VIP marzec - kwiecień

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 2 (46)

Marzec-Kwiecień 2016

LUDZIE BIZNESU

Największy producent rowerów w Polsce

VIP TYLKO PYTA

O STARTUPACH I BIZNESIE

Portret Magdalena i Janusz Demkowiczowie biznes

Firmy rodzinne Joanna Malinowska-Parzydło Debata

Plan Morawieckiego kultura

55. Muzyczny Festiwal w Łańcucie MUZEUM POLAKÓW RATUJĄCYCH ŻYDÓW ISSN 1899-6477

Na okładce Wiesław Grzyb



VIP BIZNES&STYL

34-39

Magdalena Jagiełło-Szostak.

Magdalena Jagiełło-Szostak: Na pewno trudniej być startupem z Podkarpackiego niż panienką z dobrego domu z Warszawy, która, jak straci pracę, zawsze może wrócić do dziecinnego pokoju u rodziców i nawet po słoiki nie musi jeździć daleko. Dzieci niektórych moich kolegów kończą spokojnie trzeci fakultet na uczelni, wciąż żyjąc z kieszonkowego od rodziców. Dlatego mam duży szacunek dla tych, którzy przychodzą z projektem chociażby pisanym na kolejną „apkę”. To jest ich projekt, ich pomysł, w który angażują swój czas, nie czekając, aż mama zrobi im kanapkę albo tato załatwi pracę po znajomości.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY i REPORTAŻE

VIP TYLKO PYTA

106 Anna Koniecka Dokąd zmierza Ukraina, a dokąd Ukraińcy?!

28 Wiesław Grzyb Największy producent rowerów w Polsce 34 Alina Bosak rozmawia Magdaleną Jagiełło-Szostak, członkiem zarządu Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A. Lepiej wymyślać „apki” niż siedzieć na garnuszku u rodziców

SYLWETKI

46 Magdalena i Janusz Demkowiczowie Od Zagrody Magija do Bieszczadzkich Drezyn Rowerowych

76 Kapela Kurasie Ludowe granie potomków hrabiego KULTURA

70 VIP Kultura Muzeum Polaków Ratujących Żydów im. Rodziny Ulmów w Markowej

82 Henryk Cebula Satyra to poważna sprawa

90 Muzyczny Festiwal w Łańcucie


98

52 92

40 80

Styl Życia

12 Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Co dalej z festiwalem „Źródła Pamięci”?! 22 Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” „Plan Morawieckiego”. Marzenia i rzeczywistość FELIETONY

46

64 Magdalena Zimny-Louis Bałagan pod kołdrą i pod czaszką 66 Krzysztof Martens Potrzeby, głupcze! BIZNES

94

40 Joanna Malinowska-Parzydło Jesteś marką. Jak odnieść sukces i pozostać sobą 98 Firmy rodzinne ROZMOWY

52 Elżbieta Dzikowska: Od 50 lat ciągle wracam w Bieszczady

80 Z Magdą Skubisz o „Chałturniku”

76

DEBIUTY W SEJMIE

92 Rafał Weber 94 Maciej Masłowski 106 4

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

70


OD REDAKCJI

„Może znajdzie się w przyszłości ktoś gotów poświęcić swój czas, wiedzę i doświadczenie, by kształtować profesjonalną kadrę zarządzającą Polską z perspektywy rozwoju kraju, dobra wszystkich obywateli i przyszłych pokoleń, a nie krótkoterminowych interesów politycznych jednej czy drugiej partii, ponad podziałami w imię wspólnoty, która jest nam dziś tak bardzo potrzebna”. To akurat słowa Joanny Malinowskiej-Parzydło, prekursorki tematyki zarządzania kapitałem reputacji opartego na marce osobistej w Polsce i autorki książki „Jesteś marką. Jak odnieść sukces i pozostać sobą”, ale bardzo reprezentatywne dla coraz większej grupy osób, którym zależy na mieście, wsi, regionie i kraju, w którym przyszło im żyć i pracować. To też bardzo aktualne słowa na kilka dni przed kolejną rocznicą Konstytucji 3 Maja, kiedy publicznie, z wszystkich stron sceny politycznej, padnie wiele deklaracji i frazesów o odpowiedzialności za kraj i obywateli. Warto słuchać, ale przede wszystkim działać. Każdy z nas jest liderem swojego życia, szkoda go zmarnować na antagonizmy, bezczynność, samotność i głupotę – budowanie wspólnoty, zasobności własnej, swoich bliskich i współpracowników, czyż nie jest to współczesny patriotyzm?! Doskonale o tym wiedzą: Wiesław Grzyb, który przez ostatnie dwie i pół dekady w niewielkim Podgrodziu na Podkarpaciu zbudował Arkus&Romet Group – rowerowego lidera na polskim rynku, czy Magdalena i Janusz Demkowiczowie, którzy w pracy na rzecz lokalnej społeczności spektakularnie zmieniają rzeczywistość w najbliższym otoczeniu. Bo... Najważniejsze to nie rozglądać się na boki. I choć czasem może nas frustrować, co nasi dziadkowie zrobili w czasie 20-lecia międzywojennego, a co my przez ostatnie 25 lat, to najważniejsze jest wykonywanie swoich zadań najlepiej jak się potrafi i nie czekanie na to, co zrobią inni – mówi Magdalena Jagiełło-Szostak, członek zarządu Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A, z czym polemizować nie trzeba! 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Ranking VIP Biznes&Styl Od lewej: Jan Lubomirski-Lanckoroński, odkrycie roku magazynu VIP; Aneta Adamska, zwyciężczyni w kategorii VIP Kultura; Monika Walisiewicz-Gabło, odbierająca statuetkę w imieniu Adama i Jerzego Krzanowskich (właścicieli Grupy Nowy Styl, zwycięzców w kategorii VIP Biznes); Piotr Przytocki, najbardziej wpływowy polityk 2015.

Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2016

W

listopadzie 2015 roku już po raz czwarty przyznaliśmy statuetki dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia. Statuetka VIP Biznes trafiła do Adama i Jerzego Krzanowskich, właścicieli Grupy Nowy Styl. Za najbardziej wpływową w kulturze uznana została Aneta Adamska, założycielka Teatru Przedmieście, zaś Piotr Przytocki, prezydent Krosna, zwyciężył w kategorii VIP Polityka. Książę Jan Lubomirski-Lanckoroński, prezes Fundacji Książąt Lubomirskich, otrzymał statuetkę VIP Odkrycie Roku. W 2016 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, w rodzinie którego tradycje rzeźbiarskie sięgają jeszcze Józefa Smoczeńskiego, dziadka Syrka, absolwenta Cesarsko-Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, odbędzie się 5 listopada 2016 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2016, VIP Biznes 2016, VIP Kultura 2016 oraz VIP Odkrycie Roku 2016. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku jest największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. W tym numerze w gronie pierwszych nominowanych prezentujemy nazwiska osób, które znalazły się na szczycie listy rankingu VIP-a w 2015 roku. VIP POLITYKA

VIP BIZNES

VIP KULTURA

Marek Kuchciński

Marta Półtorak

Wiesław Banach

poseł PiS i marszałek Sejmu

prezes Marma Polskie Folie, współwłaścicielka Millenium Hall

dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Beksińskiego

Nasza lista najbardziej wpływowych osób w regionie, które w najbardziej spektakularny sposób wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy mogą typować i głosować we wszystkich trzech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adres mailowy: ranking@vipbiznesistyl.pl. Dzięki tak szerokiej formule głosowania i weryfikowania zgłoszeń mamy szansę stworzyć najbardziej obiektywny, wiarygodny i profesjonalny ranking najbardziej wpływowych na Podkarpaciu. Zapraszamy do głosowania. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak


Muzyka

Fryderyk

za debiut roku

dla Korteza

pochodzącego z Iwonicza

Kortez.

„Perełka czystych emocji, kłuje i dotyka właśnie tam, gdzie trzeba” – to wpis na kanale YouTube pod jedną z piosenek śpiewanych przez Korteza. „Czuję się zahipnotyzowana”, „Brak mi słów, wbiło mnie w podłogę” – to kolejne komentarze. „Boże, co się uryczałam” – przyznaje jedna z fanek, co akurat mnie nie dziwi, bo na własne oczy widziałem łzy na policzkach koleżanki, która miała tę „odwagę”, by posłuchać utworu Korteza „Dla mamy”. Wrażliwość wokalisty ujmuje nie tylko kobiece serca; do łez przyznają się w komentarzach także mężczyźni.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Agata Trafalska

K

ortez to w rzeczywistości Łukasz Federkiewicz, rocznik 1989, „chłopak z sąsiedztwa”, a dokładnie z Iwonicza. Był rekordzistą, jeżeli chodzi o liczbę nominacji do tegorocznej edycji Fryderyków – nagród polskiego przemysłu fonograficznego. Otrzymał ich aż cztery – w kategoriach: fonograficzny debiut roku, album roku pop („Bumerang”), utwór roku („Zostań”) i teledysk roku („Zostań”). Ostatecznie z kwietniowej gali Kortez wyjechał z jedną statuetką – za płytowy debiut roku. Kim jest człowiek, którego debiutancki album był jednym z najbardziej oczekiwanych na polskim rynku muzycznym? Świat bez śpiewania nie istnieje Z domu rodzinnego wyniósł zamiłowanie do sztuki, choć żadne z rodziców nie ma artystycznego wykształcenia. – Mama chciała iść do szkoły plastycznej, niestety, było to dość kosztowne – wspomina Kortez. Była więc malarką-samoukiem, choć zarzuciła malowanie, gdy na świat zaczęły przychodzić dzieci – uznała, że one są ważniejsze. Ojciec w wojsku nauczył się grać na gitarze. – Spędzał z nami każdy wolny wieczór, śpiewając kołysanki lub piosenki, które zapamiętał albo spisywał – opowiada wokalista. Dodaje, że swój dom rodzinny wspomina z wielkim sentymentem: nie było bogato, ale do dziś ma dobry kontakt z rodzicami i siostrami. Rodzice posłali Łukasza do szkoły muzycznej w Krośnie. Tam zaczął grać na puzonie. – Ten puzon „wyszedł” trochę przez przypadek – opowiada. – Miałem grać na trąbce, ale nauczyciel stwierdził, że jestem wysoki, mam szerokie usta i długie ręce, więc będę się nadawał do puzonu.

8

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

Na początku ten instrument w ogóle mu nie „leżał”. – Nie podobało mi się, jak wygląda i jak brzmi – przyznaje Kortez. – Po paru latach „zakochałem” się w nim. Gdy studiował w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego, dr Elżbieta Drążek-Barcik, prowadząca zajęcia z emisji głosu, odkryła, że Łukasz ma predyspozycje do śpiewania. – Zacząłem śpiewać, ale głosem operowym – wspomina Kortez. W tym czasie słuchał sporo psychodelicznego rocka. – Chciałem robić podobne rzeczy, coś tam kombinowałem z gitarą, ale w końcu ją rzuciłem, bo mi brzmieniowo nie odpowiadała – opowiada. Do gitary wrócił po kilku latach pod wpływem muzyki Clarence’a Greenwooda. „Wpadł” na nią dzięki Konradowi, kumplowi od szkoły podstawowej, z którym – jak wspomina – „wyczajali nową muzykę w Internecie”. – Totalnie urzekła mnie forma tych piosenek: „sucha” melodia i „sucha” gitara, nic więcej. Zrobiło mi to totalny zamęt w głowie i zacząłem pisać piosenki na gitarę – wspomina. anim jednak zaczął realizować „muzyczny” plan dla swojego życia, ukończył studia, ożenił się, pracował jako nauczyciel rytmiki w przedszkolu. Kiedy jednak urodził mu się syn, ta praca okazała się niewystarczająca, by zapewnić rodzinie utrzymanie. Łukasz zrezygnował więc z przedszkola. Imał się różnych zajęć: pracował w lesie, na budowie, a nawet jako ochroniarz w Biedronce. – Taka praca jest ciężka, człowiek fizycznie się wykańcza, ale mimo to wspominam ten okres dość dobrze. Dał mi dużo wewnętrznej siły i nauczył mnie, że nigdy nie należy się poddawać – podkreśla. Dziś Kortez utrzymuje się z muzyki, ale gdyby coś się w tej materii zmieniło, to – dzięki tamtemu doświadczeniu – nie bę-

Z


dzie to dla niego koniec świata. Po prostu znajdzie inną pracę. Na moje pytanie, czy łatwo mu dziś wyobrazić sobie świat bez śpiewania, uśmiecha się: – Świat bez śpiewania nie istnieje. Bez względu na to, co robimy i gdzie pracujemy, śpiewać zawsze wolno. Już wówczas piosenki dosłownie sypały mu się jak z rękawa. Ale były to głównie utwory do szuflady, nie pokazywał ich nikomu. Jak tłumaczy, kiedy człowiek pracuje od rana do wieczora na utrzymanie rodziny, trudno mu realizować inne plany. Prostota, która wzbudza emocje „Muzyczny” plan zaczął realizować nieco przypadkiem. W grudniu 2013 r. – za namową siostry – zgłosił się na rzeszowskie eliminacje do programu „Must Be The Music”. Nie powalił jurorów na kolana. Właściwie w kwestii oceny jego występu podzielili się: na „tak” byli Adam Sztaba i Elżbieta Zapendowska; Kora i Piotr Rogucki byli krytyczni. – Nie mam o to do nich pretensji, dla mnie te wszystkie programy to przede wszystkim jedna wielka zabawa – zapewnia Kortez. odczas tego przesłuchania miał jednak przysłowiowy łut szczęścia: Łukasza zauważył Paweł Jóźwicki, szef wytwórni i studia nagraniowego Jazzboy, człowiek-instytucja polskiej branży muzycznej, który – jak wspomina Kortez – był wtedy po raz pierwszy konsultantem muzycznym tego programu. Jóźwicki dostrzegł w młodym wokaliście wielki potencjał, spodobała mu się muzyczna szczerość Łukasza. Wybiegł za nim, trochę pogadali. Jóźwicki zaproponował, że pomoże mu nagrać jego piosenki w swoim studiu w Warszawie. Kortez być może krzyknąłby „wow!”, gdyby… wiedział, co to za gość go zaczepił. – Dopiero później zakumałem, kto to jest – przyznaje ze śmiechem wokalista. W kwietniu 2014 r. Kortez podpisał kontrakt płytowy z Jazzboy Records. Przez ponad rok pracował nad debiutancką płytą. Rodziła się w ogniu często gorących dyskusji Korteza, Jóźwickiego, producenta Olka Świerkota i autorki większości tekstów Agaty Trafalskiej. We wrześniu 2015 r. ukazał się album „Bumerang”, poprzedzony EP-ką m.in. z utworem „Zostań”. Piosenka wspięła się na szczyty list przebojów, w tym tak ważnej, jak ta w radiowej Trójce. No i… zaczęła się „kortezomania”. Piosenki Korteza – o czym świadczą komentarze pod nimi na kanale YouTube – poruszyły głębokie pokłady wrażliwości, i to nie tylko kobiet. – Bardzo ekstra, że ludzie tak to odbierają. Chciałem zrobić coś tak prostego w melodii, żeby ta prostota wzbudzała emocje. Chyba mi się udało to, co założyłem – cieszy się wokalista. Rzeczywiście, cechą jego piosenek jest prostota, ale w najlepszym znaczeniu tego słowa. Śpiewa, jakby szeptał ukochanej osobie najbardziej intymne wyznania. – Pokazywanie emocji przez krzyk zostawiam innym – podkreśla. Odbiór piosenek Korteza świadczy o tym, że ludzie tęsknią za takimi właśnie, czystymi, szlachetnymi emocjami.

P

Wielu dziennikarzy i krytyków w ostatnich miesiącach zastanawiało się, na czym polega fenomen Korteza. I doszli do wniosku, że m.in. na tym, iż – w czasach, kiedy muzykę sprzedaje się przy pomocy tanich chwytów i sprytnie wykreowanej fikcji – on się nie mizdrzy, nie zabiega o niczyje względy – ani publiczności, ani muzycznej branży. Inna odpowiedź: Kortez jest człowiekiem szczerym. Takim, któremu wierzy się od początku do końca. – Jaki jest sens mizdrzyć się i udawać kogoś, kim się nie jest? To słabe – tłumaczy Łukasz – i dodaje: – To, co mam w środku, co myślę w danej chwili, co czuję i co mam w sercu, przelewam na papier, siadam w studiu, grzebię i robię muzę. Chodzi o szczerość, o to, żeby to było prawdziwe, żebym ja sam był z tego zadowolony i pomyślał: kurczę, to jest właśnie to, co chciałem z siebie wyrzucić. Kiedyś, wyrzucając z siebie problemy w formie piosenek, w ogóle nie zastanawiałem się nad tym, czy ktoś tego w ogóle będzie chciał słuchać. To było po to, żeby mieć chwilę oczyszczenia. ortez od początku swojej kariery musi zmagać się z siłą stereotypu, że człowiek, który wygląda jak hiphopowiec, ziomal z blokowiska, nie może pisać piosenek, które wyciskają łzy. Łukasz nazywa takie postawy głupim, stereotypowym myśleniem. – Zawsze chciałem przełamywać stereotypy i myślenie ludzi, bo to głupio, że ktoś obcy nie ma do człowieka szacunku tylko dlatego, iż wygląda jak wygląda. On go już sklasyfikował: pewnie wyszedł z więzienia i zaraz mi coś ukradnie – tłumaczy. I dodaje: – Jestem do tego przyzwyczajony i mam to gdzieś. Nie zawsze ktoś w środku jest taki, na jakiego wygląda. Czasem lubię założyć koszulę, czasem bluzę z kapturem, dzisiaj np. jestem w dresach i czuję się w nich dobrze.

K

Nie „zwariował” od popularności Kortez jest człowiekiem pokornym. Artystyczna pokora nakazała mu nagrać tyle wersji piosenki „Zostań”, aż zarejestrował tę właściwą, która trafiła na płytę. Albo nie dyskutować, gdy zaproponowano mu w wytwórni, by zaśpiewał nie swoje teksty, mimo iż uprawia rodzaj piosenki autorskiej, wręcz intymnej, a teksty potrafi napisać sobie sam. – Uważam, że to, iż mogę sobie sam napisać tekst czy muzykę, nie oznacza, że jestem najlepszy – zaznacza skromnie. I dodaje: – Im więcej ludzi coś tworzy, tym to jest lepsze. Tylko żeby zrobić coś fajnego, trzeba znaleźć takich ludzi, którzy myślą podobnie i mają w sercu to samo. Nie „zwariował” od popularności. Dalej chce tworzyć muzykę, uczy się produkcji, tego, jak nagrywać. – To jest moja pasja, którą chcę realizować – podkreśla. jakie ma plany na ten rok? Oczywiście, nadal koncerty (a koncertuje sporo), ale także wydanie drugiej płyty, nad którą obecnie pracuje. – Tak naprawdę, co innego robić? – pyta skromnie. – Cieszyć się i pławić w szczęściu, i w tym, że mi się w końcu coś w życiu udało? Bez sensu. Mam sporo piosenek, a po co mają one leżeć w szufladzie?! Jest więc szansa, że kolejne przeboje będą wzruszać słuchaczy do łez. I będą oni do tych piosenek wciąż powracać. Jak bumerang z tytułu debiutanckiej płyty Korteza. 

A


Zamek w Baranowie Sandomierskim w obiektywie Tadeusza Budzińskiego Zamek w Baranowie Sandomierskim należy do klejnotów naszej architektury. Jeszcze niedawno w ramach pozbywania się przez państwo deficytowych obiektów kultury, był oferowany na sprzedaż. Niewiele brakowało, by jego właścicielem został chiński multimilioner. Obroniony przez miejscową społeczność, pozostał w polskich rękach. A teraz, dzięki nowemu albumowi Tadeusza Budzińskiego i Wydawnictwa BOSZ, stał się przykładem promocji Podkarpacia na europejskim poziomie.

S

twierdzenie, iż baranowski zamek jest „perłą renesansu” wprowadza w błąd. Rezydencja powstała bowiem w stylu manierystycznym, który w Polsce panował na przełomie XVI i XVII stuleci i był zaprzeczeniem renesansu. Burzył klasyczną harmonię, porządek i elegancję form, wprowadzając w ich miejsce nadmierną ekspresję, przerysowanie i kontrasty, a także nieoczekiwane efekty wizualne. Wchodzący na dziedziniec zamku w Baranowie Sandomierskim zobaczy najpierw pustą, nieciekawą, pozbawioną jakichkolwiek ozdób ścianę. Dopiero gdy odwróci się, jego oczom niespodziewanie ukazuje się kolumnada dziedzińca o wytwornych, jeszcze renesansowych proporcjach. Kontrastują z nią dekoracyjne portale z fantastycznymi głowami smoków oraz niesamowite maszkarony na postumentach kolumn. Architektura na naszych oczach przeobraża się w groźne bestiarium, będące oprawą dla umieszczonych w przyczółkach portali magnackich herbów. W końcu XVII stulecia wybitny architekt Tylman z Gameren dobudował od zachodu elegancką galerię zdobioną sztukaterią, zaś w 1898 r. powstała secesyjna kaplica z witrażami Józefa Mehoffera. Ten zespół arcydzieł fotografować jest niezmiernie trudno. Można zrobić to w konwencji pocztówki, na której „widać wszystko” – a tak naprawdę nie oglądamy niczego ciekawego. Można również zaprosić wybitnego fotografika, który wrażliwy jest nie tylko na piękno natury, lecz także architektury dawnych wieków. Przed rokiem pisałem, przy okazji wydania albumu Tadeusza Budzińskiego o zamku w Krasiczynie, iż każda jego publikacja staje się wydarzeniem artystycznym. Teraz należy to stwierdzenie powtórzyć. Artysta fotografik wybiera niewielki fragment zamku i ukrywa go wśród zieleni starego parku. Kiedy indziej rozerwaną koronkę manierystycznej attyki umieszcza obok zrywającego się do lotu stada ptaków. Ich szarografitowe upierzenie jest identyczne jak kolor gzymsu. Na innym ujęciu czarne kontury drzew z rozkwitającymi pączkami kryją niespokojną linię bielącej się w głębi attyki. Kontrast czerni i bieli łagodzą pasma złocistego ugru na pilastrach. Finezyjny cień kraty pada na kolumny krużganków dziedzińca pogrążającego się w ciemniejącym błękicie podczas zachodu słońca. Tylko na podłuczu arkady widać jego delikatny różowawy refleks. Baranów Sandomierski, fotografie: Tadeusz Budziński, koncepcja i projekt graficzny: Lech Majewski, tekst: Jakub Puchalski, drukarnia: Skleniarz, Kraków, Wydawnictwo BOSZ, Olszanica 2016. Album powstał przy współpracy z Fundacją PRO ARTE ET HISTORIA. 

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Budziński



DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”

Co dalej z festiwalem

„Źródła pamięci”?! Od lewej: Aneta Radaczyńska, Aneta Adamska, Monika Szela, Roman Siwulak oraz prowadzące debatę Aneta Gieroń i Alina Bosak.

Aneta Radaczyńska, dyrektorka Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki; Aneta Adamska, założycielka Teatru Przedmieście i pomysłodawczyni festiwalu teatralnego „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor”; Monika Szela, dyrektorka Teatru Maska w Rzeszowie oraz Roman Siwulak, malarz, aktor, od 1970 do 1990 roku aktor teatru Tadeusza Kantora Cricot 2, byli gośćmi debaty w ramach cyklu spotkań BIZNESiSTYL „Na Żywo”, jaka odbyła się w Hilton Garden Inn w Rzeszowie. Rozmowa dotyczyła festiwalu „Źródła Pamięci”, od 5 lat organizowanego w Rzeszowie. Pytań i wątpliwości było dużo, tym bardziej że w tym roku festiwal po raz pierwszy od kilku lat nie otrzymał ministerialnego dofinansowania. Aneta Adamska, która od początku pełniła rolę dyrektora artystycznego, po raz pierwszy nie brała udziału w tworzeniu jego programu. Pojawiła się też nowa koncepcja realizacji festiwalu, nie do końca zgodna z wizją wydarzenia wypracowaną przez Adamską. Rozmowy Urzędu Miasta, Teatru Maska i Anety Adamskiej trwają, ale konkretów nie ma. Te może będą pod koniec kwietnia.

Tekst Alina Bosak, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

D

ebatując o festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor” 6 kwietnia, wybraliśmy dzień zwykły i niezwykły, bo w 101. rocznicę urodzin Tadeusza Kantora – jednego z trzech wielkich twórców teatru, artysty związanego z Podkarpaciem, Wielopolem Skrzyńskim, jednego z bohaterów „Źródeł Pamięci”, których pomysłodawczynią jest Aneta Adamska, a które to wydarzenie przez ostatnich 5 lat było jednym z ważniejszych na kulturalnej mapie Rzeszowa. Jednocześnie w ostatnim czasie pojawia się coraz więcej niepokojących informacji o diametralnej zmianie formuły festiwalu, o możliwości rezygnacji ze współpracy z Anetą Adamską, w końcu nie brakuje też znaków zapytania, czy w 2016 roku w ogóle doczekamy się 6. edycji festiwalu... I, jak przyznaje Aneta Radaczyńska, dyrektorka Wydziału Kultury Urzędu Miasta Rzeszowa, na dzisiaj odpowiedzi na to pytanie, niestety, nie ma. – Otrzymaliśmy ostateczną informację z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego o braku dofinansowania festiwalu. Ostatnie trzy edycje tego wydarzenia były finansowane z ministerstwa i budżetu miasta Rzeszowa. Około 100-108 tys. zł pochodziło z ministerstwa i około 70 tys. dopłacał budżet miasta – wyliczała Radaczyńska. W tym roku po raz pierwszy zrodził się pomysł, by festiwal zorganizować w nowej formule. Wniosek, jaki został wysłany do ministerstwa, nie został jednak skonsultowany z Anetą Adamską, po raz pierwszy też nie ona przygotowała programu

12

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

festiwalu i ... po raz pierwszy od trzech lat festiwal nie otrzymał dofinansowania. W takiej sytuacji trudno nie stawiać pytań, czy aby inicjatywa Teatru Maska oraz Wydziału Kultury Urzędu Miasta Rzeszowa, który od początku jest organizatorem wydarzenia, związana ze zmianą formuły festiwalu, nie była zbyt pochopna. Czy radni podniosą rękę za pieniędzmi na „Źródła Pamięci”?! – Przygotowaliśmy wniosek do budżetu miasta Rzeszowa o zabezpieczenie 180 tys. zł, które to pieniądze pozwoliłyby zrealizować 6. edycję festiwalu „Źródła Pamięci” – tłumaczyła w trakcie debaty dyrektor Radaczyńska. – Pod koniec kwietnia zaplanowana jest sesja Rady Miasta Rzeszowa, na której zapadnie ostateczna decyzja. Jednocześnie, gdyby radni zgodzili się na taki scenariusz, tegoroczny festiwal mógłby się odbyć z podobnym rozmachem, jak te w latach poprzednich. Nie wiadomo jednak, na ile duża jest determinacja w ratuszu, by walczyć o te pieniądze i na ile prezydent Tadeusz Ferenc będzie wymagający w dyscyplinowaniu radnych ze swojego klubu Rozwój Rzeszowa i koalicjantów z PO, by pieniądze zostały zabezpieczone. Sfinansowanie tegorocznego festiwalu to ogromny, ale nie jedyny problem „Źródeł Pamięci”. Rozpoczęła się też dyskusja wokół samej koncepcji festiwalu i ewentualnych zmian, a tutaj


SALON opinii

Aneta Radaczyńska. trzeba wiele mądrości, dalekowzroczności i dobrej woli, by wypracować formułę, która nie będzie się kłóciła z autorską koncepcją Anety Adamskiej. Pozostaje także sprawa jej własności intelektualnej, związanej z organizowanym od 2011 roku festiwalem. yrektor Radaczyńska przyznała, że takie spotkania i narady z udziałem m.in. Anety Adamskiej i Moniki Szeli, trwają. – Wstępnie omówiliśmy schemat zarządzania wydarzeniem i powołanie rady programowej, w skład której wchodziliby przedstawiciele Urzędu Miasta, Teatru Maska i Teatru Przedmieście. Rada liczyłaby 5 osób. – Ale to dopiero zarys, dlatego nie chcielibyśmy składać ostatecznych deklaracji z tym związanych – mówiła Monika Szela. Zarówno Aneta Radaczyńska, jak i Monika Szela nie chciały się też odnosić do wątpliwości związanych z corocznym powoływaniem nowego kuratora festiwalu i koncepcji, by co roku tylko jeden z wielkich twórców teatru był bohaterem festiwalu. To zresztą budzi największe obawy Anety Adamskiej i absolutnie zaprzecza dotychczasowej koncepcji festiwalu, gdzie siła i wartość wydarzenia tkwiła w możliwości dialogu twórców i badaczy związanych z Jerzym Grotowskim, Tadeuszem Kantorem i Józefem Szajną w jednym miejscu i czasie. Na to też w swojej opinii zwraca uwagę dr Klaudiusz Święcicki, kantorolog z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, który komentując zamieszanie wokół festiwalu podkreśla, że największym błędem byłoby zrezygnowanie z łączenia trzech wielkich twórców teatrów w ramach jednego wydarzenia. Narusza to w sposób zasadniczy wypracowaną przez lata ideę dialogu między dorobkiem trzech wielkich awangardystów oraz naukowy dyskurs na temat ich twórczości, a tylko dzięki temu rzeszowski festiwal wyróżnia się na tle wielu innych wydarzeń kulturalnych, organizowanych na różnych kontynentach i poświęconych Kantorowi, Szajnie i Grotowskiemu. Święcickiego niepokoją też doniesienia o niepowierzeniu Anecie Adamskiej organizacji najbliższej edycji „Źródeł Pamięci”. – Jeszcze nie wypracowaliśmy wszystkich szczegółów naszej współpracy i takie założenia oraz obawy są zbyt wczesne i nieuzasadnione – mówiła Monika Szela. – Proszę dać nam trochę czasu, byśmy mogli spokojnie działać. Na razie stworzyła się trochę taka medialna histeria, która nie jest potrzebna. Różne kłopoty organizacyjne dotyczą pewnie każdej imprezy, jaką się przygotowuje. A my doszliśmy już do bardzo obiecujących ustaleń. Teraz czekamy na budżet i to jest determinantem naszych dalszych działań. Ustaliliśmy realne, rozsądne warunki współpracy wszystkich jednostek, które dotychczas przy festiwalu pracowały, a które działały trochę na podstawie rozmytej odpowiedzialności. Teraz w opracowywanym regulaminie wszytko to zostanie dokładnie ustalone. Aneta Adamska przyznała, że nadal widzi dla siebie miejsce w ramach festiwalu, który wymyśliła, ale pod pewnymi warunkami. – Chciałabym, by moją rolą było pilnowanie, aby koncepcja

D

Aneta Adamska. pierwotna festiwalu, do której mam prawa autorskie, bo ja ją wymyśliłam, nie została zachwiana, by nie zburzyło to kontynuacji tego dobrego pomysłu. Oczywiście, jestem otwarta na zmiany, dialog, ale nie przekonuje mnie powoływanie kuratora co roku. Nie upieram się, że muszę figurować jako dyrektor artystyczny festiwalu, ale jako przewodnicząca rady programowej chciałabym mieć realny wpływ na jego ostateczny kształt. Tak samo, jak bardzo mi zależy, by powrócić do publikacji książki po każdej edycji tego wydarzenia – to zostaje w historii teatru na zawsze, a taka została wydana tylko po pierwszych „Źródłach Pamięci”. Eksperci PwC: Kulturę wysoką trzeba wspierać

A

neta Adamska dodała też, że dla niej jako dyrektora artystycznego w ostatnich 5 latach najtrudniejsze było właśnie zbudowanie dialogu między badaczami i twórcami, zajmującymi się trzema różnymi reformatorami teatru, wypracowanie relacji między ludźmi, którzy od zawsze ustawiali się w pewnej opozycji do siebie. Takiego spotkania specjalistów od Grotowskiego, Kantora i Szajny nigdy nigdzie wcześniej nie było. Pewne osoby mogły się spotkać dopiero w Rzeszowie. – I to jest nowość na skalę światową. To jest najcenniejsze w tym festiwalu, a sam festiwal jest ogromnie cenny dla regionu i Rzeszowa – stwierdził Roman Siwulak. W nawiązaniu do tego, dyrektor Aneta Radaczyńska przypomniała, że pod koniec ub. roku w Rzeszowie specjaliści z Pricewaterhouse Coopers przedstawili raport, z którego wynikało, że pozycja Rzeszowa w obszarze kultury wysokiej wymaga poprawy. – Co prawda w odniesieniu do liczby mieszkańców liczba festiwali teatralnych i muzyki poważnej kształtuje się na poziomie wyższym niż średnia dla pozostałych badanych miast, jednak w pozostałych kategoriach sytuacja wygląda mniej optymistycznie. W 2014 roku w Rzeszowie masowe imprezy kulturalne o znaczeniu ogólnopolskim właściwie się nie odbyły, podobnie zresztą jak festiwale filmowe – mówiła Radaczyńska. – W „Strategii Rozwoju Kultury Miasta Rzeszowa do roku 2020” zakładamy, że Rzeszów stanie się znaczącym ośrodkiem kulturalnym na mapie Polski. Roman Siwulak skomentował, że sam zapis nie sprawi, iż kultura wysoka rozkwitnie w Rzeszowie, bo tego zadekretować się nie da, zaś formuła festiwalu wypracowana przez Anetę Adamską w „Źródłach Pamięci” znakomicie się w ową strategię wpisuje i ją realizuje. ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

13


SALON opinii

Monika Szela. – Rzeszów nie powinien mieć kompleksów. Ten festiwal niesie w świat dobry i spójny przekaz o mieście. Jego kontynuacja w dotychczasowej formule to jedyna i najlepsza droga, by wytworzyła się w Rzeszowie elitarna kultura lokalna, miejsce wyjątkowe w skali kraju i Europy – mówił Siwulak. Formuła festiwalu była motywem kilkakrotnie powracającym w trakcie naszej debaty, tym bardziej że zespół, który pracuje nad nową koncepcją „Źródeł Pamięci”, oprócz rady programowej festiwalu rozważa powołanie kuratora, ale na razie nie potrafi doprecyzować, jaką rolę miałaby taka osoba pełnić. – Nie jesteśmy jeszcze do żadnej wizji przywiązani – podkreślała Monika Szela. – Jesteśmy w trakcie prac. Na razie doprecyzowaliśmy role, jesteśmy gotowi je spisać, określając nasze obowiązki i zgadzając się, że program festiwalu zostanie wspólnie ustalony. Ale jest za wcześnie, by mówić o szczegółach. Wszystko wypracuje zespół i dopiero kiedy zostaną ustalone konkretne rozwiązania, będziemy o nich informować. Dotychczasowy program, a szczególnie ten ubiegłoroczny, który się widzom najbardziej podobał, to wynik pracy wielu działaczy kultury Rzeszowa, a nie propozycja jednej osoby. Festiwal jest imprezą miejską. Rada programowa i kurator festiwalu

S

prawa kuratora, rady programowej i roli dotychczasowej dyrektor artystycznej jest jednak istotna, ponieważ najbardziej rozpoznawalne w kraju imprezy związane z naszym regionem zyskały ogólnopolską rangę dzięki osobowościom, które je współtworzyły. O Festiwalu Nowego Teatru, organizowanym przez Teatr im. Wandy Siemaszkowej, zrobiło się głośno dzięki zaproszonej do współpracy przez Jana Nowarę dyrektor programowej Joannie Puzynie-Chojce, która ściągnęła do Rzeszowa młodych krytyków teatralnych. Nie byłoby też dzisiaj mody na bywanie na Festiwalu Muzycznym w Łańcucie, gdyby na początku lat 80. XX w. nie przyjechał tu wielki świat za Bogusławem Kaczyńskim. Festiwal „Źródła Pamięci” także zaczął obrastać „dobrą legendą” dzięki znajomościom Anety Adamskiej w środowisku znawców sztuki Szajny, Kantora i Grotowskiego. Nie ma co do tego wątpliwości Roman Siwulak. – Oprócz sprawności organizacyjnej, zaplecza technicznego, jest coś, czego nie da się administracyjnie zadeklarować – tłumaczył aktor Kantora. – To pewien rodzaj talentu. Można go nazwać

14

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

dobrym duchem. W każdej dziedzinie jest ktoś, kto jest obdarzony talentem zjednywania sobie ludzi, przekonywania ich do swojej idei. Moim zdaniem, Aneta Adamska ma ten talent. Przyznam się, że kiedy pierwszy raz przyjechałem tutaj cztery lata temu, nie znałem jej. Od czasu do czasu natykałem się na to nazwisko, gdy wpadały mi w ręce jakieś lokalne gazety. Któregoś dnia zatelefonowała do mnie i zaproponowała udział w spotkaniu dotyczącym sztuki Kantora. Patrzyłem na to z nieufnością, ale ujęła mnie pewna pokora tego przedsięwzięcia i jego lokalność. To, że zostało to wymyślone przez tutejszych ludzi, jest przez nich robione i oni decydują o tym, co wybierają, co będzie się w należącym do nich miejscu działo. To jest szalenie ważne. I ważny jest interes społeczny. Ten festiwal spełnia najbardziej elementarną potrzebę – integracji, tożsamości społecznej, budowania lokalnych elit, które na przyszłość będą decydować o kulturze tego regionu, a co za tym idzie – o wszystkim, bo elity mają wpływ także na gospodarkę, rozwój i inne dziedziny życia. To miejsce ma specyfikę, ma tradycje, chociażby przez tych teatralnych twórców, i nie chodzi nawet o kwestie artystyczne, ale o budowanie lokalnej tożsamości. To jest ogromna rola także władzy administracyjnej, która interesu społecznego musi pilnować. Dlatego też Roman Siwulak ma wątpliwości co do szukania kuratora festiwalu na zewnątrz. To może być bardzo wartościowy artysta, ale nigdy nie będzie rozumiał tej lokalności i nie będzie zainteresowany budowaniem lokalnej więzi, tożsamości. otychczas festiwal miał takiego dobrego ducha, który spełniał i warunek artystycznej jakości, i lokalnego patriotyzmu – mówił Siwulak. – Uczestniczyłem w kolejnych edycjach festiwalu i sprawiało mi to ogromną przyjemność. Dobrze się tu czułem. Spotykałem ludzi, których sprowadziła Adamska, a których nie spotkałbym ani w Paryżu, ani w Nowym Jorku. Tutaj poznałem m.in. prof. Zbigniewa Osińskiego, który jest intelektualnym mentorem, jeśli chodzi o sztukę Grotowskiego. I zapewniam, że prof. Osiński nie pojedzie na żaden festiwal do Poznania, ani Wrocławia. Ale do Rzeszowa, na zaproszenie Anety Adamskiej, przyjedzie. Powiedział mi kiedyś, że wielkie ośrodki, takie jak Wrocław, Poznań, są już zatrute walką o pieniądze, przerostem ambicji, działaniami, które niszczą sztukę. Natomiast coś naprawdę istotnego, ważnego, może stać się tylko w takich miastach jak Rzeszów. Umiejętność zjednywania sobie takich ludzi jest ogromnie ważna. Bo oni będą tymi, którzy poniosą na zewnątrz dobre słowo o festiwalu, będą jego ambasadorami. A wiem od nich, że oni też dobrze się tu czuli. Dyrektor Radaczyńska przyznała, że w wielu raportach na temat Rzeszowa eksperci podkreślają, jak ogromną siłą miasta jest jego kapitał ludzki. To dzięki ludziom stolica Podkarpacia rozwija się w imponującym tempie i władze miasta o tym wiedzą, i to doceniają. – To, że festiwal jest dobrze postrzegany na zewnątrz, świadczy o jego dobrej organizacji, nad którą pracuje zespół ludzi. Zgadzam się, że wszystkich powinna jednoczyć jedna osoba i taką formę będziemy wypracowywać. Może jednak ta organizacja nie była do końca sprawna, skoro musimy dziś o tym dyskutować. Jako dyrektor koncentruję się na tym, aby doprowadzić do porozumienia w zespole i dopracować formułę festiwalu – dodała Radaczyńska. Także Aneta Adamska nie rozumie, po co angażować do festiwalu kuratora. – Znam może dwie takie osoby w Polsce, którym mogłabym zaufać i powierzyć taką rolę. Do tej pory wymyślałam program, konsultowałam go z panią dyrektor Moniką Sze-

D


SALON opinii lą i wykonywałam też mnóstwo pracy organizacyjnej. Kiedy trzeba było załatwić salę w Wielopolu Skrzyńskim, to tam jechałam, gdy trzeba było ustalić spotkanie w Nienadówce, też tam docierałam. Osoba z zewnątrz nie ma wypracowanych kontaktów, relacji z ludźmi. Stworzyłam ten festiwal i nie pozwolę, aby ktoś to zniszczył. daniem Adamskiej, rada programowa w zupełności poradziłaby sobie z wyzwaniem, jakim jest festiwal. Zatrudnienie kuratora o znanym nazwisku na pewno oznacza wysoką gażę, a wcale nie gwarantuje festiwalowi większej popularności. – Na pewno nie będzie pracował za 6 tys. zł, a takie wynagrodzenie miałam ja w ostatnim roku. O wiele lepiej jest zapłacić sławnemu i rozpoznawalnemu twórcy za prowadzenie warsztatów podczas festiwalu, dyskusji czy panelu. W ten sposób też będzie firmować imprezę. Zawirowania wokół festiwalu i spór o rolę pomysłodawcy przy rosnącej popularności wydarzenia może zniechęcać kolejne osoby z inicjatywą, które chciałyby coś interesującego we współpracy z miastem zorganizować. A wszyscy rozmówcy zgodzili się, że w Rzeszowie ludzi z pasją i społeczników nie brakuje. Budowanie wiarygodnej, wartościowej i bardzo cennej marki w kulturze wymaga czasu. Jest trudne i pracochłonne. Teraz miasto musi zastanowić się, jak wykorzystać siłę tego, co udało się przez pięć lat festiwalu wypracować. – Stworzenie liczącego się festiwalu teatralnego wymaga czasu i cierpliwości – przyznała Monika Szela. – Każda kolejna edycja przyciąga nowe osoby, nowych badaczy, teatrologów i coraz większą publiczność. Doceniają, że festiwal oferuje im wydarzenia, których nie ma nigdzie na świecie. Takim była np. wystawa rysunków Jerzego Gurawskiego w Wielopolu Skrzyńskim albo udokumentowane na zdjęciach spotkanie w Nienadówce prof. Osińskiego z Weroniką Ożóg, w której domu Grotowski wychowywał się w czasie wojny. To się zapisuje w historii teatru. Dziś może wydawać się mało ważne, ale buduje markę i sławę festiwalu – podkreślała Aneta Adamska. – Owszem, w popularnej świadomości takie wydarzenia, jak wystawa Gurawskiego, nie funkcjonują. Pojawiają się w badaniach, książkach. Natomiast najlepszym dowodem na to, że te pięć lat dotychczasowych festiwali już zapadło głęboko w miejscową świadomość i pamięć społeczną, jest to, jak wielki zrobił się ferment, kiedy pojawiły się doniesienia, że to wydarzenie może się nie odbyć. Podniosła się wielka wrzawa: „Dlaczego ten nasz festiwal jest zagrożony?!” To oznacza, że ludzie się z nim utożsamiają – wskazywał Siwulak. pektakle prezentowane podczas festiwalu, spotkania z krytykami, młodzieżą, publicznością powodują, że rośnie świadomość na temat historii i dorobku kulturalnego miasta i regionu. Prof. Krzysztof Pleśniarowicz, gość ostatniej, 5. edycji festiwalu, powiedział, że nigdzie na świecie nie ma takiego miejsca, gdzie w promieniu 30 kilometrów i w podobnym czasie dorastało trzech wielkich artystów. Może się tym pochwalić tylko Podkarpacie. To fakt, który można wykorzystać do budowania marki. Jaki powinien być festiwal, który jest przecież częścią tej strategii?

Z

S

Duch festiwalu jest najważniejszy – Chciałabym, aby ten festiwal był znaczący, rozpoznawalny w Polsce, informacje o nim pojawiały się na portalach tematycznych i w prasie ogólnopolskiej, ukazywały się artykuły pod-

Roman Siwulak. kreślające, że Rzeszów jest miejscem, z którym związani są trzej wielcy reformatorzy teatru, a festiwal przyciąga największych znawców ich twórczości i uznane teatry same zgłaszają się, żeby na nim wystąpić - mówiła dyrektor Radaczyńska. neta Adamska podkreślała, że festiwal powinien nadal być miejscem elitarnego spotkania osób, które pilnują pamięci twórczości i dorobku Szajny, Kantora i Grotowskiego, a jednocześnie pozostawać otwarty na młodych odbiorców, zarażających się światem czystej sztuki. – Chciałabym, aby te trzy nazwiska nie były tylko główkami na plakacie, ale stawały się zrozumiałe, bliskie. By na festiwalu wydarzało się coś ważnego i istotnego, bez koterstwa, rywalizacji. Dr Tadeusz Kornak z Uniwersytetu Jagiellońskiego po powrocie ze „Źródeł Pamięci” powiedział do swoich studentów na teatrologii, że nigdzie nie ma takiego festiwalu jak w Rzeszowie. I oni to zapamiętają. – Ten duch festiwalu jest najważniejszy – przyznała Monika Szela. – Chciałabym, aby te kilka dni teatralnego święta było momentem spotkania, wielogodzinnych dyskusji, nocnych rozmów. Ten artystyczny klimat jest obecny i oby został. Chciałabym także, aby festiwal łączył pokolenia, by nadal wydarzenia artystyczne i spektakle powiązane były z konferencjami naukowymi, spotkaniami naukowców z młodzieżą. By w ten teatralny świat wciągać kolejne pokolenia i nowych ludzi. Zależy mi też na warsztatach i szkoleniach dla naszych aktorów i twórców, by z tego wszystkiego, co stworzyli Szajna, Grotowski i Kantor, nie została tylko teoria, a metody ich pracy były kontynuowane i rozwijane. – Mogę wam i sobie tylko życzyć, żebyście nie tracili zaufania do festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”, ponieważ budowanie czegokolwiek opiera się przede wszystkim na zaufaniu. Bez niego nic nie uda się stworzyć, w żadnej branży. Wszelka współpraca instytucji, osób prywatnych na tym się opiera. Aneta zjednała sobie wielkich ludzi właśnie dlatego, że jej zaufali, wierząc w jej czyste intencje. A są to ludzie błyskotliwie inteligentni, wyczuleni na fałsz. Wiesław Myśliwski i inni nigdy by tu nie przyjechali, gdyby nie rozpoznali w zaproszeniu bezinteresowności, naiwnego idealizmu. Nawet jeśli wydaje się on nieosiągalny, to dążenie do niego jest ważne – podsumował spotkanie Roman Siwulak. 

A

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


ubiory

Gabriela Glinianowicz.

Stroje z nutką historii od Gabrieli Glinianowicz Spod igły Gabrieli Glinianowicz wychodzą prawdziwe cuda, jak np. uszyta z rozmachem bajeczna suknia Królowej Śniegu, stroje władców Polski, królowej Bony, postaci fantasy czy figur w Karpackiej Troi w Trzcinicy. Patrząc na nie, aż dziw bierze, że świat filmu, zwłaszcza produkcji historycznych, jeszcze się nie upomniał o jej talent. Gabriela, niegdyś krakowianka i studentka archeologii na UJ, a od kilku lat sanoczanka i pracownica tutejszego skansenu, prowadzi w Sanoku pracownię Amictus. Zamówienia na jej stroje spływają z całego świata.

G

abriela Glinianowicz pracuje w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, gdzie zajmuje się regionalnym strojem ludowym. Ubiory jej autorstwa można było podziwiać m.in. na otwarciu dworu ze Święcan w sanockim skansenie w 2013 roku, na wystawie władców polskich w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, w Kopalni Soli w Bochni czy na wystawie stałej w Karpackiej Troi w Trzcinicy. Uszycie tych ostatnich było nie lada wyzwaniem, gdyż wystawa była trudna zarówno od strony merytorycznej, ze względu na małą ilość źródeł, jak i technicznej, gdyż wszystkie zaprezentowane stroje zostały uszyte całkowicie ręcznie z tradycyjnie tkanych i naturalnie barwionych tkanin. Stroje historyczne, z bajek i gier Gabriela Glinianowicz szyje dla muzeów, teatrów, grup rekonstrukcyjnych, realizuje także indywidualne zamówienia. Ostatnio pracowała np. nad strojami heraldycznymi dla rycerzy duńskich. Teraz zajmują ją stroje Polski szlacheckiej. Wykonuje stroje ze wszystkich epok: od wieków wczesnych, które wynikają z jej archeologicznego wykształcenia, aż do wieku XIX. – Mam rozległe zainteresowania, stąd taka rozpiętość czasowa – mówi. – Szyję głównie stroje historyczne, ale pojawiają się również zamówienia na stroje postaci z bajek i gier. W jej szafach coraz więcej oryginalnych kreacji odzwierciedlających dawną modę, w których występuje na spotkaniach grup rekonstrukcyjnych. – Prywatnie nie ubieram się w stroje sprzed lat 50. XX wieku – śmieje się pani Gabriela, która najbardziej ceni wieki średnie za ogromny postęp w krawiectwie i technice barwienia tkanin. – Może trudno w to uwierzyć, ale dziś nie dorastamy do pięt tym, którzy w średniowieczu robili ręcznie to, co za nas robią maszyny. To była prawdziwa sztuka. Talent odziedziczyła po prababci

Z

amiłowanie do szycia pani Gabriela wyniosła z domu rodzinnego. Szyć nauczyła się od mamy, natomiast po prababci odziedziczyła strych nieźle wyposażony w magazyny mody z początku XX wieku, elementy biżuterii czy świetnie zachowany 100-letni manekin, na którym robi przymiarki. Jej przygoda z szyciem rozpoczęła się od wykonania strojów na własny użytek, potem dla znajomych. Ponieważ prace cieszyły się coraz większym zainteresowaniem, pięć lat temu dzięki dotacji unijnej założyła firmę Amictus. W jej sanockiej pracowni powstają zarówno najbardziej niezwykłe, misternie wykonane z bardzo drogich tkanin kreacje, jak i skromne słowiańskie sukienki. Wszystkie projekty od początku do końca robi sama, szyje na maszynie lub ręcznie; farbuje tkaniny, haftuje. – Ciekawy strój można uszyć nawet z zupełnie niepozornych tkanin, wszystko zależy od charakteru, w jakim ma być on wykorzystywany – mówi projektantka. Wiele projektów wymaga jednak tkanin najlepszej jakości: świetnej gatunkowo polskiej wełny lub sprowadzanego aż z Indii jedwabiu. Ponieważ pomysłów jej nie brakuje, klientom również, pani Gabriela jest przekonana, że pracy dla niej nie zabraknie. Patrząc na imponujące stroje, które uszyła w ciągu ostatnich dwunastu lat, i które można podziwiać m.in. w muzeach w Trzcinicy, Piotrkowie Trybunalskim czy Bochni, aż wierzyć się nie chce, że o jej talent nie upomniał się jeszcze przemysł filmowy. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak (1) Archiwum Gabrieli Glinianowicz (2)



Stanisław Strzyżewski.

Jedyny Polak na Antypodach. Fascynująca wyprawa fotografa z Leska

Stanisław Strzyżewski z Leska należy do kameralnego, bo skupiającego ok. 2 mln osób z całego świata, grona radioamatorów. Jest też jedynym Polakiem i jedną z nielicznych osób na świecie, które zobaczyły Wyspy Antypodów i ich niezwykłą, tajemniczą przyrodę. Strzyżewski uczestniczył w wyprawie zorganizowanej właśnie przez radioamatorów, którzy postanowili uruchomić na wyspie pierwszą w historii cywilną, radioamatorską stację radiową i przeprowadzić stamtąd jak największą liczba łączności radiowych z krótkofalowcami z całego świata.

S

tanisław Strzyżewski to podróżnik, fotograf i radioamator. Prowadzi portal Bieszczady.pl, popularny profil na Facebooku o Bieszczadach oraz stronę www.mutual.world. Od ponad 20 lat interesuje się krótkofalarstwem i to właśnie dzięki temu miał możliwość uczestniczenia w pasjonującej wyprawie na Wyspy Antypodów, która odbyła się na początku stycznia 2016 r. To nietypowa wyprawa, bo na Antypody nie można ot tak się dostać, jeśli się nie jest żołnierzem nowozelandzkiej marynarki lub naukowcem. Rząd Nowej Zelandii po raz pierwszy – i jednorazowo – zgodził się na pobyt cywilów i tylko dlatego, że postanowili sfinansować transport naukowców prowadzących badania ornitologiczne na wyspie. Organizatorem wyprawy był radioamator z Kanady – profesor fizyki, sejsmolog oraz podróżnik Cezar Trifu, znajomy Stanisława Strzyżewskiego. Cały projekt był owiany tajemnicą, a fotograf z Leska o swoim udziale dowiedział się zaledwie kilka tygodni wcześniej. Jego rolą miała być zdjęciowa dokumentacja przedsięwzięcia. Do uczestnictwa w projekcie, oprócz Strzyżewskiego, zostało zaproszonych jeszcze 2 radioamatorów z USA oraz Australii. Uczestniczyło w niej również 3 naukowców Departamentu Ochrony Środowiska Nowej Zelandii, 4 budowlańców oraz załoga nowozelandzkiego jachtu wyprawowego „Evohe” – łącznie 16 osób.

Niesamowity świat poza zasięgiem, ale w zasięgu Strzyżewskiego Położony na Oceanie Południowym archipelag Wysp Antypodów geograficznie należy do nowozelandzkiej Subantarktyki. Oprócz niego w jej skład wchodzi kilka innych samotnych wysp: Auckland, Campbell, Bounty oraz Snares. Wszystkie cechuje chłodny, morski klimat z bardzo zmienną, nieprzewidywalną pogodą, temperaturami zazwyczaj w okolicach zera oraz bardzo silnym wiatrem. Wyspa jest przepiękna, a jej przyroda już po kilku krokach pokazuje, kto tak naprawdę tam „rządzi”. – Wyspa jest poza zasięgiem helikopterów, które mogłyby dolecieć z lądu. Jeśli wydarzyłoby się coś nieprzewidzianego, jest się zdanym tylko na siebie i swoje umiejętności. Na Wyspach Antypodów nie rosną żadne drzewa, a powierzchnię wyspy porastają bardzo ostre, tnące skórę jak brzytwa trawy, tworzące hektary wielkich, grząskich kęp. Z ich powodu bardzo trudno się przemieszczać, szczególnie w pobliżu jej brzegów, gdzie trawy są najwyższe. Linię brzegową wyspy tworzą kilkusetmetrowe klify i nie ma żadnego bezpiecznego miejsca do zacumowania. Z tego powodu jachty muszą pozostawać w bezpiecznej odległości od skał na morzu, a na wyspę można dotrzeć tylko „zodiakiem” – niezatapialnym pontonem – wyjaśnia Stanisław Strzyżewski. Fotograf z Leska dodaje, że większość gatunków roślin, które tam występują, to gatunki endemiczne, których nie ma w żadnym innym miejscu na Ziemi. To skutek trwającej od milionów lat geograficznej izolacji wyspy; ewolucja w przyrodzie przebiega tam własnymi torami. Prawdziwymi władcami wyspy są morskie ptaki: endemiczne albatrosy i przepiękne, zielone papugi. Można też spotkać dwa gatunki pingwinów: skalne oraz szczotkoczube. Przy brzegach pojawia się kilka gatunków fok i lwy morskie. Stanisław Strzyżewski podróżuje od 12 lat. W marcu br. wrócił z miesięcznego pobytu na malezyjskiej części Borneo, gdzie dotarł niemal zaraz po powrocie z Antypodów. W planach ma kolejne wyprawy, myśli m.in. o: Ekwadorze, Grenlandii, północnej Kanadzie oraz kilku wyspach w chłodniejszych rejonach Ameryki Południowej. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Stanisław Strzyżewski



JACEK CZECH

popłynie po medal w Rio de Janeiro Rekord świata w pływaniu na 50 m stylem dowolnym na basenie 25-metrowym to 20,26 s. Ustanowił go w 2009 roku Francuz Florent Manaudou. W lutym br. ten sam dystans pokonał Jacek Czech z Tarnobrzega. Uzyskał 1.00.39 s, pobijając rekord świata w pływaniu niepełnosprawnych. Na tych samych zawodach pobił także rekord świata na 100 m stylem grzbietowym, uzyskując świetny wynik 2.16.53! Pływak wie, że stać go na więcej, ale oprócz własnej determinacji, której ma aż nadto, potrzebuje jeszcze wsparcia finansowego, tak jak każdy sportowiec uprawiający sport wyczynowy. W tym roku przed multimedalistą Jackiem Czechem Mistrzostwa Europy w Funchal i paraolimpiada w Rio de Janeiro i całkiem realna szansa na ważny krążek w jego kolekcji.

D

wadzieścia lat temu Jacek Czech skoczył na główkę do wody i uszkodził kręgosłup w odcinku szyjnym. Pewnie do dziś mógłby być cały czas skazany na wózek, ale trzynaście lat temu znów zaczął pływać i odnalazł w tym wolność. Od 2005 roku pływa wyczynowo. Dorobił się worka pełnego medali z najważniejszych imprez sportowych. Trzeba dodać w tym miejscu, że ciało Jacka Czecha jest w pełni sprawne tylko w 30 procentach. Ma porażone mięśnie w stawie łokciowym i zginacze palców; jest całkowicie sparaliżowany od pasa w dół. – O ustanowieniu rekordu świata myślałem już pół roku temu i chciałem to zrobić na mistrzostwach Polski w Szczecinie. Niestety, nie udało się przez infekcję górnych dróg oddechowych. Wiedziałem, że jeśli poprawię kilka elementów w technice pływania i w treningach siłowych, to rekord świata jest w moim zasięgu, zwłaszcza na dystansie 100 metrów – mówi Jacek Czech. – Na dystansie 50 m o 4 sekundy pobiłem rekord świata, który należał do mojego największego rywala.

Cel: paraolimpiada w Brazylii

Tarnobrzeżanin skupia się obecnie na przygotowaniach do wrześniowej paraolimpiady w Brazylii, gdzie będzie walczył o podium. Wcześniej będzie miał jeszcze kilka innych imprez pływackich, w tym Mistrzostwa Europy w Funchal w Portugalii, które będą poważnym sprawdzianem przed Rio de Janeiro. Treningi rozpoczął 26 marca w Hiszpanii, w górach Sierra Nevada, w ośrodku przygotowań olimpijskich, gdzie trenuje trzy razy dziennie. Poza sezonem przygotowań niemal każdy dzień Jacka Czecha wypełniony jest intensywnymi ćwiczeniami: w tygodniu dwa razy dziennie w wodzie (w sobotę raz) i na siłowni. Trenuje w Warszawie, a nad jego formą czuwa sztab specjalistów z kliniki Carolina Medical Center oraz trener Łukasz Drzewiński (olimpijczyk z Aten), który podkreśla, że jego podopieczny wolą walki i ambicją przewyższa niejednego sprawnego sportowca. – Na co dzień wspiera mnie sztab ludzi, m.in. dietetyk, fizjoterapeuta i psycholog, którzy dbają o to, by moje parametry treningowe były jak najlepsze. Bez nich moje sukcesy nie byłyby możliwe – podkreśla multimedalista, zaznaczając, że pływaniu poświęca cały swój czas. – To moja pasja i priorytet, choć jestem też aktywny zawodowo jako informatyk. Mam taki charakter, że nie lubię się poddawać. Lubię wyzwania, one mnie motywują, nakręcają, pozwalają mi być lepszym. Nie czuję żadnych ograniczeń, wiem, że mogę wiele.

Niepełnosprawni też potrzebują wsparcia finansowego

Niestety, jest coś, co ogranicza imponujące wyczyny sportowe tarnobrzeżanina. Mimo że jest multimedalistą, nie ma możliwości, by przygotować się w cyklu rocznym, tak jak pełnosprawni. Chciałby móc „opływać się” na basenie 50-metrowym, czym poprawiłby wyniki, i częściej trenować na wyjazdach. – Wiem, że gdybym miał finansowanie, takie jak sportowcy objęci programem Klub Polska, moje wyniki byłyby dużo lepsze. Ciężko mi to zrozumieć… ale najważniejsze, że jestem zdrowy i mogę pływać – dodaje sportowiec. Jacka Czecha wspiera samorząd województwa oraz prywatni sponsorzy. Pływak jest osobą o niesamowitej sile charakteru i barwnej osobowości, a jego poczynania sportowe cieszą się dużą popularnością w telewizji i mediach społecznościowych, przez co – jak sam podkreśla – jest doskonałym nośnikiem marki potencjalnych sponsorów. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia Tadeusz Poźniak



DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”

„Plan Morawieckiego”

w oczach polityka, ekonomisty i przedsiębiorcy Od lewej: Zdzisław Gawlik, Krzysztof Kaszuba, Marek Bujny oraz prowadzący debatę Jaromir Kwiatkowski i Aneta Gieroń. Reindustrializacja, rozwój innowacyjnych firm, środki dla rozwoju, ekspansja i eksport, rozwój regionalny bardziej zrównoważony i solidarny – na tych pięciu filarach ma się opierać program „odpowiedzialnego rozwoju Polski”, jaki kilka tygodni temu zaproponował wicepremier i minister rozwoju, Matusz Morawiecki. Plan, od nazwiska jego twórcy nazywany „planem Morawieckiego”, brzmi dobrze, ale co konkretnie oznacza i na ile jest realny, zastanawialiśmy się podczas debaty w ramach cyklu spotkań BIZNESiSTYL „Na Żywo”, jaka odbyła się w restauracji Oranżeria Hotelu Rzeszów. Jej uczestnicy: Zdzisław Gawlik, prawnik, wykładowca akademicki, były wiceminister skarbu, obecnie poseł PO; Krzysztof Kaszuba, ekonomista, prezes Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego Oddział Wojewódzki w Rzeszowie oraz Marek Bujny, wiceprezes Stowarzyszenia Dolina Lotnicza, założyciel i wiceprezes firmy Ultratech, starali się ocenić wszystkie jego aspekty.

Tekst Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Zdaniem Zdzisława Gawlika, jest to plan rewolucyjny, potrzebny Polsce, systemowo zbudowany w sposób niebudzący wątpliwości, wybijający się na tle innych planów gospodarczych dla Polski, proponowanych przez ministrów poprzednich ekip rządowych. Przygotowany wedle wszystkich standardów, poprzedzony diagnozą, której konsekwencją są wnioski w nim zaprezentowane.

S

Nowy „plan Kwiatkowskiego” czy „Balcerowicza”

am plan można, zdaniem posła PO, przyrównać do „planu Balcerowicza” sprzed 27 lat, wyznaczającego początek zmian gospodarczych w III RP. – I mimo że nie wszystkim te zmiany mogły się podobać, zapowiedzi, jakie wybrzmiewają z „planu Morawieckiego”, są na podobnym poziomie ważności jak „plan Balcerowicza” – mówił Gawlik. – Ten plan może dać Polsce inną jakość i oby wszystkie cele, które zostały zaproponowane i przyjęte przez Radę Ministrów w lutym 2016 roku, zostały zrealizowane. Poseł Gawlik przypomniał też jednak popularne wśród prawników powiedzenie, że z rzeczy cierpliwych na świecie, najbardziej cierpliwy jest papier – on „wszystko przyjmie”. – Jednocześnie papier najbardziej „plami”. Warto o tym pamiętać, bo na razie są obietnice, ale za jakiś czas przyjdzie się z tych obietnic rozliczyć – dodał Gawlik.

22

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

W

edług posła PO, jak zawsze „diabeł tkwi w szczegółach”, a na razie plan zawiera sformułowania bardzo ogólne. Na przykład, że będziemy rozwijać pewne segmenty przemysłu, jak choćby drony i przemysł stoczniowy. Odnośnie do dronów, nie znamy jeszcze propozycji prawnych, ale odnośnie do przemysłu stoczniowego, już je usłyszeliśmy. – Rada Ministrów przyjęła ustawę, która ma doprowadzić do zintensyfikowania przemysłu styczniowego i dobrze, ale jest w niej zapis, że pewne benefity tej ustawy mogą tyczyć się przedsiębiorców, których wartość usługi, tj. roboty statkowej, wyniesie ponad 5 mln euro. Co z dużą grupą drobnych przedsiębiorców, którzy znajdą się poniżej tak wysokiego pułapu?! – zastanawiał się Gawlik. – Nigdy nie zgodzę się, by „plan Morawieckiego” porównywać z „planem Balcerowicza” – stwierdził Marek Bujny. Reformy Balcerowicza wyrządziły, jego zdaniem, wiele szkód, m.in. zniszczyły PGR-y, wpędziły tysiące ludzi w biedę i spowodowały upadek wielu przedsiębiorstw, czego można było uniknąć. Także zdaniem Krzysztofa Kaszuby, „planu Morawieckiego” nie powinno się porównywać do „planu Balcerowicza”. – Pierwszym elementem reformy Balcerowicza było uporządkowanie podstawowych kategorii ekonomicznych, czyli kursu złotego do dolara, stóp procentowych oraz ceny za pożyczane pieniądze, i Balcerowicz zrobił to dobrze – mówił Kaszuba. – Drugi zaś element jego planu, czyli prywatyzacja, to było działanie antypolskie, antynarodowe i tak powinno być oceniane.


SALON opinii

G

awlik podkreślał w dyskusji, że odnosił się raczej do skali obu planów oraz ich znaczenia dla Polski, i choć kwestia naprawy pieniądza i zmiany modelu gospodarowania bywa sporna, to bez tego Polska nie osiągnęłaby przez ostatnie 27 lat tak dużego sukcesu, jaki dziś obserwujemy. – Nie twierdzę, że nikt nie popełnił błędów po drodze – mówił parlamentarzysta. – Ale gdyby nie działania Balcerowicza, być może dziś bylibyśmy w tym samym miejscu co Białoruś. – Albo moglibyśmy osiągnąć taki sukces jak Korea Południowa – polemizował z posłem PO Marek Bujny. – Tylko nie wiem, czy chciałbym, aby Polska była dziś w tym samym miejscu co Korea Południowa – ripostował poseł Gawlik. – Gdy niedawno byłem w Korei, pytaliśmy wiceprezesa Samsunga, dlaczego od pierwszego piętra w górę okna w wieżowcach są zakratowane. Okazało się, że tyle jest tam samobójstw. Jeśli tak miałoby wyglądać życie ludzi w moim kraju, to ja tego nie chcę. W debacie nie zabrakło też innych porównań, jako że „plan Morawieckiego” bywa wymieniany w kontekście przedwojennego „planu Kwiatkowskiego” i Centralnego Okręgu Przemysłowego, co rodzi naturalne pytanie, czy obecny plan może się okazać przykładem nowoczesnego interwencjonizmu państwowego na miarę XXI wieku. – Tamten plan to była piękna idea Eugeniusza Kwiatkowskiego i jego zespołu. Po tym, jak wykonano plan 4-letni, w 1938 roku Kwiatkowski ogłosił 15-letni plan rozwoju gospodarczego Rzeczypospolitej, który był podzielony na 5 etapów: dozbrojenie Polski, poprawa komunikacji, budownictwo mieszkaniowe, edukacja i nauka, zaś ostatnim jego etapem miało być wyrównywanie różnic w poziomie życia w różnych regionach kraju, czyli likwidacja podziału Polski na A i B – przypomniał Krzysztof Kaszuba. – To był wielki plan, konkretne przedsięwzięcie, które mówiło, co i gdzie budujemy, a jego pozostałości do dziś oglądamy w Mielcu, Stalowej Woli, Rzeszowie, Dębicy, Radomiu, Tarnowie i wielu innych miejscach Polski. W opinii ekonomisty, „plan Morawieckiego” jest pewnym spojrzeniem na to, co się wydarzyło w Polsce w minionych 27 latach i – bazując na wspomnianych pięciu filarach – ma być pomysłem na Polskę. Skąd wziąć bilion złotych na reformy Morawieckiego – „Plan Morawieckiego” to dla mnie na razie idee. O potrzebie współpracy nauki i biznesu mówi się przecież od 15 lat wciąż to samo i ciągle nie jesteśmy zadowoleni z efektów. O zrównoważonym rozwoju Polski z różnym natężeniem też debatujemy od ponad 20 lat. Innowacyjność wraca w wystąpieniach wszystkich kolejnych premierów, tylko że Polska pod względem innowacji ciągle jest na 4. miejscu od końca wśród 28 państw Unii Europejskiej – wyliczał Krzysztof Kaszuba. – Reindustrializacja, czyli uprzemysłowienie, to dla mnie naciągane hasło, bo jeśli popatrzymy na udział przemysłu w tworzeniu struktury PKB w Polsce, to jest to ok. 25 proc. Rolnictwo ma ok. 4 proc., a resztę stanowią usługi. Dla porównania, Niemcy udział przemysłu w swoim PKB mają nawet troszkę mniejszy. To oznacza, że z uprzemysłowieniem w Polsce może nie jest tak najgorzej, ale brakuje nam polskiego biznesu. I tu wkraczamy w strukturę własności dużych firm produkcyjnych, a co za tym idzie, w to, gdzie trafiają zyski i dywidendy, bo one są przecież podstawą kolejnych inwestycji. I jeśli popatrzymy na udział inwestycji w naszym PKB, to w la-

Zdzisław Gawlik. tach 2004-2014 on spadł i dziś jest niższy niż np. w Czechach, Słowacji czy Niemczech. Szczegóły „planu Morawieckiego” mają być prezentowane latem i jesienią 2016 roku. Ale już dziś kluczowe wydaje się pytanie, czy wystarczy pieniędzy na jego realizację, tym bardziej że mówi się nawet o bilionie zł. – Około 240 mld zł jest na rachunkach przedsiębiorców. To są środki wolne, ale z tego na rynek trafi może co piąta złotówka – uważa Krzysztof Kaszuba. – Mówi się też o ponad 400 mld złotych z kasy Unii Europejskiej. Tyle ma być, ale czy będzie? Tego nie wiemy. W tych 400 miliardach połowa to nasz wkład własny, czyli aż tak dużej sumy, jak to się na pierwszy rzut oka zdaje, nie będzie. daniem Kaszuby, inną ważną rzeczą w „planie Morawieckiego” jest pewna iluzja instytucjonalna, organizacyjna. Już rząd premiera Donalda Tuska stworzył Polskie Inwestycje Rozwojowe, instytucję, gdzie zatrudnia się kilkadziesiąt osób, a one mają mieć świetne pomysły na to, gdzie inwestować pieniądze. – To się okazało fikcją, a niestety, „plan Morawieckiego” idzie po części w kierunku tej fikcji i mówi o Polskim Funduszu Rozwojowym, który powstałby z połączenia np. Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości, Agencji Rozwoju Przemysłu i Polskiej Agencji Inwestycji Zagranicznych, co może samo w sobie nie jest złe, ale finansowaniem inwestycji i rozwojem powinien zająć się Bank Gospodarstwa Krajowego w połączeniu z Korporacją Ubezpieczeń Kredytów Eksportowych. BGK jest w pełni polski, dyspozycyjny, z wykształconymi i doświadczonymi ludźmi, którzy wiedzą, jak udzielać kredytów. Zdaniem Marka Bujnego, Polskie Inwestycje Rozwojowe nie do końca wyglądają tak, jak to nakreślił Krzysztof Kaszuba. – Sama ich idea jest dobra, ale nie została do końca zrealizowana – twierdził wiceprezes Ultratechu. – To ważne, by przedsięwzięcia ryzykowne, duże, ale dające realne szanse na przyszłość, mogły liczyć na wsparcie skarbu państwa, a przez to zaistnieć w biznesie. Fikcją jest to, co uważał Leszek Balcerowicz i swego czasu Kongres Liberalno-Demokratyczny: że jest niewidzialna ręka, która wszystko na wolnym rynku załatwi. Nigdzie tak nie ma. Nawet Stany Zjednoczone, słynące z bardzo liberalnej polityki gospodarczej, w sposób niezwykle skuteczny wspierają swój przemysł zbrojeniowy. Wiceprezes Ultratechu przyznał też, że jest optymistą jeśli chodzi o wsparcie dla Doliny Lotniczej w ramach „planu Morawieckiego”. – Tylko w ostatnich miesiącach mieliśmy więcej spotkań roboczych w ministerstwach niż w ostatnich 8 latach. ►

Z

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

23


SALON opinii

Krzysztof Kaszuba. Zmienić system prawny i podatkowy Pytanie tylko, czy w kolejnych miesiącach i latach wicepremierowi Morawieckiemu starczy siły sprawczej, by reformy przeprowadzić. – Wydaje się, że tak, bo jest trochę ludzi w rządzie, którzy są w stanie pociągnąć te reformy, ale na pewno trzeba będzie „wojowników” i kreatorów – mówił Krzysztof Kaszuba. – Bardziej mnie niepokoi, skąd wziąć na to wszystko pieniądze. Polska cały czas emituje obligacje dziesięcio- i dwuletnie, by pokrywać nasze zobowiązania. Ale w tej chwili najważniejsze jest, jak zachęcić przedsiębiorców, którzy mają na kontach te 240 mld zł, o których już wspominaliśmy, żeby zechcieli je wpuścić do obiegu. Jak przyspieszyć działania 16 marszałków województw, by jak najszybciej przygotowali nowe oferty projektów, z których będą mogli korzystać przedsiębiorcy, bo jak na razie uruchamianie środków z perspektywy unijnej 2014-2020 przebiega słabo. Bardzo ważną rzeczą jest też, jak te miliardy w kolejnych latach wykorzystamy. Czy znowu nie „utopimy” ich w inwestycjach typu: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe w Jasionce, z którym nie bardzo wiadomo co robić w kolejnych latach i za co je utrzymywać, albo most w Rzeszowie za 170 mln zł, gdzie można było zbudować trzy mniejsze. arek Bujny jest spokojny o to, że kapitał będzie. – Przynajmniej raz w tygodniu mam zaczepki od różnych banków, które mi oferują kredyty. Kapitału jest za dużo na świecie, co zresztą premier Morawiecki mówi. Jest tylko kwestia stworzenia takich warunków, by ten kapitał chciał tu przyjść. Jemu jest potrzebne stabilne prawo gospodarcze i odpowiednia ilość wykształconej kadry (ta kadra jest), a w którymś momencie odpowiednia postawa rządu w przypadku np. zakupów, które są powiązane z offsetem. Tego przedtem nie było. Mamy przykład F16 – miał być potężny offset i nic z tego nie zostało – dowodził wiceprezes Ultratechu. Zdaniem Zdzisława Gawlika, Polska jest od kilku miesięcy bardziej resortowa niż wcześniej. – Proszę zauważyć, jak bardzo podmioty z udziałem skarbu państwa zostały rozczłonkowane pomiędzy szereg resortów, również nowo tworzonych. Ja sobie wyobrażam, że polityka przemysłowa, która również jest podstawą „planu Morawieckiego”, musi być polityką spójną. Tylko zadaję sobie pytanie, na ile ta polityka może być spójna, jeżeli tyle jednostek będzie właściwych w sprawie poszczególnych podmiotów – dowodził poseł PO. Nie zgodził się z nim Marek Bujny, według którego zjawisko, o którym mówi Gawlik, było nasilone w latach rządów PO-PSL.

M

24

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

– Czego brakuje w „planie Morawieckiego”, a co mogłoby poprawić przypływ pieniądza na rynek, żeby te słuszne i potrzebne Polsce cele zrealizować? – postawił problem Krzysztof Kaszuba. I odpowiedział: – Potrzebne są generalne zmiany jeżeli chodzi o dwa elementy: system prawny funkcjonujący wokół biznesu i system podatkowy. Polska jest krajem niesprawiedliwości podatkowej i prawnej, i my o tym wiemy. Gdybym miał taką możliwość, natychmiast zlikwidowałbym CIT – stwierdził Kaszuba. Jego zdaniem, należałoby wprowadzić jednolity dla wszystkich, powszechny, z małym zróżnicowaniem na przemysł, usługi i handel, powszechny podatek od przychodów ze sprzedaży, bez względu na to, czy firma jest z „Ropczyc, Mielca, Tel Awiwu, Nowego Jorku czy z Marsa”. – Mówi się o tym, i to wyraźnie – dodał ad vocem Marek Bujny. – To nastąpi i do wakacji te szczegóły mają już być przedstawione. To nie jest łatwa sprawa – czyszczenie od podstaw. Publikacje renomowanych amerykańskich instytucji badawczych stwierdzały, że polskie prawo gospodarcze, podatkowe jest najgorsze w Europie. Mówiłem politykom, gdy się puszyli, jaki to mamy wzrost gospodarczy: my jako przedsiębiorcy nie potrzebujemy dotacji, ulg, zwolnień. Wy zróbcie jedną rzecz: normalne prawo w Polsce. I „zaorzemy” wszystkich. – Słyszałem ministra finansów, który mówił, że nie będzie obniżenia stawek podatków – wtrącił Zdzisław Gawlik. – Ale ja nie mówię o obniżeniu stawek – zripostował Bujny. –Tego nie trzeba robić. Trzeba tylko uporządkować prawo tak, żebym ja, prosty inżynier, czytając pewne regulacje prawne, to rozumiał. Teraz tego nie potrafię. Stąd namnożyło się różnych kancelarii doradczych, podatkowych, ekonomicznych, które „mielą papiery”. To nie wnosi wartości dodanej. daniem Krzysztofa Kaszuby, bardzo ważne będzie to, żeby jak najwięcej polskich przedsiębiorstw było ważnym elementem łańcucha dostaw dla największych korporacji świata – lotniczych, motoryzacyjnych itp. Drugi ważny element: żebyśmy rozwijali jak najwięcej przedsiębiorstw małych i średnich, które będą oferować produkty finalne w kraju i na świecie. To jest bardzo ważne, bo wtedy dywidenda i zysk zostają tutaj. – Ale jest jeszcze jeden element, który znakomicie polepszy działanie głównie małych i średnich przedsiębiorstw, choć nie tylko – stwierdził ekonomista. – Wprowadźmy jeden prosty podatek społeczny: 20-25 proc. narzutu na płacę brutto, i zlikwidujmy PIT. To jest absurd, który się przyjął.

Z

Czy Polacy będą wracać do kraju Jednym z wątków debaty była wymiana poglądów na temat, czy realizacja „planu Morawieckiego” będzie skutkowała tym, iż Polacy będą zarabiać więcej i czy jest możliwe powstrzymanie ich exodusu na Zachód. Zdaniem Marka Bujnego, warunkiem lepszych zarobków jest zwiększenie efektywności działania, wejście w wyższe technologie i bardziej zaawansowane produkty. Przedsiębiorca przestrzegał, że tego nie da się zrobić szybko. Jego zdaniem, warunkiem koniecznym są tu środki, inwestycje i wsparcie państwa. Również Zdzisław Gawlik zwrócił uwagę, że pod względem zarobków nie dogonimy krajów tzw. starej Unii tak szybko. - Im więcej będzie technologii innowacyjnych, tym lepiej ludzie będą zarabiać, bo przedsiębiorca musi tych ludzi przyciągać. Poseł PO przestrzegał, że sam plan nie zapewni tego, iż młodzi ludzie będą chcieli tu zostać, bo jest to myślenie z katego-


SALON opinii rii „chciejstwa”. – To jest raczej kwestia, na ile jesteśmy w stanie stworzyć atrakcyjne miejsca pracy, by ci ludzie chcieli tu zostać – stwierdził. – Dobrze, że taki plan jest, ale jest kwestia realizacji pomysłów, czyli szczegółów – stwierdził Krzysztof Kaszuba. – Jeżeli zostaną wprowadzone m.in. te, o których tu mówimy, plus jeszcze inne, o których tu z braku czasu nie powiemy, to z czasem ci, którzy wyjechali, zaczną wracać. A może przestaną wyjeżdżać – i to już będzie pierwszy sukces. daniem ekonomisty, mówiąc o atrakcyjnej pracy, trzeba pamiętać, że likwidacja szkolnictwa zawodowego była „przestępstwem”, którego skutkiem jest m.in. nadprodukcja absolwentów w zawodach, w których nie ma pracy, a tam, gdzie praca jest, często brakuje fachowców. – Dlaczego tak się stało? Dlatego, że nikt tej młodzieży i rodzicom nie powiedział: idziecie w złym kierunku. Po co wysyłacie tam dzieci? A to jest rola rządu – przekonywał Marek Bujny. Nieco odmienne zdanie w tej kwestii miał poseł Gawlik, zdaniem którego to nie jest tak, że ktoś „mądry” zlikwidował te szkoły. One upadły często dlatego, że świeciły pustkami, bo nie było chętnych do nauki. Jako pozytywny przykład wymieniono otwarte na początku kwietnia w Rzeszowie Centrum Badawczo-Rozwojowe Pratt&Whitney. – To Centrum ma przysłowiowe znaczenie dla całego Podkarpacia, bo ludzie z Mielca, którzy odchodzili z tamtejszego WSK, znajdowali zatrudnienie w Zakładach Mechanicznych w Tarnowie tylko dlatego, że WSK Rzeszów „zasysało” ludzi z Tarnowa do Rzeszowa, rekrutując ich do tego Centrum – dowodził Zdzisław Gawlik. – Skoro im się opłaca dojeżdżać z Tarnowa do Rzeszowa, to pewnie muszą lepiej zarabiać niż u siebie na miejscu. Jeżeli tego typu projekty będą wdrażane, to w konsekwencji to się samo zdarzy, że ludzie będą lepiej zarabiać, bo przedsiębiorcy będą konkurowali o dobrego pracownika. Marek Bujny wspominał, że był świadkiem wydarzeń, które spowodowały, iż powstanie tego Centrum stało się możliwe. Było to w 2007 roku, podczas uroczystości w teatrze z okazji rocznicy powstania WSK Rzeszów. – Prezes Darecki ogłosił, że przyjechał z Warszawy poseł naszej ziemi z dobrą informacją, iż rząd zgodził się dofinansować kwotą 80 mln laboratorium, jeżeli korporacja podejmie taką decyzję, by ono powstało. W sali siedzieli prezesi Pratta i oni nie mogli nie zgodzić się na to, by do tego nie dołożyć. To była akcja obecnego marszałka Ortyla i grupy ludzi z minister Gęsicką, żeby te pieniądze przeznaczyć na tę zachętę – opowiadał wiceprezes Ultratechu.

Z

Polska może być eldorado – Chciałbym zwrócić uwagę na jedną rzecz, której nie ma w planie Morawieckiego – mówił Krzysztof Kaszuba. – Udział biznesu lotniczego Podkarpacia w tworzeniu wartości dodanej to mniej więcej 5 proc. i ten poziom utrzymuje się przez ostatnie lata. Czyli 95 proc. to są jednak inne sektory, inne branże. Wydaje mi się, że jednej rzeczy nam brakuje, a na to też musimy postawić. W ramach poprawy struktury gospodarczej Polski powinniśmy mówić nie tylko o reindustrializacji, ale również o tym, żeby maksymalnie wesprzeć sektor związany z rolnictwem, żeby jak najwięcej ludzi tam pracowało i wytwarzało zdrowe produkty. To jest drobiazg, na tym się wiele nie zarobi, ale to dawałoby możliwość dorobienia tym najbiedniejszym. Byłoby to też wyrównywanie szans między np. powiatem rzeszowskim a lubaczowskim.

Marek Bujny. – Gdzie możemy, też to wspieramy w różnej formie – przypomniał Marek Bujny. – Na salonach lotniczych, gdy jest organizowane wspólne stoisko Urzędu Marszałkowskiego, miasta i Doliny Lotniczej, zawsze jest obecna Podkarpacka Izba Rolnictwa Ekologicznego. Nie wiem, czy wiecie, ale tam są 2 tys. gospodarstw, które produkują żywność ekologiczną. Północ Podkarpacia to przemysł lotniczy, ale co z południem? Tylko Bieszczady i Solina? Więc ten pomysł powstał, żeby to południe aktywować. Istotnym elementem, o którym premier Morawiecki także mówi w swoim planie, są klastry. Jest Dolina Lotnicza, jest klaster informatyczny, ale tak samo klastrem jest ta Izba. Te stowarzyszenia na Podkarpaciu są zdrowe, gdzie indziej w Polsce bywa różnie. Ten projekt, który w ramach funduszy miał wspierać klastry, został tak zrobiony, że my jako Dolina Lotnicza, najlepszy klaster w Polsce, praktycznie nie mogliśmy po te fundusze sięgnąć. Mam o to pretensje, bo kilka lat temu, kiedy rozwiązania dotyczące wspierania klastrów były tworzone, przyjechał dyrektor z ministerstwa i przez 2 godziny klarowałem mu, jakie warunki powinny być spełnione, żeby powstał zdrowy klaster. Oczywiście, zrobiono odwrotnie. daniem Marka Bujnego, Polska „może być eldorado”. – Polska w Europie jest w tej chwili oazą spokoju. Jesteśmy homogenicznym krajem, nie mamy jeszcze, przynajmniej na razie, problemu z emigrantami, gospodarka rozwija się prawidłowo, jesteśmy dobrym sojusznikiem i dla Stanów, i dla Anglii, i dla wielu innych krajów. To gdzie mają inwestorzy lokować inwestycje? W Niemczech, które są zalewane falą emigrantów? W Rosji, na Ukrainie? W Chinach, gdzie koszty pracy są już większe niż w Polsce? Polska jest idealnym miejscem zwłaszcza w zakresie wysokich technologii, bo Polacy są dobrze wykształconym, elastycznym, energicznym narodem i są w stanie zrobić prawie wszystko. Natomiast trzeba ukrócić niecne praktyki wyprowadzania pieniędzy, oszukiwania, ukrócić szarą i czarną strefę. To jest duże, ale bardzo ważne wyzwanie. Zdaniem prezesa Ultratechu, Polskę stać na stworzenie rzeczy, które są w stanie zadziwić świat. Już zresztą takie mamy, np. grafen. Ale do tego potrzebne jest wsparcie państwa. – Google, Microsoft i tego typu firmy nie powstały w garażu, bez żadnej ingerencji – przekonywał przedsiębiorca. – Tam była określona ingerencja rządu amerykańskiego, może nie wprost, ale w zakresie stworzenia odpowiednich warunków, żeby tak się rozwinęły. Poza tym trafiły w dobrą niszę. Popatrzmy na nasze firmy: Fakro, Nowy Styl. Były tworzone od zera. Podobnie, 15 lat temu, moja firma, w trudnej branży. Dało się? Dało. Tylko muszą być odpowiednie warunki. 

Z

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Prezesowi Arkus&Romet Group nie tylko udało się skutecznie reaktywować upadłą polską markę, ale także zrobić z niej dochodowy biznes

Wiesław Grzyb – największy producent rowerów w Polsce 28

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


LUDZIE biznesu

– Cel, który sobie założyłem, rozpoczynając prowadzenie rowerowego biznesu na przełomie lat 80. i 90. XX w. był taki, aby inwestować w Polsce i w polską markę oraz dorównać światowym markom w branży rowerowej pod względem technologii i jakości produktów. Konsekwentnie realizujemy ten plan, aby stać się jedną z najnowocześniejszych firm produkcyjnych w Europie – podkreśla Wiesław Grzyb, prezes i właściciel Arkus&Romet Group. Nie ma w tych słowach żadnej przesady: poddębicka firma to europejska ekstraklasa w branży jednośladów. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak Wiesław Grzyb.

A

rkus&Romet Group z Podgrodzia k. Dębicy to największy producent i sprzedawca jednośladów w Polsce. Produkuje ich ponad 400 tys., co oznacza, że z poddębickiej firmy pochodzi co trzeci polski rower, motorower lub motocykl. Ok. 40 proc. produkcji trafia na eksport do ponad 20 europejskich państw. Nie tylko na Zachód (głównie do Niemiec i Austrii), ale również na Litwę, Łotwę, do Słowenii, Chorwacji, na Węgry. A także poza Europę – np. do Chin czy Indii.

Rowerowy boom rynkowy – Sprzedaż rowerów była o 20 proc. lepsza niż w poprzednim sezonie – oceniał na początku tego roku w me-

diach Wiesław Grzyb. Nic dziwnego, ubiegły rok był dla branży rowerowej w Polsce wyjątkowo udany, a rosnącego popytu na jednoślady w kraju i za granicą producenci spodziewają się także w 2016 r. Rodzima produkcja przekroczyła 1 mln sztuk, co oznacza, że pod względem jej wielkości ścigamy się już z takim rowerowym potentatem jak Holandia, a przed nami są tylko Niemcy i Włosi. Przynajmniej co dziesiąty z produkowanych w Europie rowerów pochodzi z Polski – głównie z dwóch największych firm: Arkus&Romet Group i Kross z Przasnysza. W ofercie poddębickiej firmy największym zainteresowaniem cieszą się rowery górskie i trekkingowe. Największy wzrost sprzedaży odnotowano z kolei w segmencie rowerów szosowych. ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

29


LUDZIE biznesu

P

rzyczyny rowerowego boomu są dość oczywiste: lepsza infrastruktura (zwłaszcza coraz więcej ścieżek rowerowych), rosnąca popularność stacji rowerów miejskich, a przede wszystkim moda na zdrowy i aktywny styl życia. Wiesław Grzyb dodaje, że nie bez wpływu na rosnące słupki sprzedaży mają sukcesy polskich kolarzy na arenie międzynarodowej. – Sami obserwujemy to na przykładzie naszej grupy kolarskiej. Ludzie interesują się konkretnymi modelami, na których jeżdżą członkowie klubu Romet Racing Team – podkreśla prezes Arkus&Romet Group. Wiesław Grzyb, którego firma w latach 90. XX w. montowała rowery z niewysokiej półki cenowej dla przeciętnego Polaka, zauważa, że kończy się w Polsce boom na kupowanie rowerów tanich, za kilkaset złotych. Wspomina tamte czasy sprzed 20 i więcej lat, gdy do Polski trafiły pierwsze „górale”, produkowane we Włoszech. Miały piękny design i wzbudzały powszechny zachwyt. Szybko jednak okazało się, że ich jakość pozostawia wiele do życzenia. Dziś – jak obserwuje prezes Grzyb – znacząco zmienia się nie tyle wielkość, ile wartość rynku, która wynosi już ok. 1 mld zł. Wytłumaczenie tego zjawiska jest proste: coraz lepiej sprzedają się coraz droższe rowery. Jednak, jak podkreśla prezes Arkus&Romet Group, firma chce budować biznesową przewagę na produkcji jednośladów dobrej jakości, sprzedawanych za rozsądną cenę. Co to oznacza? Zdaniem Wiesława Grzyba, za 1,5 tys. zł można już kupić całkiem przyzwoity rower. Oczywiście, osoby zamożniejsze wydadzą kilka tysięcy.

Motocykle, skutery, pojazdy elektryczne Arkus&Romet Group notuje także zyski w innej kategorii jednośladów – motocyklach z silnikami o pojemności do 125 cm sześc. To efekt… przeprowadzonej dwa lata temu nowelizacji ustawy o kierujących pojazdami, w myśl której osoby posiadające przynajmniej od 3 lat prawo jazdy kategorii B mogą teraz jeździć motocyklami o pojemności silnika do 125 cm sześc. To spowodowało, że sprzedaż małych motocykli wzrosła lawinowo – o kilkaset procent. Wprawdzie producenci spodziewali się wzrostów sprzedaży, ale ich skala przerosła oczekiwania wszystkich. rezes Grzyb pilnie śledzi trendy na rynku jednośladów, bo te są zmienne. Np. w 2006 r., odpowiadając na panującą wówczas modę na skutery, z impetem wszedł w ich produkcję. Przy okazji chciał zerwać z wizerunkiem firmy produkującej rowery z niższej półki cenowej. Jednak po okresie boomu rynek na te pojazdy znacznie się skurczył, choć – jak przewiduje szef Arkus&Romet Group – popyt na skutery, mimo że mniejszy, całkiem nie zaniknie. – Natomiast na pewno musimy wzmacniać „motocyklowy segment” firmy – przekonuje prezes. Zauważa też inną korzystną prawidłowość: wielu z tych, którzy „weszli” w jednoślady, chce korzystać z kolejnych produktów z tego segmentu pojazdów. Wiesław Grzyb szacuje, że połowa klientów, którzy kupili rowery

P 30

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

produkowane przez Arkus&Romet Group, wróciła później po motorower lub motocykl poddębickiej firmy. Prezes Grzyb aż „kipi” od pomysłów na biznes. Nie wszystkie przynoszą pożądany efekt (a przynajmniej nie od razu), ale to normalne w tego typu działalności. Jednym z takich pomysłów było wprowadzenie do produkcji czterokołowego pojazdu Romet 4E o napędzie elektrycznym, przeznaczonego do jazdy po mieście. Jego prototyp zaprezentowano w 2010 roku. – Wprowadziliśmy go jako model pilotażowy. Chcieliśmy zbadać zapotrzebowanie rynku na tego typu pojazd – podkreśla prezes Arkus&Romet Group. irma wypuściła kilkadziesiąt sztuk Rometa 4E, lecz do uruchomienia seryjnej produkcji nie doszło. – Rynek nie zaakceptował jego ceny, która wynosiła ponad 30 tys. zł – przyznaje Wiesław Grzyb. Akceptowalny poziom ceny był znacznie niższy, na poziomie poniżej 20 tys. Firma jednak nie składa broni. – Chcemy wprowadzić autko na rynek poprzez uruchomienie sieci wypożyczalni działających na podobnych zasadach, jak wypożyczalnie rowerów – informuje prezes Grzyb. Wierzy, że w czasach ekologii przyjdzie jeszcze boom na pojazdy elektryczne i wtedy jego cena spadnie, a pojazd stanie się powszechnym środkiem lokomocji.

F

Od sprzedaży do produkcji rowerów

J

eszcze w latach 80. XX w. Wiesław Grzyb sprowadzał do Polski ze Wschodu masywne rowery, zwane potocznie „ukrainami”. Rowery kupował też w dominującym wówczas na rynku „Romecie”. Wspomina, że dwa razy w tygodniu jeździł z Dębicy do Bydgoszczy po dostawę. Zapotrzebowanie na rowery z nazwą Romet było tak wielkie, że to, co przywiózł, sprzedawał „od ręki”. „Romet”, będący wówczas polskim monopolistą na rynku jednośladów, kazał na swoje produkty czekać często całymi miesiącami. Po przemianach ustrojowych i otwarciu rynku dotychczasowy monopolista wpadł w tarapaty, które zakończyły się jego upadkiem (patrz ramka). Grzyb nie chciał podzielić jego losu. – Moja hurtownia prosperowała, ale wiedziałem, że to może się w każdej chwili skończyć. Zacząłem myśleć o własnej wytwórni rowerów – opowiadał w jednym z wywiadów. W 1991 r. założył małą, 20-osobową spółkę cywilną Arkus, która przez pierwsze kilka lat zajmowała się handlem rowerami, a w 1996 r. rozpoczęła montaż rowerów pod marką Arkus. Prezes Grzyb w upadku Zakładów „Romet” dostrzegł szansę dla swojej firmy. Gdy w 1999 r. zaczęła się wyprzedaż majątku bankruta, jako jedyny z branży stanął do przetargów. Kupił fabrykę w Jastrowiu produkującą rowery dziecięce i młodzieżowe, a rok później – fabrykę w Kowalewie, wytwarzającą rowery turystyczne. Wreszcie nabył prawa do marki Romet. W 2008 r. wznowił produkcję rowerów (montowanych m.in. z części zagranicznych) oraz motorowerów pod nazwą Romet. Przez cały ten czas Arkus&Romet Group pracowała na pozycję czołowego krajowego producenta rowerów oraz


LUDZIE biznesu zdobywała kolejne rynki, by osiągnąć dominującą pozycję na polskim rynku rowerowym. W międzyczasie też rozrosła się – zatrudnia już ok. 600 osób.

Potrzebne są: żelazna konsekwencja, szczęście do ludzi i biznesowa intuicja

W

iesław Grzyb zapytany o cel, jaki postawił sobie, rozpoczynając działalność biznesową na przełomie lat 80. i 90. XX w., odpowiada: – Inwestować w Polsce i w polską markę oraz dorównać światowym markom w branży rowerowej pod względem technologii i jakości produktów. Konsekwentnie realizujemy ten plan, aby stać się jedną z najnowocześniejszych firm produkcyjnych w Europie. Kupując zakłady upadłego „Rometu” oraz markę Romet (przypomnijmy, że w okresie PRL produkty z tą nazwą były wręcz synonimem jednośladu), prezes Grzyb miał zadanie i łatwe, i trudne zarazem. Łatwe, bo mógł się odwołać do sentymentu Polaków do tej marki, co na pewno było biznesowym atutem. I trudne zarazem, bo sam sentyment do przeszłości nie wystarcza. O sukcesie zawsze decyduje precyzyjny biznesplan, żelazna konsekwencja i skuteczny marketing. No i „nos” do rynku. Wiesław Grzyb takiego „nosa” miał. I miał pomysły. A nawet cały gejzer pomysłów. A także wolę zainwestowania w polską markę. Szybko okazało się, że marka Romet trafiła w dobre ręce. A także – że Polacy chętnie kupują uwspółcześnione, a przy tym nieporównanie wyższej klasy wersje mode-

li, które znali z dzieciństwa – swojego lub rodziców. Firma z biegiem lat osiągnęła poziom intensywnego rozwoju, a popyt na produkty z logo Romet był dowodem na udaną reaktywację znanej polskiej marki. Pytamy doświadczonego przedsiębiorcę, jakie cechy osobowości są konieczne w biznesie? – Determinacja, dobra organizacja, wizja, ale i optymizm – wylicza Wiesław Grzyb. – Ważna jest też intuicja, przekonanie o słuszności sprawy i biznesu – bo to daje poczucie, że idzie się w dobrą stronę. Co do otoczenia, to niewątpliwie ważne w biznesie jest szczęście do ludzi, których się spotyka na swojej drodze, relacje z nimi, ale też i kompetencje tych ludzi. Posiadając te cechy, z pewnością można budować i osiągać sukces w biznesie w sposób naturalny. Prezes jest wizjonerem, ale jednocześnie uważa, że należy podchodzić do działalności biznesowej w sposób pragmatyczny, umieć ją pogodzić z wymaganiami rynku. – Nie można podchodzić „sztywno” do biznesu, mieć klapki na oczach, realizować jeden plan, który nie ma alternatywy. Trzeba być otwartym na zmiany. Nie jest dobrze, gdy pracownicy muszą szefa do czegoś przekonywać. Szef jest od tego, by nadawał kierunek, ale jednocześnie nie może działać sam. Firma bowiem to ludzie; szef w pojedynkę „głową muru nie przebije” – śmieje się Wiesław Grzyb. odkreśla, że – choć rynek rowerowy dynamicznie się rozwija – nie oznacza to, by można było „spocząć na laurach”. – Trzeba śledzić trendy na rynku, pracować nad rozwiązaniami strategicznymi, wykonywać pewne ruchy wyprzedzające, dające przewagę konkurencyjną. Kto „zaśpi”, ten może już nigdy nie odrobić dystansu do konkurencji – tłumaczy prezes Arkus&Romet Group.

P

Historia Zakładów Rowerowych „Romet” W powojennej Polsce rowery i motorowery produkowały Zjednoczone Zakłady Rowerowe w Bydgoszczy, powstałe w 1948 r. z połączenia mniejszych bydgoskich zakładów rowerowych o przedwojennym rodowodzie oraz zakładów w Poznaniu, Czechowicach-Dziedzicach, a później także w Jastrowiu, Kowalewie i Wałczu. Na początku lat 70. XX w. zmieniły one nazwę na Zakłady Rowerowe „Romet”, a potem „Predom-Romet”. W 1991 r. nastąpiła komercjalizacja przedsiębiorstwa i jego przekształcenie w spółkę akcyjną (Zakłady Rowerowe „Romet” S.A.). Przez 50 lat (1948-98) Romet to była także marka produkowanych przez te zakłady rowerów i motorowerów. W okresie PRL Zakłady „Romet” produkowały nawet 1,5 mln rowerów rocznie, ale większość produkcji eksportowano. Po otwarciu polskiego rynku rowerów na firmy zagraniczne, Zakłady „Romet”, obciążone („spadek” po PRL) rozległą infrastrukturą pozaprodukcyjną oraz przerostami w zatrudnieniu, znalazły się w trudnej sytuacji. W wyniku nieudanej prywatyzacji, w 1994 r. zwolniono większość pracowników i znacznie ograniczono produkcję. Reszty dokonała konkurencja. Z kilku zakładów rometowskich przetrwał jako samodzielny byt jedynie zakład w Wałczu, dziś produkujący m.in. piasty rowerowe i mechanizmy korbowe. W 1998 r. splajtował zakład w Bydgoszczy. W 2005 r. spółka „Romet” w Bydgoszczy została wykreślona z Krajowego Rejestru Sądowego.  VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

31




Alina Bosak rozmawia...


...z Magdaleną Jagiełło-Szostak, członkiem zarządu Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A.

Fotografie Tadeusz Poźniak


Alina Bosak: Potrafi Pani policzyć, do ilu pomysłów na biznes próbowano już Panią przekonać? Magdalena Jagiełło-Szostak: Moja kariera zawodowa biegnie od dużego biznesu do małego. Zanim trafiłam do Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A., pracowałam w Banku Gospodarstwa Krajowego i przeprowadzałam transakcje, które często dotyczyły naprawę dużych spółek. Wartość największej z nich liczona była w miliardach złotych. Poszukiwaliśmy też nabywców na udziały mniejszościowe przekazane bankowi przez Skarb Państwa. Dzięki temu miałam okazję przyjrzeć się przedsiębiorstwom, często o długoletnich tradycjach, które po transformacji ustrojowej w latach 90. bardzo różnie broniły swojej pozycji w nowych warunkach rynkowych. Przekonałam się, że o powodzeniu niekoniecznie decyduje pojawienie się poważnego inwestora finansowego, ale bardzo ważny jest ukryty kapitał przedsiębiorstwa, czyli ludzie. Tam, gdzie była dobra kadra inżynierska, gdzie związki zawodowe rozumiały, że trzeba wspólnie walczyć o utrzymanie miejsc pracy, tam pojawiał się nowy duch, nowe podejście do gospodarności i firmy z tradycją stawały się swego rodzaju startupem w warunkach wolnego rynku. Natomiast misją Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A., który został utworzony przez BGK, jest wspieranie małych i średnich przedsiębiorstw w formie inwestycji kapitału podwyższonego ryzyka. W KFK S.A. sami nie wykonujemy transakcji, ale recenzujemy i finansujemy cudze transakcje. Posiadamy udziały w szesnastu funduszach o profilu venture capital. W tej chwili dwanaście z nich jeszcze inwestuje w przedsiębiorstwa, pozostałe już zbudowały swój portfel i pracują nad wartością znajdujących się w nim spółek albo zaprzestały działalności. Widzimy więc głównie te startupy, które przyprowadzą do nas zarządzający funduszami, zainteresowani inwestycją w określony biznesowy

36

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

pomysł. Oni są pierwszym sitem. W KFK oglądamy po kilkanaście nowych projektów w ciągu kwartału i jest to crème de la crème. Teraz za to ma Pani okazję obejrzeć „świeżynki”…. ak, nadzoruję realizację projektu finansowanego ze środków szwajcarskich. Działania KFK S.A. podejmowane w ramach Szwajcarsko-Polskiego Programu Współpracy skierowane są do czterech regionów priorytetowych województwa: podkarpackiego, małopolskiego, świętokrzyskiego i lubelskiego. W każdym z nich organizujemy spotkania, w których biorą udział młodzi przedsiębiorcy albo ludzie z pomysłem na biznes. Ci ostatni swój plan przedstawiają przed gronem ekspertów i poddają się ich ocenie. To wymaga brawury i odwagi, ale przecież takie cechy posiada każdy przedsiębiorca. Podczas tych prezentacji widać, że nie jest łatwo przekonać inwestora do ulokowania pieniędzy w przedsięwzięciu. Pomysłodawcy mają szansę poznać oczekiwania zarządzających funduszami, zrozumieć, dlaczego inne są np. kryteria funduszu Zernike, który chętnie podejmuje współpracę z przedsiębiorcą na bardzo wczesnym etapie rozwoju, a inne funduszu Experior, który chętnie dołącza się do finansowania projektu bardziej dojrzałego. Nie ma Pani wrażenia, że większość osób chce zrobić fajną „apkę”? Czy na tym właśnie polega innowacyjność? Nie ma jednoznacznej definicji innowacyjności. Ale biorąc pod uwagę, że w nowej perspektywie unijnej innowacyjność jest „na sztandarach”, więc na pewno zyska nowe znaczenie. Dziś już przecież wszystko jest „innowacyjne” − kremy do twarzy i inne towary, usługi. To kwestia mody. Rok temu jeszcze mało kto używał słowa startup,

T


VIP TYLKO PYTA a dziś jest ono gwarancją „klikalności” w mediach elektronicznych i pojawia się w nagłówkach wielu informacji biznesowych. Nie wszystkie pomysły to „apki”. Podczas niedawnego spotkania w Krakowie ośmioosobowe jury oceniało biznesowe pomysły młodych ludzi. Zasiadałam w nim razem z prezesami firm Geberit i Armatura Kraków, przedsiębiorstw z ponad stuletnią historią. Ocenialiśmy 9 projektów. Jeden z nich przeżyłby i bez Internetu, i bez prądu. Dotyczył mycia samochodów i bardzo się szacownym biznesmenom spodobał. Nie chcę zdradzać szczegółów pomysłu, ale jest on dowodem, że można na spotkanie z przedstawicielami funduszy venture capital przyjść z projektem, który nie dość, że nie jest internetowy, to jeszcze dość przyziemny, i spotkać się z akceptacją i przekonaniem, że ten biznes się uda. Inna sprawa, czy tego typu przedsięwzięcie, mające szanse powodzenia, nadaje się dla funduszu VC. Podobno, jeśli ktoś chce zobaczyć wylęgarnię startupów, powinien udać się do Doliny Krzemowej. Czy startupy oznaczają głównie biznesy związane z Internetem i komputerami?

K

iedyś Internet sam w sobie był innowacyjny. Pamiętam jeszcze takie czasy, kiedy go nie było i dominowały dialogi: „Dzwonię, żeby ci powiedzieć, że wysłałem faks”. Zmiana sposobu komunikowania się bardzo zmieniła modele biznesowe. To są nie tylko relacje z klientem – odbiorcą usługi czy produktu, ale również relacje B2B, czyli współpraca między przedsiębiorstwami, a także e-commerce, który nie oznacza już tylko sklepu internetowego, ale dla firm jest jednym z wielu kanałów dystrybucji. Młodzi ludzie w sposób naturalny zawłaszczyli wszystko, co jest „internetowe”. Dla nich to nie jest innowacyjne, ale proste jak oddychanie. Dla tego pokolenia ścieżka kariery typu: „kończę dobrą uczelnię, mam niezłe wyniki i automatycznie znajduję stabilną pracę w firmie z dobrą reputacją”, już się nie sprawdza. Młodszym rocznikom łatwiej ten fakt zaakceptować niż starszemu pokoleniu, ponieważ taką rzeczywistość już zastały. Musząc znaleźć swoje miejsce na ziemi i sposób na utrzymanie, „poszli w Internet”. Wynikło to również z tego, że programy pomocy ze strony państwa, adresowane do młodych przedsiębiorców, oferowały stosunkowo niewielkie kwoty. To były zbyt małe pieniądze na uruchomienie firmy, działającej w tradycyjnej branży. Natomiast wystarczały na to, by kupić komputer, posadzić dwóch programistów i spróbować coś na koniec dnia wypracować. Niekoniecznie trzeba jechać do Doliny Krzemowej, by zrealizować swój pomysł. W tej chwili jest tyle programów i pieniędzy dla tzw. startupów w Polsce, że przypomina to potop. Tym, którzy upatrują w tym dla siebie szansę, radzę, aby nie zaczynali od sprawdzania, na co można pieniądze dostać. Lepiej najpierw zastanowić się nad swoim pomysłem, a dopiero później rozejrzeć się, skąd na niego wziąć środki.

Skąd się biorą inwestorzy? Albo raczej, jak ich znajdujecie? I ile jest prawdy w tym amerykańskim powiedzeniu, że jeśli chodzi o to, skąd wziąć pieniądze na biznes, to obowiązuje zasada 3F – Family, Friends&Fools? KFK S.A. stara się, aby „trzecie F” to nie byli „głupcy”, ale „Funds”, czyli fundusze venture capital. Aby powstał fundusz venture capital, potrzeba specjalistów od inwestycji kapitałowych, którzy pozyskali osoby z kapitałem. Są trzy typy inwestorów. Jedni to osoby z branży finansowej, które na co dzień inwestują pieniądze swoich klientów w różne produkty, a chcieliby zarobić także w segmencie venture capital i przekazują do nich część kapitału. Drugi typ to zarządzający funduszem, którzy inwestują własne środki i znajdują innych zainteresowanych dołączeniem do inwestycji, często przedsiębiorców, lekarzy, prawników, inne osoby wykonujące wolne zawody. Trzeci rodzaj funduszu to taki, kiedy zarządzający zarządzają tak naprawdę tylko swoimi pieniędzmi. Wydaje się, że wielu Polaków woli jednak składać coś w garażu, niż wziąć do spółki inwestora. Raport „Polskie startupy”, przygotowany w 2015 r. przez Fundację Startup Poland, pokazuje, że niemal 60 proc. tych biznesów finansuje się wyłącznie ze środków własnych. Wygląda na to, że większość woli pożyczyć od rodziny i przyjaciół. Albo ruszyć drogą od pucybuta do milionera? ygląda na to, że młodzi startupowcy nie odbiegają w swoich zachowaniach od tego, jak finansuje się w Polsce dojrzały przedsiębiorca. Pomijając nawet brak zdolności kredytowej i możliwości przedstawienia zabezpieczenia kredytu bankowego, powody tego są co najmniej trzy. Jeden z nich to niechęć do ryzyka związanego z finansowaniem zewnętrznym. Poza tym, jeżeli mówimy o dofinansowaniu, które mogą dostarczyć aniołowie biznesu i venture-kapitaliści, to jest także niechęć do podzielenia się władzą nad firmą. I w końcu w przytoczonej statystyce są na pewno osoby, które budują wyłącznie własne miejsce pracy. Do tego niekoniecznie potrzeba na początku dużych pieniędzy. I dobrze. Inwestorzy, spotkając się z osobą, która szuka finansowego wsparcia, zawsze pytają: a co zrobiłeś już sam, ile zaryzykowałeś i ile zbudowałeś, zanim przyszedłeś zaproponować nam uczestnictwo w tym przedsięwzięciu? Inwestowanie najpierw swoich pieniędzy wydaje mi się naturalne. Pytanie, na ile wszystkie instytucje otoczenia biznesu potrafią stworzyć mikroklimat do rozwoju przedsięwzięcia. Fajnie, że są takie miejsca, jak Inkubator Technologiczny w Jasionce, dobrze, że są programy BGK i PARP dla startupów, ale gdzieś na początku musi być własny wkład. W pewnym momencie trzeba też przestać wspierać przedsiębiorcę, kiedyś wreszcie powinien stanąć na własnych nogach. Dlaczego w tylu programach dla startupów są ograniczenia wiekowe? Czy nie warto wspierać człowieka z pomysłem, nawet jeśli skończył już 35 lat? Nie zawsze jest wszystko dla wszystkich. Gdy spojrzę na swoje osobiste doświadczenia, to poza tym, że skończyłam państwową szkołę i państwową uczelnię, co doceniam, ►

W

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

37


VIP TYLKO PYTA bo wykształcenie też kosztuje, jakoś na nic się nie „załapałam”. Jedyne, z czego skorzystałam, to ulga mieszkaniowa, przy czym rok później okazało się, że zamrożono progi podatkowe, więc musiałam zarobić dwa razy więcej, żeby wpłacać raty w spółdzielni (hipotecznych kredytów mieszkaniowych wtedy nie było). Zatem przyzwyczaiłam się, że trzeba sobie radzić samemu. Dlaczego 35 lat? Nie wiem. W minionym ustroju po 35. roku życia, zgodnie z ustawą, należało oddać legitymację partyjnego działacza młodzieżowego i wydorośleć (śmiech). Myślę, że to jest umowne. Natomiast młodzi na pewno potrzebują pomocy. Wchodzenie na rynek pracy dla absolwentów uczelni jest dziś bardzo trudne. Nie chciałabym być w tej chwili w ich butach, co wcale nie oznacza, że młodzi ludzie są bezmyślni. Kiedy uczestniczę w spotkaniach z nimi, widzę, jak dużo mają energii, determinacji, samozaparcia. Na pewno też trudniej być startupem z Podkarpackiego niż panienką z dobrego domu z Warszawy, która jak straci pracę, zawsze może wrócić do dziecinnego pokoju u rodziców i nawet po słoiki nie musi jeździć daleko. Dzieci niektórych moich kolegów kończą spokojnie trzeci fakultet na uczelni, wciąż żyjąc z kieszonkowego od rodziców. Dlatego mam duży szacunek dla tych, którzy przychodzą z projektem chociażby pisanym na kolejną „apkę”. To jest ich projekt, ich pomysł, w który angażują swój czas, nie czekając, aż mama zrobi im kanapkę albo tato załatwi pracę po znajomości. KFK S.A. zjednoczył zarządzających i inwestorów prywatnych 16 funduszy venture capital wokół idei inwestowania w nowe pomysły. Ile startupów w ciągu 10 lat istnienia KFK skorzystało z tej formy dofinansowania?

N

a koniec 2015 roku było to blisko 170 firm. To efekt ośmiu lat pracy. Przez pierwsze dwa lata trwały prace organizacyjne, ponieważ program pomocy publicznej musiał przejść certyfikację w Komisji Europejskiej. W 2007 r. zorganizowaliśmy konkurs pilotażowy dla zarządzających funduszami VC/PE. Mówię my, chociaż wówczas nie byłam jeszcze w KFK S.A., tylko kibicowałam ówczesnej załodze, pracując w Departamencie Inwestycyjnym w BGK. To było bardzo istotne, że 55 mln zł ze środków krajowych mogło trafić do dwóch funduszy, które dopiero miały powstać. Ponadto ze środków publicznych inwestujemy tyle samo, co inwestorzy prywatni, czyli potencjał inwestycyjny funduszy z udziałem KFK S.A. jest zawsze dwa razy większy, niż gdyby fundusze miały charakter czysto prywatny. Nie było wtedy jeszcze pieniędzy szwajcarskich ani unijnych. Te pierwsze fundusze skończyły już w 2014 i 2015 roku budowanie portfela. Nie wydatkowały wszystkich zakontraktowanych w KFK S.A. środków, co jest normalne w branży VC, ponieważ tu nie jest celem wydać wszystko, ale wydać dobrze, czyli mądrze i z nadzieją na zysk.

Czy to były w większości trafione inwestycje? Na takie podsumowania jest jeszcze za wcześnie. W przypadku funduszy zalążkowych typu „seed”, jak te organi-

38

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

zowane przez Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości, sukcesem jest, jeśli na sto „zasianych” przeżyje dwadzieścia. Teoretycznie, statystycznie fundusz venture capital, na dziesięć inwestycji powinien mieć trzy, które odpracują ewentualne straty na siedmiu pozostałych oraz jeszcze przyniosą zysk, jakiego oczekują zarządzający i inwestorzy, którzy podjęli ryzyko. „Siedmiu pozostałych” nie musi przynieść strat, ale jeśli się takie trafią, to jest to normalne. Kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana, jak mawiają Rosjanie. Jeżeli po pół roku widać, że biznes nie rozwija się tak, jak zakładano, trzeba sytuację zdiagnozować. Może się nie sprawdzić model biznesowy. Wtedy jest ważne, by przedsiębiorca i fundusz szybko reagowali. Przedsiębiorca, któremu nie idzie sprzedaż, nie powinien uparcie realizować planów kosztowych zgodnie z harmonogramem. Jeśli pieniądze zostaną przejedzone, daleko się nie zajedzie. Nie można bez końca pracować nad produktem, trzeba z nim wyjść na rynek. Nie chodzi o to, aby od razu były zyski, ale trzeba pozyskiwać klientów, rozwijać kanały sprzedażowe itd. Sprzedaż na początku może być na minusie, ale wszystko musi się rozwijać. Kiedy plan nie działa, może okazać się konieczne kompletne przeformatowanie przedsięwzięcia. Najgorzej, jeśli przedsiębiorca upiera się i jest tak bezkrytycznie przekonany do swoich racji, że nie widzi momentu, kiedy przychodzi czas na refleksję i zmianę sposobu działania. Wtedy powinien reagować zarządzający funduszem i wspierać przedsiębiorcę w eliminacji niedostatków. Natomiast inwestorzy funduszy venture capital nie akceptują „sprytu” biznesowego graniczącego z nieuczciwością. Biorąc pod uwagę, jaki niski poziom zaufania społecznego prezentują Polacy, taka współpraca przedsiębiorcy z funduszem nie jest łatwa. Przedsiębiorca na pewno nie powinien agresywnie reagować na pytania i musi być gotowy do udzielania odpowiedzi. Zarządzający funduszem musi natomiast znaleźć drogę pomiędzy dwiema skrajnościami: „puścić bezpańsko” i „zaufać bezgranicznie”. Pomiędzy jest miejsce na dobrą współpracę. Jakie błędy najczęściej popełniają ludzie, którzy chcą otworzyć własny biznes i uważają, że mają na niego świetny pomysł? ażdy popełnia własne błędy, ale niektóre powtarzają się. Do takich należy nieumiejętność zauważenia, że trzeba spróbować coś zmienić i upieranie się przy jednej koncepcji. Po drugie, nadmierna koncentracja na produkcie, ciągłe ulepszanie i niemożność podjęcia decyzji o jego wypuszczeniu na rynek. To często wiąże się z tym, że zwyczajnie nie umiemy go sprzedać. Jesteśmy bardzo dobrzy w tym, co robimy, ale nie znamy się na handlu. Dlatego fundusz bardzo często pomaga znaleźć osobę do sprzedaży, a jeszcze wcześniej przekonuje przedsiębiorcę, że tę sprzedaż czas już zacząć. Tu można także wpaść w pułapkę instrumentów pomocowych, tzn. „tu mogłem dostać na to, tu na to i ciągle mogę za te pieniądze nad tym produktem pracować, zamiast pójść do ludzi i go sprzedać”. Młodym przedsiębiorcom brakuje również umiejęt-

K


VIP TYLKO PYTA ności zarządzania finansami. Bywa nawet, że firma ma rok, dwa i w trakcie analizy przeprowadzanej przez fundusz kapitałowy wychodzi informacja o braku planu kont. A dobra sprawozdawczość finansowa jest konieczna, aby kontrolować sytuację firmy. Wspomniała Pani, że przychodzi czas, kiedy przedsiębiorca powinien już płynąć o własnych siłach. Mimo tych wszystkich programów pomocowych, projektów, dotacji, mówi się, że w Polsce niełatwo być przedsiębiorcą i że najlepiej, gdyby obniżono podatki. Pani, która pracowała w Ministerstwie Finansów i za Balcerowicza, i za Kołodki, i za Belki, zgadza się z tą opinią?

M

inister finansów przez podatników zawsze jest niekochany. Kiedy byłam pracownikiem tego resortu, to się do tego nie przyznawałam. Zwłaszcza na imieninach u teściowej, na których były osoby, które pracowały w sferze budżetowej, czyli nauczyciele i służba zdrowia, albo prywatni przedsiębiorcy. Po trzech godzinach słuchania ich narzekań na brak waloryzacji pensji, na zbyt wysokie podatki i tendencyjne kontrole, oferowałam się do zmywania naczyń. W ministerstwie zajmowałam się jeszcze gorszą sprawą – długiem publicznym, czyli szukaniem sposobu, jak go sfinansować. Zaczynałam pracę z ministrem Leszkiem Balcerowiczem jako stażystka nosząca papiery za ważnymi osobami, a skończyłam jako doradca ministra, jak czasem żartuję, za drugiego Leszka Balcerowicza. Uznałam wtedy, że skoro ministrowie zaczynają się powtarzać, to czas przejść do sektora prywatnego i trafiłam do amerykańskiej firmy. Ale do tej pory wspominam ministerstwo z sentymentem. Myśmy też byli startupem.

Bo po '89 wszystko było nowe? Zarządzanie budżetem, finansowanie długu, który widać, a nie tylko przez dodrukowywanie pieniędzy, to naprawdę były czasy odkrywania nieznanego lądu, kiedy mieliśmy poczucie misji. Żeby przeczytać literaturę fachową, trzeba było mieć znajomych w Stanach Zjednoczonych, którzy kupią książkę, wyślą. I czasami okazywało się, że ta książka po przeliczeniu dolarów kosztuje tyle, co nasze miesięczne wynagrodzenie. Czasami nie spaliśmy, nie jedliśmy, napędzała nas szklanka fusiastej kawy i extra mocne, a czasem bułgarski „koniak” w charakterze wzmacniacza. Dzisiaj to nie do wyobrażenia. Najbardziej uwierało, że nie zawsze był czas, żeby wrócić do domu i się wykąpać. Bo samo spanie w fotelu już tak nam nie przeszkadzało. Kiedy dzisiaj venture-kapitaliści na spotkaniach z potencjalnymi „celami inwestycyjnymi” pytają pomysłodawcę, a co ty zrobiłeś, co zainwestowałeś, gdzie jest twój czas, gdzie jest twoje zaangażowanie, to myślę, że ten młody przedsiębiorca powinien wkładać w swój biznes tyle wysiłku i pracy, co my w tym ministerstwie na początku lat 90. Osoby, z którymi wtedy pracowałam, były moimi nauczycielami i przewodnikami, bo słowo „mentor” też jeszcze nie było w użyciu.

Mając takie doświadczenie, potrafiłaby Pani podać receptę na uzdrowienie warunków prowadzenia biznesu w Polsce? To wszystko nie jest takie łatwe. Jak już powiedziałam wcześniej, jestem zwolenniczką hasła: „Nie licz na kogoś, licz na siebie”. Zawsze wychodziłam z założenia, że trzeba być samorządnym, samofinansującym się i trzeba umieć zarobić tyle, żeby po zapłaceniu podatków, ZUS-u i całej reszty, zostało więcej niż tylko na waciki. Niemniej jednak uważam, że to dobrze, że pojawia się tyle programów i możliwości wsparcia dla przedsiębiorców. Czasem wydaje się, że one zachodzą na siebie i że mamy klęskę urodzaju, a łatwość zdobycia grantów rozleniwia, ale dają jednak pozytywny efekt i są ludzie, którzy potrafią je dobrze wykorzystać. Pani miałaby dziś pomysł na własny biznes? Moi rówieśnicy ze studiów na początku lat 90. albo szli do administracji rządowej, albo do komercyjnych firm, albo próbowali robić coś samodzielnie. W tych romantycznych latach mój mąż i jego kolega ze szkoły założyli firmę. Mieliśmy pieniądze zarobione w spółdzielniach studenckich. Swoje pierwsze sto dolarów zdobyłam, handlując jabloneksem na ulicach Budapesztu. I wiem, co to znaczy stracić pieniądze ciotki. Próbowaliśmy różnych rzeczy. Od warzywniaków, po finansowanie gabinetu stomatologicznego dla znajomej po akademii medycznej. Kolega o przezwisku „Kapitalista” założył lokalną gazetę, którą finansował tak długo, jak się dało. Nie mieliśmy dużego kapitału, najłatwiej było zarobić na handlu, ale, jak widać, próbowaliśmy. Częściej czuliśmy smak porażki, niż powiew sukcesu. Ja odnalazłam swoje miejsce w instytucjach finansowych. Co Pani myśli, patrząc dziś na naszą polską rzeczywistość, gospodarkę, dług publiczny?

N

ie patrzę. Zamykam oczy albo, mówiąc inaczej, nie rozglądam się na boki. Czasami czuję frustrację, myśląc, co nasi dziadkowie zrobili w czasie 20-lecia międzywojennego, a co my przez ostatnie 25 lat. Mimo że jakieś tam zasługi mam, uważam, że zrobiliśmy za mało. Ale z drugiej strony, czy ktoś zrobiłby więcej? Swoje zadania staram się wykonywać najlepiej, jak to możliwe i nie zamykam się na potrzeby innych. Chciałabym, żeby w Polsce nikt nie biedował, ale czy sama mogę to zmienić? To nie jest emigracja wewnętrzna, czy mała stabilizacja, jak za PRL-u, raczej poczucie, że trzeba pracować dobrze, nie czekając, co zrobią inni.

Już Pani nie ciągnie do własnego biznesu? Nie. Już wiem, czego nie umiem. Obserwując startupowców, widzę też takich, którzy potrafią coś merytorycznego wymyśleć, ale potrzebują osób dojrzalszych, z finansowym zapleczem, które pomogą im zrealizować marzenie. Gdyby przestało mi sprawiać satysfakcję to, co robię teraz zawodowo, to pewnie nie zastanawiałabym się, czy zakładać agroturystykę w Bieszczadach. Kiedy Pani o to dopytuje, to myślę, że mogłabym zostać aniołem biznesu. Pomóc innemu rozwinąć firmę, patrzeć jak rozwija skrzydła… Tak, to daje dużą frajdę. 

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl


Fotografia Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Dokładnie rok temu wydałaś książkę „Jesteś marką. Jak odnieść sukces i pozostać sobą”, która szybko stała się bestsellerem i ważnym zawodowym przewodnikiem bynajmniej nie tylko wśród prezesów, przedsiębiorców, popularnych dziennikarzy i artystów. Ty udowadniasz, że marką jest każdy z nas i każdy z nas zarządza swoją reputacją, bo każdy „jakąś” ma. Rewolucyjne stwierdzenie... Joanna Malinowska-Parzydło: Pozwalam sobie na takie założenie, ponieważ każdy z nas w opinii ludzi, którzy mieli z nami kontakty prywatne lub zawodowe, zbudował sobie jakąś opinię. Suma tych opinii jest naszą marką. I nie jest to koncepcja zarezerwowana tylko dla celebrytów czy ludzi znanych, ale dla ludzi, którzy w jakikolwiek sposób cenią sobie relacje z innymi. Marka jest ostatnim wrażeniem, jakie pozostawiamy po sobie wychodząc ze spotkania, odchodząc z pracy, wyjeżdżając z hotelu czy odchodząc z tego świata. To efekt tego, w jaki sposób żyjemy, jak się komunikujemy oraz traktujemy siebie i ludzi. Jesteś pionierem w budowaniu marki osobistej i nie masz wątpliwości, jak ważna jest świadomość budowania marki. Dlaczego ta wiedza, że jest się marką, jest tak istotna na wielu płaszczyznach, w biznesie, w życiu zawodowym, prywatnym? edni mają do tego stosunek pozytywny, innym marka osobista kojarzy się z produktem, choć nim nie jest. Chciałabym jednak zwrócić uwagę na coś, co sprawiło, że odważyłam się na napisanie tej książki – świat jest dziś złakniony wartościowych relacji. Liczne badania potwierdzają, że człowiek szczęśliwy to osoba z zadbanymi relacjami z ważnymi dla siebie ludźmi w życiu prywatnym i zawodowym: dziećmi, rodzicami, pracownikami, szefem. Stąd też książka i wiedza, które adresuję do ludzi samoświadomych, którzy autentycznie pracują nad sobą, są wrażliwi na ludzi wokół nich, zainteresowani budowaniem sieci wartościowych relacji.

J

40 VIP VIPB&S B&SMARZEC-KWIECIEŃ MARZEC-KWIECIEŃ2016 2016


MENTORING Bez względu na wiek, wykształcenie, miejsce zamieszkania? Tak. Znam wiele bardzo młodych dziewcząt, nawet licealistek, które interesują się tą lekturą. Marka jest efektem naszej komunikacji, a komunikacja jest dziś kompetencją sukcesu, kluczem do projektowania przyszłości. Już dziś możemy sobie ustalić, że chcemy poprawić relacje z dzieckiem, szefem, zmienić pracodawcę, albo odnieść sukces w jakiejś dziedzinie i za 5-7 lat być rekomendowanym ekspertem. Przygotowujemy konkretny plan, co od dziś robimy, by za 7 lat rynek mówił o nas to, co chcielibyśmy, w efekcie podejmowanych przez te 7 lat wysiłków, projektów, działań etc., usłyszeć. W każdym momencie możemy zacząć projektować opinię o sobie – przygotować się do pozyskania odpowiedniego miejsca w sercach i głowach ludzi nas otaczających. Dobrym na to pomysłem jest oferować im te wartości, z którymi chcemy być kojarzeni. Jeśli więc dla mnie wartością jest rozwój i dobra komunikacja, znajduję odbiorców, którzy jej potrzebują i konsekwentnie dostarczam im, w oczekiwanej przez nich formie (wykłady, czujne oko szefa, coaching, zajęcia na studiach, książka, blog, publikacje etc.) wiedzę i praktykę rozwijającą moich podopiecznych i klientów w obszarze komunikacji. Nigdy nie jest za późno, by zacząć świadomie budować markę? W książce piszesz o Martynie Wojciechowskiej jako przykładzie dobrze i świadomie budowanych w Polsce marek osobistych. A ja pamiętam Martynę Wojciechowską sprzed kilkunastu lat jako prowadzącą Big Brothera – trochę kiczowatą prezenterkę w mało ambitnym programie telewizyjnym. Absolutne zaprzeczenie obecnej Martyny Wojciechowskiej. Fenomenalną drogę przeszła.

M

artynę Wojciechowską pamiętam już z czasów, gdy byłam jej szefową, jako osobę utalentowaną, z ogromnym potencjałem. Kobietę, która od zawsze wiedziała, czego chce, realizującą to w bardzo dobrym i profesjonalnym stylu. Na początku swojej kariery z pewnością kilka razy brała udział w projektach, które nie do końca zgadzały się z jej osobowością, ale tamte doświadczenia tylko pomogły jej w konsekwentnym i świadomym budowaniu swojej marki. Ta droga zaprowadziła ją tu, gdzie jest obecnie - a jest jedną z największych osobowości telewizyjnych w Polsce i bardzo cenną marką. Sama jesteś też przykładem, że nigdy nie jest za późno na zmiany. Byłaś po 40. urodzinach, gdy dokonałaś rewolucji w swoim życiu zawodowym i zrezygnowałaś ze świetnej pracy szefowej HR w TVN S.A. Co cię skłoniło, by stworzyć Personal Brand Institute i Polskie Stowarzyszenie Mentoringu? Od lat bardzo świadomie inwestowałam w swoją markę osobistą. Wierzę w zarządzanie, bo to porządkuje nam życie – lepiej się żyje wiedząc, czego się chce i jak to osiągnąć. Ta zasada obowiązuje w każdej dziedzinie życia: relacjach, rozwoju, pracy, w zarządzaniu naszą energią. Lubię wyznaczać sobie cele i je realizować, jednocześnie mam w sobie dużo pokory, bo wiem, co znaczą prawdziwe dramaty w życiu osobistym. Dlatego z jednej strony mam dystans, z drugiej wiem, jak ważne jest przywiązanie do wartości. Zatrudniałam się w TVN czy Rzeczpospolitej nie dlatego, że były znane, ale dlatego, że były wartościowymi miejscami pracy z silną kulturą, w której jakość, rozwój, kapitał ludzkiej myśli i wolność były wpisane w codzienne życie. A to są wartości, bez których ja tracę poczucie sensu wykonywanej pracy. Równocześnie swoją markę i reputację wyceniałam co najmniej tak samo wysoko jak markę moich pracodawców i uważałam, że wnoszę dużą wartość do firmy, w której pracuję. Zawsze byłam więc dumna z firm, w których pracowałam i oddałam im kawał, bo 20 lat swojego życia, ale nigdy nie oddałam duszy korporacji. Oddawałam entuzjazm, energię i determinację, a co za tym idzie czas, bo uwielbiam ciężko pracować i bez reszty potrafię się zatracić w celach i kreacji, ale nigdy nie zrezygnowałam z osobistej wolności. Ostatnio jeden z moich studentów MBA powiedział: „Pani Joasiu, ja pani tak bardzo zazdroszczę. Bo pani wszystko może i nic nie musi”. I to jest stan, który uwielbiam, ta moja mała wolność, która decyduje o kierunkach mojego rozwoju życiowego i zawodowego. dy dzieją się rzeczy, które mnie od moich wartości oddalają, zaczynam mierzyć i liczyć, czy to ma sens i czy mi się „opłaca” w dłuższej perspektywie. Długoterminowo nie chcę robić nadmiernego kompromisu oddalającego mnie od życiowego celu: chcę mieć długie, szczęśliwe i zdrowe życie w gronie zdrowej i szczęśliwej rodziny. Jeśli więc mam ciężko pracować, to postanowiłam zacząć działać na własne konto. Ważną informacją pomocniczą był test talentów Gallupa (metoda identyfikacji wrodzonych talentów stworzona w Instytucie Gallupa, która zakłada istnienie 34 talentów, które pozwalają nam zbudować świadomość swoich mocnych stron i predyspozycji, gdzie 5 z nich może odpowiadać za dominujące wzorce naszego zachowania, myślenia i odczuwania – przyp. red.). Okazało się, że wśród cech dominujących mam Gallupowego maksymalistę (wszystko co robię, robię na maksa), co utwierdziło mnie w przekonaniu, że czas już realizować własne marzenie i zacząć inwestować w „swoje”. To oczywiście byłoby trudne bez ogromnego wsparcia moich bliskich. Dałam sobie dwa lata na rozwój własnej działalności, mając ten komfort, że jak się nie uda, to zawsze mogę wrócić do zarządu jakiejś korporacji. I tak minęły 4 lata. Jakie wnioski? Najlepsze. W ostatnim czasie mój mąż zdecydował o pozostawieniu korporacji i dołączeniu do mnie. Mam więc prezesa, na jakiego zasługuję:). Rozwijamy spółkę, firmę rodzinną, zatrudniliśmy pierwszego pracownika, za chwilę do zespołu dołączy kolejny. To cieszy, bardzo. W ciągu tych 4 lat często pracowałaś z dużym biznesem pod względem marki osobistej i marki lidera. Czego brakuje polskim przedsiębiorcom? ►

G

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

41


MENTORING Z moich doświadczeń wynika, że na czele firm działających na polskim rynku stoją często świadomi liderzy, którzy potrafią powiedzieć: nie wiem. Bo choć mają śmiałe wizje, strategie, to niekiedy potrzebują pomocy, wsparcia w przeformatowaniu myślenia o swoim zespole. Zarządzający bardzo dobrze liczą pieniądze. To nie jest magia wielkiego przywództwa, to jest znajomość rynku, umiejętność projektowania długoterminowej wizji i rozumienie, jakich kompetencji, postaw, jakiej kultury organizacyjnej potrzebują, by ich biznes w ciągu najbliższych lat był konkurencyjny na rynku. Szukają właściwych odpowiedzi na pytania: dzięki czemu prześcigną konkurencję w najbliższych latach, lub nie pozwolą na pozbawienie się pozycji dzisiejszego lidera. I czym mogą walczyć na rynku?

R

eputacją, jakością przywództwa swojej kadry menedżerskiej, która zrealizuje strategię. Prezes dużej firmy nie zrealizuje jej sam. Za każdą, nawet najlepszą strategią muszą stać ludzie, którzy zaoferują klientowi oczekiwany poziom usług i produktów oraz te wartości, które obiecuje marka. Ludzi zaś motywować musi ich bezpośredni szef. Średnia kadra menedżerska jest solą i pieprzem każdego biznesu. Współczesny biznes zaczyna już liczyć nie tylko koszty produktowe, ale i ludzkie, związane z „odpuszczaniem” menedżerom zachowań i postaw, które nie budują zaufania i zaangażowania pracowników, za to generują duże koszty. Dziś firmy nie konkurują wyłącznie skutecznością, bo skuteczni są wszyscy. Dziś konkuruje się skutecznością w ładnym stylu, wspierającym firmową kulturę i wartości wpisane w obietnice marki.

Polskie Stowarzyszenie Mentoringu jest takim popularyzatorem tych najlepszych praktyk? Mentoring w biznesie obecny był od zawsze. Jest wiele zawodów i branż, w których do dziś w proces edukacji i rozwoju wpisana jest relacja mistrz i uczeń. Tych relacji mistrz i uczeń brakuje nam podobno najbardziej... Bo zabrakło autorytetów. Biznes przez ostatnich 10 lat postawił na ołtarzach specjalistów i ekspertów, technologię, systemy i procedury. Efekt jest taki, że dziś duże firmy zastanawiają się, jak technologie ukryć przed klientem, by mu nie doskwierały, nie zniechęcały i nie kierowały w ramiona konkurencji. Wyzwaniem jest znaleźć kompetentnych menedżerów, którzy będą potrafili wykorzystać potencjał zatrudnionych ekspertów i utrzymać ich w firmie. Sprawić, by doradca w sposób najprostszy i najbardziej życzliwy proponował klientom najbardziej skomplikowane i zaawansowane technologicznie produkty. Paradygmaty B2B i B2C są wypierane przez H2H – Human to Human. Bo dziś to zaangażowany, profesjonalny sprzedawca czy doradca pasjonat pozyska lub doprowadzi do utraty klienta, mimo inwestycji w najlepsze technologie i linie produkcyjne. Coraz więcej osób znużonych tłumem i koniecznością podejmowania decyzji zakupowych w dużych, anonimowych centrach handlowych, woli iść do sklepiku, gdzie zaprzyjaźniona pani za ladą ich zna, zapyta o zdrowie dzieci, a wiedząc, czego potrzebują, życzliwie i dobrze doradzi. A czego potrzebują kobiety – liderki? Na Twojej stronie znalazłam zakładkę poświęconą kobiecemu przywództwu. Czym się różni kobiece przywództwo od męskiego? Różni się tym, co kobiety wnoszą do biznesu w swoich głowach, a jest tam mnóstwo bezużytecznych i mylnych przekonań na własny temat. Kobiety robią wiele, by zrujnować poczucie własnej wartości, zamiast myśleć o sobie w sposób, który tę wartość na rynku pracy buduje. To jest jedyna różnica, jaką zauważam między kobiecym a męskim przywództwem, tym bardziej że bardzo nie lubię dzielić świata na damski i męski. Kobiety z natury są bardziej emocjonalne od mężczyzn. To niekiedy może nam przeszkadzać w biznesie? ważam, że współcześni mężczyźni mają równie spory kłopot z emocjami i nie sądzę, by to była sprawa płci. Bardziej chodzi mi o wyobrażenia kobiet na własny temat. Uważam, że największy szklany sufit kobiety mają w swojej głowie. Często same projektujemy sobie wyobrażenia, stwierdzenia, które mężczyznom w życiu by nie przyszły do głowy, a my jesteśmy przekonane, że oni tak o nas myślą lub nisko nas cenią. Pamiętam, jak swego czasu prowadziłam warsztaty – „Co kobiety marketingu wiedzą o marketingu osobistym”. W trakcie zajęć zapytałam, czy uczestniczki chciałyby pokazać szefowi, mężowi albo klientowi, co w ostatnim tygodniu powiedziały same do siebie i pomyślały o sobie samej. Żadna nie chciała. Dlatego trzeba zadbać o życzliwy stosunek do samej siebie, polubić siebie, odpuścić sobie, zaakceptować fakt, że nie jesteśmy idealne. Ba, że nikt od nas tego nie oczekuje. Kobiety, ale i mężczyźni, w sumie kilka tysięcy osób, obserwuje Twojego bloga w Internecie. W dobie tak licznych mediów społecznościowych, dominacji Internetu, budowanie marki wymaga dziś więcej zaangażowania i innych umiejętności niż jeszcze kilka lat temu? Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, jaki efekt chcemy osiągnąć w komunikacji w relacjach online i offline. Dziś, jeśli nie ma nas w Internecie, może nas wiele ominąć, a ważni potencjalni klienci i partnerzy mogą uznać, że nie istniejemy. Pierwsza rzecz, jaką robię, gdy umawiam się na spotkanie biznesowe lub odpowiadam na czyjąś prośbę, to „googluję” tę osobę. Jeśli tej osoby nie ma na LinkedIn (międzynarodowy serwis społecznościowy, specjalizujący się w kontaktach zawodowo-biznesowych – przyp. red.), moja motywacja do spotkania zdecydowanie maleje. Kto chce funkcjonować w świecie biznesu, powinien zdawać sobie sprawę z tego, że partner biznesowy (a im młodszy, tym jest to bardziej oczywiste) zweryfikuje jego historię zawodową i rekomendacje na LinkedIn lub w Internecie. Brak profesjonalnego profilu i aktualnych danych jest komunikatem, że dana osoba nie pomyślała o potrzebach ludzi ze swojego otoczenia biznesowe-

U

42

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


MENTORING go. Wielu moich klientów pyta też: „A co z tym Facebookiem? Być czy nie? Oto jest pytanie. Facebook to straszny złodziej czasu. Dostawca treści wszelkiej maści, często bezwartościowych. Daje natomiast możliwość bycia w stałym kontakcie choćby ze znajomymi i bliskimi rozsianymi po całym świecie. Trzeba mieć bardzo przemyślaną strategię, po co się tam rejestrujemy, po co zabieramy głos i z kim konwersujemy – kogo w związku z tym przyjmujemy do naszych kontaktów. Trzeba mieć świadomość polityki portalu w zakresie prywatności i tego, że każda informacja o nas, zdjęcie etc. nie tylko jest przetwarzana na poziomie globalnym (big data), ale staje się własnością korporacji. Warto też ustalić swój sposób aktywności w sieci. Relacje w sieci lub markę osobistą budujemy nie wtedy, gdy podglądamy lub biernie oglądamy cudze aktywności, bo to stawia nas w gronie biernych konsumentów. Relacje budujemy, dzieląc się treścią poszukiwaną przez innych (content), swoją osobowością, lajkując, komentując, lub pisząc bloga. Twoi obserwatorzy widać dobrze odrobili lekcję z obecności w sieci, bo są szalenie aktywnymi, ale i świadomymi komentatorami. Od początku prowadzenia bloga komunikuję, że potrzebuję dyskusji, aktywności pod moimi wpisami i tak się dzieje. Mam dobrze zdefiniowane grono odbiorców – interesuje mnie społeczność koneserów życia, wartościowych ludzi, profesjonalistów nastawionych na rozwój, ludzi gotowych wziąć życie w swoje ręce, ceniących sobie rozwój, szacunek, dobrą komunikację i wolność do poświęcania czasu rzeczom wartościowym w miejsce powszechnego spamu. Nigdy nie tracisz czasu, nawet w sieci, bo czas to jedyny nieodnawialny zasób w naszym życiu, co często powtarzasz. atka Teresa z Kalkuty, Richard Branson, Jan Paweł II mają go i mieli dokładnie tyle, co my. Wszyscy mamy go 24 godziny na dobę i od nas zależy, na co go przeznaczymy. Dlatego świadomie i profesjonalnie zarządzam czasem – w pierwszej kolejności wpisuję do kalendarza rzeczy dotyczące moich wartości i rodziny. Bez nauki, duchowości, rozmów z bliskimi, nie mogłabym się rozwijać, a na to nie mogę i nie chcę sobie pozwolić. Potem wpisuję pracę, bo inaczej mogłabym pracować 24 godziny na dobę. Czas jest jak waluta. 30 minut to pół godziny naszego życia – od nas zależy, czy go poświęcimy na coś ważnego, czy rozhulamy na głupstwa: gapienie się w komputer, telewizor, social media, robienie nikomu niepotrzebnych rzeczy. Kiedyś może nam tego rozhulanego czasu zabraknąć na rzeczy najważniejsze i na dobre życie. Wynika z tego trochę, że jesteśmy największymi hulakami życia jeśli chodzi o trwonienie czasu. Pamiętam, gdy byłam młodą dziewczyną, przeczytałam taki cytat: Czy szanujesz swój czas, tak samo jak swoje pieniądze?! To było dla mnie ważne pytanie. Bo czas jest cenniejszy od pieniędzy, ale tak samo cenny, jak reputacja czy zaufanie. Raz utracony nigdy nie wróci. Dlatego interesuje cię tylko czas teraźniejszy i przyszły? Lubię planowanie przyszłości, muszę się więc pilnować, by w tym planowaniu się nie zatracić. Znajduję też czas na wspominania, co w moim przypadku jest miłe, bo mam taką przypadłość czy umiejętność usuwania z pamięci złych wspomnień. Jestem świadoma tego, że życie toczy się tu i teraz – staram się więc dbać o to „teraz” odpowiedzialnie. W końcu „kiedyś” i „jutro” nie istnieją. Ważne jest dla mnie podejmowanie świadomych, odpowiedzialnych decyzji, by do siebie samej nie mieć żalu, że się nie rozwijałam, coś ważnego zaniedbałam lub coś straciłam. Od lat jesteś specjalistką od zarządzania kapitałem ludzkim. Jak więc zarządzać tym kapitałem 38 milionów Polaków, by był to dobry, spójny naród w rozwijającym się kraju? Ba, rzekłabym, że tak jak w przypadku dobrze zarządzanych firm. To wymaga dojrzałego, spełnionego, wartościowego i profesjonalnego lidera ze spójną wizją. Takiego, który będzie potrafił zaangażować ludzi do realizacji strategii rozwoju kraju, budując kulturę narodową wokół wartości, które cementują wzajemne zaufanie, ludzi jednoczą, a nie dzielą, dają poczucie dumy, bezpieczeństwa, sensu życia i osobistego rozwoju. Wszystkim obywatelom. Od wielu lat nie mamy lidera, skoro coraz bardziej się dzielimy. Polskie zarządzanie zależy też od elit i wyborców. A mamy elity?

M

N

ie mamy elit i to się mści – bo dobra strategia to strategia długoterminowa i ktoś powinien patrzeć na skutki podejmowanych dziś decyzji w dłuższej perspektywie. W Polsce brakuje profesjonalnych polityków i powszechnie szanowanych autorytetów w polityce. Równocześnie wierzę, że profesjonalne działanie w każdej płaszczyźnie może przynosić korzyści i każdy z nas może dołożyć własną cegiełkę w postaci wzięcia odpowiedzialności za siebie, a tym samym za kawałek Polski. Niech każdy będzie profesjonalny i przyzwoity, buduje wokół siebie opinię dobrego, otwartego na innych człowieka, skoncentruje uwagę na rozwijaniu siebie, a nie naprawianiu innych, a dokona się duża zmiana. Skoro doczekaliśmy się profesjonalnych systemów kształtowania kadry menedżerskiej w biznesie, to być może znajdzie się w przyszłości ktoś gotów poświęcić swój czas, wiedzę i doświadczenie, by kształtować profesjonalną kadrę zarządzającą Polską z perspektywy rozwoju kraju, dobra wszystkich obywateli i przyszłych pokoleń, a nie krótkoterminowych interesów politycznych jednej czy drugiej partii, ponad podziałami w imię wspólnoty, która jest nam dziś bardzo potrzebna. Ciężko i smutno żyje się w samotności i zatomizowanym czy zantagonizowanym społeczeństwie. Każdy z nas, jako lider swojego życia, może zadbać o budowanie zgody w swoim otoczeniu. To jest patriotyzm. 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

43




Kolej na Magdę i Janusza Od Zagrody Magija do Bieszczadzkich Drezyn Rowerowych! Na początku była miłość. Bez niej on z Leska, ona z Orelca nie spotkaliby się na studiach w Bydgoszczy i Toruniu. Zaraz po niej wiara, gdy stanęli na polanie, gdzie przed laty ojciec Magdy pasł krowy, a oni uwierzyli, że stworzą tu, w Orelcu, cudne miejsce na ziemi dla siebie i turystów. Dzieła dokończyły pracowitość i entuzjazm. Dziś „Zagroda Magija Twórcze Bieszczady” Magdy i Janusza Demkowiczów to w Bieszczadach miejscówka kultowa, ale dla nich początek wyzwań. Rok temu uruchomili Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe i znów sukces. W pierwszym roku działalności historyczną linią kolejową od Zagórza po Krościenko, gdzie po drodze widoki zapierają dech w piersiach, przejechało ponad 30 tys. osób. Certyfikat – Najlepszy Produkt Turystyczny Polski 2015 tylko to potwierdził.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

N

azwisko Janusza Demkowicza co najmniej kilkakrotnie wymieniane było wśród osób nominowanych do naszej nagrody VIP Biznes w 2015 roku. Przypadek? Też byliśmy zaskoczeni, ale w tym przypadku chodzi o docenienie niezwykłej działalności na rzecz lokalnej społeczności i rodzaj autentycznego zaangażowania w rozwój przedsiębiorczości. W wiejskim środowisku, z dala od dużych miast, na terenach, owszem pięknych, ale ubogich, niedoinwestowanych, zacofanych infrastrukturalnie. W okolicy, gdzie nikt nie dywaguje o makroekonomii, bo niewielu się na tym zna i po co to komu, a gdzie ludzie chcą znaleźć zajęcie, które pozwoli utrzymać im rodziny i czuć się bezpiecznie. – Sami tego doświadczyliśmy – opowiada Janusz Demkowicz. – Ukończyłem studia muzyczne, Magdalena polonistykę i choć bardzo chcieliśmy wrócić w rodzinne Bieszczady, przerażał nas brak pracy. Całkiem poważnie rozważaliśmy wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie żona spędziła rok, zaraz po skoń-

46

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

czeniu studiów. Nie wykluczaliśmy życia w większym mieście, w końcu rozwiązanie podsunęło przeznaczenie. Okazało się, że w szkole w Hoczwi jest praca dla muzyka i polonisty. Uznaliśmy, że to szczęśliwy znak i w kolejnych latach bardzo wciągnęliśmy się w nauczycielstwo. Demkowiczowie nie byliby jednak sobą, gdyby nie szukali wciąż nowych wyzwań. Swego czasu poznali Aleksa Wójcika z Wetliny, właściciela „Starego Sioła”, który w latach 80. XX wieku przyjechał w Bieszczady i stworzył swój świat pełen muzyki, pasji, spotkań z ludźmi. Zainspirował ich, gdy przeniósł stary, drewniany dom, a jego przeszłość zaadaptował do teraźniejszości. yły więc zajęcia z uczniami w Hoczwi, po godzinach praca przewodników bieszczadzkich, ale wiedzieli, że ich przeznaczeniem jest stworzenie miejsca turystycznego, twórczego i inspirującego jednocześnie – tak w 2003 roku narodziła się „Zagroda Magija Twórcze Bieszczady”. ►

B


Portret we dwoje

Magda i Janusz Demkowiczowie.

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

47


Portret we dwoje – Zabrzmi to nieprawdopodobnie, ale każdą inwestycję zaczynaliśmy bez grosza przy duszy, wierząc jedynie w naszą pracowitość, pasję i innych ludzi – śmieją się Magdalena i Janusz Demkowiczowie. – Nigdy się też na ludziach nie zawiedliśmy. agroda, która dziś składa się z trzech drewnianych, historycznych domów z duszą i urokliwej stodoły, swój żywot rozpoczęła od niezwykłego, ponadstuletniego modrzewiowego domku z Zagórza. Należał do emerytowanego nauczyciela, który przedwojennym zwyczajem witał Janusza Demkowicza: Wiwat, kolego! I bynajmniej na wyrost to nie było. Gdy okazało się, że oprócz młodych nauczycieli z Orelca, pojawił się też inny kupiec z gotówką, honorowy nauczyciel słowa dotrzymał i dom oddał Demkowiczom, choć ci jeszcze przez wiele miesięcy spłacali go w ratach. Dom, który należał do inteligenckiej rodziny, gdzie w salonie stał fortepian, a na półkach biblioteczki przedwojenne wydania Mickiewicza, Słowackiego i Sienkiewicza, dachówka po dachówce, belka po belce trafił na samochód, a potem na kilkuhektarową działkę w Orelcu. – Kto nigdy nie widział rozebranego domu, a potem ustawionego na nowo, nie jest w stanie sobie tego wyobrazić. A widok jest okropny, wręcz paskudny. Trzeba mieć wizję i doskonale wiedzieć, czego się chce, by efekt końcowy cieszył – mówi Janusz Demkowicz. Ich modrzewiowa chata dziś wygląda pięknie. Ma w sobie ducha przeszłości, a jednocześnie jest na wskroś wygodna, z dużymi oknami, cieszy widokami na pasmo Żukowa. Niedługo potem, w 2005 roku, Demkowiczowie wypatrzyli inny stary dom w Haczowie. Tak do Orelca trafiła kilkudziesięcioletnia chata jodłowa. W 2007 roku we wsi Wesoła znaleźli starą, ponad stupięćdziesięcioletnią stodołę krytą strzechą i wymyślili sobie, że będzie w niej idealne miejsce na warsztaty ginących zawodów, spotkania i koncerty. Tak w 2008 roku nad stawem stanęła Wesoła Stodoła. Ale że to nie koniec historii, ponad 100-letni dom z Leska stał się przystanią dla nich i dwóch synków, górując nad zabudowaniami Zagrody Magija. Przez jakiś czas musieli go tylko użyczyć Wiktorowi Rebrowowi, oficerowi Bieszczadzkiego Okręgu Straży Granicznej, jednemu z bohaterów serialu „Wataha”. Dom tak bardzo spodobał się filmowcom, że Demkowiczowie zgodzili się go na jakiś czas wynająć na potrzeby filmu. I tak od kilku lat wszystko i wszyscy są już w jednym miejscu, a od ubiegłego roku Magda i Janusz, coraz bardziej zaangażowani w prace w Zagrodzie i przy drezynach rowerowych, zdecydowali się na bezpłatne urlopy w szkole.

Z

Turystyka doznaniowa,

czyli kultura, natura i święty spokój

I

ch Zagroda pełna jest gości przez cały rok, ale trudno to porównać do typowej agroturystyki czy namiastki hotelu. – Tutaj przyjeżdżają entuzjaści turystyki doznaniowej, kultury, natury i świętego spokoju – ze śmiechem mówią Demkowiczowie, nie kryjąc, że jest to mottem ich miejsca. Tak cichego i spokojnego, że w uszach dzwoni. Gdzie wiosną nasłuchuje się puszczyka uralskiego, derkacza na łące albo sów nocą.

48

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

– Tworzymy miejsce, do jakiego sami chcielibyśmy pojechać – tłumaczy Magda Demkowicz. – Zależy nam, by goście czuli się jak w domu. Gdy mają ochotę napić się wina lub nalewki, sami schodzą do piwnicy. Spodoba się im biżuteria artystyczna rozłożona w domu, mogą ją wybierać i kupić dopiero w dniu odjazdu. Nie mamy telewizji – są warsztaty dla całych rodzin. Chcemy, by ludzie spędzali czas na rozmowach i twórczych zajęciach. Wieczorami organizujemy koncerty, wykłady, pokazy filmów bieszczadzkich. Jesteśmy miłośnikami dobrego, wartościowego życia blisko natury i to chcemy zapewnić naszym gościom. latego ich ruska bania nie przypomina tej z ekskluzywnego spa, ale raczej z rosyjskich filmów Michałkowa. Są osmalone kamienie, witki, kąpiel w jeziorze, a zimą w przerębli, człowiek jest częścią przyrody. I choć na początku bardzo się tą naturalnością, autentycznością stresowali, to dziś już wiedzą, że część osób zawsze wybierze wakacje w hotelu nad idealną plażą, ale spora grupa doceni to, co oni proponują. I nawet beskidzkie błoto, jakie od października do maja jest czymś normalnym w Bieszczadach, nie zniechęci nikogo, kto wie, gdzie i po co przyjechał. I rzeczywiście, powracających do Zagrody nie brakuje, rekordziści gościli tu kilkadziesiąt razy, miłośnik tego miejsca wracał 70 razy. Gospodarze nie kryją dumy, ale nie odcinają też kuponów od sukcesu. W niewymuszony, serdeczny sposób zasiadają do stołu z każdym, kto do nich zawita i choć coraz bardziej brakuje im czasu, ciągle chcą być blisko gości. Organizują im coraz to nowe imprezy, koncerty i zawody. Odbywają się tutaj warsztaty fotograficzne, wyrobu biżuterii, garncarstwa, muzyczne. Demkowiczowie i Zagroda byli nawet gospodarzami imprez sportowych, gdy jesienią 2015 roku stanęło u nich biuro organizacyjne maratonu, półmaratonu i triathlonu odbywającego się w okolicach Jeziora Solińskiego. odrzewiowa chata stała się też miejscem niezwykłych projektów muzycznych. To tutaj swoją ostatnią płytę „Dobre duchy” nagrywała Angela Gaber Trio. Wcześniej w Zagrodzie Magija pracowali nad muzyką lub nagrywali płyty m.in. AMC Trio, Lao Che, Pink Freud czy Vavamuffin. Bywają tu regularnie, przyjaźnią się z gospodarzami, uczestniczą w warsztatach muzycznych, pracują i koncertują. Ale czy można się dziwić, skoro Janusz Demkowicz pasjonatem muzyki jest od dawna – to współzałożyciel i gitarzysta basowy grupy Tołhaje, która inspiracje czerpie z tradycje Łemków i Bojków. W 2003 roku ich płyta „A w Niedziela Rano” była nominowana do Fryderyka w kategorii „Etnofolk”. Na swoim koncie mają dwa inne jeszcze krążki: „Stereokarpaty” i „Czeredę”. Ten ostatni jest konsekwencją ciekawego projektu – w 2013 r. Tołhaje otrzymali propozycję współpracy przy tworzeniu ścieżki dźwiękowej do serialu „Wataha” wyprodukowanego przez HBO Polska. Przy realizacji powstało kilka premierowych utworów i te właśnie znalazły się na płycie „Czereda”. Janusz Demkowicz i przyjaciele mają też ciągle nowe pomysły. Jesienią w Wesołej Stodole zespół Tołhaje chciałby zarejestrować niezwykły materiał – nagrać ruskie pieśni wykonywane przez matkę Andy'ego Warhola – Julię Warhol, która pochodziła z pobliskiej Słowacji. W ostatnim czasie w Internecie udało się też zebrać pieniądze na wydanie płyty z najciekawszymi utworami bieszczadzkiej sceny muzycznej z pogranicza folku. Nowe

D

M


Portret we dwoje Brzmienie Bieszczad to kwintesencja muzyki z Bieszczadów. Na płycie znajdą się: Angela Gaber Trio, Matragona, Tołhaje i Widymo. Każdy z tej muzycznej czwórki od dawna prezentuje muzycznie Bieszczady w Polsce i za granicą, jest nietuzinkowy, barwny, zakochany w tutejszych górach i nieustannie inspirowany najdawniejszymi tradycjami muzycznymi regionu. Zapowiada się świetna płyta i niezwykłe spotkanie artystyczne. rzywiązanie do Bieszczadów determinuje całe życie Magdy i Janusza. Nieustannie szukają nowych możliwości, które pomogłyby ożywić ten region, wesprzeć rozwój najbiedniejszych gmin i wykorzystać potencjał, który ciągle jeszcze w wielu miejscach i ludziach drzemie nieodkryty. Tak cztery lata temu wymarzyli sobie drezyny rowerowe, które mogłyby wyruszyć po niewykorzystanej linii kolejowej 108 z Krościenka do Zagórza. Początkowo wszyscy kiwali z politowaniem głową, ale Janusz Demkowicz zakochał się w tym pomyśle, po drodze spotkał wielu ludzi dobrej woli z Podkarpacia, Polski, Europy i... w maju 2015 roku drezyny wyjechały na tory. Na historyczną linię 108, zbudowaną w 1872 r. z polecenia władz Cesarstwa Austriackiego, a łączącą Pierwszą Węgiersko-Galicyjską Kolej Żelazną z linią kolejową nr 96.

P

Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe

suną po torach z galicyjską przeszłością

– Od początku byłem pewny, że to będzie świetna atrakcja nie tyle nawet dla gości z Zagrody Magija, co dla tysięcy turystów co roku przyjeżdżających w Bieszczady. Nie pomyliłem się! Jednocześnie mam świadomość, jak miło i lekko mówi się to dziś, gdy przedsięwzięcie okazało się sukcesem, ludzie pokochali drezyny i udało się stworzyć procedury ich funkcjonowania, a przecież łatwo nie było – wspomina Janusz Demkowicz. – Cztery lata temu nie miałem pojęcia, jak to zrobić, nigdzie w Polsce drezyn nie było, a wskazówką był tylko Internet i drezyny jeżdżące turystycznie w Niemczech czy we Francji. ziś na dworcu w Uhercach Mineralnych, gdzie jest stacja główna Bieszczadzkich Drezyn Rowerowych, można się poczuć jak w podróży w czasie. Budynek w stylu retro, na podstawie ilustracji o międzywojennej kolei, odmalowali Karol Prajzner i Paweł Wołos. Na historycznym rowerze siedzą: Mieczysław Borowiec, dyrektor Zakładu Linii Kolejowych w Rzeszowie; Ryszard Węcławik, członek zarządu Zespołu Doradców Gospodarczych TOR; Wojciech Król, dyrektor Urzędu Transportu Kolejowego z Lublina oraz wójt gminy Olszanica, Krzysztof Zapała i jego zastępca, Robert Petka. To dzięki nim 50 drezyn wyjechało na tory. W tle stylowego dróżnika widnieją twarze Magdy i Janusza Demkowiczów, a na ścianach dworca można się jeszcze dopatrzeć podobizny Elżbiety Łukacijewskiej, europosłanki z Cisnej; Małgorzaty Chomycz-Śmigielskiej, byłej wojewody podkarpackiej oraz Józefy Majerczak, byłej prezes Polskich Linii Kolejowych S.A.; Zbigniewa Bryndzy, naczelnika Sekcji Eksploatacji PKP PLK S.A. w Zagórzu. – Wszyscy oni pomogli ponad podziałami, zaciekawieni, wręcz zafascynowani, co z tego wyjdzie. I wyszło lepiej, niż początkowo marzyliśmy – śmieje się Janusz Demkowicz. – Od

D

samego początku przyjeżdżają do nas tysiące osób zafascynowanych koleją, drezynami i Bieszczadami. udzie są oczarowani, gdy w Uhercach Mineralnych wchodzą na prawdziwy dworzec z zawiadowcą, rozkładami jazdy w stylu retro, gdzie bilety w formie tekturowych kartoników otrzymuje się z historycznego ternionu, czyli szafy z biletami, te w komposterze są odbijane, a autentyczny gong sygnalizuje odjazd drezyn. Ze stacji w Uhercach można pojechać w dwóch kierunkach – do Ustrzyk Dolnych bądź Zagórza. Z mniejszej stacji w Ustrzykach Dolnych, która jest filią stacji z Uherzec Mineralnych, jedzie się w kierunku Ustjanowej albo Krościenka. Wszystkie trasy mają około 15-18 kilometrów i przewidziane są na około 2,5-godzinne wycieczki. Nie powinny też przysporzyć większych trudności technicznych, tym bardziej że jedną drezyną mogą podróżować cztery dorosłe osoby i dziecko, a w czasie jazdy można się zmieniać przy pedałowaniu. Trasy prowadzą malowniczymi terenami i przez kilkadziesiąt obiektów inżynieryjnych. Podróżnym zawsze towarzyszy obsługa, która pilnuje porządku i bezpieczeństwa na przejazdach kolejowych, a w razie kłopotu gwarantuje serwisowanie drezyn. Te kursują właściwie przez cały rok, ale regularny początek sezonu nastąpił w połowie kwietnia. Na maj już kilka tysięcy osób zarezerwowało bilety, nie brakuje też miłośników, którzy na stację drezyn wracają po kilka razy, by przejechać wszystkie trasy. Każda jest równie piękna, ale odrobinę inna. zacuję, że w tym roku możemy przewieźć nawet 50 tys. osób – mówi Janusz Demkowicz. – Ludzie są zauroczeni – tradycyjne drezyny trzeba napędzać ręcznie, nasze wpędza się w ruch, pedałując jak na rowerze. Jesteśmy pierwszą tego typu atrakcją w Polsce. Zachęcamy też mieszkańców wsi położonych wzdłuż przejazdu drezyn do organizowania tradycyjnego poczęstunku dla turystów. Nie żadne napoje gazowane i batony, ale kompot, swojski chleb z ogórkiem kiszonym albo pyszne ciasto domowe. I tak wokół drezyn tworzą się kolejne atrakcje oraz... miejsca pracy. Mój brat, który od 15 lat mieszkał we Francji, zdecydował się wrócić do Polski po tym, gdy rozpoczął u nas pracę zawiadowcy stacji. W obsłudze mamy już 7 osób, kilkoro z nich to nasi byli uczniowie, co jeszcze bardziej cieszy. Z certyfikatem Najlepszy Produkt Turystyczny Polski 2015 trudno też nie być dumnym z drezyn, które znalazły się w gronie wyróżnionych z takimi turystycznymi gigantami na europejskim poziomie, jak choćby Muzeum Żydów Polskich „POLIN” w Warszawie. Zwrócono też uwagę na profesjonalizm. Rafał Szmytke, ówczesny prezes Polskiej Organizacji Turystycznej, wręczając nagrodę Januszowi Demkowiczowi żartował, że nie spodziewał się w niewielkich, mało znanych Uhercach Mineralnych znaleźć dworzec z tak miłymi, młodymi ludźmi, którzy potrafili oczarować go koleją. – To oznacza, że idziemy dobrą drogą. Nie mieliśmy przecież pojęcia, że pan Szmytke kiedykolwiek jechał naszymi drezynami, ale dla każdego turysty staramy się być tak samo mili, pomocni i każdy jest dla nas tak samo ważny. Profesjonalizm przede wszystkim – mówi Demkowicz. – A efekty? W ubiegłym roku w sezonie letnim codziennie setki osób w Uhercach Mineralnych. W miejscowości, która do niedawna była tylko jedną z wielu na trasie w Bieszczady Wysokie albo nad Jezioro Solińskie. 

L

S

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

49




Fot. Tadeusz Poźniak.

Od 50 lat ciągle wracam w Bieszczady Z Elżbietą Dzikowską, podróżniczką, autorką książek i programów telewizyjnych, rozmawia Aneta Gieroń

Elżbieta Dzikowska.

Elżbieta Dzikowska, historyk sztuki, sinolog, podróżniczka, reżyser i operator filmów dokumentalnych, autorka wielu

książek, programów telewizyjnych, audycji radiowych, artykułów publicystycznych oraz wystaw sztuki współczesnej. Wraz z mężem, Tonym Halikiem, zrealizowała około 300 filmów dokumentalnych ze wszystkich kontynentów oraz prowadziła popularny program telewizyjny „Pieprz i Wanilia”. Od 2015 roku ponownie prowadzi „Pieprz i Wanilia”, tym razem na antenie TVN Biznes i Świat. W marcu br. była gościem specjalnym na II Festiwalu 7 Kultur Świata w Rzeszowie.

Aneta Gieroń: Gdyby Pani nie powiedziała, że za rok obchodzić będzie 80. urodziny, nikt by w to nie uwierzył. Ciągle Pani pisze, fotografuje, podróżuje. Co Panią nieustannie gna w świat? Elżbieta Dzikowska: Ciekawość. Niezmiennie od lat. Pierwsza moja podróż była uniwersytecką. Po IV roku studiów na sinologii, bo studiowałam język chiński na Uniwersytecie Warszawskim, wyjechałam na 6 tygodni do Chin. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że wtedy zakochałam się w podróżowaniu. Lecieliśmy do Pekinu Tu-104 przez dwa dni, z noclegiem w Nowosybirsku, i marzyłam, by już nigdy więcej nie wsiąść do samolotu. Sam pobyt w Chinach był fantastyczny, traktowano nas, młodych studentów, wspaniale. To był 1957 rok, mieszkaliśmy w luksusowych hotelach, a na peronach witały nas delegacje samorządowe i partyjne. Wtedy też nauczyłam się palić papierosy i pić gorzką herbatę. Palenie, na szczęście, rzuciłam już dawno, ale od cukru nadal trzymam się z daleka. I tak mija prawie 60 lat od pierwszej mojej podróży, a ja nadal nie przepadam za lataniem samolotem. Najbardziej lubię chodzić pieszo, zwłaszcza przez Bieszczady. Pamięta Pani to wrażenie, gdy po raz pierwszy zobaczyła połoniny? ak. To było w 1967 roku, kiedy w Bieszczady przyjechałam z moim pierwszym mężem, Andrzejem Dzikowskim. Zamieszkaliśmy w nieistniejącym już schronisku w Ustrzykach Górnych. Tam spędzaliśmy święta i sylwestra. Wtedy też po raz pierwszy spotkałam legendarnych bieszczadników, spośród których większość już nie żyje. W kolejnych latach często tu wracałam, nierzadko samotnie, bo mój drugi mąż, Tony Halik, uwielbiał morze, żartując, że po górach chodzą tylko kozy i rogacze. Do dziś uwielbiam wędrówki po Bieszczadach, które ciągle jeszcze są dzikie i nie do końca zadeptane. Najpiękniejsze jesienią, gdy złocą się jawory i czerwienią buki. I zawsze wraca Pani do Ustrzyk Górnych, których jest honorową obywatelką? To dłuższa historia (śmiech). Przed lat wspólnie z moją przyjaciółką, dziennikarką Barbarą Henkel, przyjechałyśmy w Bieszczady, do Ustrzyk Górnych, nie mając zarezerwowanego żadnego noclegu. Dotarłyśmy do GOPR-ówki, gdzie

T

52

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


PODRÓŻE nas przyjęto i znalazł się nawet wolny pokój. Rano okazało się, że śpimy w „13”, a sama GOPR-ówka też ma w adresie „13”. To tylko mnie utwierdziło, że 13 jest moją szczęśliwą liczbą, a GOPR-ówka na wiele lat stała się moją „miejscówką” w Bieszczadach, gdzie zaprzyjaźniłam się z wieloma ratownikami i do dziś utrzymuję kontakt choćby z Grzegorzem Chudzikiem. Przez ostatnie lata nadal przyjeżdżam do Ustrzyk, ale zatrzymuję się już w Hotelu Górskim. Tam zaprzyjaźniłam się z Anną i Józefem Szymbarami, a w całym hotelu można oglądać moje zdjęcia. Bieszczady o każdej porze roku i najpiękniejsze na Podkarpaciu kościoły oraz cerkwie. Kocham ten region, piękny, życzliwy i tylko czasem mam rozdarte serce, bo z jednej strony chciałabym, by w Bieszczady przyjeżdżało jak najwięcej turystów, dzięki czemu miejscowi mogą zarabiać na życie, ale z drugiej nieustannie drżę, by to moje ukochane miejsce nie zostało zadeptane. Oprócz Bieszczadów ma Pani jeszcze inne swoje miejsca na Podkarpaciu.

U

wielbiam tutejszą architekturę drewnianą – przepiękne kościoły i cerkwie. Wyprawiam się pod Jasło, Krosno, Komańczę, by te łemkowskie ślady historii utrwalać. Przy okazji przyjazdów w Bieszczady coraz częściej wyprawiam się też na Słowację. Byłam w Muzeum Andy Warhola w Medzilaborcach, zwiedziłam też Bardejów z przepięknym kościołem pw. św. Idziego. Mam też swój epizod rzeszowski, gdzie przyjeżdżałam w latach 60. XX wieku jako recenzentka teatralna. Tak, tak, jako absolwentka historii sztuki, swego czasu przygotowywałam sporo tekstów o tematyce kulturalnej. W Rzeszowie poznałam wspaniałego Józefa Szajnę, z którym robiłam m.in. wywiady do moich późniejszych książek: „Artyści mówią” i „Polscy artyści w sztuce świata”. To były pasjonujące tytuły, zapisy rozmów z najwybitniejszymi polskimi malarzami i grafikami.

Mówię „Elżbieta Dzikowska,” a myślę „Tony Halik” i przed oczami mam program telewizyjny „Pieprz i Wanilia”. Byliście Państwo niezwykłą parą w życiu i pracy, wspólnie nagraliście ponad 300 odcinków kultowego programu, który przed telewizory ściągał miliony Polaków. To był niezwykły związek, bo Tony był niezwykły. Pracowity, perfekcyjny, a jednocześnie z ogromną fantazją. Wspaniale się nam razem pracowało, świetnie się uzupełnialiśmy. Tony zajmował się filmowaniem, ja montowałam i pisałam komentarze. Piwnica w naszym domu pełniła rolę studia telewizyjnego. Spotkania z widzami były dla nas świętem, staraliśmy się nawiązać intymny kontakt, sprawić, by każdy czuł się zaproszony do naszego domu i na wspólną wyprawę do najdalszego zakątku świata. Zanim jednak poznałam Tony'ego, całkiem dobrze znałam już Amerykę Południową i Środkową. Pracowałam wówczas w redakcji miesięcznika „Kontynenty” i często podróżowałam. W podróży się też poznaliście? Niezupełnie. W 1975 roku Tony mieszkał w Meksyku, a mnie w Polsce telewizyjny „Klub sześciu kontynentów” poprosił, bym zrobiła z nim wywiad. Tony Halik był już wówczas znanym podróżnikiem i dziennikarzem pracującym dla amerykańskiej telewizji. Mówiąc prawdę, już wcześniej widziałam go na ekranie małego, czarno-białego telewizora „Wisła”, gdy opowiadał o skoczkach z Acapulco. Pomyślałam wtedy: jaki śmieszny facet, i wyłączyłam go. Nie przyszło mi wówczas do głowy, że spędzę z nim 23 lata pięknego życia! Cieszyliśmy się ze wspólnych i indywidualnych dokonań, kiedy dostawaliśmy Wiktora czy Złoty Ekran. Tony Nagrodę Pulitzera za cykl filmów o Kubie dla amerykańskiej sieci telewizyjnej NBC, ja meksykański Order Orła Azteckiego. To było świetne, partnerskie, pełne wsparcia małżeństwo. Tony spełniał moje podróżnicze marzenia, nawet te najdziwniejsze. Gdy chciałam jechać szlakiem średniowiecznych katedr, to wsiadaliśmy w samochód z naszą skromną przyczepą i ruszaliśmy w Europę, oglądając i filmując najpiękniejsze świątynie Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii. A ta najważniejsza podróż? ajważniejsza podróż jest zawsze przede mną, ale niezwykła była ta z 1976 roku, kiedy wspólnie z Tonym Halikiem byliśmy pierwszymi Polakami (w towarzystwie prof. Edmundo Guillenema), którzy dotarli do Vilcabamby, ostatniej, legendarnej stolicy Inków. W Archiwum Indiańskim w Sewilli Guillen dotarł do listów żołnierzy hiszpańskich, którzy opisywali trasę podbojów, jak również to, co zastali w Vilcabambie. Porównanie treści tych listów z rzeczywistymi ruinami było więc pierwszym bezpośrednim dowodem, że jest to właśnie legendarna siedziba władców inkaskich. Sama wyprawa, to było niezapomniane, wspaniałe przeżycie. Często Pani żartuje, że jest z długowiecznej rodziny i jeszcze wiele podróży przed Panią. Gdzie jeszcze Pani nie dotarła? Z premedytacją odkładam podróż do Oceanii. Tam się niewiele dzieje, więc ciągle jeszcze biorę udział w „wyrypach” i koncentruję się na pięknych zabytkach i przyrodzie. Jesienią planuję wyjazd do Papui – Nowej Gwinei, gdzie we wrześniu jest festiwal, na którym gromadzi się ponad 100 plemion w swoich strojach i tradycyjnych ozdobach. Piękne widowisko, bardzo chciałabym to zobaczyć, tym bardziej że już myślę o kolejnym albumie – „Fryzury i nakrycia głowy świata”. Rozmawiając o podróżach ucina też Pani plotki o źródłach ich finansowania. ►

N

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

53


PODRÓŻE Kiedyś znakomicie wytłumaczył to Tony mówiąc, że w USA on napada na dyliżanse, a ja jestem burdelmamą. W rzeczywistości Tony jako dziennikarz telewizji NBC dobrze zarabiał, a potem miał wystarczającą emeryturę, by wystarczało nam na podróże bez luksusów po świecie. Ja też cały czas jestem czynna zawodowo, piszę, fotografuję, wydaję książki, z każdej podróży przywożę materiały na kilka projektów. Wydałam albumy poświęcone biżuterii, bo ta w różnych kulturach jest czymś bardzo ważnym i wymownym, służy nie tyle ozdobie, co chroni przed chorobami, kradzieżą - jest amuletem. Sama uwielbiam biżuterię, w Polsce robi ją dla mnie mój przyjaciel, Andrzej Kupniewski, tworząc małe rzeźby i mam piękną sztukę noszoną. Popularne były moje wystawy fotografii uśmiechniętych twarzy spod różnych szerokości geograficznych. To niezwykłe, jak ludzie w krajach o wiele biedniejszych od Polski, potrafią być dla siebie życzliwi i uśmiechnięci. Już Mahatma Gandhi powiedział: „Uśmiechając się, dajesz tak wiele i nie tracisz nic”. W dzisiejszych czasach podróżowanie nie jest też aż tak kosztowne, jakby się to mogło wydawać. W ostatnich latach dużo też Pani robi, by zachęcić nas do podróżowania po Polsce. Wydała Pani książki z serii: „Groch i kapusta. Podróżuj po Polsce” oraz „Polska znana i nieznana”. iedyś świat był przed Polakami zamknięty i byliśmy złaknieni egzotyki. Dziś wszyscy jeżdżą pod palmy, zapominając o pięknych zakątkach w Polsce, a szkoda. Dlatego postanowiłam odkryć Polskę na nowo, pokazać, jak jest ciekawa i tajemnicza. Fascynujących miejsc jest naprawdę wiele. W najnowszym tomie „Polska znana i nieznana” będzie dużo o romańsko-gotyckiej architekturze w województwie zachodniopomorskim. O Podkarpaciu też nie zapomniałam. Przypomnę kościół w Bliznem i przepiękną gotycką polichromię – Sąd Ostateczny. Więcej szczegółów nie zdradzę, już w maju będzie można wszystko przeczytać. Opowiada Pani jak zawodowy historyk sztuki. Gruntowne wykształcenie pomaga w podróżowaniu? Ukończyłam historię sztuki oraz sinologię, i oczywiście znajomość chińskiego jest bardzo pomocna w Chinach, bo zawsze jest miło, jak można się porozumieć w języku miejscowym. I choć dobrze mówię w sześciu językach, to w kilkudziesięciu znam najważniejsze zwroty. To znacznie skraca dystans i świadczy o naszym szacunku do miejsca i ludzi, gdzie przyjechaliśmy. Uważam, że trzeba i warto do każdej podróży się przygotować, to daje prawdziwą przyjemność podróżowania. Dzięki temu nasze obcowanie z „innym” nie jest takie powierzchowne i infantylne. Podróżowanie w Pani przypadku to bardziej eksplorowanie czy propagowanie? Jedno i drugie. Jak eksploruję, to po to, by propagować, dzielić się wiedzą i fascynacją o odwiedzanym miejscu. Dla mnie najważniejszy jest cel podróży. Im krótsza droga, tym lepiej. Dostosowuję się do wszystkich warunków podróży, jeśli trzeba, śpię na ulicy, w jurcie i pod gwiazdami. Staram się jeść i żyć jak tubylcy, ale nigdy nie rezygnuję ze zdrowego rozsądku i uczciwie mówiąc, wolę lepsze niż gorsze. Po tylu latach podróżowania zauważyła też Pani ciekawe analogie pod różnymi szerokościami geograficznymi. Zgodnie z teorią konwergencji, podobne warunki dają podobne rezultaty, analogie kulturowe, a ludzie są tacy sami pod każdą szerokością geograficzną. Dlatego mamy piramidy w Egipcie, Meksyku, ale też w Kambodży. Ludzie tak samo malują swoje ciała mieszaniną tłuszczu, ochry i krwi zwierzęcej w Namibii i w Meksyku. Podróżowanie pozwala też na różne rzeczy patrzeć z szerszej perspektywy. Pani nie tylko dostrzega analogie, ale i historyczne przekłamania. To Pani przywróciła pamięć Ernestowi Malinowskiemu w Peru i w ogóle w Ameryce Południowej.

K

T

rochę tak. Wielokrotnie byłam w Peru, bardzo lubię ten kraj i bolało mnie, że jako projektant i budowniczy Centralnej Kolei Transandyjskiej przedstawiany tam był Amerykanin, Henry Meiggs, mimo że to zasługa naszego rodaka, Ernesta Malinowskiego. Przez kilka lat z wielkim trudem zabiegałam o pieniądze, by wznieść tam pomnik upamiętniający jego inżynierskie dokonania. Ten wykonany przez prof. Gustawa Zemłę stanął w końcu w 1999 r. – w setną rocznicę śmierci Ernesta Malinowskiego, na przełęczy Ticlio, w najwyższym punkcie szlaku, na wysokości 4 818 m n.p.m. To cieszy. Tak samo, jak pięknie rozwijające się Muzeum im. Tony'ego Halika w Toruniu, gdzie Tony się urodził. W tej chwili muzeum zajmuje dwie kamieniczki, marzy mi się trzecia i może się uda, bo ciągle zwożę eksponaty do tego muzeum z całego świata, a te przecież nie mogą leżeć w magazynach. Tam jest największa w Polsce kolekcja biżuterii etnicznej, ceramika przedkolumbijska i wiele innych cennych przedmiotów.

Od czasu, kiedy mamy Internet, podróżowanie w globalnej wiosce się zmieniło? Ja tego nie odczuwam. Nie wyobrażam sobie pracy bez Internetu, dzięki niemu łatwiej i szybciej się podróżuje, ale na mnie samą nie ma wielkiego wpływu. On przybliża świat, ale go nie zastępuje. Do tego trzeba dużej samodyscypliny. Pozory (śmiech). Jestem w czepku urodzona, dosłownie. Boję się tylko chamstwa i turbulencji, a uśmiech jest moją metodą na życie i najkrótszą drogą do serca drugiego człowieka. Poza tym staram się, by każdy dzień przyniósł coś pożytecznego. Nie chcę żyć byle jak, stąd ciągłe pisanie, podróżowanie, spotkania z przyjaciółmi, teatr i filharmonia w moim życiu. 

54

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016





m se u b w a r p y w 5 przez świat nauczyło ich wiar ywl udzi Stary bus kosztował 4000 zł, przejechali nim prawie 50 tysięcy kilometrów i zwiedzili 19 państw, w tym Stany Zjednoczone. Trwające nawet do dwóch miesięcy podróże kosztowały niewiele. Studenci z Rzeszowa i okolic za małe pieniądze zwiedzili kawał świata. Dziś mówią, że projekt wyprawybusem.pl zakończyli. Ale jeśli chodzi o podróże, mają apetyt na jeszcze.

Tekst Alina Bosak Fotografie wyprawybusem.pl

Z

aczęło się od grupy przyjaciół z harcerstwa, która doświadczenie z obozów i wędrówek postanowiła wykorzystać do organizacji wielkiej wyprawy. – Było nas dziewięcioro – siedem dziewczyn i dwóch chłopaków – i nie mieliśmy zbyt dużo gotówki. Najmłodsza koleżanka chodziła do I klasy liceum, a najstarsi z nas kończyli II rok studiów – wspominają Klaudia Rejman i Magdalena Sitarz, uczestniczki projektu wyprawybusem.pl. – W Internecie ktoś umieścił filmik o chłopakach, którzy starym busem pojechali na Gibraltar. Doszliśmy do wniosku, że to idealne rozwiązanie także dla nas. W busie mieści się 9 osób i jest tanio, bo wszyscy dzielą się kosztami. Decyzja zapadła. W kwietniu 2011 r. za 4 tys. zł kupili na spółkę 23-letniego busa. – W naszej ekipie nikt nie miał wtedy pojęcia o mechanice, ale w starym aucie elektroniki jest niewiele, dzięki czemu łatwo było znaleźć części zamienne i pomocników do naprawy. Dziś nasz pojazd liczy sobie już 27 lat. Przez te 4 lata, w czasie których odbyliśmy 5 wypraw, silnik trzeba było wymienić dwa razy – przyznaje Klaudia. us okleili na kolorowo, tapicerkę obłożyli nową wykładziną, ściągnęli rdzę i takim wypucowanym wehikułem postanowili ruszyć w drogę. Już na tę pierwszą wyprawę znaleźli sponsorów. – Nie prosiliśmy o duże sumy. Raczej o naklejkę na samochód, obicie do siedzeń w busie. Z roku na rok więcej osób nam pomagało, ale i my mogliśmy im więcej zaoferować – tłumaczy Magda. – Pomogła publikacja artykułów o naszych wyprawach w prasie, audycje w radiu i stworzona przez nas strona w Internecie, profil na FB.

B 58

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

Skok na Islandię i Amerykę

C

el pierwszej podróży – przetrwać. – Nikt nie wierzył, że nam się uda – opowiada Magda – dopóki nie wyjechaliśmy i nie wróciliśmy. Zwiedziliśmy: Słowację, Węgry, Austrię i Czechy. Miały być jeszcze Niemcy, ale w drodze z Czech do Niemiec popsuł się bus. Musieliśmy czekać, aż zostanie naprawiony i targować się o cenę, żeby nie zostać z pustymi kieszeniami. Z każdą kolejną wyprawą szli krok dalej, stawiali sobie trudniejsze wyzwania. W drugą podróż wybrali się nad Ocean Atlantycki. Dotarli do Niemiec, potem przez Belgię, Holandię do Francji i z powrotem przez Luksemburg. Kiedy już poznali Zachód, zapragnęli zobaczyć Północ. Dlatego trzecim celem stało się koło podbiegunowe. Pojechali na Nordkapp – Przylądek Północny w Norwegii. Tamta wyprawa była dużym wyzywaniem – samochód popsuł się 27 razy. W Norwegii zakochali się jednak tak bardzo, że postanowili dotrzeć także do Islandii i na Wyspy Owcze. Piąta, ostatnia wyprawa, odbyła się podczas ubiegłorocznych wakacji. To już były Stany Zjednoczone. Do Ameryki Północnej bus płynął statkiem 3 tygodnie, oni dolecieli samolotem. Do każdej wyprawy starannie się przygotowywali. Śledzili fora polonijne w krajach, które chcieli odwiedzić. Przed wyprawą do Stanów zaopatrzyli się w mnóstwo dokumentów przetłumaczonych na angielski i podbitych przez notariusza na wypadek różnych kontroli.


Tanie podróżowanie Robimy budżet – Wszystkie kraje, które odwiedziliśmy, może poza Słowacją i Węgrami, jak na kieszeń Polaka są drogie. Mimo to podróżowanie po świecie nie musi być tylko dla bogatych – zapewniają uczestnicy wypraw busem. – Na pierwszą wyprawę musieliśmy się zrzucić po 500 zł, żeby kupić busa. Poza tym każdy z nas miał po 50 euro funduszu naprawczego na wypadek awarii samochodu. Nie wolno było tych pieniędzy ruszać, dopóki nie wrócimy do Polski. Pozostałe koszty 26-dniowej podróży wyniosły 500 zł na osobę. szczędzali na noclegach. Podczas pierwszej wyprawy sypiali u znajomych, korzystali z couchsurfingu (nocowanie u osób, które chętnie przyjmują pod dach podróżnika, a w zamian inni oferują im to samo), podczas kolejnych wypraw najchętniej rozbijali namiot na jeden dzień na skraju jakiejś łąki, potem dokładnie po sobie sprzątali i ruszali dalej. Mnóstwo zaoszczędzili też na jedzeniu. Gdzie się dało, brali własny prowiant, kuchenkę turystyczną, butlę gazową, garnki. – Było po harcersku – ktoś szykował jedzenie, ktoś rozbijał namiot, ktoś grał na gitarze – mówi Klaudia. Dlatego koszty wypraw nie były wysokie. Przykładowo, 36-dniowa podróż do Norwegii kosztowała 2 tys. zł, a 46-dniowa na Islandię – 2,5 tys. zł. Najdrożej zapłaci-

O

ści na osobę, więc naprawdę musieliśmy dobrze gospodarować pieniędzmi. Bardzo drogie było tam pieczywo i mięso. Jedliśmy makaron, ryż, warzywa i owoce. Te są w dobrych cenach, ponieważ Islandczycy posiadają szklarnie, które ogrzewają geotermalnymi źródłami. Hodują w nich nie tylko pomidory, ale nawet banany. To chyba jedyny taki kraj na świecie. łaśnie podróż do Islandii Magda wspomina najmilej: – Mieliśmy do przejechania tylko 1000 kilometrów w miesiąc. To jest nic w porównaniu do innych wypraw, podczas których w dwa miesiące robiliśmy po 20 tys. km. Islandczycy są cudowni. Nigdzie się nie spieszą. A wyspa to raj. Jedziemy i jest wodospad, za 50 km dalej widzimy wulkan, później gejzer. Kiedy chcemy odpocząć, zatrzymujemy się obok gorących źródeł. Podstawowe wyposażenie na Islandii zatem to: strój kąpielowy do kąpieli w gejzerach i buty trekkingowe do górskich wędrówek, jeszcze czapka, bo czasami jest zimno, i krem do opalania, bo słońce praży. Są gejzery, w których kąpiel jest płatna, ale my mieliśmy książkę z koordynatami dla GPS, wskazującymi gorące źródła, z których można było korzystać za darmo.

W

Będzie następna wyprawa?

D

ziś uczestnicy wypraw busem są już po studiach, podjęli pracę w różnych zawodach i na razie nie mają co liczyć na dwumiesięczne urlopy. – Czujemy niepokój, że jeszcze nigdzie nie zarezerwowaliśmy biletów – przyznają. – W tym roku nie uda się ruszyć na tak długo, jak wcześniej, ale mniejszej wyprawy nie wykluczamy. Może na Bałkany i niekoniecznie busem, który jest w naprawie. – Podróże dały mi więcej niż studia – podkreśla Klaudia. – Poznałam siebie. Uczyliśmy się współpracy z grupą, radzenia sobie w stresowych sytuacjach, zaradności, pokonywania własnych ograniczeń. Podróże uczą poszanowania dla innych kultur, ludzi, tego, że ktoś może mieć inne zdanie na jakiś temat i ono nie musi być gorsze od mojego. A różnica zdań nie jest powodem do konfliktu. Wiele osób chciało nam pomagać. Tego podróżowanie też nas nauczyło, że warto wierzyć w ludzi.

li za 9-tygodniową podróż po Stanach Zjednoczonych. Wprawdzie na miejscu, nie licząc zakupu pamiątek, wydali po 550 dolarów, czyli ok. 2 tys. zł, ale do tego dochodzi jednak cena biletów samolotowych, transportu i wiz. Łącznie koszt wyprawy wyniósł ok. 7 tys. zł. – W Stanach nieco droższe niż w Polsce było jedzenie, ale zdecydowanie tańsze niż w Norwegii czy Islandii, gdzie przecież też wcześniej byliśmy – wspominają Klaudia i Magda. – Na Islandii przepisy celne pozwalają na wwiezienie tylko 3 kg żywno-

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

59




BĄDŹMY szczerzy

Dwie logiki z marmoladą w tle

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI W weekendy, szczególnie te mało pogodne, staram się obejrzeć choć jeden polski film sprzed wielu lat. To taki powrót do realiów świata własnej młodości, co samo w sobie stanowi niezłą frajdę. Przy okazji można się przekonać, na ile obejrzane po latach dzieło traci, bądź też nie, za sprawą upływającego czasu. Ostatnio przypomniałem sobie reżyserski debiut filmowy Janusza Zaorskiego sprzed 44 lat „Uciec jak najbliżej” – film, którego w 1972 roku nie wypadało nie obejrzeć. Z perspektywy 27 lat od upadku komunizmu pokazana w filmie peerelowska siermięga jakby intensywnieje, tym bardziej że film jest czarno-biały. Nic nie straciła na upływie czasu genialnie zagrana przez Józefa Nalberczaka rola kierowcy ciężarówki – drugoplanowa co prawda, ale właśnie jako taka nagrodzona ze wszechmiar słusznie na Lubuskim Lecie Filmowym w Łagowie. Do historii kina przeszła kwestia wypowiedziana przez Nalberczaka do przypadkowo zabranego po drodze pasażera: – Wie pan, ja zasadniczo autostopowiczów nie zabieram. Wziąłem kiedyś takich dwóch, jechali na skrzyni, gdzie była marmelada. Panie, żeby oni chociaż tej marmelady zjedli! Ale oni do niej nasrali! I najgorsze było to, że później nikt ode mnie nie chciał przyjąć tej

marmelady! Rozumiesz pan? I dlatego nie zabieram już autostopowiczów. Józef Nalberczak tę krótką kwestię wypowiedział tak, że ilekroć później na niego patrzyłem, zawsze gdzieś w tle majaczyła jak we mgle ta marmelada na skrzyni ciężarówki. Dla tej krótkiej chwili zachęcam do dwóch – trzech kliknięć, aby uruchomić projekcję filmu. Opisane właśnie filmowe perypetie pechowej marmolady otworzyły mi w mózgu, nie wiedzieć czemu, plik pt. „Paraliż Trybunału Konstytucyjnego”. Przecież to ten sam mechanizm! Pod koniec poprzedniej kadencji Sejmu ówczesna koalicja zmieniła ustawę o TK tak, by oprócz wyboru dwóch sędziów, do czego miała prawo, wybrać jeszcze trzech na zapas – na wypadek przegranych wyborów; wtedy będzie można niepasujące byłej ekipie rządzącej ruchy następców skutecznie blokować – myśleli zapewne cwani politycy poprzedniej koalicji. Tymczasem konkurencja, nie dość że wygrała, to jeszcze ma bezwzględną większość w Sejmie i Senacie. I, niestety, na dodatek prezydenta. Najpierw zaskarżyła ustawę czerwcową o TK, ale wniosek szybko wycofała, bo uznała, że jako większość sejmowa może uchwalić nową ustawę i uporządkować sytuację. No i, rzecz jasna, zmieniła ustawę tak, że mogła wybrać sędziów TK ponownie – pięciu. Tymczasem była koalicja sama zaskarżyła swoją ustawę z czerwca. TK przyznał, że ustawa poprzedniej koalicji była niekonstytucyjna, ale jednocześnie uznał, że wybór trzech sędziów, których kadencja rozpoczynała się w listopadzie 2015 r. był legalny, natomiast wybór dwóch, których kadencja rozpoczynała się w grudniu 2015 r., był nielegalny i nakazał prezydentowi zaprzysiąc trzech sędziów. Natomiast ustawę z listopada 2015 r. partia upadłej władzy też zaskarżyła, a TK uznał ją za częściowo niezgodną z Konstytucją w kwestii ponownego wyboru sędziów i wygaśnięcia funkcji obecnego prezesa i wiceprezesa TK. I to jest właśnie tak, jak z tą nieszczęsną marmoladą. Według logiki obecnej władzy nie można godzić się częściowo (trzech sędziów legalnych) na skutki ustawy z czerwca ub. roku, wadliwej konstytucyjnie i zapaskudzonej nieczystymi intencjami upadłej władzy, a częściowo się nie godzić (dwóch sędziów nielegalnych), tylko trzeba ustawę wymienić i pięciu sędziów wybrać od nowa. Gdyby obecny TK i jego prezes mieli rozstrzygać, co zrobić z zapaskudzoną przez autostopowiczów marmoladą, to stosując taką logikę, jak w dzisiejszym sporze o TK, niechybnie uznaliby, że jakkolwiek sam akt zapaskudzenia marmolady jest naganny, to jednak wystarczy oddzielić część marmolady zapaskudzoną od tej reszty niezapaskudzonej i przeznaczyć tę ostatnią do spożycia. Amatorom takiej logiki życzę po prostu – smacznego! 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

62

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016



POLSKA po angielsku

Bałagan pod kołdrą i pod czaszką

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Niezależnie od czasów, w jakich żyjemy, i środowisk, w jakich przyszło nam się obracać, publiczne wygłaszanie szczerej, z głębin naszego gustu płynącej opinii, zawsze wiąże się z ryzykiem. Jeśli chcemy, by nam spalono dom lub wyrzucono z pracy, wykopano z rodziny lub kręgu przyjaciół, walmy śmiało, co myślimy. Własne zdanie, wyrobione starannie niczym ciasto drożdżowe, przeważnie ciężko oburza, wkurza i obraża innych, zamyka drzwi, gasi światło nad radosnymi stosunkami międzyludzkimi. Polityczny, światopoglądowy, religijny spór na niejednej rodzinnej tafli zrobił rysę i niejeden łańcuch przyjaźni rozerwał. Język mój czasami do krwi gryzę, kiedy go próbuję poskromić, żeby tego swojego zdania nie wygłosić, komentując cudze życie, konkretniej jeszcze, cudze stosunki małżeńskie lub sposób wychowywania dzieci, upodobania modowe, dietetyczne czy wybory wakacyjne. Dodać trzeba, absolutnie niezgodne z moimi!

Ach, jakby się chciało prosto z mostu sypnąć, co się naprawdę myśli o mężu tyranie koleżanki, który jej grosz na zakupy wydziela, jakby księgowym w spółce był, choć tylko ubezpieczeniami handluje, w ciężką depresję wpędza, licząc jej zmarszczki oraz wypite kieliszki wina. O zupie sąsiadki spod czwórki, smakującej jak wywar ze ścierki, swoje zdanie wyrazić… Ech… Znajomym o ich dzieciach wreszcie prawdę w oczy powiedzieć i uświadomić, że wprawdzie chłopaki rosną szybko jak chwasty na działce, ale też jak to chwasty, do niczego się w przyszłości nie nadadzą, jeśli ich tak dalej będą rozpuszczać. Jakaż pokusa wielka człowiekiem targa, aby powiedzieć temu, co głosował na inną partię, że on dureń jest, tępy jak łeb karpia i niech ze wstydu spłonie, bo tyle mu tylko zostało. Szlachetne własne zdanie, które niczym pieśń rewolucyjna z piersi się wyrywa, wypowiedziane głośno, przynieść nam może natychmiastową ulgę … ale nic poza tym. Neutralna rozmowa przechodzi w wykład, walec rusza z ochotą tratować cudze szczęście, aby sobie ulżyć. Ty sobie to kup, ty tam jedź, tego nie rób, to powinieneś, tego ci nie radzę dotykać, z tamtym się rozstań, wyłącz, przełącz, nie płać… Wszystko to w dobrej wierze, bo przecież chcemy pomóc, intencje mamy czyste, troskę w sercu, więc dlaczego, do cholery jasnej, posądzają nas o wstrętne, natrętne wtrącanie się w cudze sprawy?! Jakie to wtrącanie, skoro my z sympatii chcemy podzielić się naszym zdaniem z drugą osobą, obdarzyć ją skarbem naszego doświadczenia, pomóc, oświecić, uratować… Według naszej receptury, będzie wam się żyć godniej i weselej, więc skąd ten chłód, niechęć i obraza? My chcemy dla was dobrze… Niestety, osaczeni jesteśmy również przez osoby, które wciąż NAM grzebią w osobistych sprawach, naciskając na wszystkie odciski, jakie mamy. Mówią nam, co warto, a czego nie wolno, gdzie kupić, gdzie sprzedać, jak się ubrać, w którym banku pieniądze trzymać i gdzie zjeść kolację przy świecach, dokąd pojechać na weekend, kiedy zmienić opony z letnich na zimowe. Te osoby są po prostu źle wychowane, przemądrzałe, wścibskie i wydaje im się, że wszystko wiedzą najlepiej, a prawda jest taka, że guzik wiedzą! Po prostu NAM zazdroszczą! Pakują się na nasze prywatne salony w butach i usiłują rozstawiać po kątach nasze psy, naszych mężów, lodówki oraz książki, tymczasem same mają wielki bałagan pod kołdrą i pod czaszką. Czerpią przekonanie o własnej nieomylności z oceanu pychy i zarozumialstwa, a przy tym udają, że nam dobrze życzą… A fuj! 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka trzech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r. i „Kilka przypadków szczęśliwych” opublikowana w 2013 roku.

64

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016



AS z rękawa

Potrzeby, głupcze!

KRZYSZTOF MARTENS

Ten nieco arogancki tytuł felietonu przyszedł mi do głowy, gdy przypomniałem sobie hasło wyborcze Billa Clintona. Przed laty kandydat na prezydenta USA prowadził kampanię wyborczą pod hasłem „It’s the economy, stupid”, co w luźnym tłumaczeniu oznacza „Liczy się tylko gospodarka, głupcze”. Dzisiaj mam wrażenie, że rozpoczyna się nowa era, której hasło przewodnie brzmi „Potrzeby, głupcze”. Moje potrzeby są szybciej zaspokajane, niż bym sobie tego życzył. Pamiętam swój pierwszy telefon Maxon – był wielkości cegły, bardzo szybko się przegrzewał i trzeba było trzymać go już po kilku minutach używając rękawiczki. Potem pojawiły się mniejsze i bardziej poręczne modele. Nie tak dawno świat zawojowały smartfony, co podobno potrafiły wszystko. Tworzono kolejne aplikacje mobilne. Ilość funkcji rosła w postępie geometrycznym. W telefon wbudowano aparat fotograficzny, dyktafon i diabli wiedzą, co jeszcze.

Już nawet przy kolacji w gronie brydżowym nie rozmawiamy ze sobą – wszyscy intensywnie pracują, używając telefonów. Odbierają i wysyłają emaile, SMS-y, zdjęcia robione na bieżąco. W ten sposób niepostrzeżenie życie towarzyskie przeniosło się do sieci. Czy takie były nasze rzeczywiste potrzeby? Ośmielam się wątpić. Nazywanie potrzeb staje się sztuką. Dzisiaj nie mam szans na świadome ograniczenie ilości funkcji w gadżetach, które mnie otaczają. Ja chcę mieć telefon tylko do rozmów telefonicznych. Okazuje się, że nie można kupić telefonu bez aparatu fotograficznego – takich prymitywnych już nie produkują. Potrzeby, głupcze – nawet najbardziej wyrafinowane. Nowe telewizory posiadają wbudowany mikrofon pozwalający na sterowanie nimi komendami głosowymi. Technologicznie jesteśmy w stanie kontrolę nad ruchem pojazdów na drogach powierzyć maszynom. Samochód bez kierowcy i kierownicy to nie fantazja, ale rzeczywistość. Niedługo do naszych domów wkroczą roboty. Posprzątają, ugotują obiad, zaopiekują się dziećmi. Potrzeby odgrywają kluczową rolę w relacjach międzyludzkich. Rozpoznanie ich u siebie i współmałżonka jest kluczem do harmonijnej współpracy. Im więcej wspólnych potrzeb, tym bardziej udany związek. Podobnie się dzieje w negocjacjach – respektowanie potrzeb obu stron pozwala na ustalenie obustronnie pożądanego rozwiązania. Od wieków wciągamy Boga w nasze potrzeby, prosząc Go w zasadzie o wszystko. O zdrowie, pieniądze, powodzenie w życiu, miłość, przyjaźń, zaspokojenie naszych emocji. Na ile skutecznie, to jest już sprawa każdego człowieka. Zalewa nas codziennie potok informacji. Potrzebujemy tylko niektórych z nich. Jak przeprowadzić selekcję, wybrać te istotne i przydatne. Przyznaję, że odczuwam potrzebę współpracy ze specjalistą od researchingu. Zawód brokera informacji będzie coraz bardziej atrakcyjny. Wyszukiwanie i obrabianie informacji tak, aby końcowy produkt zawierał tylko istotne fakty, dane, to wcale niełatwa praca. Wymaga kompleksowej wiedzy w wielu dziedzinach. Nasze potrzeby ewoluują, co sprawia sporo kłopotów producentom wszystkiego, którzy muszą odgadywać, wyprzedzać, a nawet starać się kształtować ich zmiany. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

66

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016





Samarytanie z Markowej

Tragedii, jaka miała miejsce w Markowej 24 marca 1944 r., nie da się opisać poprzez suche fakty historyczne. Przed świtem dom Józefa Ulmy został otoczony przez żandarmów i granatowych policjantów z posterunku w Łańcucie. W czasie przeszukania gospodarstwa znaleźli ukrywające się rodziny żydowskie: Didnerów, Grünfeldów i Goldmanów, którzy zostali zabici na miejscu. Zginęła również cała rodzina Ulmów: Józef, jego żona Wiktoria w siódmym miesiącu ciąży oraz sześcioro ich dzieci: Stasia, Basia, Władzio, Franuś, Antoś i Marysia. W sumie w ciągu 20 minut zamordowano 17 osób – w tym nienarodzone dziecko. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

K

ilkoro z nich rozstrzelał żandarm Josef Kokott, który krzyknął: „Patrzcie, jak giną polskie świnie, które przechowują Żydów”. Na pytanie jednego z mieszkańców wsi, dlaczego zabili niewinne dzieci, dowódca ekspedycji karnej odpowiedział, że zrobili to, „żeby gromada nie miała z nimi kłopotu”. Historię Ulmów należy rozpatrywać poprzez pryzmat przypowieści ewangelicznej, którą Józef i Wiktoria Ulmowie nie tylko czytali, lecz także przeżyli. W popularnym wydaniu Nowego Testamentu jego właściciel gru-

70

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

bym ołówkiem podkreślił tytuł rozdziału 42., który brzmi: „Przykazanie Miłości. – Miłosierny Samarytanin”. Józef Ulma nie przypuszczał, że za wypełnienie tego przykazania przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę: własnego życia i życia całej rodziny. W grę nie wchodziły względy materialne – chęć zysku. Przy zwłokach Gołdy Grünfeld, Kokott znalazł pudełko z kosztownościami. (W zrabowanym dobytku Ulmów żandarmi nie znaleźli pieniędzy, złota czy biżuterii). Żydzi pracowali na swoje utrzymanie, garbując skóry w gospodarstwie Ulmów. Specjalnie się nie ukrywali, mając zaufanie do całej wiejskiej społeczności.


Muzeum Ulmów na dożywocie, a później na 25 lat więzienia. Zmarł w nim w 1980 r. Eilert Dieken, szef żandarmerii w Łańcucie, kierujący rzezią w Markowej, pożegnał się z życiem w RFN półtora roku po przejściu na emeryturę. Nikt nie niepokoił go z powodu jego wojennych zbrodni. zacuje się, że dzięki pomocy Polaków okupację niemiecką przetrwało do 100 tysięcy Żydów. Na Podkarpaciu było to co najmniej 2921 osób, według spisu Centralnego Komitetu Żydów Polskich z 1944 r. Spis jest niedokładny, np. do końca wojny przetrwała czteroosobowa rodzina Minców z Krosna. Tymczasem w powyższym spisie figuruje tylko ojciec – Abraham Minc. Znamy nazwiska 1650 Polaków z naszego regionu, którzy ryzykowali życiem pomagając Żydom. Z pewnością było ich więcej. 200 Polaków z Podkarpacia zapłaciło za ten czyn śmiercią. Dane te ustaliła dr hab. Elżbieta Rączy, pracownik naukowy Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie. Nie ma, niestety, danych porównawczych z innych województw. Żydzi ukrywali się głównie na wsi, gdzie mieli łatwiejszy dostęp do żywności. Byli tu zakorzenieni: 126 Żydów z Markowej to ok. 20-30 rodzin. Według spisu z 1921 r., wieś ta miała 4,5 tysiąca mieszkańców, w tym 4357 katolików i 11 grekokatolików. Likwidacja Żydów odbywała się publicznie: na oczach miejscowej społeczności, która obserwowała masowe egzekucje. W Markowej rozstrzeliwanie Żydów miało miejsce na „okopisku”. Było to wzgórze – nieużytek, na którym grzebano padłe zwierzęta gospodarskie. W czasie okupacji pojawiły się tu masowe mogiły 34 zabitych. Okna chaty Ulmów wychodziły na odległe o kilkaset metrów „okopisko”. Krzyki mordowanych i salwy egzekucji towarzyszyły codziennym zajęciom gospodarskim rodziny. Słyszeli je również ukrywający się. „My, Żydzi idziemy na śniadanie, wy Polacy pójdziecie na obiad (dla okupanta)” – powiedziała pewnego razu do gospodarzy żona Chaima Goldmana. ►

S

Wiadomość o zbrodni natychmiast rozeszła się po wsi. Strach sparaliżował mieszkańców, którzy przechowywali inne żydowskie rodziny. Helena Szylar, ukrywająca rodzinę Welztów, kazała im się natychmiast wynosić. Uspokoił ją mąż – Antoni, polecając całą sprawę boskiej Opatrzności. Nikt z mieszkańców Markowej nie wypędził wyjętych spod prawa. Nikt ich nie wydał. Końca wojny doczekało w tej wsi 21 Żydów ze 126 mieszkających tu do 1939 r. Jak podejrzewano, rodziny Didnerów, Grünfeldów i Goldmanów wydał Niemcom Włodzimierz Leś, posterunkowy z Łańcuta, który wcześniej zagarnął ich nieruchomości. Na krótko przed wkroczeniem Rosjan żołnierze Armii Krajowej wykonali na Lesiu wyrok śmierci. Strzelający do Żydów czeski Niemiec Josef Kokott został w Rzeszowie skazany na karę śmierci, którą zamieniono mu najpierw

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

71


Muzeum Ulmów ga komentarzy do Tory „Trzeci porządek Miszny”. Ekspozycję zamykają drzwi – ze śladami kul – stodoły rodziny Baranków ze wsi koło Miechowa. Barankowie (pięć osób) zostali rozstrzelani w marcu 1943 r. wraz z ukrywaną przez nich rodziną żydowską. entralnym punktem wnętrza jest przeszklona bryła. To rekonstrukcja niezachowanego domu Ulmów. Niewielka (34 mkw.) chata poprzedzona jest sienią, w której stał warsztat stolarski. Jest tam również drabina prowadząca na strych, na którym ukrywali się Didnerowie, Grünfeldowie i Goldmanowie. Przy wejściu do jedynej izby oglądamy piec chlebowy. Umeblowanie jest więcej niż skromne: trzy łóżka (na dwóch spali rodzice razem z młodszymi dziećmi), stolik z blatem zniszczonym od prac kuchennych oraz szafa z biblioteczką gospodarza. Kilkadziesiąt książek pokazuje jego niezwykłe zainteresowania. Sam wykonał swój aparat fotograficzny i wywoływał zdjęcia dzięki podręcznikom na temat obróbki klisz w ciemni. Zachowało się do dziś ok. 800 fotografii. Inne książki traktują o sadownictwie, pszczelarstwie i produkcji jedwabniczej. Za osiągnięcia w dwóch ostatnich dziedzinach otrzymał dyplomy na Powiatowej Wystawie Rolniczej w Przeworsku w 1933 r. Hodowli jedwabników zawdzięczał Józef Ulma wizytę w swoim domu Andrzeja Lubomirskiego, ziemianina, właściciela pałacu w Przeworsku i miejscowego starosty. Książę Lubomirski był pod wielkim wrażeniem jego gospodarskich sukcesów. Józef Ulma ukończył z wynikiem bardzo dobrym pięciomiesięczny kurs rolniczy w Pilźnie. Ale w jego biblioteczce widzimy nie tylko książki rolnicze. Są tam „Doświadczenia elektrotechniczne” i „Zasadnicze wiadomości z fizyki” oraz opis działania silników: benzynowego i na sprężone powietrze, a także prasy hydraulicznej. Zaskakuje pozycja pt. „Giełda – jej istota, cel i ustrój”, bo na swych zainteresowaniach Ulma nigdy nie zrobił pieniędzy. Jest także „Azja środkowa” i „Dzicy mieszkańcy Australii”, zaś z literatury pięknej „Beniowski albo Nowa Dejanira” Juliusza Słowackiego oraz biografia Józefa Piłsudskiego. Gospodarz prenumerował dwa czasopisma: „Wiedzę i Życie” oraz „Przegląd Rolniczy”. Dr Mateusz Szpytma, historyk, dyrektor muzeum i kustosz ekspozycji, znał historię rodziny Ulmów z rodzinnych opowiadań. Wiktoria Ulma była siostrą jego babki i matką chrzestną jego ojca, który często chodził do domu Ulmów. Gdy Wiktoria była w połogu z kolejnym

C

Planowane Muzeum Ulmów szybko przekształciło się w Muzeum Polaków Ratujących Żydów na Podkarpaciu podczas II wojny światowej (Oddział Muzeum-Zamku w Łańcucie). W konkursie wygrał sugestywny projekt architektoniczny Mirosława Nizio z zespołem (NIZIO DESIGN INTERNATIONAL z Warszawy). Bryła budynku nawiązuje do tradycyjnego domu wiejskiego, krytego dwuspadowym dachem. Jej tylna część przekształca się w ostry graniastosłup. Obok muzeum powstanie Sad Pamięci, nawiązujący do Ogrodu Sprawiedliwych w Yad Vashem. Pod każdym drzewkiem znajdzie się granitowy kamień z nazwiskiem osoby, która ratowała Żydów, oraz nazwiskiem ocalonego. Tabliczki z nazwiskami znalazły się na murze przed wejściem do muzeum oraz na placu. kspozycja prezentuje materiały archiwalne (druki, fotografie, notacje, filmy dokumentalne) i pokazuje następujące działy: 1. Polacy i Żydzi przed 1939 r. na terenie Podkarpacia; 2. Mieszkańcy Podkarpacia w okresie okupacji niemieckiej; 3. Polacy ratujący Żydów; 4. Kryjówki i schronienia; 5. Polacy zamordowani za pomoc Żydom; 6. Rodzina Ulmów; 7. Czasy powojenne. Wśród zdjęć i dokumentów najbardziej wstrząsające wrażenie wywołują autentyczne eksponaty. Na początku symboliczne zestawienie. To drewniany krucyfiks Marii z domu Szpytma – siostry Wiktorii Ulmy oraz modlitewnik „Pójdźmy drogą krzyża. O chrześcijańskim cierpieniu” Stanisławy Kuźniar, matki chrzestnej Władzia Ulmy. Na półce poniżej filakterie Israela Tohyma z Markowej oraz hebrajska księ-

E

72

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


Muzeum Ulmów

Dr Mateusz Szpytma.

dzieckiem, ciotka Mateusza Szpytmy szła do ich domu do pomocy. Trzeba było jednak upływu dziesiątków lat, by ich tragedia została przypomniana. W roku 1995 izraelski Instytut Yad Vashem przyznał pośmiertnie Józefowi i Wiktorii Ulmom medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Dyplom opatrzony jest cytatem z twórcy chasydyzmu Baal-Szem-Towa: „W wiecznej pamięci leży tajemnica odkupienia”. Na stronach internetowych Instytutu można przeczytać m.in.: „Zbrodnia na Ulmach...stała się symbolem polskiej ofiary i męczeństwa podczas niemieckiej okupacji”. W 2004 r. stanął w Markowej pomnik ku ich czci. Mateusz Szpytma, wówczas pracownik krakowskiego Oddziału IPN, rozpoczął badania na ich temat rok wcześniej: – Uświadomiłem sobie wagę sprawy, o której nie wiedział nawet prof. Władysław Bartoszewski. Na odsłonięcie pomnika przyjechał Abraham Segal, który uratował się pod przybranym nazwiskiem jako pastuch w gospodarstwie Jana Cwynara, wójta Markowej. Tragedia Ulmów stała się wtedy znana dzięki mediom – wspomina dr Mateusz Szpytma, dodając, iż w 2003 r. rozpoczął się proces beatyfikacyjny rodziny Ulmów. W pięć lat później zakończył się jego etap diecezjalny i akta zostały skierowane do Watykanu. W 2010 r. Ulmowie otrzymali pośmiertnie Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski od prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Od otwarcia muzeum w dniu 17 marca br. odwiedziło je już kilka tysięcy osób. Największą frekwencję zanotowano w niedzielę 20 marca – tysiąc osób. Markową odwiedzają Żydzi – uczniowie przyjeżdżający do Polski w ramach programu izraelskiego ministerstwa oświaty, Niemcy, Duńczycy, Ukraińcy, Polacy z USA oraz wycieczki szkolne z całego Podkarpacia i kraju. Był Eric Pickels, minister – pełnomocnik rządu Wielkiej Brytanii ds. Holocau-

stu, a także liczne grupy studentów amerykańskich i izraelskich. Pierwszą darowiznę na rzecz muzeum, w wysokości 1 tys. euro, przekazała osoba z Izraela. – Zainteresowanie jest ogromne. To pierwsze i jedyne muzeum w kraju poświęcone tej tematyce. W USA i Izraelu zmienia się stosunek do Polaków. Na wszystkich kontynentach pokazywana jest wystawa złożona z 20 plansz o historii rodziny Ulmów oraz ich rodaków ratujących Żydów. Podkarpacki Urząd Marszałkowski opracował, a polskie MSZ sfinansowało 30 zestawów tej ekspozycji w 15 wersjach językowych – dodaje dyrektor Mateusz Szpytma. becnie wystawę prezentuje m.in. Instytut Polski w Wiedniu i Ambasada RP w Pekinie. Z pewnością nie było jej jeszcze na Tajwanie. Jego prezydent – elekt Tsai Ing-wen powiedziała w wywiadzie dla „China Times”: „Polacy powinni wyjaśnić, co stało się w czasie Holocaustu i stawić temu czoło”. Jak podaje tygodnik „Angora” z 3 kwietnia br., pani prezydent przyznała, iż tę wiedzę zdobyła w czasie rozmowy z goszczącym na wyspie Aleksandrem Kwaśniewskim. Nie wiem, czy i ewentualnie kiedy najwyższa przedstawicielka Tajwanu będzie w Polsce. Jeżeli tak, to obowiązkowym punktem programu jej pobytu winna być wizyta w Markowej. A na razie należałoby wystosować pilne zaproszenie do b. prezydenta A. Kwaśniewskiego. Merytoryczny kształt wystawy przygotowali: dr hab. Elżbieta Rączy z Instytutu Pamięci Narodowej Oddział w Rzeszowie i Instytutu Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego oraz dr Mateusz Szpytma z Muzeum Polaków Ratujących Żydów i IPN O/Kraków. Pisząc tekst, korzystałem z książki Mateusza Szpytmy i Jarosława Szarka „Rodzina Ulmów”, Kraków 2014. 

O

Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów, 37-120 Markowa 1487, można zwiedzać od wtorku do niedzieli w godzinach od 10 do 16. Tel. +48 17 224 10 15. Szczegółowe informacje: www.ulmamuseum.org, www.muzeumulmow.pl

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

73


Jedyne w Polsce Muzeum Frasobliwego Podkarpacka miejscowość Jeżowe znana jest w całej Polsce dzięki Muzeum Chrystusa Frasobliwego, które działa przy parafii Narodzenia NMP. Kolekcję zebraną przez ks. Ludwika Bielawskiego odwiedziło w ciągu ostatnich pięciu lat kilka tysięcy osób z 13 województw Polski oraz z ośmiu krajów Europy.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

M

uzeum mieści się w zabytkowej plebanii wybudowanej w latach 1822-24, starannie odremontowanej w 2010 r. przy wykorzystaniu środków unijnych przez ks. proboszcza Krzysztofa Pałaca. Przed wejściem oglądamy kamienny pomnik Chrystusa Frasobliwego wykonany przez Henryka Dąbrowskiego z Janikowa koło Ożarowa. Monument powstał z inicjatywy kolekcjonera, który zgromadził za życia kilkaset obiektów sztuki sakralnej oraz bibliotekę liczącą trzy tysiące woluminów. Obecnie w muzeum prezentowane jest około 500 eksponatów, z czego ponad 75 proc. to przedstawienia Frasobliwego. Pochodzą one ze Albrecht Dürer, Chrystus wszystkich województw Polski. Niektóre powstały także w Niemczech, Frasobliwy, drzeworyt na karcie Republice Rwandy i na Ukrainie. tytułowej „Małej Pasji”, 1509-11. Ks. Ludwik Bielawski (1918-2008) pochodził z Brzozowa, zaś ostatnie pół wieku swego pracowitego życia spędził w Jeżowem jako proboszcz i dziekan, a od 1994 – jako rezydent. W roku przejścia na emeryturę otrzymał tytuł prałata honorowego Jego Świątobliwości Jana Pawła II. Pasja księdza zaczęła się od zakupu w 1948 r. figurki Frasobliwego od ludowej rzeźbiarki Katarzyny Rzepki z Albigowej. Zainspirowała go lektura „Na skalnym Podhalu” Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Były tam urzekające opisy codziennego obcowania górali ze świętymi z obrazów i przydrożnych kapliczek. Na wiele lat kolekcjonerstwo uległo zawieszeniu z powodu nadmiaru codziennych obowiązków. Właśnie w Jeżowem ks. Bielawski powrócił do zbierania dzieł sztuki ludowej. Znajomi księża przywozili mu rzeźby Frasobliwego – najczęściej wykonane przez twórców z ich parafii. Kolekcja rozrastała się, przekształcając z biegiem lat w regionalne muzeum. „Tu pracował wielki człowiek” – powiedział ks. Julian Pudło z Brzozowa w homilii wygłoszonej na pogrzebie kapłana.


Rzeźbiona postać Chrystusa Frasobliwego należy od wieków do najbardziej popularnych motywów sztuki ludowej w Polsce (w malarstwie motyw ten ma znaczenie marginalne). Aż dziw, iż muzeum w Jeżowem jest bodaj jedynym tego rodzaju w Polsce, uznawanej w latach międzywojennych za „ojczyznę Frasobliwego”. To świadczy o unikalnym znaczeniu tych zbiorów w skali kraju. Mądry kolekcjoner gromadzi bowiem tylko to, co piękne i ważne. Trudno dziś o lepszą wizytówkę Podkarpacia. To właśnie tutaj Frasobliwy cieszył się szczególnym szacunkiem – także w niespotykanych w innych regionach kraju ołtarzykach domowych. latach 1509-11 Albrecht Dürer wykonał kartę tytułową do swego drzeworytniczego cyklu „Małej Pasji”. Przedstawia ona postać Chrystusa siedzącego na grubo ciosanym kamieniu. Ubrany tylko w perisonium (przepaskę na biodrach), w koronie cierniowej na głowie otoczonej nimbem w kształcie krzyża. Postać Zbawiciela opartego na prawej ręce pochylona jest do przodu w głębokiej zadumie. To moment oczekiwania na Ukrzyżowanie. Scena, która nie ma swego źródła ani w ewangeliach kanonicznych, ani apokryficznych, stała się dzięki ówczesnemu upowszechnieniu grafiki niezwykle popularna w sztuce Europy Środkowej i Wschodniej. Ma ona swój świecki odpowiednik w terrakotowym posążku padewskiego rzeźbiarza Andrea Briosco zwanego Riccio, którą Dürer miał oglądać w czasie swej włoskiej podróży. Przedstawia ona utrudzonego robotnika w momencie odpoczynku. Jego znużenie ma charakter bardziej duchowy niż fizyczny. Podobnie jak dürerowska postać opuszczonego, nieszczęśliwego Boga-człowieka zadumanego nad ludzką nędzą, którą On właśnie rozumie najlepiej. To ucieleśnienie całej Pasji, która znajduje swój polski odpowiednik w pieśni wielkopostnej: „Ludu, mój ludu, cóżem ci uczynił?” Chrystus staje się tu następcą Hioba oraz Adama, za którego grzech i winy jego potomków poniósł śmierć na krzyżu. Dlatego w podkarpackiej odmianie rzeźby widzimy niekiedy Frasobliwego z nogą opartą na czaszce. Pochodzi ona z grobu praojca ludzkości. (Wedle apokryfu Chrystus miał być ukrzyżowany w miejscu, gdzie znajdował się grób Adama). Kamień, na którym na rycinie Dürera spoczywa Chrystus, miał w dawnych wiekach znajdować się na jerozolimskiej Drodze Krzyżowej. Właściwie było ich kilka i oznaczały kolejne miejsca Jego upadków, zaś ostatni – miejsce odpoczynku przed śmiercią. Wśród Frasobliwych z Jeżowego najstarszy jest obraz pochodzący z okolic Lwowa, datowany na około 1750 rok. To pamiątka rodzinna ofiarodawczyni – Anny Mosiewicz z Koszalina. Z końca XIX wieku pochodzi Pieta – kopia Matki Boskiej Limanowskiej. Jest darem Tadeusza Różyckiego – pochodzącego z Jeżowego, a przebywającego na stałe w Paryżu, który ponad 800 razy zagrał Jezusa w misteriach pasyjnych: najpierw w swojej rodzinnej miejscowości, zaś później w Paryżu i na całym świecie. Obecnie najmłodszym, muzealnym rzeźbiarzem Frasobliwego jest dwudziestoletni (2012) Mateusz Borowiec z Boguchwały. W zbiorach są także osobliwości, jak meksykańska butelka z napisem „San Jose’”, w której Marian Zbierak z Pawłosiowa umieścił figurkę Świętej Rodziny (2010). Aby włożyć ją do środka, każdą z postaci ciął na pionowe pasma, które sklejał ze sobą już w butelce. Z twardego egzotycznego drewna wykonany został – wedle polskich wzorów – Frasobliwy z Rwandy. Rzeźba powstała w szkole rzemiosł prowadzonej przez polskich misjonarzy (dar Stanisława Różańskiego z Nowego Nartu). Figurki wykonane są nie tylko z drewna, lecz także z kości zwierzęcej, grafitu, mas plastycznych i naklejonych na deseczkę nici. Najpiękniejsze są te pierwsze, inspirowane tradycją ludowej snycerki. Inne eksponaty mają charakter nowoczesny: od uproszczonych, kubizujących brył, po pełne ekspresji postaci cierpiącego Zbawiciela. Muzeum opiekuje się Krzysztof Lesiczka, który stara się powiększać ekspozycję. W ciągu pięciu lat do galerii trafiło 180 nowych eksponatów, a to głównie dzięki twórcom, którzy chcą zostawić po sobie ślad i pamięć w muzealnych salach. Wśród darczyńców są także osoby, które zostały doświadczone przez los oraz pragnące, by placówka cieszyła oko zwiedzających i była kontynuacją pasji zapoczątkowanej przez ks. Ludwika Bielawskiego. Być może artykuł ten będzie zachętą dla twórców, by zechcieli ubogacić zbiory jeżowskiego muzeum. Pisząc tekst, korzystałem z prac: Michała Walickiego, O nową interpretację pojęcia „Chrystusa Frasobliwego”, Polska Sztuka Ludowa nr 2, 1954; Zygmunta Kruszelnickiego, Ze studiów nad ikonografią Chrystusa Frasobliwego, Biuletyn Historii Sztuki nr 3/4, 1959; Anny Kuczyńskiej, Chrystus Frasobliwy w polskiej sztuce ludowej, Polska Sztuka Ludowa nr 4, 1960. Sylwetkę ks. Ludwika Bielawskiego kreśli też Krzysztof Lesiczka w styczniowo-lutowym numerze „Podkarpackiej Historii” (2016). 

W

Muzeum – Zbiornica Figur Chrystusa Frasobliwego w Jeżowem, 37-430 Jeżowe nr 238. Facebook: muzeum.jezowe oraz www.muzeum.jezowe24.pl

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

75


Od lewej: Henryk Kuraś, Tomasz Mudryk, Bogusław Kamiński, Jolanta Bieniek, Beata Mudryk, Zofia Teresa Mudryk, Teresa Kamińska, Iwona Schab, Danusia Sąsiadek, Krystyna Czernia, Marcin Wójcik. Siedzi: Albina Kuraś. Na dole Młode Kurasie: Natalia Bieniek, Aleksandra Kuraś, Justyna Bieniek, Mateusz Wójcik.

O Kapeli Kurasie z podkarpackiej Lubziny powstały już cztery prace magisterskie, dziesiątki artykułów oraz audycji radiowych i telewizyjnych. Ale nikt nie wspominał, że słynni na całą Polskę ludowi muzykanci to potomkowie hrabiego Karola Pawła Łosia. I sami Kurasie niewiele o tym wiedzieli. Dopiero wydana niedawno z okazji jubileuszu 65-lecia zespołu monografia ujawnia niezwykłą historię. – Już wiemy, skąd babcia Albinka taka utalentowana i mądra jest – mówią prawnuki. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

Z

bigniew Wodecki nazwał ją wybitną ludową skrzypaczką. Witek Broda – królową skrzypiec. Albina Kuraś jeszcze przed wojną grywała wraz z kapelą swojego ojca Władysława Kamińskiego. Dziś najbardziej dumna jest z tego, że w Rodzinnej Kapeli Kurasie gra już piąte pokolenie – jej prawnuki. Kiedy Natalka, Justynka, Ola, Mateusz i Marcin zaczynają skoczną „Tramelkę”, i ona chwyta za smyczek. I nikt by nie powiedział, że 27 kwietnia kończy 91 lat. – Kiedy zaczynam grać, wtedy energia przychodzi – śmieje się Albina Kuraś. – Lata się nie liczą. Kiedyś dziennikarka z radia zapytała mnie, co ja robię, że na scenie

76

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

taką energię mam. A to muzyka tak działa. Ręce, nogi same chodzą. Mogę grać i całą noc, i nic mi nie przeszkadza.

Ojciec to był wielki muzyk Kiedy to się zaczęło? Władysław Kamiński wcześnie zauważył, że jego młodsza córka Albina bardzo rytmicznie podryguje do muzyki i rytm na stole paluszkami wybija. – Może 10 lat miałam, jak zaczęłam próbować na instrumentach – wspomina ona. – Inni chodzili do ojca uczyć się grać, ja się przysłuchiwałam i też ćwiczyłam. Ciekawiło mnie to.


Kapela Kurasie

Albina Kuraś.

Przed wojną już grałam na perkusji, uczyłam się na skrzypcach. A jak wybuchła wojna, miałam 14 lat. Będzie ponad 70 lat muzykowania. I zaraz dodaje: – Ojciec to był wielki muzyk. ładysław Kamiński grał od dziecka. Potrafił na skrzypcach, trąbce, klarnecie, kontrabasie. Był samoukiem. Muzykiem zostać musiał, bo wszystko w nim grało. I choć ojciec, leśniczy z Woli Dębickiej, kierował go na szewca, to w końcu postawił na swoim. U szewca, owszem, terminował, ale już jako 16-latek wstąpił do straży pożarnej w Dębicy, przy której działała orkiestra, a więc i talent Kamińskiego miał szansę się objawić. To w tamtym czasie nauczył się nut. A kiedy wybuchła I wojna światowa, jako żołnierz C.K. Armii zasilił szeregi… orkiestry wojskowej i, jak opowiadał po latach podczas długich, zimowych wieczorów, miał nawet okazję zagrać przed cesarzem Austro-Węgier Franciszkiem Józefem I. Pod koniec wojny dowódcy jednak i grajków na linię frontu posyłali. Kamiński został ranny, trafił do szpitala i zbiegł. A kiedy tylko Polska odzyskała niepodległość, założył swoją pierwszą kapelę. Wkrótce ożenił się z Zofią i razem zamieszkali w Brzezówce niedaleko Ropczyc. Tuż obok Lubziny, w której dziś swój matecznik ma Kapela Kurasie. Albina już przed wojną chodziła po weselach grać z ojcem i jego kapelą. Było to niezwykłe, bo muzykujących kobiet wówczas spotykało się niewiele. Ale Kamiński sam zakochany w muzyce, wiedział, że i córki pasję trzeba wspierać. Zapraszano ich ciągle, przekładano wesela „pod wolny termin kapeli”, bo grać potrafili jak mało kto. Ze słuchu, każ-

W

dą melodię i przyśpiewkę. A grajek z Brzezówki śmiał się, że parami, które pożenił, można by miasto zasiedlić.

P

Sławna KAPELA

rawdziwa sława do Kapeli Kamińskiego przyszła jednak dopiero po II wojnie światowej. – Wciąż jeździliśmy po festiwalach, eliminacjach, dożynkach – wspomina Albina Kuraś. – Te tańce, przyśpiewki nasze wszystkie odpisywali, utrwalali. Nasza kapela była chyba pierwszą w Rzeszowie, która przypominała dawną muzykę. Jeździli po całym kraju. Kapela Kamińskiego trzy razy prowadziła dożynki centralne w Warszawie. Najlepiej pani Albina pamięta te w 1958 roku. Była w ciąży i mąż, Karol Kuraś, nie chciał się zgodzić na wyjazd. Ale w końcu się ugiął. On też rozumiał, czym dla niej jest muzykowanie. Szczęśliwie objechała stolicę, zagrała na stadionie, a chłopiec, który potem przyszedł na świat – Henryk, talent po mamie i dziadku odziedziczył. Z kolei o występie kapeli spod Ropczyc na dożynkach w 1964 r. pisała „Przyjaciółka”. Zdjęcie grającego ojca i córki znalazło się na okładce popularnego czasopisma. Władysław Kamiński był też częstym gościem na łamach „Chłopskiej Drogi” (redaktor naczelny pisma, Mieczysław Róg-Świostek, także zaglądał do domu artysty z Rzeszowszczyzny). Otrzymał prestiżową Nagrodę Artystyczną im. Jana Pocka za wybitną twórczość muzyczną ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

77


Kapela Kurasie i rzeźbiarską, i tu dodać trzeba, że zajmował się również rzeźbą ludową. – Ojciec był lubiany – mówi pani Albina. – Co u mnie na ogrodzie było imprez! Przyjeżdżali z Warszawy. A my wystawialiśmy dla gości dawne obrzędy – zaślubiny, dożynki. Ludzi przychodziło pełno. arówno zespół pod przewodnictwem Władysława, jak i Albiny, wygrywał konkursy i festiwale, otrzymywał nagrody, wyróżnienia i państwowe medale. Albina Kuraś w 2005 roku odznaczona została Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, a potem otrzymała Srebrny Medal „Zasłużony kulturze Gloria Artis”. W 2013 r. zespół zdobył Nagrodę im. Oskara Kolberga, a w 2014 r. na podwórko w Lubzinie zajechała ekipa telewizji TVP Kultura ze Zbigniewem Wodeckim, by przygotować reportaż o tym niezwykłym muzycznym zjawisku (można go obejrzeć na You Tube: Zbigniew Wodecki – Szlakiem Kolberga, Kurasie). Wyjeżdżali zauroczeni. – Nauczyłam go trochę – śmieje się Albina Kuraś. – Potem na występ do Ropczyc przyjechał. Obiecał mi i przyjechał. Za darmo zagrał. Na trąbce, na skrzypcach. I zaśpiewał „Oczarowanie”. Kwiaty od niego dostałam. Powiedział, że do takich pięknych ludzi musiał przyjechać.

Z T

Muzyczna SZTAFETA

rudno powiedzieć, w którym momencie Albina Kuraś wymarzyła sobie, że rodzinne granie stanie się pokoleniową sztafetą. Swoje dzieci do muzykowania zaczęła wciągać wcześnie. – Brata Heńka trzeba było trochę nakłaniać, bo grać nie chciał. Nie ukończył szkoły muzycznej, ale na każdym instrumencie, jak dziadek Kamiński, zagrać potrafi. Typowy wiejski muzykant – śmieje się Zofia Teresa Mudryk, a seniorka rodu Kurasiów wylicza: – Gra na klarnecie, saksofonie, harmonii, basach, cymbałach. Zofia Teresa Mudryk od brata była pilniejsza i chętnie uczyła się gry na akordeonie. I ona, i brat zdążyli zagrać z kapelą dziadka Kamińskiego. Siostra Zofii z początku za muzykowanie się nie brała, ale i na nią przyszła pora. – Brakowało nam basisty. Powiedziałam Krysi, że ma się nauczyć i zaczęła grać – zdradza pani Albina. – Potem wzięłam się za wnuczki. Chodziły do szkoły muzycznej. I teraz się cieszę, bo nieraz jak przyjdzie próba, to same kobity grają. „Grejcie baby, teroz”, wołam. A dawniej kobiety na weselach i w kapelach rzadko grały. – Z zazdrości się nauczyłam grać na tym basie. Była komitywa w zespole, jeździli na występy – dorzuca Krystyna Czernia, wspomniana przed chwilą starsza córka. – Już po pierwszej próbie wzięli mnie na występ. Cały czas na babcię patrzyłam, jak nogą tempo wystukuje. Tomasz Mudryk, syn Zofii Teresy Mudryk, od małego wiedział, że grać musi. A o tym, że będzie to klarnet, zdecydował nie kto inny, jak św. Jan Paweł II. – Byliśmy na spotkaniu ludowych kapel z Ojcem Świętym – opowiada Tomasz. – Jeden z muzyków dał mi do potrzymania klarnet, bo zdjęcie chciał zrobić. Podchodzi do mnie papież i pyta: „Grasz na tej fujarce?”. Ja na to: „To nie fujarka, tyl-

78

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

ko klarnet”. O on: „Grasz?”. „Tylko trzymam”. Wtedy powiedział mi: „To naucz się na nim grać”. I już wiedziałem, że to będzie mój instrument. Bogdana Kamińskiego, „adoptowanego” do rodzinnej kapeli, zwerbowali, jak jeszcze był chłopcem. – I przez muzykę poznał żonę – cieszy się pani Albina, patrząc na Teresę, bo o niej mowa. Także należy do kapeli. Śpiewa. – Do Kurasi przyciągnął mnie Karol Jarosz, jeden z grajków kapeli – wspomina tymczasem pan Bogdan. – Uczyłem się grać w szkole muzycznej. Ale szybko przekonałem się, że szkoła to jedno, a granie w kapeli – drugie. Żeby grać na ludowo, trzeba ćwiczyć, osłuchać się, nauczyć się grać „z ucha”. W szkole muzycznej nie rozwija się wyobraźni, trzeba grać, co jest w nutach. Ludowy grajek wszystko ma w głowie. – Musi zagrać to, co kto zaśpiewa, inaczej bitka by była – tłumaczy Albina Kuraś. – Raz wzięliśmy grajka na drugie skrzypce, ale poszedł na pierwsze. Weselnicy śpiewają, a ten nie umie zagrać. Chcieli go bić. Dopiero ojciec zawołał: „Czekejcie, ja tu wom zagrom”. I zagrał. Skórę tamtemu ocalił. Władysław Kamiński umarł w 1979 roku, ale jego muzyka przetrwała. Grają ją dalej w Rodzinnej Kapeli Kurasie jego córka, wnuki i prawnuki oraz zaprzyjaźnieni Bogdan i Teresa. Razem 16 osób.

G

Kropla BŁĘKITNEJ krwi

ościnny pokój drewnianego domku w Lubzinie obstawiony jest instrumentami i rzeźbami. Pod ścianą kontrabas, na wersalce skrzypce. Z szafy zerka drewniany bocian i orzeł (dzieła Władysława Kamińskiego), a na komodzie przysiadł Chrystus Frasobliwy – jeszcze ciepły od dłuta Albiny Kuraś, która, jak kiedyś ojciec, rzeźbić potrafi. Ona sama usiadła u szczytu stołu. Dzieci, wnuki i przyjaciele z kapeli skupieni wokół. – Babcia rządzi zespołem – zapewniają. I już nie dziwi, że Aleksander Bielenda, regionalista, natykając się kiedyś na taką scenę w tym samym pokoju wykrzyknął: „Kurasiowa, wy jak ta hrabina siedzicie”. – Nawet nie wiedziałem, jak z tym tytułem trafiłem – wspominał potem. Do Lubziny trafił zaś dlatego, że Zofia Teresa Mudryk, córka pani Albiny, i dr hab. Władysław Tabasz, pracowali właśnie nad książką o kapeli i potrzebowali wsparcia. Tak powstało dzieło „Raduje się serce, raduje się dusza… dzieje Kapeli Kurasie” (wydane w 2015 roku z pomocą Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Ropczyckiej). – Nasza rodzina żyje graniem i śpiewaniem. Wciągamy do tego nie tylko tych, z którymi łączą nas więzy krwi, ale też sąsiadów i przyjaciół. 65 lat, a może nawet więcej minęło od czasu, kiedy dziadek zaczął grywać z moją mamą po weselach i zabawach – wspomina pani Zofia. – 2 lata temu postanowiliśmy założyć stowarzyszenie, które będzie podtrzymywało naszą kulturę i muzykę. Równocześnie chcieliśmy, aby ukazała się jakaś publikacja na jubileusz zespołu. Przez kapelę Kamińskiego, a obecnie Kurasiów, przewinęło się wielu muzykantów. Jedni grali całe lata, inni krócej lub wręcz okazjonalnie. Postanowiliśmy zebrać wszystkie


Kapela Kurasie nasze materiały, wspomnienia, zdjęcia, pamiątki, dyplomy w jedną całość. Napisaliśmy wniosek do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, które dofinansowało wydanie monografii i płyty z najstarszymi utworami. Zapiski przechowywane przez rodzinę bardzo zaciekawiły Aleksandra Bielendę, który od lat pasjonuje się historiami ukrytymi pod chłopskimi strzechami. Za sensacyjne uznał wspomnienia spisane przez ojca Władysława Kamińskiego na przełomie XIX i XX wieku. Karol Julian Kamiński streszcza w nich historię swojego rodu. To stąd się dowiedział, że Kapela Kurasie wywodzi się z magnackiego rodu Łosiów, który miał rozległe dobra na Wołyniu i Roztoczu, i że przodkowie tych ludowych, chłopskich muzykantów, posiadali hrabiowskie tytuły. Zofia Teresa Mudryk przyznaje, że zapiski znała. – Wiedziałam, że rodzina pochodzi od hrabiego Łosia, ale faktem jest, że dziadek i jego brat Karol Kamiński nie chwalili się tym, zachowywali to dla siebie. Miałam jednak w rodzinnych dokumentach notatki o tym, jak prapradziadek zmienił nazwisko Łoś na Kamiński, aby ukryć się przed cesarskim więzieniem. Dałam te notatki Olkowi, a on zaczął temat drążyć, badać linię genealogiczną. Myśmy tego nigdy nie próbowali potwierdzać. A historia jest fascynująca… ziadek Władysława Leona Kamińskiego rzeczywiście przybrał imię Jakób Kamiński, by ukryć się przed carską policją. Tak naprawdę nazywał się hrabia Karol Paweł Łoś, był kapitanem IV Pułku Ułanów Wojsk Królestwa Polskiego i uczestnikiem powstania listopadowego. Właśnie za udział w powstaniu władze carskiej Rosji skonfiskowały cały majątek hrabiego na Wołyniu i Roztoczu, a jego samego skazały na karę śmierci. Ukrywając się u rodziny, m.in. w Baranowie Sandomierskim, został namówiony na zmianę nazwiska, co miało go ustrzec przed aresztowaniem. Dzięki koligacjom został zatrudniony jako administrator dóbr hrabiostwa Kuczkowskich w Jasieniu. Jego syn, Karol Julian Kamiński, był leśniczym w tym majątku i ożenił się z Rozalią Kozubską (także rodowa szlachta). Ich syn Władysław, który zyskał sławę jako wiejski muzykant, porzucił szlachecki stan, żeniąc się z chłopką, z którą stworzył szczęśliwą rodzinę, z trójką dzieci – wśród nich Albiną – ochrzczoną tak na pamiątkę jednego z przodków, o czym zresztą przez lata nie wiedziała. – Mnie ojciec o przodku hrabim nie opowiadał – dziwi się Albina. – Ale sąsiadce coś tam podobno raz napomknął, bo wiedziała. – Pochodzenie hrabiowskie za PRL-u raczej rodzinie by się nie przysłużyło – rzuca Bogdan Kamiński. – Raczej groziło reperkusjami, niż mogło przynieść profity. – Ludzie takiej wagi do tego nie przykładali. To teraz poszukiwanie korzeni jest w modzie – dodaje pani Zofia. – A dziadek nie musiał chwalić się pochodzeniem, bo i bez tego był niezwykłym człowiekiem. Nie tylko umiał grać na różnych instrumentach, rzeźbić. Był też szewcem, uczył innych grania i wieczorami, pamiętam jeszcze, jak przy lampie naftowej przesiadywali u niego sąsiedzi, którym opowiadał różne historie. Przepięknie potrafił mówić o przy-

D

rodzie, o ptakach leśnych. Słuchali go w każdym towarzystwie z otwartymi ustami i w Brzezówce, i w Warszawie. ie wiedziałem, że mieliśmy takich przodków – dziwi się Mateusz Wójcik, prawnuk Albiny Kuraś. – Dopiero w tamtym roku babcia mi mówiła, że będzie książka o nas i o tym, że mieliśmy hrabiego w rodzinie. Zdziwiłem się. Ale potem przyjąłem to do wiadomości. No bo skoro babcia Albinka taka mądra jest, to skądś to musiało się wziąć. Najlepsze jest to, że w rodzinie Łosiów muzyczne talenty rodziły się od stuleci. – Hrabia Antoni Feliks Łoś, który wybudował pałac Łosiów w Narolu (w latach 1776-1781), założył pierwszą w Polsce akademię artystyczną – przypomina Aleksander Bielenda. – Ta rodzina zamiłowanie do sztuki i muzyki ma zapisane w genach. Nie dziwi więc, że i dziś w każdym pokoleniu Kurasiów – potomków hrabiego – rodzą się osoby obdarzone tymi szczególnymi zdolnościami.

N

CHOCIAŻ mnie nie BĘDZIE, niech GRAJĄ, ŚPIEWAJĄ Próby Kapeli Kurasie odbywają się w domu pani Albiny dwa razy w tygodniu. W środę ćwiczą starsi, w sobotę młodsi. Przed występem spotykają się nawet codziennie. Grają utwory, którymi kapela od zawsze cieszyła ucho słuchaczy. Utrwalili je już na pięciu płytach, a kolejne nagranie w Studiu Radia Rzeszów już się szykuje. Władysław Kamiński nut po sobie zostawił niewiele, ale jego córka zapisuje wszystko, co sobie przypomni. Zapisała już około 400 utworów. Prawie tyle, co Oskar Kolberg. – Nuty znałam, ale sama musiałam dojść do tego, jak wytaktować – mówi muzykantka z Lubziny. – Melodie śnią mi się nawet w nocy. Wszystko spisuję od razu, żeby nie zapominać. Ostatnio poprzypominałam sobie same najstarsze rzeczy, jakich już nikt nie gra. uty przydadzą się potomnym. Bo na koncertach Kurasie grają bez nut. Jak dziadek. Wszystko znają na pamięć. – Wystarczy zagrać początek i każdy kawałek pamiętam – mówi pani Albina, która wciąż z kapelą występuje. Także na weselach, bo jest moda, aby koncertem muzyki ludowej ubarwić gościom zabawę. – Babcia na weselu potrafi usiąść przy perkusji i zagrać – opowiada Tomasz, wnuk Albiny, a seniorka śmieje się, że, jak na jednym weselu podmieniła na chwilę perkusistę, to potem ci z zespołu już nie chcieli z nim grać. – Jakżem im tempo marsza zagrała, to zrozumieli, jak ma być. W tym roku szykuje się kolejne wesele. I babcia Albina też. – Ja myślę, że to nasze muzykowanie nie zginie – zdradza Albina Kuraś. – Gra już piąte pokolenie. Mam 16 prawnucząt, a jeszcze troje w drodze. I prawnuczki już grają. Zespół będzie dalej żył. A Wodeckiemu to zaśpiewała tak: „Najbardziej się cieszę, że wnuczęta grają. Chociaż mnie nie będzie, niech grają, śpiewają.” 

N

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


„Chałturnik” Przemyska powieść Magdy Skubisz

Magda Skubisz Absolwentka Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Katowicach, utalentowana wokalistka jazzowa, nakładem Wydawnictwa Videograf SA wydała właśnie swoją trzecią książkę – „Chałturnik”. To kontynuacja jej wcześniejszych powieści. Autorka, która urodziła się i mieszka w Przemyślu, zadebiutowała w 2008 roku książką „LO Story”, która w kwietniu będzie miała już trzecie wydanie. Jej druga powieść „Dżus&dżin” znalazła się wśród 10 polskich tytułów nominowanych do prestiżowej Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza, a w tym roku ukazał się „Chałturnik”. I znów jest młodzież, liceum, przemyskie klimaty i dużo tajemnic zza kulis muzycznych występów. Powieść z nieprzypadkowym tytułem, to bardzo dobry obyczajowy portret prowincjonalnej Polski z jej przygranicznym klimatem, jak na historyczny Przemyśl przystało.

Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak

80

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

Magda Skubisz. Aneta Gieroń: Wokalistka jazzowa, nauczycielka emisji głosu, konsultantka wokalna przy przedstawieniach teatralnych. Taką Magdę Skubisz znamy od lat. Ale Ty wydałaś właśnie trzecią powieść „Chałturnik”. Skąd w Twoim muzycznym świecie pisanie? Magda Skubisz: Od zawsze mam alternatywne światy. Kiedy znudzi mi się wokal, sięgam po pióro. Nie oszukujmy się, praca nauczyciela emisji głosu to praca rzemieślnika, nie artysty. Artystami są moi uczniowie: nagrywają płyty, robią kariery, jak chociażby Arek Kłusowski czy Kamil Bijoś (frontmen Sound`n`Grace), a ja jestem warsztatowcem, który pomaga im jak najlepiej wykorzystać ich potencjał. Bardzo dobrze czuję się w tej roli i uwielbiam moich uczniów, zarówno wokalistów, jak i aktorów obu rzeszowskich teatrów, z którymi współpracuję. To wyraziste, niepokorne osobowości, które niekiedy ciężko przekonać, że większość ohydnych ćwiczeń emisyjnych jest wyłącznie dla ich dobra (śmiech). Sama natomiast niewiele mam okazji do twórczego „wyżycia się”. Średnio 8 godzin dziennie śpiewam: „rrrr”, „aeyou”, „mimemimamimomimumi”, albo uskuteczniam wierszyki dykcyjne. W literaturze nie czuję ograniczeń. Być może dlatego, że jestem naturszczykiem, polski na maturze zdałam na trzy i piszę bez świadomości popełnianych błędów. To bardzo odpręża. Ale dlaczego akurat powieści dla młodzieży, bo „Chałturnik” jest kontynuacją wcześniejszych książek „LO Story” i „Dżus&Dżin”? ie jestem pewna, czy „literatura młodzieżowa” to dobra szufladka dla mojej serii. Target wymyślają specjaliści od PR, żeby księgarz wiedział, na jakiej półce postawić daną powieść. A przecież wątek szkolny przewijający się przez wszystkie części to coś, co dotyczy, dotyczyło każdego z nas. Szkolne przyjaźnie, imprezy, nielubiani i lubiani nauczyciele, pierwsze miłości i rozczarowania, należą do najsilniejszych wspomnień w życiu. Dlatego wśród moich Czytelników mam zarówno gimnazjalistów, jak i poważne panie w średnim wieku, twierdzące, że moje książki przenoszą je w lata młodości. W kwietniu nakładem Wydawnictwa Videograf SA ukaże się kolejne już wydanie „LO Story” – książki, którą debiutowałam, a której sukces zawdzięczam głównie skandalowi rozpętanemu przez ciało pedagogiczne mojego byłego liceum i ... ogromnie się z tego cieszę. Przywiązałam się do fabuły, bohaterów, wymyśliłam kilka nowych, fajnych postaci, a jak powiedział Kurt Vonnegut: autor po to wymyśla fajne postacie, żeby być wobec nich sadystą. Staram się więc, jak mogę. Urodziłaś się w Przemyślu, mieszkasz w Przemyślu, akcja Twoich powieści toczy się w Przemyślu. Silny patriotyzm lokalny, a może magia pogranicza dla jednych, lub przeklęta prowincja dla innych. Co o tym przesądziło? Zależy, jak na to patrzeć. Jeśli chodzi o pracę, rzeczywiście jest ciężko (fakt, że zarabiam na życie w Rzeszowie mówi sam za siebie). Jednak daleka jestem od pejoratywnych określeń mojego miasta. Przemyśl jest piękny, zabytkowy, wielokulturowy i obfity w cudownych ludzi. I ma chyba jedyną w Polsce starówkę, po której chodzi się wyłącznie w górę albo w dół. No i tańsze piwo niż w Rzeszowie…

N


LITERATURA Twoje powieści mają bardzo dobry rys socjologiczny i lokalny. Z „Chałturnika” wyszedł szczery, ale nie zachwycający portret lokalnej Polski gdzieś na rubieżach. To tak w poprzek lukrowej wizji Polski wielkomiejskiej, jaką serwują nam telewizja i największe portale internetowe... elewizja serwuje także serial „Ranczo”, cieszący się ogromnym powodzeniem, a opowiadający o życiu na prowincji. Jestem z tych, którzy uwielbiają małomiejskie klimaty – bardzo odpowiada mi tempo życia, atmosfera i lokalny koloryt. Uwielbiam też charakterystyczny kresowy akcent, dlatego do „Chałturnika” postanowiłam wpleść przemyski bałak, specyficzne zwroty, określenia i słynne „ta”: „tapewnie”, „tajak”, czyli charakterystyczny przedrostek, bez którego żaden szanujący się mieszkaniec mojego miasta nie powinien zaczynać zdania. Skonsultowałam się w tym celu ze specjalistami, m.in. z Grażyną Szpik i Janem Nowakowskim (liderem przemyskiej kapeli FIDELIS). Usiedliśmy wspólnie przy piwie, ja czytałam im fragmenty dialogów, oni tłumaczyli. To była piękna, kreatywna praca w cudownej atmosferze. W pewnym momencie Grażyna z Jankiem rozmawiali już takim bałakiem, że rozumiałam wyłącznie spójniki. Dla kogo są Twoje książki, bo nie tylko dla młodzieży, jak już powiedziałaś i dla tych wspaniałych facetów, z którymi przed laty grałaś muzyczne chałtury, podobnie jak bohaterowie Twojej ostatniej powieści.... Książki piszę głównie dla siebie (śmiech). Bardzo dużo pracuję i pisanie to sposób na reset mózgu. A co do chałtur, absolutnie się ich nie wstydzę. Jestem muzykiem i tak zarabiam na życie. Praktycznie całe moje środowisko gra chałtury, łącznie z gwiazdami z najwyższej półki, różnimy się jedynie repertuarem i gażą. Grałam wielokrotnie na zamkniętych eventach dla znanej firmy, gdzie gwiazdą była Maryla Rodowicz, a imprezę prowadzili czołowi polscy aktorzy. Stawki za takie występy mogą przyprawić o zawrót głowy, ale rośnie renoma firmy, która funduje swoim pracownikom podobne niespodzianki. Takie występy mają pewnie jeszcze jedną niezwykłą zaletę. Gwarantują niezliczoną ilość anegdot do wykorzystania potem w powieściach. To prawda ( śmiech). Kiedyś zostaliśmy wynajęci przez zagraniczną firmę, która – jak się później okazało – oprócz obsługi muzycznej, zażyczyła sobie obsługę agencji towarzyskiej. Oczywiście, przyjęliśmy zlecenie (najbardziej ucieszyli się moi koledzy z zespołu) i spędziliśmy wyjątkowo oryginalny, wesoły wieczór, gdzie hitem śpiewanym specjalnie dla pań z agencji okazała się piosenka „Cudownych rodziców mam”. Przez ostatnich piętnaście lat grałam w tylu miejscach i z tyloma ludźmi, że zrobiłam niezły research do książki – wszystkie opisane w „Chałturniku” wydarzenia z koncertów, występów, bankietów i innych imprez, są autentyczne. A autentyzm u pisarza jest ogromnym atutem. 

T


Henryk Cebula na ławeczce – pomniku swego autorstwa w Jarosławiu, przedstawiającym artystę-malarza Edwarda Kieferlinga.

Rysunki Henia Cebuli znane są na wszystkich kontynentach, zaś on sam rozpoznawalny jest w Polsce po ubiorze. Z charakterystyczną długą brodą, w stroju mądrego Stańczyka zasiadł swego czasu w Sejmie na miejscu zarezerwowanym dla prezydenta RP.

Tekst Antoni Adamski Fotografie i Reprodukcje Tadeusz Poźniak

ziało się to z okazji otwarcia w kuluarach wystawy pod hasłem „Polityka w karykaturze”. Ekspozycja podparta cytatem z pism pewnego polskiego biskupa z XVIII stulecia: „Prawdziwa cnota krytyk się nie boi”, mimo tego religijnego akcentu parlamentarzystów wielu nie ściągnęła. Innymi słowy, wystawa prac satyrycznych zagościła w miejscu, które jest największą inspiracją dla twórców satyrycznych właśnie. – Wielu znanych polityków: od de Gaulle’a po Wałęsę kolekcjonowało swoje karykatury – przypomina Henio Cebula, dodając, że dziś z upodobania do tego gatunku znany jest

82

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


Karykatura

dużo niższy szczebel władzy. Np. Stanisław Zieliński, wójt gminy Ustronie Morskie. Wójt pochodzi z Kolbuszowej. W Ustroniu rokrocznie organizuje on Spotkania z Satyrą i Karykaturą „Morka”, które miały już trzynaście edycji. Na razie Henryk Cebula wymienia kraje, w których tylko w ostatnich miesiącach oglądano na wystawach zbiorowych jego karykatury. W kolejności chronologicznej: Egipt, Niemcy, Włochy, Macedonia, Iran, Kuba, Argentyna (to on najlepiej narysował parę tańczącą tango), Portugalia, Chiny, Izrael, Chorwacja, Cypr, Portugalia, Rosja, Rumunia, Japonia, Bułgaria, Brazylia, Korea Południowa. Szybko ten spis zaczyna przypominać książkę telefoniczną, a przecież dodać należy jeszcze wystawy indywidualne. ysunki Cebuli zobaczyli mieszkańcy Preszowa, Bratysławy, Inowrocławia, a obecnie także rodzinnej Tryńczy k. Sieniawy, gdzie w Galerii „Pod Aniołem” im. Stanisława Perykaszy były karykatury artysty wraz z subtelnymi abstrakcjami (obrazy olejne) jego

córki Kingi. Henio namówił wójta Ryszarda Jędrucha na założenie galerii. Wójt na potrzeby ekspozycji adaptował pomieszczenia po dawnej kotłowni. Trzy duże sale wystawowe są profesjonalnie wyposażone. Dialog rysownika z wójtem był owocny może także dlatego, iż Cebula był nauczycielem Jędrucha w podstawówce. Przekazał mu zainteresowanie sztuką, które u przedstawicieli władzy jest zjawiskiem nader rzadkim. swojej karierze artysta otrzymał już 158 nagród i wyróżnień. Do tego dodać należy 105 wystaw indywidualnych oraz udział w ponad tysiącu ekspozycji zbiorowych. Z punktu widzenia statystyki wygląda to imponująco, ale tu właśnie zaczyna się problem. O ile każdy naród na świecie ma swoje własne, mniejsze lub większe poczucie humoru, o tyle u nas ono zanika. Polacy coraz rzadziej się śmieją. Szczególnie młodzi. – Na rodzinnych i towarzyskich spotkaniach tylko starsi opowiadają sobie kawały. Młodzi zawzięcie i bardzo ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

83


Karykatura serio dyskutują na tematy polityczne. Dochodzi na tym tle do rękoczynów, a nawet do krwawych bójek – zauważa Henio. Ma, niestety, rację. – Kiedyś Polacy nie brali świata tak straszliwie na serio. Był czas, żeby się uśmiechnąć. Rodacy mieli bowiem poczucie bezpieczeństwa. Teraz są przytłoczeni społecznymi nierównościami, niepewni przyszłości: dziś jest praca, jutro jej nie ma – mówi Cebula, dodając że rysunek satyryczny nie jest dziś mile widziany. Na palcach jednej ręki policzyć można pisma krajowe, które publikują rysunkowe komentarze do wydarzeń politycznych. A przecież w innych krajach jest to powszechna praktyka. Biorą w niej udział także Polacy, np. Janusz Kapusta publikujący swe rysunki w „New York Times”. W kraju młode pokolenie rysowników interesuje komiks, gry komputerowe, fotografia cyfrowa – tak, jakby kultura masowa i technika komputerowa mogły zastąpić ludzką inwencję. nazwiskiem Henia zetknąłem się już w pierwszej połowie lat 70. Pracowałem wtedy w Magazynie Młodzieżowym „Prometej”, gdzie zlecono mi redagowanie rubryki „Rysują czytelnicy”. Zadanie było niewdzięczne, bo większość korespondentów miała toporne poczucie humoru i nie umiała trzymać ołówka w ręku. Z jednym wyjątkiem. Z Jarosławia przychodziły prace rysowane charakterystyczną kreską, w których autorowi o coś naprawdę chodziło. Szybko rubryka stała się miejscem prezentacji prac jednego autora: Henryka Cebuli, który następnie brał udział w redakcyjnym konkursie rysunku satyrycznego „Nad poziomy”. Konkurs obstawiała krajowa czołówka. Jego punktem kulminacyjnym była specjalna wystawa w Galerii „Szpilek” w Warszawie. Później widziałem jego rysunki w wielu pismach ogólnopolskich: „Karuzela”, „Szpilki”, „Radar”, a obecnie tygodnik „Nie” i regionalnych: „Życie Przemyskie”, „Expres Jarosławski”. W międzyczasie satyryk odbył dwuletnią służbę wojskową, która stała się dla niego nowym źródłem inspiracji. Z koszar powędrował do nobliwego gmachu Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. W roku 1981 obronił dyplom z rzeźby w pracowni profesora Jerzego Bandury. Od tego czasu uprawia małe i duże formy rzeźbiarskie. Z tych ostatnich najbardziej znany jest pomnik siedzącego na ławeczce artysty-malarza Edwarda Kieferlinga przed budynkiem Zespołu Sztuk Plastycznych w Jarosławiu. Cebula jest wykładowcą w tej szkole od roku 1982. Organizuje także plenery malarskie i rysunkowe dla młodzieży: np. ogólnopolski konkurs na rysunek satyryczny na temat ochrony środowiska naturalnego. Rysunki Cebuli dzięki finezyjnej, graficznej kresce, rozpoznawalne są na pierwszy rzut oka. Za jej pomocą pokazuje uwikłanie człowieka w absurdalne sytuacje życia rodzinnego. społecznego i politycznego. Obrazki ukazujące tzw. ciepło domowego ogniska przedstawiają kłębowisko dzieciaków w różnym wieku, nad którymi nie potrafią zapanować ani ojciec, ani matka. Choć w rzeczywistości liczna własna rodzina jest dla Henia przedmiotem dumy i miłości. Świadczą o tym dwie edycje wystawy pt. „Cebulowe pola”, w których wzięli udział wszyscy człon-

84

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

kowie jego utalentowanej rodziny, prezentujący własną twórczość (przede wszystkim malarstwo i fotografię artystyczną). Telewizja Polska nakręciła pod tym tytułem film dokumentalny o rodzinie Cebulów, pokazywany w kanałach: ogólnopolskim i regionalnym. am ojciec rodziny uczestniczy we wszystkich krajowych plenerach i wystawach rysunku satyrycznego. Jest ich więcej niż pism, które chcą ten rysunek drukować. A zatem wspomniane wyżej Ustronie Morskie, Nysa, Biskupin, Nowy Sącz, Góry Świętokrzyskie. Z powodzeniem bierze udział konkursach: legnickim Satyrykonie, „Karpiku” w Niemodlinie k. Nysy, poznańskich „Koziołkach”, gdańskim „Festiwalu Błękitnego Melonika”, konkursie na rysunek roku Muzeum Karykatury w Warszawie oraz w cenionej imprezie regionalnej. Jest nią „Satyrblues”- festiwal bluesa i satyry, organizowany od roku 2000 w Tarnobrzegu przez Wiktora Czurę, prezesa Stowarzyszenia OKO (Ochrona Kultury Oryginalnej), autora karykatur bluesowo-jazzowych oraz grafik. Cebula pełni tam zaszczytną funkcję komisarza ekspozycji, w której biorą udział najbardziej cenieni artyści polscy i zagraniczni. Henio jest satyrykiem zasłużonym. Mający poczucie humoru prezydent RP wręczył mu Brązowy Krzyż Zasługi, zaś minister kultury – Złotą Odznakę „Zasłużonego Działacza Kultury”. Ponadto Cebula może pochwalić się najważniejszymi w tej branży laurami: dwoma „Erykami” – nagrodą im. Eryka Lipińskiego przyznawaną przez Muzeum Karykatury oraz Stowarzyszenie Polskich Artystów Karykatury (w którym przez kilka lat sprawował funkcję wiceprezesa). „Srebrną Szpilkę” przyznała mu redakcja „Szpilek” (już nieistniejąca), „Błękitny Melonik” – organizatorzy Festiwalu Dobrego Humoru w Gdańsku. Kapituła miasta Jarosławia odznaczyła go „Jarosławiem”, a miasta Przeworsk – „Ratuszem”. W Jarosławiu przez 15 lat Cebula kierował własną Galerią Satyry „Pirania”, gdzie zapraszał najlepszych satyryków krajowych i zagranicznych. Pokazywało tam swoje prace 120 twórców. Ekspozycjom towarzyszyły koncerty, występy kabaretów i degustacje firmowej przystawki: chleba ze smalcem i skwarkami. „Pirania” trzykrotnie zmieniała swą siedzibę, a ostatni właściciel lokalu dwa lata temu zbankrutował. „Pirania na wychodztwie” działała w Klubie „U Plastyków” w Rzeszowie, w Galerii „Pod Kapeluszem” w Sieniawie, a teraz pilnie potrzebuje kolejnego stałego lokalu. Kto ją przyjmie – nie wiadomo. Lepiej nie odwoływać się do niczyjego poczucia humoru, aby nie zapeszyć... Jedna z najnowszych prac Henryka przedstawia trzy czaszki. Każda z nich ma na czole krwawy otwór po kuli. Pierwsza z czaszek zasłania piszczelami oczy, druga – uszy, trzecia – usta. Nic nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić...W podpisie jedno słowo: „Katyń”. – W konkursie „Totalitaryzm” w Kijowie dostałem wyróżnienie, choć tam Polaków nie lubią – mówi Henryk, dodając: – Wbrew pozorom, satyra jest sprawą poważną, a nie śmieszną. 



11. edycja Nocy Muzeów 14-15 maja W nocy z soboty (14 maja) na niedzielę (15 maja) podkarpackie muzea, galerie i inne instytucje kultury kolejny raz udostępnią swoje ekspozycje zwiedzającym, by pokazać to, co na co dzień nie jest prezentowane. W ramach XI Europejskiej Nocy Muzeów w Rzeszowie w godzinach 19.00-1.00 będzie można zobaczyć muzealne wystawy oraz uczestniczyć w specjalnie przygotowanych na tę okazję wydarzeniach. Wstęp, oczywiście, za darmo. Noc Muzeów to także koncerty, spotkania z pisarzami, wieczorki poetyckie, przedstawienia teatralne – prawdziwa uczta dla ducha, z której w kolejnych latach korzysta coraz więcej osób. Pierwsza Noc Muzeów (Lange Nacht der Museen) odbyła się w styczniu 1997 r. w Berlinie. Ponieważ spotkała się z dużym zainteresowaniem, zaczęły powstawać podobne imprezy w innych miastach. W Polsce po raz pierwszy Noc Muzeów odbyła się w 2003 roku w Muzeum Narodowym w Poznaniu. Z każdym kolejnym rokiem dołączały do niej kolejne miasta. 

Święto Paniagi z kulturą węgierską w tle Rzeszów, 3 maja Po raz drugi Święto Paniagi, huczne święto ulicy 3 Maja, jakie odbywa się od 2003 roku, będzie mieć tematyczną oprawę. Tym razem – po węgiersku, bo w tym roku przypada 20 lat współpracy partnerskiej Rzeszowa z węgierskim miastem Nyíregyháza. Święto Paniagi będzie się odbywać: na scenie przy kościele farnym, gdzie zaplanowano koncerty zespołów tanecznych i muzycznych z Węgier; na scenie przy fontannie multimedialnej, na której zaprezentują się lokalne zespoły taneczne; na ul. 3 Maja („Z literaturą na Pańskiej” – spotkanie z autorami, prezentacje historyczne i wystawy); a także w wielu instytucjach: Muzeum Dobranocek, Muzeum Okręgowym, kinie Zorza (projekcja „Syna Szawła”) i rzeszowskich restauracjach, które zaserwują węgierskie potrawy. Święto zakończy popularna operetka „Księżniczka czardasza” (godz. 19), najczęściej wystawiane na światowych scenach muzycznych i najpopularniejsze dzieło Emmericha Kalmana. 

Dzień Odkrywców – 7. Interaktywny Piknik Wiedzy 11 czerwca, godz. 11-18 Po raz siódmy na terenach położonych obok wschodniej i południowej pierzei rzeszowskiego zamku zagości Dzień Odkrywców – 7. Interaktywny Piknik Wiedzy. Stoiska oraz tereny ekspozycyjne rozmieszczone będą wzdłuż al. Lubomirskich i ul. Szopena, a także na placu AK, parkingu RARR-u, fosie zamkowej oraz w pobliżu fontanny multimedialnej. Ciekawostki i pokazy naukowe będą prezentować instytucje naukowe, instytucje i organizacje związane z edukacją interaktywną oraz kulturą, jak również firmy z różnych branż. Organizatorzy, firma Polimedia i Stowarzyszenie Explores, chcą, aby piknik przyciągał jeszcze większą rzeszę zwiedzających, liczniejsze grono profesjonalnych wystawców, ale przede wszystkim przyczynił się do rozwoju nowoczesnego modelu edukacji w regionie i zachęcał do zdobywania wiedzy z zakresu szeroko pojętej nauki w praktyce. 

86

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


„Land of Gold” to tytuł najnowszego dzieła Anoushki Shankar, wybitnej sitarzystki, córki i najzdolniejElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, szej uczennicy własnego ojca, mistrza gry na tym arkrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. cytrudnym instrumencie – Raviego Shankara. Pierwszą solową płytę artystka nagrała w wieku 17 lat, jest posiadaczką aż pięciu nagród Grammy, a „Land of Gold” to czwarta płyta, którą Anoushka nagrała dla prestiżowej wytwórni Deutche Grammophon, gdzie wydają swoje nagrania największe gwiazdy muzyki klasycznej. Zawierający 11 indeksów album jest muzyczną historią o jednym z największych problemów współczesnego świata – uchodźców i ich dramatycznych, beznadziejnych losów. Podobnie jak na poprzednich płytach Anoushki, także na „Land of Gold” znajdujemy fuzję brzmień klasycznej muzyki indyjskiej, europejskiej i współczesnych, elektronicznych beatów. Wszystko to współgra w idealny sposób dzięki wyjątkowym talentom, wrażliwości, olbrzymiej kulturze i wiedzy muzycznej, jaką dysponują muzycy, którzy wzięli udział w nagraniach „Land of Gold”. Jest wśród nich brat Anoushki, Sanyeev Shankar, mistrz gry na prastarym, hinduskim instrumencie dętym o nazwie shehnai. Jego przejmujący dźwięk możemy usłyszeć m.in. w magicznej, transowej kompozycji „Crosing The Rubicon” . Najprostszy koncepcyjnie, najbardziej przejrzysty brzmieniowo jest „Disolving Boundaries” – zbudowany wokół ostinatowej sekwencji fortepianu i krótką codą sitaru, z nowoczesnym beatem i komunikatem medialnym, pełen współczesnego zgiełku i niepokoju, jaki wzbudza w nas współczesność. Tytułowy „Land of Gold” łączy w sobie brzmienie angielskiej ballady z solem sitaru (zamiast gitary). To nadzwyczaj udane zderzenie dwóch diametralnie różnych estetyk i kultur muzycznych. Na płycie pojawia się też m.in. słynna aktorka Vanessa Redgrave, znana z udziału w wielu akcjach humanitarnych, recytująca wiersz Pavany Reddy. O płycie „Land of Gold” mogłabym pisać jeszcze wiele: zachwycająca, emocjonalna, wyrafinowana brzmieniowo, przemyślana od początku do końca i dla mnie potencjalna kandydatka do muzycznego Oskara. Najlepiej jednak będzie, jeżeli sami Państwo sięgną po „Land of Gold” i zanurzą się w tej niezwykłej muzyce. 

XII Międzynarodowy Festiwal Piosenki

Rzeszów CarpathiaRzeszów, Festival 26-28 maja 10 zespołów muzycznych i 11 wokalistów z zespołem festiwalowym wystąpi podczas Rzeszów Carpathia Festival. Do tegorocznej edycji zakwalifikowali się reprezentanci z Polski, Kanady, Słowacji, Czech, Ukrainy, Norwegii, Białorusi, Litwy i Włoch. Organizatorzy stawiają na twórczość, a nie odtwórczość, dlatego uczestnicy zgłaszają jedną piosenkę – obowiązkowo autorską, a festiwal od lat cieszy się niesłabnącym zainteresowaniem wśród utalentowanych muzycznie osób z Europy i świata.

Finalistów wybrało jury kwalifikacyjne w składzie: Roman Owsiak, Dorota Szpetkowska, Anna Czenczek, Jarosław Babula, Maciej Gnatowski i Waldemar Wywrocki. Spośród uczestników jury konkursu finałowego wyłoni najlepszych i przyzna Grand Prix Festiwalu – 15 tys. zł dofinansowania promocji zwycięzcy oraz zaproszenie do wykonania koncertu w kolejnej edycji festiwalu. Zostaną przyznane również nagrody za I, II i III miejsce, nagroda publiczności, za najlepszą kompozycję, dla najlepszego instrumentalisty, za najlepszą osobowość sceniczną oraz indywidualne wyróżnienia jurorskie. Celem festiwalu jest konfrontowanie i aktywizowanie międzynarodowych środowisk twórczych i edukacyjnych, promowanie osobowości wokalnych, pomoc w podnoszeniu kwalifikacji artystycznych i warsztatowych wokalistów. Uczestnicy przygotowują do prezentacji festiwalowej jedną piosenkę, obowiązkowo autorską. Grand Prix Carpathii okazało się dla jej laureatów przepustką w branży muzycznej. Byli nimi m.in. rzeszowski zespół Pectus, Ralph Kamiński, zespół The Positive i 3nity Brothers. 


Maskarada. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ożywionej Formy 11-14 maja To już siódma edycja Maskarady, popularnego festiwalu teatrów ożywionej formy, który kilka lat temu wystartował jako przegląd. Od 11 do 14 maja w Rzeszowie będzie można zobaczyć wiele interesujących spektakli, przeznaczonych dla widzów w każdym wieku. Premierowy spektakl zaprezentuje także organizator festiwalu – Teatru Maska i na rozpoczęcie „Maskarady” ugości widzów „Akademią Pana Kleksa”.

Dla małych dzieci, dużych dzieci, nastolatków i dorosłych –taki będzie program siódmej „Maskarady”. Maluchy zobaczą „Czaso„Wesele”. Teatr im. Andersena w Lublinie. odkrywanie” (Teatr Maska), starsze dzieci – „Koty trzy” (Teatr Gry i Ludzie) i „Palko” (Białostocki Teatr Lalek), a nieco starsze „Księgę dżungli” (Teatr Lalek Banialuka), „Dobrze, że jesteś” (Teatr Lalki i Aktora w Wałbrzychu) i „A niech to gęś kopnie” (Teatr Animacji). „Wesele” (Teatr im. Andersena w Lublinie), „Dziady po Białoszewskim” (Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”) i „Jak to niegrzecznym bywa źle” (Stowarzyszenie Twórcze SztukPuk Sztuka) adresowane są do nastolatków, zaś dla widzów dorosłych m.in. „Czarodziejski flet” (Teatr Marionetek z Pragi) i „Made in Haven” (Grupa Coincidentia). Podczas festiwalu będą się odbywać również pokazy studentów szkół teatralnych – z Wydziału Lalkarskiego PWST Kraków Filia we Wrocławiu i Wydziału Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku AT w Warszawie. W 2013 roku Maskarada z przeglądu stała się festiwalem i w ramach tej formuły od kilku lat przyznawane są nagrody w kilku kategoriach: Najlepszy Spektakl dla Dzieci, Najlepszy Spektakl dla Dorosłych, Najlepszy Aktor, Najlepsza Aktorka oraz Najlepszy Animator. 

Spektakl o Beksińskim w rzeszowskim teatrze Premiera: 28 maja Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie zaprasza w maju na premierę pierwszego na świecie spektaklu inspirowanego twórczością Zdzisława Beksińskiego. Sztuka „Beksiński. Obraz niedokończony” to multimedialne dzieło, które tworzy znany kompozytor Jerzy Satanowski.

Nierozerwalnie związaną z Podkarpaciem postać Zdzisława Beksińskiego, m.in. za sprawą sanockiego muzeum, w którym znajduje się największa galeria jego prac, uczynił bohaterem swojej najnowszej premiery Teatr im. W. Siemaszkowej. Do współpracy zaprosił znanego polskiego kompozytora, wokalistę, dyrygenta i reżysera – Jerzego Satanowskiego. Twórcę spektakli, które koncentrowały się na twórczości Stachury, Osieckiej, Wysockiego, a które wystawiały takie sceny jak warszawski Teatr Roma czy Teatr Nowy w Poznaniu. Spektakl, jaki przygotowuje w Rzeszowie jest próbą sportretowania losu malarza, fotografa i grafika uwikłanego w konflikt między sferą życia codziennego a twórczością. To impresja artysty o artyście. Sztuka będzie bardzo osobistym spotkaniem Jerzego Satanowskiego ze sztuką Beksińskiego. Satanowski jest twórcą scenariusza i muzyki oraz reżyserem. Odwołując się do biografii i twórczości znanego malarza, za pomocą obrazów, muzyki, ruchu, śpiewu i poezji chce pokazać napięcie, jakie rodzi się pomiędzy artystą a jego dziełem. Pomiędzy sztuką a życiem. „Beksiński. Obraz niedokończony” to przedstawienie z gatunku teatru światła, dźwięku i obrazu, pełne animacji plastycznej. Wszystko po to, by przenieść widzów w surrealistyczny świat obrazów Beksińskiego. Scenariusz, reżyseria i muzyka: Jerzy Satanowski; scenografia: Anna Tomczyńska; kostiumy: Jolanta Łobacz; ruch sceniczny: Marta Szumieł; multimedia: Marcin Pawełczak. Obsada: Dagny Cipora, Karolina Dańczyszyn, Robert Chodur, Mateusz Mikoś, Stanisław Godawski (kreacja dziecięca, gościnnie), Michał Stępniak (kreacja dziecięca, gościnnie). 

88

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016



55. Muzyczny Festiwal w Łańcucie 21-29 maja 2016 Dziesięć koncertów i prawie 400 artystów z 10 krajów, których wysłucha prawie 10-tysięczna publiczność. 21 maja rozpoczyna się Festiwal Muzyczny w Łańcucie. Wśród gwiazd tegorocznego festiwalu m.in. Kate Liu, która zachwyciła publiczność ubiegłorocznego XVII Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina, znakomici skrzypkowie Julian Rachlin i Michael Barenboim, wokalistka Anna Maria Jopek, śpiewająca aktorka Stanisława Celińska czy aktor Jan Peszek. Festiwal rozpocznie się w parku przed łańcuckim zamkiem operą „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki; a zakończy występem orkiestry Filharmonii Podkarpackiej pod batutą Case’a Staglione, która 29 maja zaprezentuje w sali koncertowej Filharmonii Podkarpackiej utwory Brahmsa i Debussy’ego.

21 maja 2016 r., godz. 19.00, plener – park przed Zamkiem Inauguracja 55. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie Orkiestra, chór i balet Opery Krakowskiej W programie: Opera „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki Cena: 50 zł

25 maja 2016, godz. 21.00, Sala koncertowa Filharmonii Podkarpackiej „Atramentowa” Stanisława Celińska – wokal W programie: utwory z najnowszej płyty wokalistki Cena: 40 zł

22 maja 2016, godz. 19.00, plener – park przed Zamkiem „Feelharmony” Kroke&Elbląska Orkiestra Kameralna Anna Maria JOPEK – wokal W programie: kompozycje z pogranicza muzyki klasycznej i rozrywkowej Cena: 50 zł

27 maja 2016, godz. 18.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie Węgierska Filharmonia Kameralna Antal Barnás – dyrygent Katerina Beranova – sopran Klemens Sander – baryton W programie: J.Ch. Bach, J.S. Bach, W.A. Mozart. Cena: 40 zł

23 maja 2016, godz. 19.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie Orkiestra Kameralna Polskiego Radia Amadeus Agnieszka Duczmal – dyrygent Karolina Jaroszewska-Rajewska – wiolonczela W programie: utwory W.A. Mozarta, J. Haydna, B. Smetany Cena: 40 zł

Zespół Kroke & Anna Maria Jopek.

27 maja 2016, godz. 21.00, Sala koncertowa Filharmonii Podkarpackiej „Podwójne solo” Jan Peszek – aktor W programie: spektakl teatralny Cena: 40 zł

Kate Liu.

24 maja 2016, godz. 19.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie Recital fortepianowy Kate Liu – fortepian W programie: utwory m.in. F. Chopina Cena: 100 zł

28 maja 2016, godz. 19.00, Sala koncertowa Filharmonii Podkarpackiej Zespół Janoška Ensemble W programie artystyczne opracowania melodii ludowych oraz utwory klasyczne w rozrywkowych aranżacjach Cena: 40 zł 29 maja 2016, godz. 19.00, Sala koncertowa Filharmonii Podkarpackiej Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Case Scaglione – dyrygent Michael Barenboim – skrzypce W programie: J. Brahms, C. Debussy. Cena: 50 zł

25 maja 2016, godz. 18.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie Polska Filharmonia Kameralna Sopot Wojciech Rajski – dyrygent, Julian Rachlin – skrzypce W programie: W.A. Mozart, A. Dvořak Cena: 70 zł

Stanisława Celińska.



Fotografia Tadeusz Poźniak

Na politykę patrzę z perspektywy działania, nie trwania Z Rafałem Weberem, posłem Prawa i Sprawiedliwości ze Stalowej Woli, rozmawia Aneta Gieroń

Rafał Weber 35 lat, członek Prawa i Sprawiedliwości pochodzący ze Stalowej Woli. Absolwent prawa w Wyższej Szkole Prawa i Administracji w Rzeszowie, były asystent posła Antoniego Błądka, dyrektor biura europosła Tomasza Poręby w latach 2009-2014 oraz senator Janiny Sagatowskiej od 2013 do 2014 roku. Przez dwie kadencje radny w Radzie Miasta Stalowa Wola, po wyborach samorządowych w 2014 roku przewodniczący Rady Miasta. W wyborach parlamentarnych w 2015 roku startował do Sejmu z ostatniego miejsca na liście PiS w okręgu rzeszowskim, zdobywając 17 359 głosów i mandat posła. Żonaty, ma córkę Adę.

Aneta Gieroń: Od kilku miesięcy debiutuje Pan w Sejmie i... zazdrości trochę debiutantom z Nowoczesnej albo Kukiz’15, gdzie pewnie łatwiej i bardziej spektakularnie udaje się zaistnieć początkującemu posłowi w nowej w Sejmie partii, niż Panu z Prawa i Sprawiedliwości, gdzie ponad 200 posłów i wiele znanych twarzy? Rafał Weber: Bywa łatwiej i trudniej. Łatwiej, bo możemy korzystać z doświadczeń koleżanek i kolegów z dłuższym stażem w Sejmie. Oni szybko wprowadzali nas w specyfikę miejsca, prace legislacyjne, zasygnalizowali, czego nie powinniśmy robić, na co zwracać uwagę, jak współpracować z mediami. Posłowie z Nowoczesnej i Kukiz’15 takiego wsparcia nie mają, uczą się na własnych błędach, co też nie jest złym doświadczeniem. Trudniejszą stroną mojego debiutu rzeczywiście jest bycie jednym z 235 posłów Prawa i Sprawiedliwości, co nie ułatwia szybkiego „przebicia się” do szerokiej opinii publicznej i trudniej być zauważonym przez ogólnopolskie media. Media ogólnopolskie na razie są pewnie poza zasięgiem, ale ma Pan już pomysł na siebie, jak szerzej dać się poznać na początek na Podkarpaciu? Realizować program i mówić o tym. Przez ostatnie miesiące już była taka okazja? ak, choćby kupno przez konsorcjum z Hutą Stalowa Wola legendarnego Autosanu. Mam też nadzieję, że kolejna okazja wydarzy się w najbliższych tygodniach ponownie w kontekście HSW S.A., która stoi przed szansą podpisania dużego kontraktu na dostawę sprzętu wojskowego dla polskiej armii. Jesteśmy po rozmowach w Ministerstwie Obrony Narodowej i Kancelarii Premiera, i bardzo bym chciał, aby HSW jak najszybciej miała zamówienia na produkcję moździerzy RAK oraz armatohaubic KRAB. Zależy mi, żeby w regionie stalowowolsko-tarnobrzesko-niżańskim dużo się działo i by udało się zrealizować wszytko, co na najbliższe 4 lata sobie zaplanowałem. O co konkretnie chciałby Pan zabiegać dla Stalowej Woli i Podkarpacia? W przypadku Stalowej Woli najważniejsze są zamówienia dla huty. Byłoby dobrze, gdyby HSW znalazła się w programach kilkunasto-, a nawet kilkudziesięcioletnich na dostawy sprzętu wojskowego, jakie mają być realizowane w MON. Ogłoszony

T 92

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


Debiut w Sejmie niedawno „plan Morawieckiego” zakłada powrót do korzeni Centralnego Okręgu Przemysłowego, wsparcie polskiego przemysłu, polskich technologii i uważam, że Stalowa Wola oraz huta dobrze się w tę koncepcję wpisują. Kolejną ważną rzeczą jest droga szybkiego ruchu – S74, która połączyłaby Piotrków Trybunalski ze Stalową Wolą, a nawet dalej, bo z Niskiem. Będę zabiegał, by w programie budowy dróg została wpisana na listę do realizacji do 2025 roku. Taka data pojawiła się tuż przed ostatnimi wyborami parlamentarnymi, ale bardziej w kontekście obietnic, niż realnych deklaracji, bo wcześniej datowano jej budowę aż po roku 2030. kontekście regionu, wszystkim posłom PiS-u zależy na całym odcinku S19 na Podkarpaciu. Od początku najmocniej akcentował to europoseł Tomasz Poręba i pewny jest odcinek S19 z Rzeszowa do Lublina do 2023 roku. Ważne, byśmy jak najszybciej doczekali się też budowy tej drogi z Rzeszowa do Barwinka. Po ostatnich wyborach widać zmianę pokoleniową w partii? Pan wszedł z ostatniego miejsca, mandat zdobył Piotr Uruski z Sanoka, posłem została także Anna Schmidt-Rodziewicz. Co ciekawe, Antoni Błądek, u którego przed laty jako asystent zaczynał Pan polityczną karierę, z trzeciego miejsca nie dostał się w ostatnich wyborach do Sejmu. Ta zmiana się dokonuje. Widać to po wyborach parlamentarnych, ale też samorządowych i prezydenckich. Andrzej Duda, prezydent RP, jest jednym z najmłodszych prezydentów na świecie. Jako młode pokolenie wchodzimy do polityki i mam nadzieję, że nie zawiedziemy. Obecny Sejm jest chyba najmłodszym po 1989 roku. Tylko czy młode pokolenie polityków nie będzie miało mentalności Adama Hoffmana z PiS albo Sławomira Nowaka z PO, czyli młodych działaczy, których całe dorosłe i zawodowe życie ograniczyło się do polityki, a bycie w polityce do cynicznego trwania? Każdy spośród 460 posłów jest inny i pewnie w tej grupie zawsze znajdzie się osoba nienadająca się do polityki. Ja mogę odpowiadać tylko za siebie, a jestem przekonany, że podobnie jak ja jest jeszcze sporo osób w partii, które nie trafiły tam dla pieniędzy i kontaktów na styku biznesu i polityki, ale z chęci i potrzeby zrobienia czegoś pożytecznego dla miasta, regionu, Polski. Widzi się Pan ewentualnie poza polityką? Nie mam z tym problemu. Zaraz po szkole średniej pracowałem w różnych miejscach, także fizycznie, z czego jestem dumny, bo potrafię docenić wartość pracy każdego człowieka. Uważam, że warto poważnie się zastanowić nad kadencyjnością w parlamencie i samorządzie. W ciągu 10 lub 12 lat można zrealizować swoje polityczne cele, a jednocześnie jest to na tyle krótki czas, że nie pozwala oderwać się od realnego życia. Dzięki temu uniknęlibyśmy wielu patologii toczących obecnie nasze życie publiczne? Niewykluczone. Na politykę patrzę z perspektywy, że wcześniej czy później ją opuszczę. Dzięki temu nie trwam, ale działam, a potem realizuję się gdzie indziej. Tym bardziej nie żal było Panu zostawiać samorząd? Przez dwie kadencje był Pan radnym w Radzie Miasta Stalowej Woli. W ostatniej kadencji przewodniczącym Rady Miasta. W dodatku ten komfort działania – prezydentem Stalowej Woli jest Pana przyjaciel, Lucjusz Nadbereżny, a na 23 radnych 19 mandatów należy do PiS. Nie szkoda było realnej władzy dla posłowania? rochę tak, ale z drugiej strony wiedziałem, że przewodniczącym Rady Miasta i tak będzie ktoś z naszej partii, więc warto byłoby wykorzystać dobre relacje prezydenta miasta i posła ze Stalowej Woli. Wprawdzie w poprzednich latach prezydent Andrzej Szlęzak współpracował z panią Renatą Butryn, posłanką PO, ale uważam, że ta współpraca była niedostateczna i jej efekty zbyt małe. Już dawno w mieście powinna być obwodnica, a ta będzie dopiero w 2019 roku. Takich przykładów nie do końca wykorzystanych możliwości współpracy na linii parlamentarzysta – władza samorządowa, jest więcej. Nocne obrady, zamęt wokół Trybunału i kłótnie wokół mediów publicznych w Sejmie. Nie uważa Pan, że ta temperatura dyskusji publicznej jest mocno za wysoka? Wszystko schodzi na drugi plan, jeśli uda się zrealizować zaplanowane dla Stalowej Woli i Podkarpacia inwestycje. Mogę się spierać, obradować nocą, ale jeśli za 4 lata dobra zmiana będzie na Podkarpaciu widoczna, będę się z tego cieszył najbardziej. A spory w debacie publicznej? Na tym polityka polega, nie tylko w Polsce, na świecie też. Najważniejsze, by spór toczył się wokół merytorycznych zagadnień, a nie sztucznie wywoływanych konfliktów i niepotrzebnego straszenia Polaków. W Niemczech, Francji, Wielkiej Brytanii też są polityczne boje, dlatego zawsze podkreślam, że wierzę w mądrość Polaków, którzy z każdego sporu potrafią wyciągać wnioski. Nie warto podejmować pochopnych decyzji tylko na podstawie tego, co widzimy w telewizji albo czytamy w gazetach, ale na podstawie tego, jak się nam żyje w miejscu zamieszkania, czy mamy dobrą i stabilną pracę, szansę na rozwój i czy czujemy się bezpiecznie. I gdyby tak literalnie spojrzeć na życie przeciętnego Kowalskiego, to obraz wyłania się smutny. Na wizytę u lekarza specjalisty czeka kilka miesięcy, na prawomocny wyrok w sądzie co najmniej kilka lat, otacza go dwucyfrowe bezrobocie i jeśli nie ma zbyt dużo szczęścia, zarabia niewiele ponad najniższą krajową. Obywatele mają prawo czuć się zawiedzeni na wielu płaszczyznach funkcjonowania państwa... W Polsce jest wiele do zrobienia, począwszy od służby zdrowia, poprzez finanse publiczne, po podwyższenie poziomu życia Polaków, także u nas na Podkarpaciu. Zrównoważony i faktyczny rozwój Polski, to są nasze najważniejsze zadania. Ale chcemy też wspierać tych, którzy dobrze sobie radzą, prowadząc prywatny biznes. Tylko wtedy będziemy mieli silną gospodarkę, kiedy silni będą polscy przedsiębiorcy. Plan wicpremiera Morawieckiego jest nastawiony na wspieranie polskiej przedsiębiorczości.

W

T

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

93


Fotografia Tadeusz Poźniak

Poseł jest od konkretnej pracy, a nie od pokazywania się

Z Maciejem Masłowskim, posłem Kukiz’15

z Podkarpacia, rozmawia Jaromir Kwiatkowski

Maciej Masłowski Poseł na Sejm VIII kadencji. 31 lat; urodził się i mieszka w Rzeszowie. Ukończył informatykę i ekonometrię w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. W ramach stypendium międzynarodowego kontynuował naukę w Finlandii. Swoją wiedzę i doświadczenie doskonalił m.in. na uczelniach w USA, we Włoszech i na Cyprze. Został pracownikiem naukowo-dydaktycznym na Uniwersytecie Rzeszowskim. Zajął się również prowadzeniem własnej działalności gospodarczej w branży IT. Został uczestnikiem projektu Polska Cyfrowa Równych Szans, którego celem jest przeciwdziałanie wykluczeniu cyfrowemu osób powyżej 50. roku życia. Współpracował z Pawłem Kukizem w ramach inicjatywy Zmieleni.pl, a w 2015 r. został koordynatorem organizowanego przez muzyka ruchu w województwie podkarpackim. W ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych kandydował do Sejmu w okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim z pierwszego miejsca listy Kukiz’15. Uzyskał mandat posła, otrzymując 15 303 głosy.

Jaromir Kwiatkowski: Ta kadencja to poselski debiut nie tylko Pana, ale i większości posłów z Waszego klubu, co kontrastuje z klubami PiS, PO czy PSL, gdzie wielu posłów to sejmowi „starzy wyjadacze”, obecni w parlamencie od kilku kadencji. Łatwo było odnaleźć się w tym sejmowym tyglu? Maciej Masłowski: O dziwo, dość łatwo. Natomiast, jak Pan zapewne pamięta, od początku działania w tej kadencji parlamentu zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę, bo zaraz zaczęło się szybkie procedowanie, nocne obrady, konflikt wokół Trybunału Konstytucyjnego, ustawy medialnej itd. To dobrze czy źle, że pracowaliście tak szybko? ydaje mi się, że dobrze. Nie było czasu na powolne wdrażanie się, tylko trzeba było szybko czytać regulamin, uczyć się, jak działa machina sejmowa. Niektórzy mi mówili: „przez pierwszy rok będziesz się wdrażał”. A tu ten rok skrócił się do 3 miesięcy: co tydzień posiedzenie, w Sejmie bywałem więcej niż w domu. Cały czas jeszcze patrzę na to wszystko nie z punktu widzenia polityka, tylko zwykłego obywatela. Ciężko mi zrozumieć to, że najpierw obserwuję te wszystkie spory w sali, a później widzę te same osoby, które w kuluarach, gdy kamery nie widzą, rozmawiają, dowcipkują, bawią się razem. Dosyć szybko jednak zrozumiałem, że gdyby ten poziom emocji, który dominuje w sali plenarnej przenieść np. do pracy w komisjach, to nic by się nie dało zrobić. Choć, oczywiście, w komisjach też nie jest łatwo.

W 94

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016


Debiut w Sejmie Na początku klub Kukiz’15 wydawał mi się luźną zbieraniną osób, których nic nie łączy poza osobą lidera. Okazało się, że są tam ciekawe postacie; nie tylko marszałek Kornel Morawiecki, bohater podziemia „Solidarności”, ale także np. przedsiębiorca Marek Jakubiak, Piotr „Liroy” Marzec, czy Rafał Wójcikowski, który ze swadą przedstawił sensowną alternatywę dla programu 500+. yle, że na razie zderzamy się z sejmową rzeczywistością. Nie jestem ani zwolennikiem PiS, ani Platformy, ale muszę przyznać, że w każdym z tych klubów są mądrzy ludzie. Rozmawiam z nimi, mają wiele świetnych pomysłów. Lecz kiedy mówię, by zgłosili taki projekt, odpowiadają, że nie mogą, bo mają dyscyplinę partyjną. Za głosowanie inaczej niż klub płacą kary pieniężne i wiadomo, że w następnych wyborach nie będzie ich na listach. Jak ten problem wygląda w Waszym klubie? Mamy rekomendacje, ale nie mamy dyscypliny, co można zobaczyć w wynikach każdego głosowania. Według jakich zasad układacie stosunki wewnątrz klubu? Spotykamy się w te 40 osób ze świadomością, że nikt z nas nie jest specjalistą od wszystkiego. Gdyby mnie Pan zapytał o rolnictwo, to bym nie udawał, że się na tym znam. Moją specjalnością są nowe technologie, informatyzacja, cyfryzacja. W tych sprawach się wypowiadam. W kwestiach rolnictwa wypowiada się inny poseł, socjalnych – jeszcze inny itd. Pozostali słuchają, potem dyskutujemy. Czasem szybko uznajemy, że coś jest dobre, a czasem po długiej dyskusji pół sali uważa, że rację ma ten poseł, a drugie pół – że inny. Często w głosowaniach np. 12 osób głosuje „za”, 20 – „przeciw”, kilka się wstrzymuje. W kwestiach światopoglądowych staramy się pytać wyborców. W obecnym sporze PiS z PO, KOD-em i Nowoczesną m.in. o Trybunał Konstytucyjny, Kukiz’15 – jak widzę – dystansuje się od obu stron. To dobra strategia? taramy się znaleźć rozwiązanie dobre dla Polski i Polaków. Nie podobało nam się to, co w czerwcu ub. roku zrobiła Platforma, więc byliśmy za wyborem nowych sędziów. Natomiast kiedy przyszło do wyborów i ich sylwetki pojawiły się wieczorem, a następnego dnia miało być głosowanie, nie wzięliśmy w nim udziału, tłumacząc, że nie znamy tych ludzi, których PiS chce „przepchnąć” w kilka godzin. Później Nowoczesna, Platforma i PiS spierali się, a my szukaliśmy rozwiązania. I znaleźliśmy: żeby sędziowie byli wybierani przez 2/3 Sejmu. Uważamy to za rewelacyjne rozwiązanie, bo jeszcze długo nie będzie opcji politycznej, która będzie miała w Sejmie 2/3 posłów. Proponowaliśmy też, by tymczasowo było 18 sędziów oraz żeby o Trybunale Konstytucyjnym decydował Sąd Najwyższy. Przyjechała Komisja Wenecka i co zaproponowała? Żeby 2/3 posłów wybierało sędziów TK. To by przynajmniej na jakiś czas zażegnało spór. Zastanawiam się, co by wtedy mówiły Platforma czy Nowoczesna. Pewnie wymyśliłyby jakiś inny sporny temat. Bo chodzi nie o konkretną pracę, lecz o to, by być cały czas obecnym w mediach. Nie wiem, jak inni koledzy, ale ja bardzo nie lubię się kłócić. Dla mnie ciężką rzeczą jest chodzenie na panele polityczne do Radia Rzeszów, gdzie jedni zakrzykują drugich. Ja tam siedzę, lecz mogłoby mnie tam wcale nie być. Dlaczego debatujemy w Sejmie do nocy? Mechanizm jest prosty: zaczyna się posiedzenie, zgłaszają się posłowie ze wszystkich opcji z pytaniami. Kilkudziesięciu posłów, po 2 minuty każdy plus dojście na mównicę, to daje już kilka godzin. Do tego posłowie często nie słuchają, że kolega, który siedzi dwa miejsca dalej, zadał już to samo pytanie, i je po raz kolejny powtarzają. Chodzi o to, że później będzie można wrzucić to wystąpienie na Facebooka czy Twittera. Po tych kilku miesiącach, jaki ma Pan pomysł na swoje funkcjonowanie w Sejmie? am pomysł na siebie, natomiast jest tu zderzenie dwóch rzeczy. Z jednej strony chciałbym robić swoje: przychodzą ludzie, ja ich wysłuchuję, przygotowuję interpelacje itd. Najgorsze są jednak – i to jest ta druga strona medalu - kwestie wizerunkowe: muszę pojawiać się na różnych spotkaniach czy uroczystościach. Choćby na chwilę, by się pokazać. Nie lubię tego. Jeżeli mam tam jechać, to po to, by porozmawiać, zintegrować się z tymi ludźmi, a nie – by wpaść na 15 minut, powiedzieć parę słów do mikrofonu, zrobić sobie trzy zdjęcia… i już mnie nie ma. Wcześniej zawsze się śmiałem, gdy politycy tak robili, bo wydawało mi się to nieszczere. Lecz to wszystko sprowadza się do tego, że jeżeli nie będę jeździł i się pokazywał, jeżeli nie będę wrzucał tych fotek na Facebooka, to wszystko inne nie będzie miało znaczenia. Często ludzie nie patrzą, jaką interpelację złożył poseł, tylko czy się pokazywał na różnych imprezach. To mnie bardzo boli. Zazdroszczę zwłaszcza posłom PiS, których jest wielu – mogą się świetnie podzielić: ty pojedziesz do radia, ty na spotkanie w powiecie. Ja muszę pojawiać się wszędzie, bo powiedzą, że ich zlekceważyłem. Też jestem człowiekiem, życia prywatnego właściwie już nie mam, w weekendy staram się wręcz nie odbierać telefonów, ale mówi się, że poseł pracuje całą dobę. Gdyby ludzie przyszli do biura i zechcieli mnie rozliczyć, co zrobiłem np. w ostatnim miesiącu – proszę bardzo. Byłoby mi wstyd, gdybym mógł powiedzieć tylko to, że byłem tu i tam pokazać się. Mogę cały miesiąc spędzić w ten sposób, a de facto nie zrobić nic konkretnego. Mam nadzieję, że jak nas kiedyś będzie więcej, to się będziemy dzielić tymi obowiązkami. Staram się być dostępny w biurze przez cały tydzień, a nie np. tylko przez dwie godziny trzy razy w tygodniu. Moi znajomi pytają, czy teraz mieszkam w Warszawie. Odpowiadam: nie, jak mógłbym być posłem z Rzeszowa i mieszkać w Warszawie? Jak miałbym poznać lokalne problemy? Jeżeli nie ma tego „pokazywania się”, to siedzę w biurze poselskim. Samego czytania jest tyle, że – z ręką na sercu – nie jestem w stanie przeczytać wszystkiego, co dostaję z Sejmu. Jeżeli czegoś w projekcie ustawy nie rozumiem, to sobie ten fragment zaznaczam, dzwonię do specjalisty w danej dziedzinie i pytam. Tylko ile osób przed wyborami zada sobie trud i popatrzy na stronę sejmową albo na stronę akcji „Sprawdzam polityka”, by przekonać się, co zrobił dany poseł? 

T S

M

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

95




Stanisław i Jarosław Czarnik.

Po zmianach ustrojowych Stanisław Czarnik stracił pracę w przedsiębiorstwie, w którym pracował przez 20 lat. W 1990 roku wraz z trzema kolegami założył firmę Czarnik, która sprowadzała do polski traki Wood Mizer, a potem stopniowo rozszerzała działalność, aż przerosła ją spółka – córka Meble.pl S.A. W tym samym roku w Przyłęku koło Mielca powstała trudniąca się kamieniarstwem firma Rogala. Jej założyciel, Kazimierz Rogala, już kilka lat wcześniej wiedział, że kamieniarstwo w Polsce kuleje i trzeba zagospodarować ten ugór. Marzyła mu się firma o dużej zasobności finansowej. Zarówno Kazimierz Rogala, jak i Stanisław Czarnik postawili na biznes rodzinny. Obaj są przekonani, że była to najlepsza decyzja.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

W

przypadku firmy Czarnik – kluczowa. Syn Stanisława Czarnika, Jarosław, uwierzył w możliwości Internetu, kiedy ten w Polsce jeszcze raczkował. Tak powstała spółka Meble.pl, która przez pierwsze lata była nierentowna, a dziś zatrudnia w Rzeszowie ponad 130 osób i ma ambicje zdobywać rynek europejski. Meble.pl przerosła spółka-matkę, która zatrudnia siedem osób i – tak jak 25 lat temu – jest punktem dilerskim i serwisowym firmy Wood Mizer. W rodzinnym biznesie pracuje Stanisław Czarnik

98

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

z żoną oraz jego syn Jarosław z żoną i dwiema córkami. – Przez tyle lat prowadzenia biznesu potrafimy się dogadać, co wcale nie jest proste w przypadku firm rodzinnych – zaznacza Jarosław Czarnik. Od tartaku po branżę e-commerce Stanisław Czarnik założył firmę wraz z dwoma kolegami z rodzinnej Kąkolówki po tym, jak zostało rozwiąza-


FIRMY rodzinne ne państwowe przedsiębiorstwo, w którym przez ponad 20 lat pracował. Firma otrzymała nazwę Czarnik, bo tak nazywali się wszyscy trzej wspólnicy. – Nie byliśmy spokrewnieni – przyznaje Stanisław Czarnik. – Prowadzenie działalności było trudne, bo do tej pory o nic nie musieliśmy się troszczyć, mieliśmy pracę i pensje. Po założeniu firmy o wszystko musieliśmy zadbać sami. półka Czarnik od początku była związana z firmą Wood Mizer, znanym producentem traków. To nie przypadek – pan Stanisław wraz z jednym ze wspólników pracował przez pewien czas w USA u Jerzego Hajduczyka, który w 1990 roku sprowadził traki do Polski. Firma Czarnik pierwotnie była jedynym punktem dilerskim i serwisowym Wood Mizera w Polsce. – Pamiętam jak dziś, gdy w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia Jerzy Hajduczyk zadzwonił do mnie z informacją, że przejeżdżając przez Kanadę, zobaczył małą maszynę, która świetnie radziła sobie z dużym drzewem. Przysłał mi kasetę wideo, żebym pokazał tartacznikom pracę tej maszyny. Ciężko było ich przekonać, zresztą sam nie wierzyłem, jak zobaczyłem pracę Wood Mizera – wspomina Stanisław Czarnik. Firma wzięła kredyt 30 tys. USD i zakupiła własny trak, zajęła się produkcją drewna. Tartak bardzo szybko się rozwijał. W latach 1991-2001 firma Czarnik świadczyła usługi dla największych firm budowlanych i była największym tego typu przedsiębiorstwem w regionie. Handlowała też sklejkami i płytami OSB. Miała również epizod w budowie domów: wybudowała na rzeszowskiej Baranówce dziewięć domów w zabudowie szeregowej w technologii szkieletu drewnianego, w typowym amerykańskim systemie budownictwa (konstrukcja drewniana, płyty OSB, wełna mineralna, gont bitumiczny, siding). W 1998 roku zatrudniała już 70 pracowników. W tym samym roku z firmy odszedł pierwszy wspólnik, w 2001 roku – drugi. Wtedy do firmy jako współwłaściciel wszedł syn pana Stanisława, Jarosław.

S

Nauka biznesu w tartaku i na wózku widłowym

M

iał już spore doświadczenie, bo karierę w biznesie zaczynał w wieku 18 lat, dorabiając sobie w firmie ojca. Dwa lata później został pracownikiem fizycznym w tartaku. – Miałem szczęście pracować na wszystkich stanowiskach w firmie, od sprzątacza, pomocnika operatora maszyny, przez operatora wózka widłowego do manipulatora surowca. Po kilku latach zdobyłem posadę majstra. Dzięki temu wiem, jak wygląda praca, zwłaszcza fizyczna, na wielu stanowiskach w mojej firmie – mówi Jarosław Czarnik. Jarosław szukał nowego pomysłu na biznes. Najpierw postanowił rozszerzyć działalność o produkcję mebli na zamówienie. Ponieważ interesował się dopiero raczkującym w Polsce Internetem, postanowił kupić domenę, która miała promować wyroby meblarskie. – Dowiedziałem się, kto jest właścicielem domeny meble.pl i w 2003 roku odkupiłem ją na rynku wtórnym za niemałą cenę, bo ok. 50

tysięcy złotych. To była wielka inwestycja, choć mój tato nie do końca wiedział, o co chodzi, bo z Warszawy przywiozłem jedynie kartkę papieru – wspomina prezes firmy Meble.pl S.A. Zakup domeny siłą napędową biznesu Zakup ten okazał się punktem zwrotnym w rozwoju biznesu. Zamówienia na meble spływały z całej Polski, a gdy zaczęły nadchodzić zamówienia z Londynu, właściciel domeny zrozumiał, jak duży tkwi w niej potencjał. – Stwierdziłem, że skoro taką małą firmę znalazł ktoś w Londynie, szkoda wykorzystywać domenę jedynie do promocji lokalnej działalności. Postanowiłem zbudować serwis reklamowy, w którym właściciele firm meblowych mogliby prezentować na nim swoją ofertę. W ten sposób w 2004 roku powstał serwis Meble.pl i zaczął się dość szybko rozwijać – przyznaje Jarosław Czarnik. rzez dwa i pół roku serwis był nierentowny, finansowała go firma Czarnik, dokładając do niepewnego biznesu po kilkanaście, kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie. Trudne początki wynikały z faktu, że przedstawicielom serwisu bardzo trudno było przekonać przedsiębiorstwa z branży meblowej do wykupywania reklam. Branża meblarska nie rozumiała Internetu, a tym bardziej konieczności reklamowania się, natomiast Jarosław Czarnik chciał uczynić serwis liderem w branży. Meble.pl miały być najlepszym, największym i prestiżowym serwisem. Jego właściciel nie chciał też sprzedawać reklam za pół darmo. Budowanie serwisu trwało kilka lat, w tym czasie Meble.pl wykupiły kilka konkurencyjnych domen i działających serwisów branżowych. W 2008 roku do Jarosława Czarnika zgłosił się fundusz inwestycyjny IIF zainteresowany dokapitalizowaniem serwisu, co wiązało się z utworzeniem osobnej spółki. Po negocjacjach właściciel zgodził się odsprzedać część udziałów i powstała spółka Meble.pl Sp. z o.o., gdzie firma Czarnik wniosła aportem zorganizowaną część swojego przedsiębiorstwa, a IIF wniósł niemały zastrzyk gotówki. W latach 2014 i 2015 kolejni inwestorzy prywatni dokapitalizowali spółkę, która w międzyczasie zmieniła status na spółkę akcyjną. Obecnie Firma Czarnik pozostawiła sobie 60 procent udziałów, pozostali akcjonariusze mają 40 procent. Okazało się, że była to dobra decyzja, bo firma po zmianie modelu biznesowego na spółkę akcyjną zaczęła się rozwijać jeszcze szybciej. W 2008 roku Meble.pl liczyły sześciu pracowników i miały 3 miliony złotych przychodu z reklam. Niedługo później do Mebli.pl zaczęły przechodzić całe działy personalne firmy Czarnik, która skoncentrowała się na działalności handlowej i serwisowej Wood Mizera.

P

Unikatowa technologia produkcji mebli na wymiar Meble.pl S.A. skupia dziś kilka serwisów internetowych związanych z branżą wnętrzarską. Rok temu postanowiła zmienić działalność z reklamowej na sektor ►

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

99


FIRMY rodzinne Kazimierz Rogala.

e-commerce, pozwalając klientom na zakup mebli, akcesoriów, laminatów, materiałów do produkcji mebli. becnie koncentrujemy się na najnowszym przedsięwzięciu, jakim są meble na wymiar do samodzielnego montażu. Jest to unikatowy projekt na skalę europejską. Jego wyjątkowość polega na tym, że klient może zamówić przez Internet pojedynczy mebel wg własnych wymiarów, wybrać kolor z palety ponad 200 dekorów, a następnie w całkowicie automatyczny sposób zostaje zaprogramowany cykl produkcyjny. Klient na etapie tworzenia w konfiguratorze mebla widzi od razu cenę. Produkcja również jest zautomatyzowana, począwszy od magazynu, przez proces cięcia, oklejania krawędzi, a następnie wykonywane są wszelkie nawierty i frezowania. Człowiek potrzebny jest tylko w fazie pakowania. Klient otrzymuje meble do samodzielnego montażu w ciągu 7 dni od dnia opłacenia zamówienia. Montaż jest niezwykle prosty, gdyż również instrukcje generowane są automatycznie pod zamówienie klienta. Meble.pl są jedyną firmą w Europie, która posiada taką technologię produkcji mebli na wymiar, ale pracuje już nad kolejnymi innowacyjnymi rozwiązaniami. – W kwietniu ruszamy z produkcją szaf przesuwnych, pracujemy też nad kolekcją mebli gabinetowych – dodaje prezes Meble.pl S.A. – Obecnie mamy 45 milionów przychodów rocznie i bardzo ambitne plany rozwojowe. Poszukujemy inwestorów z grubym portfelem, bo planujemy duże inwestycje. Jarosław Czarnik przyznaje, że ten biznes nigdy by się nie udał, gdyby w 2003 roku nie uwierzył w moc Internetu i nie kupił domeny. – Pracowałem w tartaku. Kupując domenę, porywałem się z motyką na księżyc. Zachciało mi się stworzyć najlepszy serwis meblarski, o czym nie miałem bladego pojęcia. Udało się. Duże wsparcie dały

O

100

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

nam środki unijne, skorzystaliśmy z czterech programów, na początku tego roku złożyliśmy kolejne wnioski – mówi. – Jako polska firma chcemy zdobywać rynki europejskie i zbudować markę „Meble” w Europie. Firma Meble.pl ma kilka oddziałów w Polsce (od 1 kwietnia 2016 r. dużą powierzchnię w Warszawie). Skupuje już europejskie domeny meblowe. Ostatnią dużą transakcją był zakup domeny „meble.com”, bo plany biznesowe właścicieli firmy wcale nie kończą się na Europie. Kamieniarstwo w Polsce – ugór do zagospodarowania – Często to, co nas spotyka w życiu przypadkiem, okazuje się dla nas najlepsze. W moim przypadku też tak było – mówi Kazimierz Rogala, mielczanin, właściciel Zakładu Obróbki Kamienia Budowlanego Rogala w Przyłęku k. Mielca, wskazując na powody, dzięki którym założył działalność gospodarczą. 1986 roku Kazimierz Rogala zaczął budować w Brennej w Beskidzie Śląskim dom wypoczynkowy dla swojej pięcioosobowej rodziny. Dom był drewniany, w stylu góralskim, a jego właściciel chciał obłożyć taras i wejście materiałem naturalnym – kamieniem, który pasowałby do drewna. Ponieważ Brenna położona jest na piaskowcu, postanowił odwiedzić miejscowych kamieniarzy. Zdziwił się, kiedy okazało się, że pomimo dużej ilości surowca, jest problem ze zdobyciem kamienia do domu jednorodzinnego. W końcu się udało, a Kazimierz Rogala zainteresował się kamieniarstwem na szerszą skalę. Zaczął szukać informacji na temat kamieniarstwa w Polsce. – Kiedy dowiedziałem się, ile jest zakładów ►

W



FIRMY rodzinne kamieniarskich i gdzie się znajdują, zobaczyłem ugór do zagospodarowania. Stwierdziłem, że koniecznie trzeba w to wejść, a ponieważ miałem już doświadczenie w pracy w Spółdzielni Rzemieślniczej w Mielcu, zdobycie informacji, kto w Europie zajmuje się kamieniem, wcale nie było trudne. Chodziło mi nie tylko o złoża kamienia, ale o cały przemysł kamieniarski. Zobaczyłem dwa wspaniałe ośrodki we Włoszech, w okolicach Verony i Carrary, gdzie przemysł ciągnie się dziesiątki kilometrów, i ogromną przepaść pomiędzy Polską a resztą świata – mówi Kazimierz Rogala. ielczanin postanowił zbudować zakład zajmujący się obróbką kamienia. Budowa ruszyła w 1989 roku w Przyłęku, a działalność rok później. Po jakimś czasie do biznesu weszła rodzina pana Kazimierza: troje jego dzieci oraz brat i kuzyn. Firma stała się rodzinną i jest nią do dziś. Zdaniem Kazimierza Rogali, fakt ten jest nie bez znaczenia w rozwoju biznesu, filozofii i wartości firmy. – Firma rodzinna jest wartością samą w sobie. Kiedy przyglądniemy się największym i najstarszym firmom włoskim, zobaczymy, że są to właśnie firmy rodzinne – mówi.

M

W poszukiwaniu kamienia po całym świecie Był rok 1990 i… znowu szczęśliwy przypadek. Do zakładu w Przyłęku przyjechał prezes Centralnego Związku Rzemiosła. Kiedy zobaczył skalę przedsięwzięcia, stwierdził, że na składach związku znajdują się duże bloki kamienia, których nie ma gdzie sprzedać. Kazimierz Rogala od razu postanowił je kupić. Firma się rozwijała, ale jej właściciel czuł, że musi mieć kompleksową wiedzę na temat kamieniarstwa światowego, by móc oferować klientom szeroką gamę produktów. Dbał o wykształcenie dzieci, zwłaszcza o znajomość języków obcych, która pozwala swobodnie poruszać się w świecie. Znajomość języków w praktyce. Wspólnie z dziećmi wyjeżdżał na branżowe targi i delegacje na całym świecie. ardzo im się to spodobało. Jako licealiści, a potem studenci, dokładnie spenetrowali ze mną trochę świata, ale nie w celach turystycznych, tylko biznesowych. Często byliśmy jedyną firmą z Polski, która brała udział w światowych sympozjach. Zwiedziliśmy Azję, Afrykę, Amerykę i dzięki temu zbudowaliśmy tak szeroką ofertę, która zadowala naszych klientów. Uważam, że w biznesie nie ma nic lepszego niż otwarcie na świat, na kontakty z innymi osobami, poznawanie obcych kultur i tradycji – mówi Kazimierz Rogala. – Obecnie w firmie pracuje dwóch synów, Karol i Wojciech, oraz mój brat. Córka skończyła romanistykę i prowadzi z mężem klinikę stomatologiczną specjalizującą się w implantach.

B

200 kolorów kamienia z 500 kopalni na świecie Zakład Obróbki Kamienia Budowlanego „Rogala” w Przyłęku jest firmą znajdującą się w ścisłej czołówce tego typu firm w Polsce. Hurtownie kamienia są zlokalizowa-

ne w kilku miejscach w kraju i uważane za największe magazyny kamienia w Polsce. „Rogala” to także producent kamienia, głównie granitu, marmuru, trawertynu, piaskowca i onyksu. Firma produkuje w Przyłęku, gdzie mieści się główny zakład produkcyjny. W swojej ofercie ma kamień pochodzący z ok. 500 kopalni na świecie, m.in.: z Indii, Włoch, RPA, Zimbabwe, Brazylii, Boliwii, Wenezueli, Meksyku, Chin, Turcji, Ukrainy, Hiszpanii i Portugalii. Kamień dostępny jest w 200 naturalnych kolorach. Cały proces polega na sprowadzeniu drogą morską do portu w Polsce litych, wyselekcjonowanych skał ważących po ok. 25 ton. Następnie skały są przewożone do Przyłęku, gdzie są magazynowane, rozcinane i obrabiane. „Rogala” produkuje kamień, zajmuje się jego sprzedażą na okładziny ścian, elewacje budynków, elementy schodów, posadzki, parapety, blaty kuchenne i łazienkowe, obudowy i portale kominkowe. Sprzedaje także kamienne ozdoby oraz meble z kamienia. Kamień obrabiany w Przyłęku znajduje się m.in. na elewacji muzeum w Przemyślu, w hotelu „Arłamów” oraz w wielu budynkach sakralnych. – Zasoby kamienia są ogromne i nie wyczerpią się tak szybko, jak niektórzy twierdzą. Kamień to nieprzemijające piękno – zaznacza Kazimierz Rogala. Nowe technologie i nowy oddział w Czeladzi

P

ozycja przedsiębiorcy z Mielca z roku na rok była coraz silniejsza. W 1995 roku firma otworzyła oddział w Pińczowie, w 2003 roku skład w Bukówce Starej pod Warszawą. W 2013 roku centrum dystrybucyjne w Wocławach koło Gdańska. Niedawno zakupiła 17 tysięcy mkw. terenu w Czeladzi na Śląsku. Powstanie tu kolejny oddział firmy. Prace są na etapie projektowania. Będzie też unowocześniany zakład w Przyłęku. – Już trzy razy wymienialiśmy park maszyn na najnowsze urządzenia. Stale unowocześniamy technologię obróbki kamienia – przyznaje właściciel. Zdaniem Kazimierza Rogali, obecnie są bardzo dobre czasy dla prowadzenia biznesu choćby ze względu na możliwość kredytowania. – Przedsiębiorczością zajmuję się od 40 lat. Moim zdaniem, nigdy wcześniej nie było takich dobrych czasów, choć nie mogę narzekać, bo moja firma jest zasobna w aktywa. Po inflacji w latach 90. taki był mój cel: zbudować firmę o dużej zasobności finansowej i mądrze nią zarządzać – mówi założyciel firmy. – Prowadzenie biznesu to dla mnie radość, która daje mi dużą satysfakcję. Pieniądze, owszem, są ważne, jednak w mojej filozofii życiowej zajmują któreś tam miejsce. W biznesie trzeba myśleć długofalowo, mieć plany wieloletnie i dawać zespołowi pracowników poczucie bezpieczeństwa. Ludzie zupełnie inaczej pracują, gdy wiedzą, że mają pewny grunt pod nogami. Kazimierz Rogala jest pewien, że firmę, którą założył w 1990 roku, zostawi w dobrych rękach. Spadkobiercą będzie rodzina, która z biznesem kamieniarskim związana jest od lat. 

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl



BIZNES z klasą

Polska to satyryczny (k)raj

F

ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl „Będę mówił po polsku, ponieważ myślę po polsku”. Ten tekst podsunięty przez Stanisława Tyma Andrzejowi Wajdzie przed ceremonią oscarową w 2000 roku robi karierę w kręgach niezwiązanych z polityką. Czemu nie tutaj? Bo rządzący na swój temat rzadko mają poczucie humoru. Nie czują bluesa. Albo grożą sądem. A przecież życie polityczne to kabaret, który sami reżyserują. Powinni z uśmiechem jeszcze rozdawać bilety. Zamiast kasować za gaże. I to ile?!

P

olska to wspaniały kraj, bo jeszcze wolno żartować. Więc satyryk śmieje się z władzy. Po to władza jest. Gorzej, jak to jest pusty śmiech, ogarniający ludzi z bezsilności, kiedy nic, ale to nic nie mogą na to poradzić, że władza rządzi tak, że jest pośmiewiskiem satyryków. A ludzie muszą oglądać dalej ten spektakl, bo wyjść, jak z kabaretu, się niestety nie da. Cierpliwości, to potrwa jeszcze chwilę. Czas pokuty i kar dla winowajców dopiero nadchodzi. Teraz jest czas oczyszczania augiaszowej stajni. I nawracania na właściwą, jedynie słuszną drogę stajennych. Szybki kurs. Dniem i nocą. Zwłaszcza nocą. Według następującego scenariusza:

104

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

ircykiem na europejskich salonach Polak/Polska dłużej być nie może. Trzeba zedrzeć resztę krępujących ruchy euro szmat(ek) i spalić je, spalić! Tak jak wszystkie mosty za sobą. Kiedy przyjdzie zamiast tej dobrej co jest, tamta zła zmiana – żeby nie miała jak, ani w czym się wyrwać z zaścianka i próbować znów dołączyć do elit. Kim wedle tego scenariusza powinien być Polak/Polska? W jakich sz(m)atkach? Z gołym tyłkiem nie uchodzi chodzić po zaścianku, bo to niehigienicznie i wbrew świętemu przykazaniu – wodzić w ten sposób na pokuszenie. A poza tym nie ten klimat. I tu się odechciewa żartowania, bo to, jaka ma być ostatecznie ta przebudowywana na chybcika Polska, żeby stała się „prawdziwa” i sami „prawdziwi Polacy” nią rządzili, a także sami „prawdziwi” w niej mieli prawo żyć, to jest fundamentalne pytanie – o tożsamość. Jest to również, a może przede wszystkim pytanie o usytuowanie i rolę państwa w przestrzeni publicznej obecnie i w przyszłości. Przyszłości mierzonej dłuższą miarą niż kadencja parlamentu czy kadencja prezydenta. Bo cóż to za perspektywa dla przyszłości? A tak bardziej personalnie – to jest też pytanie o konsekwencje narzucania (wolą większości parlamentarnej, która wcale nie jest większością narodu) tego, kim nie chcemy, ale musimy być. I tego, w jaki sposób musimy, chociaż nie chcemy, urządzać nasze życie, jakich dokonywać moralnych wyborów – pod groźbą kary więzienia! uma narodowa rozpierająca „myślących po polsku” dyktuje, że prawdziwy Polak powinien być Sarmatą. Współczesnym. Tzn. myśleć nie po europejsku, lecz po polsku – czyli ksenofobicznie i wyłącznie we własnym interesie. Ta duma narodowa ciut durnowata chyba jest, albo woli nie pamiętać, że sarmacka szesnastowieczna Polska, do której wzdycha rządząca elita, to było nie tylko jaśniepaństwo. Przekonane o wyższości swojego stanu i praw – że tylko oni, panowie szlachta, są narodem i tylko oni powinni rządzić państwem. Waleczni, odważni, butni, że klękajcie narody! Szlachciury z wąsem i w kontuszu... Sarmacka Polska tymczasem, to w zdecydowanej większości lud prosty był. Żeby nie powiedzieć ciemny, gdyż to się obecnie źle kojarzy. Ale co fakt, to fakt. Tamtej historii Polski poprawiać co trochę, jak współczesną, już się nie da. Po prostu, było, jak było: na jaśniepaństwo – sobiepaństwo to cham pracować musiał. Tak samo ostry podział ról społecznych jak dziś, te same relacje władca – poddani. Tylko nazewnictwo tych relacji się zmieniło. Władcę zastąpił prezes. Karbowych – aparat władzy, na czele z noszącą koszmar-broszki oraz ksywkę „Powiatowa” panią premier. Podatnik zastąpił potomków Chama. Piszę tym razem z dużej litery nie bez powodu. Otóż reanimowana na polityczny użytek legenda o rodowodzie

D


Polaków, pochodzących ponoć od starożytnych Sarmatów, zawiera również chamski wątek. Bardzo stary, oparty na Biblii. Niechętnie podnoszony. Bo fajniej myśleć o sobie, że jest się potomkiem szlacheckim i stąd te przywileje… się po prostu należą. Stąd ciągoty do rządzenia, narzucania, tak jak praszczur, swojej woli. Stąd pewność siebie, żeby nie powiedzieć – zadufanie i arogancja oraz nieustępliwość w walce o swoje racje. Staropolski Sarmata jak nie mógł dopiąć swego, to do szabli sięgał. hamowi duża litera się należy również z racji urodzenia. Według legendy, którą Wincenty Kadłubek, kronikarz nasz polski prawdopodobnie jako pierwszy opisał, polscy chłopi wywodzą się od Chama, najmłodszego z synów Noego, budowniczego arki. Trochę bezwstydnik i chamciuch z tego Chama był. Zamiast okryć szatą nagiego, upojonego winem ojca, stał i mu się przyglądał. Za to Bóg go pokarał, a ściślej jego potomków – do końca świata będą zawsze musieli pracować na kogoś, a nie na siebie. I zawsze komuś służyć, a choćby i na kolanach. Bóg już chyba wtedy kombinował, że następnym krokiem w rozwoju gospodarki światowej będzie utworzenie korporacji. Z genami wygrać nie można, więc w wielu Polakach do dziś drzemie duch sarmacki. Tak mówił pewien ksiądz; nazwiska nie zapamiętałam ani okoliczności, ale mam nadzieję, że chodziło o te dobre cechy sarmackie, jak gościnność, hojność i odwaga, które w relacji obywatel – Kościół mają okazję się sprawdzić za parę tygodni podczas najazdu pielgrzymów. O takim sarmackim duchu fajnie pomyśleć. Ale niefajnie jest myśleć, że tępy upór, bezpardonowość, zawziętość, kompleksy i zaściankowe myślenie, to nie jest nasza wina, lecz wina genów po przodku, który swoim nieobyczajnym postępkiem nie dość, że skazał nas na tyranie przez całe życie na kogoś, to jeszcze zafundował nam podły charakter. A tak już całkiem na marginesie: sarmackość na prywatny użytek raczej nikomu nie szkodzi. Kupiony w Desie portret przodka i herb zamówiony pod kolor tapet – pal sześć! Ale sarmatyzm na publiczny użytek dokąd nas zaprowadzi? spółczesny sarmatyzm jest tak samo sztuczny jak wąsy przyklejane przez rekonstruktorów, którzy Sarmatami chcieliby być, lecz nigdy nimi nie będą – pisze Sebastian Adamkiewicz (Histmag.org). I radzi, żeby spojrzeć na współczesny sarmatyzm bez emocji, towarzyszących tym, co się z nim nadmiernie utożsamiają albo od niego konsekwentnie odcinają. Ja należę do tych drugich. Uważam, że państwo jest dla obywatela, a nie obywatel dla państwa. Nie chcę Polski radykalnej, ksenofobicznej i chamskiej – urzędniczo, ani władzy przekonanej o swojej nieomylności. Ani kodyfikującej moje sumienie. Julian Tuwim tych, „nieomylnych, przekonanych o swojej boskości w tym względzie wzywał, żeby – za przeproszeniem – pocałowali go w d... Ale ja tego powiedzieć nie mogę. Bo herbu nie dobierałam do koloru tapet. Nie mam tapet. 

C

W


ANALIZA

Dokąd

zmierza Ukraina, a dokąd Ukraińcy – będzie trzeci Majdan?

Zaniepokojenie międzynarodowych gremiów sytuacją na Ukrainie, w tym oficjalne noty przedstawicieli ośmiu państw zachodniej Europy i Międzynarodowego Funduszu Walutowego, jak również zdecydowanie krytyczne opinie i prognozy zagranicznych oraz ukraińskich analityków – wszystko to razem jest, a przynajmniej powinno być, sygnałem ostrzegawczym. Dla UE, a zwłaszcza dla samej Ukrainy, tym bardziej że sytuacja rozwija się – jak mawiają politycy – dynamicznie.

Tekst Anna Koniecka „Sytuacja na Ukrainie jest bardziej niebezpieczna niż dekadę temu” – pisał Financial Times, akurat kiedy w Kijowie ogłoszono „nowe rozdanie” i zmuszonego do dymisji premiera Jaceniuka zastąpił na stanowisku dobry znajomy z układów biznesowych prezydenta Poroszenki, Hrojsman. Nowy rząd, po zaciekłych bojach i targowaniu się, został obsadzony ludźmi z prezydenckiego aparatu administracji. Nie są to fachowcy z branż, którymi będą zarządzać. Się przyuczą… A nowy premier, tak samo jak poprzednik, obiecuje, że weźmie się za przyspieszenie reform i walkę z korupcją… w rządzie. Dyplomacja unijna robi na razie dobrą minę do złej gry i mówi, że wierzy w te nowe – stare zapewnienia. Trzeba przecież dać szansę. Czy zostanie ona wykorzystana, to jest pytanie do przyszłości. Ale… otychczasowa przychylność Zachodu dla Ukrainy, zwłaszcza cierpliwość wobec poczynań ukraińskich władz pod wodzą prezydenta Poroszenki &CO, jest mocno nadwerężona. A negatywny wynik referendum w Holandii nt. umowy stowarzyszeniowej UE-Ukraina podziałał jak kubeł zimnej wody. Międzynarodowy Fundusz Walutowy i państwa-kredytodawcy, w tym USA, nie mogą dłużej rzucać pieniędzy w „skorumpowane bagno” – skomentował The New York Times. Wypowiedź szefa Komisji Europejskiej Jean-Claude’a Junckera, że jeszcze co najmniej cztery stulecia Ukraina nie będzie mogła przystąpić do UE, też nie powinna po-

D 106

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

zostawiać złudzeń. Tymczasem prezydent Poroszenko, jak gdyby nigdy nic, zapewnia swych udręczonych obywateli, że „Ukraina nie zboczy z drogi integracji europejskiej”. Co może sugerować, że na tej drodze Ukraina i jej obywatele są, a fatalne opinie i informacje o tym, co się dzieje na Ukrainie, to jest czarny PR. Wiadomo, z czyjej inspiracji. Rosji! zy Ukraińcy też są tego zdania co prezydent? Niestety, nie. Niestety, bo to oni, zwyczajni obywatele, a nie rządzący, dźwigają cały ciężar pomajdanowego chaosu, który miał być eurotransformacją. Tą „dobrą drogą”. Ale nie jest. Aż 70 procent obywateli nie wierzy, że Ukraina zmierza w dobrym kierunku. I że w ciągu najbliższych pięciu lat to się zmieni. Co trzeci uważa, że zbankrutuje państwo i zakłady pracy, a pracowników czeka bezrobocie i jeszcze większa bieda niż jest. Dlaczego? Obiecywanych reform ratunkowych, które by wreszcie przywróciły normalne funkcjonowanie państwa, nie ma, ani zapowiadanej skutecznej walki z korupcją. Jest: nieustające targowisko polityczne, wzrastają koszty utrzymania oraz zadłużenie – zwane międzynarodowym wsparciem. Państwo jest pogrążone w najgłębszym, odkąd istnieje, kryzysie. A ludzie w coraz większej biedzie. Rozmontowanie korupcyjnych układów i reforma kraju są wskazywane przez co drugiego obywatela Ukrainy jako główny cel Majdanu i obalenia poprzedniej władzy. Korupcja – w odczuciu obywateli – rośnie. Obroty szarej strefy faktycznie przekraczają 50 proc. rocznego PKB

C


ANALIZA – wg Banku Światowego, wg byłej minister finansów Natalii Jareśko – 40-60 proc. W rankingu Transparency International, Ukraina pod względem korupcji zajmuje 144. miejsce na 177 sklasyfikowanych państw (Polska – 38). Ale jak walczyć skutecznie z korupcją, skoro nie zreformowano ani sądownictwa, ani prokuratury. Bez reformy wymiaru sprawiedliwości walka z korupcją jest mrzonką. prokuraturze rządzi „stara kadra”, jeszcze z czasów przedmajdanowych (90 proc. zatrudnionych). Nowa nie chce przyjść, bo upokarzająco niskie są płace – wręcz korupcjogenne. Stara kadra zna układy i wie, jak sobie z tym radzić. Poziom życia na Ukrainie obniżył się o 30 procent; największy spadek w 2015 r. Co trzecie gospodarstwo domowe, w którym mieszkają dzieci, znajduje się na granicy ubóstwa. (Raport narodowy „Milenijne Cele Rozwoju Ukrainy: 2000-2015 r.”). 80 procent społeczeństwa żyje poniżej poziomu ubóstwa – wg kryteriów ONZ dla Europy Wschodniej przyjmujących dzienny dochód poniżej 5 dolarów na osobę. Ukraińskie kryterium biedy jest niższe – 1,6 dolara. Jak w najbiedniejszych afrykańskich krajach. Ale oficjalna statystyka ukraińskiej biedy wygląda od razu lepiej: „tylko” 15 procent Ukraińców żyje jak w Afryce. A reszta jak paniska?! Na armię ukraiński rząd wydaje ok. 6 mln dolarów dziennie. Dlaczego dramatycznie rośnie bieda na Ukrainie? Powodem jest nie tylko wojna na wschodzie – twierdzi Ełła Libanowa, dyrektor Instytutu Demografii i Badań Społecznych im. M. Ptuchy. „Nie można zrzucać wszystkiego na

W

wojnę, bowiem nie była ona powodem powstania kryzysu na Ukrainie. Zapracowaliśmy na niego już we wcześniejszych latach” – stwierdziła Libanowa. (cyt. wschodnik.pl). „Poziom biedy zagraża skutecznemu reformowaniu ukraińskiej gospodarki” (b. minister finansów Natalia Jareśko). Po dwóch latach czekania na obiecywaną europrzemianę cierpliwość Ukraińców też ma prawo się skończyć. Wybuchają protesty (o których u nas nie ma wzmianki). Nasila się migracja. Ludzie są sfrustrowani. Wzrosło poczucie zagrożenia. Milicji i prokuraturze nie ufa trzy czwarte obywateli. Sądom – ponad 80 procent. To wyniki badania nastrojów społecznych prowadzonego w zeszłym roku przez Kijowski Międzynarodowy Instytut Socjologii. A w jakim tempie pogarsza się sytuacja, można się było przekonać w lutym br. Zaufanie do rządu deklarowało wtedy mniej niż 1 procent Ukraińców, podczas gdy rok wcześniej – rząd miał jeszcze 45-procentowe poparcie! Władzy lokalnej ufa mniej niż połowa obywateli Strategia władzy: zagłuszać, forsować „swoją wersję wydarzeń”. ładza musi dbać o to, jak jest postrzegana. Żeby poprawić wizerunek – od politycznego po wojskowy, w ministerstwie polityki informacyjnej Ukrainy został utworzony specjalny departament wojny informacyjnej. Jego zadaniem jest prezentowanie „własnej wersji” wydarzeń. Ma to robić w Internecie 40 tysięcy ochotników. ►

W

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

107


ANALIZA Oprócz zagłuszania rosyjskojęzycznych stacji punktujących błędy ukraińskich władz, uruchomiono satelitarną telewizję przeznaczoną dla mieszkańców Krymu, Donbasu i Rosji. Żeby i tam była prezentowana „ukraińska wersja wydarzeń”. Czy nowy rząd, sformowany w kwietniu, też tak będzie poprawiał swój wizerunek i wizerunek kraju? Jest na Ukrainie takie powiedzenie, że kłamstwem można w świat zajechać, ale wrócić się nie da. Testowała to każda władza, której... już nie ma. Strategia sponsorów i mocodawców: stawianie pod ścianą. tworzenie nowego rządu to pierwszy warunek, jaki postawił prezydent Obama prezydentowi Poroszence, żeby Ukraina mogła dostać kolejną transzę pożyczki z MFW (1 mld dolarów). Ukraina jest w sytuacji bez wyjścia – funkcjonuje na kredyt. Drugi, ważniejszy od pierwszego warunek, podyktowany przez Waszyngton, Kijów też musi spełnić. Po to była tak naprawdę ta wymuszona przez Waszyngton kolejna zmiana układu sił na Ukrainie. Bo: muszą się odbyć lokalne wybory w Donbasie oraz klepnięta częściowa autonomia tego regionu. I… pozamiatane. Waszyngton i Moskwa chcą zamknąć temat Donbasu. A problemy i ciężar utrzymania zrujnowanego regionu musi wziąć na siebie Kijów. Zapłaci ciotka UE. Ale i tak będzie happy, bo lepiej płacić za święty (?) spokój, niż za skutki niekończącej się wojny. Póki co, główny reżyser Euromajdanu też nie pali się do wydania następnych 50 mld dolarów amerykańskich podatników na pogłębianie destabilizacji na Ukrainie. Bo i po co? Pamiętne słowa Obamy sprzed dwóch lat do dziennikarzy przed Białym Domem: „Co Putina najbardziej rozzłościło? – nasza decyzja o zmianie rządu na Ukrainie” nic nie straciły na aktualności. A autonomia Donbasu – jak zastrzał, będzie się Ukrainie jątrzyć, jątrzyć... I o to chodzi Rosji. Na Ukrainie już każdy osiągnął, co chciał. I USA, i Rosja. To się nazywa realpolitik.

U

Tylko ludzi żal… Strategia obywateli: uciec, wyjechać, przeczekać. W ciągu ostatnich dwóch lat nasiliła się migracja z Ukrainy. Najwięcej ludzi przyjechało do Polski. Około 600-800 tysięcy. Ostatnio okazało się jednak, że nawet więcej niż milion. Ale to nie są uchodźcy, jak twierdziła w Brukseli polska premier, lecz migranci ekonomiczni, co post factum sprostował ambasador Ukrainy w Warszawie. Dodał również, że spośród 4 tys. obywateli Ukrainy starających się w ciągu ostatnich dwóch lat o azyl w Polsce, ten status uzyskało tylko dwóch. Gwałtowny wzrost liczby Ukraińców przyjeżdżających do Polski nastąpił w zeszłym roku. Migracja – jak podaje raport Ośrodka Studiów Wschodnich – jest wyższa o ponad połowę, podczas gdy do innych, popularnych dotąd krajów migracyjnych, takich jak Czechy i Włochy, wzrosła tylko minimalnie.

108

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

Co mówią „polscy” Ukraińcy, jak oni widzą sytuację, w jakiej się znaleźli? Z dystansu podobno widać lepiej. Pan Wiktor, który z ukraińską firmą, zanim zbankrutowała, zaliczył pracę na wielu zagranicznych budowach, a teraz przyjechał do Warszawy (na razie na jeden sezon), mówi tak: – Polska była dla Ukraińców zawsze tą gorszą alternatywą Zachodu. A teraz jest lepszą, z konieczności. To znaczy do Polski łatwiej się dostać i zostać, a w razie czego… blisko do domu. No i blokady na granicy nie ma, jak między Ukrainą i Rosją. Tak jak miliony Ukraińców, pan Wiktor pracował jakiś czas w Rosji. – Każdy, kto chciał, mógł pracować, zarobić na utrzymanie i jeszcze odłożyć na czarną godzinę. Ale ten czas, niestety, się kończy. Rosja wprowadza coraz to nowe obostrzenia i ogranicza zatrudnianie obcokrajowców. A my przecież jesteśmy teraz w Rosji „obcy”. I pierwsi na liście do wyrzucenia. Takie są skutki polityki – dostają w d… zwyczajni ludzie, a nie ci, co narobili tego całego bajzlu – kwituje pan Wiktor. ani Olga przyjeżdża od siedemnastu lat do Polski. Nie uważa się za imigrantkę, jeśli już to legalną i niepolityczną. Aczkolwiek na tematy polityczne też ma swoje zdanie. – A na co nam – pyta – wschodnia Ukraina? Niech ją sobie zabiorą, tam inna kultura, inna religia, inni ludzie. Rosyjanie. Dużo się ich najechało. I wszystko musi być od razu – praca, zasiłki, bo to uchodźcy. A w jakich futrach, w jakiej biżuterii poprzyjeżdżali! I żyją na nasz koszt. Nam władza nie ma nic do zaoferowania. Niechby podzielili Ukrainę, i my byśmy tu sobie sami żyli jak trzeba. – Pani Olga mieszka w rejonie Lwowa. Pracuje i pomieszkuje „rotacyjnie” w Warszawie. Rotacyjnie, bo po dwóch tygodniach przebywania w Polsce

P


ANALIZA musi wrócić na Ukrainę, a potem odczekuje dwa tygodnie i a‘piat, jedzie do Warszawy. – Wolno mi – wyjaśnia – przebywać w Polsce tylko 180 dni w roku, takie są przepisy. Więc kursuję w tę i z powrotem, żeby tutaj zarobić, a tam utrzymać rodzinę i dom. Bardzo jestem już tym zmęczona, ale nie mam wyjścia. Na Ukrainie nie zatrudnię się jako opiekunka, tak jak w Polsce. Na Ukrainie starszych ludzi na takie usługi nie stać. Jako wykładowca literatury też nie zarobię. Zresztą kto by mnie teraz po tylu latach przyjął do pracy. Moje dawne koleżanki ze studiów zarabiają 9 tys. hrywien, a kilogram kiepskiego mięsa kosztuje sto. Chleb 8-10. Moja mama ma 900 hrywien emerytury, czyli niecałe 200 złotych. Ostatnio mama chorowała, musieliśmy ją zawieźć do szpitala. Tydzień leżenia, trudno to nazwać leczeniem, kosztował nas dwa tysiące złotych. Oprócz tego musieliśmy kupować wszystko – leki, kroplówki, jedzenie. W szpitalu mama dostawała tylko obiadek. No i konsultację lekarską. To ja się pytam, co by było, gdybym nie zarobiła tych dwóch tysięcy w Polsce? Umieraj, mama?! Pani Olga ma oczy pełne łez. ilans siedemnastu lat pracy w Polsce pani Olgi: wykształciła starszego syna, ożeniła i pomogła mu się urządzić. Teraz składa na studia dla młodszego syna. Kończy budować dom. Prawie wszystko do tego domu kupowała i woziła z Polski, nawet kafelki („niedrogie, ale ładne”) i kanapę od jednej z podopiecznych pań. Żywność też wozi. Wychodzi taniej. Bo tam wciąż inflacja. – Jestem jak wielbłąd, ciągle czymś obładowana. Ale tak żyje ukraińska kobieta. W zeszłym roku – opowiada pani Olga – kiedy hrywna strasznie spadała, ludzie na Ukrainie pod koniec miesiąca, gdy dostawali wypłatę, wykupowali wszystko, co może poleżeć – kasze, maka-

B

rony, konserwy. Tylko na warzywnym były i są pełne półki, bo warzyw na zapas nie kupisz i są drogie. Każdy stara się mieć swoje. etro przyjechał do Polski, żeby postudiować i przeczekać. Woli, żeby nazywać go Piotrek, bo Petro „źle się kojarzy”. Mówi, że wyjechał z Ukrainy dosłownie w ostatniej chwili, bo mężczyzn poniżej 45. roku życia już teraz za granicę nie puszczają. Każdy do 60-tki musi odbyć służbę wojskową i może być w każdej chwili powołany. Niedawno ogłosili kolejną mobilizację. A on nie chce umierać za oligarchów. – Ta grażdanskaja wojna ma na Ukrainie prowincjonalny charakter. W wioskach grzebią „armatnie mięso”. Z dużych miast z poboru w zasadzie nikogo nie zabierają. Do ukraińskich terytorialno-karnych batalionów idą ideologiczni dobrowolcy. Obiecują im nierealne zarobki, niewiarygodne ulgi i przydział ziemi. Tym z nowego poboru obiecali płacić po 7 tysięcy hrywien. To jest pięć średnich krajowych. A zapowiadają za rok jeszcze więcej – opowiada Piotrek. bietnice zniesienia wiz do UE dla Ukraińców kwituje śmiechem: – To jest utopia. Ale władzy by się to zniesienie wiz bardzo przydało. Otworzyłaby granice i problem obywateli z głowy. Petro/Piotrek daje sobie na przeczekanie w Polsce rok, a co dalej, zobaczy…

P

O

Źródła: oprócz wymienionych w tekście, Rossijskaja Gazieta, portal Gławred, sputnik/news, lenta.ru, Helsińska Fundacja Praw Człowieka,Transparency International, TNS On-line TRACK, newsweek, RIA Novosti, Kresy, Inter – Magazyn Wydziału Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Łódzkiego. 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2016

109


TOWARZYSKIE zdarzenia

Andrzej Duda, prezydent RP.

Miejsce: Muzeum Polaków Ratujących Żydów w Markowej i Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Otwarcie Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów w Markowej oraz wręczenie Krzyży Komandorskich Orderu Odrodzenia Polski Sprawiedliwym wśród Narodów Świata.

Od lewej: arcybiskup Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski; arcybiskup Józef Michalik, metropolita przemyski oraz Michael Schudrich, naczelny rabin Polski.

Andrzej Duda, prezydent RP, z żoną, Agatą KornhauserDuda oraz Marysią i Joasią Niemczak.

Od lewej: Ewa Leniart, wojewoda podkarpacka; dr Mateusz Szpytma, historyk IPN, dyrektor Muzeum Polaków Ratujących Żydów w Markowej; Stanisław Karczewski, marszałek Senatu; Marek Kuchciński, marszałek Sejmu.

Eugeniusz Szylar, odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, który odebrał również cztery pośmiertne odznaczenia dla swoich rodziców Antoniego i Doroty Szylar oraz dwóch sióstr – Zofii Brody i Heleny Kielar; Anna Szubrycht, odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Od lewej: Czesława Ortyl; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacka; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Anna Stupnicka-Bando, prezes Polskiego Towarzystwa Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Od lewej: Andrzej Duda, prezydent RP; Agata Kornhauser-Duda, pierwsza dama RP; Anna Azari, ambasador Izraela w Polsce; Yehoshua Segal, najstarszy syn Abrahama Segala w czasie II wojny światowej ocalonego w Markowej.

O. Tadeusz Rydzyk, redemptorysta, założyciel i dyrektor Radia Maryja oraz Telewizji Trwam.

Od lewej: Łukasz Kamiński, prezes IPN; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacka; prof. Piotr Gliński, wicepremier i minister kultury i dziedzictwa narodowego.

Od lewej: arcybiskup Józef Michalik, metropolita przemyski; arcybiskup Stanisław Gądecki, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski.



TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Dominik Ciurko, przewodniczący Samorządu Studenckiego WSIiZ; Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A.; prof. Tadeusz Pomianek, rektor WSIiZ; dr Olgierd Łunarski, przedstawiciel założyciela WSIiZ.

Od lewej: Marcin Leszczyński, dyrektor ds. Projektów Strategicznych WSIiZ; prof. Zdzisław S. Hippe, kierownik Katedry Systemów Ekspertowych i Sztucznej Inteligencji WSIiZ; dr Anna SiewierskaChmaj, wicedyrektor Instytutu Badań nad Cywilizacjami WSIiZ; Lidia Szetela-Wójtowicz, dyrektor ds. administracyjnych WSIiZ.

Od lewej: Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic sp. z o.o.; Aleksander Waśko, dyrektor PKO BP – Oddział 1 w Rzeszowie; Beata Rapa, dyrektor Oddziału Okręgowego Narodowego Banku Polskiego w Rzeszowie; Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A.; Barbara Kuźniar-Jabłczyńska; Janusz Olech; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie; dr Adam Pałacki, współwłaściciel Talens Polska; Janusz Solarz, dyrektor Klinicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie; Marian Burda.

Od lewej: Beata Rapa, dyrektor Oddziału Okręgowego Narodowego Banku Polskiego w Rzeszowie; Barbara Kuźniar-Jabłczyńska.

Od lewej: Janusz Solarz, dyrektor Klinicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie; Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów S.A.


Miejsce: Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Pretekst: Jubileusz 20-lecia Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.

Od lewej: Dominik Ciurko, przewodniczący Samorządu Studenckiego WSIiZ; prof. Tadeusz Pomianek, rektor WSIiZ; dr Łukasz Błąd.

Od lewej: dr inż. Mariusz Wrzesień, dziekan Wydziału Informatyki Stosowanej WSIiZ; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy WSIiZ; dr Roman Wisz, prodziekan Wydziału Administracji i Nauk Społecznych WSIiZ; dr Ryszard Palczak, dziekan Wydziału Medycznego WSIiZ; prof. Sławomir Gawroński, dziekan Wydziału Administracji i Nauk Społecznych WSIiZ; prof. Anna Nowakowska, dziekan Wydziału Ekonomicznego WSIiZ; dr Andrzej Rozmus, prorektor ds. Nauczania WSIiZ; prof. Tadeusz Pomianek, rektor WSIiZ; prof. Jan Woleński, prorektor ds. Nauki WSIiZ; Stanisław Harpula, kanclerz WSIiZ; dr Olgierd Łunarski, przedstawiciel założyciela WSIiZ.

Od lewej: Jacek Szalacha, prezes Centrum Rehabilitacyjno -Medycznego REH-MEDIQ w Tyczynie; Magdalena Hendzel, dyrektor ds. sprzedaży WSIiZ; dr Olgierd Łunarski, przedstawiciel założyciela WSIiZ; prof. Piotr Kłodkowski, rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; prof. Tadeusz Pomianek, rektor WSIiZ; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy WSIiZ.

Od lewej: dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. rozwoju i współpracy WSIiZ; dr Andrzej Rozmus, prorektor ds. nauczania WSIiZ; prof. Jan Woleński, prorektor ds. nauki WSIiZ; Stanisław Harpula, kanclerz WSIiZ; dr Olgierd Łunarski, przedstawiciel założyciela WSIiZ.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Etienne Boisseaum, prezes Aero Gearbox International.

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Miejsce: Ropczyce. Pretekst: Wmurowanie kamienia węgielnego pod budowę Aero Gearbox International Polska Sp. z o.o.

Od lewej: Alan Davis, dyrektor zarządzający Aero Gearbox International Polska; Bolesław Bujak, burmistrz Ropczyc; Etienne Boisseaum, prezes Aero Gearbox International; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Benoit Broudy, wiceprezes Aero Gearbox International, prezes Aero Gearbox International Polska.

Bolesław Bujak, burmistrz Ropczyc

Od lewej: Alan Davis, dyrektor zarządzający Aero Gearbox International Polska; Inga Safader-Powroźnik, prezes Sagier Sp. z o.o.; Andrzej Konopka, Senior HR Advisor, Aero Gearbox International Poland.

Przedstawiciele Hispano-Suiza Polska od lewej: Ryszard Łęgiewicz, wiceprezes; Jan Sawicki, prezes Hispano-Suiza Polska; Jan Herman – dyrektor handlowy; Agata Szatko, dyrektor finansowa; Józef Kania, dyrektor produkcji.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Etienne Boisseaum, prezes Aero Gearbox International.

Od lewej: Etienne Boisseaum, prezes Aero Gearbox International; Benoit Broudy, wiceprezes Aero Gearbox International, prezes Aero Gearbox International Polska; Steve Pole, dyrektor finansowy Aero Gearbox International; Alan Davis, dyrektor zarządzający Aero Gearbox International Polska.

Od lewej: Bolesław Bujak, burmistrz Ropczyc; Benoit Broudy, wiceprezes Aero Gearbox International, prezes Aero Gearbox International Polska; Norbert Quemerais, przedstawiciel grupy Safran; Etienne Boisseaum, prezes Aero Gearbox International.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Bolesław Bujak, burmistrz Ropczyc; Alan Davis, dyrektor zarządzający Aero Gearbox International Polska.

Od lewej: Andrzej Konopka, Senior HR Advisor, Aero Gearbox International Poland; Przemysław Roth, Finance Director - Management Board Member, Rolls-Royce Poland Sp. z o.o.; Andrzej Ujda, Regional Purchasing Executive, RollsRoyce Poland Sp. z o. o.; Marcin Prusaczyk, manufacturing Services Manager, Aero Gearbox International Poland Sp. z o.o.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.