy. Wykupuje tyle godzin, ile potrzebuje, korzysta ze wszystkich urządzeń, na miejscu ma dostęp do wszelkich potrzebnych materiałów i może konsultować się z instruktorem. Oprócz Waldemara Kidackiego,pomocą służy także Kamil Dawidowicz, spec od elektroniki, chemii i fizyki. Monika Stysiał zna się na kwestiach graficznych i rozkręca warsztaty rękodzielnicze dla pań i dzieci. Sprawiła, że w Hammerlandzie powstała Galeria Rzeczy Ładnych z pracami lokalnych artystów. Można tu kupić zabawki, dekoracje, ceramikę, ozdoby i prezenty na różne okazje. – W Hammerlandzie powstają różne cudeńka. Para z Rzeszowa, z naszą niewielką pomocą, wybudowała ciekawe biurko na poddasze. Ktoś zrobił szafkę do dziecięcego pokoju w kształcie pieska. Budujemy tu także drona i kolejną replikę rzeszowskiego ratusza, a stworzony niedawno stolik z obrotowym blatem do gry w szachy i brydża powędrował do Królestwa Bez Kresu (KBK) – opowiada Waldemar Kidacki. Z KBK Hammerland sąsiaduje, od kiedy przeniósł się z ul. Połonińskiej na Piłsudskiego. Urzęduje w niej 51. Drużyna Harcerzy i Harcerek Żuawi. – Najlepsza na świecie. Kiedyś do niej należałem – uśmiecha się właściciel otwartego warsztatu i dodaje: – Jako dziecko uwielbiałem książki o Winnetou, razem z kolegami budowałem dzidy i łuki, wyruszałem na łąkę, by polować. Skonstruowałem nawet kuszę. Całe życie coś wymyślam. Teraz na przykład chciałbym zbudować kontenerowy domek letniskowy, „samowystarczalny”, z własnym źródłem energii i wody. Stworzenie czegoś samodzielnie daje niesamowitą satysfakcję. Dlatego powstał Hammerland – by inni też spróbowali. Kto wie, może powstaną tu kolejne, niezwykłe wynalazki. 

H

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak



muzyka

Chór Nicolaus

z Kraczkowej Początki chóru Nicolaus z Kraczkowej sięgają października 2004 r. Zdzisław Magoń, puzonista i dyrygent, podczas jednej z wizyt u księdza proboszcza Mieczysława Biziora pomyślał głośno o potrzebie stworzenia chóru. Proboszcz chętnie przystał na tę propozycję i tak powstał zalążek zespołu, 8-osobowa grupa, która po raz pierwszy zaśpiewała na pasterce. Występ bardzo się podobał i wkrótce do zespołu zaczęło dołączać coraz więcej mieszkańców Kraczkowej. Ksiądz Proboszcz ogłosił konkurs na nazwę zespołu. Nicolaus nawiązuje oczywiście do imienia św. Mikołaja biskupa, pod wezwaniem którego jest tamtejsza parafia.

Z

achęcony pokaźnym udziałem chórzystów Zdzisław Magoń zaczął przygotowywać swój chór do uroczystości upamiętniającej pierwszą rocznicę śmierci Jana Pawła II. W programie koncertu miała znaleźć się Msza G-dur F. Schuberta w wersji na chór i organy. Ale okazało się, że organy właśnie czeka remont. Cóż było robić? Magoń, dzięki pomocy muzyków m.in. z Rzeszowa i Krakowa, zdobył partyturę orkiestrową kompozycji Schuberta. Nicolaus zagrał i zaśpiewał dla papieża Polaka w sali balowej łańcuckiego zamku. Po tamtym koncercie zawiązano w Kraczkowej Towarzystwo Muzyczne, bo już wiadomo było, że Nicolaus będzie dalej pracował i się rozwijał. W tym niezwykłym projekcie od początku biorą udział, oczywiście wielopokoleniowo, Magoniowie – bardzo muzykalna rodzina, a inni członkowie chóru i orkiestry przyprowadzają do zespołu swoje rodziny i znajomych. Kiedy wszyscy mogą stawić się na występ, chór Nicolaus liczy 70 osób! – Jak na trzy i pół tysiąca mieszkańców Kraczkowej – to dość pokaźna, rozśpiewana reprezentacja, prawda? – mówi Danuta Magoń-Opalińska, śpiewająca w sopranach siostra Zdzisława. Optymalny skład orkiestry kameralnej liczy 40-45 osób. Wszystkie koncerty są ważne, ale zdarzają się też koncerty nadzwyczajne. Do takich należy drugi występ w Rzymie, w 2009 roku. Bazylika św. Piotra to miejsce, w którym podczas mszy tylko dwa razy w roku może wystąpić chór z orkiestrą. Nicolaus z Kraczkowej był jednym z tych dwóch wybranych zespołów! Występ zainicjował ksiądz biskup Stanisław Jamrozek. Kiedy nowo wyświęcony arcybiskup Mieczysław Mokrzycki odprawiał mszę w Kraczkowej, oprawę muzyczną tej uroczystości stanowiły występy wielu wykonawców – między innymi chóru i orkiestry Nicolaus. Po zakończeniu mszy arcybiskup powiedział, że poczuł się, jakby tę mszę odprawiał w Watykanie i zaprosił cały zespół na ingres do Lwowa, gdzie w 2008 r. Nicolaus wystąpił w katedrze lwowskiej. Chór Nicolaus występuje w rodzinnej Kraczkowej, choćby tradycyjnie z kolędami oraz wszędzie tam, gdzie jest zapraszany. Wszystkie koncerty mają charakter non profit. Członkowie chóru, a także orkiestry Nicolaus, nigdy nie mają dość śpiewania. Zdarzyło im się śpiewać nawet na parkingu, w przerwie podróży. Nagrali już 6 płyt kompaktowych! CD „Józef Elsner Msza a-moll op. 81” była nominowana do nagrody polskiego przemysłu fonograficznego Fryderyk 2012 w kategorii album roku Muzyka Chóralna i Oratoryjna. Rok 2016 przynosi nowe wyzwania koncertowe i prace nad nowymi, dużymi dziełami muzyki sakralnej. 

Tekst Elżbieta Lewicka Fotografie Tadeusz Poźniak

20 VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016





Zabytkowa Kańczuga

Kościół tulipanów

i z szatanem

w ludzkiej postaci

Ks. dr Wojciech Pac.

Ksiądz dr Wojciech Pac zawsze marzył o parafii, w której mógłby opiekować się zabytkową świątynią. Marzenia te spełniły się w roku 2011, kiedy przybył do Kańczugi, a to, co odkrył w późnogotyckim prezbiterium, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

R

ewelacji nie zapowiadały dwa odnalezione dokumenty. Pierwszy w zalakowanej buteleczce mówił o odnowieniu kościoła w 1876 r., który ozdobił – tak jak umiał, a jego umiejętności były raczej skromne – malarz Tabiński. Drugi informował, iż w latach 1923-25 bryła świątyni zmieniła się w nieprzeciętne dzieło architektury. Jej twórcą był Witold Rawski ze Lwowa, zaś wykonawcą Adam Krzan z Kańczugi. W połowie lat 20. rozpoczęło się w naszej architekturze poszukiwanie własnego stylu „wedle obyczajów i nieba polskiego”. Inspirowane rodzimym wyglądem dworków i barokiem prowincjonalnych kościołów, z elementami art déco, stworzyło unikalną na Podkarpaciu stylizację. Dziś starannie odrestaurowana bryła kościoła jest tego nurtu podręcznikowym przykładem. Większe niespodzianki czekały we wnętrzu kościoła. Pozwoliły one cofnąć datę jego budowy na koniec wieku XV. (Dotychczas sądzono, iż powstał w 1611 r.). W roku 1525 Pileccy przekazują dwa łany ziemi na renowację zniszczonej najazdem tatarskim (1498 r.) świątyni. Spalony został wtedy drewniany strop prezbiterium. W jego miejsce wybudowano istniejące do dziś sklepienie sieciowe. Transept i nawa główna zostały dobudowane później – na początku XVII stulecia. – Kościół był zaniedbany; na zabrudzonych ścianach widniała polichromia z końca XIX w. – wspomina ks. dr Wojciech Pac. A ponieważ data budowy cofnięta została o ponad stulecie, warto było poszukać pozostałości najstarszej świątyni. Badania na obecność polichromii przeprowadził zespół konserwatorski Krystyny i Łukasza Stawowiaków z Krakowa. Gdy okazało się, iż warto szukać starych malowideł, konserwatorzy usunęli ze ścian i sklepienia 27 warstw tynków

24 VIP VIPB&S B&SSTYCZEN-LUTY STYCZEN-LUTY2016 2016


i pobiał o łącznej grubości prawie 10 cm. Jak wykazały badania przeprowadzone w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, zostały one wykonane naturalnymi barwnikami (fabrycznych używano dopiero od końca XIX w.), takimi jak: malachit, azuryt, umbra, smalta, minia czy wyrabiana z sadzy czerń. W pierwszej kolejności odsłonięto malowidła na sklepieniu z żebrami zdobionymi astragalem – ornamentem z malowanych wolich oczu. W żagielkach – płycinach między żebrami oglądamy dekoracyjną wić roślinną, na której pojawiają się niespotykane w naszym klimacie kwiaty: tulipan oraz stradomia egiptica i arum maius, przypominający kiście winogron. Egzotyczne rośliny, jakie występują w naszej ornamentyce już pod koniec XV w., spopularyzowane zostały w sztuce renesansu i baroku. Były kopiowane z tkanin wschodnich przywożonych z Persji i Turcji. Autor malowideł umieścił za ołtarzem swe nazwisko: Georgius Kwasnewicz, a poniżej datę: 1610. tym czasie Holandię (gdzie pierwsze cebulki tulipanów dotarły z Bliskiego Wschodu już w 1562 r.) zaczęło ogarniać kwiatowe szaleństwo. Za rzadkie cebulki tulipana płacono całym młynem, browarem, gospodarstwem. Wnoszono je w posagu zamiast pieniędzy. Nie dochodziło jeszcze do bankructw, samobójstw, kryzysu i gwałtownego spadku cen, który nastąpił w 1637 r. Po tej dacie tulipanowa gorączka zaczęła wygasać. W Polsce tulipany nie dotarły do kręgów mieszczańskich. Można je było obejrzeć tylko na królewskim i magnackich dworach: „na początku był to kwiat monarchów, dobrze urodzonych bogaczy – bardzo cenny, strzeżony w ogrodach, niedostępny. Nawet jego kalectwo – brak zapachu – poczytywano za cnotę powściągliwości... (Tulipan) jest pawiem wśród kwiatów” – pisał Zbigniew Herbert w „Martwej naturze z wędzidłem”. W Kańczudze tulipan pojawia się raz jeszcze. Wypełnia boczne płyciny ławek wykonanych przez znakomitych gdańskich snycerzy, a ufundowanych przez Stanisława Lubomirskiego w 1670 r. W tym czasie rzadki kwiat nie wzbudzał już namiętności; był synonimem rośliny wyjątkowo cennej, a także symbolem vanitas – marności tego świata, który przemija tak szybko, jak więdnie najpiękniejszy kwiat. Wracajmy jednak do malowideł. Odkryto je także na południowej i wschodniej ścianie prezbiterium. Najstarsze, z 1. poł. XVI stulecia, przedstawia nawrócenie Szawła, którego niespodziewana jasność strąciła z konia na drodze do Damaszku. Rozległ się z nieba głos: „Szawle, dlaczego mnie prześladujesz?” Towarzyszący przyszłemu apostołowi żołnierze noszą stroje polskiej jazdy z czasów pierwszej bitwy pod Orszą (1514). Poniżej scena pasyjna: „Chrystus w ciemnicy” (Chrystus z atrybutami męki pojawia się również za ołtarzem), postać klucznika – św. Piotra, fundator odnowienia świątyni z rodu Odrowążów (?) oraz diabeł. ie jest on tu żadną osobliwością, gdyż w sztuce chrześcijańskiego Zachodu pojawia się co najmniej od tysiąca lat. Oplata kapitele romańskich kolumn, eksponowany jest na fasadach i wieżach gotyckich katedr. Nierzadko przedstawienie szatana przekracza dzisiejsze pojęcie tzw. dobrego smaku, jak we wnętrzu kamiennej świątyni w Roscoff (Bretania). Umieszczony na zachodniej ścianie jako rzeźbiony wspornik chóru muzycznego wypina goły tyłek w kierunku prezbiterium. Diabeł towarzyszy wizerunkom: Madonny na lwie lub depczącej węża czy zwycięskiego Michała Archanioła; szatan kusi Chrystusa, św. Pawła Pustelnika i św. Antoniego Eremitę. Całe piekło roztacza się przed oczami wiernych w scenach Sądu Ostatecznego, których jest wiele w naszym regionie, np. w Bliznem, gdzie osobny wizerunek przedstawia diabła z gęsim piórem spisującego cyrograf. W Kańczudze szatan przybrał postać ludzką. To odrażająca naga kobieta z obwisłymi piersiami – wymowna przestroga przed grzechem nieczystości. Występuje on także w postaci węża o kuszących kobiecych oczach z rzęsami. Aby nie było wątpliwości, obok widnieje napis „Locus teriblis” – straszne miejsce. Na ścianach nawy głównej i kaplic widać ślady poszukiwań kolejnych polichromii. Wiadomo już, iż w tym drugim miejscu warto będzie skuwać tynki. Prace w prezbiterium kosztowały ponad 1 mln zł. Zostały sfinansowane z funduszy Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, marszałka województwa i burmistrza Kańczugi. 

W N

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

25


Ludzie biznesu

Zawsze w stronę

słońca. Od fotowoltaicznych fascynacji do innowacyjnego biznesu On był nastolatkiem, gdy na lekcji fizyki usłyszał o wytwarzaniu prądu elektrycznego z promieniowania słonecznego przy wykorzystaniu zjawiska fotowoltaicznego i ta myśl nie dała mu już spokoju. Ropa, węgiel, gaz, światowe kryzysy energetyczne, walka o obniżenie emisji dwutlenku węgla – po co cały ten szum wokół energii, skoro ta ze światła słonecznego w ogniwach fotowoltaicznych może być za darmo! Ona na automatyce i robotyce w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, w ramach pracy semestralnej z ochrony praw autorskich, zaproponowała żaluzje fotowoltaiczne i już było wiadomo, że pracy i wyzwań się nie boi. Te żaluzje były pierwszym fotowoltaicznym projektem Edyty Stanek i Dawida Cyconia, i tak już zostało. Fotowoltaika stała się ich pasją oraz pomysłem na małżeński biznes. W 2007 roku w garażu w Rzeszowie założyli ML System, a w styczniu 2016 roku wprowadzili się do nowej siedziby w strefie S1-3 w Jasionce, gdzie zatrudniają ponad 50 osób i potwierdzają, że nauka z biznesem wiele ma wspólnego, a innowacyjny biznes to nie frazes.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak i Archiwum ML System S.A.

U

żywając języka sportowego, „oboje mają ciąg na bramkę”. – Świetnie się uzupełniamy, inspirujemy, może nawet troszkę rywalizujemy między sobą – żartuje Dawid Cycoń, prezes ML System S.A. – Ale jedno jest pewne: to wszystko jest naszą wspólną zasługą, a planów mamy bardzo dużo. Na początku naszej działalności ja bardziej koncentrowałem się na zarządzaniu, a żona na technologii. Z czasem zaczęło się to coraz bardziej przenikać i dziś to ja jestem autorem większości patentów i wzorów przemysłowych, a żona bardziej zajęła się administracją i zarządzaniem. Nieustannie jednak zaskakujemy się pomysłami i ciągle lubimy eksperymentować w laboratorium, prosząc naszych współpracowników, by sprawdzili

26

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

nam niestandardowe rozwiązania, które mogą okazać się nadzwyczajne. Oboje są absolwentami krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej, na którą zdawali, on z Nowego Sącza, ona z niewielkich Żarczyc Dużych w woj. świętokrzyskim. Po studiach byli pewni, że chcą budować własny biznes. Dokładnie przeanalizowali czynniki społeczne oraz ekonomiczne i wyszło im, że przyszłą firmę powinni założyć w Rzeszowie albo we Wrocławiu. W tamtym czasie w Krakowie nie było jeszcze tylu międzynarodowych firm co obecnie i nie bardzo widzieli dla siebie miejsce, gdzie mogliby rozwijać biznesowe i menedżerskie ambicje. To były lata 2005-2006. Ostatecznie wybrali Rzeszów. Początki firmy związane były z instalacjami elektrycznymi i systema-


Edyta Stanek i Dawid Cycoń.

mi zabezpieczeń, a już na starcie swojej działalności pozyskali duże kontrakty na systemy niskoprądowe na budowanych w tamtym okresie przejściach granicznych na wschodzie kraju.

Klasyka gatunku.

Narodziny firmy w garażu – To były kameralne, wręcz rodzinne początki. Firma wystartowała w garażu przy naszym domu, gdzie znalazły się trzy stanowiska pracy: dla mnie, Dawida i mojego kolegi ze studiów, którego ściągnęliśmy do pracy w ML System – wspomina Edyta Stanek.

D

zięki dużym zleceniom oraz nowoczesnym, wymagającym projektom, firma szybko się rozwijała. Po dwóch latach było już biuro przy ul. Okulickiego w Rzeszowie i 20 zatrudnionych pracowników. W 2011 roku spółka przeniosła się do własnej siedziby przy ul. Warszawskiej, a od stycznia biura i produkcja ML System S.A. zlokalizowane są w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym „AEROPOLIS”, prawdziwym centrum biznesowym Rzeszowa, w specjalnej strefie ekonomicznej, w bezpośrednim sąsiedztwie portu lotniczego w Jasionce i autostrady A4. Sam obiekt jest kwintesencją tego, czym może być obecnie fotowoltaika w branży budowlanej. Na prawie dwuhektarowej działce ►

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

27


Ludzie biznesu powstała inwestycja za ponad 40 mln zł. Budynek posiadający 4 tys. mkw. produkcji, 500 metrów części laboratoryjnej i 1500 mkw. biurowo-administracyjno-technicznych. Nowoczesna bryła pokazuje też, jak fotowoltaika może być elementem architektury. Samo wytwarzanie energii to za mało, fotowoltaika, która jest stosunkowo drogą inwestycją, według ML System S.A., musi być też ładna i gwarantować dodatkowe korzyści. Dla nich to przede wszystkim estetyczny substytut dla innych materiałów budowlanych, takich jak aluminium, kamień, płyta kompozytowa albo szkło. W budynku firmy powstały więc fotowoltaiczne żaluzje, które zacieniają pomieszczenia od strony południowej, zaś ogromne panele spełniają rolę elewacji na budynku, niczym szkło albo kamień. Panele na dachu z opcją „NoFrost” w razie opadu śniegu gwarantują natychmiastowe odmrożenie powierzchni i generację energii w jednym. Przed budynkiem ustawione są fotowoltaiczne lampy, przyciągające wzrok nowoczesnym designem, a wkrótce pojawią się najnowocześniejsze carporty, czyli zadaszone parkingi samochodowe, które są nie tylko ładne i gwarantują osłonę dla samochodów, ale przede wszystkim produkują prąd i mają stacje do ładowania elektrycznych samochodów.

S

wego czasu Janusz Fudała, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego, która zarządza „AEROPOLIS”, przyznał, że najcenniejsze dla Rzeszowa i regionu są innowacyjne biznesy, które wchodząc do Inkubatora Technologicznego w ciągu pięcioletniej tam obecności – bo taki jest maksymalny czas, w którym mogą działać na preferencyjnych warunkach – zdobywają na tyle dużo doświadczenia, siły i kontraktów, że są w stanie budować siedzibę i rozpoczynać produkcję w jednej z trzech stref Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego. Dokładnie tak stało się w przypadku ML System. – W 2012 roku w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce otworzyliśmy laboratorium, do którego w ramach dofinansowania z RPO kupiliśmy sprzęt za 3 mln zł i zatrudniliśmy 5 osób – specjalistów ds. badań i prototypowania – mówi Dawid Cycoń. – Nieustanny rozwój, dokształcanie się, to zawsze były najważniejsze cele. Odkąd pamiętam, jeździliśmy na targi i konferencje związane z fotowoltaiką. Początkowo w Polsce, potem w Europie, najczęściej do Niemiec, które są liderem na światowych rynkach fotowoltaiki i gdzie ponad 50 proc. ogółu wyko-

Wyższa Szkoła Prawa i Administracji w Rzeszowie.

Archiwum Państwowe w Rzeszowie. Zarząd Dróg Miejskich w Gliwicach.

28

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

Tauron Dystrybucja w Gliwicach.


Ludzie biznesu rzystywanej energii pochodzi z tzw. energii zielonej – wiatraków i fotowoltaiki. Dwa lata temu nasze stoisko na targach w Monachium zrobiło duże wrażenie wśród producentów instalacji fotowoltaicznych. W równym stopniu byli zaskoczeni naszą obecnością, jak i produktem. Chyba nie spodziewali się tak innowacyjnej oferty z Polski. Tym bardziej szkoda, że w naszym kraju zaledwie kilka proc. ogółu wykorzystywanej energii pochodzi z tzw. odnawialnych źródeł energii, m.in. z fotowoltaiki. Obecnie w laboratorium pracuje 9 osób. Pozyskaliśmy też kolejny grant z Narodowego Centrum Badań i Rozwoju, będziemy więc wzmacniać zespół, by realizować kolejny projekt badawczy. Wiążemy z nim ogromne nadzieje pod kątem rekordowej wydajności ogniw fotowoltaicznych – w rzeczywistych produktach będziemy starali się zaimplementować nowy absorber, jakim są kropki kwantowe. Jak zawsze u nas, wszystkie produkty mają być też ładne i trwałe. Muszą służyć co najmniej 50 lat. otowoltaika, która od samego początku była pasją Edyty Stanek i Dawida Cyconia, oznacza dla nich coś więcej niż tylko sposób na zarabianie pieniędzy. Nieustannie mają w sobie chęć rozwoju, szukania nowych technologii. Pytani, czy to, co udało się im zrealizować w ciągu 8 lat, przerosło ich marzenia, kwitują krótko: Nie, jesteśmy 2 lata spóźnieni w stosunku do planów. I mówią to absolutnie poważnie. Innowacyjność ma u nich ścisły związek z pracą w laboratorium, z wynikami badań krajowych oraz zagranicznych instytutów i uczelni.

F

Siedziba ML System S.A. w Zaczerniu. Filharmonia Podkarpacka w Rzeszowie.

INNOWACYJNOŚĆ?

NAJCENNIEJSZA W SERYJNEJ PRODUKCJI – Obecnie posiadamy ochronę patentową 15 wynalazków na bardzo trudne elementy procesowe, m.in. na innowacyjną budowę paneli fotowoltaicznych czy na skład chemiczny ogniwa fotowoltaicznego drukowanego – wylicza Dawid Cycoń. – Jako pierwsi na świecie wdrażamy do seryjnej produkcji drukowane ogniwa fotowoltaiczne wykorzystywane w budownictwie. Oznacza to, że warstwy aktywne absorbera, czyli elementu, który pozyskuje energię z fotonów uderzających w absorber, będą wykonywane metodą drukowania. Dotychczas większość znanej fotowoltaiki, ponad 90 proc., to są ogniwa polikrystaliczne i monokrystaliczne, wykonywane poprzez wysokotemperaturową obróbkę krzemu. Mają charakterystyczne niebieskie albo czarne elementy umieszczone w aluminiowych ramach. My natomiast wprowadzamy do produkcji ogniwa, które się drukuje, czyli które będą mogły mieć własne wzory: kwiatki, gwiazdki, loga firm, miast i inne. Jesteśmy w trakcie uruchamiania seryjnej produkcji. Prezes Cycoń podkreśla jednocześnie, że ML System nie wymyślił ogniw drukowanych, ale jako pierwszy chce je seryjnie produkować. Technologia jest znana i opatentowana przez szwajcarskiego naukowca, Michaela Graetzela, jeszcze w latach 90. XX wieku. Była też realizowana

Zadaszenie tarasu.

przez różne ośrodki w Niemczech i Australii, nie zdecydowano się jednak na wdrożenie jej do seryjnej produkcji, bo istniało kilka dużych barier technologicznych. Te, dzięki wcześniej realizowanym projektom badawczym, rzeszowskiej spółce udało się pokonać. Za „Drukowane ogniwa fotowoltaiczne z zastosowaniem w budownictwie” ML System S.A. w kategorii małe przedsiębiorstwo został też wyróżniony tytułem Innowator Podkarpacia 2015. Dawid Cycoń, odbierając nagrodę, ►

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl


Ludzie biznesu przypomniał, że gdy w 2012 roku rozpoczynali w firmie przygodę z badaniami naukowymi, wszyscy ich dopytywali: „Dlaczego na Podkarpaciu, w zacofanym technologicznie regionie?”. – Ta nagroda potwierdza, że jednak region innowacją stoi – stwierdził Cycoń kilka miesięcy temu i nadal tak uważa. – Gdyby było inaczej, już dawno by nas w Rzeszowie nie było – śmieje się i dodaje, że to nie jedyny Innowator w ich firmie. Pierwszy otrzymali w 2013 roku za „Moduł fotowoltaiczny NoFrost”. Innowacyjne rozwiązanie do stosowania w panelach fotowoltaicznych, zapobiegające powstawaniu warstwy śniegu na dachach oraz samych panelach. O tyle to istotne, że wyklucza sytuację, w której do paneli przysypanych śniegiem nie docierałyby promienie słoneczne, co jest absolutnie sprzeczne z samą ideą fotowoltaiki. Dzięki „NoFrost” na panelach nie zalega śnieg, a na dachach nie tworzą się zatory śnieżne. Dominacja fotowoltaiki w ML System S.A. rozwijała się w sposób naturalny, stopniowo zastępując instalacje elektryczne i systemy zabezpieczeń. Dziś stanowi około 90 proc. przychodów w firmie i jest najważniejszym oraz najintensywniej rozwijanym filarem działalności. – Zmienia się jednak profil odbiorcy – mówi Edyta Stanek. – Dotychczas byliśmy znani jako firma wyspecjalizowana w projektowaniu i wykonywaniu zintegrowanych systemów opartych na technologii ogniw fotowoltaicznych (PV), zintegrowanych z budynkami (BIPV), służących uzyskiwaniu prądu elektrycznego z nasłonecznienia. Oferująca przezierne panele fotowoltaiczne (poli- nano- monokrystaliczne oraz amorficzne) nadające się do montażu na elewacji budynku, w otworach okiennych oraz na dachach. Naszą pierwszą dużą realizacją była fotowoltaika przy parkingu podziemnym Filharmonii Podkarpackiej. W kolejnych latach współpracowaliśmy m.in. z Warszawską Akademią Medyczną, Uniwersytetem Jagiellońskim, Wyższą Szkołą Prawa i Administracji w Przemyślu, Fundacją Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu oraz wieloma innymi instytucjami i obiektami użyteczności publicznej. W Rzeszowie zrealizowaliśmy m.in. carporty przy Wyższej Szkole Prawa i Administracji oraz świetliki w budynku Archiwum Państwowego. W najbliższym czasie chcemy wyjść z dużą ofertą dla klientów indywidualnych. Rozpoczynamy seryjną produkcję fotowoltaicznych zadaszeń przydomowych tarasów i wiat samochodowych. ego typu rozwiązania mają zagwarantować nie tylko swoisty element dekoracyjny przy domach jednorodzinnych, ale też – oprócz swojej funkcjonalności – dostarczą użytkownikom darmowej energii elektrycznej. Prąd pozyskiwany z ogniw bez problemu będzie możliwy do wprowadzenia do sieci elektrycznej istniejącej w domu oraz będzie dawał pierwszeństwo w wykorzystaniu przed energią kupowaną na rynku. Przykładowo, zadaszenie tarasu o powierzchni około 25 mkw. będzie dostarczało wystarczającą ilość energii na użytkowanie klimatyzacji w średniej wielkości domu. – Jak zawsze u nas, zadaszenia będą estetyczne i proste w obsłudze. Na ostatnich targach fotowoltaiki w Chor-

T

30

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

wacji testowaliśmy zestaw, który dwie osoby bez przygotowania technicznego potrafiły zamontować w cztery godziny – twierdzi Dawid Cycoń.

W RODZINIE SIŁA.

PATENT NA BIZNES RODZINNY Szybkość działania i... bardzo rodzinne zaangażowanie w firmę to coś, czego w ML System S.A. nie sposób nie zauważyć. Dawid Cycoń i Edyta Stanek jako małżeństwo szefujące firmie nie są zaskoczeniem, ale już fakt, że w firmie pracują jeszcze dwie siostry Stanek budzi ciekawość. – Dla mnie to wyzwanie, ale i ogromna przyjemność, że na co dzień pracuję z żoną i jej dwiema siostrami – śmieje się Dawid Cycoń. – Korzyści dla firmy też są duże. Wbrew temu, iż takie rozwiązanie kadrowe odradzało nam wiele osób, ja sobie je chwalę i w naszym przypadku ten model, powielony z firm rodzinnych zachodniej Europy, bardzo się sprawdza. To buduje większe zaufanie w firmie, a same panie Stanek muszą się starać dużo bardziej niż inni pracownicy, by nie być posądzone o wykorzystywanie sympatii szefostwa. Sam mam dwie młodsze siostry, które gdyby zechciały, chętnie zostałyby do nas przyjęte, ale na razie żadna nie wykazuje zainteresowania. łaściciele ML System, po prawie 10 latach spędzonych w Rzeszowie, przyznają, że to już jest ich miejscówka, choć w samym mieście dostrzegają zarówno zalety, jak i wady. Doceniają czystość na ulicach i otwartość ludzi, ale wadą, która najbardziej im doskwiera, jest brak dobrze wykształconych kadr. Nieustannie prowadzą nabór na stanowiska techniczne zarówno w biurze projektowym, laboratorium, jak i do obsługi specjalistycznych urządzeń na produkcji. – Rekrutujemy zewsząd: Kraków, Wrocław, Rzeszów, niedawno pozyskaliśmy wartościowego pracownika do laboratorium, który obronił tytuł doktora nauk technicznych we Francji i zdecydował się na pracę w naszej firmie w Rzeszowie – mówi Dawid Cycoń. – Ciągle też zbyt daleko jest nauka od biznesu. Inne są problemy projektów badawczych na uczelni, inne w biznesie. Na uczelni są badania, wyniki, publikacje i wszyscy są zadowoleni. W biznesie praca w laboratorium musi na siebie zarobić. Nie wystarczy coś opisać, wyniki badań muszą być wykorzystane w produkcji i generować przychody. Bez tego każda firma „polegnie na kosztach”. I choć kontakty biznes – nauka są dobre, ciepłe, to wciąż brakuje na szeroką skalę realizowanych prac magisterskich i doktorskich, z których badania można byłoby powszechnie komercjalizować i wykorzystywać w produktach. A rozwój jest najważniejszy. ML System S.A. już planuje wdrożyć do produkcji niewidoczne warstwy fotowoltaiczne w oparciu o kropki kwantowe zarówno na podłożach szklanych, jak i elastycznych. Rozwiązania takie miałyby szerokie zastosowanie zarówno w budownictwie, jak i elektronice użytkowej.

W





Vadym Melnyk:

Marzę o tworzeniu

Aneta Gieroń i Alina Bosak rozmawiają...

inteligentnych robotów. Takich, które zachowują się niezależnie od człowieka.

34

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016


...z Vadymem Melnykiem, studentem z Ukrainy, założycielem i prezesem Cervi Robotics sp. z o.o.

35

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

Fotografie Tadeusz Poźniak


Vadym

Melnyk

Finalista ogólnoświatowych konkursów z robotyki i programowania, założyciel i prezes Cervi Robotics Sp. z o.o., zajmującej się m. in. inteligentnymi oprogramowaniami do przetwarzania informacji z robotów, aplikacjami mobilnymi oraz samolotami pionowego startu, pozwalającymi trzykrotnie zwiększyć czas lotu. Student informatyki w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Aneta Gieroń, Alina Bosak: Dwudziestojednoletni student, Ukrainiec, a już właściciel firmy w Preinkubatorze Akademickim w Rzeszowie, która od września 2015 roku zatrudniła kilkanaście osób. Jak to się robi? Vadym Melnyk: Droga była długa. Wszystko zaczęło się 6 lat temu, gdy na Ukrainie udało mi się wygrać konkurs w ramach FLEX (Future Leaders Exchange) i na rok wyjechać do USA. FLEX to program wymiany oferowany przez Departament Stanu USA dla słuchaczy szkół gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych. W jego ramach uczniowie spędzają rok w amerykańskiej szkole średniej i mieszkają z amerykańską rodziną. zięki tej wymianie trafiłem do świetnej szkoły w Minnesocie, w której działało koło naukowe z robotyki i gdzie już na starcie usłyszałem, że najważniejsza jest umiejętność współpracy i kreacji w zespole. Szybko się też okazało, że przez 3 miesiące nauczyłem się wielu praktycznych rzeczy. Z zespołem zbudowaliśmy na konkurs robota, za którego programowanie odpowiadałem. Dzień przed jego prezentacją zauważyliśmy, że robot nie działa jak należy, całego rozłożyliśmy na części, a ja ponowne pisanie kodu skończyłem zaledwie 15 minut przed startem konkursu. Były nerwy, ale więcej szczęścia, bo zajęliśmy pierwsze miejsce. Dzięki temu pojechaliśmy na światowy konkurs robotyki i tam zajęliśmy trzecie miejsce. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że w życiu wszystko jest możliwe i mocno wierzę w to do dziś, tym bardziej że po rocznym pobycie w USA wróciłem na Ukrainę i założyłem pierwszy zespół z robotyki, z którym zajęliśmy trzecie miejsce na europejskim konkursie w Rumunii. Można wywnioskować, że nauka informatyki na Ukrainie jest na całkiem dobrym poziomie. I tak, i nie. Chodziłem do bardzo dobrego, jednego z najlepszych na Ukrainie liceum w Iwano-Frankowsku (dawnym Stanisławowie), dzięki czemu brałem udział w wielu olimpiadach informatycznych, które uczniowie z naszego liceum

D

36

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

często wygrywali. Miałem ogromne szczęście, że trafiłem do tego liceum i jak to zwykle bywa, przesądził o tym przypadek. Mój kolega wybrał tę szkołę, a ja podobną decyzję podjąłem dwa tygodnie przed egzaminami wstępnymi. Kolejnych 14 dni spędziłem nad książkami, ucząc się po 20 godzin dziennie, ale do liceum się dostałem i maturę też w nim zdałem, co wcale nie było proste. Oprócz bardzo wysokiego poziomu z przedmiotów podstawowych, były tam też zajęcia z tańca, języków obcych, także łaciny oraz dodatkowe lekcje z matematyki i informatyki. Kończąc liceum bez problemu porozumiewałem się w pięciu językach: ukraińskim, rosyjskim, angielskim, niemieckim i łacińskim. Na studiach w Rzeszowie nauczyłem się jeszcze polskiego. Imponujące ambicje i duże otwarcie na świat, jak na szkołę z miasta średniej wielkości ze wschodniej Europy, spoza Unii Europejskiej. Może to zaskakiwać, ale w Stanisławowie, Lwowie, Kijowie jest wiele szkół o wysokim poziomie nauczania, ale to nie jest powszechne, zwłaszcza na Ukrainie Wschodniej. Co roku około 60 proc. uczniów ma problem ze zdaniem matury. Ja jednak większe kłopoty niż z nauką miałem z zachowaniem. Zawsze mówiłem, co myślałem. Numer telefonu do moich rodziców dyrektor trzymał na biurku. Co najmniej raz w miesiącu byli wzywani do szkoły. Miałem trochę na pieńku z profesorką od łaciny. Wciąż nazywała mnie tabula rasa. Na jednych z zajęciach zaczęliśmy się uczyć przymiotników w stopniu wyższym i najwyższym. I ona, oczywiście: „Vadym, dalej jesteś tabula rasa”, ja zaś na to: „Przepraszam, ale pani jest tabula rasissima”. I znów do dyrektora, rodzice wzywani do szkoły. Nie wiem, jak to wytrzymali. Jako 15-latek włamałem się też do systemu jednego z ukraińskich hoteli, skąd skopiowałem zabawne zdjęcie nauczycielki z naszego liceum pijącej wino i wrzuciłem na FB. Władzom szkoły bardzo się to nie spodobało i na kilka tygodni rzeczywiście zostałem usunięty ze szkoły. Po dwóch miesiącach, na szczęście, przyjęto


vip tylko pyta mnie z powrotem. W tamtym czasie wygrałem też wyjazd do USA i władze stały się wobec mnie bardziej „wyrozumiałe”. Dobremu uczniowi wybacza się jednak trochę więcej. Skąd więc studia informatyczne w Rzeszowie, w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania? Iwano-Frankowsku chciałem zdać maturę, ale od zawsze wiedziałem, że studiować będę za granicą i że będą to studia informatyczne. Zraziła mnie skostniała biurokracja na Ukrainie, gdzie usłyszałem, że mam ambitne, ciekawe pomysły, ale tutaj innowacje nie są potrzebne. Wiem, że nie wszyscy tak myślą, ale wielu decydentów ma postkomunistyczną mentalność. Świetnie zdałem maturę, mogłem złożyć papiery na każdą właściwie uczelnię ukraińską, ale zdecydowałem, że pojadę do Polski. Dlaczego? Za sprawą kolegi, z którym kiedyś budowałem roboty, a który przekonał mnie do Rzeszowa i tutejszej kadry na uczelni, gdzie wśród nauczycieli nie brakuje pasjonatów robotyki. Mówił o Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Wysłałem dokumenty i po dwóch miesiącach otrzymałem odpowiedź, że jestem przyjęty i mam pełne stypendium. To przesądziło o moim przyjeździe do stolicy Podkarpacia. Robotyka i informatyka determinują Twoje życie od lat, ale skąd ten talent? W rodzinie dominują umysły ścisłe, techniczne pasje? Nie, absolutnie nie. Mój tata pracował w policji, dziś jest na emeryturze. Mama kiedyś była nauczycielką w przedszkolu, dziś jest sprzedawczynią w sklepie. Ale babcia i dziadek pochodzą ze starej, radzieckiej inteligencji. W domu mieliśmy ogromną bibliotekę, ponad 5 tys. książek, niektóre jeszcze z XIX wieku, które należały do pradziadków, a potem do dziadków. Babcia jest Ukrainką, dziadek Rosjaninem, który przez większą część swego życia zajmował ważne stanowiska inżynierskie i kochał naukę. To on mnie inspirował do naukowych poszukiwań. Babcia i dziadek poświęcali mi bardzo dużo uwagi i dużo pieniędzy przeznaczali na moją edukację, za co zawsze będę im wdzięczny, podobnie jak i moim rodzicom. Tym bardziej, że tak świadoma i zdeterminowana inwestycja w edukację nie jest na Ukrainie czymś powszechnym. Polska w Twoim życiu pojawiła się więc przez szczęśliwy przypadek? Nie ma mowy o polskich korzeniach czy rodzinnych związkach z Polską? To prawda. Przyjeżdżając do Polski nie przeżyłem jednak szoku kulturowego, bo wcześniej już przez rok mieszkałem w USA, trochę wyjeżdżałem do Niemiec. Szokiem była absolutna nieznajomość języka polskiego. Chodziłem na kilkutygodniowy kurs, ale niewiele z niego wyniosłem. Przez pierwszy semestr w ogóle nie mówiłem po polsku, starałem się tylko dużo czytać w tym języku. W końcu trafiłem na Dzień Otwarty Kół Naukowych, podczas którego przedstawialiśmy różne projekty. Poznałem tam Michała Ręczkowicza, dziś właściciela PrimeBit Studio, z którym bardzo aktywnie współpracuję i nadal utrzymuję kontakty, a któremu kilka lat temu powiedziałem o moich fascynacjach robotyką i pokazałem kilka robotów. Michał zaproponował, bym poprowadził warsztaty z robotyki i to zmusiło mnie do bardzo intensywnej nauki języka. Warsztaty prowadziłem w piątek, a już tydzień wcześniej, od soboty, codziennie po 10 godzin przygotowywałem się do tych zajęć. Po 4 miesiącach tak intensywnej pracy w końcu poczułem się w polskim swobodnie.

W

Znany ukraiński poeta, Andrij Bondar, w jednym z wierszy tak opisał swoje wrażenia z pobytu w Polsce: „Dlaczego oni wszyscy tak na mnie patrzą, czyżby wiedzieli, że jestem Ukraińcem. Za każdym razem myślę, wchodząc do kolejnego baru”. Zdarzało się, że dawano ci odczuć, że jesteś gorszy, zza wschodniej granicy, z biednej Ukrainy? W branży informatycznej jest pod tym względem trochę inaczej, na pewno lepiej. Jest wielonarodowa i wielokulturowa. Tylko w mojej firmie pracują osoby z Polski, Rosji, Ukrainy, kilka osób ze Stanów Zjednoczonych. Nie ma rasizmu, uprzedzeń czy nacjonalizmu. Miałem natomiast kilka bardzo niemiłych przypadków, kiedy zostałem potraktowany bardzo źle tylko dlatego, że jestem Ukraińcem. Wiem jednak, że w każdej narodowości znajdują się lepiej lub gorzej wychowani i wyedukowani ludzie, dlatego nigdy nie oceniam całego narodu czy wszystkich Polaków, przez pryzmat zachowań kilku osób. Złe rzeczy mogą zdarzyć się wszędzie i każdemu. Jak dziś po kilku latach spędzonych w naszym kraju postrzegasz Rzeszów i Polskę? W Rzeszowie jest bardzo dużo Ukraińców (śmiech). Niekiedy na zajęciach w WSIiZ czuję się jakby to była ukraińska uczelnia – na moim roku na informatyce jest 70 osób i co najmniej 50 studentów pochodzi z Ukrainy. W kolejnych latach będzie ich pewnie coraz mniej, bo kończy się unijny projekt dofinansowania studiów dla najlepszych informatyków z Ukrainy. Już teraz, patrząc na młodsze roczniki, można się doliczyć ok. 40 proc. Ukraińców. Na jednym ze spotkań świata biznesu i nauki wspomniałeś, że miałeś biznesowe propozycje w Warszawie, innych krajach Europy, ale swój biznes chcesz budować w Rzeszowie. Dlaczego? Nie lubię dużych miast i nie chcę tracić życia na stanie w korkach. Mniejsze miasta są też bardziej ekologiczne i przyjazne ludziom. Rzeszów jest stosunkowo niewielki, piękny, jednocześnie nie stanowi ograniczenia w mojej branży i dobrze mi się tu żyje. Jako młody przedsiębiorca dostrzegasz w Polsce ograniczenia dla biznesu? ajbardziej ogranicza mnie ZUS. Składki na ubezpieczenie społeczne są bardzo wysokie. Wysokie są także podatki. W Wielkiej Brytanii ubezpieczenie społeczne wynosi około 50 funtów, a dochody do 50 tys. zł w ogóle nie są opodatkowane. Muszę przyznać, że nawet na Ukrainie jest lepszy system podatkowy niż w Polsce. Podatki są tam teraz dwa razy niższe. Ale nie wracasz? Nie, raczej ściągam programistów z Ukrainy do Polski. Przełom maja i czerwca to będzie czas, kiedy zwiększymy zatrudnienie o kilkanaście osób, bo około piętnastu moich dobrych znajomych, którzy znają się na robotyce i programowaniu, kończy właśnie studia. Firmy nigdzie nie zamierzam przenosić. Rzeszów mi się podoba. Muszę jeszcze tylko kupić samochód i zrobić prawo jazdy, bo do tej pory nie zdążyłem. Branża informatyczna i możliwość zdalnej w niej pracy sprawiają, że nie szerokość geograficzna decyduje o sukcesie w IT? Z jednej strony tak, ale nie do końca. Takie miasta, jak Kraków, Warszawa i Gdańsk, mają większy potencjał intelektualny, naukowy, dostęp do profesjonalistów, ale to też ►

N

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

37


vip tylko pyta kosztuje i rynek jest mocno wyeksploatowany przez międzynarodowe korporacje. Plusem Rzeszowa są niższe koszty ludzkie oraz bliskość Ukrainy, gdzie są ogromne zasoby ludzkie, także programistów. To oznacza, że zasoby ludzkie w Twojej firmie, to w dużym stopniu Ukraińcy? tanowią oni znaczącą grupę. Wiele osób z Ukrainy pracuje u mnie zdalnie, co w przypadku tworzenia aplikacji mobilnych, stron internetowych czy programowania chmury obliczeniowej jest wygodne i dochodowe dla pracowników, którzy mieszkając na Ukrainie otrzymują wynagrodzenie w złotówkach, jak i dla pracodawcy, bo pozwala na optymalizację kosztów. I pomyśleć, że Twoja droga do otwarcia firmy w Preinkubatorze Akademickim tonęła w błocie i to dosłownie. Dziś tamte zdarzenia rzeczywiście mogą się wydawać zabawną historią (śmiech). W połowie 2015 roku poważnie zacząłem pracować nad własną firmą i zatrudnianiem programistów, ale miałem tylko lokal wielkości 15 mkw. Kolega podpowiedział mi, że wolne biura można wynająć w Preinkubatorze Akademickim, ale trzeba spełnić szereg wymagań. W końcu udało mi się umówić na rozmowę kwalifikacyjną, co też odbyło się w zabawnych okolicznościach. Zaledwie godzinę przed spotkaniem zorientowałem się, że pomyliłem adresy i rozmowę kwalifikacyjną mam nie w Preinkubatorze Akademickim przy Politechnice Rzeszowskiej, ale w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce, gdzie nigdy wcześniej nie byłem. Szybko znalazłem połączenia autobusowe i obliczyłem, że spóźnię się może 10 minut, o czym uprzedziłem osobę umawiającą mnie na spotkanie. Jak się okazało, byłem dużym optymistą. Trwała ulewa, gdy wysiadłem na przystanku autobusowym przy lotnisku w Jasionce i prawie godzinę w deszczu i błocie szukałem Inkubatora. Na spotkanie dotarłem z ponad godzinnym opóźnieniem, cały mokry i po kolana w błocie. Smutny widok, mówiąc krótko. Tylko trochę doprowadziłem się do ładu i stanąłem przed radą, w której zasiadały dostojne, poważne i dojrzałe osoby, patrzące na mnie z nieskrywanym zdumieniem. Poproszono mnie o prezentację, której nie miałem, na szczęście wziąłem laptopa i z jego pomocą przedstawiłem stronę naszej firmy oraz wygrane międzynarodowe konkursy, o których napisało ponad 30 różnych pism. Mówiłem chyba z takim przejęciem, pasją i posługując się mądrą terminologią, że najwidoczniej się spodobało, bo biuro otrzymałem. Po tym spotkaniu przez ponad tydzień chorowałem, ale potem natychmiast wystartowałem z firmą. Tak powstał Cervi Robotics. Skąd nazwa? ajpierw było Cerebri Virtus. Kiedy po powrocie ze Stanów Zjednoczonych stworzyłem zespół zajmujący się robotyką na Ukrainie, długo zastanawiałem się, jak go nazwać. Chciałem, żeby nazwa była mądra, ale i pociągająca. Akurat zaczęliśmy uczyć się w szkole łaciny i przyszło mi na myśl Cerebri Virtus – siła umysłu. Chłopakom się spodobało. Dobrze brzmiało. Kiedyś w Rosji była kreskówka o kapitanie Wrungielu (w polskim tłumaczeniu „Przygody kapitana Załganowa” – dop. red.), zrobili w niej statek wodny i dali nazwę, która nawiązywała do Titanica, a konkluzja bajki była taka – jak statek nazwiesz, tak on popłynie. Pamiętałem o tym, kiedy wymyślałem nazwę dla swojej firmy. Była naprawdę udana, dlatego chciałem do niej nawiązać, kiedy tworzyłem kolejny zespół, już na studiach.

S

N 38

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

Z Cerebri Virtus wziąłem więc pierwsze litery i powstało Cervi. Potem dodaliśmy do niej jeszcze Robotics. Parę miesięcy i już zatrudniacie 14 osób, planujecie otwarcie kolejnej spółki. Czym zajmuje się Cervi Robotics, że rozwija się w tak błyskawicznym tempie? Naszą specjalnością są projekty naukowo-badawcze związane z dronami - sterowanie dronami, zarządzanie rojem dronów. Interesuje nas robotyka. Realizujemy projekt związany z małymi robotami, wykonujemy badania na zlecenie dużych firm, dodatkowo zajmujemy się chmurą obliczeniową, czyli platformą Microsoft Azure i wszystkim, co na tym się znajduje, czyli Azure Machine Learning (systemy informatyczne, które automatycznie wydobywają ukryte w danych informacje, analizują je przy użyciu algorytmów i na podstawie otrzymanych wyników wyciągają wnioski – podają przyczyny zdarzeń, uzupełniają brakujące dane, wspierając proces podejmowania decyzji – dop. red.). Nasza specjalność to Big Data, strony internetowe z zaawansowaną logiką. Robimy także jeden własny projekt związany z dronami i ecommerce. Do tego drobniejsze aplikacje na zlecenia. Ale teraz tego typu zlecenia outsourcingowe przenosimy do nowej spółki: rzeszowsko-warszawskiej. Samymi dronami zainteresowałeś się już na pierwszym roku studiów? Na pierwszym roku studiów była inteligentna gitara, która uczyła ludzi, jak na niej grać. Ja się nie nauczyłem, ale moja dziewczyna tak, więc to działa. Drony pojawiły się na II roku studiów, kiedy byłem w Hiszpanii. W cztery osoby stworzyliśmy zespół. Z tamtej ekipy zostały dziś ze mną dwie osoby. Jako firma w Preinkubatorze Akademickim działamy od września 2015 r. Napisałeś, że Cervi Robotics powstało z marzeń o czymś z pozoru niemożliwym. Co miałeś na myśli? iedy zaczęliśmy działać na Podkarpaciu, firm, które zajmowały się dronami było już bardzo wiele. W tej dziedzinie nie byliśmy innowatorami. Zastanawialiśmy się więc, co zrobić innego, aby się wyróżnić. Od dziecka marzyłem o tworzeniu inteligentnych robotów, takich, które zachowują się niezależnie od człowieka. Dlatego z moją firmą od razu zajęliśmy się tematem autonomicznych dronów, które mają własną inteligencję, same latają, samodzielnie podejmują poprawne decyzje i w jakiś sposób ułatwiają życie człowieka. Obecnie pracujemy nad takimi rozwiązaniami, próbując skonstruować drona do patrolowania dużych terenów, który będzie przewidywać zagrożenia. Dron patrolujący las mógłby latać nad drzewami, mierzyć temperaturę określonych obszarów, analizować i wybierać te, na których możliwość pojawienia się pożaru jest większa i częściej je patrolować. To nie tylko dron, ale dron plus inteligencja z naszego komputera. Interesują nas nie tyle rozwiązania konstrukcyjne drona, co tworzenie mikroprocesorów i odpowiedniego oprogramowania – pod konkretny cel. Idziemy w kierunku Apple’a, gdzie oprogramowanie jest dopasowane do sprzętu i sprzęt do oprogramowania, tworząc jedną całość. Skąd fascynacja sztuczną inteligencją? 60 procent tej dużej biblioteki w moim domu rodzinnym, o której mówiłem, to były książki science fiction, kolejne 20 proc. – encyklopedie, a reszty nie czytałem. Zawsze fascynowałem się Juliuszem Vernem. Jego „20 000 mil podmor-

K


vip tylko pyta skiej żeglugi” uwielbiam. Kocham też Stanisława Lema. Czasami przez książki mam problemy. Na pierwszym roku studiów prawie zawaliłem sesję przez to, że znalazłem zestaw 220 książek na temat Gwiezdnych Wojen. W dwa tygodnie przeczytałem ich ponad 20. Skończyłem dzień przed egzaminem z informatyki. Miałem 6-7 godzin na przygotowanie. Zaliczyłem na +3, z czego byłem bardzo zadowolony, i poszedłem dalej czytać książki. Ile dziś już mogą roboty? Kiedy rzeczywiście doczekamy się sztucznej inteligencji? To nie takie proste. Przez kolejne 5-6 lat czeka nas jeszcze dużo pracy. Natomiast cały czas roboty stają się coraz bardziej inteligentne. Na przykład 5 lat temu autonomiczny dron był czymś nie do pomyślenia, a dziś dron sam lata, sam wyciąga wnioski, uczy się i podejmuje decyzje. Ale to wciąż nie jest sztuczna inteligencja, tylko optymalne przetwarzanie ogromnych ilości informacji. Człowiek nie jest w stanie w ten sposób zanalizować np. 20-30 terabajtów zdjęć (1 TB = 1000 GB), a serwer zrobi to w kilka godzin i podejmie odpowiednie decyzje. Są, oczywiście, dodatkowe sieci neuronowe (nazwa struktur matematycznych służących do obliczeń – dop. red.), według których on się uczy, podejmuje lepsze lub gorsze decyzje, ale istotą tego wszystkiego jest po prostu przetwarzanie dużych ilości danych. Czy kiedyś komputery mogą się nam wymknąć spod kontroli? Ziszczą się scenariusze takich filmów, jak „Ja, robot”, w których sztuczna inteligencja przejmuje władzę na Ziemi? ozmawiałem niedawno z dr. Markiem Jaszukiem z mojej uczelni, który powiedział mi, że wraz z profesorem ze Stanów Zjednoczonych pracuje nad projektem związanym z tworzeniem kognitywnego modelu mózgu. Sednem projektu jest zaprogramowanie systemu potrzeb robota. Jeśli to będzie robot do sprzątania, jego celem i sensem życia ma być sprzątanie. Oczywiście, człowiek nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego. Może pojawić się błąd. Jakaś zmienna przeważy nad innymi i zamiast sprzątać, robot zechce walczyć. To tzw. problem 1 procenta. Taki sam jest w dronach, całej robotyce, autonomicznych samochodach, które są bezpieczne w 99 proc. przypadków, ale zawsze jest jeden procent ryzyka, że takie auto doprowadzi jednak do śmierci człowieka. Kilka dni temu miałem spotkanie z firmą, która chciałaby monitorować linie elektryczne przy pomocy dronów. Ale zawsze jest ten problem, że dron w 99 proc. będzie skuteczny, ale jest jeden procent ryzyka, że jednak spadnie na te linie, zniszczy ich fragment i na 15-20 godzin 20 tysięcy osób zostanie pozbawionych prądu. To oznacza dla firmy większe straty niż przyniosłyby oszczędności z używania dronów. Co, Twoim zdaniem, w ciągu najbliższych lat najbardziej zrewolucjonizuje świat? To są dwie technologie – IoT (z ang. Internet of Things), czyli Internet Rzeczy i Big Data. Do 2020 roku w otoczeniu każdego z nas będzie podłączonych do Internetu od 3 do 5 tys. rzeczy. Każdy kubek, każde biurko, każde krzesło będzie miało łączność z Internetem i dzięki wmontowanym w nie czujnikom będzie przekazywać systemowi jakąś informację. Dziś ze zwykłego krzesła niewiele da się wywnioskować, ale kiedy dać na nie czujnik RFID, czujnik ciśnienia i dostęp do Internetu, to właściciel mebla będzie wie-

R

dział, kto na nim siedzi. Druga rzecz to Big Data – czyli optymalne algorytmy do przetwarzania całej masy informacji, które będziemy otrzymywać z tych wszystkich czujników. Jeśli podłączymy do Internetu chociażby 10 procent otaczających nas rzeczy, to ilość danych w sieci wzrośnie gigantycznie i to trzeba w jakiś optymalny sposób przetwarzać. Algorytmy służące do takiego przetwarzania i wyciągania wniosków to coś, co ludzkość będzie zmuszona coraz szybciej rozwijać. One zmienią nasz świat. Przykładowo, w jednym z miast w Szwajcarii powstał system Smart ElectricGrid. Polega on na tym, że sieci elektryczne w domach są połączone w inteligentny system. Jeśli ktoś ma pralkę, to wrzuca do niej rzeczy i w smartfonie wybiera, w którym momencie chce z niej skorzystać – natychmiast czy wówczas, kiedy będzie to najbardziej energetycznie ekonomiczne. W każdej chwili jest w stanie zoptymalizować pobór prądu, wybierając jego źródło i czas. Ta rewolucja już na pierwszy rzut oka rodzi dwa problemy. Po pierwsze, czy to oznacza, że niedługo ludzie, którzy do tej pory wykonywali proste prace, będą bezrobotni? I drugi, gdzie magazynować takie olbrzymie ilości danych? Powstają hiperserwerownie różnych korporacji. Microsoft ze swoim Azurem, Amazon z AWS-em, Google i kilka innych. Oczywiście, potrzebują one sporo przestrzeni. W Chicago jedna serwerownia Microsoftu zajmuje ponad 65 tys. mkw. Pola jak z „Matriksa”? Serwerownie będą zajmować coraz więcej obszarów, ponieważ ilość informacji rośnie. To rodzi pytania i obawy, czy aby nieustanny rozwój technologiczny nie doprowadzi jeszcze większych grup ludzi do wykluczenia społecznego? W jednej z książek autor opisuje rzeczywistość za około 200, 300 lat. Ludzie oddali w niej zarządzanie miastami i ekonomią sztucznej inteligencji. I ona zarządzała tak, aby zaspokoić wszystkie ich potrzeby. Ludzie mniej pracowali i mieli więcej czasu na hobby. Tworzyli muzykę, czytali książki. To miła perspektywa, ale czy realna?! W Norwegii powstał niedawno projekt, w którym 2 tysiące osób ma dostawać pensję w wysokości 800 euro na miesiąc bez względu na to, czy pracują, czy nie. Naukowcy chcą zobaczyć, jak będą się zachowywać. Czy zaczną pić, czy raczej będą szczęśliwi, znajdą czas na hobby? Jeżeli efekty okażą się pozytywne, to za jakiś czas Norwegia, będąca krajem o olbrzymich przychodach, zacznie każdemu wypłacać podstawową pensję bez względu na to, czy jest zatrudniony, czy nie. Dotychczasowe badania wskazują, że ludzie, którzy otrzymują minimalne środki na przeżycie, pracują z zadowoleniem. Kto zechce więcej, będzie mógł dorobić, pracując. Wydaje mi się, że wszystko idzie w tym kierunku. Jesteś idealistą. ierzę, że bezrobocie nie będzie problemem przyszłego świata. Owszem, świat i narody muszą do tego dorosnąć. Nowe technologie rodzą też inne zagrożenia. Czytałem niedawno książkę, której autorem jest ekspracownik Facebooka. Opisał w niej, w jaki sposób firmy typu Google, Facebook, tworzą użytkownikom Internetu personalną „bąbelkę”, zamykając nas w określonym kręgu informacji, spoza których nie wychodzimy na zewnątrz i ograniczając nam w ten sposób ogląd świata. To może być niebezpieczne. 

W

Sesję zdjęciową przeprowadzono w Porcie Lotniczym „Rzeszów - Jasionka”.


Portret we dwoje

Podążamy za pasją. Naszą są szlachetne kamienie Kiedy firmie daje się własne nazwisko, trzeba dbać o jej dobre imię – mówi Zbigniew Górecki, prezes znanej jubilerskiej marki z Dębicy i były mistrz w zapasach. Pasjonat, który nie lubi drogi na skróty i od 25 lat z uporem uczy Polaków, na czym polega wartość tradycyjnego rzemiosła oraz niepowtarzalnych, szlachetnych kamieni.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

N

ie tylko brylanty, ale i szafiry o niespotykanych barwach, zielone szmaragdy i krwiste rubiny, korale łączone ze złotem, kunsztownie oprawione cytryny i oliwiny, kuszą oczy na wystawach z wyrobami Firmy Jubilerskiej „Górecki”, której właścicielami są Zofia i Zbigniew Góreccy. Biżuterię dębickiej marki oferuje dziś już ponad 250 sklepów w kraju i za granicą oraz trzy firmowe salony na Podkarpaciu. To małe, rodzinne przedsiębiorstwo zatrudnia 33 osoby, a jego kolekcje zdobywają nagrody na największych w Polsce targach złotniczych i zdobią kreacje wymagających elegantek. Rubinową przywieszkę nosiła m.in. śp. Maria Kaczyńska. W kraju nie ma drugiej firmy równie wyspecjalizowanej w łączeniu szlachetnych kamieni z wysokiej jakości wzornictwem. Co sprawiło, że właśnie w Dębicy narodziła się marka kojarzona dziś ze świetnym, złotniczym rzemiosłem? Po części – klub sportowy Wisłoka Dębica i jego sekcja zapaśnicza. Od sportu do biznesu – To fakt, trafiłem do Dębicy za sprawą sportu – przyznaje Zbigniew Górecki. – Pochodzę z Jeleniej Góry. Jako młody chłopak trenowałem zapasy. Dostałem się do kadry Dolnego Śląska i zostałem mistrzem Polski młodzików. Wtedy zauważyli mnie kadrowcy z klubu Wisłoka Dębica. Oni ściągnęli mnie do tego miasta, które słynęło wtedy nie tylko z opon,

40

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

ale i ze świetnych zapaśników. Stąd wywodzili się mistrzowie świata i olimpijczycy. 16-letni chłopak zamieszkał w hotelu i wiódł życie sportowca, którego rytm wyznaczały treningi i zawody. – Za komuny odnoszący sukcesy zawodnik miał dobrze. Godziwie zarabiał i mógł podróżować po świecie – wspomina prezes Górecki, którego nazwisko znajduje się w książkach poświęconych historii polskich zapasów. Należał do kadry narodowej, czterokrotnie obronił tytuł mistrza Polski, a na mistrzostwach świata w Las Vegas zajął piąte miejsce. Największe sukcesy odnosił pod koniec lat 70. i na początku 80. wierdzi, że to liczne, sportowe podróże otworzyły go na świat, dodały pewności siebie i odwagi, by realizować marzenia. – Jeżdżąc za „żelazną kurtynę”, po bogatych, zachodnich krajach, widziałem rozmach i luksus. Jakież to było inne od tego, co głosiła oficjalna, polska propaganda – wspomina. – Od zagranicznych rówieśników dzieliła mnie przepaść. Oni w walizkach mieli po pięć dresów adidasa, a ja jeden, Polsportu. W bogatym zachodnim świecie nic nie ograniczało wyobraźni, każdy pomysł wydawał się do zrealizowania. Dlatego potem nie bał się iść za marzeniem, jakim była firma jubilerska. Natura sportowca w biznesie pomaga, uważa były zapaśnik. – Twardość charakteru, nieustępliwość, ciągłe dążenie do przodu. Sport to jest nieustanny trening, doskonalenie sylwetki, umiejętności. Jest w tym głód żeby odkrywać, zdobywać, zwyciężać. ►

T


Portret we dwoje

Zofia i Zbigniew G贸reccy.


Portret we dwoje – A porażka nie jest porażką – dopowiada Zofia Górecka, która dobrze zna swojego męża. – To tylko etap, który służy temu, aby wyciągnać wnioski, czegoś się nauczyć i pójść do przodu. – Powiedziałbym raczej, nie ma słowa porażka. Jest tylko przystanek na drodze do sukcesu – ripostuje były zapaśnik. – W jego gabinecie w ramkę oprawiony jest cytat: „Kto chce szuka sposobu, kto nie chce szuka powodu”. W centralnym miejscu wisi natomiast obraz przedstawiający św. Eligiusza, patrona złotników. Gospodarze chętnie o nim opowiadają: – Był francuskim biskupem, który tak uczciwie rozliczył się z władcą Franków, że dziś jest symbolem rzetelnego rzemieślnika. Dzień św. Eligiusza jest świętem złotników, jubilerów i zawodów pokrewnych. Szef firmy z Dębicy świętuje wtedy wraz z kolegami z cechu złotników w Krakowie, do którego należy. Cztery razy zet Prezes Górecki śmieje się, że jego życie jest pod znakiem litery „Z”. Bo ma na imię Zbigniew, był zapaśnikiem, potem złotnikiem i ożenił się z Zofią. – Złotnictwo zawsze mi się podobało – mówi. – Myślę, że fascynację pięknymi przedmiotami, ich przepychem i uwodzicielskim błyskiem wyniosłem z dzieciństwa. Moi dziadkowie pochodzili spod Częstochowy. Pod koniec wojny stracili w pożarze cały dobytek. Dziadek dowiedział się, że można dostać gospodarstwo na ziemiach odzyskanych, a że nie miał nic do stracenia, pojechał i przydzielono mu piękny dom na przedmieściu Jeleniej Góry, pełen stylowych mebli i porcelany, pozostawionej przez poprzednich, niemieckich gospodarzy. Tamte tereny należały do bogatych. Między Jelenią Górą a Szklarską Porębą już przed wojną jeździł elektryczny pociąg. Obok nowego domu dziadków znajdowała się powozownia, w której stała najprawdziwsza kareta. Siedzenia wyścielone welurem, klamki z kości słoniowej. To był mój plac zabaw. tego bajkowego dzieciństwa i podróży na kolorowy Zachód wzięła się fascynacja naturalnymi kamieniami i biżuterią. Dlatego po zakończeniu kariery sportowej postanowił otworzyć firmę jubilerską. Po 1989 r. dla prywatnej inicjatywy zapalono zielone światło i tak w 1991 roku Zbigniew Górecki, przedsiębiorczy 33-latek, rozpoczął działalność gospodarczą. – Łatwiej wówczas było wejść na rynek niż dzisiaj – przyznaje. – Branża jubilerska zawsze była dość hermetyczna. Tworzyły ją małe, rodzinne firmy. Miałem jednak kontakty i kolegów w jubilerskich pracowniach w Krakowie. Na kursach uczyłem się rozpoznawać i oceniać kamienie. Do spółki wciągnąłem brata i zaczęliśmy od sklepu ze skromną kolekcją oraz usługami złotniczymi, ale stopniowo firma rozwijała się. Po pewnym czasie postanowiliśmy z bratem rozdzielić swoje biznesy, by każdy mógł realizować swoją wizję. Wyjeżdżałem na zagraniczne targi, gdzie miałem kontakt z technologią i specjalistami, ludźmi od dawna działającymi w tej branży. Zapraszali mnie do swoich firm, pokazywali, jak pracują. Podglądając i słuchając, przekładałem zdobytą wiedzę na możliwości naszego rynku i pod gust polskiego klienta.

Z

Niech będzie z przepychem Już na początku zdecydował, że nie interesuje go wyłącznie handel, ale chce także produkować. Postawił na tradycyj-

42

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

ne techniki złotnicze i wysoką jakość wyrobów. To była dobra decyzja, ponieważ sklepów, które zaopatrywały się w Firmie Jubilerskiej „Górecki”, z roku na rok przybywało. Prawdziwe uznanie branży przyniosła natomiast pierwsza ekskluzywna kolekcja – „Coral by Górecki”, którą dębicka firma pokazała na Międzynarodowych Targach Biżuterii i Zegarków „Złoto, Srebro, Czas” w Warszawie w 2004 roku i otrzymała tam pierwszą Nagrodę Ministra Gospodarki. – Połączyliśmy koral z brylantem, co było nowatorskie – zauważa jubiler. – Pomysł podsunęła mi dziewczyna w sklepie w Zakopanem. „Panie Zbyszku, z koralami coś by pan zrobił. Tylu klientów poszukuje takich wyrobów”. osłuchał, jednocześnie postanawiając, że będzie to coś z przepychem, co uszlachetni ten minerał. Kolekcja była odważna, zrobiona z rozmachem i świeżością. Ogromnie się podobała, co pomysłodawcę przekonało, że warto proponować ludziom oryginalną, od początku do końca zaprojektowaną i wykonaną w Polsce biżuterię. – Weszliśmy w rolę firmy, która poszerza wiedzę Polaków na temat naturalnych kamieni szlachetnych – mówi Zbigniew Górecki. – Pokazujemy te, które na naszym rynku są nieznane. Zestawiamy z innymi, oprawiamy w złoto, szukając wzorów, które wydobędą ich piękno. To znak rozpoznawczy naszej marki. Teraz co dwa lata przygotowujemy kolekcję tematyczną, poświęconą wybranym kamieniom. Do tej pory było ich osiem i każda została doceniona nagrodą lub wyróżnieniem na targach jubilerskich. Na premierę przybywają przedstawiciele polskich elit, ludzie kultury i celebryci. Ukazuje się katalog z biżuterią, wzbogacony o opisy cech i właściwości wybranego przez nas kamienia. Ludzie wciąż wierzą w ich szczególną moc. Rubin kojarzy się z miłością, topaz ma właściwości lecznicze itp. Tak było z szafirem, który w Polsce jest znany z dwóch kolorów – szafirowego i niebieskiego, natomiast w naturze występuje w szerokiej palecie barw, od białego, przez niebieski, zielony, po różowy i pomarańczowy. Wszystkie te odcienie dębicki jubiler zawarł w kolekcji „Szafirowe inspiracje”, która ukazała się w 2014 roku. Przyciąga oczy różnokolorowymi wzorami wisiorków, kolczyków i pierścieni. Można w niej znaleźć też linię pierścionków zaręczynowych z białym szafirem. – Biały szafir w szlifie diamentowym przypomina brylant, również jest kamieniem bardzo twardym, natomiast kosztuje znacznie mniej. Pierścionek z półkaratowym diamentem w sklepie jubilerskim kosztuje około 12 tysięcy złotych, a z półkaratowym szafirem – 1,5 tysiąca – wyjaśniają w dębickiej firmie.

P

Budzę się i wiem Od wejścia szafirów Góreckiego na rynek minęły już dwa lata. W tym roku firma szykuje więc kolejną kolekcję. Tym razem głównym bohaterem będą czarne diamenty. – Zapowiada się olśniewająco – zdradza Zofia Górecka, która uwielbia czerń. Wcześniej pracowała w Urzędzie Miasta Dębica, ale za namową męża postanowiła wesprzeć rodzinny biznes, w ktorym zajęła się sprzedażą detaliczną. To ona trzyma pieczę nad dwoma firmowymi sklepami w Dębicy i jednym w Rzeszowie. – Nasze dzieci podrosły, więc mogłam się zaangażować – mówi. Posiada tytuł międzynarodowego eksperta diamentów. Skończyła kurs w Antwerpii – stolicy diamen-


Portret we dwoje tów, gdzie nauczyła się oceniać barwę brylantu, jego czystość, masę karatową, proporcje. – To nie jest łatwe i wymaga szerokiej wiedzy. W niektórych przypadkach kamień oddawany jest do ekspertyzy trzem niezależnym ekspertom. Każdy robi opis i potem zostawia się te, które są identyczne. wie córki państwa Góreckich to już studentki. Magdalena jest na trzecim roku architektury, a Aleksandra na drugim roku medycyny. Czy taka dominacja kobiet w rodzinie sprawia, że mają one decydujący głos przy wprowadzaniu do sklepów nowych wzorów biżuterii? – Czasem coś doradzę. Córki także. Mąż słucha, ale zawsze decyduje na końcu sam. Większość pomysłów powstaje w jego głowie. Sama nie wiem, skąd ich tyle jest. Wykonuje rysunki, konsultuje je z różnymi osobami i powstaje coś, co zachwyca klientów. Jest tego naprawdę sporo, ponieważ co roku proponujemy około 100 nowych wzorów. Źródła inspiracji są różne. Firma ma rozbudowane kontakty z firmami, zajmującymi się przewidywaniem trendów. Od lat współpracuje z Akademią Sztuk Pięknych w Łodzi – jedyną uczelnią kształcącą projektantów biżuterii – organizuje konkursy dla studentów na najciekawsze wzory. Zbigniew Górecki prowadzi tu także gościnne wykłady. – Patrzę na współczesne trendy, czasem odnajdę coś interesujacego w biżuterii przedwojennej. Słucham także klientów. Potrafią nas zaskoczyć, zwrócić uwagę na jakiś trend. Mamy taką linię „Górecki – obrączki dla kreatywnych”. Wykonujemy obrączki według projektu zamawiającego. Zgłasza się bardzo wielu młodych ludzi i dostarczają kapitalne pomysły. Tak samo, jak ta sprzedawczyni z Zakopanego, która radziła, abym zrobił „coś z koralem” – przypomina prezes firmy jubilerskiej. – Czasem budzę się rano i po prostu wiem, jak coś zrobić. To jakiś talent, boża iskra. Każdy taką ma, tylko w różnych dziedzinach. Jeśli to rozwijamy, udoskonalamy, staje się piękne. Ale można to też zaprzepaścić.

D

Cytryn za 42 tysiące, diament za 100 Zbigniew Górecki podkreśla, że w przypadku biżuterii trudno mówić o jakichś konkretnych trendach, ponieważ pomysłów na biżuterię jest miliard. – Jeśli chodzi o gabaryty, techniki, każdy mówi, że to, co robi, jest zgodne z aktualnymi trendami mody. Trendem bezsprzecznie staje się zamiłowanie do porządnej biżuterii. Docenienie pracy ludzkich rąk, umiejętność posługiwania się tradycyjnymi technikami rzemieślniczymi, szacunek dla profesjonalistów, którzy życie poświęcili na doskonalenie się w swoim zawodzie. Poszukiwanie biżuterii wartościowej, którą można zostawić dzieciom, czy wnukom, a więc wykonanej z metali i kameni szlachetnych, ale też ponadczasowej dzięki dobremu wzronictwu, które nigdy się nie zestarzeje. amienie szlachetne mogą być dobrą inwestycją kapitału. Dotarcie do ich złóż staje się coraz trudniejsze i bardziej kosztowne. Korale, które Góreccy uczynili tematem swojej pierwszej ekskluzywnej kolekcji, dziś kosztują o wiele więcej niż 10 lat temu. To dlatego, że jest ich bardzo mało w obrocie ze względu na embarga wymuszone dewastacją mórz i raf koralowych. Najokazalszy kamień, jaki do tej pory zaoferowali na sprzedaż rzemieślnicy z Dębicy, znajduje się w kolekcji Cytrynowa Sonata. To największy cytryn oprawiony w biżuterii w Polsce – 236 karatów.

K

– Duże kamienie są bardzo drogimi kamieniami – mówi Zbigniew Górecki. – Cytryn jest półszlachetny, stąd cena 42 tysiące. Cena takiej wielkości diamentu byłaby gigantyczna. Pierścionek z 2-karatowym diamentem to już cena od 100 tys. zł w górę. Niełatwo jest sprzedać w Polsce taką rzecz. Porównując nasz rynek jubilerski do zachodniego, widać, że jesteśmy wciąż bardzo, bardzo biednym krajem. Jeżdżę po świecie, kupuję kamienie, czasem długo pochylam się, wybierając taki, który uda się sprzedać. Podchodzą, mówią: „Dlaczego tak się męczysz. Patrz, jaki piękny kamień. Kup go”. Nie mogą zrozumieć, że ktoś nie doceni pięknej rzeczy. A Polacy doceniliby, tylko nie mają pieniędzy. Brakuje zamożnej klasy średniej. a polskim rynku biżuterii, jak i na innych, dominują sklepy sieciowe, w których oferuje się klientom masowe produkty z Azji, dla wszystkich i dla nikogo. Tymczasem w zamożnych, zachodnich gospodarkach liczą się firmy jubilerskie okrzepłe na rynku, rodzinne, prowadzone od pokoleń, z siedzibą w zabytkowej części miasta. To tam kupuje się ponadczasową biżuterię. Sieciówki traktowane są jak sklepy z błyskotkami, które kupuje się na chwilę, by rzucić w kąt, gdy przestaną być modne. W Polsce jednak urosły do rangi świątyń, ponieważ skurczyła się wspomniana klasa średnia. Mniej zamożnych nie stać na dobrą biżuterię, a wśród najbogatszych modnie jest powiedzieć: „Byliśmy w Paryżu, kupiłem żonie pierścionek”. Polskich marek wielu rodaków wciąż zdaje się nie doceniać. Zmiany pod tym względem widać dopiero w młodszym pokoleniu. – I dobrze, ponieważ gospodarka to gra zespołowa – stwierdza prezes firmy z Dębicy, przyznając: – Nie jest łatwo trzymać się tej wytyczonej przed laty filozofii, która zakłada, że zamożna klasa średnia będzie chciała podkreślać swój prestiż i lokować kapitał w wartościowym, jubilerskim wyrobie rzemieślnika. Trzeba być kreatywnym w ograniczeniach. Układać strategię do rynku, który jest bardzo zmienny. Nieprzewidywalni bywają politycy i ruchy kapitału na świecie, a branża jubilerska jest najbardziej wrażliwa na sytuację w gospodarce. W biznesie potrzebna jest więc pokora i świadomość, że nie każdy pomysł trafi na podatny grunt. No i trzeba kochać to, co się robi, bo inaczej praca staje się więzieniem. – Nam to nie grozi – uśmiecha się Zofia Górecka. – Życie obok osoby, która posiada prawdziwą pasję, jest olbrzymią radością. Taki entuzjazm się udziela. A dobrej roboty mąż się nie wyrzeknie na korzyść łatwizny i samej sprzedaży. Zawsze mi powtarzał: „Nie dorabiajmy się w dwa lata – ale powoli, małymi krokami, pracując nad marką”. Cały czas najważniejsze było inwestowanie w firmę w siedzibę, urządzenia. Więcej w tym miłości, pasji, zadowolenia z pracy i troski o załogę, niż pogoni za szybkim zyskiem.

N

Sukcesja? Nie takie proste Czy pasja jest zaraźliwa i która z córek szykowana jest na następczynię? – Żadnej nie będę zmuszał – oświadcza prezes Górecki. – Z badań wynika, że przekazywanie firmy dzieciom jest trudne. W Polsce tylko 15 proc. sukcesji jest udanych i to w pierwszym pokoleniu, w kolejnym – jeszcze mniej. Nie można tego robić na siłę, bo kończy się dramatem. Nie można dziecku nakazać: „To firma, którą prowadził ojciec, dziad, więc ty też będziesz”. W życiu trzeba iść za intuicją, powołaniem. Tylko to ma sens. 

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

43




BĄDŹMY szczerzy

50 lat po 1000-leciu

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Moje pokolenie nie doświadczyło, jak dotąd, codzienności sytej powszechnym dobrobytem, ale za to nudnej. Połowę średniego żywota przyszło nam spędzić w klimacie permanentnego zakłamywania wszystkiego, z historią na czele. I źle się z tym czuliśmy. Najpierw czuliśmy tak osobno. Niekiedy tylko bywały momenty o znamionach zbiorowego buntu przeciwko wszechobowiązującemu fałszowi, ale za sprawą ZOMO i bezpieki peerelowska codzienność wracała stosunkowo szybko w swoje utarte koleiny. Zresztą owe bunty miały zasięg raczej punktowy, bo sprawnie działająca cenzura i jej kontrola nad telekomunikacją skutecznie zapobiegały rozprzestrzenianiu się owego – jakbyśmy dzisiaj powiedzieli – obywatelskiego nieposłuszeństwa. Trudno w to uwierzyć, ale przebieg grudniowego buntu stoczniowców w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu z 1970 roku opinia publiczna w skali kraju poznawała dopiero w okolicach 10. rocznicy tej tragedii, dzięki temu, że wówczas zadbała o to dopiero co zalegalizowana Solidarność. Wtedy też uroczyście w grudniu 1980 r. odsłonięto w Gdańsku pomnik Poległych Stoczniowców w obecności około 300 tys. osób z całej Polski. Przedtem, co roku, w rocznicę Grudnia zaledwie kilkanaście, w porywach kilkadziesiąt, osób usypywało uparcie symboliczny kopiec z kamieni pod bramą nr 2 Stoczni Gdańskiej im. Lenina, który natychmiast po tej minimanifestacji demontowała ekipa pod nadzorem funkcjonariuszy SB. To była taka nasza mała stabilizacja made in PRL. Jaruzelski ze swoją kliką ogłosił stan wojenny w nadziei na jej przywrócenie. Udało się tylko częściowo. Kopca w kolejne rocznice Grudnia nie trzeba już było usypywać, bo stał pomnik. Ale pod pomnik przychodziło dużo więcej ludzi niż w latach 70. usypywać kopiec. Nas najbardziej cieszyło to, że przychodzili już nowi młodzi ludzie.

A pomnika komuniści nie rozebrali, bo brakło im siły. Nie piszę „brakło im odwagi”, bo użycie słowa „odwaga” byłoby dla kliki Jaruzelskiego jakimś aktem niezasłużonej nobilitacji. A „brakło im siły” oznacza, że się bali. Bali się strat wizerunkowych. No i chyba jakoś tam wkalkulowywali w przyszłość okrągłostołowy spektakl. Tak to widzę. Najciekawszym peerelowskim doświadczeniem dla mojego pokolenia, a przynajmniej jego części, były lata 1965–1966. To był czas przygotowań do obchodów 1000-lecia chrztu Polski. Komuniści pod wodzą Władysława Gomułki przygotowywali uroczystości 1000-lecia Państwa Polskiego. Gomułka potraktował millenijną rocznicę jako okazję do konfrontacji socjalistycznej Polski Ludowej z Kościołem katolickim. W ramach tej konfrontacji odmówił wstępu do Polski papieżowi Pawłowi VI, który bardzo pragnął uczestniczyć w uroczystościach na Jasnej Górze 3 maja 1966 r. Niedawno czytałem, że partyjni propagandyści myśleli nawet o zorganizowaniu w Częstochowie równolegle do jasnogórskiego nabożeństwa koncertu zespołu... The Beatles. Ponoć pomysł utrącili szefowie milicji argumentując, że milicja nie będzie w stanie zabezpieczyć obu imprez. Skończyło się na meczu towarzyskim piłki nożnej z reprezentacją Węgier w Katowicach. A na Jasną Górę przybyło pół miliona pielgrzymów. Komunistyczne władze organizowały uroczystości 1000-lecia Państwa Polskiego, „dopasowując” je do kalendarza kościelnych nabożeństw millenijnych z udziałem prymasa Stefana kard. Wyszyńskiego. Różnica zasadnicza była taka, że tłumy ludzi przychodziły na te nabożeństwa z własnej woli, natomiast spędy partyjno-państwowe były obowiązkowe. Relacje mediów zachodnich podkreślały pewną prawidłowość: po sprawdzeniu obecności uczestnicy spędów państwowych przemykali do kościołów, w których akurat mszę św. odprawiał Ksiądz Prymas albo Kardynał Wojtyła. Pod trybuną partyjnych oficjeli pod koniec imprezy pozostawali nieliczni, którzy się bali podpaść władzy. Z początku nabożeństwom w różnych częściach kraju towarzyszyła specjalnie przygotowana kopia obrazu Matki Bożej Częstochowskiej. Jednak Gomułka w pewnym momencie kazał obraz... zaaresztować! Był moment, gdy się wydawało, że propaganda gomułkowska odniesie sukces. To była histeryczna nagonka na Episkopat w związku z listem biskupów polskich do niemieckich. Komuniści „eksploatowali” jeden krótki fragment wyrwany z kontekstu: „...przebaczamy i prosimy o przebaczenie...” Jak Polska długa i szeroka, na najbardziej uczęszczanych arteriach w miastach, ale też na ważnych trasach, ustawiano monumentalne, z daleka widoczne napisy o jednobrzmiącej treści: „Nie przebaczymy – nie zapomnimy”. Najchętniej stawiano to hasło na licznych jeszcze powojennych ruinach. Wtedy to jedyny raz usłyszałem od mojej mamy słowa niepochlebne – delikatnie mówiąc – w stosunku do naszych biskupów. Uspokajał ją tato mówiąc: „Spokojnie. Nie znamy całego listu. To tylko wyrwany z kontekstu maleńki fragment”. Epilog tej histerii był taki, że 7 grudnia 1970 roku RFN uznała powojenną granicę polsko-niemiecką na Odrze i Nysie. To był chyba największy sukces polityczny Gomułki. Prasa na całym świecie podkreślała, że nie byłoby to możliwe bez listu biskupów polskich do niemieckich. Gomułce jednak to już nie pomogło, za to na początku 1971 roku ostatecznie uporządkowano administrację kościelną na polskich ziemiach zachodnich i północnych. Jakże inny jest klimat 1050. rocznicy chrztu Polski. A minęło przecież zaledwie 50 lat. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.



POLSKA po angielsku

Z Polski modne jest wyjechać. Nie – wracać

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS

W styczniu minęły dwa lata, odkąd sprowadziłam się do Polski na stałe. Powroty bywają niezwykle ekscytujące, zanim staną się stresujące, bez względu na to, skąd dokąd. Dziś budzę się z myślą, że dokonaliśmy dobrego wyboru, mimo iż wciąż nie brakuje w naszym otoczeniu ludzi pukających się w czoło na wiadomy znak. Z Polski, statystyczna rzecz, modnie jest wyjechać, a nie – wracać, skoro nawet wygłodniali i bezdomni uchodźcy nie chcą nad Wisłą mieszkać. My chcemy, bo wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Udaje nam się nie zanudzać i nie drażnić znajomych ciągłym porównywaniem Polski do Anglii, przechwalaniem się, jaki się tam miało spokój i pewność jutra, lepsze zarobki, anonimowość wśród sąsiadów oraz rybę z frytkami w prawdziwym pubie, który stoi w tym samym miejscu 300 lat. W Polsce trudno nadążyć za zmianami. Raz

dzieci 6-letnie idą do szkoły, to znów każe im się siedzieć w domu z dziadkami, raz coś wolno, raz nie wolno, raz trzeba, to znów nie wypada, a widok listonosza z listem poleconym budzi nieuzasadniony strach (choć przynosi informację od Prezydenta Miasta w sprawie wywózki śmieci, informując, że 7 złotych jest na plus, tylko nie wyjaśnia, kto komu siódemkę wisi.) Trzeba się też w Polsce bardzo pilnować, żeby nie wciągnąć się w nurt wiecznie narzekających, którzy słowo dziadostwo używają zamiast – good morning. Ale trzeba też być nieco powściągliwym, gdyż zbytnia radość z życia i zadowolenie z tego, co się ma, wzbudza podejrzenia, nieufność oraz prowokuje zaczepne pytania zadawane poza twoimi plecami. A za plecami dzieje się najwięcej. Trafiliśmy na czasy gorącej debaty politycznej, do czego nie byliśmy w ogóle przygotowani, bo w Anglii władzą wymieniają się dwie partie – siostry bliźniaczki – Partia Pracy i Konserwatyści, które tym tylko się od siebie różnią, że jedna popuszcza pasa, a druga zaciska. Laburzyści dają, Torysi zabierają, ot i cała polityka. A o polityce w Anglii się nie dyskutuje, bo przecież są ważniejsze tematy, jak na przykład pogoda, miejsca urlopowe, oferty w Tesco – buy one, get one free – czy długość włosów Kate, żony Williama. Nawet teraz, kiedy goreje w mediach temat nielegalnych emigrantów szturmujących Wyspę czy wysokości zasiłków odbieranych tysiącom leniuchów, którzy ze względu na stłuczony duży palec u nogi przeszli na rentę i z tej renty żyją od lat na godnym poziomie, ludzie zachowują powściągliwość w opiniach. W Polsce, jak wiadomo, trzeba nie mieć choć jednej nogi, żeby jakiś zasiłek od państwa wydębić. Tak źle, i tak niedobrze, absurd goni absurd. Najdotkliwiej jednak odczuwam w Polsce ten podział na My i Oni, przy czym nie wiadomo dokładnie, kim są Oni. Bo Oni się zmieniają. Rok temu, Oni to była gawiedź rządząca folwarkiem polskim wedle ułożonych kontaktów i mało kto się przedarł do stołu, który tak suto zastawili wyłącznie dla siebie. Wcześniej Oni to była ta czerwona świnia na salonach, która nam wszystko zeżarła, zanim urosło. Dziś Oni to ludzie, którzy z tamtymi Onymi walczyli i pokornie czekali, najpierw na wyważenie drzwi, potem na zgaszenie światła, by po ciemku rozdawać karty. Jedno wiadomo – bez względu na to, jacy jeszcze Oni nastaną – My zawsze w tym samym miejscu, gdyby nas ktoś potrzebował, albo, nie daj Bóg, chciał zaprosić do tańca. 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.

48

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016



AS z rękawa

Skaleczony Paryż

KRZYSZTOF MARTENS Zostałem zaproszony do uczestniczenia w rozgrywkach francuskiej ligi brydżowej. Odwiedziłem więc stolicę Francji w listopadzie, tydzień przed i tydzień po tragicznych zamachach. Uczę się Paryża blisko czterdzieści lat. Czar Montrmartre'u, działa na mnie niezmiennie – duchy Picassa, Deraina, Villona, Apollinaire unoszą się w powietrzu. Plac Pigalle, Moulin-Rouge, liche kabarety i byle jakie kawiarenki, unieśmiertelnione przez Toulouse-Lautreca, mają swój specyficzny urok. Montparnasse – legenda La Belle Epoque, teatr „Bambino”, młody Maurice Chevalier, histeryczna Edith Piaf, kawiarenka „Closerie des lilas” – pięknieje z roku na rok. Marian Załucki kiedyś pisał: „I tak wędrowałem, od Pól Elizejskich do placu Pigalle… Wersal jeszcze zwiedziłem… a paryżanie byli dla mnie bardzo mili. Mona Liza uśmiechała się do mnie”. Tydzień po zamachach. Co się zmieniło? Atmosfera. Więcej policji na ulicach, czujne spojrzenia przechodniów, opustoszały sklepik prowadzony przez Egipcjan, który jeszcze dwa tygodnie temu tętnił życiem. Montmartre, ulubione miejsce paryskiej cyganerii – nieco przygaszone – powoli się odradzało. Tłum turystów bardzo się przerzedził, ale ten

luz nie potrwa długo. Emocje i niepokój wciąż są żywe, paryżanie nieco niezdarnie tłumią strach, który jeszcze nie minął. Jestem głęboko przekonany, że mimo wszystko zwycięży życie i powróci dobra pogoda na skaleczone terrorem ulice i Mona Liza w Luwrze znowu będzie się uśmiechać. Kluczowe pytanie brzmi: jak wygrać z barbarzyńcami? Izrael, mający największe doświadczenie w tej strasznej wojnie, niszczy domy należące do terrorystów. Rodzina i sąsiedzi są karani za czyny fanatycznych zamachowców. Francja po zamachach wprowadziła stan wyjątkowy, którego regulacje dają szerokie uprawnienia policji. Służby organizują naloty na podejrzane mieszkania. Zamknięto dwa meczety z uwagi na głoszone w nich radykalne hasła. Podejmowane są próby współpracy ze środowiskami muzułmańskimi. Pojawiają się pozytywne sygnały – pasterkę w Lens ochraniała grupa muzułmańskich wolontariuszy. Terroryści uderzają (pośrednio) w interesy ekonomiczne muzułmańskiej mniejszości. Symbolem – dla mnie – są puste arabskie restauracje i sklepy w Paryżu. Wydawałoby się, że to znacząco zmniejszy bazę niezbędną dla prowadzenia barbarzyńskich operacji. To jest jednak złudzenie. Mamy do czynienia z powiększającą się grupą fanatyków „szybkich i wściekłych”, powtarzającą bezmyślnie słowa Mahometa – zabij lub daj się zabić. Głód zemsty za wszystkie prawdziwe i domniemane krzywdy podsycany jest przez islam. Terroryści dopasowują religię do swoich potrzeb, a niedouczeni imamowie (ajatollahowie), pochodzący w większości z rodzin chłopskich, interpretują islam zgodnie z ich oczekiwaniami. Oczywiście, duchowni uważają, że mają monopol na prawdę, a pokrętną wiedzę czerpią ze stron Koranu. Jedni i drudzy nie są w stanie nadążyć (zrozumieć) za coraz szybciej zmieniającym się światem. Ich ojczyzny są totalnie zdestabilizowane, więzy społeczne pozrywane, emocje rozbuchane. Na pytanie: Co będzie dalej? – odpowiem genialną frazą Lema: „Będzie tak samo, tylko bardziej”. Świat, który znaliśmy, już nie istnieje. Wszystkie recepty, aktualne jeszcze wczoraj, nie mają żadnego znaczenia. Policyjne siły nastawione są tylko na reagowanie na coraz bardziej niebezpieczne ataki. Napływ imigrantów komplikuje sytuację, o czym świadczy molestowanie kobiet na ulicach niemieckich miast przez grupy uchodźców z Bliskiego Wschodu. Globalne procesy, za którymi nie nadążamy, powinny nas skłonić do wzmożonej pracy intelektualnej. Musimy zbudować bazę pod potrzeby dotyczące bezpieczeństwa, które pojawią się już za kilka, najdalej za kilkanaście lat. Jak ktoś oglądał australijskie filmy(4) „Mad Max” z Melem Gibsonem w roli głównej, to będzie wiedział, o jakiej przyszłości myślę. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

50

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016



Hrabia Pruszyński: przyjmowanie Polonii ze wschodu to czysty interes. Przypływ kapitału Z Aleksandrem Pruszyńskim, polskim hrabią z Mińska na Białorusi, rozmawia Antoni Adamski. Fotografia Łukasz Solski

Aleksander hrabia Pruszyński, syn pisarza i dyplomaty Ksawerego Pruszyńskiego. Urodził się w roku 1934 w Rohoźnicy pod Grodnem. W latach 1946-50 przebywał w USA, Holandii i Francji. Po powrocie do kraju ukończył studia ekonomiczne na SGPiS (obecnie Szkoła Główna Handlowa). Pracował w przemyśle maszynowym. W 1972 r. wyjechał do Kanady, gdzie mieszkał do 1991 r. Brał udział w życiu polonijnym m.in. w zjazdach Kongresów Polonii Kanadyjskiej i Polonii USA. W latach 1981-92 wydawał prosolidarnościowy dwutygodnik „Słowo-Solidarność”, a później „Express Polski” w Toronto. W 1992 powrócił na Białoruś. Działa w Związku Polaków Białorusi; wielokrotnie bywał na Litwie i Ukrainie, gdzie obserwował kijowski Majdan. Wiosną 1994 został wybrany prezesem Partii Chrześcijańskiej Demokracji Białorusi i ubiegał się o mandat radnego Mińska z ramienia tej partii. W dwa lata później przeprowadzono nieudany zamach na jego życie. W latach 2008 i 2012 był kandydatem na posła okręgu Wołkowysk. Dwukrotnie próbował startować w wyborach prezydenckich (ostatnio w 2015), lecz Centralna Komisja Wyborcza Białorusi odmówiła rejestracji jego kandydatury z powodów formalnych. Jest autorem kilkuset artykułów prasowych. Wydał trzy książki: „Jak nie zostałem prezydentem Białorusi” – 1995, „Co Żydzi winni Polakom” – 2008 oraz „Białoruś – wczoraj – dziś – jutro” – 2014 (wszystkie: Wyd. AGA Warszawa). Mieszka w Mińsku. Lato spędza w dawnym rodzinnym majątku w Rohoźnicy, którego część chce odzyskać. Oprócz języka ojczystego zna angielski, francuski, rosyjski.

Antoni Adamski: Kogo powinniśmy przyjmować jako uchodźców: Syryjczyków, Afgańczyków czy Polaków ze wschodu? Aleksander Pruszyński: Jeżeli chodzi o dwie pierwsze nacje, to rząd winien postawić twarde warunki: przyjmujemy tylko rodziny wyznań chrześcijańskich, które należałoby rozparcelować po poszczególnych gminach. Nie można dopuścić do tworzenia gett, takich jak w krajach zachodniej Europy. Gett, do których boją się wejść nawet policjanci.

52

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016


Rozmowy o Polsce

P

A nie prościej przyjmować Polaków ze Wschodu? ewnie że prościej, ale naszym kolejnym rządom po 1989 r. odebrało rozum. W tym okresie Niemcy sprowadzili 900 tysięcy rodaków z Kazachstanu. Polacy zaś ostatnio tylko 150 osób z Donbasu. Niedawno skontaktował się ze mną lekarz – uchodźca z Kazachstanu o nazwisku Pruszyński. Przyjęła go Rosja razem z 20 tysiącami Polaków. Kolejne 5 tysięcy naszych rodaków stamtąd znalazło miejsce na Białorusi, choć Łukaszenka polskiej mniejszości nie lubi. Dlaczego sprowadzili ich obcy? Przecież to czysty interes! Polacy należą w Kazachstanie do elity społecznej. To ludzie o najwyższych kwalifikacjach: lekarze, inżynierowie, ekonomiści – fachowcy w najbardziej pożądanych dziedzinach. Nikt nie zaprasza ich z „dobrego serca”, ale po to, by pracowali z korzyścią dla tych krajów. Niech Pan zgadnie, jak zatytułowałem swój artykuł na temat przyjmowania Polonii w kraju? Brzmiał on: „Przypływ kapitału”. U nas oficjalnie deklamuje się o tym, jak kochamy Polonię. Konkretów brak. Zacznijmy od drastycznego przykładu z Zachodu. W roku 1940 Polonii w Niemczech hitlerowcy odebrali status mniejszości narodowej – a więc wszystkie związane z tym uprawnienia, majątek organizacji polonijnych itp. Do dziś tego statusu nie odzyskała! Tylu polskich prezydentów i premierów po 1989 r. składało oficjalne wizyty w Berlinie! Ostatnio prezydent Duda i premier Kopacz. Nikt z nich nawet się na ten temat nie zająknął w rozmowach z kanclerz Merkel. Dlaczego? Z powodu polskiej służalczości: dawniej wobec ZSRR, obecnie wobec Unii. Oficjele rozmawiają o uchodźcach z Syrii, bo to interes Brukseli. Nie dyskutują o naszych mniejszościach za granicą i o związanych z nimi naszych problemach. O tym, jak traktowani są Polacy na Litwie słyszymy od lat... ie dzieje się tam w tych sprawach nic dobrego. Mieliśmy jako państwo trzy okazje, by wymóc na Litwinach traktowanie Polonii zgodnie z normami europejskimi. Pierwsza – odległa w czasie – to było wstąpienie Litwy do ONZ, druga – dużo świeższa – to wstąpienie Litwy do NATO, zaś trzecia – do Unii Europejskiej. Nasz rząd mógł zablokować wniosek Litwy o członkostwo w tych organizacjach do czasu, aż unormują stosunki z mniejszością polską. Fałszywie pojęta poprawność polityczna Warszawy spowodowała, iż litewska Polonia nie może liczyć na to, by być traktowana zgodnie ze standardami, których przestrzegają wszystkie cywilizowane kraje. Jakimi standardami? Dam Panu przykład Szwedów, których w Finlandii jest 6 procent. (Polacy na Litwie stanowią 9 proc. populacji, czyli ponad 300 tys. osób. Litwini manipulując statystyką starają się w ostatnich latach tę liczbę znacząco zmniejszyć). Szwedzi mają tam własny uniwersytet, telewizję, określoną liczbę posłów w fińskim parlamencie, a nawet jednego ministra. Na Litwie istnieje polskie szkolnictwo, choć przechodzi ono zmienne koleje losu. I tak będzie dalej, bo nikt za nas dla naszej Polonii niczego nie załatwi. Na Białorusi jest gorzej, bo od niedawna istnieją tylko dwie szkoły polskie. A jest to największe skupisko Polonii na świecie: 15 proc. ludności, czyli 500 tys. do 1,2 miliona (władze Białorusi podają, iż jest ich niecałe 300 tysięcy.) A Łukaszenka pragnie, by Białoruś była krajem jednonarodowym. Nie chce wiedzieć, iż w Kanadzie czy Irlandii są po dwa języki oficjalne, zaś w Boliwii nawet pięć! Na Białorusi trwa największa walka z polskością i naszym Kościołem. Babcie modlą się po polsku, a kiedy wychodzą z mszy św. rozmawiają ze sobą po białorusku. Nie należy ich lekceważyć. Dzięki tym babciom przetrwała polskość i katolicyzm, mimo że większość świątyń została Polakom odebrana. Jak powiedziałem wcześniej, Łukaszenka nienawidzi naszej mniejszości. Psuje mu ona obraz jednonarodowego komunistycznego kołchozu, który jest jego ideałem. Z Łukaszenką nic nie da się dla Polaków załatwić? Gdy Białoruś jest w potrzebie, gdy sytuacja gospodarcza pogarsza się, Łukaszenko „czaruje” Unię Europejską prosząc o pomoc gospodarczą. To najlepszy moment, by coś dla Polonii uzyskać. A mniejszość polska na Ukrainie? Po Litwie sytuacja Polonii jest w tym kraju najgorsza. Żyją tam 2 miliony rodaków (wg oficjalnych danych od 144 do 900 tysięcy). RP jako pierwsza uznała państwo ukraińskie. Prezydent Lech Kaczyński pierwszy pojechał na Majdan. Popieramy stowarzyszenie Ukrainy z Unią. Z tych naszych gestów nic dla Polonii nie wynika! We Lwowie żyło przed wojną 60 proc. Polaków. Wolna Ukraina nie oddaje ani zagarniętych kościołów, ani innej własności – nawet jednej prywatnej kamienicy! Co gorsze, prowadzi antypolską politykę. Którą w pełni aprobujemy. Jest w Hruszowicach k. Przemyśla nielegalny pomnik UPA, którego nasze władze zarówno krajowe, jak i samorządowe, nie odważyły się rozebrać. Prezydent Tadeusz Ferenc nie zaakceptował w Rzeszowie pomnika ofiar Rzezi Wołyńskiej dłuta Andrzeja Pityńskiego. Co Pan na to? ęce opadają. W dwie godziny po wizycie prezydenta Bronisława Komorowskiego parlament w Kijowie ogłosił Banderę bohaterem narodowym. A nasz prezydent, zamiast natychmiast wyjechać z tego kraju, udawał, że nic się nie stało, aby tylko „nie zadrażniać” wzajemnych stosunków. Jakie są rezultaty naszej polityki wobec sąsiadów? Jak najgorsze. Panuje opinia, iż Polskę można nie tylko lekceważyć, lecz także bezkarnie znieważać, bo to kraj, który nie dba o interesy własnych obywateli mieszkających za granicą. Nikt nam za darmo nic nie da, jeżeli sami się o to nie postaramy. Kolejne nasze rządy, zamiast reprezentować interesy kraju, zadowalały się poprawnością polityczną. Postępowały tak, aby nikogo nie urazić. W rezultacie nic ważnego dla Polonii nie potrafiły załatwić. ►

N

R

Więcej wywiadów i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


Rozmowy o Polsce Mamy tu wyjątkowo niechlubne tradycje. Niestety. W roku 1920 – na mocy postanowień traktatu ryskiego – 1,5 miliona Polaków znalazło się w granicach ZSRR. Nasz rząd dobrowolnie oddał ziemie, które przez wieki zamieszkiwali Polacy. Większość z tego 1,5 miliona (w tym 480 księży) została wymordowana, zmarła w czasie Wielkiego Głodu. Innych czekały zsyłki i wynarodowienie. Dziś nie zależy nam nawet na tych, których potomkowie przetrwali w nędzy na Wschodzie. To bardzo smutne. Jak się Panu żyje na Białorusi? ie narzekam. Moja kanadyjska emerytura to trzy średnie statystyczne pensje tego kraju. Nie muszę nikogo o nic prosić. Jako były polski obszarnik jest Pan nielubiany? Ależ skąd! Nienawidzi mnie tylko władza, jak i opozycja, ale jako dwukrotny kandydat na fotel prezydencki cieszę się w miejscowej społeczności znaczną estymą. Nic o takim kandydacie nie słyszałem... Bo odmówiono rejestracji mojej kandydatury. Za pierwszym razem z powodu braku obywatelstwa białoruskiego. Za drugim, gdy już obywatelstwo dostałem, usłyszałem od władz: „Graf Pruszyński nigdy nie zbierze wymaganej ilości podpisów...” I co ? Nie zebrałem, bo władze nie pozwoliły mi tych podpisów zbierać. A to oznacza, iż obawiały się mojej kandydatury. Miały się czego obawiać? Jak najbardziej. Zamiast komunistycznego kołchozu, proponowałem drogę rozwoju, którą wybrał Singapur czy Hongkong. W ciągu kilkudziesięciu lat państwa te przeszły drogę od biedy do dobrobytu. Poddaje Pan w wątpliwość pryncypia marksizmu-leninizmu? Proszę spojrzeć na Chiny, w których partia komunistyczna rządzi dzięki temu, iż wprowadziła wolność gospodarczą. Za nią poszedł Wietnam. Nie ma tam wolności politycznej, ale jest swoboda ekonomiczna. Dzięki niej Białoruś mogłaby wyżywić siebie, Rosję i jeszcze wystarczyłoby produktów spożywczych na eksport do innych krajów. Na Białorusi 30 procent więźniów to ukarani prywaciarze, których Łukaszenka bardzo nie lubi. Były dyrektor kołchozu nie pozwala rozwalić kołchozów. Ja wcale ich nie chciałem likwidować. To w obecnej sytuacji nie byłoby możliwe. Chciałem tylko, by obok nich powstały farmy: spółdzielnie prowadzone przez pracowników, sprywatyzowane przedsiębiorstwa państwowe, prywatny handel i usługi. Lenin przewraca się w mauzoleum... iewiele brakowało, abym ja sam znalazł się w grobie. Dostałem kiedyś pocztą od nieznanego nadawcy elektryczną maszynkę do golenia. Wiedziony przeczuciem nie otworzyłem przesyłki, lecz wezwałem milicję. Okazało się iż w środku jest bomba (później schemat takiej instalacji odnalazłem w polskim piśmie „Detektyw”). Nie zrobiłem z tego afery, nie zażądałem nawet spisania protokołu, tak iż sprawa rozeszła się po kościach. I może dzięki temu kolejnej bomby już nie otrzymałem. Chciałby Pan zwrotu swego majątku? To niemożliwe. Nie miałbym środków na jego utrzymanie. W pałacu w mojej rodzinnej Rohoźnicy są dziś biura kołchozu. Chciałbym, aby zwrócono mi piętro jako kwaterę na lato. Po raz pierwszy przyjechałem tam w latach 70. XX wieku. Zażądałem, aby wpuszczono mnie frontowym wejściem. Ucałowałem próg i wtedy spłynęło ze mnie 29 lat tęsknoty za rodzinną ziemią. Dopiero w 1990 r. trafiłem do miejscowego kościoła, który ufundowali moi przodkowie i w którym zostałem ochrzczony. (Przedtem był na głucho zamknięty). Trwała akurat msza św. Wszedłem do środka i usiadłem w ławce kolatorskiej. Tam, gdzie zasiadali moi przodkowie. Po latach w końcu znalazłem się u siebie. Czy Białorusini akceptują Pana korzenie? Na Białorusi mieszkało niegdyś 12 rodów z tytułem książęcym i 80 rodów hrabiowskich. Ja jeden wróciłem. Mieszkam tu już 24 lata. Jestem traktowany jako swój. Po raz pierwszy jest Pan na Podkarpaciu. Jakie wrażenia? Zwiedzałem tylko Przemyśl, gdzie miałem spotkanie autorskie. Przepiękne miasto, które ma ogromne szanse, by stać się poważnym centrum turystycznym. Na razie jednak ludzie żyją tu raczej z przyzwyczajenia niż z konkretnych dochodów. A miasto graniczne UE ma ogromne szanse rozwoju. Choćby jako ośrodek tranzytowy z autostradą, która w przyszłości winna prowadzić daleko na Ukrainę, z ekspresową linią kolejową – w przyszłości do Lwowa i Kijowa. To interes dla obu stron. W porcie lotniczym w Toronto odprawiani są pasażerowie do 15 amerykańskich miast. Dobrze, aby wcześniejszą odprawę celną wprowadzić w pociągach już we Lwowie i w Przemyślu. Tego nie załatwią urzędnicy. To musi zrobić miejscowe lobby handlowo-transportowe w interesie biznesu obu krajów.

N

N

Autor za pomoc przy realizacji wywiadu bardzo dziękuje Panom: Markowi Mikrutowi, dyrektorowi Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej oraz dr Grzegorzowi Szopie, prezesowi Oddziału Polskiego Towarzystwa Historycznego, kierownikowi Oddziału Muzeum Historii Miasta Przemyśla oraz Państwu Renacie i Jerzemu Tumidajskim – którzy zorganizowali w Muzeum spotkanie z Aleksandrem Pruszyńskim. 

54

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016



Ryszard Pawłowski, rocznik 1950. Inżynier elektryk, instruktor alpinizmu, przewodnik górski. Wziął udział w ponad 300 wyprawach w różne góry świata jako uczestnik lub organizator. Zdobył dziesięć szczytów 8-tysięcznych, m.in. K2 (8611 m). Jest jedynym Polakiem, który pięciokrotnie stanął na szczycie Mount Everestu (8848 m). Był partnerem wspinaczkowym Jerzego Kukuczki, Piotra Pustelnika, Janusza Majera, Krzysztofa Wielickiego i wielu innych sławnych himalaistów. Jest członkiem prestiżowego The Explorers Club w Nowym Jorku, stowarzyszenia zrzeszającego ok. 3000 odkrywców i badaczy z kilkudziesięciu państw wszystkich kontynentów. Szkoli młodych adeptów alpinizmu, organizuje wyprawy i występuje z prelekcjami o tematyce górskiej. Organizował i prowadził wyprawy dla niepełnosprawnych sportowców na Alaskę, do Afryki i Patagonii w ramach programu Korona Nadziei.

Ryszard Pawłowski:

Nie wyjeżdżam w góry, by zginąć Z Ryszardem Pawłowskim, himalaistą, zdobywcą 10 ośmiotysięczników, pięciokrotnym zdobywcą Mount Everestu, rozmawia Jaromir Kwiatkowski Jaromir Kwiatkowski: Pierwsze skojarzenie po obejrzeniu Pańskich zdjęć, zwłaszcza z górskich akcji: twardziel. Zresztą chyba nie może być inaczej, gdy się chce coś osiągnąć w górach wysokich. Jakie inne cechy trzeba mieć, żeby się wspinać w Himalajach? Ryszard Pawłowski: Uważam, że na początku zawsze najważniejsza jest genetyka, bo – jeżeli nie mamy predyspozycji – to nawet ćwicząc 24 godziny na dobę możemy jedynie nabawić się kontuzji, a wyników nie będzie. Następna rzecz to pasja – trzeba lubić to, co się robi. Ja kocham góry, lubię się wspinać i nawet najcięższe sytuacje mnie nie zrażają. Bardzo ważne są też: determinacja w dążeniu do obranego celu oraz psychika. Możemy być fizycznie wytrzymali, ale jeżeli nie mamy mocnej psychiki, to nie podejmiemy trudnych wyzwań w górach. Wreszcie ważne jest doświad-

56

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

czenie i – co za tym idzie – przygotowanie techniczne. Im większe umiejętności wspinania, tym łatwiej sobie poradzimy w trudnych warunkach. Doświadczenie trzeba nabywać stopniowo, wspinając się w coraz wyższych i trudniejszych górach. ważam, że najlepsza była droga, którą przebyła moja generacja wspinaczy: Jurek Kukuczka, Krzysiu Wielicki, Janusz Majer, Adaś Zyzak czy ja. Zaczynaliśmy od skałek, następnie były Tatry (później także zimą) i Alpy. Kto sprawdził się w Alpach, wyjeżdżał w bardziej egzotyczne góry, np. Andy, ale także w Kaukaz, Pamir czy Tien-szan. Dopiero na końcu przychodził czas na Himalaje czy Karakorum. Podkreślił Pan, że w górach wysokich trzeba mieć umiejętności wspinaczkowe. Tymczasem w dobie rozkwitu

U


HIMALAIZM wypraw komercyjnych próbuje się wmówić ludziom, że każdy człowiek może wejść na Everest, bo go przewodnicy i Szerpowie prawie tam wniosą. ażdy ma szansę wejść na Mount Everest, jeżeli wyłoży za to odpowiednie pieniądze i będzie wchodził z ułatwieniami technicznymi: założone liny poręczowe, duże ilości tlenu, sprzęt i żywność wyniesione w górę przez Szerpów wysokościowych oraz indywidualna opieka „anioła stróża”, jakim może być ów Szerpa, który np. zmienia nam ustawienie reduktora przy butli tlenowej. Zgoda, tylko nadal nie wierzę, że ktoś, kto nie uprawia sportu na co dzień, nie ma żadnego doświadczenia wspinaczkowego, a w Tatrach był tylko na Gubałówce, jest w stanie wyjść – nawet z pomocą „anioła stróża” – tą morderczą drogą na szczyt. Statystyki mówią, że nie więcej niż 20 proc. próbujących wchodzić na Mount Everest osiąga szczyt. Mało tego, czasami bywa tak, jak w ostatnich dwóch sezonach, że ludzi, którzy osiągnęli szczyt, można było policzyć na palcach jednej ręki. Przeszkodziły im w tym lawiny i trzęsienie ziemi. W tym przypadku nawet duże pieniądze i umiejętności nie pozwoliły wejść na szczyt. Mówiąc poważnie, nawet opieka ze strony dowolnej liczby Szerpów nie gwarantuje nam wejścia. Jeżeli ktoś jest chory lub nieprzygotowany – nie wejdzie. Często ktoś ma wadę serca, o której nie wie lub się do niej nie przyznaje. Były przypadki, że ktoś, wręcz „wciągnięty” na szczyt przez Szerpów, umierał podczas zejścia, gdyż jego organizm nie funkcjonował dobrze. O szansach na wejście możemy mówić jedynie przy bardzo dobrej pogodzie i takim samym zdrowiu. Pan był na Evereście pięciokrotnie. Rozumiem, że większość tych wyjść to były wyprawy komercyjne. Tak, w większości z nich byłem albo liderem, albo przewodnikiem, który pomagał wchodzić klientom. To swoisty rekord, być może w całym światowym himalaizmie. Pewnie tylko jacyś Szerpowie, dla których jest to po prostu praca, mogą się pochwalić większą liczbą wejść na Everest. est to na pewno absolutny rekord wśród Polaków, bo jedynie Darek Załuski i Małgorzata Wątroba mają po dwa wejścia na Mount Everest. Jestem też światowym rekordzistą, jeżeli chodzi o wejścia na Ama Dablam, piękną górę w okolicach Mount Everestu o wysokości prawie 7000 m, na której byłem 28 razy. Kiedy pytałem najbardziej doświadczonych Szerpów, mówili, że byli na niej najwyżej kilkanaście razy. Jest Pan też rekordzistą we wspinaniu się na takie szczyty jak Aconcagua, Elbrus czy Mount McKinley. No tak. Na Aconcagua byłem 32 razy, na Elbrusie – co najmniej 30 razy. Księga Guinnessa się o Pana nie upomina? Nikt mnie nie zgłosił. Ale jak mnie ktoś zgłosi, to może wtedy mnie tam umieszczą (śmiech). Podobno wspinacze bardzo nie lubią pytania, dlaczego to robią. Spodobało mi się powiedzenie, które usłyszałem niedawno: że ludzie dzielą się na dwie kategorie – tych, którym nie trzeba tego tłumaczyć i tych, którzy nigdy tego nie zrozumieją. Jest w tym dużo prawdy. Ja lubię to robić, a od pewnego czasu stało się to też moim zawodem.

K

J

George Mallory, który w 1924 r. zginął na Evereście (do dziś trwają spory, czy udało mu się osiągnąć szczyt, czy nie), jest autorem najsłynniejszego cytatu, będącego kwintesencją himalaizmu. Zapytany, po co chce wspinać się na najwyższy szczyt Ziemi, odpowiedział: „Bo jest!”. zęsto ludzie już w młodości wymarzą sobie wyjście na jakąś górę i po wielu latach mogą to zrealizować. Znam ludzi, którzy wielokrotnie próbowali zdobywać wymarzony szczyt, sprzedając mieszkanie lub samochód, czy zapożyczając się. Czasami im się udawało, a czasami nie. Tej pasji nigdy Panu nie brakowało. Podobno w młodości potrafił Pan siedzieć w zimie trzy dni na Kazalnicy Mięguszowieckiej (jedna z najtrudniejszych dróg w Tatrach – przyp. J.K.) i nawet Pańscy koledzy nie potrafili zrozumieć, co Pana pcha ku takim ekstremom. Podobno stąd wziął się Pana przydomek „Napał”, czyli „napalony” na góry. Tak było. Na początku nie miałem łatwo, bo pracowałem na kopalni, studiowałem wieczorowo na Wydziale Elektrycznym Politechniki Śląskiej w Gliwicach, a na dodatek pasjonowałem się górami. Starałem się maksymalnie wykorzystać czas, który poświęcałem na wyjazdy w góry, nawet wtedy, gdy było niebezpiecznie i lawiniasto. Gdy inni siedzieli w schronisku, pili piwo i wyczekiwali lepszej pogody, ja wspinałem się. To mi później pomogło w osiągnięciu celów naprawdę ważnych, np. gdy musiałem przetrwać biwak na wysokości 8500 m. Wspinanie w górach wysokich to nie tylko satysfakcja ze stanięcia na „dachu świata” czy możliwość podziwiania widoków, które nie mają sobie równych, ale także – jak to ujął wybitny himalaista Wojciech Kurtyka – „sztuka cierpienia”. Jeszcze do niedawna, aby zdobyć ośmiotysięcznik, szczególnie trudną drogą, trzeba było na to poświęcić tygodnie, a nawet miesiące. Spało się w trudnych warunkach, gdzie nawet w bazie było kilkanaście stopni poniżej zera i często bardzo długo wyczekiwało się na pogodę. Na wyprawę, którą uważam za moje największe osiągnięcie w górach wysokich – wejście Filarem Północnym na K2 w 1996 r. – poświęciliśmy 3 miesiące. ¾ tego czasu spędziliśmy w zimie w namiotach na wysokości prawie 5000 m. Na tym polega „sztuka cierpienia”. Ale bez tego trudno byłoby zrealizować jakiś cel, szczególnie trudny. Czy stanięcie na szczycie lub przejście jakiejś trudnej drogi, zwłaszcza zimą, rekompensuje z nawiązką owo „cierpienie”? a pewno. Gdyby było inaczej, gdyby nie sprawiało mi to przyjemności, to bym się nie wspinał. Ja, mając już swoje lata, nadal się wspinam, niekoniecznie już na drogach najbardziej ambitnych, o wymiarze sportowym. Ale wciąż mnie to bawi, wciąż sprawia mi satysfakcję. Jeżeli mam do wyboru jakąś formę aktywności, to najbardziej lubię góry: czy to jest wspinanie w skale, w lodzie, czy nawet ski-toury. To mi sprawia największą satysfakcję i daje odprężenie od codzienności. Po każdym z takich wyjazdów mam trochę inne spojrzenie na sprawy przyziemne, wracam bardziej zrelaksowany, wręcz zresetowany. ►

C

N

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

57


HIMALAIZM Mówi Pan o relaksie, ale ze wspinaniem w górach wysokich jest nierozerwalnie związana śmierć. Pan otarł się o nią kilka razy, przeżył Pan śmierć kolegów, m.in. najwybitniejszego polskiego himalaisty, Jerzego Kukuczki, podczas wyprawy na południową ścianę Lhotse w 1989 r. Byliście na tej wyprawie partnerami… Tak... Jerzy Kukuczka nie tylko należał wtedy – obok Reinholda Messnera – do najsławniejszych wspinaczy na świecie, ale również był bardzo bliskim moim kolegą. Byliśmy partnerami, z tego samego klubu wysokogórskiego. Mieszkałem w Bogucicach (dzielnica Katowic – przyp. J.K.), a tablica pamięci na domu, gdzie mieszkał Jurek Kukuczka, jest w odległości 100 m od mojego mieszkania. Mało tego, osiedle koło nas nosi jego imię. To była ogromna tragedia dla wszystkich. Szczególnie dla bliskich Jurka, tych, którzy byli z nim na wyprawach, często związani jedną liną. Tego feralnego, październikowego dnia Kukuczka prowadził, Pan szedł za nim. gadza się. Byłem na stanowisku asekuracyjnym. Jurek odpadł od ściany, zaczął spadać, lot był coraz dłuższy, przeloty nie wytrzymywały i w którymś momencie, na ostrej krawędzi, lina się przerwała. Być może na szczęście dla mnie, dlatego, że duży impet, z jakim człowiek spada, powoduje ogromne szarpnięcie i prawdopodobnie zakończyłoby się to tragicznie również dla mnie, zostałbym wyrwany ze stanowiska. Kto tego nie przeżył, nie zrozumie, co się czuje, gdy kolega-partner przelatuje obok i leci w przepaść. Na pewno jest to traumatyczne przeżycie, które uświadamiamy sobie dopiero po jakimś czasie. W tamtym momencie najważniejszą dla mnie myślą było to, że zostałem sam, nikt mnie nie widzi, nie mam łączności (bo Jurek spadł z radiotelefonem) i muszę ratować siebie, tym bardziej że to było już na wysokości powyżej 8000 m. Sytuacja była bardzo trudna, należało się zmobilizować i schodzić. Refleksja, że zginął kolega, przyjaciel, światowej sławy wspinacz, przyszła po czasie, kiedy już byłem bezpieczny. W tym kontekście zupełnie innego sensu nabierają słowa Kukuczki z lotniska przed wyjazdem na tę wyprawę, kiedy na pytanie Andrzeja Zawady, dlaczego wybiera się znów na tak trudną górę jak Lhotse, i to jeszcze na jej południową ścianę, skoro zdobył już wszystkie ośmiotysięczniki i właściwie mógłby zakończyć na tym swoją karierę, Kukuczka odpowiedział: „A dlaczego kończyć, skoro tak dobrze idzie?”. aktycznie tak było. Jurek musiał pokazać pewność siebie, bo takim był człowiekiem, nie zrażały go trudności. Ale to nie była jedyna trudna sytuacja, którą Pan przeżył. W 1994 r. na Lhotse, dwa razy na Pumori też mogło być kiepsko. Na ile ocalenie życia jest kwestią umiejętności, a na ile szczęścia? Brałem udział w ponad 300 wyprawach i sytuacji niebezpiecznych przeżyłem mnóstwo. Na niespodziewane wydarzenia (np. nagłe załamanie pogody, zerwanie liny czy lawina), nie mamy wpływu. Możemy wtedy jedynie podjąć decyzję, czy podejmujemy ryzyko, czy się wycofujemy. Umiejętności, doświadczenie, przygotowanie kon-

Z

F

58

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

dycyjne są niezbędne, by zminimalizować ryzyko, ale doza szczęścia jest również bardzo potrzebna. Dopiero zestaw tych cech daje to, że człowiek może być dobrym alpinistą. Podobał się Panu film „Everest”? (opowiada o tragedii członków dwóch komercyjnych wypraw na najwyższy szczyt Ziemi w 1996 r., którzy musieli stawić czoła potężnej burzy śnieżnej; zginęło wtedy 8 wspinaczy, w tym obaj kierownicy ekspedycji, Rob Hall i Scott Fischer – przyp. J.K.). ardzo. Oczywiście, czytałem wcześniej książkę Jona Krakauera „Wszystko za Everest” (Krakauer, dziennikarz i wspinacz, był na tej wyprawie klientem Roba Halla; książka była nominowana do nagrody Pulitzera – przyp. J.K.). Sceneria, w jakiej kręcono zdjęcia – zarówno na stokach, jak i pewnie w studiu - zrobiła na mnie duże wrażenie, świetnie się to oglądało w 3D. Film dobrze oddaje dramaturgię opisaną w książce Krakauera. Nie jest przerysowany; nawet jeżeli niektóre sceny były w filmie przekoloryzowane, to było to zrobione dobrze. Film jest nakręcony tak realistycznie, że w kinie bałem się bardziej niż podczas swoich pięciu wyjść na Everest (śmiech). Czy, nawet teraz, chodząc – jak Pan mówi – niekoniecznie najambitniejszymi szlakami, ma Pan z tyłu głowy, że w każdej chwili może Pan zginąć? Tak. Ale teraz mam większą świadomość, większe doświadczenie niż wtedy, kiedy byłem młody. Uważam, że nie przekraczam swoich umiejętności. Natomiast ryzyko, które jest wpisane we wspinanie w górach wysokich, jest rzeczą naturalną. Ja tego nie robię na siłę, uważam, że zachowuję nad tym kontrolę. Nie wyjeżdżam w góry po to, by zginąć czy się poodmrażać. Himalaiści podkreślają, że nie są samobójcami, ale wręcz przeciwnie – kochają życie. Dokładnie tak jest. Gdy himalaista działa na górze miesiąc czy dwa, w domu zostaje rodzina. Dziś środki łączności są nieporównywalne z tymi z lat 70. czy 80., nie trzeba czekać na list, który – bywało – przychodził już po śmierci wspinacza, można porozmawiać przez telefon satelitarny. Ale i tak pozostaje obawa i strach rodziny o życie męża czy ojca… zęsto jest tak, że wspinacz wycofuje się ze wspinania, bo zginął kolega z klubu, albo zawarł związek małżeński, albo urodziło mu się dziecko – i to go „blokuje”. Ale u wielu wspinaczy ta pasja jest tak silna, że mimo to nadal wyjeżdżają w góry. To jest sprawa indywidualna. Pan – jak przeczytałem w jednym z wywiadów – nigdy nie pomyślał, że trzeba zakończyć przygodę z górami wysokimi. Czy nie pomyślałem? Pomyślałem. Ale nie kończyłem (śmiech). Nadal wyjeżdżałem i nadal uważałem, że nic mi się nie stanie. Wierzyłem w swoje umiejętności, szczęście. Z drugiej strony, jeżeli ma się takie predyspozycje, taką pasję, jeżeli przeżyło się w górach wiele pięknych chwil, trudno nagle powiedzieć „teraz już będę siedział w domu”. Chyba bym nie potrafił. Mam fajną żonę, syna i córkę. Uważam, że kontroluję to, co robię. Im jestem starszy – tym bardziej. 

B

C



Maria i Teodor Goczowie.

Łemkowie z Zyndranowej: smutna historia wysiedleń i muzeum, które daje nadzieję

Zyndranowa, niewielka wieś w Beskidzie Niskim przy granicy ze Słowacją. Do 1945 roku mieszkało tu 175 rodzin, w tym do 1943 – 4 rodziny żydowskie i pięć cygańskich; resztę ludności stanowili Łemkowie. Roboty przymusowe w Niemczech i wysiedlenia w latach 1945 oraz Akcja „Wisła” w 1947 r. wyludniły wieś. Gwarna niegdyś Zyndranowa liczy dziś około 30 rodzin, głównie mieszanych, oraz kilka łemkowskich, ale wieś jest… centrum kultury łemkowskiej za sprawą niezwykłego muzeum. Przed laty, wspólnie z łemkowskimi działaczami, założył je Teodor Gocz. Miał 39 lat i był człowiekiem mocno doświadczonym przez wojnę. Katowany, więziony, na wiele lat pozbawiony kontaktu z rodziną, wiedział, jak istotne jest gromadzenie łemkowskich pamiątek.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

P

ochodzenie Łemków (Rusinów) jest przedmiotem sporów w środowisku naukowym. Istnieją trzy koncepcje. Pierwsza z nich mówi, że Łemkowie pochodzą od kolonizatorów wołoskich, którzy z obszarów Rumunii wędrowali ku północy i zachodowi. Dotarli na tereny Bieszczad, Beskidu Niskiego i Sądeckiego. Druga – że Łemkowie pochodzą ze słowiańskiego plemienia Białych Chorwatów, zamieszkującego tereny środ-

60

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

kowych i zachodnich Karpat. I w końcu trzecia – Łemkowie pochodzą od pasterzy trackich, którzy prowadzili nomadyczny tryb życia. Większość badaczy polskich stoi na stanowisku kolonizacji wołoskiej i ta koncepcja jest powszechna w dostępnej literaturze. Łemkowie do okresu wysiedleń w latach 1945-1947 zamieszkiwali w zwartej grupie obszar Łemkowszczyzny (po polskiej stronie Karpat – teren od Wysokiego


Wielokulturowe Podkarpacie

Działu w Bieszczadach, po dolinę Popradu w Beskidzie Sądeckim oraz tzw. Ruś Szlachtowska na pograniczu Małych Pienin i Beskidu Sądeckiego; po stronie słowackiej – pas Beskidów). Na Podkarpaciu zamieszkiwali głównie: Mokre, Szczawne, Kulaszne, Rzepedź, Turzańsk, Komańczę, Zyndranową, Sanok. W latach 1945-1946 z terenu Podkarpacia wysiedlono na tereny byłego ZSRR część ludności łemkowskiej. Pozostałych w 1947 roku, w ramach akcji „Wisła”, repatriowano na ziemie zachodnie. Tętniące życiem łemkowskie wioski opustoszały; nastąpiło dewastowanie i grabienie zabytków kultury materialnej Łemków. – Lata hitlerowskiej okupacji nie wróżyły jeszcze naszej tragedii, podobnie jak nic nie zapowiadało jej tuż po „zwycięstwie” i rozbiciu niemieckiej potęgi militarnej. Porozumienie o dobrowolnym przesiedleniu na wschód zostało podpisane między Związkiem Radzieckim i Polskim Komitetem Wyzwolenia Narodowego już w 1944 roku. Łemkowie do końca nie wierzyli, że będą ich wyganiać z ojczystej ziemi, z rodzinnych domów, na wschód i na zachód, pod eskortą wojska – mówi Teodor Gocz, autor książki „Życie Łemka”. Akcja „Wisła” rozdzieliła rodzinę Goczów na wiele lat

H

istoria rodziny Goczów może być symbolem dramatu, jaki dotknął wiele łemkowskich rodzin. W 1930 roku ojciec Teodora, Nykołaj, wyjechał „za chlebem” do Ameryki, zostawiając w domu 9-miesięcznego Teodora i młodą żonę z drugim dzieckiem pod sercem. Wiele lat ciężko pracował, by sprowadzić rodzinę do siebie. Niestety, gdy dokumenty były już gotowe i rodzina mogła szykować się do wyjazdu, wybuchła druga wojna światowa, a potem… 2 października 1945 roku do Zyndranowej przyjechali oficerowie polskiego wojska. Łemkom kazali przygotować się do wyjazdu na Ukrainę na następny dzień. Ludzie kładli na wozy to, co najpotrzebniejsze: pierzyny, odzież, trochę jedzenia. Wypędzeni przez trzy tygodnie czekali na pociąg, często o głodzie i chłodzie. We wsi zostały 32 rodziny, które na różny sposób broniły się przed wysiedleniem.

Pradziadka Teodora Gocza, Teodora Kukiełę, zostawiono, bo przez 43 lata był pisarzem gromadzkim; matka Teodora pokazała dokumenty świadczące o wyjeździe do męża do Kanady. Nie wysiedlono ich, co wcale nie oznaczało spokoju. Ci, którzy zostali, żyli w strachu przed bandyckimi napadami na Łemków. Dom Goczów i Kukiełów miał być nawet spalony, jednak Teodor Kukieła przekonał napastników, że pisarz gromadzki może okazać się potrzebny. Na początku czerwca 1947 roku 17-letni Teodor został w Tylawie dotkliwie pobity i aresztowany za rzekome posiadanie broni i amunicji oraz sprzyjanie banderowcom (w marcu od kul UPA zginął w Jabłonkach gen. Karol Świerczewski, więc działania wojskowe były na tym terenie wzmożone). Razem z innymi aresztowanymi był nieludzko torturowany – bito go do nieprzytomności, zatrzaskiwano mu ręce w drzwiach, głowę wsadzano w oparcie krzesła i bito… – Całe moje ciało było czarne, pokryte pęcherzami. Prosiłem, żeby mnie zabili i więcej nie męczyli. Nic z tego nie rozumiałem, przecież byłem niewinny – wspomina Teodor Gocz. 13 czerwca 1947 roku został skazany na 8 lat więzienia. Jak twierdzi, nigdy nie współpracował z banderowcami, nic nie wiedział o okolicznościach śmierci Świerczewskiego, nigdy nie posiadał broni i amunicji. Miał przecież 17 lat, swoje obowiązki w gospodarstwie domowym i zainteresowania typowe dla ówczesnego nastolatka. połowie sierpnia 1948 roku matka Teodora i jego młodszy brat Wanio wyjechali do ojca do Toronto. – Paszport był gotowy i dla mnie. Mama chciała wiedzieć, kiedy wyjdę z więzienia. Z wielkim bólem powiedziałem, że obowiązkowo mają jechać oboje, bo tego wymaga życie, żeby łączyć rodziny, a ja nie wiadomo kiedy wyjdę… Nigdy nie zapomnę, jak brat chciał mnie całować po rękach, ledwo go powstrzymałem – opowiada Teodor Gocz, którzy przez następne lata z rodziną kontaktował się tylko listownie. ►

W

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

61


Wielokulturowe Podkarpacie Ocalić od zapomnienia łemkowską kulturę Po wysiedlonych w 1947 roku, w ramach „Akcji Wisła”, na tzw. ziemie odzyskane 34 rodzinach, w dziesięciu zabudowaniach zamieszkali napływowi osadnicy, a resztę budynków rozebrano, zniszczono i spalono. Dwa lata później z wygnania powróciły dwie rodziny, kolejnych osiem rodzin wróciło w latach 1956-1957. Powracający odkupywali swoje domostwa od zamieszkujących je osadników, którzy często wracali w swoje rodzinne strony. 12 października 1951 roku, w święto Ludowego Wojska Polskiego, został zwolniony z więzienia Teodor Gocz, ponieważ był w wieku podlegającym pod służbę wojskową. Służył w 13. Batalionie Górniczym; w kwietniu 1954 roku wyszedł do cywila i wrócił do rodzinnej wioski. Po założeniu we wsi spółdzielni rolniczej „Solidarność”, grupa mieszkańców Zyndranowej postanowiła powołać funkcjonujący przy niej zespół artystyczny, w którym udzielał się Teodor Gocz. Pierwszym spektaklem było „Łemkowskie wesele”, które pokazywali w wielu wsiach, a nowo powstała telewizja w Rzeszowie nawet nagrała ich występ. rzez kilka kolejnych lat Teodor Gocz żył nadzieją na wyjazd do rodziny do Kanady. W końcu, po 30 latach rozłąki, w 1961 roku, nie mogąc się doczekać przyjazdu syna, Nykołaj Gocz przypłynął statkiem „Batory” do Gdyni. Teodor nigdy nie widział ojca, spotkanie było bardzo wzruszające, ale ojciec wkrótce potem musiał wracać do Kanady, bo w Berlinie zaczął się konflikt między blokiem wschodnim a państwami zachodnimi. Po założeniu własnej rodziny w 1963 roku, z pomocą bliskich z Kanady, Teodor podjął się budowy nowego domu, w starym zaś gromadził łemkowskie pamiątki i eksponaty wojenne. Kiedy w 1968 roku rodzina Goczów przeniosła się do nowego domu, w starej chyży i stajni znajdowała się już pokaźna kolekcja eksponatów. Po naradzie, jaką zorganizowali w Bielance łemkowscy działacze, 17 sierpnia 1968 roku w Zyndranowej zainicjowała swoją

P

62

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

działalność Izba Pamiątek Kultury Łemkowskiej. W skład ekspozycji wchodziły początkowo chyża oraz koniusznia. W chałupie eksponowano oryginalne, stare meble, przedmioty codziennego użytku, narzędzia gospodarskie, naczynia, stroje ludowe itp. Oczywiście, idea gromadzenia łemkowskich pamiątek musiała napotkać przeszkody. Życie w mieszanym środowisku w strefie przygranicznej wcale nie było łatwe. – Władza nie chciała, żeby ludzie wracali pamięcią do swojej kultury czy na swoje ziemie w ogóle, ale nie rezygnowaliśmy – mówi Teodor Gocz. – Budynki były bardzo stare, zniszczone, lało się do środka, nikt nie chciał pomóc – dodaje Maria Gocz, żona Teodora. – Potem przygarnęło nas Muzeum Historyczne w Dukli, a następnie Muzeum Okręgowe w Krośnie i gminny ośrodek kultury. W końcu założyliśmy stowarzyszenie, mamy powołany zarząd i opracowany statut. Łemkowie, szanujcie swoją kulturę – mówi Teodor Gocz

M

uzeum prowadzone jest przez powołane przez Goczów (i innych Łemków) Towarzystwo na rzecz Rozwoju Muzeum Kultury Łemkowskiej w Zyndranowej. Co roku organizuje głośne święto kultury „Od Rusal do Jana”, na które zjeżdżają Łemkowie z różnych świata oraz sympatycy. Co pewien czas organizowane są warsztaty (np. kręcenia kiczek i szczypania gontów), plenery artystyczne, prowadzona


Wielokulturowe Podkarpacie

(ma tu miejsce wystawa pisanek, w większości prac Aleksandry Hryńczuk-Polańskiej z Łabowej oraz Anny Buriak z Olchowca); komory ze sztuką cerkiewną i ikonami; stajni – ekspozycja pasterska i rzemiosło tkackie; oraz boiska z wystawą narzędzi i sprzętu rolniczego. ozostałe budynki to: koniusznia, w której zgromadzono militaria z czasów I i II wojny światowej; świetlica wiejska pełniąca funkcje wystawowe (malarstwo, rzeźba), znajduje się tutaj również biuro muzeum z bogatym zestawem publikacji, jedno z pomieszczeń zajmuje biblioteka; kuźnia pochodząca z Zyndranowej (wewnątrz palenisko z miechem, kowadło i zestaw narzędzi kowalskich); kaplica (rekonstrukcja typowej łemkowskiej kaplicy z XIX-XX wieku, wewnątrz ołtarzyk z figurami i obrazami świętych); przeniesiony z Wapiennego wiatrak; mała karczma, która prowadziła m.in. wyszynk piwa, klientów obsługiwano przez okienko z ladą; oraz chlewik na świnie, owce i kury – obecnie pełni rolę magazynku na sprzęt gospodarski.

P

jest działalność wydawnicza. Budynki zostały wyposażone w czujniki szybkiego ostrzegania przed ogniem, wykonano modernizację instalacji elektrycznej, wymieniono poszycie dachu na chyży. W miarę możliwości prowadzone są prace konserwatorskie i remontowe. Dzięki funduszom unijnym został wybudowany zupełnie nowy budynek. Wsparcie finansowe Ministerstwa Cyfryzacji pozwala muzeum normalnie funkcjonować, bo funkcjonować musi. ażdego roku przez wysokie progi łemkowskich budynków przewijają się setki turystów, którzy chcą dowiedzieć się czegoś więcej o Łemkach i ich kulturze. Przyjeżdżają wycieczki z różnych części Polski. – Mamy zatrudnionego na pół etatu przewodnika, który oprowadza turystów, chociaż w sezonie letnim zapotrzebowanie jest dużo większe, więc czasem sama biorę klucze i oprowadzam, bo przecież nie możemy pozbyć się tych, którzy chcą poznać naszą kulturę – dodaje Maria Gocz. Obecnie ekspozycja muzealna mieści się w kompleksie kilku budynków, które koniecznie trzeba zobaczyć, by zrozumieć łemkowski folklor. Chyża, zbudowana w 1860 roku (do 1901 roku jako chałupa kurna), składa się z: sieni, w której prezentowane są przedmioty codziennego użytku, m.in.: żarna, wagi, narzędzia stolarskie; izby ze starymi meblami, piecem z kapą i zapieckiem, naczyniami glinianymi i żeliwnymi, strojami ludowymi, sprzętem kuchennym; kancelarii pisarza wiejskiego (znajdują się tu stare banknoty i monety, dokumenty, zdjęcia); przybudówki

K

*** Po wojnie Teodor Gocz kilkakrotnie starał się o anulowanie niesprawiedliwego wyroku. – W czasach PRL-u moje odwołania nie odnosiły żadnego skutku. Przy władzy byli ci sami ludzie, którzy mnie prześladowali, bili, sądzili i wydawali wyroki. Myślałem, że w III Rzeczypospolitej nastąpi sprawiedliwa ocena stalinowskich czasów i Akcji „Wisła”. Wszystko, co było w PRL komunistyczne, stalinowskie – było złe, niesprawiedliwe, tylko ocena tragedii Łemków w 1947 roku pozostała bez zmian. Wyroki z Akcji „Wisła” są nadal ważne… – mówi Teodor Gocz. Współzałożyciel muzeum twierdzi, że ochrona i pamięć o łemkowskiej kulturze zależy głównie od samych Łemków, rozsianych po całym świecie. W artykule wykorzystałam fragmenty wspomnień Teodora Gocza z jego książki pt. „Życie Łemka”. 

Więcej reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


Cerkiew Wasyla Błogosławionego na placu Czerwonym.

Świat Rosja

Moskwa – centrum newralgiczne, cztery dworce kolejowe i stacje początkowe elektryczek. Dwa miliony ludzi codziennie przyjeżdżają nimi do pracy w Moskwie.

Matuszka Moskwa

Portret rodzinny bez retuszu – A na co tobie, kochanie moje, oglądać jakiś bunkier Stalina? Jak ty chcesz znać prawdę o Moskwie i o Rosji, to szukaj jej w ludziach, co tu są, żyją jak my, normalnie. A nie jak beton. Historia już dosyć ludzi między sobą podzieliła. Nas Rosjan i was Polaków też. I chwatit. Nie ma co rozdrapywać. – Dymitr Antonowicz trochę poirytowany ucina temat.

Tekst i fotografie Anna Koniecka

M

ój argument, że historii nie można traktować wybiórczo i o jednej mówić, a inną przemilczać, pogarsza tylko sprawę. – Ty aluzju poniała? – pyta urażony. – Poniała… Żeby rozładować sytuację, chwalę (całkiem szczerze), że mówi dobrze po polsku. Mój stary przyjaciel najpierw mnie ofuknął, że sam wie, kiedy robi błędy, ale się zmitygował i powiada, że musi prędko „nakręcić swój język na polski”, póki jeszcze jestem, bo on w Moskwie z nikim po polsku nie gada. Śmiejemy się z tego „nakręcania”. Dymitr Antonowicz nie potrafi się długo gniewać.

Jakie czasy,

taki los

Znamy się prawie czterdzieści lat, jeszcze z Jakucka, gdzie pracował nad rozwiązaniami technicznymi dla miej-

64

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

skiej infrastruktury, która nie wytrzymywała – w przeciwieństwie do ludzi – 50-stopniowych syberyjskich mrozów. Jego wynalazki i pomysły są tam nadal w użyciu. Nie ma z tego ani kopiejki, ale nigdy się nie upomniał. Uważa, że byłoby to niestosowne. – Przecież wtedy mi już zapłacili, że mam głowę nie tylko dla czapki – stwierdza Dymitr Antonowicz Fiodorow, inżynier, prywatnie bard-poeta. Marzy, żeby przetłumaczyć na rosyjski Wiecha. Ale – podkreśla zmartwiony – trudność w tym, że to, co śmieszy Polaków, niekoniecznie śmieszy Rosjan. I vice versa… Nasze spory historyczno-filozoficzne gasiła w jakuckich czasach moja przyjaciółka Nadia, trzecia żona Dymitra Antonowicza. Teraz w Moskwie próbuje gasić czwarta – Natasza. prawę nieszczęsnego bunkra Stalina, gdzie teraz jest prywatne muzeum „zimnej wojny”, żona Dymitra załatwiła od ręki. Sprawdziła w Internecie, o co chodzi i powiada: – Jak ty chcesz się bawić w szopkę dla turystów pt. gry wojenne z minionej epoki,

S


Świat Rosja Chcąc chodzić po dziedzińcu, cerkwiach, parku albo albo wypić drinka przy barze z sobowtórem Stalina, to idź. aleją biegnącą przez kremlowskie wzgórze (panorama MoJa się na to nie piszę. Nie drążę dalej tematu, bo widzę, że znowu robi się gę- skwy nie do zapomnienia!), trzeba wykupić osobny bilet. A do skarbca i zbrojowni – osobny, mimo że nie ma tam insta atmosfera. Póki co jadę na Kreml. Natasza ze mną. Nigdy na nej drogi jak przez podwórzec. Lekcja ekonomii do odrobienia przy kasie. Kremlu nie była. Skarbiec – kolejna lekcja historii o Rosji i o ludzkiej la zwiedzających Kreml został otwarty w 1955 roku, na dziedzińcu urządzono muzeum pod naturze, cenna nie tylko ze względu na bogactwo ekspogołym niebem. Na nowym postumencie stanął nowanych przedmiotów oraz ich kunszt. Regalia, dary ponajwiększy na świecie dzwon Car kołokoł w pękniętym od słów, królów – w tym polskich, trofea wojenne – nie tylko nowości hełmie, a także Car puszka – trzydziestotonowa w gablotach. Zbrojny rycerz na koniu, koń jak żywy choć armata, która wystrzeliła może raz. Ale za to groźnie wy- spreparowany. Efekt – szokujący, ale działa na wyobraźnię. gląda. Główna atrakcja. Trudno obejrzeć z bliższej odle- Ordery – jubilerskie cacka. Słynna kolekcja jajek Faberge, głości, żeby nie wleźć komuś w kadr – Car puszka, jak ba- pisanek – arcydzieł sztuki złotniczej robionych na zamówienie carskiej rodziny. Kolekcja – to za dużo powiedzialerina, fotografowana a la long. W cerkwiach rosyjskich carów fotografować nie wol- ne. Skromna reprezentacja, ale cudna, plus kartka, że reszno. Ale turyści, zwłaszcza młodzież, robią sobie zdję- ta – na jakiejś wystawie. troje koronacyjne, m.in. suknia carycy Katarzycia, gdzie się da np. na tle sarkofagów carów i ich rodziny – kremowa, ciężka tkanina, przypominająca ny w Soborze Archangielskim. To jest szczególne miejsce aksamit, dość długi, półkoliście zakończony tren, – cerkiew, gdzie koronowano władców Rosji, odprawiano przybrudzony na samym dole. Kurz historii? ich ceremonie ślubne i pogrzeby. Sądząc po rozmiarze sukni, Katarzyna musiała być Początek i kres losu… Ale kogo z tych młodych ludzi, szczupła i niewysoka. Ale nie można się tego dowiedzieć co oblegają sarkofagi, może to obchodzić? Indywidualnie, a nie z wycieczką, wejść na Kreml z elektronicznego przewodnika, który dostaje każdy zwiemożna. Przynajmniej ostatnio (późną jesienią i zimą – nie- dzacz w szatni (trzeba zostawić w zastaw jakiś dokument). co mniej wycieczek). Kupuje się bilet w szklanym pawi- Po rosyjsku takiej „babskiej” informacji nie zredagowano. lonie pod murem kremlowskim, przechodzi przez punkty Tłumaczenie jest nagrane w kilku językach, w tym po jakontrolne (ochroniarze mundurowi i po cywilnemu, plus pońsku i po chińsku. Ale w języku polskim nie. Informacja w elektronicznym przewodniku jest dla szybelektroniczne bramki). I już. rzed bramą na podwórzec pałacowy carów Ro- kobiegaczy – trzeba nadążać za narracją, bieżąc szparko od sji – kontrola (ochroniarska). W sieni Wielkiego jednej ekspozycji do drugiej. Albo się wracać i a piat podziwiać – nikt nie broni. Panie pilnoPałacu Kremlowskiego, waczki dyskretnie robią swoje, nie prowadzącej do Orużennoj PałaCar Kołokoł – to, co w …, a zresztą. Nieważne. ty (zbrojownia i skarbiec carów) największy dzwon Ważne, że kiedy patrzy się na ten – kolejna kontrola: elektroniczna świecie. Nigdy nie zadzwonił – nie nie do opisania przepych i bogactwo na bramka plus panie ochroniarmiał serca, a jego zgromadzone na dwóch piętrach ki. Obowiązkowa szatnia (kurthełm pękł podcas skarbca, a potem… na niezdarne buki, plecaki, torby, kamery, aparaodlewania. Pamiątka sprzed stuleci ciory, jakie car Piotr I sam dla siebie ty; foto – zakaz!). Ale… Żeby się – nie tylko ludzkiej robił, i w nich chodził (!), podczas tutaj dostać, trzeba wpierw zaczeułomności. gdy w gablocie naprzeciwko pyszni kać na ulicy przed drzwiami pasię… rozpostarta na manekinie szałacu, zagrodzonymi barierką ze merowana złotem i klejnotami szata sznurka (pilnuje jej dwóch papoddanego carowi patriarchy – trudnów), dopóki prywatni zwiedzano oprzeć się pewnej refleksji. Niecze wyznaczeni na daną godzinę specjalnie religijnej natury. ► się nie zbiorą.

D

S

P

Car puszka.

Kreml – Sobór Archangielski.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

65


Świat Rosja

K

ołnierz patriarszej szaty wyszywały perłami, diamentami oraz złotą nicią mniszki – ściboliszki i zużyły tych klejnotów chyba wiadro. Kołnierz wygląda jak kuloodporny pancerz, zaś cała szata waży tyle co rycerska zbroja woja na koniu (piętro wyżej). Ech, ciężki wiódł żywot sługa Kościoła, który tę szatę dźwigał na grzbiecie. Za pokutę? Żal tylko, że trzeba zwiedzać skarbiec, zbrojownię i powozownię z karocami (cudeńka!), w stachanowskim tempie, bo już następni ciekawi tajemnic ukrytych za czerwonymi murami Kremla czekają przed drzwiami zastawionymi barierką ze sznurka.

Ty za Czerwonymi

czy za Białymi?

N

atasza, jako rozjemca sporów historyczno-towarzyskich, jest w kłopotliwej sytuacji, kiedy wiodą je między sobą domownicy. Anton, syn Dymitra, albo przyjaciel rodziny Fiodorowów, prawie jak domownik – Wołodia. Moskiewski architekt z miłości do sztuki oraz talentu – artysta malarz. Wołodia mówi o sobie, że jest moskwianinem z awansu społecznego, bo urodził się pod czerwoną gwiazdą, ale nie tą co trzeba. To znaczy nie kremlowską, lecz kołchozową, na zapadłej wsi. Do najbliższej stacji kolejowej było ze sto kilometrów. – We wczesnych latach pięćdziesiątych, kiedy dorastałem – opowiada – taki chłopak z kołchozowej wioski jak ja, nie miał szans się wyrwać gdziekolwiek, a co dopiero do Moskwy! Bez specjalnego zezwolenia nie można było nawet kupić biletu. Pierwszy raz w życiu pojechałem pociągiem dopiero jako poborowy do armii. Zakaz podróżowania bez specjalnego zezwolenia zniósł dopiero Gorbaczow. Ale ja już wtedy byłem w Moskwie. Ciężko się napracowałem, żeby zboczyć ze ścieżki kariery wyznaczonej mi z racji urodzenia i nie skończyć jako kołchozowy kombajnista – w najlepszym razie. Wołodia z Dymitrem są nierozłączni jak bracia. Razem pracują. W tym samym dniu zarejestrowali swoje małżeńskie nowe związki w Zaksie. W tej samej wsi (hen, nad Morzem Azowskim) wybrali obok siebie parcele, gdzie Dymitr Antonowicz już zaczął stawiać nieduży dom, a Wołodia dopiero się przymierza. Inwestycja na odległość to jest trochę jak sen wariata. I ciuciubabka: jedzie Dymitr Antonowicz taki kawał świata, urlop bierze, żeby sprawdzić, co zostało zrobione na budowie, jest umówiony z wykonawcą przez telefon na konkretną godzinę, a sąsiad, co mieszka dwa domy dalej, mówi, że robotnicy właśnie dopiero co odjechali… Ale miejsce jest piękne – widać w oddali morze, spokojne jak jezioro. I piękne marzenie – uciec z Moskwy, osiąść na ranczu. Tylko z czego żyć? Wołodia, architekt, scedował zarządzanie budową, jak na razie, na inżyniera Dymitra.

66

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

Z różnych przedsięwzięć i rytuałów, jakie przyjaciele pielęgnują, uległ zmianie na razie jeden – rytuał „kawalerskich” spotkań. Ale nie całkiem. Gdy się cyklicznie spotykają u Fiodorowa w domu, Dymitr Antonowicz pije koniaczek – dla zdrowotności, a Wołodia – wodę. Przeszedł na islam. Małżonka Wołodii jest muzułmanką. eszta została po staremu – dyskusje ogniste, aż dymią, szczególnie kiedy włącza się Anton, syn Dymitra. Zgodnie z regułą, że gdzie trzech Rosjan, tam trzy prawdy. I wszystkie święte. A jeszcze ta różnica pokoleń! – Wiesz – mówi Natasza do mnie – jak ich tak czasem słucham, to mi się przypomina taka zabawa z dzieciństwa, jak chłopcy biegali po podwórku za nami i wrzeszczeli: Ty za krasnych czy za białych? Trzeba było prędko odpowiedzieć, że za krasnych, bo za białych dostawało się w łeb. Ostatnio Dima emocjonuje się, wiesz czym? Medialnym spektaklem pt. czy powinien, a jeśli tak, to gdzie ma stanąć pomnik Dzierżyńskiego w Moskwie. Na Łubiance, gdzie kiedyś stał, ale że ma za konkurenta świętego Włodzimierza, to inicjatorzy pomysłu znaleźli Dzierżyńskiemu alternatywne miejsce – koło dworca Paweleckiego. No i jest afera, bo to za przeproszeniem, zadupie w porównaniu z Łubianką. Jakby nie było większych problemów. Dima znosi do domu stosy książek historycznych, analizuje, porównuje, szuka różnych prawd, różnych punktów widzenia dotyczących epizodów z historii i przeżywa, ale o tym, że zepsuły się drzwiczki od pralki, nie pamięta, żeby naprawić. Inżynier… Nie wierz, że dla niego nieważna jest historia. Tylko on w odróżnieniu od innych badaczy, nie jątrzy, ale chce zrozumieć, dlaczego… Natasza mówi, że nie cierpi polityki. Śmieje się, że nie cierpieć, a nie wiedzieć – to gruba różnica. Na przemiany natury ekonomicznej patrzy przez pryzmat swojej emerytury (sto dolarów). – Mnie te zmiany nawet czasem cieszą, ale nie dotyczą, bo moja sytuacja jest constans – stwierdza. Nie narzeka. Realnie ocenia swoją sytuację: gdyby nie pensja i emerytura syberyjska Dymitra, byłoby niewesoło. Ale sama nie pracuje. Kiedyś zapytałam o to Dymitra Antonowicza. Odparł, że w Moskwie pracuje ten, kto musi. A jego żona, póki co, nie musi, bo on świetnie zarabia. Moskwie bezrobocia nie ma. Oficjalnie – 0,9 proc. W całej Rosji ma skoczyć z powodu kryzysu i sankcji do 6 proc. w tym roku. Dymitr Antonowicz mówi, że życzy takiego poziomu bezrobocia tym, którzy się martwią, że w Rosji jest kryzys, rubel leci w dół, a ceny rosną. – Jest kryzys, ale póki co, dajemy radę. Ceny w sklepach podskoczyły o 7 procent, ale zasiłki socjalne też mają podnieść od lutego o 7 procent. Sankcje nam pomagają, bo szybko podnosi się gospodarka, ale mały biznes idzie ciężko. Bardzo dużo biurokracji.

R

W


Świat Rosja Zmiany,

zmiany…

W

ołodia w chwilach (rzadko) wolnych od pracy i rodzinnych nowych obowiązków, żeby malować, umyka do Galerii Tretiakowskiej i tam, pośród Wielkiej Sztuki, tworzy swoje gwasze. Są jak miniatury średniowiecznych mistrzów – zapisują to, co oko widzi daleko, a rozum jeszcze dalej… Czasem zagląda w mało uczęszczane zaułki starej Moskwy, jakie jeszcze się ostały. Jakimś cudem bronią się przed deweloperami, którzy najchętniej wszystko by wyburzyli, żeby postawić „nowostrojki” – blokowiska. Architektoniczne szkaradzieństwo. Częściej niż dawniej. Pod buldożer idą niektóre „chruszczowki” – też blokowiska; z czasów Nikity Chruszczowa (stąd nazwa). Budowane w latach sześćdziesiątych najtańszym kosztem. Luksusem jest (ale nie wszędzie) toaleta w mieszkaniu, a nie na piętrze – wspólna dla wszystkich lokatorów. Dwunastomilionowa Moskwa, największa metropolia Europy, czwarta co do wielkości na świecie pod względem liczby mieszkańców, rozrasta się i tego się nie da zatrzymać, więc potrzebuje nowych mieszkań i nowych przestrzeni. A poza tym biznes musi się kręcić. Moskwa jest największym pracodawcą w Rosji (jedna czwarta krajowego PKB).

Plac Czerwony

i korki

GUM (słynne domy towarowe na placu Czerwonym), zasłonięte woalką – remont fasady? Ale jakiś artysta malujący światłem, umieścił na tej woalce z budowlanej siatki mnóstwo maleńkich światełek, które rysują okna, łuki nad oknami. I fasada w remoncie, ożywiona tymi światłami, też udaje, że żyje. Aż szkoda wracać do domu. udzie wracają z pracy. Ulice zakorkowane, tłok w metrze i na dworcach kolejowych. Z okien pociągów, którymi dwa miliony ludzi codziennie przyjeżdżają do stolicy do pracy, i to z odległości często wręcz egzotycznych, widać zmęczone twarze. Natasza nie jest skora do zwierzeń. Ale kiedy wróciłyśmy do domu, przyniosła mi duży pakunek owinięty w papier. – Wiesz, co to jest? – pyta i rozwija papier. – Patchwork. Uszyłam go dla ciebie, zabierzesz go do Polski, może ci służyć jako kocyk. Popatrz jaki on jest, z ilu różnych kawałków ja go pozszywałam. A pod spód dałam podszewkę, żeby to się mocniej wszystko trzymało. No i co ty o tym sądzisz? – Pięknie ułożyłaś ten wzór. Aleś się napracowała – mówię. A ona, że nie w tym rzecz; że cały pokój był zasłany ścinkami i Dima się wściekał, a ona układała te ścinki, zamieniała, przekładała, bo coś jej nie pasowało, ale teraz jest tak, jak powinno być. – A czemu na środku wszyłaś ten biały kawałek materiału? – Bo taka jest Moskwa. I Rosja. Wiesz, rozumiesz to, co widzisz, ale czy wiesz, co się jeszcze wydarzy? I to jest właśnie ta niewiadoma – mówi Natasza. Filozofka, joginka, krawcowa. 

L

Na małym dniu prędko robi się ciemno. Dochodzi szósta. Za murami Kremla, w Orużennoj Pałatie, szatniarki kończą pracę. Ponaglają zwiedzaczy, żeby zabierali płaszcze. Też chcą iść do domu. Wychodzimy z Nataszą jako ostatnie z Wielkiego Pałacu Kremlowskiego. Plac Czerwony bierze drugi oddech – ludzi jeszcze mało, ale świateł – jakby były święta. Cerkiew Wasyla Błogosławionego, podświetlona jak w biały dzień. Wygląda jak pałac z bajki, krużganki, kiczowate w dzień kopuły cerkwi wyszlachetniały w tym sztucznym świetle.

Lądowisko dla helikopterów rządowych – na Kremlu urzęduje prezydent Federacji Rosyjskiej. Plac Czerwony. GUM – słynne domy towarowe.

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

67


Andrzej Pityński.

Rzeźbiarz z kraju skrzydlatych jeźdźców

P

ityński urodził się w roku 1947 w Ulanowie. Dzieciństwo w miasteczku było dla niego trudną lekcją historii, która działa się na jego oczach. Rodzice, Aleksander i Stefania (którzy poznali się w partyzantce NOW-AK) po wojnie nie złożyli broni. Jako dziecko pamiętał ciągłe rewizje i prześladowania. Jak mi opowiadał: – Zanim obława otoczyła dom, ojciec zdążył uciec przez okno. Wywiązała się strzelanina, w czasie której ranna została moja babka. Od tego czasu zacząłem się jąkać. Jąkanie przeszło mi dopiero po latach. Milicjanci w poszukiwaniu ukrytej broni przetrząsnęli każdy kąt. Rozebrali nawet piec kaflowy. Wiele lat później, w 1967 r., UB-ecy zorganizowali prowokację, a później pokazową rozprawę przed kolegium do spraw wykroczeń. Do sali miejscowego kina spędzili ludność miasteczka. Milicjanci z psami przyprowadzili obwinionych: Andrzeja i Aleksandra Pityńskich. Był to jedyny „proces pokazowy” w Ulanowie. – Życie nauczyło mnie patriotyzmu – podkreśla artysta. Brat matki – Michał Krupa, walczył z bronią w ręku aż do roku 1959. Ukrywał się w lasach, gdzie Andrzej wraz z ojcem – który przywoził dla oddziału zaopatrzenie – odwiedził go dwukrotnie: – Pamiętam nastrój tego zimowego dnia. Partyzanci na koniach, ich długie cienie na śnie-

68

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

Popiersie Jana Pawła II w Ulanowie. Na odwrocie dziadek A. Pitńskiego.

Andrzej Pityński, najbardziej znany artysta polski w Stanach Zjednoczonych, pochodzi z Podkarpacia. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

gu... – wspominał. Obraz z dzieciństwa zainspirował jego pierwszą rzeźbę plenerową: „Partyzantów” ustawionych w 1979 r. w Bostonie. Przedstawia ona pięciu zmęczonych żołnierzy, którzy na wynędzniałych koniach z trudem posuwają się naprzód. Statyczne postacie jeźdźców z pochylonymi głowami, wysoko sterczące w górę ułańskie lance, nieruchome sylwetki zwierząt kontrastują z powolnym ruchem końskich nóg. W dwadzieścia lat później artysta opracował drugą wersję „Partyzantów”. To dumni jeźdźcy, którzy konno, z flagą narodową defilują przed widzem (kompozycja stoi w amerykańskim Hamilton). Przyszłego rzeźbiarza wychowywał dziadek Andrzej, bo ojciec albo był na flisie, albo siedział w więzieniu. Miał swoje problemy. Dziadek pochodził z rodziny flisackiej i przed wojną dorobił się patentu retmana, kierując spławami drewna do Gdańska. W roku 1939 dowodził ostatnim spławem; Niemcy zarekwirowali tratwy w okolicach Torunia. Po wojnie dziadek został przewoźnikiem na Sanie. A ponieważ w wojsku II Rzeczypospolitej służył w ułanach, przekazał wnukowi miłość do koni. Na odwrocie popiersia Jana Pawła II (1988-89) – darze artysty dla Ulanowa – przedstawił swego dziadka. To heroiczna postać retmana ubranego w kontusz, z wiosłem w ręku, stojąca w ło-


RZEŹBA dzi, pokazana na tle płynących w oddali tratw. Płaskorzeźba powstała z okazji 800-lecia powstania osady flisackiej. Na stule papieskiej widnieje herb Ulanowa oraz wizerunek patronki miasta – św. Barbary. – Dziadek należał do najbardziej poważanych osobistości Ulanowa. Był najsłynniejszym retmanem, osobą życzliwą ludziom, lecz jednocześnie surową i wymagającą. Byłem pierwszym z jego wnuków; dlatego podarował mi klacz „Lalkę”. Gdy miałem 5-6 lat, jeździłem na niej nago. Dziewczyny mnie podpatrywały... ykl kameralnych rzeźb pt. „Marzyciel” (1995) – to najjaśniejsze wspomnienie z dzieciństwa. Przedstawia małego chłopca w różnych relacjach z koniem. Jest w nich czułość („Pocałunek”), zaduma, graniczące z akrobacją ujeżdżanie klaczy („Galop”, „Koń stający dęba”, „Lot”). To zapowiedź przyszłych kompozycji, w których chłopca zastąpi wojownik: husarz – bohater. Z tego samego okresu (1993-95) pochodzi cykl Amazonek – legendarnych starożytnych wojowniczek. Także Amazonki są uskrzydlone, a ich „Atak” kojarzy się ze szturmem husarii. Po maturze w ulanowskim liceum, Andrzej Pityński dostał się do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie z pracowni prof. Mariana Koniecznego szybko przeniósł się pod opiekę prof. Jerzego Bandury. „Sztuki od miłości ojczyzny oderwać nie wolno” – powtarzał powiedzenie Jana Matejki prof. Bandura. W latach studenckich artysta wykonał jedyną swoją rzeźbę w kamieniu: popiersie Ignacego Jana Paderewskiego (1973). Dał się także poznać jako autor kompozycji „Kircholm”, przedstawiającej pierwszego z jego późniejszych heroicznych husarzy (1972). Będą one ucieleśniały polską waleczność, patriotyzm i bohaterstwo. roku 1974 Andrzej Pityński wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Najpierw pracował fizycznie przy rozbiórce starych domów, a później ukończył podyplomowe studia artystyczne. W latach 1975-79 był asystentem amerykańskiego rzeźbiarza Alexandra Ettle. Od 1979 r. do chwili obecnej pracuje w Johnson Atelier – Technical Instytute of Sculpture w New Jersey, który kształci rzeźbiarzy z całego świata. Od 1980 r. jest tam dyrektorem czterech wydziałów: modelowania i powiększania pomników monumentalnych, form gumowych oraz plastików. Już w 1976 r. miał pierwszą indywidualną wystawę w Nowym Jorku. Otrzymał wtedy nagrodę burmistrza miasta za popiersie Artura Rubinsteina. Po wspomnianych „Partyzantach I” przyszła pora na inne ważne dzieła Pityńskiego. To „Mściciel” (1988) stojący na największej polskiej nekropolii w Doylestown, gdzie spoczywają prochy weteranów I i II wojny światowej. Rycerz – w średniowiecznej zbroi z orłem na piersiach i husarskim skrzydłem oparty na olbrzymim mieczu – powoli podnosi się z klęczek. Za chwilę będzie gotowy do walki. Postać skamieniała w mozolnym wysiłku; husarskie skrzydło z ostrymi piórami tnie powietrze: „atakuje przestrzeń” – wedle słów samego mistrza. To cecha wszystkich jego późniejszych kompozycji. Na tle słynnych dwóch wież World Trade Center rysowała się sylweta pomnika katyńskiego (1988-1991) w Jer-

C

W

„Patriota” w Stalowej Woli.

sey City. Rzeźba przedstawia polskiego oficera, który osuwa się martwy od ciosu w plecy zadanego karabinowym bagnetem. To postać ułana w rogatywce, z zawiązanymi z tyłu rękami, która pręży się w przedśmiertnej agonii. W plecy oficera wbity został bagnet ogromnego karabinu. Jego kolba wychodzi poza ramy dynamicznej, pełnej ruchu kompozycji. Zaskoczony atakiem żołnierz bezskutecznie chce uniknąć ciosu. Ciało wysuwa do przodu, jakby w próbie ucieczki, którą podkreśla pełen bólu gest skrępowanych rąk. Jednak głowa z zakneblowanymi ustami opada na ramiona. Zdradziecka egzekucja odbywa się w milczeniu. Przez lata Amerykanie traktowali rzeźbę jako odległy od ich realiów historycznych symbol. Do czasu, kiedy sami podobny cios w plecy otrzymali od arabskich terrorystów. Zdjęcie pomnika na tle płonących wież WTC obiegło cały świat. rugi monument, „Płomień wolności – Katyń”, stanął w roku 2000 w centrum Baltimore, nad brzegiem zatoki Chesapeake. Z ognia – jak feniks z popiołów – wzlatuje w niebo polski orzeł w koronie. Abstrakcyjny kształt płomieni wykonanych z brązu, pokrytych 24-karatowym złotem, skontrastowany został z kompozycją figuralną. To najwięksi królowie i bohaterowie walk narodowych: Bolesław Chrobry, Zawisza Czarny, Władysław Warneńczyk, Jan III Sobieski, Kazimierz Pułaski i Tadeusz Kościuszko, w asyście oficerów straconych w Katyniu i sylwetek anonimowych rycerzy ►

D

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


„Kościuszko”.

Muzeum Andrzeja Pityńskiego w Ulanowie.

„Katyń”.

„Sybir”.

„Marzyciel”

i żołnierzy: powstańców listopadowych i styczniowych oraz armii II Rzeczypospolitej. W podstawy obu monumentów katyńskich wmurowane zostały urny z prochami pomordowanych. Cokół stylizowany jest na sarmacki kurhan. armaci to starożytny lud zamieszkujący początkowo krainę między Wołgą a Donem. Z niego rzekomo – jak uważano w XVI-XVIII wieku – miała wywodzić się polska szlachta. Po Sarmatach odziedziczyła męstwo, odwagę, umiłowanie wolności, wierność ojczyźnie i religii, a także tradycyjną gościnność. Nawiązuje do nich jeden z największych konnych pomników na świecie (wysokość 22 m) „Sarmata – duch wolności” (2001 r.), stojący w parku rzeźby w Hamilton. Nieruchoma sylwetka husarza z kopią zakończoną biało-czerwonym proporcem nawiązuje do wcześniejszej kompozycji pt. „Kircholm”. Odziany w zbroję łuskową i szyszak ukazuje najświetniejsze tradycje polskiego oręża. Amerykanie zrozumieli tę tradycję właśnie dzięki twórczości Andrzeja Pityńskiego. Gdy do Stanów Zjednoczonych przyjechała ogromna wystawa poświęcona kulturze staropolskiej, zatytułowana „Kraj skrzydlatych jeźdźców”, spotkała się z reakcją: „Myśmy już tych jeźdźców widzieli!” Pierwszym pomnikiem dla Polski była „Armia Błękitna” (1998). Ustawiony na warszawskim Żoliborzu mo-

S

70

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

nument upamiętnia armię gen. Józefa Hallera formowaną we Francji od 1917 r. Jej trzonem było 20 tysięcy polskich ochotników ze Stanów Zjednoczonych i Kanady. Stąd oficjalna nazwa „Pomnik Czynu Zbrojnego Polonii Amerykańskiej” oraz napis: „Dla ojczyzny ratowania rzucim się przez morze”. Z morskiej fali wyłaniają się postaci trzech atakujących żołnierzy: na stającym dęba koniu kawalerzysta z szablą; obok dwóch piechurów. Pierwszy wznosi do góry sztandar z orłem oraz wizerunkiem Matki Boskiej Częstochowskiej, drugi z karabinem przygotowanym do ataku na bagnety. To jeden z najbardziej dynamicznych pomników artysty, który dzięki specjalnym procesom chemicznym barwi brąz. Żołnierze mają niebieskie mundury, zaś sztandar kolor głębokiej czerwieni ze złotymi akcentami. naszym regionie oglądamy kilka znaczących prac Andrzeja Pityńskiego. W rodzinnym Ulanowie, na Rynku, stanęło popiersie Jana Pawła II (1988-89). To coś więcej niż portret polskiego papieża. Warstwę symboliczną stanowią umieszczone na stule herby i wizerunki świętych związanych z Polską i Ulanowem. W 2003 r. powstało heroizowane popiersie powstańca styczniowego Juliusza Tarnowskiego w Tarnobrzegu. Później „Pomnik książki” w Lesku (2008). Dumny „Patriota” (2011) góruje w centrum Stalowej Woli. Nad nieruchomą postacią żołnierza wznosi się półkoliście poszarpane husarskie skrzydło; jego optycznym przedłużeniem jest trzymana w ręku szabla. Na skrzydle umieszczone zostały daty historycznych bitew. Z okazji Święta Niepodległości 11 listopada 2015 r., w hallu Urzędu Gminy i Miasta Ulanów odsłonięto po-

W


RZEŹBA „Rzeź Wołyńska”.

„Wołyniak”.

piersie długoletniego burmistrza Andrzeja Bąka, zmarłego przed siedmioma latami. Realistycznie przedstawiona postać wykonana została z barwionego na kilka kolorów brązu. W ten sposób mistrz nawiązuje do tradycji rzeźbiarskiej, która trwała od czasów renesansu po koniec wieku XIX. Obok znajduje się wykonana wcześniej Ulanowska Tarcza Honoru, poświęcona patriotycznym i flisackim tradycjom miasta (2004). – Za granicą polski artysta musi tworzyć dzieła tak oryginalne, aby inne narody wyczuły w nich temperaturę polskiej krwi – podkreśla Andrzej Pityński, dodając, iż jego marzeniem jest znalezienie czysto polskiej formy. – Tworzę z potrzeby serca i umysłu. Każdy twórca przychodzi na świat z pewną misją dziejową. Moim przeznaczeniem jest tworzyć polskie dzieła w Ameryce – mówi. Wielki talent broni go przed banałem, tak często spotykanym w pomnikach wykonywanych w kraju. Jak wyjaśnia,

w Polsce rzeźbiarz często rzeźbi monument pod dyktando zamawiającego. W rezultacie powstają buble. Mistrz sam proponuje mecenasowi niewielkie modele swoich rzeźb, nierzadko powstałe kilkadziesiąt lat wcześniej. Nie zgadza się na żadne zmiany. Nie zawiera kompromisów. Jeżeli dojdzie do porozumienia z komitetem budowy pomnika, powiększa swoje kameralne kompozycje do rozmiarów monumentu. Odwołuje się w ten sposób do tradycji sztuki europejskiej renesansu i baroku. W tamtych epokach bozzetto, czyli niewielki model architektoniczny lub rzeźbiarski, stał u podstaw realizacji dzieła. Rzeźby Andrzeja Pityńskiego – który jest wrogiem sztuki abstrakcyjnej – to podróż po różnych epokach i kulturach. Ich synteza tworzy własną wizję polskości artysty. To tak jak Stanisław Wyspiański, który oczami wyobraźni widział greckie bóstwa, prasłowiańskich królów i tragedię Hamleta na wawelskim wzgórzu.

Z okazji Święta Niepodległości 11 listopada 2015 r. w zrekonstruowanej flisackiej chacie w Ulanowie otwarte zostało Muzeum Andrzeja Pityńskiego. W niewielkich pomieszczeniach udało się w sposób możliwie pełny pokazać jego twórczość. Autorami ekspozycji są sam artysta oraz Janusz Bronkiewicz, dyrektor placówki. Zdjęcia najważniejszych realizacji zestawione zostały z miniaturami rzeźb, które powiększane w pracowni do monumentalnych rozmiarów stają się pomnikami lub kompozycjami przestrzennymi. Ekspozycję uzupełniają medale oraz rysunki mistrza. Prezentowane są również : album poświecony jego twórczości autorstwa Ireny G. Olszewskiej i Andrzeja K. Olszewskiego, Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2008, oraz imponująca monografia pióra Donalda Martina Reynoldsa „Pitynski – For Our Freedom and Yours. Portrait of an American Master” – Perennial Wisdom Press Ltd., Nowy Jork 2015. Propozycja Andrzeja Pityńskiego dla Rzeszowa nie spotkała się ze zrozumieniem. Jego pomnik Rzezi Wołyńskiej – odlewany obecnie na koszt Polonii Amerykańskiej w Gliwicach – został przez prezydenta Tadeusza Ferenca odrzucony. Miejmy nadzieję, że stanie w innym mieście.  Muzeum Andrzeja Pityńskiego, ul. Bieliniecka 10, 37-410 ULANÓW, tel. 15 876 30 41, tel. kom. 886 033 791 e-mail:muzeum@ulanow.pl

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

71


II Festiwal 7 Kultur Świata 18-20 marca Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie Elżbieta Dzikowska, Aleksander Doba, Bartek Malinowski, Marcin Obałek, Tomasz Grzywaczewski, Robert Robb Maciąg, Piotr Rutkowski i Elżbieta Wiejaczka – znani podróżnicy będą gośćmi II Festiwalu 7 Kultur Świata, który w dniach 18-20 marca odbędzie się w Rzeszowie. Festiwal stwarza okazję do zapoznania się nie tylko z relacjami z podróży, ale również z kuchnią, muzyką i tańcem siedmiu kultur świata. Tym razem uczestnicy wybiorą się w podróż do Pakistanu, Nepalu, Grecji, Australii, Rosji i Afryki; poznają także kulturę Podkarpacia, o której opowie związana z regionem Elżbieta Dzikowska, prowadząca „Pieprz i Wanilię” na TVN Biznes i Świat. Z kolei Aleksander Doba podczas spotkania autorskiego zapowie swoją kolejną ekstremalną wyprawę. Dodatkowo w trakcie festiwalu odbędą się targi turystyczne, na które wstęp będzie bezpłatny. W programie przewidziane są liczne atrakcje: konkursy z nagrodami, warsztaty: budowy kajaka z Aleksandrem Dobą, podróżowania z dzieckiem, kuchnie świata, herbaty świata itp. 

Niezwykłe fotografie Ryszarda Horowitza BWA w Krośnie Wystawa czynna do 11 marca Niezapomniane, surrealistyczne, przetworzone cyfrowo fotografie Ryszarda Horowitza można oglądać na wystawie w krośnieńskim BWA. To wyjątkowa okazja, żeby zobaczyć niezwykłe zdjęcia jednego z najbardziej znanych cenionych i polskich fotografów, wielokrotnie nagradzanego w Polsce i Stanach Zjednoczonych. Horowitz był asystentem Richarda Avedona (fotograf magazynów „Vouge”. „Life”, „Harper’s Bazaar”, autor zdjęć m.in. Marilyn Monroe, Charliego Chaplina, Dwighta Eisenhowera). Pracował z różnymi agencjami, m.in. jako dyrektor artystyczny Grey Advertising. W 1967 r. założył własną agencję fotograficzną, specjalizując się w fotografii reklamowej i wydawniczej, w której odniósł spory sukces. Uznawany jest za prekursora komputerowego przetwarzania fotografii. Jest współzałożycielem amerykańskiego Stowarzyszenia Fotografików Reklamowych APA. 

Rust Riders – fotografie Michała Drozda Dagart Galerie, Millenium Hall w Rzeszowie Wystawa czynna do 21 marca 30 wielkoformatowych zdjęć przedstawiających groteskowych bohaterów wśród teatralnych rekwizytów tworzy cykl „Rust Riders”, prezentowany w Dagart Galerie w Millenium Hall. Na fotografiach znajdują się przypominające motocykle pojazdy, które Michał Drozd skonstruował ze spalonych i zardzewiałych części – starej ramy od wufemki, widelca od roweru itp. Połączył to z postacią człowieka, który na owych oryginalnych pojazdach usiłuje gdzieś wyruszyć. Zarówno płaszczyzna estetyczna, jak i symboliczna „Ridersów” oddaje dekadencki obraz świata według Drozda. Piękny koloryt, miękkość światła stanowią kontrast do ekscentrycznej wymowy prac artysty. Michał Drozd, (rocznik 1961), zajmuje się fotografią od lat 80. Jego biało-czarne obrazy to sztuka wysmakowana, pełna wieloznaczności i niezwykłych ujęć ludzkiego ciała. Był wielokrotnie nagradzany na ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach fotograficznych, zdobył m.in. Złoty Medal i tytuł Mistrza Polski Fotografii Studyjnej (Warszawa 2000) oraz Grand Prix Biennale Plakatu Fotograficznego (2006). 


O

zmaganiach z chorobą nowotworową Davida Bowiego wiedzieli tylko najbliżsi, rodzina i współpracujący z Nim artyści. Przez ostatnich Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, 10 lat nie koncertował i nie udzielał wywiadów. W obliczu krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. nadchodzącego końca Bowie stworzył dzieło życia. Premiera płyty „Blackstar” miała miejsce 8 stycznia i zbiegła się z 69. urodzinami Bowiego. Dwa dni później świat obiegła wiadomość o Jego śmierci. Album „Blackstar” to szczytowe osiągnięcie artysty. To płyta z muzyką wymykającą się wszelkim klasyfikacjom, które w przypadku Bowiego nigdy przecież nie miały sensu. To artysta- kameleon, wielokrotnie zmieniający oblicze, niezmiennie zaskakujący skrajnie różnymi „osobowościami”: od londyńskiego dandysa, kolorowego hipisa, androgenicznego sybaryty, kosmicznego Ziggy’ego Stardusta, pirata, aryjskiego księcia, po faceta w czarnym garniturze i wyznawcę mody techno. Ostatnią płytę Bowiego otwiera tytułowy „Blackstar”, trwający prawie 10 minut utwór, składający się z dwóch odmiennych nastrojowo części. Pierwsza oparta jest na niepokojącym backgroundzie perkusji, stanowiącym tło dla onirycznie brzmiącego, rozpływającego się głosu Bowiego, który przechodzi w melodyjną, przebojową sekwencję, po czym wraca poprzedzona łącznikiem orientalizująca część pierwsza, pełna elektronicznych, dysonansowych brzmień, zakończona z pozoru bezładnym solem fletu. To pierwsze, niezwykle interesujące zaskoczenie, których na tej płycie jest mnóstwo. W nagraniach krążka „Blackstar” wzięli udział wybitni instrumentaliści, m.in. saksofonista i flecista Donny McCaslin, którego przejmujące sola doskonale oddają sens poszczególnych kompozycji. Perkusista James Murphy swoją niezwykle swobodną grą wprowadza nastrój rozedrgania, niepokoju, ale także mocnego, uporządkowanego drive’u. Zwracają uwagę rewelacyjne sola gitarowe Bena Mondera (zwłaszcza w ostatnim na płycie „I Can’t Give Everything Away”, jasno brzmiącym, choć utrzymanym w minorowej tonacji). Producentem płyty „Blackstar” jest wieloletni współpracownik Bowiego, Tony Visconti, który perfekcyjnie wywiązał się z powierzonego mu zadania i stworzył z wielu różnych estetycznie brzmień (elektronika, akustyczny jazz, rock) spójną jakość. „Blackstar” nie zawiera wyłącznie nowych kompozycji (np. „Lazarus”), ale aranżacje, pomysły brzmieniowe, wykonawcze i cała produkcja tworzą najwyższą z możliwych jakość muzyczną. Osobną, niezwykle ważną kwestią są teksty utworów – w kontekście śmierci ich twórcy nabierają szczególnej wagi. Teksty wieloznaczne, pełne symboliki (począwszy od tytułu płyty), poczucia alienacji i bezradności, ale też potrzeby bycia sławnym. 

Misteria Męki Pańskiej W całej Polsce, także na Podkarpaciu, żywa jest tradycja organizowania w Wielkim Poście, a także w Wielki Piątek, misteriów Męki Pańskiej, przedstawiających wydarzenia męki i śmierci Jezusa. Występują w nich z reguły aktorzy-amatorzy, którzy najczęściej sami przygotowują oprawę – od scenografii po stroje. Misterium pasyjne to jednak coś więcej niż przeżycie artystyczne – to także forma przygotowania duchowego do świąt Wielkiej Nocy. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak

M

isteria mają różne formy: od klasycznego teatru greckiego po wielkie widowiska plenerowe. Najbardziej popularne w Polsce są: misterium w Kalwarii Zebrzydowskiej oraz na poznańskiej Cytadeli (największe w Europie – ok. 1000 aktorów, kilkadziesiąt tysięcy widzów). Na Podkarpaciu najbardziej znane jest plenerowe misterium w Kalwarii Pacławskiej. W tym roku będzie je można zobaczyć dwukrotnie: w Niedzielę Palmową, 20 marca, ok. godz. 12.30, i w Wielki Piątek, 25 marca, o godz. 12 (oba misteria rozpoczynają się przy kaplicy Domku Matki Bożej). Swego czasu najbardziej popularnym misterium w diecezji rzeszowskiej było to wystawiane w Babicy (jego ostatnia edycja miała miejsce w 2007 r.). Powstałą po nim lukę ma szansę zapełnić, również plenerowe, misterium w sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Niechobrzu k. Rzeszowa, którego druga edycja odbędzie się w Niedzielę Palmową, 20 marca, o godz. 17. Miłośnicy bardziej tradycyjnego teatru greckiego powinni pojechać do Miejsca Piastowego, do sanktuarium św. Michała Archanioła i bł. ks. Bronisława Markiewicza. Teatr ma w tym miejscu ponad 100-letnią tradycję, a od wielu lat w sali teatralnej znajdującej się pod kościołem misteria pasyjne wystawiają uczniowie liceum przy Niższym Seminarium Duchownym. Przedstawienia odbywają się w soboty i niedziele o godz. 15. W tym roku będą wystawiane przez trzy marcowe weekendy. Początek – 5 i 6 marca. Ostatnie przedstawienie – w Niedzielę Palmową. 


Filharmonia Podkarpacka CZAS MISTRZÓW

Piątek, 4 marca 2016, godz. 19.00 AB Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Piotr Pławner – dyrygent/skrzypce W programie: J.S. Bach – Koncert skrzypcowy a-moll BWV 1041; J. Haydn – Koncert skrzypcowy G-dur; L. van Beethoven – VII Symfonia A-dur op. 92 Ceny biletów: 30 zł normalny, 20 zł ulgowy

Z WIOSENNĄ BEZTROSKĄ

Piątek, 18 marca 2016, godz. 19:00 AB Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Jiri Petrdlik – dyrygent; Yang Jiang – fortepian

W programie: J. Haydn – Symfonia G-dur Nr 88; L. van Beethoven – I koncert fortepianowy C-dur op. 15; F. Schubert – VI Symfonia C-dur Ceny biletów: 30 zł normalny, 20 zł ulgowy

Piotr Pławner.

ZMARTWYCHWSTANIE

W TATRACH

W programie: L. van Beethoven – III Symfonia Es-dur op. 55 „ Eroica”; K. Penderecki – Koncert fortepianowy „Zmartwychwstanie”

W programie: W. Żeleński – Uwertura „W Tatrach” op.27; K. Szymanowski – II Koncert skrzypcowy op.61; M. Weinberg – „Melodie polskie” op. 47 nr 2

Ceny biletów: 30 zł normalny, 20 zł ulgowy

Ceny biletów: 30 zł normalny, 20 zł ulgowy

Piątek, 8 kwietnia 2016, godz. 19:00 AB Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Wojciech Czepiel – dyrygent; Paweł Kubica – fortepian

Piątek, 15 kwietnia 2016, godz. 19:00 AB Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Maciej Tarnowski – dyrygent; Roman Lasocki – skrzypce

Premiery. Teatr im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie „Coś w rodzaju miłości” Autor: Arthur Miller; przekład: Małgorzata Semil; reżyseria i opracowanie tekstu: Martyna Łyko; scenografia i kostiumy: Paulina Rzeszowska; muzyka: David Kollar. Obsada: Mariola Łabno-Flaumenhaft, Robert Żurek. Spektakl „Coś w rodzaju miłości”Arthura Millera to mroczna opowieść o spotkaniu kobiety i mężczyny. Ona nie widzi, że mimo dojrzałego wieku wciąż jest piękna i by poczuć się atrakcyjnie, jest w stanie zgodzić się na wszystko. On – niespełniony „samiec alfa” – walczy o pozycję w grupie i pragnie dominować. Od pięciu lat nieudolnie usiłuje rozwikłać sprawę, w której rozwiązanie nikt już nie wierzy. Jego obecność daje jej nadzieję...  Premiera: 27 i 28 lutego, godz. 18.00, Mała Scena im. Z. Kozienia

„Dzieci Hioba. Wiek XX” Scenariusz i reżyseria: Sławomir Gaudyn; scenografia i kostiumy: Katarzyna Tanasiewicz-Trzyna; ruch sceniczny: Dariusz Brojek; przygotowanie wokalne: Dariusz Kot. Obsada: Małgorzata PruchnikChołka, Michał Chołka, Marek Kępiński. Sztuką „Dzieci Hioba” rzeszowski Teatr im. Wandy Siemaszkowej uczci otwarcie Muzeum im. Rodziny Ulmów w Markowej. Sztuka zostanie wystawiona po raz pierwszy dzień po tym wydarzeniu – 18 marca. Spektakl na podstawie „Pieśni o zamordowanym żydowskim narodzie” Icchaka Kacenelsona, w przekładzie Jerzego Ficowskiego, przywołuje pamięć o milionach ofiar holocaustu i jednocześnie jest pytaniem, czy zakład o Hioba zawarty między Bogiem a Szatanem tysiące lat temu został rozwiązany i czy przypadkiem nie dotyczy w dalszym ciągu nas wszystkich… To także lekcja historii, którą twórcy polecają dorosłym i młodzieży.  Premiera: 18 marca, godz. 19.00 i 19 marca, godz. 17.00, Szajna Galeria



JOANNA FRYDRYCH Posłanka PO na Sejm VIII kadencji. 38 lat, pochodzi z Krosna. Ekonomistka; absolwentka Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Ukończyła także studia podyplomowe na kierunku europeistyka na Wydziale Prawa Uniwersytetu Rzeszowskiego. Od 1997 r. pracowała w oddziale Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Jaśle, gdzie doszła do stanowiska zastępcy dyrektora oddziału ds. dochodów. W latach 2010-2014 radna powiatu krośnieńskiego, 2014-2015 - radna sejmiku podkarpackiego. Należy do Platformy Obywatelskiej. Przewodnicząca zarządu powiatowego PO w Krośnie, zastępca przewodniczącego regionu podkarpackiego partii. W wyborach parlamentarnych w 2015 r. kandydowała do Sejmu w okręgu wyborczym nr 22 (Krosno). Uzyskała mandat, otrzymując 5761 głosów. W Sejmie zasiada w Komisji Łączności z Polakami za Granicą oraz Komisji Sprawiedliwości i Praw Człowieka.

CHCIAŁABYM POZOSTAĆ OSOBĄ, DLA KTÓREJ NAJWAŻNIEJSZY JEST BEZPOŚREDNI KONTAKT Z DRUGIM CZŁOWIEKIEM Z Joanną Frydrych, posłanką PO z Podkarpacia, rozmawia Jaromir Kwiatkowski

J

Ta kadencja to Pani poselski debiut. Jak pierwsze wrażenia? estem „zadaniowcem”. Lubię mieć wszystko zaplanowane i zrealizowane zgodnie z planem. Na początku w Sejmie zabrakło mi np. ustalenia, w którym tygodniu odbędą się posiedzenia. To uniemożliwiało spotykanie się z wyborcami w terenie. Dostawaliśmy SMS-em informację, że jest posiedzenie i trzeba było szybko pojawić się w Warszawie. Należy dodać, że to się już zmieniło; mamy podany plan sesji do lipca. Jak odebrała Pani zachowanie parlamentarzystów, ich sposoby uprawiania polityki? Na początku byłam zaskoczona „wrzucaniem” projektów ustaw, które dostawaliśmy na tablety tuż przed pierwszym czytaniem. Było zbyt mało czasu, aby się z nimi zapoznać. Wyobrażałam sobie, że dostanę pakiet projektów ustaw, przeczytam je, przygotuję się do dyskusji. A tu „galopka”. W przypadku procedowania ustawy o Trybunale Konstytucyjnym nie podobało mi się wyłączanie mikrofonów posłom biorącym udział w dyskusji. Wiadomo, że gdy ktoś chce zaprezentować swoje argumenty, to czasu może mu zabraknąć. Pewne obyczaje parlamentarne się nie zmieniają. „Mistrzem” wyłączania mikrofonów był wicemarszałek Stefan Niesiołowski, co można prześledzić na kanale YouTube. Wcześniej byłam radną powiatu krośnieńskiego i sejmiku wojewódzkiego, i to radną opozycji, ale zawsze była możliwość wypowiedzenia się. Rozumiem, że gdyby wszyscy posłowie chcieli wyjść i zabierać głos przez 5-10 minut, to obrady trwałyby non stop. Ale po to zapisujemy się na listę, żeby móc wypowiedzieć własne wnioski i przemyślenia.

76

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016


Debiut w Sejmie Czas wypowiedzi posłów jest określony. Kiedy poseł go przekracza, może się zdarzyć, że marszałek wyłączy mu mikrofon. Pytanie, czy robi to w sposób kulturalny, czy nie. Zgadzam się. Platforma Obywatelska jest Pani pierwszą partią. Jest Pani przewodniczącą struktur PO w powiecie krośnieńskim i wiceprzewodniczącą Zarządu Regionalnego. Co pociągnęło Panią do działalności partyjnej? Zawsze lubiłam pomagać ludziom; angażowałam się w sprawy społeczne, np. w organizację koncertów charytatywnych. Kiedy kończyłam studia, zaczęłam się zastanawiać, co będę robić dodatkowo, oprócz pracy zawodowej. Połączyłam więc moje zainteresowanie polityką z działalnością społeczną. Wybrałam Platformę Obywatelską. Podobał mi się jej program, konserwatywno-liberalne oblicze tej partii. Nie przeszkadza Pani, że PO od tego oblicza w ostatnich latach odeszła? yć może Platforma jest odbierana jako partia, która odeszła od swoich konserwatywnych poglądów przez to, że mając większość w Sejmie, stanowiła prawo dla każdego polskiego obywatela. Wiele się przez te lata zmieniło. Polska pod rządami Platformy Obywatelskiej rozwinęła się. Staliśmy się bardziej nowocześni, nastawieni na zmiany. PO rządziła 8 lat. Wiadomo, że nie każdy będzie z tych rządów zadowolony, niektórzy odczuwają znudzenie Platformą. Wiadomo też, że ludzie oczekują poprawy bytu indywidualnego. Ale można spojrzeć na sytuację w Polsce inaczej: kraj przez te lata pięknie się rozwinął, gospodarka jest stabilna. To nie stało się w ciągu kilku tygodni rządów PiS, bo z ekonomicznego punktu widzenia jest to proces. Wspomniała Pani o swoim doświadczeniu w samorządach. Podobno samorządowcy są bardziej niż politycy skłonni do merytorycznej pracy, a nie politycznych bijatyk. Na ile doświadczenie samorządowe może się przydać w pracy parlamentarnej, która jest często teatralną grą prowadzoną na wysokim poziomie emocji, a poseł, który zajmuje się konkretami, jest często mało widoczny i elektorat może pomyśleć, że nic nie robi? W samorządzie nie bardzo da się walczyć politycznie. Gdy do wykonania jest konkretna praca, np. odcinek drogi czy zabezpieczenie środków na dane zadanie, trzeba iść na kompromis, rozmawiać ze sobą, nawet jeżeli wójt czy starosta są z innych obozów politycznych. A aktywność poselska nie polega na tym, by wychodzić na sejmową mównicę i wykrzykiwać populistyczne hasła. Tylko że media – to pewnie ich słabość – łatwiej zauważają posłów wyrazistych, którzy potrafią powiedzieć coś mocnego, niż posłów-pracusiów. Można łączyć jedno z drugim. To kwestia predyspozycji wewnętrznych. Jeśli chodzi o mnie, to – jak wspominałam wcześniej – jestem typowym „zadaniowcem”, który jak się weźmie za jakieś zadanie, to musi je doprowadzić do końca. Nie odkryła w sobie Pani natury politycznego „fightera”? Nie. Politycznym „fighterem” nie jestem. Być może nabiorę jeszcze takich predyspozycji; moje doświadczenie w pracy parlamentarnej jest jednak dość krótkie. W ciągu 18 lat pracy zawodowej i ponad 10-politycznej, skupiałam się zawsze na konkretnych zadaniach. Będę starała się wykorzystać to doświadczenie w pracy parlamentarnej. Jaki ma Pani pomysł na siebie jako posła, żeby Pani elektorat mógł na końcu kadencji powiedzieć, iż to był dobrze wykorzystany mandat? Przede wszystkim nie zmieniać się. Chciałabym pozostać w dalszym ciągu osobą, dla której najważniejszy jest bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem. Mój mandat poselski chciałabym wykorzystać do skutecznego przeprowadzania interwencji poselskich w okręgu wyborczym. Ponadto moje interpelacje i zapytania poselskie będą odpowiedzią na zgłaszane problemy. Zawsze się zżymałem, gdy dziennikarze próbowali sprowadzić posła do roli „załatwiacza” różnych spraw dla regionu, podczas gdy najważniejszym jego zadaniem jest stanowienie dobrego prawa. Aczkolwiek na pewno posłowie mają możliwości kreowania dobrych rozwiązań dla regionu. Jak tu widzi Pani swoją rolę? ie sposób oddzielić posła od jego regionu. Znów odwołam się do konkretu. Jak Pan wcześniej wspominał, to elektorat rozlicza posła z jego aktywności i oczekuje efektów w regionie. Może wyjaśnię na przykładzie – w trakcie składania poprawek do budżetu na 2016 r. postulowaliśmy przesunięcie pewnych środków na kontynuację budowy drogi S19, czy na zjazd z autostrady na wysokości Pilzna w kierunku Jasła i Krosna. W południowej części Podkarpacia brakuje dobrych połączeń komunikacyjnych; mam tu na myśli szybką trasę. Autostrada A4 ze zjazdem w rejonie Pilzna, czy droga ekspresowa S19 zaspokoiłyby potrzeby w tym zakresie. Dzięki temu te tereny stałyby się bardziej atrakcyjne dla inwestorów i turystów. To rozwiązanie, które pośrednio może przyczynić się do zwiększenia atrakcyjności terenów Krosna i Jasła. Ale ludzie często nie widzą takich związków przyczynowo-skutkowych; bywa, że myślą bardzo prosto: poseł załatwił kasę na tę inwestycję, co spowodowało, że iluś ludzi ma pracę. Poseł może mieć pomysł na rozwiązanie jakiegoś problemu i może starać się zainteresować nim prezydenta, burmistrza czy wójta. To do nich należą negocjacje z inwestorami i pozyskiwanie miejsc pracy. Poseł nie załatwia „kasy”, jedynie wspomaga pomysłami i interwencjami w konkretnych sprawach. Czyli, puentując, potrzebna jest kreatywność posła, jego dobre pomysły dla regionu, zaangażowanie w urzeczywistnianie dobrych rozwiązań… …i – dodałabym - wykorzystanie wcześniej zdobytego doświadczenia w pracy z ludźmi i dla ludzi. 

B

N

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

77


Piotr Marcin Uruski Członek Solidarnej Polski. 40 lat, pochodzi z Sanoka. Historyk, nauczyciel, samorządowiec, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, doktor nauk humanistycznych, od 2006 do 2014 r. radny powiatu sanockiego, w latach 2014 – 2015 wiceburmistrz Sanoka. W wyborach parlamentarnych w 2015 r. startował do Sejmu w okręgu wyborczym nr 22 (Krosno) z ramienia Komitetu Wyborczego PiS jako członek partii Solidarna Polska i otrzymał 11 200 głosów. Żonaty, ma syna Bartłomieja i córkę Gabrielę.

Czuję się ambasadorem ziemi sanockiej w Warszawie Z Piotrem Uruskim, posłem KW Prawa i Sprawiedliwości z Podkarpacia, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Od niedawna debiutuje Pan w Sejmie jako poseł Komitetu Wyborczego Prawa i Sprawiedliwości, członek Solidarnej Polski. Wcześniej przez 8 lat był Pan radnym powiatu sanockiego, przez rok wiceburmistrzem Sanoka. Fotel na Wiejskiej zmienia optykę w polityce? Piotr Uruski: Moja obecność w życiu publicznym jest konsekwencją działalności jeszcze od czasów studiów historycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, gdzie przeszedłem wszystkie szczeble studenckiego życia samorządowego: od władz ogólnouniwersyteckich po Parlament Studentów Rzeczypospolitej Polskiej. Po studiach wróciłem jednak do Sanoka, napisałem i obroniłem doktorat, i dopiero około 30. urodzin wróciłem do większej aktywności publicznej. W 2006 roku z listy Prawa i Sprawiedliwości, ale nie będąc członkiem tej partii, z sukcesem startowałem do Rady Powiatu Sanockiego, gdzie spędziłem dwie kadencje. W 2014 roku zrezygnowałem z wyborów powiatowych, wybrałem szefowanie kampanii wyborczej obecnego burmistrza Sanoka, Tadeusza Pióry. Mój start w wyborach do Sejmu w 2015 roku był naturalną konsekwencją tej drogi. Ale po drodze były też porażki. Start do Parlamentu Europejskiego z Solidarnej Polski i do Rady Miasta Sanoka w 2015 roku. orażki są potrzebne. Uczą pokory i umiejętności wyciągania wniosków. Solidarna Polska to moja pierwsza i jedyna partia, do której się zapisałem. W wyborach do Parlamentu Europejskiego chodziło bardziej o zdobywanie politycznego doświadczenia, ale porażka w wyborach na radnego Rady Miasta Sanoka to rzeczywiście był dla mnie zimny prysznic. Zabrakło mi tylko 2 głosów, ale zabrakło. W tamtym czasie bardzo mocno angażowałem się w kampanię Tadeusza Pióry i chyba zabrakło mi czasu na promowanie własnej osoby. A w polityce trzeba być widocznym, blisko ludzi, w wyborach samorządowych tym bardziej. Wchodząc oficjalnie do polityki wybrał Pan Solidarną Polskę, chociaż w wyborach do Rady Powiatu korzystał Pan z poparcia PiS.

P 78

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016


G

Debiut w Sejmie

dy powstawała Solidarna Polska, wiele z osób, które ją tworzyły, znałem jeszcze z czasów studiów w Krakowie. Projekt tej partii odpowiadał moim poglądom, uznałem więc, że czas na określenie się w polityce. Dla mnie to była naturalna droga, konsekwencja mojej aktywności studenckiej, pracy w samorządzie, w końcu chęci wystartowania w wyborach parlamentarnych. Bywa, że debiutant może mieć kompleksy w Sejmie na Wiejskiej? Absolutnie nie, wręcz przeciwnie. Do Sejmu przyjeżdżałem już jako student. Lubię życie, ludzi, mam stopień naukowy. Nie mam powodów do kompleksów, zwłaszcza że wśród ludzi władzy obracam się od 22. roku życia, a przez 6 lat prowadziłem zajęcia na Uniwersytecie Rzeszowskim. Pewność siebie daje też długotrwałe obycie w życiu publicznym. Nie szkoda było zostawić realnej władzy wiceburmistrza Sanoka na rzecz szeregowego posła debiutanta? Żal mi było odchodzić z Urzędu Miasta w Sanoku, bo ciężko pracowaliśmy po wyborach, by poprawić wynik finansowy miasta. Gdy obejmowaliśmy urząd, Sanok miał 3 mln zł niezapłaconych rachunków, dziś są 4 mln zł nadwyżki budżetowej. Bycie posłem jest innym rodzajem aktywności publicznej i to faktycznie jest inny typ władzy. Ale nasz region, czyli powiat sanocki, liczący około 100 tys. mieszkańców, od blisko 10 lat nie miał swojego posła. Ostatnim był 8 lat temu Marian Daszyk z Ligi Polskich Rodzin. Uważam, że powiat z tego typu potencjałem demograficznym, który „ciąży” jeszcze na powiaty: leski, ustrzycki i brzozowski, powinien mieć nawet dwóch reprezentantów w parlamencie. Pozazdrościliście państwo powiatowi bieszczadzkiemu, który od dawna ma zawsze posła, choć rzeczywiście po wyborach w 2011 roku z mandatu w tamtejszym powiecie zrezygnowała Małgorzata Chomycz-Śmigielska, a w tych wyborach mandatu już z tamtego powiatu nie ma. Mają jednak panią europoseł, Elżbietę Łukacijewską. Trochę tak. Powiat bieszczadzki ma to szczęście, teraz i my mamy. (śmiech). Jest więc okazja do zwrócenia uwagi w Sejmie na najważniejsze problemy z powiatu sanockiego? Problemów z tych okolic jest bardzo dużo. Najważniejszym był Autosan i bardzo dobrze się stało, że konsorcjum spółek PIT-Radwar i HSW, należących Polskiej Grupy Zbrojeniowej, kupi Autosan. Sanocka firma jest w stanie upadłości od października 2013 roku. Umowa kupna ma zostać podpisana do końca marca br. Autosan ma kontynuować produkcję autobusów oraz produkować dla wojska, dzięki czemu około 300-osobowa załoga zachowa swoje miejsca pracy. To była jedna z najważniejszych rzeczy dla Sanoka i okolic, i udało się ją rozwiązać. Kolejna rzecz, to zdobycie pieniędzy na rewitalizację istniejących w Sanoku basenów. Roczne koszty utrzymania MOSiR to około 6 mln zł, a oczekiwania środowiska lokalnego są duże. Na przełomie kwietnia i maja do Sanoka ma też przyjechać sejmowa Komisja Infrastruktury. Będzie debata o rewitalizacji linii kolejowej, która idzie przez Sanok. Zależy nam też na poprawie komunikacji z Rzeszowem. Mamy nadzieję, że priorytetem rządu polskiego będzie S19 aż do granicy w Barwinku. Toczą się również bardzo ważne i zaawansowane rozmowy o przeniesieniu Muzeum Historycznego w Sanoku, jednego z najcenniejszych w regionie, pod finansowanie marszałka województwa. Będzie to możliwe pod warunkiem, że Muzeum-Zamek w Łańcucie znajdzie się wśród muzeów finansowanych przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Z mniejszych rzeczy, chciałbym uzyskać wsparcie dla biblioteki w Sanoku oraz powalczyć o pieniądze na przeniesienie oddziału laryngologicznego sanockiego szpitala ze 130-letniego budynku do dużo lepszego dla pacjentów i personelu obiektu. Jak na debiutanta w wyborach parlamentarnych w 2015 roku zrobił Pan całkiem dobry wynik, gromadząc 11 tys. głosów i wyprzedzając na liście PiS m.in. Andrzeja Matusiewicza i Piotra Babinetza, parlamentarzystów z dużo dłuższym od Pana stażem. Młode pokolenie polityków we wszystkich partiach walczy o miejsce dla siebie? W tej kadencji Sejmu wymieniła się największa liczba posłów w Sejmie od 1989 roku, czyli nastąpiła największa wymiana personalna przy Wiejskiej od czasów przełomu. Dla mnie to jest naturalna kolej rzeczy, przekazanie pałeczki w sztafecie. Po tych wyborach także podziały wśród Polaków są coraz większe i głębsze. Ta linia dzieli się zazwyczaj na tych, którzy uważają, że PiS chce dokonać niezbędnych zmian w Polsce, które zmodernizują nasz kraj, oraz na tych, według których PiS dokonuje demontażu państwa prawa. Przekonanych do PiS nie musi Pan przekonywać, ale jakby Pan uspokoił zaniepokojonych? rawica istniej na scenie politycznej od dawna, nie jest partią bez historii i rodowodu, a jej członkowie nie są wyborcom nieznani. Wyborcy, oddając swój głos na samodzielne rządy Prawa i Sprawiedliwości, czyli Zjednoczonej Prawicy, także Solidarnej Polski jako koalicjanta, wiedzieli, co robią. Jeśli tak ukształtowała się większość parlamentarna, należy to uszanować. Ja niezależnie od opcji politycznej, która aktualnie sprawowała władzę, zawsze szanowałem prezydenta, rząd i premiera. Musimy umieć osiągać kompromisy ponad podziałami. Co 4 lata następują wybory parlamentarne i co 4 lata politycy poddawani są testowi, w którym wyborcy decydują. Ponad podziałami współpracuje Pan z innymi posłami z regionu na rzecz Podkarpacia? Tak. Pani Joasia Frydrych, posłanka PO z Krosna, na pewno nie zaprzeczy. Podobnie jest z innymi parlamentarzystami z naszego regionu, współpracuję ze wszystkimi. Pochodząc z Solidarnej Polski, mam też bliski kontakt z Beatą Kempą, która jest szefową Kancelarii Premiera, oraz ministrem sprawiedliwości, Zbigniewem Ziobrą, co ułatwia mi zwrócenie uwagi na powiat sanocki. Nie ukrywam, że czuję się ambasadorem ziemi sanockiej w Warszawie. 

P

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

79


Strefa ekonomiczna

Dwie na trzy firmy w mieleckiej strefie ekonomicznej to polskie biznesy Był dramat – jest sukces. Kiedy 20 lat temu w Mielcu upadały zakłady lotnicze, 20 tys. ludzi stało przed widmem utraty pracy. Dziś bezrobocie w tym mieście należy do najniższych na Podkarpaciu. To efekt powołania specjalnej strefy ekonomicznej, która obejmuje grunty w Mielcu i innych lokalizacjach. Przyciągnęła nie tylko dużych, zagranicznych inwestorów. W 2015 roku, na 32 wydane zezwolenia, co było polskim rekordem, tylko 3 dotyczyły kapitału zagranicznego. – Wprawdzie, patrząc na zainwestowane do tej pory kwoty dominuje kapitał spoza kraju, ale jeśli chodzi o liczbę przedsiębiorców – jest odwrotnie. Dwie trzecie firm w strefie to polskie biznesy – zauważa Krzysztof Ślęzak, dyrektor Oddziału Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. w Mielcu, który zarządza Specjalną Strefą Ekonomiczną Euro-Park Mielec.

Tekst Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

F

abryka Cobi, największego w Europie Środkowej i Wschodniej producenta klocków konstrukcyjnych, od 20 lat znajduje się w Mielcu. Firma była jedną z pierwszych, które zainwestowały w Specjalnej Strefie Ekonomicznej Euro-Park Mielec. – Otrzymałem zezwolenie z numerem 12 – wspomina Robert Podleś, prezes Cobi S.A. – Kto wie, gdyby nie strefa w Mielcu, może dziś produkowałbym klocki w Chinach? Trafiłem na Podkarpacie dzięki prasie. Przeczytałem artykuł na temat tego, co jest planowane w Mielcu i przyjechałem na rozmowy z moim dyrektorem finansowym. Przygotowaliśmy biznesplan, napisaliśmy wniosek i wkrótce umowa została podpisana. Dziś Cobi w rozbudowanej, nowoczesnej fabryce w Mielcu zatrudnia 250 osób i produkuje zabawki do 42 krajów Europy, Azji i Ameryki Północnej. Zestawy firmy należą do trzech najlepszych „klockowych” marek na świecie, a ich sprzedaż z roku na rok rośnie. Główne biuro firmy mieści się w Warszawie. Tam wszystko się zaczęło. – Najpierw były gry zręcznościowe – wspomina Robert Podleś, który w latach 80., jako młody chłopak, wrócił z wakacji w Szwecji z flipperem – automatem do gry. – Upchnąłem go w maluchu. Połowa maszyny na tylnych siedzeniach, a reszta na dachu. W PRL-u nie można było prowadzić prywatnej działalności gospodarczej, więc zostałem agentem państwowej Agencji Artystycznej Stołeczna Estrada, co dało mi prawo do zarabiania na grach zręcznościowych. Stopniowo dokupywałem nowe maszyny, wyjeżdżając po nie do Szwecji, Niemiec. Punktów z automatami przybywało. Codzienne objechanie tych wszystkich miejsc zajmowało 10, a czasem więcej godzin. Jako agent Stołecznej Estrady wszystko musiałem robić sam. Nie mogłem zatrudniać ludzi, nie miałem możliwości rozwoju. Mając 25 lat na karku, musiałem pomyśleć o zmianach. Plany pomogła mi zrealizować mama. Była jubilerem i posiadała czeladnicze papiery, więc miała prawo prowadzić zakład rzemieślniczy. Namówiłem ją na porzucenie

80

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

państwowej posady i otwarliśmy zakład produkcyjny, który mógł już zatrudniać 10 osób, pracować na trzy zmiany, produkować także w nocy, a w dzień skupiać się na handlu. W nowym biznesie postanowił nadal zajmować się rozrywką dla dzieci i młodzieży. W 1987 r. Ertrob (tak nazywał się zakład produkcyjny) wypuścił na rynek pierwsze puzzle, a w 1989 r. rozpoczęto prace nad grami planszowymi. W 1990 r. ukazała się planszówka „Komandosi” z elementami strategii, która odniosła wielki sukces, zdobywając tytuł gry roku. Potem wydano nawet jej kontynuację pt. „Misja specjalna”. iedy po transformacji ustrojowej uwolniony został handel zagraniczny, firma Roberta Podlesia rozpoczęła dystrybucję swoich zabawek w innych krajach, a także zaczęła importować plastikowe zabawki z Chin do Polski, które coraz lepiej się sprzedawały. Rodzime firmy zabawkarskie przeżywały kryzys, ale w Cobi właśnie zaczynała się era klocków. Ich produkcja ruszyła w 1992 r. – Poznałem inżyniera specjalizującego się w konstruowaniu form wtryskowych – wspomina prezes Podleś. – Dostał on zlecenie na wykonanie kilku form na klocki, ale przedsiębiorstwo, które je zamówiło, popadło w tarapaty finansowe i nie mogło ich odebrać. Sprzedał je więc nam. I tak staliśmy się właścicielami czterech form. Dziś Cobi ma ich 700 i przez cały czas – siedem dni w tygodniu, przez trzy zmiany – produkuje klocki. Trafiają one do dzieci na całym świecie. Roczny obrót firmy to ok.100 mln zł. I stale rośnie.

K

Nos do biznesu i kłopoty z Duńczykami – Biznesu uczyłem się sam – przyznaje prezes Podleś. – Studia zrobiłem dopiero, kiedy zająłem się produkcją. Wcześniej nie było czasu. Jako nastolatek musiałem uczyć się i pracować. Nocą terminowałem w piekarni, a w dzień chodziłem do szkoły. Maturę zdawałem w stanie wojen-


Strefa ekonomiczna

Robert Podleś.

nym. W tamtym czasie był w Warszawie słynny bazar „Wolumen”, gdzie handlowało się wszystkim, co udało się zdobyć, bo na półkach sklepowych nie było nic. Ja też tak zarabiałem. Po towar jeździło się „na pociągi”. Skład z Węgier miał wagon Metropolu, takiego polskiego Warsa, w którym były i czekolady, i piwo, i inne niedostępne w Polsce towary. nową Polskę wszedł już ze sporym biznesowym doświadczeniem. Stawiając na klocki, trafił w dziesiątkę. Od początku sprzedawały się świetnie, praktycznie dzień po zejściu z taśmy. Cały czas więc firma mogła inwestować i rozwijać się. Wkrótce jednak musiała stoczyć sądową batalię z duńskim królem branży. Cobi od początku były bowiem kompatybilne z klockami lego. – Zanim zaczęliśmy je produkować, sprawdziłem, czy te kształty są chronione w Polsce patentami. Mieliśmy też swoje autorskie zestawy, modele, które z początku sam wymyślałem nocami – ale to i tak nie ustrzegło nas przed pozwem Duńczyków – przyznaje Robert Podleś. – Zwrócili na nas uwagę, kiedy zaczęliśmy być już mocno rozpoznawalni. Proces trwał ponad 7 lat i ostatecznie wszystkie roszczenia naszego konkurenta zostały oddalone. To on w końcu musiał nam zapłacić. Lego domagało się zaprzestania produkcji, zniszczenia wszystkich maszyn i urządzeń. Dla nas to była gra o wszystko. Ale wierzyliśmy, że nie mają podstaw, by nas pozwać. Nigdy nie naruszaliśmy ich patentów. I sądy wszystkich instancji przyznały nam rację.

W

Mała Armia w natarciu Zestawy klocków Cobi to produkty dla dzieci w różnym wieku i o różnych upodobaniach. Sztandarowym produktem fabryki w Mielcu jest jednak seria Mała Armia – kolek-

cja wojskowych klocków konstrukcyjnych. Czołgi, samoloty inspirowane uzbrojeniem armii amerykańskiej, polskiej, rosyjskiej czy angielskiej. Zabawki przypominające historię Polski i świata. Wiele z nich powstaje przy okazji ważnych rocznic. Np. na 600-lecie bitwy pod Grunwaldem Cobi wypuściło klocki z królem Władysławem Jagiełłą i mistrzem Urlykiem von Jungingenem. – I tu ciekawostka – uśmiecha się prezes Podleś. – Aby zestawy miały jeszcze większy walor edukacyjny, front opakowania zawierał napis Grunwald po polsku i nasze godło, a tył niemiecką nazwę i ich orła. Proszę sobie wyobrazić, że na targach w Niemczech wszyscy kupcy twierdzili, że nigdy o takiej bitwie nie słyszeli. Dla nas to wielkie zwycięstwo, a dla nich porażka, o której wiele się widać nie mówi. rzekonanie założyciela Cobi, że warto „bawiąc – uczyć”, idzie w parze z pasjonowaniem się historią i militariami. – Dlatego to, co robię, sprawia mi przyjemność i daje satysfakcję – uśmiecha się Robert Podleś i nie ukrywa, że historia nieustannie go inspiruje. Jakie ostatecznie produkty trafią na sklepowe półki, w znacznej mierze zależy jednak nie tylko od historycznych rocznic, ale i od klientów. Trzeba znaleźć coś, co zainteresuje i Polaków, i Brytyjczyków czy Amerykanów. – Teraz przygotowaliśmy kolekcję samolotów z czasów II wojny światowej, wśród których pojawi się PZL P.11c, polski myśliwiec. Fascynuje mnie lotnictwo, bitwa o Anglię. Mamy więc model Spitfire’a z polskimi barwami, teraz będzie Hawcer Hurricane, też w polskich barwach, niemiecki Focke-Wulf FW190, Messerschmitt BF 109E, amerykański P51 Mustang, Curtiss P-40K Warhawk czy japoński Mitsubishi A6M2 Zero i Kawasaki K61. Nowa kolekcja liczy 9 samolotów. Wszystkie znajdą się w sprzedaży w pierwszym półroczu. Tegoroczną nowinką jest także seria ►

P

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

81


Strefa ekonomiczna „Bitwa o Berlin”, która właśnie trafiła do kiosków – w każdym numerze trochę historii i 100 klocków, z których powstanie kolekcja wojskowych pojazdów. obi wciąż pracuje nad poprawą form wtryskowych i dziś polskie klocki są ewidentnie lepsze niż jeszcze kilka lat temu. Śmiało mogą konkurować z duńskimi. Nic dziwnego, że licencji udzieliły firmie takie tuzy, jak McLaren Racing Limited, Chrysler, Renault, Boeing, Rainbow czy Nickelodeon. Ponadto, pod logo Cobi sprzedawane są dziś nie tylko popularne klocki, ale też wiele innych zabawkowych hitów (np. Śmieciaki). Firma ma bowiem umowy dystrybucyjne z dużymi koncernami i importuje oraz sprzedaje wiele ich produktów w Polsce, na Słowacji, Czechach, na Węgrzech. – Wybieramy te, które naszym zdaniem mogą spodobać się w Europie Środkowej - mówi Robert Podleś i przyznaje, że nie wszystko da się przewidzieć, więc wciąż bywa zaskakiwany sukcesem jednej zabawki i porażką innej. Ale w każdym biznesie istnieje pewna doza ryzyka. – Zdecydowanie łatwiej zaplanować bieg przez Saharę – jest przekonany prezes Cobi. Dwa lata temu wystartował w słynnym Maratonie Piasków. 240 km pokonał w siedem dni. A biega dopiero od pięciu lat, do Sahary przygotowywał się przez dwa. – Każdy jest w stanie to zrobić, jeśli ma w sobie dużą dozę wytrzymałości i konsekwencji w dążenia do celu – mówi. – Bieganie to genialna sprawa dla prezesów. Można się odciąć od problemów, ale też przemyśleć w spokoju pewne tematy, zastanowić się nad działaniami na przyszłość. Więc biega pięć razy w tygodniu. Przy ładnej pogodzie, w śniegu i w deszczu. Planuje kolejne starty w maratonach, w tym tak „hardcorowe”, jak 300 kilometrów na raz. Dla Cobi też ma plan – rozwijać się, odnotowywać co roku wzrosty sprzedaży i zdobywać nowe rynki. – Marzenia? Bez nich człowiek umiera. One nas napędzają i pozwalają się rozwijać. Mam ich masę. A wy nie?

C

Czy systemy kominowe mogą być pasjonującym biznesem?!

W

Mielcu ulica Wojska Polskiego jest jak Krakowskie Przedmieście w Warszawie, a nawet lepsza, bo takiej koncentracji kapitału przy jednej ulicy w ramach Specjalnej Strefy Ekonomicznej Euro-Park Mielec prawie się nie spotyka. Wystarczy wjechać w boczną uliczkę i gołym okiem widać, jak w ostatnich 25 latach tworzył się w Polsce biznes. W jednym z zaułków firma „Spiroflex”, od 22 lat na rynku, jeden z największych w Polsce producentów przewodów kominowych i wentylacyjnych. W jej bezpośrednim sąsiedztwie co najmniej 5 firm z podobną historią. Wszystkie z polskim kapitałem, założone na początku lat. 90. XX wieku przez lokalnych przedsiębiorców, którzy startując w garażu, w kolejnych latach pracowitością i pomysłowością tworzyli przedsiębiorstwa zatrudniające 100 osób i więcej. – Byłem pracownikiem z numerem jeden w „Spirofleksie”, gdy w 1994 roku firma startowała w garażu. Firma przetrwała trudny etap rozwoju i dziś zatrudnia prawie 170

82

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

osób – wspomina Zbigniew Pazdro, prezes spółki. – Bardzo szybko, bo po trzech miesiącach, z garażu przenieśliśmy się do Inkubatora Technologicznego, który powstał przy pierwszej w Polsce Specjalnej Strefie Ekonomicznej Euro-Park Mielec. Progres był niezwykły, z 25 metrów kw. na ponad 100. Oprócz zorganizowanej infrastruktury do produkcji i funkcjonowania firmy, dostaliśmy też doradztwo ze strony Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. w Mielcu, która zarządza strefą. I tak od lat partnerstwo biznesowe się rozwija. W latach 90. XX wieku na rynku polskim wiele jeszcze było nisz produkcyjnych, a rynki wschodnie kupowały każdą ilość produktów wytworzonych w Polsce. „Spiroflex” idealnie „wstrzelił się” z aluminiowymi przewodami elastycznymi stosowanymi wtedy w gazowych piecykach łazienkowych. Kupowało się metrową rurę, którą rozciągało się do 3 metrów i można nią było dowolnie manewrować, odprowadzając spaliny z piecyków i od okapów. Ten produkt nadal jest w firmie, ale w kolejnych latach spółka musiała szukać dla siebie innych nisz rynkowych. Szybko przyszła produkcja systemów kominowych i wentylacyjnych, i dziś „Spiroflex” jest jednym z trzech największych w Polsce producentów systemów kominowych. ylko czy systemy kominowe mogą być pasjonującym tematem w biznesie? – W ciągu kilku godzin na pewno nie byłbym w stanie zakończyć tego wątku – śmieje się prezes Pazdro. – Wszystko sprowadza się do jednego – do jakości, nieustannych poszukiwań technologicznych, innowacji. Jeśli nie zbanalizujemy problemu komina, a nie wolno go zbanalizować, bo można stracić życie – to proszę mi wierzyć – inspiracji w tym biznesie jest dużo. Nieustannie trzeba śledzić, co dzieje się w krajach bardziej od Polski rozwiniętych technologicznie i eksperymentować. Niemało elementów kominowych jest zawieszonych w sąsiedztwie budynku firmy i nieustannie są sprawdzane w różnych warunkach atmosferycznych, testowane na różne czynniki zewnętrzne. Dział badawczy w naszej firmie to nie fanaberia. Należę do Stowarzyszenia Kominy Polskie, które zrzesza największych w Polsce producentów kominów, postrzegających swoją pracę jako coś więcej niż tylko zarabianie pieniędzy. Chodzi o wyzwania, wpływanie na normy i przepisy prawa, które są tworzone w tej dziedzinie, i my je inspirujemy, opiniujemy. Dlaczego co roku jesteśmy świadkami tylu dramatów ludzkich, kiedy całe rodziny ulegają zaczadzeniu? Tragedii można byłoby uniknąć, gdyby ludzie stosowali certyfikowane systemy kominowe i wentylacyjne. Większość zaczadzeń jest pochodną używania starych, z reguły dwufunkcyjnych, jeszcze przepływowych piecyków gazowych, nieszczelnych kominów, zwykle nigdy nieczyszczonych. Ot, smutna rzeczywistość. Mielecka spółka produkuje systemy kominowe do kotłów z zamkniętą komorą spalania, różnego rodzaju stalowe wkłady kominowe, systemy żaroodporne oraz kominy dwuścienne wolno stojące do kotłów gazowych, olejowych oraz na paliwa stałe: węgiel, biomasa, miał, ekogroszek. Jest też wiodącym producentem kompleksowych systemów odprowadzania spalin od wszystkich dostępnych na

T


Strefa ekonomiczna

Zbigniew Pazdro.

rynku europejskim urządzeń grzewczych oraz producentem systemów wentylacyjnych. yła też jedną z pierwszych firm, która prawie 20 lat temu uzyskała pozwolenie na prowadzenie działalności w Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Po kilku latach spędzonych w Inkubatorze, „Spiroflex” na terenach dawnego WSK kupił działkę inwestycyjną z halą produkcyjną i zaczął rozbudowę powierzchni produkcyjno-magazynowej. W kolejnych latach zatrudniał coraz więcej osób, zwiększał produkcję i w 2003 roku kupił kolejne tereny inwestycyjne w strefie. Dzięki temu w 2008 roku firma wprowadziła się do nowej siedziby z częścią administracyjną, magazynową i produkcyjną, gdzie do dziś działa, nie likwidując swojej pierwszej hali produkcyjnej na terenach dawnego WSK.

B

Obróbka plastyczna blach na zimno dla przemysłu zbrojeniowego i kolejowego – W pewnym momencie stanęliśmy przed problemem, co dalej? Jak optymalnie rozwijać firmę, korzystając z naszego parku maszynowego, w który zainwestowaliśmy przez lata kilkadziesiąt milionów zł – opowiada Zbigniew Pazdro. – Chcieliśmy też połączyć biznes z miejscem, gdzie pracujemy, czyli z wieloletnią tradycją lotniczą w Mielcu. Tak zaczęliśmy świadczyć usługi obróbki plastycznej blach na zimno, czyli cięcie, formowanie, spawanie, zwijanie, malowanie. Zaczęliśmy od technologii, a klienci szybko się znaleźli. Te usługi w „Spiroflexie” rozwijamy do 3 lat i już zajmują ok. 40 proc. udziałów w koszyku działań firmy.

Mielecka spółka jest podwykonawcą dla przemysłu zbrojeniowego, elektrotechnicznego i kolejowego, powoli otwiera się na przemysł motoryzacyjny. Dla PZL-Mielec spółki Sikorsky Aircraft Corporation jest licencjonowanym dostawcą elementów metalowych. Jej elementy metalowe są także w śmigłowcach produkowanych przez PZL Świdnik, będący częścią grupy AgustaWestland. W najbliższej przyszłości spółka ma ambicje produkować gotowe wyroby, wprowadzać nowe technologie: spawanie 3D czy spawanie laserowe, dzięki któremu można robić pełne elementy stanowiące część składową silnika samolotowego albo karoserii samochodowej. – Nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie ludzie. Oni są najważniejsi w firmie – mówi Pazdro. – Tym bardziej że minęły już czasy deski kreślarskiej i młotka. Dziś najważniejsze jest dobre oprogramowanie i maszyny sterowane numerycznie, ale ktoś musi to idealnie wykorzystać i obsłużyć. Stąd coraz większe w „Spirofleksie” grono programistów, technologów i inżynierów. iększość pracowników pochodzi z Mielca i okolic, ale o dobrego inżyniera łatwo nie jest. – Jednocześnie jestem przeciwnikiem podkupywania najlepszych pracowników z innych firm – dodaje prezes „Spirofleksu”. – Wolę działać w Radzie Konsultacyjnej Politechniki Krakowskiej, która ustala, jakie kierunki w kolejnych latach warto rozwijać. Większość członków Rady to przedsiębiorcy działający w strefie, praktycy z ogromnym doświadczeniem, którzy współpracują z krakowską uczelnią, i obie strony efekty działania sobie chwalą. Pamiętam, jak swego czasu chciałem na Politechnice Rzeszowskiej przeprowadzić badania w tunelu aerodynamicznym. Kazano mi czekać 4 miesiące, ►

W

VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2016

83


Strefa ekonomiczna na Politechnice Krakowskiej tematy załatwiane są na bieżąco. Wniosek nasuwa się sam: zbyt często nauka jest zbyt daleko od biznesu. Prezes „Spirofleksu” porównuje to z własnymi, ponad 20-letnimi doświadczeniami w biznesie w strefie mieleckiej i współpracą z Agencją Rozwoju Przemysłu S.A., która strefą zarządza. – Jeśli są chęci i umiejętności, wszystko można profesjonalnie rozwiązać na etapie władz samorządowych czy ministerialnych. Wiem co mówię, bo w ostatnim czasie dobudowywaliśmy ok. 1000 metrów hali i były potrzebne różne pozwolenia – mówi Zbigniew Pazdro. – Dlatego wsparcie dla biznesu jest możliwe, strefy mogą być cennym doradcą dla przedsiębiorców, ale muszą to robić fachowcy bez względu na swoje polityczne pochodzenie. Inny przykład? Na noworocznym spotkaniu inwestorów ze strefy mieleckiej pojawiła się informacja, że w podstrefie w Tarnobrzegu powstaje klaster motoryzacyjny. Dla mnie bardzo cenna – właśnie piszę wniosek o przyjęcie. Szybkość działania, pasja, to nam towarzyszy od ponad 20 lat. I ta radość, że z garażu firma rozrosła się do dużego zakładu produkcyjnego. A marzenia? Ciągle idą dalej! Mielecki samolot bezzałogowy dla polskiego wojska

P

rzez kilka lat interdyscyplinarny zespół mieleckiej firmy Eurotech, we współpracy ze specjalistami z Politechniki Rzeszowskiej oraz Wojskowym Instytutem Technicznym Uzbrojenia z Zielonki, pracował nad własnym produktem lotniczym. Tak powstał samolot bezzałogowy wykorzystywany jako Imitator Celu Powietrznego MJ-7 Szogun. W 2009 roku imitator przeszedł z powodzeniem badania kwalifikacyjne na Centralnym Poligonie Sił Powietrznych w Ustce, które potwierdziły jego przydatność jako środka do szkolenia Wojsk Obrony Przeciwlotniczej. W 2009 roku podczas XVII Międzynarodowego Salonu Przemysłu Obronnego w Kielcach, WITU z Zielonki oraz Eurotech Sp. z o.o. z Mielca otrzymały za Szoguna nagrodę Defender, przyznawaną za produkty wdrożone lub w trakcie wdrożenia, wyróżniające się oryginalnością, nowatorstwem myśli technicznej i technologicznej oraz walorami eksploatacyjnymi. Od 2010 roku Eurotech produkuje Szoguna seryjnie na zamówienia polskiej armii. Imitator Szogun to samolot bezzałogowy, zapewniający autonomiczne i bezpieczne realizowanie zaplanowanych lotów, szkoleniowych. Zapewnia pozorację celu dla zestawów artyleryjskich i rakietowych. Szogun jest elementem Systemu Celów Powietrznych VERMIN (produkowanego przez Eurotech), zawierającego także naziemną stację kontroli lotów i wyrzutnię z napędem pneumatycznym. System VERMIN jest zdolny zapewnić jednoczesne loty kilku celów samolotowych w obszarze poligonu dla rakiet naprowadzanych wiązką radarową lub termicznie. Działalność w elitarnej branży lotniczej Eurotech rozpoczął w 2005 roku. Kilka lat pracy zespołu zaowocowało własnym produktem w postaci samolotu bezzałogowe-

84

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

go, ale sukcesy komercyjne przyszły dopiero w 2010 roku. – Od tego czasu produkujemy Szoguna seryjnie i wykonujemy loty na potrzeby szkoleniowe Polskiego Wojska – mówi Janusz Michalcewicz, prezes Eurotech Sp. z o.o. Firma Eurotech została założona w 2001 roku w Mielcu. Od 2007 roku działa na terenie Specjalnej Strefy Ekonomicznej Euro-Park Mielec. Dziś zajmuje się projektowaniem i produkcją dedykowanych urządzeń i systemów dla górnictwa naftowego i lotnictwa, ale początkowo zajmowała się importem i dostawami zaawansowanych technologicznie urządzeń oraz podzespołów na potrzeby górnictwa naftowego. – Rozpoczynaliśmy jako trzyosobowy zespół. Połączyło nas wspólne marzenie tworzenia innowacyjnych rozwiązań, byliśmy młodzi, ambitni i chcieliśmy zrobić coś w Polsce bez wsparcia obcego kapitału. W ówczesnej sytuacji gospodarczej tylko otwarcie własnej firmy dawało szansę na rozwój – opowiada Janusz Michalcewicz, pomysłodawca, współzałożyciel i prezes Eurotechu, absolwent AGH. – Obecnie zatrudniamy 45 osób, projektujemy i produkujemy mobilne urządzenia naftowe, które są jednymi z najlżejszych na świecie. Dysponują dużymi mocami do generowania wysokich ciśnień (1000 barów) i dużych przepływów cieczy (kilka m3/min). Produkujemy także mobilne wieże wiertnicze, dzięki którym mogą być prowadzone prace w odwiertach do głębokości kilku kilometrów. Wbrew pozorom, górnictwo naftowe jest bardzo zaawansowaną branżą skupiającą i wykorzystującą różnorodne technologie na najwyższym poziomie światowym, począwszy od mechaniki, poprzez chemię, elektronikę, informatykę po matematyczne modelowanie. – Rynek zyskaliśmy dzięki temu, że posiadamy dużą wiedzę techniczną. Nasze urządzenia naftowe nie są powszechnie znane, ale cenione w branży, dzięki którym Eurotech zyskał zaufanie i renomę – podkreśla Janusz Michalcewicz. – Nie mamy wielkoseryjnej produkcji, ale prawie każdego roku udaje nam się wdrożyć nowe urządzenie. Odbiorcami są głównie polskie firmy zajmujące się poszukiwaniami i eksploatacją węglowodorów. Zrealizowaliśmy też kilka kontraktów z firmami zagranicznymi. Teraz w recesji spowodowanej drastycznym spadkiem cen ropy naftowej pracujemy nad rozwojem eksportu, aby utrzymać wypracowaną ogromnym wysiłkiem pozycję rynkową. Cenna współpraca z naukowcami

F

irma Eurotech bierze aktywny udział w pracach badawczo-rozwojowych, w celu wytworzenia nowych produktów i technologii. Współpracuje z licznymi ośrodkami akademickimi, badawczymi oraz przemysłowymi, m.in.: Politechniką Rzeszowską, Wojskowym Instytutem Technicznym Uzbrojenia, Akademią Górniczo-Hutniczą, Politechniką Warszawską, Instytutem Lotnictwa oraz zagranicznymi ośrodkami badawczo-naukowymi. W konsorcjach naukowo-przemysłowych realizuje wspólne projekty naukowo-badawcze i rozwojowe.


Strefa ekonomiczna

Janusz Michalcewicz.

J

eden z projektów dotyczy napędów hybrydowych do samolotów. Realizowany jest on w konsorcjum z Politechniką Rzeszowską – partnerem naukowym oraz firmami Waldrex z Mielca i CEREL z Boguchwały. – Konstruujemy hybrydowy, spalinowo-elektryczny napęd do samolotów bezzałogowych. Demonstrator technologii będzie zawierał także ogniwa paliwowe, które pełnią funkcje wspomagające naszego napędu. Jesteśmy prekursorami lotniczych napędów hybrydowych i mamy nadzieję, że zyskają one popularność, podobnie jak dzieje się to w motoryzacji. Projekt trwa już dwa lata, a za kolejne dwa będziemy mogli pochwalić się działającym demonstratorem technologii – mówi prezes Eurotechu. Eurotech należy do stowarzyszenia firm przemysłu lotniczego Dolina Lotnicza. Stowarzyszenie integruje środowisko, pomaga wypromować zrzeszone firmy na rynkach światowych. Wygenerowane przez członków Doliny i realizowane obecnie w ramach programu INNOLOT wspólne projekty badawczo-rozwoje cementują Dolinę Lotniczą. – Eurotech również zgłasza nowe pomysły jako członek stowarzyszenia i cieszymy się, że są uwzględniane przez NCBiR. Chcielibyśmy, żeby dzięki tym działaniom w Dolinie Lotniczej zaczęły znowu powstawać polskie samoloty – zauważa Janusz Michalcewicz. Sukces wdrożenia samolotu bezzałogowego Szogun motywuje zespół Eurotechu do dalszej pracy nad nowymi produktami lotniczymi. – Nasze produkty mają zastosowanie militarne, ale niewykluczone, że w przyszłości będą wykorzystywane w zastosowaniach cywilnych, np. w monitoringu sieci energetycznych czy jako pomoc w sytuacjach kryzysowych – przyznaje Janusz Michalcewicz. Jednym z projektów jest platforma bezzałogowa o roboczej nazwie E-310. Jest to element powietrznego tak-

tycznego systemu bezzałogowego krótkiego zasięgu do prowadzenia długotrwałych lotów patrolowych. Platforma została zaprojektowana do przenoszenia wysokiej klasy sensorów rozpoznawczych, zarówno optoelektronicznych, jak i radarowych (SAR) oraz innego specjalistycznego wyposażenia. Łatwość obsługi, niezależność systemu od infrastruktury naziemnej (lotnisk) oraz duża konfigurowalność platformy daje szeroki wachlarz zastosowań zarówno dla użytkowników wojskowych, jak i służb mundurowych. Platforma startuje z wyrzutni, ląduje na spadochronie. Po złożeniu transportowana jest w niewielkiej skrzyni, posiada otwarty interfejs oprogramowania zarządzającego, pozwalający na integrację z innymi systemami. Osiąga prędkość 120-160 km/h, pułap lotu na wysokość 5000 m, promień działania obejmuje 150 kilometrów. – Mamy ambicje być liderem w swojej branży, tworząc użyteczne technologie. Chcemy zwiększać zatrudnienie. Patrzę w przyszłość ze spokojem, bo reprezentuję świetny zespół ambitnych ludzi tworzących nowe technologie i produkty. Każdy nasz specjalista, niezależnie od tego, czy jest inżynierem czy nie, przyczynia się swoją kreatywnością i zaangażowaniem do rozwoju firmy – podkreśla Janusz Michalcewicz. – Jesteśmy przykładem firmy, która bez pomocy obcego kapitału lub technologii wytwarza innowacyjne produkty na światowym poziomie. Wykorzystujemy w nich wysokiej jakości materiały i podzespoły, zarówno produkowane w Polsce, jak i importowane, tak aby nasze produkty móc sprzedawać na wymagającym rynku krajowym i zagranicznym. Jakość i użyteczność opracowanych i wdrożonych przez nas produktów udowodniły, że można nam zaufać, a innowacyjność ich rozwiązań daje przewagę technologiczną naszym klientom. 

Więcej informacji gospodarczych na portalu www.biznesistyl.pl


BIZNES

W mieleckiej, najstarszej polskiej strefie ekonomicznej

królują polskie firmy,

Z Krzysztofem

Ślęzakiem,

ale największy kapitał

dyrektorem Oddziału Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. w Mielcu, zarządzającym Specjalną Strefą Ekonomiczną Euro-Park Mielec, rozmawia Alina Bosak

jest zagraniczny Krzysztof Ślęzak. Alina Bosak: SSE EURO-PARK MIELEC to dziś prawie 1,5 tys. ha gruntów w 28 lokalizacjach, na terenie pięciu województw: podkarpackiego, lubelskiego, małopolskiego, śląskiego i nawet zachodniopomorskiego. Ale największa część strefy znajduje się w Mielcu, gdzie 20 lat temu wszystko się zaczęło... Krzysztof Ślęzak: Tak. Strefa powstała w 1995 roku i była pierwsza w Polsce. W tamtym czasie załamał się wschodni rynek zbytu i WSK PZL-Mielec z dnia na dzień straciła zamówienia. W fabryce pracowało 20 tysięcy ludzi, przy czym liczba mieszkańców Mielca wynosiła nieco ponad 60 tysięcy. W zasadzie z każdej rodziny ktoś pracował w WSK PZL-Mielec. To był dramat dla miasta. Kilkanaście tysięcy ludzi protestowało pod budynkiem administracyjnym Zakładów Lotniczych. W listopadzie 1992 roku do strajkującej załogi przyjechał minister przemysłu i handlu, Wacław Niewiarowski. Po długich negocjacjach podpisano porozumienie, w którym rząd zobowiązał się do utworzenia w mieście modelowej, specjalnej strefy ekonomicznej. Jeszcze z końcem 1992 roku, na zlecenie ministra Niewiarowskiego, Agencja Rozwoju Przemysłu ogłosiła międzynarodowy przetarg. Prace nad skonkretyzowaniem pomysłu na funkcjonowanie strefy w Mielcu rozpoczęła irlandzka firma Shannon Development (związana z IDI – International Development Ireland i posiadająca doświadczenie w zarządzaniu odnoszącą duże sukcesy specjalną strefą ekonomiczną w Shannon). Strefa w Mielcu miała być projektem pilotażowym, kolejne planowano wprowadzać trzy lata później w miejscach dotkniętych bezrobociem strukturalnym, ale już po roku powstała strefa katowicka i suwalska. A potem kolejne. Teraz mamy w Polsce 14 specjalnych stref ekonomicznych, każdą z kilkudziesięcioma lokalizacjami. Prezes Cobi, firmy, która jako jedna z pierwszych – zezwolenie nr 12 – uruchomiła produkcję w mieleckiej strefie, po-

86

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

wiedział, że gdyby 20 lat temu nie zaproponowano specjalnych ulg dla inwestorów w Mielcu, to może dziś produkowałby klocki w Chinach. Z drugiej strony, nie wszyscy, którzy byli w strefie pierwsi, przetrwali do dziś. Komu się udało? Nie wszystkie pomysły pierwszych inwestorów były dobre, ale wiele z tamtych biznesów wciąż się rozwija. Niektóre firmy się przekształciły. Pierwsze zezwolenie otrzymała polska firma Agmar-Telecom, produkująca osprzęt dla telekomunikacji. Działa do dziś. Druga była Wytwórnia Zespołów Kooperacyjnych PZL Mielec, branża lotnicza. Nadal istnieje. Trzeci inwestor – polski producent obuwia, nie podjął się inwestycji w strefie. Z 10 pierwszych firm ponad połowa przetrwała. A pierwszy zagraniczny inwestor? Zezwolenie numer pięć. To było Polsko-Koreańskie Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Handlowe JOONGPOL. Nadal prowadzi działalność w mieleckiej SSE. Chociaż obecnie to już kapitał macedoński. Strefy miały być „na chwilę”. Pierwszych zezwoleń udzielano na 20 lat. Tymczasem ich działalność jest przedłużana. ajpierw wydłużono okres funkcjonowania strefy mieleckiej do 2017 roku, następnie wszystkich specjalnych stref ekonomicznych w Polsce do 2020, a ostatnio do 2026 roku. Mamy nadzieję, że nie jest to ostateczna data określająca granicę czasową dla działania SSE. Specjalne strefy ekonomiczne istnieją przecież w całej Unii Europejskiej. Są natomiast pomysły, by działalności stref w Polsce nie ograniczać czasowo, a na czas określony dawać jedynie zezwolenia na działalność w strefie. To wyjście rozsądne i akceptowane w UE. Największy sukces mieleckiej SSE? Inwestor, który okazał się kluczowy? Pierwszym dużym inwestorem także była polska spółka – BRW, producent frontów meblowych i mebli. Zaraz po nim, w 1997 r. ►

N



BIZNES Kronowood, obecny Kronospan. Co ciekawe, to właśnie Kronospan namówił BRW do inwestycji w Mielcu. A potem pojawiła się firma z branży automotive, będąca dziś największym pracodawcą w strefie – Lear. Zatrudnia 6,5 tysiąca osób w zakładach w Mielcu i Jarosławiu, głównie kobiety. Produkuje wiązki elektryczne do samochodów osobowych i poszycia siedzeń samochodowych. Wygląda na to, że ten pierwszy kapitał był głównie polski. To jest dla mieleckiej strefy charakterystyczne – że jest tu bardzo wiele polskich firm. Wprawdzie, patrząc na zainwestowane kwoty, dwie trzecie to kapitał zagraniczny, a jedna trzecia – polski, ale jeśli chodzi o liczbę przedsiębiorców – jest odwrotnie. Dwie trzecie firm w strefie to polskie biznesy. Ta sytuacja teraz się zmienia. Strefa powiększyła obszar, świetnie rozwijają się okolice Rzeszowa, gdzie dominują firmy zagraniczne – MTU, Borg Warner. W rozmowach o specjalnych strefach ekonomicznych padają czasem uwagi, że skuszeni ulgami zagraniczni inwestorzy budują tylko montownie, które łatwo przenieść, jeśli w innym miejscu na świecie produkcja okaże się tańsza. To niesprawiedliwe uproszczenie. Owszem, są i takie firmy, ale też potrzebne, ponieważ dają zatrudnienie mniej wykwalifikowanym pracownikom. Kiedyś w Szczecinie, bo i tam mamy podstrefę, w rozmowie o tym, jakiego inwestora potrzebują na tamtych terenach, takie właśnie padło zdanie: że powinna być to firma nie tyle zajmująca się skomplikowanymi technologiami, co taka, która zatrudni 2 tysiące osób. Bo fachowcy nie mają tam problemu ze znalezieniem pracy. A dlaczego SSE Euro-Park Mielec otwiera podstrefę w Szczecinie, a np. Kraków zajmuje się terenami w Boguchwale? iedyś istniała w ministerstwie gospodarki mapa podziału terytorium dla poszczególnych stref, ale przestano się nią kierować. Trochę tu namieszała polityka, trochę inne czynniki. Przykładowo, kiedy koreańskie LG chciało zainwestować w Kobierzycach, blisko rok negocjowano z zarządem Wałbrzyskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Koreańczycy żądali bardzo dużej pomocy publicznej – gruntów przygotowanych jak nigdzie w Polsce, i to za „złotówkę”. Wałbrzyska strefa nie była w stanie sprostać tym wymaganiom, bo oznaczałoby to dla niej upadłość. W sierpniu 2005 roku wycofała się z rozmów, a że rząd bardzo chciał zatrzymać tego inwestora, zadanie spadło na nas. Ostatecznie Koreańczycy podpisali 8 września 2005 roku umowę z Tarnobrzeską Specjalną Strefą Ekonomiczną, której podstrefą objęto grunty w Kobierzycach. A ja zostałem oddelegowany do wprowadzenia LG na ten teren. Dlaczego umowy nie podpisał SSE Euro-Park Mielec? Ponieważ mieliśmy wtedy określony okres funkcjonowania do 2015, a tarnobrzeska – do 2017 roku. Mimo że obiecywaliśmy spółce obsługującej Koreańczyków, iż nasza działalność zostanie przedłużona, woleli mieć to już zagwarantowane w dokumentach. To pokazuje, jak różne względy decydowały o tym, gdzie powstawały podstrefy. Strefy wciąż się rozszerzają? Nie można w Polsce zwiększać liczby stref, natomiast można zwiększać ich obszar. Kiedyś strefy miały obejmować łącznie 12 tys. ha, następnie 20 tys. ha, a teraz 25 tys. ha. Czy ten areał będziemy nadal zwiększać? Trudno powiedzieć. Na razie Unia Europejska powiedziała: nie. W tej chwili powierzchnia stref wynosi ok. 20 tys. ha. Wobec tego jest jeszcze możliwość rozszerzania o następne 5 tysięcy ha. Jednak mało jest już poza strefami gruntów odpowiednio przygotowanych. Gminy się starają, ale

K

88

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

jest coraz mniej środków unijnych na uzbrajanie terenów. Poza tym, wiele gruntów już będących w strefach wciąż jest wolnych. My w tej chwili mamy ponad 480 ha do zaoferowania inwestorom, a zagospodarowanych – około 1000 ha. Jak duże jest zainteresowanie firm wejściem do strefy? askakujące. Wydawało się, że boom będzie w 2014 roku, ponieważ zmieniało się prawo i wszystkie strefy wydawały wtedy rekordową liczbę zezwoleń. Sądziliśmy, że potem nastąpi chwilowy spadek zainteresowania inwestorów. Tymczasem w 2015 roku w strefie mieleckiej pobiliśmy kolejny rekord, wydając najwięcej zezwoleń w Polsce – 32, z których 3 to kapitał zagraniczny. Firmy zadeklarowały inwestycje na poziomie 747 mln zł i zatrudnienie 1200 nowych pracowników oraz utrzymanie 1950 dotychczasowych miejsc pracy. A w tym roku? Pracujemy nad kolejnymi zezwoleniami, rozmawiamy z inwestorami. W styczniu wydaliśmy dwa zezwolenia, a następne są w procedurach. To duże zainteresowanie wynika stąd, że w regionach wschodniej Polski mamy wyższy poziom pomocy publicznej niż na zachodzie kraju. Inwestując u nas, na Podkarpaciu czy Lubelszczyźnie, gdzie mielecka SSE ma ofertę gruntów do zagospodarowania, duży przedsiębiorca może liczyć na wyższy poziom pomocy publicznej, więc opłaca się tutaj inwestować. Znacznie też poprawiły się drogi. W swojej ofercie przedstawiamy Podkarpacie jako zagłębie specjalistów i fachowców w różnych gałęziach przemysłu, przeciwstawiając się opinii o regionie z tanią siłą roboczą. Dlatego angażujemy się w projekty edukacyjne, promowanie kształcenia zawodowego. Zależy nam rozwijaniu szkół zawodowych. Staramy się kojarzyć przedsiębiorców ze szkołami, aby kształcić nie bezrobotnych, ale osoby, które znajdą zatrudnienie w strefie. Stąd staże w firmach, klasy patronackie. Dbamy też o inwestorów. U nas na miejscu mogą uzyskać pozwolenie na budowę, pomoc na różnych etapach realizacji inwestycji. Oferujemy im nawet gotowe hale przemysłowe. W ramach opcji inwestycyjnej „build-to-suit” proponujemy budowę obiektów „pod klucz”, według potrzeb przedsiębiorcy. Zrealizowaliśmy już 8 takich inwestycji i w tym roku rozpoczęliśmy budowę dwóch kolejnych. Powstają one na terenie będącym naszą własnością. Gotowe obiekty oferujemy przedsiębiorcy w formie dzierżawy czy leasingu, przy czym raty leasingowe traktujemy jako koszty kwalifikowane, co jest dla przedsiębiorcy bardzo opłacalne. Potem hala staje się jego własnością. Świetnie układa się też współpraca z samorządami, które widzą korzyści z funkcjonowanie strefy – spada bezrobocie, a zwolnienia z podatku dochodowego, z których korzystają inwestorzy, szybko się zwracają – są wpływy dla gmin z podatków lokalnych od firm działających w strefie, a w otoczeniu większej firmy z reguły powstaje dużo mniejszych poddostawców – tworzy się sieć kooperacji, z pożytkiem dla całego regionu. Dlatego pracujemy nad nowym wnioskiem dotyczącym rozszerzenia mieleckiej strefy. Będzie dotyczyć Podkarpacia i Lubelszczyzny. Co z zagospodarowaniem Parku Naukowo-Technologicznego Rzeszów-Dworzysko? eren jest bardzo dobrze przygotowany. Ale w tej chwili inwestorzy szukają nieco tańszych gruntów. Na razie udało się tam wydać jedno zezwolenie na prowadzenie działalności w strefie. Ale prowadzimy rozmowy dotyczące bardzo dużych projektów inwestycyjnych na tym terenie. 

Z

T



BIZNES z klasą

Strachy i straszydła polskie przecieraniem dróg do owych rajów nie kryją, że dawno nie mieli takiego ruchu w interesie. A zwyczajni obywatele, co są (jeszcze) na etatach albo na śmieciówkach, czegoż oni się boją? Śmieciówki nie zniknęły – pani premier Szydło! W Polsce żyje się obywatelom wciąż dużo gorzej niż sąsiadom Czechom. A przecież razem i z tego samego poziomu startowaliśmy do UE. olscy obywatele boją się najbardziej tego, że stracą pracę. A w Czechach praca jest! Lepsza, gorsza, ale jest. Są też lepsze warunki do zakładania biznesów. Nasz polski biznes też tam ucieka… Strach o utratę pracy to jest główny, niestety, ciągle realny strach Polaków, i to odkąd wleźliśmy w pierestrojkę, zwaną szumnie przemianą ustrojową. Brak stabilizacji ekonomicznej – tego się obawiają Polacy, również ci w młodym wieku. A reszta to już tylko konsekwencje (np. że mało dzieci się rodzi w Polsce). Wszystkie sondaże to pokazują – od lat! Pokazują analitycy, a to, że mają rację, potwierdza fala emigrujących z Polski za pracą. Bo niby skąd się ta fala emigracyjna wzięła? Tak nagle gęby polityków ludziom obrzydły? Przypomnijmy, największa jak dotąd fala emigracji zarobkowej po II wojnie światowej miała miejsce za pierwszych rządów PiS-u. Wyjechało prawie półtora miliona ludzi. Wtedy akurat brytyjski rynek pracy otwarł się przed imigrantami z Polski, a polski ówczesny rząd nic nie zrobił, żeby tę falę zatrzymać. Kolejny rząd – też zresztą nie. Mrzonki i głupie gadanie, że Polska czeka, żeby wrócili, tylko utwierdza ludzi w przekonaniu, czym tak naprawdę zajmują się rządzący. I co potrafią. W samej tylko Wielkiej Brytanii oficjalnie jest teraz nieco ponad 800 tys. Polaków. A nieoficjalnie? Wyjeżdżają pracować m.in. na farmach każdej wiosny, po prostu wsiadają w busa i jadą. Nie figurują w żadnych statystykach, nie rejestrują się jako bezrobotni w naszych nieudolnych, acz kosztownych w utrzymaniu urzędach pracy. Nie płacą podatków, ani tutaj, ani tam – u królowej i Camerona; pracują na czarno. A gdy się któremuś coś stanie podczas pracy, to jest gotowy blankiet – wpisuje się tylko nazwisko delikwenta, że on legalnie pracuje na farmie, i pozamiatane. Ale Polacy pracujący na czarno starają się nie robić kłopotu i nie rzucać w oczy, bo „superwaizerka” nie wpuści ich na farmę w następnym roku. Zawsze jest więcej chętnych niż miejsc. Tyle realia. Przejdźmy do mrzonek, czyli wreszcie tego, co rządzący teraz uważają za największe zagrożenie dla Polski i Polaków. tóż, największe zagrożenie dla nas to napaść Rosji na Polskę – którą straszy nas ekipa PiS, odkąd istnieje na scenie politycznej. Tymczasem 77 proc. Polaków twierdzi, że czuje się bezpiecznie w Polsce. (Badanie CBOS 2014, na zlecenie Biura Bezpieczeństwa Narodowego). Oj, brzydko się bawicie, Panowie. Strach pomyśleć, co by było, gdyby tak aktualny minister wojny (polsko-ruskiej) dostał do łapki jakąś realną broń, oprócz pogróżek i żądań. Ostatnio na forum międzynarodowym – podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium – prezydent RP musiał odkręcać zapowiedź kolegi ministra, twierdząc, że „to jest nadinterpretacja”, iż Polska może posłać na wojnę do Syrii „niewielką liczbę samolotów F-16 w celach obserwacyjnych”. Nadinterpretacja czego? Słów mini-

P

ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl Czego się boją aż do obłędu i przed czym chcą chronić nas nasi drodzy (w sensie: kosztowni dla podatników) rządzący obecnie RP? Lista jest długa i ciągle przybywa na niej nowych „zagrożeń”, którymi nas straszą. Proponuję, przyjrzyjmy się, póki można, temu zagrożeniu, które z punktu widzenia rządzących jest teraz dla nas (?!) najważniejsze. Jest wręcz sprawą życia i śmierci dla Polaków! Chociaż tak naprawdę to bullshit, jak ujął rzecz swego czasu krótko, a treściwie były Pierwszy Dyplomata RP, nim wyemigrował za Wielką Wodę. Aż tak się rozjechały nasze obywatelskie priorytety z priorytetami kolejnej władzy, która teraz Polakami rządzi? Gorzej! Skutki tej zapowiadanej „walki” heroicznej – na miarę rzecz jasna wyobrażeń naszych obrońców o ich sile rażenia, nie zaś faktycznych możliwościach, a przede wszystkim potrzebie, żeby tak się dla nas poświęcali – niestety już zaczynamy odczuwać boleśnie i wstydliwie na własnych plecach oraz poniżej. łotówka słaba jak chłop pańszczyźniany na przednówku, leci dalej w dół, zaraz po ratingach. Zagraniczny kapitał – którego w Polsce jest stosunkowo dużo – wystraszył się i zaczyna się zwijać. Przedsiębiorstwa, które płaciły dotąd całkiem przyzwoite podatki do polskiej kasy, zaczynają się rozglądać za rajami podatkowymi. Specjaliści, którzy zajmują się

Z 90

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

O


stra, który powiedział, co powiedział? Czy może nadinterpretacja przez niego kompetencji do rozporządzania wojskiem. Wszak to nie minister obrony narodowej, lecz zwierzchnik sił zbrojnych – prezydent RP – decyduje, czy pchać na wojnę żołnierzy, czy „tylko” miliardy złotych w zbrojenia. Które są – w jego przekonaniu – konieczne do wyszarpnięcia z budżetu, chociaż i tak nie wystarczą, żeby obronić nas, obywateli, przed ekspansją Rosji. Więc należy – ponagla decydentów NATO – koniecznie „wzmocnić wschodnią flankę”. Minister spraw zagranicznych RP wręcz żąda, żeby unieważnić zapis umowy Rosja – NATO z 1997 roku, który zakazuje umieszczania baz natowskich w krajach nowo wstępujących do UE. Jeeezu! Jak słyszę o tej wschodniej flance, a jeszcze w tonie kategoryczno-ultimatywnym, to nóż mi się w kieszeni otwiera. Kto ma w tym biznes, żeby nakręcać spiralę zbrojeń? Nie polscy obywatele, ani nawet nie Polska, gdyż nasz biznes zbrojeniowy to jest cienki Bolo w porównaniu z USA, Francją czy Rosją. Na wspomnianej konferencji w Monachium prezydent RP, tak sam od siebie, pokazał, że politykę zagraniczną to on umie uprawiać cudnie na użytek krajowy, to znaczy, żeby dowieść elektoratowi, że słusznie postawił na Dudę, gdyż on się nie boi grozić Ruskim. A że wywołuje tym konsternację i wręcz zaskoczenie uczestników forum? Że dystansują się od takiej retoryki zwłaszcza najbliżsi nasi sąsiedzi – Niemcy? Oni się z Rosją dogadują bez hałasu, gdyż takie zachowanie tylko szkodziłoby ich wspólnym interesom. oże nieprędko, ale Rosja i USA także się po cichu dogadają. W Waszyngtonie i w Moskwie nie siedzą idioci. Spektakl, który odgrywają ci pierwsi, jest dla elektoratu, który płaci za kampanie wyborcze. A w tzw. międzyczasie amerykański biznes wojenny odbija sobie wydatki na kampanie… różne, sprzedając swoje technologie wojenne. A co z tą Polską i Polakami? Gdybym wiedziała, komu, dałabym nagrodę za stwierdzenie, że Polska robi dyplomację jak drwal parkiet. Gratuluję! Ale się nie cieszę. Przecież to dopiero początek, nowa władza się rozkręca i ho-ho!, co jeszcze nawywija! To, co było ostatnio w Monachium na Konferencji Bezpieczeństwa, to dopiero uwertura do opery Straszny Dwór nad Wisłą, która ma być wystawiona w lipcu w ramach szczytu NATO. O ile nie zostanie on przeniesiony w jakieś miejsce bardziej nacechowane równowagą.

M

PS. Idzie wiosna, a wraz z nią wybory uzupełniające do Senatu dla kilku powiatów podlaskich, w tym: grajewskiego, monieckiego, kolneńskiego, Łomży i Suwałk. Kandydatką najlepszą, jaką znalazł prezes PiS, jest niedawno mianowana ministrem pełnomocnym ds. dialogu międzynarodowego Anna Maria Anders, córka Władysława Andersa. We wrześniu ub. roku ta pani startowała na senatora z okręgu w Warszawie, ale się nie udało. W powiatach na Podlasiu powinno się udać, bo – jak stwierdziła kandydatka – ten okręg jest dla niej ważny. A prezes PiS, że „pani minister będzie znakomicie reprezentowała interesy tej ziemi (podlaskiej), mając bardzo duże możliwości, znacznie większe niż przeciętny senator”, Wniosek: przeciętni senatorowie powinni być specjalnym dekretem zdymisjonowani i zastąpieni osobami o nieprzeciętnych możliwościach. To znaczy takimi osobami, które całe życie, jak pani minister, mieszkają poza Polską, i chwalą się, że znają sześć języków. Znać, a mieć cokolwiek do powiedzenia chociażby w jednym, to różnica, A poza tym wszyscy zdrowi. 


Moda

Na szpilkach

Z Rzeszowa do Nowego Jorku

Monika Nyzio.

Rzeszów, lata osiemdziesiąte… Licealistka Monika Nyzio w drodze do III LO codziennie przechodzi koło hali targowej. We wtorki i piątki odbywa się tu targ odzieży. Ludzie przebierają w ubraniach z zachodniego odzysku. Duży vintage sklep z oryginalnymi, kolorowymi ubraniami i butami kusi zafascynowaną modą nastolatkę, więc ta często opuszcza pierwsze lekcje, byle tylko wygrzebać coś interesującego. Po maturze wyjeżdża do USA, by podszkolić język i… już tam zostaje, by zająć się projektowaniem ubrań i butów. Spełnia się amerykański sen o Kopciuszku, ale nie jest to historia jak z bajki braci Grimm, bo w tej liczy się tylko jeden piękny zgubiony pantofelek…

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Archiwum Moniki Nyzio

A

w przypadku Moniki trzeba by mówić o wielu kolekcjach pięknych, kobiecych butów, które może nie zmieniają tak diametralnie życia jak pantofelek Kopciuszka, ale na pewno dodają kobiecie pewności siebie i seksapilu. Monika Nyzio od prawie trzech lat pracuje dla nowojorskiej marki Eugenia Kim. Jest to bardzo znana marka kapeluszy, czapek, chust, turbanów oraz wszelkich akcesoriów na głowę. Firma istnieje na rynku od 18 lat, a jej kolekcje sprzedawane są na całym świecie w najlepszych domach mody i butikach, takich jak Barney’s, Saks 5 Avenue, Neiman Marcus, Liberty London czy Netaporter.com – Kilka lat temu firma musiała znaleźć następną gałąź, aby jej dalszy rozwój był możliwy. Sama Eugenia jest osobą barwną i energiczną. Jest typową „newyorker” z wykształceniem biznesowym, ale modą w sercu. Eugenia kocha buty, więc wybór był dla niej prosty. Niestety, obuwie ma skomplikowaną konstrukcję, dlatego musiała znaleźć kogoś z wiedzą techniczną. Tak trafiła na mnie. Pracujemy razem piąty sezon, czyli prawie trzy lata, i w tej chwili jej kolekcja obuwia jest już w sklepach we Francji, Włoszech, USA, Kanadzie, Rosji, Dubaju czy Chinach – opowiada Monika Nyzio. – Nasz dział sprzedaży i marketingu pracuje nad tym, aby odbiorców było jeszcze więcej, gdyż sam produkt jest bardzo interesujący. Monika Nyzio jest odpowiedzialna za wszystkie projekty obuwia marki Eugenia Kim. – Ciągle szukam no-

92

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

wych materiałów, kształtów, obcasów i rozwiązań technicznych w obuwiu damskim. Na co dzień współpracuję z fabrykami we Włoszech, gdyż tam produkujemy nasze obuwie. Marzymy, by sprzedać kolekcje butów Eugenii Kim do Barneys New York i myślę, że to marzenie jest już blisko. Klientka Eugenii to kobieta w wieku 25+, ale górna granica nie jest określona, gdyż w każdym wieku kobieta lubi mieć ładne i oryginalne obuwie. Zawsze staramy się, aby kolekcja była różnorodna: wysokie, niskie, płaskie… ale buty muszą mieć to „coś”. Niestety, nasze buty nie są tanie. Za jakość trzeba zapłacić, a ta jest wysoka, bo produkujemy w fabrykach we Włoszech, gdzie produkują marki z najwyższych półek. Materiały i komponenty, których używamy, można znaleźć np. u Louboutina, Gucciego czy Prady. Bazar w PRL-u jak najlepszy dom mody

D

ziś Monika Nyzio jest doświadczoną projektantką obuwia, ale jak podkreśla, wszystko zaczęło się w Rzeszowie. Hala targowa i duży vintage sklep z zachodnią odzieżą to jedno. Ale było i drugie źródło inspiracji. – Podpatrywałam moją mamę, która miała szafy pełne butów. Było to o tyle niespotykane, że w latach 70. czy 80. w sklepach nic nie było, a ona zawsze coś „upolowała” na bazarach, które w tamtych czasach funkcjonowały w Polsce jak najlepsze domy mody. ►



Moda Po maturze Monika wyjechała na parę miesięcy do Nowego Jorku, aby podszkolić angielski, ale z zamiarem powrotu do Polski i ponownego zdawania na studia. Los chciał inaczej. Kilkumiesięczny pobyt w wielkim mieście tak się przedłużył, że osiadła tu na stałe. Rozpoczęła studia na Fashion School of Technology, a sam fakt przebywania w mieście, które inspiruje branżę modową, okazał się ważny w rozwoju jej kariery. Rozpoczęła pracę w branży odzieżowej, ale to buty od zawsze były jej prywatną obsesją. – W kolejnej firmie, w której projektowałam ubrania, dostałam za zadanie nadzorować licencję, która produkowała dla nas obuwie, aby współgrało ono z kolekcją ubrań. Musiałam dać im inspiracje, idee, wzory, jakie chcielibyśmy mieć na dany sezon. Właśnie wtedy podjęłam decyzję, że jeżeli stworzę kiedyś własną kolekcję, to musi to być obuwie. To był rok 2005 – opowiada Monika Nyzio. – W 2007 roku zaczęłam poszukiwać producentów, próbowałam też dokształcić się w technologii obuwia. Przez znajomych z branży trafiłam do Włoch. Wiele nauczyłam się od technologów w fabrykach, z którymi pracowałam i z którymi dalej pracuję na co dzień, wprawdzie głównie przez e-maile, ale również przez wizyty w fabrykach, co ma miejsce 2-4 razy w roku. iosną 2011 roku zaprezentowała sklepom pierwszą kolekcję butów pod własnym nazwiskiem. Kolekcja odzwierciedlała w pewnym stopniu osobowość projektantki: mieszana tekstura, nietypowe obcasy, ale nie aż tak ekstrawaganckie, aby były zarezerwowane tylko dla wybranych. – Trochę sexy, trochę dziwne, wygodne. Choć wysokie obcasy trudno nazwać wygodnymi – dodaje projektantka. Projekty Moniki Nyzio od początku przypadły do gustu klientkom, celebrytkom i aktorkom. Styliści prosili o wzory, a firma PR wypożyczyła buty dla różnych znanych osób. Nosiły je finalistki programu American Idol; ich fanką była Alex Mcord – jedna z „housewife of New York City Elle Varner – solistka R&B, aktorki Trisha LaFache i Collette Wolfe, a nawet Liv Tyler. Kolekcje sprzedawała w kilku butikach w USA, we Włoszech i północnej Afryce. Reklamowała je jako najwyższej jakości produkty, ale tańsze niż buty słynnych projektantów. Buty Moniki Nyzio produkowały te same fabryki i technolodzy, którzy pracowali dla m.in.: Manolo Blanhika, Christiana Louboutina, Gucciego czy Nicholasa Kirkwooda. – Pierwsze sezony były trudne, ale wszystko powoli zaczęło układać się w logiczną całość. Wymagało to ciągłej pracy, kontaktów, jak również inwestycji finansowych. Obuwie ma bardzo skomplikowaną strukturę, o czym przeciętny klient nie wie. Dlatego dobry but musi mieć właściwą sobie cenę. Np. czółenko, które niby ma tylko obcas i skórę, w rzeczywistości składa się z około sześciu komponentów, które pochodzą od sześciu różnych producen-

W

94

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

tów: podeszwa, środkowa podeszwa, obcas, nakładki na obcas, skóra wierzchnia, podszewka i podszewka z nazwą linii – tłumaczy projektantka. Nie taki but prosty, jak się wydaje

F

irma Moniki Nyzio już nie istnieje. – Dostajemy od Boga różne wyzwania i trzeba im sprostać… Młodej firmie wystarczył jeden zły kontrakt, aby ją pogrążyć i niestety finansowo już nie mogłam się podnieść. Było mi przykro, że tak to wszystko się potoczyło, ale z drugiej strony to doświadczenie dużo mnie nauczyło. Mimo że nie projektuję dla swojej marki, w dalszym ciągu pracuję z tymi samymi fabrykami, producentami skór i materiałów i cały czas się czegoś uczę. Technologia obuwia rozwija się tak samo, jak każda inna dziedzina i cały czas okazuje się, że są nowe rozwiązania, nowe materiały i nowe niespotykane skóry. Jako projektantka obuwia marki Eugenia Kim, na bieżąco śledzi trendy na świecie. – Teraz jest to proste, gdyż jednym kliknięciem klawisza można zobaczyć, jak wygląda ulica w Paryżu, Pekinie czy Nowym Jorku. Śledzę wielkich projektantów, młodych projektantów, nowości w materiałach i skórach proponowane na targach, a trzeba zaznaczyć, że pracujemy z rocznym wyprzedzeniem. Z tych poszukiwań wyłania mi się zarys nowych projektów. Często zastanawiam się, co chciałabym nosić w następną wiosnę czy zimę. I w ten sposób powoli powstaje inspiracja na nową kolekcję. Następnie szukam nowości u producentów kopyt i obcasów, czasem zamawiamy kształty robione specjalnie dla nas. Producenci materiałów zwiastują, co będzie na rynku w nowym sezonie: jakie kolory będziemy nosić, druki, wzory. Kiedy już zgromadzę wszystkie informacje, zaczynamy rysować, dyskutować i omawiać wzory. Tak powstaje kolekcja. Następnym etapem jest przymiarka prototypów i mamy już gotowy produkt. Obecnie Monika Nyzio przygotowuje się do sezonu wiosna 2017 i wybiera się na targi w Paryżu i Mediolanie. hoć od 26 lat mieszka w Nowym Jorku, często odwiedza Rzeszów, gdzie dalej ma wielu przyjaciół, a przede wszystkim rodzinę. Nie wyklucza, że kiedyś znowu będzie chciała pracować pod własnym szyldem. – Nie mówię nie – uśmiecha się projektantka.

C



TOWARZYSKIE zdarzenia Aga Zaryan z zespołem Jazz Trio.

Prof. Aleksander Bobko, sekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Stanisław Sienko, wiceprezydent Rzeszowa.

Od lewej: Jerzy Lubas, kierownik Działu Technicznego i Obsługi Sceny w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej; ks. biskup senior Kazimierz Górny; ks. dr Marek Story, wicekanclerz Kurii Diecezjalnej w Rzeszowie.

Od lewej: Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; Jolanta Niżańska, dyrektor Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie.


Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego. Pretekst: 662-lecie lokacji Rzeszowa i wręczenie tytułu Honorowego Obywatela Rzeszowa prof. Janowi Stankiewiczowi. Prof. Jan Stankiewicz, matematyk.

Tomasz Stańko, muzyk.

Laura Łącz, aktorka.

Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji Bliźniemu Swemu na rzecz Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta; Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora ds. administracyjno-finansowych w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej.

Dorota Rosińska-Jęczmienionka, dyr. Podkarpackiego Banku Żywności; Jerzy Jęczmienionka, rzeszowski radny, prezes Podkarpackiego Banku Żywności, dyrektor Regionalnego Ośrodka Pomocy Społecznej w Rzeszowie.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Premiera spektaklu „Wielka woda” i benefis 50-lecia pracy artystycznej Jana Szurmieja.

Od lewej: Michał Chołka, Mateusz Mikoś, Robert Żurek, Justyna Król, Mariola ŁabnoFlaumenhaft, Magdalena Kozikowska - Pieńko, Małgorzata Pruchnik - Chołka, Dagny Cipora, Beata Zarembianka, Grzegorz Pawłowski, aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Michał Chołka, Robert Żurek, Mateusz Mikoś, aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie. Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie i Jan Szurmiej, reżyser spektaklu „Wielka woda”.

Joanna Baran, aktorka Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, i Jan Szurmiej, reżyser spektaklu „Wielka woda”.

Od lewej: Dagny Cipora, Małgorzata Pruchnik-Chołka, Beata Zarembianka, Grzegorz Pawłowski, aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą.

Joanna Baran, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie i Jerzy Lubas, kierownik Działu Technicznego i Obsługi Sceny w Teatrze im. W. Siemaszkowej.

Od lewej: Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora ds. administracyjno-finansowych Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Janina Janusz; Teresa Drupka, specjalista ds. PR w ICN Polfa Rzeszów S.A.

Od lewej: Ryszard Zatorski, publicysta miesięcznika „Nasz Dom Rzeszów”; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Andrzej Piątek, krytyk teatralny.

Od lewej: Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora ds. administracyjnofinansowych Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Aleksander Konopek, dyrektor Departamentu Kultury i Ochrony Dziedzictwa Narodowego w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Janusz Olech, były dyrektor generalny Podkarpackiego Urzędu Wojewódzkiego, z żoną Joanną; Renata Bomba, z mężem Zygmuntem Bombą, dyrektorem Regionu Podkarpackiego Auto Spektrum sp. z o.o.



Flesz ludzie i wydarzenia 2015 Prof. Piotr Kłodkowski, były ambasador RP w Republice Indii, akredytowany w Nepalu, Bangladeszu, na Sri Lance i Malediwach. Absolwent orientalistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecny rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie oraz dyrektor Instytutu Badań nad Cywilizacjami Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, dyskutował z nami o podróżach, które są immanentną częścią jego życia, i o nauce, której wszystko w życiu zawdzięcza. Dla prof. Kłodkowskiego podróż jest jak filozofia życia. Należy podróżować, ale pod warunkiem, że ta podróż jest też introspekcją – poznajemy świat zewnętrzny, ale poznajemy też siebie.

Zygmunt Solarski, legendarny „Pigmej”. Przez całe zawodowe życie budował drogi i mosty. Najbardziej dumny jest z pierwszego, który zaczął budować, nie mając jeszcze 18 lat. Ale to nie drogi, lecz turystyka sprawiła, że od kilkudziesięciu lat jest najważniejszą postacią rzeszowskiego PTTK. W styczniu 2015 r. „Pigmej” Solarski otrzymał tytuł „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”, a przedstawiając legendarnego przewodnika Andrzej Dec stwierdził: – Zygmunt Solarski czerpie z niewzruszonego fundamentu wiary i patriotyzmu. Tak się zaczęła jego przygoda życia, która trwa do dziś. Bieszczady i Beskid Niski schodził wszerz i wzdłuż, a z nim kilka pokoleń rzeszowian.

Z Marcinem Smoczeńskim, Maciejem Łobosem i Wacławem Matłokiem, właścicielami biura architektonicznego MWM Architekci, rozmawialiśmy o zmianach, jakie warto wprowadzić w przestrzeni Rzeszowa. Według nich, słabe strony Rzeszowa to wszystko, co dzieje się w centrum i na obrzeżach, gdzie nie widać świadomej polityki przestrzennej, a szkoda. Nie ma horyzontów, byśmy wiedzieli, dokąd zmierzamy. Ale przyznali, że Rzeszów to też nieźle skonstruowany twór komunikacyjny.

Dla Jerzego Ginalskiego, dyrektora Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, kierowanie skansenem jest największym wyzwaniem życia. Dzięki niemu w ostatnich latach powstał tam genialny Rynek Galicyjski – 30 obiektów z 14 podkarpackich miejscowości, czyli wizja małego miasteczka z przełomu XIX i XX w., z najpiękniejszymi zabytkami budownictwa drewnianego: domami mieszkalnymi oraz zakładami usługowymi. Ginalski doprowadził też do odbudowy dworu ze Święcan umeblowanego przedmiotami z epoki pozyskanymi od byłych właścicieli okolicznych majątków. Dzięki temu powstał niezwykły obraz życia staropolskiego.

100

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

Cały rok 2015 upłynął nam pod hasłem BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”. Na portalu www.biznesistyl.pl oraz na łamach VIP-a zapraszaliśmy do cyklicznych debat, jakie organizowaliśmy, by poruszać tematy ważne dla Rzeszowa i Podkarpacia. Nie unikaliśmy tematów trudnych, jak choćby debaty o wizji Rzeszowa na najbliższe lata, pytaliśmy o wykorzystanie pieniędzy unijnych na Podkarpaciu w Perspektywie 2007-2013 i o racjonalne pomysły na unijne dofinansowanie w latach 2014-2020. Debatowaliśmy z architektami i urzędnikami o polityce przestrzennej Rzeszowa, nie unikaliśmy trudnej rozmowy o uchodźcach w Polsce i Europie.



Flesz ludzie i wydarzenia 2015 Na początku lat 90. XX wieku, prawie 25 lat temu, dwoje bardzo młodych ludzi postanowiło, że nie będzie szukać pracy na etat, ale zajmie się biznesem. Marta i Mariusz Półtorakowie, elektronicy z wykształcenia, zdecydowali się na tworzywa sztuczne. Dziś są właścicielami Marma Polskie Folie, firmy zajmującej 82. miejsce na świecie w branży tworzyw sztucznych pod względem rentowności.

Rabin Pinchas Pomp z Izraela przyznaje, że jego serce jest w Dynowie, gdzie kilka lat temu stworzył Centrum Historii i Kultury Żydów Polskich. Udało się przywrócić historię po dynowskich Żydach, o których do niedawna mówiła tylko nazwa ulicy na przedmieściu: Łazienna. Mieściła się tam rytualna łaźnia – mykwa, wraz z synagogą, które znikły z powierzchni ziemi w okresie okupacji. Jeszcze niedawno na tej ulicy pod numerem 70. stała opustoszała hala fabryczna, a dziś mieści się tu pierwsza po wojnie synagoga chasydzka w Polsce.

Jolanta i Waldemar Waligórowie. Małżeństwo naukowców w informatycznym biznesie. Był 1989 rok, gdy do Ministerstwa Finansów wszedł młody informatyk z Rzeszowa i poprosił o zgodę na utworzenie firmy z kapitałem zagranicznym. Urzędnik przyznał, że taki biznes „nie przejdzie”, musi być coś konkretnego. Więc powstało – sprowadzanie z Nowego Jorku denimu i szycie dżinsów, a pozwolenie na polsko-amerykańską spółkę joint venture stało się możliwe. Oczywiście, ani jednea para dżinsów nie powstała, ale od 25 lat SoftSystem nieustannie się rozwija i dziś spółka zatrudnia ponad 520 osób, a jej oprogramowania dla laboratoriów medycznych oraz szpitali są w setkach placówek na świecie.

Od ponad pół wieku co roku pod koniec maja zjeżdża do Łańcuta tłum melomanów i tradycja ta zdaje się trzymać mocno, coraz mocniej. Muzyczny Festiwal w Łańcucie gości muzyczne gwiazdy z całego świata, a w 2015 roku po raz pierwszy w historii festiwalu, w całości zaprezentowana została opera – „Napój miłosny” Gaetano Donizettiego. Sam zaś festiwal dla mieszkańców z Podkarpacia i nie tylko jest prawdziwym wydarzeniem muzycznym i towarzyskim.

102

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

Kamil Ostoja-Danielewicz z Jasionki k. Rzeszowa. Większą część życia spędził za granicą, ale niedawno powrócił do Jasionki, gdzie założył Stowarzyszenie Rodu Ostoja z siedzibą w dworze Ostoya, którego celem jest działalność charytatywna, edukacyjna – polegająca na wzbogaceniu współczesnej myśli społecznej, a także: kultury i sztuki, nauki, ekologii, oświaty i wychowania. Stowarzyszenie ma program rozwoju tradycyjnych rzemiosł, które od dawna chronione są i otaczane opieką w Anglii, Francji, Włoszech czy Skandynawii i chce przyczynić się do ich promocji w Europie i na świecie.



Dr hab. Łukasz Łuczaj – botanik, etnobotanik, kierownik Zakładu Botaniki i profesor Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego w Weryni; autor kilku książek; twórca Dzikiego Ogrodu w Pietruszej Woli, uświadomił nam, jak bardzo nasila się trend powrotu do natury i coraz większym zainteresowaniem cieszą się produkty ekologiczne oraz kulinarne „eksperymenty” na bazie tego, co rośnie lub kwitnie. Warsztaty prowadzone przez naukowca znanego z jedzenia owadów i zieleniny, cieszą się ogromnym zainteresowaniem i coraz więcej osób chce uczyć się żyć i gotować bez większych udogodnień. Jak z „Piekła” uczynić raj. Taki tytuł powinna nosić historia Zuzi Górskiej, która w niespełna sześć lat od dziewczyny, która z mężem i dziećmi zamieszkała na przepięknym, odludnym wzgórzu, w przysiółku Piekło, ledwie kilka kilometrów od słynnego, fredrowskiego zamku w Odrzykoniu, przeszła drogę do poważnej producentki torebek w Pracowni Twórczej Zuzi Górskiej. A to dopiero początek historii, bo… Zuzia Górska urodziła się w Warszawie, mieszkała na Bemowie i nie zgadza się na medialne uproszczenia, że dobre życie czeka nas tylko w dużych miastach, a prowincja skazuje na stagnację. W jej przypadku jest dokładnie odwrotnie.

Edward Marszałek, leśnik, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie, pozwolił nam inaczej spojrzeć na Bieszczady. Dziś widzimy w nich dziką puszczę i nie zdajemy sobie nawet sprawy, że niemal wszystkie tutejsze świerki, modrzewie i sosny zostały posadzone po wojnie. Mało kto ma świadomość, że 40 procent lasów w Bieszczadach posadzili leśnicy po wojnie na gruntach „odstąpionych” naturze przez ludzi. Gdy dziś, chodząc po wyludnionych wsiach, znajdujemy 4-5 nagrobków na starych cmentarzach, musimy pamiętać, że tam leżą setki, może tysiące dawnych mieszkańców.



Flesz ludzie i wydarzenia 2015 VII Gala magazynu VIP Biznes&Styl była dla nas ważna z wielu powodów. Świętowaliśmy już siedem lat naszej obecności na rynku wydawniczym, w którym to czasie oprócz wydawania magazynu VIP Biznes&Styl, stworzyliśmy też Podkarpacki Portal Opinii BIZNESISTYL.pl. Ten wieczór był też wyjątkowy ze względu na naszych gości, a przede wszystkim zwycięzców rankingu „Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2015”. I tak, w kategorii polityka zwyciężył Piotr Przytocki – prezydent Krosna, w kategorii biznes – Adam i Jerzy Krzanowscy, właściciele Grupy Nowy Styl, w kategorii kultura – Aneta Adamska, założycielka Teatru „Przedmieście”, zaś statuetkę „Odkrycie Roku 2015” otrzymał Jan Lubomirski-Lanckoroński, prezes Fundacji Książąt Lubomirskich. Ważna była dla nas rozmowa z Patrykiem Świątkiem, autorem książki „Dotknij Boga”, w której opisuje odwiedziny w świeckich i zakonnych zgromadzeniach, a która to podróż przewartościowała jego myślenie o rzeczach materialnych. Zawsze można mieć lepszą pracę, większe sukcesy, lepszy samochód, więcej widzieć, ale szybko stanie się to punktem odniesienia i będziemy go przesuwać w nieskończoność, chcąc jeszcze więcej. Trzeba spojrzeć od innej strony. Dążenie do dóbr materialnych zajmuje nam większą część życia, a to jest bez sensu. W ostatecznym rozrachunku będzie liczyć się to, co mamy w sercu.

Dr n. biol. Henryk Stanisław Różański, krośnianin, absolwent Wydziału Biologii Uniwersytetu im. A. Mickiewicza w Poznaniu, wybitny znawca ziół. Prezes Polskiego Towarzystwa Zielarzy i Fitoterapeutów, autor i współautor ok. 126 opublikowanych prac naukowych. Dzięki niemu inaczej dziś postrzegamy alternatywne metody terapii. Preparaty syntetyczne zaś cechuje selektywne, wybiórcze podejście. Leki roślinne działają na człowieka kompleksowo, oddziałują jednocześnie na wiele receptorów. Dzięki temu mogą korzystnie regulować czynności wielu organów wewnętrznych na raz. W ostatnich miesiącach naszą uwagę przykuły billboardy Fundacji Książąt Lubomirskich. I to nie przypadek, bo Fundacja prowadzona przez Jana Lubomirskiego-Lanckorońskiego coraz intensywniej działa na Podkarpaciu. Przemyśl, Rzeszów, Sanok, to bardzo bliskie mu miasta, które świetnie zna. Z Małopolską, z Podkarpaciem, które historycznie też jest Małopolską, czuje się bardzo związany. Od wieków był to matecznik rodziny Lubomirskich, a Fundacja co roku wspiera tu coraz więcej utalentowanej naukowo i artystycznie młodzieży.

106

VIP B&S STYCZEN-LUTY 2016

Podkarpacie pełne wynalazków to nie slogan. Świat uważał, że szkło zostało wymyślone raz na zawsze. Ale firma D.A. Glass zmieniła je tak, że rośliny pod nim lepiej rosną, a panele słoneczne dają więcej energii. Szkło powstaje w fabryce na terenie Specjalnej Strefy Ekonomicznej w Rogoźnicy. Od 2009 r. firma wybudowała tu cztery obiekty i zatrudnia około 120 osób. W jednym z budynków mieści się Centrum Badawczo-Rozwojowe, które nieustannie pracuje nad nowymi patentami. D.A. Glass ma ich już 25 i wygląda na to, że dopiero się rozpędza. Prowadzi między innymi badania nad technologią i optyką światła. Właśnie odkryto tu nowy, nieznany dotąd układ optyczny, który zrewolucjonizuje branżę oświetleniową.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.