dwumiesięcznik podkarpacki
RZESZÓW, 24 CZERWCA FORUM INNOWACJI SEKTORA KOSMICZNEGO Numer 3 (47)
Maj-Czerwiec 2016
LUDZIE BIZNESU
Globalny biznes gamingowy z Rzeszowa
VIP TYLKO PYTA
O „DZIKIM WSCHODZIE” NA PODKARPACIU
Portret Rodzinny Neobus gospodarka
Innowacyjny biznes infrastruktura
Gra o S19
ISSN 1899-6477
Na okładce: Dawid Rożek i Bartosz Skwarczek
VIP BIZNES&STYL
32-38
Dr hab. Magdalena Kachniewska.
Dr hab. Magdalena Kachniewska: Klient musi otrzymać szczegółowe dane nie tylko o hotelu, stadninie koni, posiłkach i festiwalu filmowym, ale też o tym, jak szybko dojedzie do Rzeszowa i w Bieszczady. Dzięki temu uda się walczyć ze stereotypem, że wszędzie warto podróżować, tylko nie na Podkarpacie, bo to na końcu świata. Jeżeli do tego przekona się na własnej skórze, że wakacje to za mało, żeby skorzystać ze wszystkich atrakcji regionu, to okaże się, że Podkarpacie i „Dziki Wschód” mogą świetnie funkcjonować.
LUDZIE BIZNESU
26
Dawid Rożek i Bartosz Skwarczek Globalny biznes gamingowy z Rzeszowa
VIP TYLKO PYTA
32 Aneta Gieroń rozmawia z dr hab. Magdaleną Kachniewską, profesor SGH w Warszawie
RAPORTY i REPORTAŻE
54 Anna Koniecka Po słonecznej stronie gór TienSzan
68 Londyn Śladami Beatlesów i Amy Winehouse
„Dziki Wschód” na Podkarpaciu
90 Demografia Alarm nie za późno?!
SYLWETKI
KULTURA
64 Andrzej Piecuch Teatr w „przestrzeni nieba i ziemi”
75 S16. Festiwal Siarki, Ognia i Bębnów Leszek Możdżer w Tarnobrzegu
42 Paweł i Marcin Czurczak Neobus. W biznesie trzeba być zawsze krok do przodu
60 VIP Kultura Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych
58
42
82
Styl Życia
12 Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” W pogoni za szczęściem
FELIETONY
48 Jarosław A. Szczepański Społeczeństwo znowu się wygłupiło
64 88
86
52 Krzysztof Martens Polska wersja paternalizmu ROZMOWY
58 Z Magdaleną Zimny-Louis o „Zaginionych” FORUM INNOWACJI
76 Inteligentne specjalizacje Podkarpacia 82 Innowacyjny biznes DEBIUTY W SEJMIE
86 Anna Schmidt-Rodziewicz 88 Zdzisław Gawlik
94 54
INFRASTRUKTURA
94 Gra o S19
60 76
4
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
OD REDAKCJI
Podróż sama w sobie jest luksusem, i nieważne, czy w siermiężnych warunkach, czy w wygodnym hotelu - zawsze jest gwarantem oderwania się od codzienności, tempa życia. A w Podkarpaciu tkwi duży potencjał turystyczny, który ciągle nie jest dobrze wykorzystywany, choć dr hab. Magdalena Kachniewska, profesor Szkoły Głównej Handlowej, dostrzega „jaskółki” zmian. Po pierwsze, Rzeszów, kreując się na miasto innowacyjne, przyciąga uwagę przedsiębiorców i inwestorów, a często przyjazd do biznesowego Rzeszowa może być pierwszym krokiem do odczarowania stereotypów, jakie dotykają Polskę wschodnią i chęci turystycznego poznania regionu. Jako województwo wychodzimy też z izolacji geograficznej i powszechnego przekonania, że dojechać do nas, to jak dotrzeć na koniec świata. Jest już połączenie Pendolino, a przede wszystkim autostrada, która skomunikowała Podkarpacie z Małopolską, Śląskiem i zachodnią Europą. Na koniec mamy jeszcze „Dziki Wschód” nawiązujący do „Dzikiego Zachodu”, co jest gwarancją pięknej, dzikiej przyrody oraz wspaniałej przygody. Dziś coraz rzadziej jeździmy na wakacje tylko po to, by oglądać krajobrazy. Coraz częściej chcemy przeżyć coś niezwykłego, a taką obietnicą jest podkarpacki „Dziki Wschód”, choć my sami zżymamy się na to hasło i może niepotrzebnie?! Twórcy G2A, które powstało w Rzeszowie, a nazywane jest takim miejscowym Google, nie mają kompleksów. W ciągu kilku lat zbudowali firmę zatrudniającą ponad 580 osób reprezentujących 30 narodowości. Dawid Rożek i Bartosz Skwarczek mają jasno nakreślony cel – robią wszystko, by G2A stała się pierwszą rozpoznawalną globalnie polską marką. Marką z Rzeszowa. I... są na najlepszej drodze. Z marketplace, który powstał w stolicy Podkarpacia, korzystają już miliony użytkowników gier na całym świecie. Hasło „Rzeszów – stolica innowacji”, zobowiązuje.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
zespół redakcyjny fotograf
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
Ranking VIP Biznes&Styl
Od lewej: Jan Lubomirski-Lanckoroński, odkrycie roku magazynu VIP; Aneta Adamska, zwyciężczyni w kategorii VIP Kultura; Monika Walisiewicz-Gabło, odbierająca statuetkę w imieniu Adama i Jerzego Krzanowskich (właścicieli Grupy Nowy Styl, zwycięzców w kategorii VIP Biznes); Piotr Przytocki, najbardziej wpływowy polityk 2015.
Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2016
W
listopadzie 2015 roku już po raz czwarty przyznaliśmy statuetki dla Najbardziej Wpływowych Podkarpacia 2015 roku. Statuetka VIP Biznes trafiła do Adama i Jerzego Krzanowskich, właścicieli Grupy Nowy Styl. Za najbardziej wpływową osobę kultury uznana została Aneta Adamska, założycielka Teatru Przedmieście, zaś Piotr Przytocki, prezydent Krosna, zwyciężył w kategorii VIP Polityka. Książę Jan Lubomirski-Lanckoroński, prezes Fundacji Książąt Lubomirskich, otrzymał statuetkę VIP Odkrycie Roku. W 2016 roku Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek wykonanych przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka, w rodzinie którego tradycje rzeźbiarskie sięgają jeszcze Józefa Smoczeńskiego, dziadka Syrka, absolwenta Cesarsko-Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, odbędzie się 5 listopada 2016 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2016, VIP Biznes 2016, VIP Kultura 2016 oraz VIP Odkrycie Roku 2016. W najbliższych wydaniach magazynu VIP zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które co roku jest największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu. W tym numerze w gronie pierwszych nominowanych prezentujemy nazwiska osób, które znalazły się na szczycie listy rankingu VIP-a w 2015 roku.
VIP POLITYKA
VIP BIZNES
VIP KULTURA
Marek Kuchciński, poseł PiS i marszałek Sejmu
Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, współwłaścicielka Millenium Hall w Rzeszowie
Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Beksińskiego
Wiesław Grzyb, założyciel Arkus&Romet Group
Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie
Artur Kazienko, właściciel Kazar Footwear
Vitold Rek, muzyk jazzowy
Bartosz Skwarczek i Dawid Rożek, współwłaściciele G2A.COM
Bogdan Szymanik, współwłaściciel Wydawnictwa BOSZ
Tomasz Poręba, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego Krystyna Skowrońska, posłanka PO Wojciech Buczak, poseł PiS
Nasza lista najbardziej wpływowych osób w regionie, które w sposób najbardziej spektakularny wpływają na naszą rzeczywistość, powstaje na podstawie głosowania kilkuset osób publicznych z Podkarpacia, wśród których znajdują się: parlamentarzyści, samorządowcy, przedsiębiorcy, naukowcy, szefowie instytucji wojewódzkich, ludzie kultury oraz mediów. Do tej puli głosów dołączymy także wyniki głosowania 10-osobowej Kapituły Konkursowej oraz głosy Czytelników VIP-a, którzy mogą typować i głosować we wszystkich trzech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adres mailowy: ranking@vipbiznesistyl.pl. Dzięki tak szerokiej formule głosowania i weryfikowania zgłoszeń mamy szansę stworzyć najbardziej obiektywny, wiarygodny i profesjonalny ranking najbardziej wpływowych na Podkarpaciu. Zapraszamy do głosowania.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
7
Kolejny krok w kierunku centrum nauki.
Nauka
W Jasionce powstanie podkarpacki „Kopernik”
Ma w atrakcyjnej i zrozumiałej formie popularyzować wśród dzieci i młodzieży, ale także dorosłych, naukę i technikę oraz interdyscyplinarną wiedzę. Powstanie w rejonie lotniska i Centrum Wystawienniczo-Kongresowego w Jasionce (ta lokalizacja uzyskała już pierwotną rekomendację zarządu województwa). Są już opracowane jego założenia programowo-organizacyjne.
P
roces zbierania doświadczeń i opracowywania koncepcji podkarpackiego centrum nauki rozpoczął się w 2008 r. Na początku było tym zainteresowanych kilka podmiotów, ostatecznie jednak zwyciężyła koncepcja, że najbardziej celowe będzie stworzenie jednej placówki. 10 marca br. zarząd województwa powołał zespół ds. wypracowania koncepcji centrum, którego koordynatorem został Tomasz Michalski, prezes Stowarzyszenia Upowszechniania Wiedzy „ExploRes”. Efektem pracy tego zespołu jest dokument precyzujący założenia programowo-organizacyjne centrum, przyjęty przez zarząd województwa 26 kwietnia br. Co z niego wynika? Celem podkarpackiego centrum nauki będzie ukazanie świata nauki i techniki w atrakcyjnej i zrozumiałej formie, ale także szerzenie wśród uczniów i osób dorosłych postaw proinnowacyjnych, prozdrowotnych i ekologicznych. Placówka chce także rozwijać umiejętności praktyczne dzieci i młodzieży przy pomocy pokazów i warsztatów tematycznych oraz przyczynić się do zmniejszenia wykluczenia społecznego związanego z dostępem do nauki i nowoczesnych metod zdobywania wiedzy, z zachowaniem integracji międzypokoleniowej. Misją centrum będzie ukazanie złożoności i współzależności pomiędzy światem naturalnym, człowiekiem w nim żyjącym oraz osiągnięciami naszej cywilizacji. Te trzy makroobszary, zdefiniowane pod pojęciami „Świat Wokół Nas”, „Nasza Cywilizacja” oraz „My, Ludzie”, będą się wzajemnie przenikać w ekspozycji. Placówka będzie funkcjonować jako instytucja kultury województwa podkarpackiego lub ewentualnie jako samorządowa instytucja kultury współorganizowana przez dwa lub więcej samorządów. Nazwa własna ośrodka zostanie określona w wyniku dwuetapowego konkursu, który będzie też dodatkowym elementem promującym jego powstanie. Działalność centrum będzie skierowana głównie w stronę dzieci i młodzieży w wieku szkolnym i przedszkolnym, uczniów szkół ponadgimnazjalnych i studentów, ale także osób dorosłych, w tym nauczycieli i seniorów. Centrum będzie udostępniać odwiedzającym ekspozycje obrazujące zagadnienia z wybranych obszarów wiedzy naukowej i technicznej, powiązanych z inteligentnymi specjalizacjami Podkarpacia (z informatyką oraz lotnictwem i kosmonautyką na czele). Będzie prowadzić zajęcia laboratoryjne i warsztatowe, rozwijające kreatywność i umiejętności praktyczne; organizować wystawy, konkursy, konferencje, seminaria, festiwale i pikniki naukowe; organizować edukację wyjazdową do miast i gmin na terenie Podkarpacia oraz współpracować z samorządami lokalnymi, wyższymi uczelniami, systemem oświaty, klastrami przemysłowymi i innymi centrami nauki.. Ośrodek będzie dysponował laboratoriami oraz pomieszczeniami na warsztaty specjalistyczne i ogólnorozwojowe z chemii, biochemii, biologii, biotechnologii, genetyki, fizyki oraz programowania i robotyki. Będzie też prowadził działalność dodatkową, np. wykłady z elementami interaktywności (w stylu uniwersytetów dziecięcych) czy pokazy naukowe w regionie. Istnieje również możliwość stworzenia obiektu specjalnego, którym mogłyby się stać - opcjonalnie - akwaria i terraria, planetarium, teatr wysokich napięć, wirtualny świat, zestaw symulatorów lotniczych i kosmicznych czy muzeum historii lotnictwa. Pieniądze na centrum, w wysokości 16 mln euro, zabezpieczono w RPO Województwa Podkarpackiego na lata 2014–2020. Ponieważ pierwotny zapis przewidywał utworzenie w regionie kilku placówek, zachodzi jednak konieczność renegocjacji z Komisją Europejską zapisów RPO w tym zakresie. 3 mln euro (15 proc.) to wkład własny z budżetu województwa.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak
8 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Autostrada
W lipcu przejedziemy całą autostradą A4 na Podkarpaciu?! Odcinek Rzeszów - Jarosław ma ok. 41 km długości. To ostatni nieoddany jeszcze do ruchu odcinek autostrady A4, która biegnie przez południową Polskę i połączy nas z Niemcami i Ukrainą – od przejścia granicznego Jędrzychowice- Ludwigsdorf, przez Legnicę, Wrocław, Opole, Gliwice, Katowice, Kraków, Tarnów, Rzeszów do przejścia granicznego w Korczowej. – Planujemy, że odcinek Rzeszów – Jarosław autostrady A4 zostanie oddany do ruchu w miesiącach wakacyjnych – informuje Bartosz Wysocki z rzeszowskiego Oddziału GDDKiA. O bardziej konkretnym terminie rozmawiać nie chce i podkreśla, że wiele będzie zależało od pogody.
Początkowo odcinek ten budowało konsorcjum Polimex-Mostostal S.A. i Doprastav a.s., jednak nie poradziło sobie z realizacją kontraktu. W styczniu 2014 r. GDDKiA odstąpiła od umowy z polsko-słowackim wykonawcą, a następnie wyłoniła nowego: konsorcjum Budimex S.A. – Strabag Sp. z o.o. miana wykonawcy zawsze powoduje znaczne opóźnienie prac. – Wiadomo, że od momentu zejścia z placu budowy poprzedniego wykonawcy, przygotowanie dokumentów do nowego przetargu, ogłoszenie nowego przetargu, wykonanie inwentaryzacji zajmuje Zamawiającemu (czyli GDDKiA – przyp. red.) od pół roku do roku – podkreśla Grzegorz Domaradzki z Budimeksu, dyrektor kontraktu. – Zamawiający wykonuje w tym czasie pewne roboty zabezpieczające, ale nie oszukujmy się – nie jest to taki zestaw sił i środków, jaki byłby wystarczający na 40-kilometrowym odcinku autostrady. Tak więc na pewno roboty w tym czasie degradują się. Mieliśmy okres zimowy, wiosenne roztopy, opady i wiadomo było, że część robót w takich warunkach niszczeje. Nowy wykonawca musiał przeprowadzić inwentaryzację stanu, który zastał na budowie. – Część robót na dzień przejęcia przez nas budowy nie do końca spełniała wymagania specyfikacji technicznej. Biorąc pod uwagę 10-letni okres gwarancyjny, który nowy wykonawca musi udzielić i dla swoich robót, i dla robót wykonanych przez poprzednika, wykonaliśmy bardzo dokładne badania nasypów. Okazało się, że niektóre odcinki wymagały podwyższonej ostrożności i obecnie są one doprowadzane do stanu zgodnego ze specyfikacją. Jest to żmudna i długotrwała praca, czego oczywiście nie ma na kontraktach realizowanych od początku – podkreśla Grzegorz Domaradzki. Dalej procedura postępowania jest taka, że wynik inwentaryzacji jest przekazywany projektantowi, który zaleca odpowiedni program naprawczy. Wtedy Zamawiający wydaje odpowiednie Polecenie Zmiany, wprowadzając te roboty do kontraktu. Dopiero wówczas wykonawca może rozpocząć ich realizację. oprawek na odcinku Rzeszów – Jarosław było sporo. – Były takie fragmenty, gdzie wszystko było zrealizowane idealnie, a także czas i pogoda obeszły się z wykonanymi robotami łaskawie. Ale zdarzały się także sytuacje, że np. rowy odwadniające były zamulone po wiosennych roztopach, przez co teren namókł, na skutek czego podłoże się rozgęściło, a co za tym idzie – rozgęścił się nasyp, do tego jeszcze obiekt mostowy „usiadł”. Jak więc widać, czasami na jednym, nawet krótkim fragmencie budowy, kumulowało się wiele negatywnych czynników, co totalnie destabilizowało możliwość prowadzenia robót zgodnie z harmonogramem. Trzeba było dojść do tego, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy i jak to naprawić – opowiada Grzegorz Domaradzki. I dodaje: – Zespół Budimeksu to ludzie, którzy przez ostatnie 6 lat „zjedli zęby” na budowie autostrad na Podkarpaciu. Wiemy, jak wykonać robotę i jak to zrobić szybko, o czym świadczą chociażby te odcinki, które były oddawane przed terminem. Natomiast tutaj nastąpiła tak duża kumulacja różnych problemów, że nie udało się tego zrobić w takim tempie, jak byśmy chcieli. Dyrektor kontraktu ma jednak nadzieję, że do 20 lipca uda się puścić ruch, choćby ograniczony.
Z P
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Archiwum GDDKiA
10
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”
W pogoni
za szczęściem
Od prawej: prof. Marek Koziorowski, Katarzyna Szudy, dr hab. Przemysław Paczkowski oraz Alina Bosak i Aneta Gieroń – prowadzące debatę.
Szczęście. We współczesnym świecie wydaje się być najważniejszym celem do osiągnięcia. Praca, miłość, rodzina - w każdym obszarze życia dążymy do osiągnięcia maksimum zadowolenia i harmonii. Z naukowego punktu widzenia sprawa zdaje się być prosta - poczucie szczęścia warunkuje gen 5-HTT, który jest odpowiedzialny za transport serotoniny do mózgu. Ale czy osiągnięcie pełni szczęścia jest możliwe i co tak naprawdę nadaje sens naszemu życiu?! Jak odróżnić satysfakcję od szczęścia i czy tego ostatniego można się nauczyć? Zastanawialiśmy się podczas debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo”, jaka odbyła się w kawiarni Przystań w Rzeszowie, w niecodziennej scenerii, bo z Wisłokiem za plecami. Nasi goście: prof. Marek Koziorowski, prorektor elekt ds. nauki i współpracy z zagranicą, dyrektor Pozawydziałowego Zamiejscowego Instytutu Biotechnologii Stosowanej i Nauk Podstawowych Uniwersytetu Rzeszowskiego w Weryni; Katarzyna Szudy, właścicielka i dyrektor zarządzający HR Contact Agencja Rekrutacyjna w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce oraz dr hab. Przemysław Paczkowski, prof. UR, dyrektor Instytutu Filozofii Uniwersytetu Rzeszowskiego, starali się uchwycić sedno tego, co czyni nas ludźmi szczęśliwymi.
Tekst Alina Bosak, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
P
rof. Marek Koziorowski, od ponad 20 lat związany z Rzeszowem, niepoprawny optymista, szczerze przyznał, że na brak szczęścia narzekać nie ma prawa. – Jestem zdrowy, chodzę o własnych siłach, mam wspaniałą rodzinę, a po trzecie robię to, co lubię i jeszcze mi za to płacą. Czegóż chcieć więcej, by być szczęśliwym?! Prof. Paczkowski przysłuchując się słowom prof. Koziorowskiego przyznał, że wszystko to są źródła szczęścia. Psychologowie, próbując stworzyć profil człowieka szczęśliwego, wymieniają właśnie: zdrowie, dobre relacje rodzinne, satysfakcjonującą pracę, przyzwoitą sytuację materialną jako elementy charakteryzujące osoby szczęśliwe. Jednocześnie nie brakuje ludzi, którzy mając te wszystkie elementy do dyspozycji, nie potrafią z nich korzystać, a tym samym mają problem z odczuwaniem szczęścia. Trudno w tym nie dostrzec pewnego paradoksu współczesnego świata, w którym zamożne społeczeństwa, dobrze wyedukowane i bezpieczne, jednocześnie borykają się z masowym problemem depresji i braku poczucia sensu życia u coraz większej liczby osób. W czym tkwi problem? – Na te wątpliwości filozof odpowiedziałby, że mamy warunki i źródła szczęścia – tłumaczył prof. Paczkowski. – Przy czym źródła szczęścia nie są jego gwarantami. Szczęście trzeba się nauczyć z nich czerpać. Z filozoficznego punktu widzenia można mówić o jednym modelu życia szczęśliwego, natomiast źródeł szczęścia może być wiele.
12
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Jednocześnie filozoficzne pojęcie szczęścia jest dość dalekie od jego potocznego rozumienia. W masowym postrzeganiu o szczęściu decydują pewne warunki zewnętrzne. Człowiek ma szczęście, jeśli posiada zdrowie, rodzinę, żyje w spokojnych czasach i w dobrych warunkach ekonomicznych. Inne, potoczne znaczenie szczęścia, to zadowolenie, jakie człowiek odczuwa i niekoniecznie ma to związek z czynnikami zewnętrznymi. Jest raczej pochodną jego optymistycznego nastawienia do świata. Z filozoficznego jednak punktu widzenia szczęście oznacza doskonałą samorealizację. Tak jest definiowane od czasów najdawniejszych, Sokratesa i Platona. Mówiąc obrazowo, każdy z nas jest rzeźbiarzem swojego posągu. Jesteśmy jak surowy, nieobrobiony kamień zawierający potencjalne możliwości. Im lepszy rzeźbiarz, tym piękniejszy kształt posągu. – I to my sami tworzymy ten posąg – mówił filozof z Uniwersytetu Rzeszowskiego. – Umiejętność znalezienia najpiękniejszego kształtu i zrealizowania go, czyli odkrycie własnego talentu i maksymalne wykorzystanie go, jest filozoficznym pojmowaniem szczęścia. Szczęście zamknięte w hormonach, czy może w wolności Prof. Koziorowski przyznał, że z punktu widzenia przyrodnika, definiowanie szczęścia zawsze nawiązuje do beta-endorfin, czyli hormonów szczęścia powstających z proopiome-
SALON opinii lanokortyny, która uruchamiana jest także w procesie adaptacji... stresu. I tak, jeden ciąg syntezy idzie w kierunki hormonów, które podnoszą nam ciśnienie, poziom glukozy, wydzielanie adrenaliny, czyli wszystko to, co jest niezbędne w sytuacji, kiedy czujemy się zagrożeni, a druga część syntezy nawiguje te struktury mózgowe, które dają nam poczucie zadowolenia. W normalnych warunkach poziom wszystkich hormonów jest w stopniu zabezpieczającym sprawne funkcjonowanie organizmu. ie jestem filozofem, ani fizjologiem, ale dla mnie podstawą szczęścia jest wolność – stwierdziła Katarzyna Szudy, absolwentka amerykańskiego Schiller International University, która od 2015 roku w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym „Aeropolis” prowadzi HR Contact Agencję Rekrutacyjną. Katarzyna Szudy nie ma też wątpliwości, że od każdego z nas, zapytanego o definicję szczęścia, możemy się spodziewać diametralnie różnych odpowiedzi, co wydaje się naturalne, bo szczęście bywa indywidualną sprawą. – Rodzina i praca są źródłem dużego szczęścia, ale i przysparzają wielu kłopotów – mówiła właścicielka HR Contact Agencja Rekrutacyjna. – A tylko człowiek z wolnym umysłem może powiedzieć, jak jest szczęśliwy. Pamiętam, jak kilkanaście lat temu wróciłam ze Stanów Zjednoczonych na wakacje do Polski, miałam 16 lat, jechałam na rowerze, a wokół mnie była cudna przyroda. Poczułam wtedy, że jestem najszczęśliwszą osobą na świecie, ale to był tamten konkretny moment, w konkretnym otoczeniu. Dziś podstawą szczęścia jest dla mnie wolność, a podstawą wolności jest odwaga. Tylko odważny człowiek będzie miał siłę zmieniać swoje życie i sytuację, w jakiej się znajduje. Wierzę, że jesteśmy kowalami swojego losu. Co ciekawe, w ostatnich latach Katarzyna Szudy szczęście znalazła w Rzeszowie. – Mimo że to miasto nigdy nie było w moich myślach – przyznała. – Jestem Ślązaczką, ale związałam się z Rzeszowem, bo na różnych etapach swojego życia nie bałam się zmian. Nauczyłam się żyć tu i teraz, a wszędzie, gdzie dotychczas mieszkałam: w Stanach Zjednoczonych, w Indiach, teraz w Polsce, było i jest fantastycznie. Czy Rzeszów to dłuższy przystanek w mojej podróży? Szczerze mówiąc, chciałabym, ale nie wiem. Długofalowo myślę w kontekście mojej firmy, biznesu, nie miejsca zamieszkania. Układam strategię celową, a gdzie zaprowadzi mnie strategia wschodząca, tego do końca nie mogę zaplanować. Myślę globalnie, mam zespół współpracowników, za który odpowiadam i nie kryję, że pieniądze są ważne w budowaniu szczęścia. Oczywiście, ilość pieniędzy niezbędnych do szczęścia jest kwestią względną. Dla jednego spełnieniem marzeń będzie pobyt na plaży nad Wisłokiem w Rzeszowie, dla kogoś innego wakacje nad Bałtykiem, a dla jeszcze innej osoby szczęście oznacza tylko plaża na Seszelach. – Nawet jeśli pieniądze szczęścia nie dają, na pewno pozwalają zapomnieć o jego braku – żartował prof. Koziorowski. – Zbyt duże mogą być jednak większym nieszczęściem niż szczęściem – dodała Katarzyna Szudy. Ale czy pieniądze też rozleniwiają? Próbowaliśmy to ustalić z naszymi rozmówcami i okazało się, że łatwej odpowiedzi nie będzie. – Nie wiem, bo nigdy nie miałem dużych pieniędzy – ze śmiechem stwierdził prof. Koziorowski. – Przy czym pojęcie bogactwa i biedy też jest względne. Pieniądze są ważne do momentu, w którym zabezpieczają podstawowe potrze-
Katarzyna Szudy.
N
by życiowe. A jakie to są potrzeby?! Sam nie za bardzo mam czas na wydawanie pieniędzy, więc akurat moje potrzeby życiowe są stosunkowo niewielkie. Zamykając wątek pieniędzy, Katarzyna Szudy oceniła, na ile te są istotne wśród ludzi poszukujących pracy. – Wielu pracowników rekrutujemy dla branży IT i tam rzeczywiście czynnik wysokości wynagrodzenia jest bardzo ważny. To dość naturalne – ta branża przeżywa aktualnie rozkwit i posiadając wysokie kwalifikacje można zarobić naprawdę duże pieniądze. Ludzie chcą to wykorzystać i zabezpieczyć swoją przyszłość – mówiła. – Rekrutując również dla branży motoryzacyjnej i lotniczej dostrzegamy coraz częściej, że dla przyszłych pracowników oprócz pieniędzy, bardzo ważny jest też ich własny rozwój. Gotowi są przechodzić do nowo powstających firm, by od początku pracować przy nowym projekcie, szukać dla siebie nowych wyzwań. Polak wiecznie nieszczęśliwy. Prawda czy mit? Porównując różne nacje widzimy, że Polacy mają też spory problem z okazywaniem swojego szczęścia, żeby nie powiedzieć, iż straszni z nas ponuracy. – To jest nasza mentalność narodowa – przyznał prof. Paczkowski. Co potwierdziła Katarzyna Szudy, przypominając swoje rozmowy z Niemcami, Hindusami, Amerykanami, którzy często pytali, dlaczego Polacy tak często i dużo narzekają. ako naród mamy przekonanie, że wiele nam się należy i wiecznie jesteśmy niezadowoleni, bo towarzyszy nam niedosyt. Czas w końcu zrozumieć, że nic się nam nie należy, a tylko ciężką pracą możemy walczyć o swój sukces. Zbyt często myślimy tylko o sobie, a zbyt rzadko, co możemy z siebie dać innym. Brakuje nam chęci do działania – mówiła Szudy. – Pamiętam, jak przez 3 miesiące mieszkałam w małej wiosce w Indiach, gdzie był hotel InterContinental, który zużywał większość prądu i miejscowym nieustannie brakowało energii elektrycznej. Co mnie zdumiewało, Hindusi nigdy nie narzekali. Mieli butle gazowe, organizowali się w grupy i zamiast roztrząsać nieszczęście, szukali rozwiązania problemu. Mieli chęć do działania. – To nasze ponuractwo zawsze mnie trochę dziwi i zaskakuje – przyznał prof. Koziorowski. – Nie potrafimy się ►
J
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
13
SALON opinii się pozbyć. Można nauczyć się być szczęśliwym i to jest zadanie dla każdego z nas. asze reakcje są wynikiem wypracowanych odruchów warunkowych, ale jak wyrobić w sobie odruch bycia szczęśliwym? Nie wiem. To naprawdę wielka sztuka – przyznawał prof. Koziorowski. – Może trzeba doświadczyć cierpienia, żeby docenić codzienne, małe szczęście? Na pewno to, jak mocno je odczuwamy, jest sprawą indywidualną. Różne też rzeczy na różnych etapach życia są katalizatorem tej radości. W stanie wojennym byłem na Warmii pod Olsztynem, przyjechali turyści z Niemiec i rozdawali czekoladki. Dzieci szalały ze szczęścia. A czym dziś dla dziecka jest czekoladowy cukierek?! Szczęście to osobiste, jednostkowe odczucie. – Subiektywne jest poczucie zadowolenia, umiejętność czerpania przyjemności. A szczęście nie jest z tym tożsame – mówił prof. Paczkowski.
N
Prof. Marek Koziorowski. cieszyć z rzeczy najmniejszych i najprostszych. Może to moja cecha charakteru, ale mnie raduje prawie wszystko, choćby i mrówka idąca. Nie koncentruję się na talentach innych, choć uczciwie przyznaję, że zazdroszczę uzdolnień artystycznych i czasem mi żal, że nigdy nie uda mi się stanąć i pokierować orkiestrą. Chciałbym być dyrygentem choć przez chwilę – to moje marznie, którego nigdy nie zrealizuję. oże zbyt często gubimy gdzieś po drodze nasze wrodzone talenty, których w życiu nie rozwijamy i to nas tak frustruje, że nie potrafimy być szczęśliwymi. – Do tego trzeba jednak konsekwencji – przypominał prof. Koziorowski. – Student potrafi przesiedzieć w laboratorium sobotę i niedzielę, bo wyszedł mu fascynujący wynik badań. To jest pasja, którą trzeba nieustannie rozbudzać i to wcale nie przychodzi z niczego. Człowiek z natury jest istotą leniwą, więc do kreacji trzeba się niekiedy zmuszać. Ale warto. Ta daje nam radość i poczucie sensu. A może szczęście jest kwestią sugestii? Czy można człowieka szczęśliwego przekonać, że jest nieszczęśliwy i na odwrót: nieszczęśliwemu pokazać, jaki z niego szczęśliwiec i z tą wiarą zostawić? – Raczej nie – stwierdził prof. Przemysław Paczkowski. – Nie mówię tego jako filozof, bo wiąże się to bardziej z psychologią. Badania pokazują, że ludzie mają zasadniczo stałe poczucie poziomu swojego dobrostanu. Bardzo trudno jest zmienić czyjeś nastawienie do szczęścia. Nawet wydarzenia losowe nie zmieniają na długo poczucia szczęścia, jakie ma jednostka. Ktoś, kto jest pesymistą, nawet jak wygra miliony w totolotka, po miesiącu euforii wróci do właściwego dla siebie nastawienia do życia. Wydaje się, że ta prawidłowość znacznie umniejsza znaczenie i pożytek z zaczytywania się w poradnikach mówiących o tym, jak osiągać w życiu szczęście. Jednak uczestnicy debaty zgodnie stwierdzili, że bycia szczęśliwym można się nauczyć. – Istnieje coś takiego jak wyrobiony nawyk, dyspozycja i one się objawiają w takim nastawieniu z góry optymistycznym bądź pesymistycznym do życia – tłumaczył prof. Paczkowski. – Mamy nawyki, które powtarzamy, ale do pewnego stopnia mamy na nie wpływ – możemy je wykształcić lub ich
M
14
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Żyjmy tym, co jest. Carpe diem Wydaje nam się, że duża zdolność do spontanicznej radości, beztroska i śmiech łatwiej przychodzą dzieciom czy młodym ludziom, i że trudniej o nią z wiekiem, kiedy dostrzegamy w świecie coraz więcej wad. To jednak nie znaczy, że dzieci są szczęśliwsze od dorosłych. – Młody człowiek żyje w pośpiechu, wielu rzeczy nie zauważa, dopiero kiedy stabilizuje się jego życie, zaczyna się cieszyć codziennością – zgadzała się z filozofem Katarzyna Szudy. – Dziś potrafię jadąc samochodem, zatrzymać się tylko po to, by powąchać bzy. Zanim ustabilizuje się nasza kariera zawodowa, nastawieni jesteśmy na zdobywanie, konkurencję. Śpieszymy się do pracy, domu, sklepu, po dzieci. Wciąż biegniemy. Z wiekiem stajemy się mądrzejsi i zdajemy sobie sprawę, ile mogliśmy przeoczyć i jak ważne jest to, co dziś, tu i teraz. Jeżeli nie nacieszymy się w tym momencie, jutro może nas nie być. Czy wiemy, co będzie jutro? Żyjmy tym, co jest. Carpe diem. – To wyjątkowa i bardzo rzadka postawa, ale trzeba się tego carpe diem umieć nauczyć – czerpania przyjemności z chwili – zgodził się prof. Paczkowski. – Człowiek dorosły przez to, że ma dużo doświadczeń, że często ma plany, patrzy w przyszłość, świadomie dąży do szczęścia. Dziecko jest spontaniczne. Po prostu cieszy się – zabawą, jazdą na rowerze, piłką. Jeśli dorosły to potrafi, jest to głębsze, trwalsze i wielka w tym jego zasługa. – Tak chcę właśnie żyć. O to walczę każdego dnia. Staram się zatrzymać. Dlatego, kiedy pan Janusz kosi pod moim biurem trawę, otwieram okno i wołam: „Panie Januszu, jak tu bosko pachnie” – mówiła Katarzyna Szudy. – Kiedy jesteśmy dzieckiem wszystkie negatywne bodźce, nieszczęścia, bierze na siebie mama. Można się o tym przekonać, obserwując dziką przyrodę. Popatrzcie, jak idzie koźlak z mamą. Koźlak biegnie beztroski, a mama rozgląda się czujnie na boki – opowiadał prof. Koziorowski. Cieszenie się chwilą to zatem cenna umiejętność. Ma wpływ na poczucie szczęścia, podobnie jak angażowanie się w życie społeczne, działalność charytatywną, pracę na rzecz innych. Polacy nie są w tym najlepsi, jak wynika ze statystyk. Wolą koncentrować się na swoim życiu i problemach. – To jeden z głównych obszarów, w których człowiek może realizować swoje człowieczeństwo – przypominał prof. Pacz-
SALON opinii kowski. – Człowiek jest istotą społeczną. Umiejętne życie z innymi jest sposobem na osiągnięcie stanu szczęścia. Etyka filozoficzna mówi o wyrabianiu w sobie cnót moralnych. To jest sposób na to, by być dobrym członkiem społeczeństwa i czerpać z tego szczęście, nauczyć się właściwie emocjonalnie reagować na sytuacje, zachowywać się wobec innych ludzi. Być odważnym, sprawiedliwym, umiarkowanym, hojnym. To daje szczęście, bo jesteśmy istotami społecznymi. ilozof dodał, że niemal wszyscy potrzebujemy do szczęścia drugiego człowieka. Człowiek realizuje swoje szczęście w życiu społecznym. Są jednostki, które mogą żyć samotnie i realizować się w działalności artystycznej, naukowej. Ale to wyjątki, które w ten sposób odcinają część swojej natury. – Oczywiście, warto być aktywnym społecznie, ale nie daje to szczęścia, jeśli jest wyłącznie wkalkulowane w budowanie wizerunku, co w dzisiejszym świecie jest powszechne, a działalność charytatywną wpisuje się w strategię marketingową firmy – zwracała uwagę Katarzyna Szudy. – Wierzę w karmę, w to, że dobro wraca. Bycie dobrym wynosi się z domu, z wychowania, ale można się tego także nauczyć później. Pani Katarzyna wróciła przy okazji do narodowych przywar i zalet. – Amerykanie postrzegani jako zadowolony z życia naród, rzeczywiście bardzo się angażują w działalność społeczną. Od dziecka uczy się ich, że warto, że to jest dobre. Uczniowie codziennie w klasach powtarzają przysięgę wierności Stanom Zjednoczonym. Inna sprawa, że takie kształtowanie społeczeństwa też może być manipulacją. Gdy zastanawiam się, do jakiego kraju chciałabym kiedyś wrócić, to myślę o Indiach, pełnych wspaniałych i otwartych ludzi. Pomimo różnych skrajności, przepaści między bogatymi i biednymi, zakochałam się w Indiach, bo czułam się tam człowiekiem wolnym. – W małej indyjskiej wiosce moje problemy też były małe – mówiła. – Dostarczaliśmy tam leki, ale mnóstwo czasu spędzałam na plaży, dziękując codziennie Bogu, że mogę tam być. Wystarczały mi klapki i przyjaźń ludzi, z którymi spędziłam trzy miesiące. Leczyłam się u lekarza w sąsiedniej wiosce, dawał mi nawet zastrzyki. Okazało się, że nie potrzebuję wielkiej kliniki, by otrzymać pomoc w chorobie.
F
Widzimy, słyszymy mózgiem. Szczęście też jest w mózgu – W egzotycznym otoczeniu łatwiej się wyzbyć pewnych potrzeb, niż dążyć do ich zaspokojenia – stwierdził prof. Paczkowski. – Współczesnego człowieka w dążeniu do szczęścia ograniczają, moim zdaniem, dwie rzeczy. Jedna z nich to nieumiejętność zrozumienia celu swojej działalności. Ludzie gubią się w doraźnych działaniach, nie widząc, że one są nakierowane na cele dalsze. Wydaje im się, że jak idą coś kupić do sklepu, to jest to ich zadanie na dzisiaj. Nie rozumieją, że po to kupują, by zdobyć coś innego i że to drugie jest ważniejsze. Zapominamy o ostatecznej motywacji naszych działań. Nie widzimy dalszego planu. A tą ostateczną motywacją jest właśnie szczęście. Druga przeszkoda to nastawienie na ekstremalność i sensacyjność szczęścia. Oczekujemy szczęścia sensacyjnego, wielkiego, doznań ekstremalnych i nie umiemy cieszyć się drobiazgami. A szczęście właśnie jest w drobiazgach. – Wciąż wracam jednak do naszej biologii – mówił prof. Koziorowski. – Już starożytni określili nasze charaktery:
Dr hab. Przemysław Paczkowski . sangwinik, choleryk, flegmatyk i melancholik. Co dla jednego będzie ekstremalne, drugiego „nie ruszy”. Wszystko, co się w nas dzieje, powstaje w naszym mózgu. Widzimy, słyszymy mózgiem. Dla jednego piękne będą widoki na Hawajach, a dla mnie jest pięknie tutaj, nad zalewem w Rzeszowie. Pływają łabędzie, bawią się dzieci. Spędzam wakacje na Mazurach, niedaleko Mikołajek. Mieszkam na wsi, w domu bez luksusów. Obok jest Hotel Gołębiewski. Założę się, że jestem szczęśliwszy niż wielu gości tego hotelu. Ja mam 5 minut do jeziorka w środku lasu, oni mają aquapark pod nosem ze sztuczną falą i palmami. Cóż w tym wspaniałego? Na przekór przyrodnikowi uparliśmy się jednak, że do szczęścia przydaje się jeszcze iskra czegoś irracjonalnego. – I na pewno wyobraźnia – odpowiedział prof. Koziorowski. Na koniec zapytałyśmy naszych gości, czy czują się szczęśliwi w mieście, w którym przecież się nie urodzili, ale zamieszkali z wyboru, docierając doń ze Śląska, Poznania, Mazur. – Przygnała mnie tu miłość. Stąd pochodzi moja żona – zdradził prof. Koziorowski. – Czuję się tu szczęśliwy. Mieszkam w mieście przyjaznym, z dobrym gospodarzem, dobrze zorganizowanym, nawet parkometry, według mnie, stoją dostatecznie gęsto, więc nie muszę się nachodzić, aby kupić bilet. I jestem szczęśliwy. Jest tu czyste powietrze i kontynentalny klimat, który uwielbiam. Lubię codziennie dojeżdżanie po 40 kilometrów do Weryni – po drodze mijam 300-letnie dęby, czasem płoszę sarny. Pracuję ze wspaniałą młodzieżą. Rzeszów jest kochanym miastem. Stałem się rzeszowianinem z wyboru i lubię mówić: „A u nas w Weryni…” akże jestem przyjezdna, ale na razie nigdzie się nie wybieram – śmiała się Katarzyna Szudy. – Kiedy otwierałam ze wspólnikiem firmę w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce, otrzymałam więcej pomocy z Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego niż się spodziewałam. Wciąż dostaję wsparcie od różnych mądrych głów. Tutaj w Rzeszowie spotkałam się z otwartością i przyjaźnią i jestem za to wdzięczna. – Przez 20 ostatnich lat Rzeszów stał się naprawdę pięknym miastem i dziś jest to doskonałe miejsce do tego, by być szczęśliwym – przyznał prof. Paczkowski. – Ale dla mnie najpiękniejszą cechą Rzeszowa jest to, że jest tak blisko Bieszczadów.
T
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
Rysunek Podpatrywanie mistrza
Michałowskiego W Przemyślu możemy obejrzeć 80 rysunków i akwarel Piotra Michałowskiego, jednego z najwybitniejszych malarzy w historii polskiej kultury. Po raz pierwszy prywatny kolekcjoner udostępnił swe zbiory Muzeum Narodowemu Ziemi Przemyskiej. Prace eksponowane są w sali Muzeum Historii Miasta. – Artysta pozostawił po sobie ponad tysiąc rysunków ołówkiem, piórkiem, kredką, które nierzadko podmalowywał akwarelą – mówi dr Urszula Olbromska, kurator wystawy, dodając: – Szkice były dla niego zapisem wrażenia, dopełnieniem myśli. Rysował pod wpływem impulsu: na spacerze, w dyliżansie, na targu. Wykonywał szkice na tym, co miał pod ręką, na kartach dokumentów, zapisków i rachunków. Był to też jego język, którym posługiwał się równie biegle, jak kilkoma językami obcymi. Szkicował zawsze z natury i nie przywiązywał do swych prac większego znaczenia. (W Paryżu dużym powodzeniem cieszyły się jego akwarelowe wizerunki koni, które sprzedawał z dużym zyskiem.) Rysunek traktował jako rzecz ulotną, służącą do pracy nad warsztatem. Podobno półki w spiżarniach jego majątków w Bolestraszycach i Krzyżtoporzycach wykładano rysunkami artysty. Nie doceniał ich ani autor, ani jego otoczenie. Dopiero córka Celina w wydanej w 1911 r. monografii Piotra Michałowskiego przywróciła tym szkicom właściwą rangę, pisząc, iż na papier „rzucał zarys myśli swej ledwie dostrzeżonymi kilku rzutami ołówka, a resztę farbami dopełniał”. Stąd tytuł wystawy: „Zarys myśli”. ichałowski nigdy nie odbył akademickich studiów artystycznych. W Paryżu od 1832 r. uczył się malarstwa w pracowni znanego batalisty Nicolasa-Toussainta Charleta. Studiował tam budowę zwierząt unieruchomionych na specjalnych pasach. Pogłębiał ją obserwacjami anatomicznymi prowadzonymi w rzeźni w Montfaucon. Nade wszystko jednak był rysownikiem i malarzem koni – nie tylko tych dosiadanych przez ułanów i kirasjerów epoki napoleońskiej, ani arabów, na których odbywały przejażdżki damy z eleganckiego towarzystwa. Interesowały go zwierzęta pospolite: zaciężne konie chłopskie, ciągnące wozy z towarami perszerony o masywnych proporcjach, a także towarzyszące dziecięcym zabawom kucyki i osiołki. Zaprezentowane w Przemyślu szkice nie są datowane; nie były też studiami do konkretnych obrazów. Podziwiać za to możemy mistrzostwo obserwacji autora. Koń staje się dla niego studium ruchu, niekiedy w nowoczesnym – niemal „kinowym” ujęciu, jak np. powtórzona kilkakrotnie sylwetka tatarskiego jeźdźca wyłaniająca się z białej kartki, a później niknąca w oddali po przedefilowaniu w pełnej okazałości przed oczami widza. Oto studia mięśni zadów końskich, okulbaczonych, dźwigających ciężary. Wydaje się, iż Michałowski – mistrz bohaterskich szarż Polaków jako napoleońskich ułanów – w szkicach poszukuje motywów codziennych, banalnych, nieefektownych, czerpanych z codziennych obserwacji. Szkice akwarelą utrzymane są w subtelnych szarościach z błękitem, jasnych brązach, zgaszonej czerwieni. To przemyślana, choć dobierana intuicyjnie gama barwna, służąca kształtowaniu bryły. W szkicu inspirowanych malarstwem van Dycka artysta modeluje akwarelą jedwabistość szaty, a za pomocą bieli oddaje połyskliwość zbroi. Michałowski przez pół wieku od swojej śmierci (1855 r.) pozostawał nieznany. Odkryty w końcu XIX stulecia, dopiero dziś cieszy się szacunkiem i zainteresowaniem. Tym większą radość sprawia oglądanie jego rysunków. To prawdziwe podpatrywanie mistrza.
M
Tekst Antoni Adamski Fotografie archiwum VIP Biznes&Styl
Muzeum Kultury Szlacheckiej Jedyne na Podkarpaciu piernikowe cuda
z Kopytowej W prywatnym Muzeum Kultury Szlacheckiej w Kopytowej k. Krosna wypiekane są tradycyjne pierniki wedle starej receptury zakonu cystersów. W zajęciach – unikalnych w naszym regionie – od dwóch lat biorą udział grupy szkolne dzieci, młodzieży, a także dorośli.
W
ojciech Kołder, syn twórcy i kustosza Muzeum Andrzeja Kołdera, podkreśla, iż wyroby piernikowe mają długą tradycję. Ciasta korzenne znali już starożytni Rzymianie. W średniowieczu ich receptury przejęli cystersi, odłam zakonu benedyktynów. Ciasto piernikowe służyło do przechowywania orientalnych przypraw, które pozostawione same w spiżarni wilgotniały i psuły się. A ponieważ były niezmiernie drogie, nawet ludzie z najwyższych warstw społecznych nie mogli pozwolić sobie na taką stratę. Z początkiem XVII stulecia, kiedy to powstała Kompania Wschodnioindyjska, przyprawy z Bliskiego i Dalekiego Wschodu trafiły także do domów zamożnych mieszczan. W wiekach średnich (XIII-XIV stulecie) pierniki przygotowywano z mąki zaprawionej miodem, smalcem i potażem (sproszkowanym węglem drzewnym używanym zamiast sody). Były to ciasta długiej fermentacji, przechowywane miesiącami, a nawet latami w zimnie, w glinianych kadziach. Sięgano po nie w czasie przygotowań do najważniejszych rodzinnych uroczystości jak chrzciny, wesela, wizyty ważnych gości. Dopiero wtedy w formie wypieków trafiały na stoły i były oznaką bogactwa gospodarzy. Nie tylko jako desery. Popularny na staropolskim stole sos szary, w którym podawano m.in. ozór wieprzowy czy karpia, przyprawiany był sproszkowanym ciastem piernika – opowiada Wojciech Kołder. olwark w Kopytowej należał do cystersów od wieków średnich do końca XVIII stulecia – kiedy to cesarz Józef II zarządził kasatę zakonu. Rezydował tu mandatariusz (zarządca folwarku), co świadczyło o randze miejscowości. Majątek kopytowski wraz z okolicznymi wsiami: Machnówką, Zręcinem, Łąką Niżną i Żeglicami, podlegał słynnemu cysterskiemu opactwu w Koprzywnicy. Klasztor filialny działał w Bardejowie na Spiszu – dziś Słowacja. (W 1819 r. Żeglce kupił od państwa austriackiego Rudolf Klobasa, ojciec potentata naftowego Karola – założyciela pierwszej na świecie kopalni w Bóbrce. W 1830 Kopytową nabył ziemianin Mikołaj Kotarski.) Zakonnicy byli znakomitymi gospodarzami, którzy rolnictwo postawili na najwyższym europejskim poziomie. Do tych tradycji nawiązują dzisiejsze warsztaty piernikarskie. – Składniki naszego ciasta to mąka pszenna i żytnia, miód, masło, gałka muszkatołowa, kardamon, imbir i pieprz w proporcjach, których nie chcę zdradzić. Ciasto musi być zmrożone, podobnie jak drewniane formy, wykonane według tradycyjnych wzorów. Formy te, zwane speculas (z łaciny speculari – odbicie), przedstawiały niegdyś sceny rodzajowe lub postacie ludzkie. Były to personifikacje cnót i przywar. W okresie baroku stały się bogate, pełne dekoracji. Najstarsze formy piernikowe zachowały się w Toruniu, późniejsze w muzeach w Tarnowie i Szymbarku. Można wycinać pierniki w cieście także za pomocą prostszych form metalowych w kształcie zwierząt: baranków, kogucików, zajączków, kur, a także serduszek. Ciasto pieczone jest w nowoczesnym elektrycznym piecu, a nie w tradycyjnym, opalanym drewnem. Chodzi tu o czas. Każda grupa chce wyjechać z Kopytowej z własnymi, wykonanymi przez siebie piernikami. Zapraszamy – mówi Wojciech Kołder.
F
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
18 VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Styl Moda Basi Olearki na wybiegu lotniska w Jasionce
Barbara Olearka ze współpracownikami.
Na jeden majowy wieczór Port Lotniczy Rzeszów-Jasionka zamienił się w wybieg mody. Najnowszą kolekcję wiosna/lato 2016 zaprezentowała Basia Olearka. Z pomocą przyjaciół przygotowała świetne show, na którym nie zabrakło ciekawych kreacji, siatkarek i artystów w roli modeli oraz włoskiego mistrza fryzjerstwa.
Basia Olearka potrafi doganiać swoje marzenia. Jeśli jednym z nich był pokaz mody, który stanie się artystycznym wydarzeniem, to 7 maja ten sen się ziścił. Pokaz „Kia My Way 2016”, z prezentacją kolekcji BO i biżuterii Giorre, odbył się przy pełnej widowni, zebrał szczodre oklaski i zapewne długo jeszcze będzie wspominany. roli modelek wystąpiły siatkarki Developres SkyRes Rzeszów, a w roli modeli artyści, m.in. Sylwester Stabryła, znakomity artysta malarz z Sanoka, i Michał Drozd, znany rzeszowski fotografik. Pomysł z siatkarkami na pierwszy rzut oka wydawał się karkołomny, ponieważ nie sposób w krótkim czasie ze sportsmenki, przyzwyczajonej do mocnego stania na nogach, uczynić supermodelkę z gracją biegnącą na kilkunastocentymetrowych obcasach po czerwonym dywanie. Pokaz jednak został wyreżyserowany tak, by dziewczyny dobrze zagrały. Przy mocnej muzyce (dzieło Marcina Ramzesa Opałki), z głowami ufryzowanymi przez stylistów Emmebi na styl gwiazd Hollywood z lat 30. ubiegłego wieku, nosiły kreacje Basi Olearki, jakby właśnie dla nich były stworzone. Występ na pewno wymagał od siatkarek odwagi, ale i kolekcja rzeszowskiej projektantki adresowana jest do odważnych i zdecydowanych kobiet. Składają się na nią: sukienki, spódnice, topy, spodnie, kombinezony i stroje kąpielowe. Dużo w niej ażurów, przezroczystości i odważnych cięć. To już znak rozpoznawczy marki BO. Tropem tym projektantka podąża na różne sposoby i proponuje np. zjawiskową sukienkę w całości uszytą wyłącznie z koronki. W niektórych sukienkach łączone nitami skórzane pasy układają się w ażur, który wkomponowany zostaje we fragment mocno dopasowanej kreacji, ukazując kawałek uda lub pleców. W innych – pojawia się głęboki dekolt i wysokie rozcięcie na dole, które przysłania jedynie trochę frędzli. Frędzle falują także przy tiulowych spódnicach, a koronka pojawia się na wąskich spodniach i mocno wyciętych spodenkach. W kolekcji Basi Olearki króluje czerń i wężowa skóra w odcieniach srebra i starego złota. Skóra łączy się z tiulem lub inną, zwiewną tkaniną. Do tych stylizacji świetnie pasuje biżuteria Giorre – grube naszyjniki „utkane” ze srebrnych i złotych blach, długie łańcuszki. Kolekcja męska to już inna bajka, chociaż męskie topy korespondowały ze skórzanymi akcentami w damskich kreacjach. W przypadku panów dużo jest czarowania deseniami na spodniach i ciekawymi wzorami kamizelek oraz marynarek bez guzików. Brązy, beże i szarości za sprawą wzorzystych tkanin i interesujących fasonów okazały się kolorami, z których nie wieje nudą. Pokaz poprowadził Adrian Ochalik, pochodzący z Rzeszowa aktor filmowy i teatralny, niegdyś rzecznik prasowy Wisły Kraków, a obecnie – Uniwersytetu Jagiellońskiego. A modowe show poprzedził pokaz DRY CUT, czyli strzyżenia na sucho. Alberto Calabria, oficjalny stylista marki Emmebi Italia, w 18 minut wyczarował na oczach publiczności modną fryzurę na głowie ochotniczki. Był także akrobatyczny pokaz Delfiny – połówki duetu, który wygrał V edycję programu „Mam Talent”.
W
Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
dre sy D obr ea
Rzucili życie w mieście. W Lutowiskach stworzyli Chatę Magodę Dwanaście lat temu Jagoda Miłoszewicz i Maciej Pawlik zamknęli etap życia w mieście i przenieśli się ze Szczecina na bieszczadzką wieś. W Lutowiskach kupili hektar ziemi i postanowili zacząć wszystko od nowa. Z czasem zdecydowali się na agroturystykę. Chata Magoda to autentyczna, regionalna, prawie stuletnia chata z bali, rozebrana i przeniesiona do Lutowisk. Maciej postawił ją od nowa. Dziś Chata Magoda jest bardzo popularna wśród turystów z dalszych regionów Polski i stanowi doskonałe miejsce wypadowe na wiele szlaków turystycznych w Bieszczadach.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak
Jagoda Miłoszewicz i Maciej Pawlik.
S
zczecinianka Jagoda Miłoszewicz i pochodzący z Przemyśla Maciej Pawlik byli zauroczeni Bieszczadami. Pewnego dnia zdecydowali się na życiową, niezbędną ich zdaniem, rewolucję. W mieście właściwie niczego im nie brakowało. Jagoda, absolwentka polonistyki i logopedii, imała się różnych zajęć. – Teraz wiem, że to podejmowanie nowych wyzwań, te próby, były po prostu poszukiwaniem. Pieniądze nigdy nie były dla mnie najważniejsze. Cenimy z mężem kameralność i przestrzeń, miejski zgiełk nam przeszkadzał. Myśl o opuszczeniu miasta dojrzewała w nas przez kilka lat. Pewnego dnia podjęliśmy ostateczną decyzję – mówi. Sprzedali dom, zamknęli wszystkie miejskie sprawy. W Szczecinie zostawili rodziców, przyjaciół i syna, który zaczął tam studia. – Ich brakuje nam najbardziej, ale często się odwiedzamy i rozmawiamy – dodaje Jagoda.
Przenieść dom spod Rzeszowa do Lutowisk? Tak, to możliwe Na początku chcieli w Bieszczadach kupić dom do remontu, tyle że… nie było ofert sprzedaży. Właściciel „Starego sioła” z Wetliny doradził im, że przecież mogą sobie kupić kawałek ziemi, a dom kupić gdzie indziej i przenieść go w Bieszczady. Zaczęli rozglądać się za ziemią. Kiedy trafili w Lutowiskach na kawałek przy szlaku na Otryt i z niesamowitym widokiem na plenery uwiecznione w „Panu Wołodyjowskim”, wiedzieli, że to musi być ich miejsce. W Świlczy pod Rzeszowem znaleźli drewniany dom z bali z 1930 roku. Dom został rozebrany i przewieziony do Lutowisk, gdzie Maciej stawiał go od nowa. Właściciele chcieli zachować wygląd i atmosferę starego domostwa. Użyli wyłącznie naturalnych materiałów, by dom spełniał wysokie standardy ekologiczne, ale wyposażyli go we wszelkie niezbędne wygody. We wnętrzach postawili na drewno, kamień i wiklinę oraz na stare przedmioty codziennego użytku pochodzące z Bieszczadów; antyki i przedmioty artystyczne przywożone z różnych stron świata. Tak powstała klimatycz-
22
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
na Chata Magoda z tarasem, na którym można siedzieć godzinami, wpatrując się w panoramę Bieszczadów. – Niektórzy zazdroszczą nam tego tarasu i widoków, ale naprawdę rzadko mamy okazję tu posiedzieć. W sezonie właściwie nigdy. Agroturystyka to ciężka, wymagająca praca, bez weekendów i świąt, wyjaśnia – Jagoda. Maciej dodaje, że wbrew pozorom rozebranie domu z bali i postawienie go od nowa wcale nie jest wyjątkowo skomplikowane. Jest ciężką pracą fizyczną. – Dom trzeba rozebrać ręcznie ze względu na stare belki. Każdy bal jest numerowany, potem składany na tira i przewożony na miejsce, gdzie dom stawia się po numerach bali – wyjaśnia. – Procedury formalne są takie, jak przy budowie domu. Potem przyszedł czas na drugą chatę – bojkowską. Maciej wyremontował ją, zachowując z zewnątrz wygląd chaty, tak jak wyglądała przed stu laty; wewnątrz wyposażył ją we wszelkie wygody. Ratowanie drewnianych chat stało się ich pasją. Kolejną, w której obecnie mieszkają gospodarze, Maciej złożył z dwóch chat: z Leska i Lutowisk. – Ponieważ domy były podobne, ale jeden był zniszczony z jednej strony, a drugi z drugiej, poskładałem je – dodaje. Jagoda wspomina, że budowali w czasach, gdy w Rzeszowie nie było jeszcze marketów budowlanych i po materiał jeździli do Krakowa.
Przetwory? Tylko z własnej grządki
J
agoda postanowiła, że jeśli ma karmić gości, którzy przyjadą tu na wypoczynek, to nie będzie im serwować tego, co mogą kupić w każdym markecie. Posiłki przygotowuje ze świeżych, zdrowych produktów pochodzących z własnego ogródka lub kupowanych u lokalnych, sprawdzonych producentów. Sama robi przetwory: dżemy, ogórki, soki i syropy (wiele przepisów powstało na bazie jej eksperymentów), którymi podejmuje gości. Nauczyła się je robić właśnie w Lutowiskach. Przepisy Jagody znalazły się w książce jej autorstwa pt. „Chata Magoda. Ucieczka na wieś”, która ukazała się pod koniec kwietnia 2016 r. Od początku maja do końca października właściciele Chaty Magoda żyją rytmem wyznaczonym przez sezon turystyczny. Poranek Jagody zaczyna się od przygotowania śniadania dla gości. To chwilę trwa, bo stara się nie podawać tylko wędlin i żółtego sera, lecz często robi pasty, pasztety warzywne i hummusy. Gości częstuje także pysznym kozim serem, który kupuje od sąsiada. Potem jest sprzątanie i wyjazd do sklepu po świeże składniki na obiad. Gdy tego dnia wyjeżdżają goście, trzeba również posprzątać pokoje, a następnie przygotować obiad, zadbać o grządki. Natomiast Maciej niemal każdego dnia zajmuje się ogrodem, dba o obejście i naprawia to, co zostało uszkodzone. Poza sezonem zajmują się sprawami, które zalegają od maja do października. – Robimy porządki, załatwiamy sprawy w urzędach, odwiedzamy rodzinę i przyjaciół. Mamy też czas, żeby zadbać o siebie, bo w sezonie nawet jak boli ząb, nie ma czasu na dentystę – śmieje się Jagoda. Przygotowujemy się też do zimy, które wcale nie są takie złe jak w opowieściach, choć rzeczywiście, od nowa uczyłam się jeździć samochodem, bo okazało się, że w zimie tutaj lepiej nie używać hamulca.
Bieszczady ciągle ich zaskakują
M
imo że od przeprowadzki minęło ponad 10 lat, Bieszczady i ich mieszkańcy ciągle zaskakują. Dwa lata temu Jagoda odkryła, że na ich ziemi rośnie śliwa, która obrodziła. Cały czas poznają nowe gatunki dziko zasianych roślin. Twierdzą, że los ma dla nich jeszcze wiele niespodzianek. W Bieszczady starają się wniknąć jak najgłębiej, dlatego zwiedzają je każdego roku wczesną wiosną lub późną jesienią. – W ludziach stąd najbardziej lubię otwartość. W mieście nikt nie powie drugiej osobie prosto w oczy, co o niej myśli, ale wiedzą to wszyscy dookoła. W Bieszczadach jest inaczej. Ludzie są szczerzy, otwarci, życzliwi, grzeczni dla siebie. Nawet sprawy w urzędach załatwiamy w miłej atmosferze i nieraz od ręki. W małej społeczności wszyscy się znają, w sklepie toczy się życie towarzyskie, pani listonoszka rozdaje tu listy, ludzie wywieszają swoje ogłoszenia… Bardzo to lubię – przyznaje Jagoda Miłoszewicz. – W samych Bieszczadach, które mają cudowną przyrodę, dopuszcza się jednak do czynów karygodnych. Zabudowywane są tereny, które powinny pozostać dzikie. Trzeba zadbać o jednorodność architektoniczną i ekologię. Mimo obowiązku segregowania śmieci, ludzie nadal wywożą je do lasu, palą plastiki i nikt tego nie kontroluje. W Bieszczadach można spędzić całe życie, delektując się ich przyrodą, ale sami musimy o nią zadbać.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
23
Wielonarodowe G2A.COM.
G2A.COM Globalny biznes gamingowy z Rzeszowa
Przez pierwsze lata mało kto wierzył w ich potencjał. Gdy zmienili model biznesowy ze sklepu e-commerce na marketplace, w ponad 2 lata zyskali 150 tys. sprzedawców i ponad 10 mln kupujących. Zespół G2A.COM liczy dziś ponad 580 osób reprezentujących 30 narodowości. Kolejnych 200 jest rekrutowanych, a w ciągu roku firma planuje zatrudnić więcej utalentowanych pracowników, tak aby ich liczba sięgnęła tysiąca. Jej założyciele mają jasno sprecyzowany cel – doprowadzić do tego, aby G2A stała się pierwszą, rozpoznawalną globalnie polską marką. – „G2A to taki Google z Rzeszowa, chcę tu pracować” – słyszę od wielu utalentowanych osób, które do nas przychodzą – mówi Bartosz Skwarczek, prezes i współzałożyciel firmy.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak
26
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
LUDZIE biznesu Od lewej: Dawid Rożek i Bartosz Skwarczek.
T
wórcy G2A nie mają kompleksów. Postanowili, że zostaną światową marką z Polski i sukcesywnie do tego dążą. W ciągu kilku lat rozwinęli firmę zatrudniającą kilka osób do kilkusetosobowego zespołu pasjonatów i ciągle zwiększają zatrudnienie. G2A.COM ma biura w kilku krajach na świecie, z główną siedzibą w Hongkongu, ale to w Rzeszowie bije jej serce; współpracuje z potentatami takimi jak Google, Facebook, Twitter czy Pay Pal. Za tym osiągnięciem stoją pochodzący z Nowego Sącza Bartosz
Skwarczek i rzeszowianin Dawid Rożek. Chociaż sami podkreślają, że prawdziwymi twórcami G2A są miliony graczy, dla których powstał ich wymarzony marketplace.
Współpraca
zamiast konkurencji Zanim przekonali do siebie gamingowych developerów, musiało minąć trochę czasu. Jednemu z największych producentów gier komputerowych na świecie ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
27
LUDZIE biznesu nie bardzo podobała się sprzedaż ich produktów przez G2A. Pracownicy producenta próbowali różnymi sposobami przekonać polską firmę, żeby tego nie robiła. Blokowali, wysyłali prawników, chcieli wyprzeć ją z rynku. Wszystkie te zabiegi nic nie dały. Kiedy G2A zaczęła rosnąć w siłę, producent gier zaprosił właścicieli firmy do siebie. – Pojechaliśmy na spotkanie do Paryża. Zaczęliśmy opowiadać o tym, co robimy i o czym myślimy, jakie mamy wartości, co możemy im zaproponować. Po półtorej godzinie rozmowy nagle okazało się, że zamiast konkurować, korzystniej dla nich będzie współpracować i tworzyć coś wspólnie dla dobra klientów i obu firm. Obecnie kooperujemy ze sobą przy wydarzeniach e-sport czy turniejach gier, jak np. ostatni Intel Extreme Master w Spodku w Katowicach. Ten fakt bardzo cieszy, ponieważ kiedyś było nie do pomyślenia, aby nasze loga widniały obok siebie bez żadnego konfliktu – uśmiecha się Bartosz Skwarczek. – Po zmianie modelu biznesowego już nie konkurujemy z innymi, lecz współpracujemy, szukamy dla nich wartości dodanej. To naprawdę działa! – dodaje.
JAK COACH
szkolił gracza
O
baj przedsiębiorcy poznali się kilka lat temu. Bartosz Skwarczek zajmował się wówczas szeroko pojętym rozwojem osobistym. Był przedsiębiorcą, doradcą, mentorem, ekspertem w dziedzinie psychologii osiągnięć, skutecznej komunikacji oraz efektywnego zarządzania. Miał na swoim koncie wiele sukcesów zawodowych, a doświadczenie zdobywał m.in. na krakowskiej AGH, warszawskiej SGH, programie menadżerskim Harvarda oraz na szkoleniach u najlepszych specjalistów z całego świata. Pewnego dnia otrzymał maila od rzeszowianina Dawida Rożka, studenta prawa i zapalonego gracza, który fascynował się nie tylko rynkiem gier, ale również sprzętem komputerowym. – Dawid chciał szkolić się w zakresie psychologii osiągnięć i biznesu. Nie odpisałem mu od razu, ale ponieważ jest bardzo konsekwentny, przysłał wiadomość po raz drugi. Zaczęliśmy ze sobą pracować. Coaching opiera się na wzajemnych relacjach i odkrywaniu siebie. Szybko okazało się, że mamy wiele wspólnych wartości, takich jak etos intensywnej pracy, uczciwość czy też honor w prowadzeniu biznesu – wspomina Bartosz Skwarczek. Założenie firmy „nauczycielowi” zaproponował „uczeń”. – Ja jestem graczem, a ty znasz się na biznesie, załóżmy firmę usłyszałem któregoś dnia od Dawida. Co prawda nie jestem geekiem, ani zawodnikiem, ale gry zawsze były mi bliskie – opowiada Bartosz.
28
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
F
irmę G2A.COM założyli w Krakowie. Oprócz nich, pracowały w niej cztery osoby. Na początku chcieli być sklepem e-commerce, czyli po prostu kupować i sprzedawać produkty w Internecie. Ponieważ wszyscy oprócz Bartosza pochodzili ze stolicy Podkarpacia, dlatego naturalną rzeczą było otwarcie biura również tam. Najpierw mieściło się ono w budynku przy ul. Kraszewskiego, a później przy Matuszczaka. Dzisiaj zajmuje cały budynek przy ul. Połonińskiej, ale nie jest to ostatni adres G2A. Właściciele firmy stoją przed koniecznością rozwoju biura, bowiem budynek na Połonińskiej nie pomieści tysiąca pracowników.
OD SKLEPU E-COMMERCE
do marketplace
Założyciele G2A od początku chcieli pracować z dużymi deweloperami, którzy tworzą gry komputerowe. Prosili o spotkania, proponowali kupno ich produktów i dystrybucję. Wydawało im się, że skoro są liderami w Polsce jeśli chodzi o sprzedaż niektórych tytułów gier, to przekonanie dużych, liczących się producentów nie będzie problemem. W tym celu jeździli po branżowych targach i prosili o choćby pół godziny rozmowy. Niestety, nie doszło do ani jednego spotkania. – To było trochę jak zderzenie ze ścianą. Prawdopodobnie byliśmy zbyt mali dla największych deweloperów, albo oni czuli się zbyt duzi względem nas. Poziom frustracji w nas rósł, bo chcieliśmy stworzyć i rozwijać dobry biznes. Gdy w takiej atmosferze upłynęło półtora roku, postanowiliśmy zmienić model biznesowy i stworzyć platformę, na której każdy będzie mógł sprzedawać i kupować. W międzyczasie udoskonalaliśmy systemy sprzedaży, bezpieczeństwa, płatności i inne. W 2013 roku ze sklepu e-commerce staliśmy się marketplacem, na którym osoby fizyczne, firmy, hurtownicy, dystrybutorzy mogą kupować i sprzedawać, jeżeli tylko robią to zgodnie z regulaminem – opowiada Bartosz Skwarczek. – To był ważny moment. W ciągu kolejnych 2 lat pozyskaliśmy ponad 150 tysięcy sprzedawców. Po drugiej stronie mamy ponad 10 milionów klientów, którzy kochających, a których potrzeby dobrze rozumiemy, w końcu sami również jesteśmy swoimi klientami. Zbudowaliśmy bezpieczny ekosystem do sprzedaży i kupna produktów cyfrowych – dodaje współzałożyciel G2A. Jego zdaniem, zmiana modelu biznesowego była jednym z kluczowych momentów w rozwoju firmy, ale nie jedynym. Bartosz Skwarczek zwraca też uwagę na innowacyjność platformy i całego ekosystemu, który w dużej mierze powstał dzięki opiniom i oczekiwaniom klientów podsuwających kolejne sugestie. Firma G2A to nie tylko marketplace.
LUDZIE biznesu Na cały ekosystem G2A, oprócz platformy sprzedażowej, składają się jeszcze: G2A Pay (rozwiązanie dla klientów z całego świata, dające dostęp – w jednym miejscu – do ponad 100 metod płatności oferowanych przez dostawców usług płatniczych z różnych krajów i umożliwiające skorzystanie z tej ulubionej), G2A Shield (gwarancja 100 proc. bezpieczeństwa transakcji internetowych zarówno dla sprzedających, jak i kupujących), G2A E-sport (wspierając rozwój tej dziedziny, firma zajmuje wiodącą pozycję w tej branży), G2A Land to aplikacja stworzona w technologii rzeczywistości wirtualnej (G2A jest w światowej czołówce firm tworzących wirtualną rzeczywistość), G2A 3D+ (druk 3D, platforma, pozwalająca na drukowanie m.in. postaci z gry), G2A TV (platforma TV tworzona przez graczy i dla graczy), G2A Direct (program dla deweloperów i wydawców), Goldmine (system bonusowy dla użytkowników G2A), G2A Giftcards (karty podarunkowe na zakupy online). – Niektórzy zastanawiają się, o co chodzi w tej firmie? Dlaczego aż tyle tego wszystkiego? Jesteśmy kreatywni w wymyślaniu pomysłów i zatrudniamy fantastycznych ludzi. Pozwalamy realizować się utalentowanym osobom, które przychodzą do nas do pracy i których pomysły rozwijają firmę. Mamy ponad 20 działów, które pracują nad tym, by klientowi było na naszej platformie wygodnie – mówi Bartosz Skwarczek. – Łatwość obsługi oferowanej platformy sprzedażowej to żelazny warunek oraz istotny element biznesowej recepty na sukces. Dobrym tego przykładem jest wspomniany system płatności. Tych 100 rodzajów płatności G2A oferuje po to, aby klienci z różnych części świata mogli płacić w najdogodniejszy dla siebie sposób.
BIZNESU PILNUJĄ
spółki w Chinach i Indiach
mów prawnych. I po trzecie, w rankingach Banku Światowego Hongkong jest w czołówce najbardziej przyjaznych miejsc do robienia biznesu – tłumaczy Bartosz Skwarczek. Podkreśla, że z Polski można robić dobry biznes w Unii Europejskiej, całkiem nieźle robi się też interesy w USA. Jednak w Azji jest to praktycznie niemożliwe, jeśli dana firma nie ma tam zarejestrowanej spółki. W Indiach jest to nawet nielegalne, dlatego G2A i tam ma swój przyczółek, podobnie jak w Chinach, gdzie posiadanie biura jest konieczne do rzetelnego prowadzenia interesów. Hongkongu funkcjonuje również jedna z największych giełd papierów wartościowych na świecie. To bardzo istotne dla G2A, która jako jeden z następnych kroków rozważa poważnie debiut giełdowy. Bartosz Skwarczek spotkał się już z wiceprezesem giełdy, który przekonywał go o zaletach obecności firmy na tej giełdzie. Ale założyciele G2A jeszcze nie zdecydowali się, który konkretnie parkiet wybiorą. Oprócz tego azjatyckiego rozważane są jeszcze giełdy londyńska oraz nowojorska. Pewne jest jedno, warszawska giełda nie wchodzi w grę, gdyż nie daje ona światowych możliwości. Jak zapowiadają twórcy firmy, ewentualny debiut giełdowy to perspektywa najbliższych 3 lat. Zanim to się jednak stanie, G2A w najbliższym czasie planuje otworzyć biuro w USA (San Francisco lub Los Angeles) oraz być może spółkę lub biuro w Brazylii.
W
GŁOŚNO NA ŚWIECIE,
cicho w Rzeszowie
C P hociaż w Polsce G2A właściwie nie ma konkurencji, bo jest jedyną tego typu firmą, to jej założyciele i tak muszą ciągle trzymać rękę na pulsie. Serce firmy bije w Rzeszowie, jednak swoją główną siedzibę firma ma w… Hongkongu. Założyciele G2A często muszą odpowiadać na pytanie, dlaczego właśnie tam? To, co dla laika wydaje się egzotyczne, dla zorientowanych w tej branży jest naturalnym i logicznym posunięciem. – Hongkong uważany jest za bramę do biznesowego rynku azjatyckiego i takich krajów, jak Chiny, Japonia, Korea czy Tajwan. Powody są trzy. Po pierwsze, Chiny to największy rynek gier komputerowych na świecie. Po drugie, to jedno z trzech centrów finansowych świata, obok Nowego Jorku i Londynu. Poza tym, obowiązujące tam prawo wyrasta z korzenia anglosaskiego, co czyni je bardziej stabilnym i przewidywalnym niż wiele europejskich syste-
rzez ostatnie lata w Polsce mało kto wiedział, że w Rzeszowie powstał marketplace, z którego korzystają miliony użytkowników na całym świecie. – Skoncentrowaliśmy się najpierw na konkretnej robocie, a nie na promocji w mediach – tłumaczy Bartosz Skwarczek. Dodaje, że wiele polskich oddziałów globalnych firm o istnieniu G2A dowiaduje się od… swoich spółek matek z zagranicy. Firma jednak w żaden sposób nie odcina się od kraju i miasta, w którym bije jej serce. – Mamy świadomość społecznej odpowiedzialności biznesu choćby ze względu na fakt, że zatrudniamy tutaj tyle osób. Uznaliśmy, że nadeszła pora na to, aby pokazać naszą działalność. Chcemy powiedzieć ludziom, że u nas można spełniać swoje marzenia dotyczące pracy z najbardziej zaawansowanymi technologiami, a także podbijać biznesowo praktycznie cały świat. ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
29
LUDZIE biznesu Nasi pracownicy codziennie mają styczność z takimi podmiotami jak Google czy Facebook. Do tego dochodzą takie osobowości Internetu, jak np. Pew_Die_Pie, szwedzki youtuber, oglądany przez 45 mln ludzi. Do tego dziesiątki naszych pracowników podróżują niemal codziennie po całym świecie – mówi Bartosz Skwarczek.
MULTI-KULTI
przy Połonińskiej W firmie pracuje ponad 500 osób z 30 krajów świata (Algieria, Armenia, Australia, Chiny, Cypr, Egipt, Filipiny, Finlandia, Francja, Hiszpania, Holandia, Indie, Irlandia, Kanada, Kazachstan, Korea Płd., Litwa, Niemcy, Norwegia, Portugalia, Rosja, Rumunia, Słowacja, Szwecja, Tajlandia, Tunezja, Turcja, Ukraina, Wlk. Brytania, Włochy) i, oczywiście, z Polski. Część z nich to osoby studiujące w Rzeszowie. Są też tacy, którzy zdecydowali się przyjechać tu z odległych zakątków świata. Rozmowy rekrutacyjne często prowadzone są przez Skype’a. Gdy „zadziała chemia”, a umiejętności i kompetencje są zgodne z oczekiwaniami pracodawcy, firma ściąga do siebie pracowników. – Nie tylko w Polsce trudno jest znaleźć wymarzoną pracę. Na świecie także. Dlatego stworzyliśmy firmę, w której sami chcielibyśmy pracować i pozwalamy ludziom realizować swoje pomysły – mówi Bartosz Skwarczek. Ta multikulturowość ma duże znaczenie w rozwoju firmy. Założyciele zwracają uwagę na to, że obcowanie w jednym budynku z wielością nacji uczy szacunku do drugiego człowieka. Bartosz Skwarczek prowadzi w firmie szkolenie o nazwie G2A DNA, w którym uświadamia, że w G2A nie liczy się: kolor skóry, język, religia, płeć, poglądy polityczne ani kraj pochodzenia, tylko to, czy jesteś dobrym człowiekiem, czy okazujesz szacunek dla sąsiada siedzącego przy biurku obok, czy potrafisz pracować w zespole. irma pomaga obcokrajowcom, którzy zdecydowali się na pracę w G2A, w załatwianiu formalności i w różnych sytuacjach dnia codziennego. – Czujemy się w obowiązku pomagać np. w umówieniu wizyty u lekarza, co dla obcokrajowca nie jest takie proste. Poza tym, zarządzanie licznym wielokulturowym zespołem to bardzo duże wyzwanie. Dlatego szukamy najlepszych, niekoniecznie najtańszych rozwiązań pomocnych w zarządzaniu. Musimy też działać szybko. Mamy około 25 działów, które muszą się ze sobą komunikować i realizować projekty. Pracuje w nich kilkudziesięciu menedżerów. Dobra komunikacja jest konieczna, a zarząd każdego dnia musi sprostać wymaganiom, jakie stawiają mu menedżerowie i pracownicy – mówi prezes i współzałożyciel G2A. G2A rozwija się błyskawicznie. W ciągu roku zatrudnienie ma osiągnąć pułap tysiąca osób, w związku z czym firma planuje rozwijać swoje biura, gdyż obecne nie po-
F 30
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
mieszczą już tylu pracowników. Bartosz Skwarczek pytany o plany i strategię na przyszłość potwierdza, że są one dokładnie sprecyzowane, ale jeszcze nie pora mówić o nich. – Najogólniej mówiąc, chcemy stworzyć najbardziej przyjazny ekosystem dla klienta, który umożliwia sprzedawanie i kupowanie produktów cyfrowych. Chcemy, żeby nazwa G2A była pierwszą, jaka przychodzi do głowy globalnemu klientowi, który chce kupić produkt cyfrowy. Mamy takie marzenie, żeby Polska miała w końcu jakąś globalnie rozpoznawalną markę. Pora, żeby nasz kraj wyszedł z biznesowego cienia.
AMBITNE PLANY, ŚWIATOWE NAGRODY
i... dyplom z Rzeszowa
G2A zbiera nagrody w światowych, prestiżowych konkursach. W 2016 roku otrzymała trzy nagrody Stevie Awards, przyznawane przez American Business Awards, zostawiając za sobą dwa tysiące innych firm. Doceniono m.in. wielokulturowość G2A oraz poziom obsługi klienta i oferowanego mu wsparcia. Zdobyła też trzy nagrody Business Excellence. W Londynie nagrodzono ich za najszybciej rosnący biznes i za poziom opieki nad klientem oraz rzeczywistość wirtualną. G2A partnerowała znanemu festiwalowi SXSW Southy South West w Austin, na którym był obecny m.in. prezydent USA Barack Obama. Za najważniejsze wyróżnienie, jakie zdobyli w Polsce, uważają podziękowania z Domów Dziecka „Mieszko” i „Dobrawa” w Rzeszowie, którym ufundowali pracownie komputerowe. Podziękowania wiszą na honorowym miejscu w firmie. – Robimy rzeczy duże i małe – mówi Bartosz Skwarczek. – Mamy spontaniczne akcje, jak np. organizacja paczek na święta dla domów dziecka oraz dla zwierzaków ze schronisk. Wsparliśmy półkolonie dla uczniów ze Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego z Mrowli. Od kilku lat stale wspieramy też światową organizację Save the Children, dla której uruchomiliśmy specjalne subkonto na naszej platformie – opowiada Bartosz Skwarczek. Pracownicy i szefowie G2A regularnie uczestniczą w gamingowych wydarzeniach i targach. W tym roku kalendarz firmy przewiduje 90 takich wydarzeń. G2A współpracuje też z Urzędem Marszałkowskim i Urzędem Miasta w Rzeszowie w zakresie promocji regionu. Przykładem takiej współpracy jest m.in. rollercoaster w technologii Oculus Rift, pozwalający na wirtualną, emocjonalną przejażdżkę po Rzeszowie. – W ubiegłym roku byliśmy głównym partnerem 11 dużych konferencji w Polsce, na których mieliśmy prelekcje i na każdej promowaliśmy Rzeszów – mówi Bartosz Skwarczek. Jego zdaniem, hasło Rzeszów-Stolica Innowacji wcale nie jest wydmuszką, jak niektórym się wydaje. – Jest tutaj dużo dobrych firm na czele z prominentną Doliną Lotniczą oraz firmami Asseco i Pratt&Whitney. My też dokładamy cegiełkę do marki stolicy innowacji, bo to, co robimy, jest innowacyjne na skalę globalną – dodaje.
„Dziki wschód”
Aneta Gieroń rozmawia...
na Podkarpaciu,
czyli jak skutecznie spełniać
potrzeby turystów
...z dr hab. Magdaleną Kachniewską, prof. Szkoły Głównej Handlowej w Katedrze Turystyki.
Fotografie Tadeusz Poźniak
Dr hab. Magdalena Kachniewska, profesor SGH, absolwentka handlu zagranicznego oraz ekonomii społecznej w Szkole Głównej Handlowej. Autorka ponad 200 publikacji z zakresu gospodarki turystycznej, zarządzania, marketingu i nowych mediów. Trener biznesu i doradca przedsiębiorstw branży turystycznej oraz organizacji turystycznych (w tym Polskiej Organizacji Turystycznej i Mazowieckiej Regionalnej Organizacji Turystycznej). Konsultant wiodący na etapie rozruchu ponad 20 obiektów hotelowych w Polsce. Jurorka w licznych konkursach dla przedsiębiorców branży turystycznej (HoReCaTa), w tym „Hotelarz Roku”. Propagatorka koncepcji zastosowania e-marketingu i nowych technologii w turystyce. Promotorka prawie 250 prac licencjackich i magisterskich. Współautorka licznych ekspertyz dotyczących rynku turystycznego w Polsce, realizowanych na zlecenie Departamentu Turystki Ministerstwa Sportu i Turystyki, Polskiej Organizacji Turystycznej, GUS oraz Urzędu Marszałkowskiego Województwa Mazowieckiego.
Aneta Gieroń: Kiedy ostatni raz turystycznie była Pani na Podkarpaciu? W Rzeszowie na pewno dwa lata temu na Forum Innowacji, które poświęcone było innowacyjnej turystyce, ale to była okazja biznesowa i chyba troszkę Panią zaskoczyliśmy przemianami, jakie w ostatnich latach zaszły w Rzeszowie. Prof. Magdalena Kachniewska: Wypoczynkowo trzy lata temu spędzałam jesienny urlop w Dworze Kombornia. W media społecznościowe wpisałam, że szukam atrakcyjnego miejsca na Podkarpaciu, a moja doktorantka, która pochodzi z tamtych okolic, podpowiedziała mi właśnie
34
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Kombornię. Dla mnie największym atutem w podróży jest spokój, cisza i... pustki. Prywatnie staram się zawsze podróżować poza sezonem. Wybrałem się wtedy też na połoniny w Bieszczadach – było pięknie. Na długie weekendy, gdy cała Polska rusza w podróż, Pani nie wyjeżdża? Nie, prawie zawsze zostaję w Warszawie. Na ulicach pusto, pięknie, a ja czuję się wtedy w swoim mieście wspaniale. Jest nawet taki zabawny rysunek krążący w sieci, na którym synek pyta ojca, dlaczego tak pusto jest w mieście w długi weekend, na co rodzic tłumaczy, że wszy-
VIP tylko pyta scy wyjechali, bo nie mogli znieść samotności. To dużo mówi o nas samych, o społeczeństwie z początku XXI wieku. Narzekamy na tłumy, a jednocześnie dobrze czujemy się w gromadzie. Duże miasta są natomiast wymarzone na długie, turystyczne weekendy dla osób, które chcą zwiedzić Warszawę albo Kraków i nie czuć pośpiechu codzienności, wiecznych korków i zdenerwowania. Coraz większą popularnością cieszą się w Polsce i na świecie tzw. city breaks – krótkie, ale intensywne pobyty w miastach. Sprzyjają im coraz liczniejsze i tańsze połączenia lotnicze. Tak dużo Pani podróżuje, że trzy lata nieobecności u nas to całkiem sporo. kurat przez ostanie cztery lata byłam dziekanem Studium Magisterskiego w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie. Właśnie kończy się moja kadencja i po raz pierwszy od kilku lat będę miała wolny wrzesień, co jest świetną wiadomością, bo wtedy wszyscy wracają z wakacji, a ja będę mogła wyjechać. W dodatku jestem osobą, która w jak największym stopniu stara się spędzać urlop w Polsce. Świetna wiadomość dla polskiej branży turystycznej, ale trochę zaskakująca w ustach kogoś, dla kogo podróżowanie jest sposobem na życie. Przez wiele lat pracowałam jako pilot wycieczek zagranicznych i sporo naoglądałam się zagranicy. Polska ma dla mnie mnóstwo atutów, których nie potrafi sprzedawać, ale ja je sobie cierpliwie odkrywam. Rośnie też popularność Polski w oczach cudzoziemców ze względu na bezpieczeństwo. Wielka Brytania umieściła nas w pierwszej 10. najbezpieczniejszych krajów. Dla turystów i turystyki w dzisiejszych czasach ma to ogromne znacznie. Widać, jak spadają statystki przyjazdów turystów do Egiptu czy Turcji, bo wolimy bezpieczniejsze miejsca. Coraz bardziej uciążliwe są też długie odprawy na lotniskach, które zajmują sporo czasu w podróży, przez co chętniej spoglądamy na atrakcyjne miejsca w Polsce, gdzie można szybko dojechać samochodem i całkiem znośnie koleją. Nie sposób nie wspomnieć o świetnym połączeniu kolejowym z Rzeszowem! Mówi Pani: podróż jest sensem życia. Podróż jest przede wszystkim przejawem luksusu i nie mówię tu o ilości pieniędzy na nią przeznaczonych. Sama często podróżuję w siermiężnych warunkach, śpię w schroniskach młodzieżowych, bo wciąż to lubię, ale chodzi mi o luksus oderwania się od codzienności, tempa życia. Ten czas w podróży jest absolutnie inny i ta odmienność jest niezmiernie ważna. Przekazy reklamowe branży turystycznej muszą tę inność umieć podkreślać i przedstawiać nieszablonowo. Tradycyjnie o egzotyce myślimy w kategoriach wyjazdu do Peru albo Tajlandii. A to może być równie dobrze w Polsce, na Mazowszu, gdzie w miejsce sauny znajdziemy wspaniałą ruską banię. To buduje w nas poczucie wyjątkowości także w swojskim, polskim zaścianku, bo najważniejsze to umieć się wyróżniać. Dlatego gdy mówię: województwo podkarpackie, w Pani głowie projektuje się myśl – wspaniały tury-
stycznie region, dobrze wykorzystany, czy może jednak – jaki oni mają tam potencjał i ciągle go marnują?! Niestety, ta druga myśl. W Podkarpaciu tkwi ogromny potencjał turystyczny, który ciągle nie jest dobrze wykorzystywany, choć dostrzegam „jaskółki” zmian. Pierwsza, nie jest wprost skoncentrowana na turystyce, ale ma duży na nią wpływ. Mam tu na myśli fakt, że Rzeszów kreuje się na miasto innowacyjne, co jest ważne, bo niekoniecznie turystyka wypoczynkowa musi być pierwszym powodem przyjazdu do jakiegoś miejsca. Kiedy miasto staje się centrum innowacyjności, ruchu biznesowego, zaczynają do niego przyjeżdżać ludzie, to po pierwszym kontakcie zwykle może się okazać, że te osoby będą chciały odwiedzić już sam region. Niekiedy przyjazd do biznesowego Rzeszowa może być pierwszym krokiem do odczarowania stereotypów, jakie dotykają wschodnią część Polski. Drugą istotną zmianą są inicjatywy myślenia o turystyce w nieco innych kategoriach niż tylko piękne plaże i krajobrazy. To oczywiście najprostsza droga pozyskania gości, ale współczesna turystyka bazuje na szczególnie pojętej innowacyjności. Takiej, w której myślimy przez pryzmat potrzeb ludzkich oraz o tym, jak je zaspokoić. Dlatego atuty zastane (w tym zasoby naturalne, do których należy pewność pogody) są bardzo ważne, ale jeszcze ważniejszy jest fakt, że atrakcje turystyczne możemy tworzyć i one mogą stawać się największym magnesem ściągającym turystów.
A
Kiedyś decyzja była prosta. Jedziemy nad morze albo w góry i oczywiste było, które regiony są turystyczne, a które nie. Dziś inaczej buduje się ofertę turystyczną i innych wyborów dokonujemy wybierając się w podróż? eśli zapytać przeciętnego turystę, jakie chciałby mieć wakacje, zwykle odpowie, że niezwykłe. Nie zacznie od stwierdzenia, że chce zobaczyć góry lub morze, ale chciałby przeżyć coś ekscytującego. Ta niezwykłość to zupełnie nowe podejście do turystyki. Niekiedy błędnie zakładamy, że luksus musi się kojarzyć z towarem, produktem o bardzo wysokiej jakości i cenie. A to nie zawsze jest prawda. Bywa, że osoby, które stać na najdroższe podróże do najdalszych zakątków świata, w turystyce szukają czegoś odmiennego – siermiężności, survivalu, przygody i wyzwań, pokonywania trudności i własnych ograniczeń. Dlatego coraz częściej jako luksus w turystyce definiujemy to, co na co dzień jest dla nas niedostępne. I najbardziej dla nas dziś niedostępny jest... … czas! Co ciekawe – im zamożniejszy turysta, tym bardziej ceni czas. Jest to też czynnik silnie wpływający na dokonywane przez nas wybory turystyczne. ►
J
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
35
VIP tylko pyta Jeżeli przedstawiciele branży potrafią dziś turyście oszczędzić czasu na każdym etapie organizowania podróży, począwszy od wyszukania ofert, ich porównania, podjęcia decyzji i dokonania rezerwacji, to pozwala im to wygrywać z konkurencją, bo gwarantują właśnie oszczędność czasu. ziś dostęp do wszelkiej informacji pozwala nam obejrzeć takie regiony świata i zebrać informację o takich hotelach, o jakich nawet się nam nie śniło 20 lat temu. Ale problem polega na tym, że jednocześnie czujemy się coraz bardziej w tym świecie zagubieni. Informacji jest za dużo, trzeba je przetworzyć, porównać, dlatego coraz częściej wracamy do tego, co dla człowieka od zawsze był ważne – do wzorców zachowań naszych najbliższych, rodziny i znajomych. Do tych, którzy mają podobny status społeczny, finansowy, podobne zainteresowania jak my. Jeżeli podobało się coś moim znajomym, a oni są mi bliscy pod wieloma względami, to jest wielce prawdopodobne, że mnie też się to spodoba. Najszybciej to sprawdzimy na Facebooku albo Instagramie.
D
Dlatego tak ważne jest dziś wykorzystanie w turystyce nowych mediów. Swoje wyobrażenia o różnych regionach, miejscach budujemy głównie na podstawie cudzych opowieści oraz zamieszczanych zdjęć – obraz najsilniej przemawia do naszej wyobraźni. Jednak tu nie chodzi o przekazy komercyjne, bo te zwykle budzą nieufność. Interesują nas głównie przekazy od najbliższego otoczenia. Błąd, jaki popełniają polscy przedsiębiorcy z branży turystycznej polega na tym, że obecność w nowych mediach postrzegają jako konieczność założenia własnego fanpage’u na Facebooku lub kanału na YouTubie. A rzecz nie polega na tym, abyśmy sami mówili o sobie, ale żeby to inni mówili o nas. Branża turystyczna ma tylko (i aż!) prowokować do tego, aby goście pokazali swoje zdjęcia z wakacji jak największej grupie znajomych w mediach społecznościowych, a tym samym wpłynęli na promocję danego miejsca lub produktu. Warto też nagradzać osoby, które przyjeżdżając do konkretnego miejsca okazują zadowolenie i rzetelnie, uczciwie informują o tym innych. To potwierdza historia co najmniej kilku przedstawicieli branży turystycznej w Bieszczadach, którzy przemyślaną i mądrą aktywnością w sieci potrafili wypracować sobie stałe grono powracających klientów. Coraz częściej najważniejsze stają się nie tyle miejsca, do których jedziemy, ale doznania, jakich możemy tam doświadczyć. Dziś wszelkie rekordy popularności bije turystyka gwarantująca nam aktywność, bliski kontakt z przyrodą, z miejscową kulturą, z drugim człowiekiem. Samą kulturę rozumiemy szeroko, od najbardziej znanych te-
36
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
atrów, galerii i muzeów na świecie, po kulturę rozumianą jako specyfika regionu związaną z jej kulinariami, obyczajami, a nawet sposobem mówienia. Coś w rodzaju globalnej turystyki? Raczej mówmy o globalizacji. Na poziomie globalnym chcemy mieć do wszystkiego dostęp, ale jeśli jesteśmy w jakimś konkretnym miejscu, chcemy czuć jego lokalność. Coś w rodzaju idealnego dopełnienia. Z jednej strony dostępność całego globu, z drugiej chęć zetknięcia się z czymś autentycznym, unikatowym, o co coraz trudniej w podróży w zunifikowanym świecie. Wynika z tego, że Podkarpacie w wielu obszarach oferuje „coś” gdzie indziej absolutnie nieosiągalne. Jest w tym trochę prawdy. Inne regiony w Polsce i na świecie bywają już zbyt nowoczesne, nazbyt zurbanizowane, za bardzo zglobalizowane. Jest teraz bardzo ciekawy i coraz popularniejszy w turystyce trend łączący świat realny z wirtualnym. Social, local i mobile. Turysta w swojej potrzebie kontaktu z innymi jest social. Drugi element – local – pozwala mu pokazać szczególne, unikatowe cechy miejsca w którym przebywa, znajomym pozostającym nadal w Warszawie czy Londynie. Z zainteresowaniem mogą śledzić to, czego znajomy doświadcza w jakimś odległym, może dzikim i pustym rejonie Polski. I trzeci element, mobile też jest spełniony, bo w mediach społecznościowych pozostajemy w ciągłym kontakcie ze wszystkim i wszędzie, nie szukając dostępu do stacjonarnego komputera, ale na bieżąco dzieląc się przeżyciami przy pomocy smartfonów. To bardzo ważne, odmienne niż 20 lat temu postrzeganie siebie w podróży zwłaszcza przez młode generacje, naukowo określane jako Y i jeszcze młodszą, Z, która dopiero wchodzi na rynek, ale od narodzin oswojona jest z urządzeniami mobilnymi. Tylko jak ściągnąć uwagę entuzjastów nowych mediów chociażby na wschód Polski, żeby zaczęli tu masowo przyjeżdżać, gwarantując pewnie najtańszą i najskuteczniejszą formę promocji? ama obecność nawet bardzo znanej albo bardzo aktywnej osoby w nowych mediach nie jest jeszcze przepisem na sukces w branży turystycznej. Do tego trzeba ogromnej wiedzy, a tego brakuje najbardziej we współczesnej turystyce, przynajmniej w Polsce. Proszę zwrócić uwagę na Arłamów, hotel, w którym w ostatnich tygodniach trenowali piłkarze polskiej reprezentacji. Mnóstwo ludzi być może dopiero teraz po raz pierwszy usłyszało o Arłamowie na Podkarpaciu, bo kojarzy go z polskimi piłkarzami. Chcę przez to podkreślić, że drogą do popularyzacji regionu, hotelu, restauracji czy innej atrakcji turystycznej w nowych mediach jest dotarcie do ludzi poprzez to, co ich interesuje. Co to oznacza? Że najważniejsze jest to, że do Arłamowa przyjechali piłkarze polskiej reprezentacji, a piłką nożną interesują się miliony osób. Dzięki temu wszyscy entuzjaści skoncentrowani na sporcie zwrócili też uwagę na Arłamów. Niedawno wpisałam w Internecie hasztag joga (#joga). I co się okazało? Znalazłam różne miejsca, gdzie można ćwiczyć jogę w dużych miastach i tylko jedno je-
S
VIP tylko pyta dyne gospodarstwo agroturystyczne położone w Grecji, o którym nigdy w życiu bym się nie dowiedziała, gdyby nie fakt, że całą swoją ofertę turystyczną świadomie i w przemyślany sposób buduje na jodze. Dla tych, którzy u nich ćwiczą, produkują zdrową żywność, mają swoich trenerów i przepiękne zdjęcia, które pokazują na Facebooku, Twitterze i Instagramie, ale wszystkie dotyczą jogi. Oni nie pozycjonują się jako agroturystyka, bo wtedy konkurencja byłaby przeogromna. Oni zdefiniowali ludzką potrzebę i przygotowali najlepszą ofertę, jaką mogą zagwarantować. Ważniejsze od produktu staje się w turystyce zainteresowanie ludzkimi potrzebami? Tak. Jeśli pójdziemy w stronę realizacji potrzeb i zainteresowań turystów, zmieni się myślenie o blogach i wszelkiej, często nieprzemyślanej działalności marketingowej. Bo niby po co hotel ma zakładać bloga? I dlaczego turysta miałby go czytać? Hotel natomiast ma być obecny w blogach, których czytelnikami są jego potencjalni goście. Jeżeli ktoś ma malutkie dzieci, nie szuka w sieci frazy „hotel wakacje”, ale „wakacje małe dzieci” i trafi na blogi dla rodziców. Dlatego gospodarstwa agroturystyczne, które zazwyczaj swoją ofertę kierują do rodzin z dziećmi, bo to jest pewny segment odbiorców, powinny być obecne na większości blogów parentingowych. Jeśli w takim gospodarstwie jest stadnina koni, ważna jest obecność na forach i blogach jeździeckich. I jeśli spojrzymy na Podkarpacie i Bieszczady, zapominając o promowaniu własnej oferty, ale zwracając uwagę na potrzeby turystów, nagle świat staje przed nami otworem. Nowe media to jedyna dziś skuteczna reklama w turystyce? Tak, pod warunkiem, że z nowych mediów umiemy korzystać, a potrafi to bardzo niewiele osób. Dzięki nowym mediom w sposób niemal doskonały możemy dotrzeć do osób w określonym wieku, mających określony status społeczny i majątkowy. Na Facebooku możemy dokładnie zaplanować gdzie, do kogo i w jakim wieku chcemy dotrzeć z promowanym przez nas wpisem. eśli prowadzimy fanpage, na który chaotycznie wrzucamy mało atrakcyjne informacje, to takie działanie niczym nie różni się od reklamy w radiu, telewizji czy tradycyjnej prasie. Osiągamy bardzo szeroki zasięg odbiorców, który niekoniecznie jest naszą grupą docelową. Wyszukiwarki internetowe mają tę przewagę nad tradycyjnymi mediami, że są w stanie zidentyfikować klienta na podstawie jego zachowań w sieci. Definiują go behawioralnie, jakich dokonuje wyborów, co go interesuje, ile wydaje pieniędzy, dokąd jeździ, ile spędza czasu w Polsce i za granicą. Jednocześnie trzeba mieć też świadomość, że nowe media wymagają nie tylko wiedzy, ale i pieniędzy, bo nie ma
J
nic bardziej mylnego niż przekonanie, że w sieci wszystko jest za darmo. Brak profesjonalnego zdefiniowania, kto ma do nas przyjechać, po co, na jak długo i ile wydać pieniędzy, to jeden z większych błędów popełnianych w turystyce? Przedsiębiorcy obawiają się, że jeśli zawężą swoją grupę docelową, stracą tych klientów, którzy też być może by przyjechali. W efekcie tracą wszystkich, bo nie umieją precyzyjnie określić, kto to ma być, czego pragnie i co oni jako usługodawcy mają zrobić, by mu to dać. Jeśli precyzyjnie określimy sylwetkę gościa i jego oczekiwania, możemy też użyć precyzyjnych kanałów dotarcia do niego z produktem, jaki tworzymy. Wypracowanie takiego modelu choćby na Podkarpaciu powinno leżeć po stronie samych przedsiębiorców z branży turystycznej, samorządów, czy może powinny to być wspólne działania? awet duży przedsiębiorca rzadko kiedy jest w stanie udźwignąć finansowy ciężar tworzenia kampanii medialnych i kontaktów z mediami. W dodatku brakuje mu wiedzy, jak z mediów korzystać. Wykluczam z tego takie podmioty jak Hotel Arłamów, który na Podkarpaciu jest jednym z nielicznych przykładów biznesu turystycznego, który stać na samodzielne stworzenie kompleksowego produktu oraz jego promowanie skutecznymi kanałami. Zwykle mamy styczność z mikroprzedsiębiorcami, którzy muszą nauczyć się działać wspólnie, by dostarczyć kompleksowej oferty. Ktoś ma konie, ktoś inny organizuje spływy kajakowe, kolejny oferuje świetną kuchnię, a dwie inne osoby są w stanie dostarczyć znakomitych przewodników albo instruktorów jogi. Tak tworzy się produkt kompleksowy (sieciowy), gdzie nie mając wszystkich usług „pod jednym dachem”, można jednak turyście zapewnić pełen wachlarz atrakcji. Konieczne jest też wspólne działanie mikroprzedsiębiorców turystycznych w nowych mediach, w blogosferze, aplikacjach mobilnych czy forach dyskusyjnych. Te działania powinny być koordynowane przez lokalne lub regionalne organizacje turystyczne. Dzięki takiemu układowi sił, samorządy i lokalnych przedsiębiorców będzie stać na zatrudnianie profesjonalistów, analityków i dobre agencje marketingowe. Tym bardziej że branża turystyczna generuje na świecie podobne dochody jak przemysł motoryzacyjny, a ciągle bywa traktowana jak fanaberia. Na świecie są kraje, które doskonale zdają sobie sprawę, że turystyka jest dla nich numerem jeden, wiodącym sektorem gospodarki. Te kraje w tej chwili cierpią najbardziej z powodu ataków terrorystycznych. W Polsce mamy problem bardziej złożony. Po pierwsze, mamy naleciałości po czasach PRL-u, kiedy turystyka postrzegana była jako domena działań socjalnych zakładów pracy. Wtedy nikt nie myślał, że jest to normalny biznes, na którym się zarabia, bo normalnego biznesu w Polsce w ogóle nie było. O ile jednak w innych branżach udało się skomercjalizować liczne działania, to w turystyce ciągle ►
N
Więcej informacji i wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl
VIP tylko pyta mamy problem ze zdefiniowaniem, na czym się zarabia, mimo że można to precyzyjnie obliczyć. Turystyka daje ponadto możliwość komercjalizacji bardzo wielu zasobów niematerialnych regionu. Nie da się wprost sprzedać tradycji i gwary, a przez turystykę można im nadać wartość pieniężną. rugim niekorzystnym zjawiskiem są działania na poziomie centralnym. Istnienie Ministerstwa Sportu i Turystyki przeczy logice myślenia o turystyce jako branży gospodarczej. Był czas, kiedy turystyka jako departament funkcjonowała w Ministerstwie Gospodarki i to było najwłaściwsze w świecie! Wyłączenie jej poza nawias myślenia o gospodarce, zamiast dodać jej rangi, sprowadziło ją ponownie do roli działalności socjalnej. Trzeci problem to fakt, że branża turystyczna poprzez swoje rozproszenie nie potrafi stworzyć silnego lobby, które wywierałoby wpływ na parlament czy choćby struktury regionalne. Ma też problemy ze zdefiniowaniem swoich potrzeb, luk wiedzy, niedoborów kompetencji biznesowych. Spójrzmy chociażby na Wschodni Szlak Rowerowy Green Velo. Idea sama w sobie słuszna i ciekawa, zrealizowana za ogromne pieniądze unijne, ale już dziś rodzi się pytanie: z czego będzie finansowana w przyszłości, gdy skończą się unijne dopłaty. Niedawno na konferencji w województwie warmińsko-mazurskim trwała gorączkowa dyskusja, jak przedsiębiorcy mogą włączyć ten szlak do swoich ofert i w jaki sposób mieliby finansować jego dalsze funkcjonowanie. To jest przykład, jak dotacje europejskie, zamiast dać napęd do rozwoju, usankcjonowały bezwład. Gdyby tego typu inicjatywy miały być sfinansowane od początku przez branżę, to przedsiębiorcy zaczęliby od myślenia o modelu biznesowym, a dopiero potem podjęli decyzje o inwestycji. Wspomniała Pani o spieniężaniu w turystyce rzeczy z pozoru niepoliczalnych: tradycji, gwary, kultury, wielonarodowości. W tym kontekście ciekawi mnie, czy Podkarpacie jako region turystyczny powinien kłaść największy nacisk na promocję tylko Bieszczad, czy może jednak w całości kreować się jako odmienne, trochę dzikie, wschodnie rubieże Europy? racamy do modnego w turystyce trendu: ekologia, kreatywność i aktywność, rozumianego trochę jako kult witalności i holistycznego rozwoju. Hasło Bieszczady wydaje mi się niebezpiecznie zawężone. Turystykę tego regionu postrzegam szerzej: kulinaria, kultura, architektura, gościnność, różnorodność kulturowa. W pierwszej kolejności trzeba zdefiniować potrzeby turysty, a potem mu pomóc je zrealizować. Dziś w dbałości o kondycję fizyczną i psychiczną nie wystarczą już tylko: wspinaczka, jazda konna, narciarstwo i spa. Coraz częściej turysta szuka warsztatów, trenerów mentalnych, możliwości wyciszenia się i zregenerowania po codziennym pędzie życia w dużym mieście.
D
W
Tego wszystkiego na Podkarpaciu jest coraz więcej, a mimo to najbardziej dokucza nam sezonowość turystyczna – największy brak turystów zimą i wiosną. To po części wynika z izolacji geograficznej Podkarpacia, z której na szczęście wychodzi. Jest już połączenie Pendolino, którym można szybko i komfortowo dojechać do Rzeszowa, a także autostrada, która połączyła Podkarpacie ze Śląskiem i Małopolską. Mówię o tym, by podkreślić, jak ważne jest kompleksowe informowanie w branży turystycznej. Klient musi otrzymać szczegółowe dane nie tylko o hotelu, stadninie koni, posiłkach i festiwalu filmowym, ale też o tym, jak szybko dojedzie do Rzeszowa i w Bieszczady. Dzięki temu uda się walczyć ze stereotypem, że wszędzie warto podróżować, tylko nie Podkarpacie, bo to na końcu świata. Jeżeli do tego przekona się na własnej skórze, że wakacje to za mało, żeby skorzystać ze wszystkich atrakcji regionu, to okaże się, że Podkarpacie i „Dziki Wschód” mogą świetnie funkcjonować. Nie zapominajmy też o tym, że nowe trendy (szczególnie pragnienie holistycznego rozwoju) poprzez przydawanie wielkiej wagi sprawom psychiki, ducha, mentalności, wiedzy, sprzyja rozwojowi różnych form atrakcyjności, niekoniecznie związanych z letnimi pejzażami. Warsztaty samodoskonalenia, kurs wyrobu kosmetyków na bazie produktów naturalnych, czy choćby spotkania z pisarzami w żaden sposób nie zależą od warunków pogodowych. Trendy demograficzne także sprzyjają polskiej turystyce z jej niepewną pogodą: o ile rodziny z dziećmi w wieku szkolnym są ograniczone w swobodzie podróżowania przez terminarz wakacji i ferii zimowych, o tyle rosnący odsetek osób starszych, par bezdzietnych i singli tworzy coraz większą grupę docelową ludzi niezwiązanych wakacjami, a nawet świadomie unikających letniego tłoku na szlakach i w hotelach.
Zaskoczę Panią, ale my trochę wstydzimy się hasła „Dziki Wschód”. iepotrzebnie, jest naprawdę bardzo dobre! I proszę pamiętać, że ten region najbardziej atrakcyjny turystycznie ma być dla osób, które zechcą tam przyjechać, a nie dla miejscowych. Często miejscowi nie widzą swoich atutów, bo mieszkając w danym miejscu latami, po prostu przestają je dostrzegać. Dzikość bardzo silnie przemawia do wyobraźni ludzi z dużych ośrodków miejskich. W dodatku „Dziki Wschód” nawiązuje do „Dzikiego Zachodu”, a to jest gwarancja pięknej, dzikiej przyrody oraz wspaniałej przygody. Dziś coraz rzadziej jeździmy na wakacje tylko po to, żeby oglądać krajobrazy. Coraz częściej chcemy przeżyć coś niezwykłego. Taka obietnicę znacznie silniej przekaże hasło „Dziki Wschód” niż Bieszczady!
N
Sesję zdjęciową przeprowadzono w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie.
Paweł i Marcin Czurczak:
W biznesie trzeba być zawsze krok do przodu Stu pracowników, prawie trzydzieści autobusów i busów oraz kilkadziesiąt tysięcy pasażerów miesięcznie – niektórzy myślą, że aby zbudować firmę przewozową z takimi wynikami, trzeba wygrać w totolotka. – To nie wygrana, ale ciągła praca, inwestowanie i nos do biznesu – dementują plotki Paweł i Marcin Czurczak, właściciele Neobusa, którzy w niewielkim Niebylcu koło Rzeszowa budują przewozową potęgę. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
P
aweł Czurczak i Marcin Czurczak za biznes wzięli się jeszcze jako 15-latkowie. Ich ojciec, Stanisław Czurczak, w 1989 roku rozpoczął handel obwoźny sprzętem gospodarstwa domowego, w czym obaj synowie bardzo mu pomagali. – Jeździło się z towarem do różnych miejsc – wspominają. – Lodówki, zamrażarki trzeba było wypakować na plac, a wieczorem, czego nie udało się sprzedać, załadować na auto z powrotem. Nieważne, czy był 20-stopniowy mróz, czy upały. Pracowaliśmy. W 1994 r. Czurczakowie otwarli pierwszy sklep stacjonarny z AGD. Biznes szedł dobrze i w 2001 roku posiadali ich już sześć. Otwierali je w mniejszych miejscowościach, jak Ropczyce, Frysztak, Strzyżów, nie rezygnując również z handlu obwoźnego. Niedługo potem na Podkarpaciu pojawiły się jednak sklepy wielkopowierzchniowe, duże sieci marketów, z którymi trudno było konkurować. – To był rok 2003. W tym samym czasie wpadliśmy na pomysł nowego biznesu – mówi Marcin. – Zainteresował nas przewóz osób. – To wynikło z naszych obserwacji rynku i poszukiwań niszy, w której moglibyśmy zainwestować – dodaje Paweł. – Obaj z bratem właściwie zaczynaliśmy dorosłe życie i chcieliśmy stworzyć coś nowego, co pozwoli nam rozwinąć skrzydła. W branży AGD nie wiedzieliśmy takich perspektyw. Dziś po tamtym biznesie został im jeden sklep w Dyno-
42
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
wie, a na miejscu pozostałych wyrosła imponująca firma przewozowa, która dziś zatrudnia już 100 osób i wciąż się rozwija.
Przewóz osób nie wziął się znikąd – W PRL-u nasz ojciec był taksówkarzem – zdradzają właściciele Neobusa. –To były takie czasy, że w Niebylcu, który liczy przecież tylko 200 numerów, było 17 taksówek. Dziś nie ma ani jednej. Ale wtedy ludzie nie mieli samochodów, a przemieszczać się musieli. Taksówki miały wzięcie wieczorem, kiedy żaden autobus z Rzeszowa już nie dojeżdżał. Szczególnie klienci barów chętnie brali taryfę. iedy zainteresowali się przewozem osób, jakość tych usług pozostawiała sporo do życzenia. – Autobusy jeździły na trasach dalekobieżnych, ale były to głównie autobusy PKS, które zatrzymywały się na wszystkich przystankach i trasę z Rzeszowa do Warszawy pokonywały w 7-8 godzin. A my mogliśmy zaoferować 4-5 godzin. Podejście do pasażera także mieliśmy inne – zauważa Paweł. -Wychowani na branży AGD, gdzie klient to był nasz pan i trzeba było mu dogadzać, podobnie traktowaliśmy podróżnych. To była duża zmiana w porównaniu z kierowcami państwowych linii, którzy uważali, że klient to ma po prostu być. Nowymi, wygodniejszymi autobusami i lepszym traktowaniem przekonaliśmy ludzi do Neobusa. ►
K
Portret
Od lewej: Paweł i Marcin Czurczak.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
43
Portret
Z
anim tak się stało, musieliśmy zdobyć odpowiednie licencje. Żeby handlować, wystarczy założyć działalność gospodarczą. Z przewozem osób nie jest tak prosto. Jest on obwarowany wieloma prawnymi uwarunkowaniami. – Kiedy zaczynaliśmy, weszły nowe przepisy, każda firma, która ubiegała się o licencję przewozową, musiała zdobyć certyfikat kompetencji zawodowych. Żeby z kolei zdobyć certyfikat, trzeba było mieć autobus. Kupiliśmy wtedy pierwszy, mały autobusik – wspominają. Bracia poszli nawet o krok dalej i obaj zrobili prawo jazdy na autobus. – Ojciec też zrobił, bo tylko na autobus jeszcze uprawnień nie miał – zdradzają. I na początku, rzeczywiście, sami siadali za kierownicą. – Właśnie do Warszawy. Pierwsze były jednak nie autobusy, ale małe, ośmioosobowe samochody. Jeździliśmy z bratem na zmiany. Pobudka o 3 w nocy, jazda do Sanoka, przez Rzeszów do Warszawy i potem z powrotem do Sanoka. 900 kilometrów. Na pierwszych kursach pasażerów to raczej nie było. Po dwóch tygodniach mieliśmy dosyć, zwłaszcza że wciąż zajmowaliśmy się sklepami z AGD. Ale ojciec mówił: „Czekajcie jeszcze parę tygodni”. I rzeczywiście, po miesiącu już klientów przybyło, a my zobaczyliśmy, że to się opłaci.
Obyło się bez totolotka Mama i żony przyjmowały telefoniczne rezerwacje. – Znalazłem w domu notes z 2004 roku, w którym jest numer telefonu do pierwszego klienta – uśmiecha się Paweł. Sukcesywnie dokupywali autobusów. To nie były skokowe i jednorazowe inwestycje, ale rozbudowywanie firmy krok po kroku. Wprawdzie w okolicy krąży plotka, że Czurczakowie musieli w totolotka wygrać, że taki biznes rozkręcili, ale bracia śmieją się, że, niestety, potwierdzić tej sensacji nie mogą. – Ale plotka ma dużą siłę – zauważa Paweł. – Kiedyś nawet zadzwonił do mnie redaktor dużego dziennika, który chciał nas opisać jako przykład dobrego zainwestowania wygranej. Musiałem go, niestety, rozczarować. – Firma rosła stopniowo – potwierdza Marcin. – W 2005 roku kupiliśmy duży autobus. Używany, ale z wyższej półki. Zatrudnialiśmy już kierowców. Dołożyliśmy drugi kurs do Warszawy. Dziś mamy ich już 10. Zanim dorobili się okazałej bazy w Niebylcu, mieli zwykły garaż. Na szczęście duży, więc dało się go podzielić na pół. W jednej części było centrum logistyczne, w drugiej serwis autobusów. – Księgowa siedziała na zakrytym kanale garażowym – wspomina Paweł. – Oczywiście, było bezpiecznie, ale bez wygód. Ta sama księgowa pracuje z nami do dziś. Teraz w znacznie piękniejszym biurze. Przyspieszenie nastąpiło w latach 2012-2013, kiedy otworzyli kolejną linię – do Wrocławia. – To była odpowiedź na remont torów do Krakowa i brak pociągów, które kursowałyby w jakimś normalnym czasie. Nie da się ukryć, że skorzystaliśmy na budowie autostrad i utrudnieniach spowodowanych inwestycjami w infrastrukturze kolejowej. I do dziś z pociągami wygrywamy. Po otwarciu autostrady z Rzeszowa do dworca w Krakowie dojeżdżamy w 2 godziny. Pendolino też się nie boimy, ponieważ cena przejazdu autobusem wypada korzystniej. Nasza branża przeżywa teraz prawdziwy rozkwit. Nie dali się też pokonać Polskiemu Busowi, który wkroczył na Podkarpacie 5 lat temu z zamiarem wyparcia konku-
44
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
rencji z rynku zapierającą dech w piersiach ceną – 1 zł za bilet do Warszawy. – Tego typu oferty na pierwszy rzut oka wyglądają atrakcyjnie, ale wymagają kupna biletu z dużym wyprzedzeniem. W efekcie 80 proc. osób, które płacą za taki przejazd, nie przychodzą na przystanek – zdradzają bracia, a Marcin dodaje: – U nas też można kupić bilet za 1 zł. Ale nasz model biznesowy jest jednak całkiem inny niż konkurenta. I sprawdza się, ponieważ klientów nam nie ubywa. Wręcz przeciwnie. Zawsze przyciągał ich do nas szybki czas przejazdu i komfort oraz bezpieczeństwo jazdy.
Nos do biznesu Obserwują rynek i bezbłędnie trafiają w potrzeby pasażerów. Kiedy inni wieszają telewizorki na oparciach, oni przy każdym siedzeniu w autokarach zamontowali gniazdka. – Telewizorek każdy ma w swoim smartfonie, a samo Wi-Fi dziś nie wystarczy – mówi Paweł. – Żeby tablet działał na całej trasie do Warszawy czy Łodzi, potrzebuje prądu. Flota Neobusa składa się dziś z autokarów najlepszych producentów, takich marek jak Mercedes i Setra. Jest ich 20. Do tego 6 mniejszych busów. – Pojazdy regularnie wymieniamy na nowe. Nasze pierwsze autobusy, z sanockiego Autosanu, na podwoziach Mercedesa, dziś jeżdżą na Ukrainie i w Libanie – opowiada Marcin. – W 2008 roku, kiedy widzieliśmy, że firma dobrze się rozwija, kupiliśmy pierwszego mercedesa turismo. Czternastometrowy, na trzech osiach, mieszczący 60 pasażerów. Potem drugi i kolejne. To wszystko były już nowe autobusy. W międzyczasie uzupełnialiśmy tabor o busy. Na nich opiera się obsługa pasażerów na trasach do mniejszych miejscowości, którzy od strony Iwonicza, Rymanowa i Krosna, Polańczyka, Sanoka, Brzozowa dowożeni są do bazy w Niebylcu, gdzie przesiadają się do dużych autokarów, jadących do Krakowa, Katowic, Wrocławia, Warszawy czy Łodzi. I z powrotem, pasażerowie z tych tras są rozwożeni mniejszymi pojazdami. Logistyka jest tak zorganizowana, by nie musieli długo czekać na busa. obrze zorganizowany transport w Bieszczady firmie bardzo się opłaca. Turystyka krajowa w ostatnim czasie kwitnie, więc nie brakuje pasażerów na kierunkach wiodących do podkarpackich uzdrowisk i najdzikszych polskich gór. – Promujemy lokalność, bo to wszystkim się opłaca. Dlatego w naszych autokarach podróżni dostają wodę z Rymanowa Zdroju. Co miesiąc rozdajemy klientom kilkadziesiąt tysięcy butelek – podkreślają właściciele Neobusa. Bracia przyznają, że rynek przewozu osób nie jest w Polsce łatwy. Co rusz wchodzą nowi, duzi gracze, ze sporym zapasem kapitału, którzy zaniżoną ceną próbują zniszczyć konkurencję. – Ale na dłuższą metę nie da się odpowiedzialnie prowadzić w ten sposób biznesu. Zbyt niska cena oznacza oszczędności, które mogą się odbić np. na bezpieczeństwie. Od lat nie podnosimy cen, a mimo to wciąż jeździmy na oponach Michelin, chociaż moglibyśmy dla obniżenia kosztów kupować tańsze – podkreśla Marcin Czurczak. To on w firmie odpowiada za tabor. Wybierając kolejny autokar, zawsze koncentruje się na kwestiach bezpieczeństwa i komfortu jazdy. Na wygodzie jazdy znają się jak mało kto. Tapicerka musi być z wygodnej, oddychalnej tkaniny, fotele odpowiednio szeroko rozstawione. – Wszystko zmierza ku większym rozstawom foteli, większej wygodzie podróżowania.
D
Portret To jeszcze nie koniec – Cały czas mamy w głowie nowe pomysły związane z nowymi trasami i jesteśmy w stanie przyspieszyć podróż – podkreśla Marcin. – Po powstaniu S19, czas przejazdu z Rzeszowa do Warszawy nie powinien być dłuższy niż 3,5 godz. Pociąg szybszy nie będzie, trakcje są jakie są, ich nikt nie zmieni, co najwyżej wyremontuje. Dzięki autostradzie A4 będziemy mogli zaoferować szybkie przejazdy do Medyki, co przy liczbie Ukraińców, którzy pracują dziś w Polsce, na pewno się opłaci. Jest jeszcze kilka takich stron na Podkarpaciu, z których możemy wozić pasażerów, ułatwiając im szybkie dotarcie do celu. Na trasy międzynarodowe się nie nastawiają, ponieważ dłuższe odległości ludzie wolą pokonywać samolotem. Z badań wynika, że 10 godzin to maksymalny czas, jaki są gotowi spędzić w autobusie. omysły, plany biorą się z obserwacji rynku. – Każdą decyzję poprzedzała analiza w terenie – mówi Paweł. – Kiedy myślałem o nowych kierunkach, udawałem się w podróż jako pasażer. Obserwowałem. Sprawdzałem dostępne dane na temat tego, jaki rodzaj transportu na tej trasie ludzie wybierają. Owszem, zawsze jakieś ryzyko po uruchomieniu nowego kursu istnieje. Tak było, kiedy zdecydowaliśmy się na Łódź. Żaden przewoźnik w tym kierunku nie jeździł, a my po roku doszliśmy do trzech kursów dziennie. Przejazd poprowadziliśmy ciekawą trasą – przez Kolbuszową, Mielec, Połaniec i Busko-Zdrój. Z Rzeszowa nie było wcześniej żadnego połączenia do Buska-Zdroju. Jest dzięki nam. – Tym sposobem wozimy kuracjuszy do czterech uzdrowisk – Polańczyk, Rymanów, Iwonicz i Busko-Zdrój – wylicza Marcin. – Wciąż staramy się dopasować do potrzeb ludzi. W Warszawie docieramy do lotniska na Okęciu. Jako pierwsi woziliśmy też pasażerów bezpośrednio na lotnisko Kraków-Balice. Wynegocjowaliśmy z zarządem portu lotniczego przystanek i dopiero potem inni przewoźnicy poszli naszym tropem. eraz planują wprowadzenie systemu, który umożliwi pasażerowi sprawdzenie, w którym miejscu trasy znajduje się aktualnie autobus i ile ma czasu do jego odjazdu. Zmieniając tabor, szukają nowych rozwiązań. –Wszystkie nowe autobusy będą wyposażone w dodatkowe systemy, które wpływają na bezpieczeństwo podróżowania, wspomagają kierowcę – opowiada Marcin. – Prekursorami tych rozwiązań jest właśnie Mercedes i Setra. Dziś auto osobowe klasy E samo zjedzie na pobocze i zaparkuje, kiedy kierowca zaśnie. Te systemy powoli wprowadzane są także w autokarach. Niektóre z naszych autobusów już mają system, który zahamuje pojazd przed ścianą, jeśli kierowca w porę nie zareaguje.
P
T
Głośno o Niebylcu Kiedy jedzie się drogą do Bieszczad, neon Neobusa widać z daleka. Plac firmy był kiedyś łąką, leżącą dużo poniżej szosy. – Przenieśliśmy tu jedną górkę niebylecką i powstał plac. Można więc powiedzieć, że przenosimy góry – śmieje się Paweł. – Tam, gdzie była górka, gmina zrobiła parking. Na bazie w Niebylcu, oprócz siedziby firmy, jest pełen serwis: – myjnia, warsztat, nawet lakiernia i stacja paliw. Pra-
cują 24 godziny na dobę. Każdy autobus po zjeździe z trasy jest myty i sprzątany. Przeglądany i tankowany. Jeśli kierowca zgłosi jakaś usterkę, od razu jest naprawiana. – Kierowca nie sprząta, ma przywieźć bezpiecznie pasażerów i iść wypocząć. Kiedy przychodzi do pracy, dmucha w alkomat. Wprowadziliśmy ten wymóg, bo, naszym zdaniem, powinien być standardem w każdej firmie przewozowej – uważa Marcin i dodaje: – W takiej firmie rodzinnej jak nasza, działa się szybko. Mało tego, szefowie w dzień i w nocy są gotowi ratować sytuację. – Kiedy o północy dostaję telefon, że trzeba gdzieś podstawić autobus, to biegnę na bazę, siadam za kierownicą i jadę – mówi Marcin. – Brat tak samo. Fakt, mogę polegać na pracownikach i ich samodzielności, ale w awaryjnej sytuacji też działam, bo wiem, że najważniejsze jest, aby nasz pasażer nie spóźnił się na samolot. Jeśli do awarii dojdzie daleko od Niebylca, nie boimy się. Mamy zaprzyjaźnione firmy w całej Polsce, które nam ufają do tego stopnia, że kierowca dostaje tylko informację, gdzie ma podjechać taksówką i czeka tam na niego gotowy do drogi autobus zastępczy. Przewagą naszego działania jest to, że jesteśmy w stanie szybko zareagować i pomóc. – Dbamy o zdrowe relacje z innymi przewoźnikami – podkreśla Paweł. – Spotykamy się na targach, ja jestem w zarządzie Polskiego Stowarzyszenia Przewoźników Autokarowych. Kiedy zdarzy się coś nagłego, bezpłatnie zabieramy z trasy pasażerów Polskiego Busa, a oni naszych. Konkurencja konkurencją, ale do oczu nie trzeba sobie skakać. Budowanie wiarygodnej marki opłaca się, a zaufanie innych firm pomaga oferować usługi na najwyższym poziomie. Kiedy ktoś nam podstawia zastępczy autokar, czy wysyła mechaników do naprawy naszego, to nie dopytuje, kto za to zapłaci, bo wie, że z tym problemu nie będzie, a w tym momencie liczy się dla nas czas. Staramy się tego zaufania nie zawieść. prowadzenie rodzinnej firmy angażują się dziś przede wszystkim bracia, ale zdradzają, że cały czas na biznes mają oko ich rodzice, którym mieszkanie urządzili obok firmowej siedziby. – Ojciec lubi dopilnować spraw na placu, a mama codziennie zaprasza na obiad – uśmiechają się Czurczakowie. – To sprawia, że naszych gości możemy przyjąć jak mało kto – pierogami domowej roboty. Chociaż mówi się, że z rodziną dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu, im dobrze współpracuje się także w biznesie. Podzielili się obowiązkami. Każdy odpowiada za coś innego. Marcin zajmuje się częścią techniczną, taborem, Paweł – administrowaniem i biurem. Zbudowali zespół ludzi, którym ufają, przekazali im część kompetencji. – Nie musimy wiedzieć o każdej awarii, ważne, żeby pracownicy potrafili sami rozwiązać problem. Ale nie ma też spotkania rodzinnego, na którym udałoby się uniknąć rozmów o firmie – przyznają. – W święta przecież spotykamy się u mamy, a mama mieszka przy bazie – śmieją się. Czy praca z rodziną jest zatem receptą na sukces? – W naszym przypadku tak. Ale na sukces składa się bardzo wiele czynników – mówią właściciele Neobusa. – Rozwijając po '89 r. handel AGD, a potem stawiając na przewóz osób, można powiedzieć, trafiliśmy na swój czas. Ale każdy człowiek ma czas do wykorzystania, zawsze można pójść krok do przodu, robić coś więcej. I o to chodzi w biznesie.
W
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
45
BĄDŹMY szczerzy
Społeczeństwo znowu się wygłupiło
JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Co się stało, że po 27 latach od kontraktowych wyborów 4 czerwca 1989 r. po raz pierwszy środowiska związane z Gazetą Wyborczą nazywają je pierwszymi wolnymi wyborami w powojennej Polsce? Dotąd, zgodnie ze stanem faktycznym, a więc z prawdą, mówiono, że były częściowo wolne. Nigdzie nie znalazłem innego określenia. W końcu żyją jeszcze miliony ludzi, którzy tamten czas przeżywali jak najbardziej świadomie. Pamiętają przecież, że umowa okrągłostołowa gwarantowała komunistom 65 procent mandatów w Sejmie. Stronie opozycyjnej tak naprawdę nic nie gwarantowano. Owszem, teoretycznie mogła zająć pozostałe 35 proc. miejsc na Wiejskiej, pod warunkiem, że je sobie wywalczy w wyborczej rywalizacji z PZPR i jej przybudówkami. Do Senatu, którego w Polsce powojennej dotąd nie było, wybory były wolne. Komuniści zapewne kalkulowali, że opozycja nie zdoła wywalczyć w nim większości. W końcu mieli w rękach wszystkie media oraz środki na prowadzenie kampanii. Opozycja solidarnościowa wygrała 35 proc. mandatów w Sejmie i 99 (na 100) w Senacie. Jakby tego było mało, tzw. lista krajowa, która miała gwarantować mandaty czołowym przedstawicielom peerelowskiego reżimu, przepadła z kretesem. Wyborcy masowo ją skreślali. Z tej listy ostały się dwa mandaty, a to dlatego, że ludzie przekreślali całą listę na krzyż. Wyborcy tych dwóch linii często nie dociągali do końca, dzięki czemu mandat otrzymali dwaj kandydaci z tej listy: Mikołaj Kozakiewicz (ZSL) i Adam Zieliński (PZPR). Komuniści tej listy byli tak pewni, że w ordynacji nie przewidziano, co z nią
zrobić, jeśli wyborcy – mówiąc językiem piłkarskim – wręczą kandydatom czerwoną kartkę, czyli każą zawodnikom zejść z boiska! To była okrutna klęska komunistów – suweren wyraźnie okazał swoją wolę. I co? Bronisław Geremek skwitował sprawę krótko: – Pacta sunt servanda. A że owe „pacta” zawierano w zaciszu gabinetów, zupełnie poza społeczeństwem, nie miało znaczenia. Ówczesna Rada Państwa między turami wyborów „poprawiła” ordynację tak, żeby owe nieszczęsne mandaty uratować dla komunistycznego układu władzy. A przecież, jak już trzeba było gmerać przy ordynacji w trakcie wyborów (między pierwszą a drugą turą), co samo w sobie stanowiło ewenement w dziejach parlamentaryzmu, można było nieobsadzone mandaty poddać wolnej elekcji, jak w przypadku Senatu. Uznano jednak, że społeczeństwo się wygłupiło, bo nie sposób tego inaczej skomentować. Entuzjaści umów okrągłostołowych powiedzieliby w tym miejscu, że teraz to łatwo mówić, ale wtedy komuniści mieli w rękach wojsko i milicję, i co by było, gdyby ich użyli – na przykład wprowadzili stan wojenny. To prawda, że SB w tamtym czasie miała przygotowane listy działaczy opozycji do internowania. I co by zrobili – rozstrzelali opozycję? Wywieźli ją do sowieckich łagrów? Oczywiście nie, bo parasol Kremla nad komunistami nie tylko w Polsce został już zwinięty. Musieli się ratować we własnym zakresie. Jak pamiętamy, w lipcu 1989 r. Wojciech Jaruzelski został prezydentem PRL. A kilka tygodni później rozpoczęła się tzw. aksamitna rewolucja w Czechosłowacji. Komuna padała na Węgrzech, a jesienią runął mur berliński. Mój przyjaciel, nieżyjący już Adam Matuszczak, wtedy poseł Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, mówił: – Jarek, czerwoni tak się boją, że zagłosowaliby nawet za wyrokami śmierci na siebie samych, byle bez tortur. To oczywiście czarny humor Adasia, ale sytuacja była taka, że praktycznie jedna ze stron „okrągłego stołu” przestała istnieć. Ale... „pacta sunt servanda”. I tak Sejm kontraktowy przetrwał wybory w innych krajach środkowej i wschodniej Europy. W końcu po pierwszych wolnych wyborach powstał, pod koniec 1991 roku, rząd Jana Olszewskiego, który bezprzedmiotowego układu respektować nie zamierzał. Przetrwał do, nomen omen, 4 czerwca 1992 r. W 2005 roku wolą suwerena, czyli społeczeństwa, prezydentem został Lech Kaczyński, powstał pierwszy rząd Prawa i Sprawiedliwości z fatalnymi koalicjantami. Dwa lata histerycznej nagonki wystarczyło, aby podzielił on los rządu Olszewskiego. Prezydent Lech Kaczyński zginął w katastrofie lotniczej kilka miesięcy przed wyborami. Po ośmiu latach suweren oddał władzę w ręce PiS. Histeryczna nagonka rozpoczęła się natychmiast. Nie przewidziano jednego, że PiS będzie miało większość mandatów w Sejmie i Senacie, dzięki czemu nawet manewr z „zabezpieczeniem” Trybunału Konstytucyjnego z czerwca ub. roku nie wypalił. Dlatego trzeba tym bardziej podkreślać, a nawet bić na alarm, że wybory w 1989 r. były wolne, wszystko szło najlepiej, jak to tylko możliwe. Jedynie wrogowie demokracji co jakiś czas mieszają. A co z wyborcami? Też mieszają? Może są tak naprawdę niepotrzebną kulą u nogi p r a w d z i w y c h d e m o k r a t ó w?
Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
48
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
POLSKA po angielsku
Nago, ale w ostrogach…
MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Coraz słabiej pamiętam te czasy, kiedy nasze myśli, opinie, refleksje, nowiny, cienkie talie i słodkie psyszczeniaczki były tylko nasze, tak bardzo nasze, że nawet nie chciało się z najbliższą osobą nimi dzielić, nie mówiąc już o publicznej prezentacji. W lustrze się człowiek przed wyjściem z domu przejrzał, jak dobrze wypadł, to zadowolony uśmiechnął pod wąsem i szedł raźnym krokiem na imprezę. Zdjęcia w przedpokoju na tle boazerii sobie nie zrobił, choć przecież mógł, gdyż już w 1839 roku Francuz Louis Jacques Daguerre, wynalazca techniki fotograficznej, wykonał pierwsze zdjęcie paryskiej ulicy, a gdy wkroczyliśmy w XX wiek, fotografie trzaskał kto chciał i gdzie chciał, tyle tylko, że rzadko samemu sobie. Zdjęcia robiło się ludziom ważnym, sławnym, miejscom pięknym, wartym uwiecznienia, na pamiątkę, wydarzeniom podniosłym i unikatowym. I nagle człowiek zdał sobie sprawę
z tego, że sam jest ważny, piękny, jedyny i w pierwszej kolejności zasługuje na utrwalenie aparatem! Po co komu na fotografii góry, lasy, cudzy pies i miasto Gdańsk odwiedzone w wakacje, skoro na pierwszym planie można umieścić siebie. Jednak wykonać autoportret, czyli selfie (nazwany po polsku „samojebką”), to zaledwie połowa przyjemności, właściwie trud, bo co pstryk, to mina głupsza i oczy zamknięte. Prawdziwy czad zaczyna się w chwili p u b l i k a c j i. W tej kwestii nic się nie zmienia od lat i podstawowe pytanie, co ludzie powiedzą? – pozostaje kluczowym. Chcemy się podobać, chcemy, by nas chwalono, pragniemy akceptacji i braw, nade wszystko chcemy pokazać, że u nas wszystko jest okej. Zaczęło się niewinnie od samojebek przed wejściem do modnej restauracji, nad talerzem zupy, na tle neonu, nieba, cudzego tarasu, a potem, jak to ludzkość ma w zwyczaju, rozpoczął się wyścig na Najlepsze Selfie w najbardziej niebezpiecznych miejscach świata. Idea „U mnie okej” została wyparta przez okrzyk „Moje okej nie ma limitu!”. Na górze Pedra da Gavea w Rio, zawieszonej bardzo wysoko nad Atlantykiem, ludzie ryzykują życiem, aby zrobić sobie takie foto, że ci oglądający, którzy mają lęk wysokości, jak spojrzą, to spadną z taboretu. Portale społecznościowe zachęciły ludzi, którzy mają dostęp do Internetu, do poczucia się ważnym i wyjątkowym oraz sprawdzenia, jaką nasza obecność na ziemi ma siłę rażenia? Czy ja coś znaczę? Czy ktoś mnie zauważy? Pochwali? Niech mnie zobaczą i ocenią czym ładna… Jeśli ci 30, 300 czy 3000 osób powie, żeś ładny, to widocznie tak jest i możesz śmiało zaprzestać innych uporczywych terapii mających na celu podniesie poczucia własnej wartości. Matka ci powie, że jesteś za gruba, szwagier ci wygarnie przy wódce, że masz cuchnący oddech, koleżanka skrytykuje fryzurę, siostra posturę, a Internet, TOBIE, nieznanemu, szaremu, cichemu, anonimowemu obywatelowi świata powie, że jesteś śliczny, wyglądasz rewelacyjnie i jeszcze cię na koniec pozdrowi, prześle wirtualny bukiet róż i powie „dobranoc, śpij słodko”, dołączając obrazek z zachodem słońca lub kotem drapiącym uszko. I o to właśnie drodzy Państwo chodzi w tych p u b l i k a c j a c h selfie. Nie o self-miłość, próżność i ekshibicjonizm, tylko o to, żeby nam nareszcie ktoś obcy powiedział to, czego najbliżsi nie chcą. Że jesteśmy piękni, wyjątkowi i bardzo światu potrzebni!
Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).
50
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
AS z rękawa
Polska wersja paternalizmu
KRZYSZTOF MARTENS Do zrozumienia tego, co się dzieje na polskiej arenie politycznej powinno pomóc Czytelnikom opisanie prostymi słowami starej idei paternalizmu. Patriarcha to OJCIEC rodziny, któremu z założenia należy się miłość, szacunek i posłuszeństwo wszystkich jej członków. Czy paternalizm jest możliwy w odniesieniu do administrowania państwem wielkości Polski? No cóż, historia lubi się powtarzać. Przed wielu laty Arystoteles twierdził, że państwo wręcz ma obowiązek dbać o dobro i szczęśliwość swoich obywateli, nie bardzo oglądając się na ich opinię. Czy dzisiaj można się z nim zgodzić? Diabeł, jak zwykle, tkwi w szczegółach. Radykalni zwolennicy paternalizmu uważają, że państwu wolno przeciwdziałać działaniu jednostek, nawet kiedy można założyć, że jest ono świadome, przemyślane i zgodne z prawem. Wystarczy opinia OJCA, że „dzieci” nie są zdolne do efektywnego działania (nie wiedzą, co czynią). OJCIEC przecież wie lepiej, co jest dobre dla jego „dzieci”, które, niestety, ulegają niepotrzebnym emocjom, złym podszeptom i w związku z tym działają na rzecz doraźnych korzyści, kosztem szeroko rozumianych własnych interesów. Słabo-
ścią radykalnego paternalizmu jest abstrahowanie od faktu, że wielu członków „rodziny” nie jest w stanie zaakceptować podejmowanych wbrew ich woli arbitralnych decyzji. OJCIEC posługuje się argumentacją, że podejmuje wszystkie decyzje chroniąc „dzieci” przed ich brakiem kompetencji, a nie w celu ograniczenia ich wolności. Zazwyczaj, z czasem, głowa rodu ulega nieodpartej pokusie interweniowania w liczne, nawet nieistotne z punktu widzenia interesu „rodziny”, dziedziny życia (fryzura, ubiór, słodycze). Polska wersja paternalizmu to dobrowolne (niepodlegające dyskusji) zobowiązanie się OJCA do roztoczenie opieki nad obywatelami, czy tego chcą, czy też nie. OJCIEC, posiadając ogromną władzę, podlega po pewnym czasie (czteroletnim) ocenie swoich „dzieci”. Dopóki ich potrzeby będą zaspokajane, a poczynania głowy rodziny będą niezbyt dokuczliwe w sferze osobistych wolności – opinia podopiecznych będzie pozytywna. Podstawowym kryterium oceny będzie skuteczność i efektywność. Kiedy zabraknie pieniędzy na słodycze, skończy się miłość i posłuszeństwo. Lepiej zrozumiemy praktyczne zastosowanie paternalizmu obserwując uważnie sytuację, z jaką od lat mamy do czynienia w służbie zdrowia. Lekarze wzniośle powtarzają za Hipokratesem „Do czyjego domu wejdę, celem będzie dobro chorego”. Niekiedy, zgodnie z własnym pojmowaniem idei paternalizmu, podejmują decyzje dotyczące chorego na pograniczu przymusu, nie biorąc pod uwagę opinii ignoranta (wszystko dla dobra pacjenta). Wydaje mi się, że ratowanie życia człowiekowi za wszelką cenę odbiera mu wolność decydowania o sobie. Hipokrates uważał, że należy przed pacjentem zataić niedobre rokowania, wprowadzając go w błąd. Nie podzielam tego poglądu. Ja w takiej sytuacji chciałbym wiedzieć, ile tygodni (miesięcy) życia mi zostało i jestem przekonany, że mam do tego prawo. Wiedza ta jest konieczna do podjęcia kluczowej dla mnie decyzji – walczyć o swoje życie za pomocą uciążliwych terapii, czy też cieszyć się tym czasem, który mi pozostał. Wybór powinien zależeć ode mnie, nie od mojego lekarza. Fakt, że pojawiam się w szpitalu nie oznacza mojej zgody na wszelkie działania lekarzy. Przekładając na język polityki – to, że jestem członkiem „rodziny”, nie oznacza mojego przyzwolenia na niektóre, niezwykle radykalne decyzje OJCA. Paternalizm, z którym dzisiaj mamy do czynienia w Polsce, obserwuję z zaciekawieniem. Nie ukrywam, że jestem rozczarowany demokracją, w której rządzący podejmują kluczowe decyzje, kierując się sondażami opinii publicznej. Jako pragmatyk rozumiem większość poczynań OJCA zmierzających do wzmocnienia jego władzy. Jako analityk, jestem zakłopotany – nijak nie układają się jego kolejne decyzje taktyczne w spójną strategię.
Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
52
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Samarkanda, jedno z najstarszych miast świata; XIV w. Stolica imperium Tamerlana, centrum kultury muzułmańskiej.
Po słonecznej stronie
gór TienSzan
Zauważył, że tym, co mówi, jestem zaskoczona. Taksówkę obiecała przysłać Mawluda, która mieszka w Taszkencie od zawsze i wie, że na publiczny (tani) transport w stolicy tego trzydziestomilionowego kraju inostraniec nie ma co liczyć, zwłaszcza o takiej morderczej porze jak ta – między psem a wilkiem, kiedy akurat ląduje w Taszkencie samolot z Moskwy. O normalnej porze też nie bardzo można liczyć.
Pałace na wodzie
W
Buchara.
– To jest ostatni moment, żeby zobaczyć Uzbekistan, jakiego już wkrótce nie będzie. Idą u nas wielkie zmiany. – Na lepsze? – Oczywiście, że na lepsze – dzięki naszemu prezydentowi. Mężczyzna w tiubitiejce nasuniętej na czubek głowy prowadził ze mną ten polityczno-powitalny dialog o wpół do czwartej nad ranem, gdy czekałam przed aeroportem w Taszkencie na taksówkę. Tekst i fotografie Anna Koniecka
54
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
rozrastającej się metropolii wielkości mniej więcej Warszawy brakuje autobusów, część z nich pamięta jeszcze czasy Sojuza, a te nowe – żuczki koreańskie (króluje Daewoo) są za małe na taką ciżbę pasażerów. Rządzi więc lobby taksówkarskie – korporacyjne i samozwańcze. Pasażerów zabiera prawie każdy kierowca; upycha ich razem z walizkami na siedzeniach, jeśli walizki do bagażnika się nie mieszczą. Zlikwidowano tramwaje, szyny właśnie kończą zrywać. Jezdnie rozkopane w wielu miejscach. Objazdy, korki. Chociaż szerokość jezdni do pozazdroszczenia – w centrum pięć pasów w każdą stronę. Jak w Moskwie. Przechodzenie przez jezdnię jest jak safari. Piesi przebiegają jezdnię kłusem, na skróty, gdzie popadnie, klucząc pomiędzy samochodami. Kierowcy trąbią, nawet gdy ludzie idą na zielonym świetle. Tak im się spieszy! Tymczasem po obu stronach jezdni są zazwyczaj głębokie betonowe rowy nawadniające przydrożne drzewa. Trzeba przeskoczyć przez rów, chcąc wejść na chodnik. Mężczyzna o kulach, który nie mógł tego zrobić, stał bezradnie na jezdni, a kierowcy omijający go wściekle trąbili. Inwalidzie pomogli dopiero pasażerowie autobusu, który się zatrzymał. Przebudowa skrzyżowania, przez które jedzie się do Mawludy, niezbędna, żeby odetkać starą, posowiecką dzielnicę blokowisk, nie ma szans na szybki finał. Bo w newralgicznym miejscu stoi niepozorny domek. A co tam domek – budka! Wydzierżawiła go na 50 lat jakaś amerykańska firma – zaraz na początku, jak Uzbekistan zdobył niezależność, czyli ćwierć wieku temu (gdy rozpadł się Związek Radziecki).
Bazar Chorsu, Taszkent.
Świat Uzbekistan
Cerkiew prawosławna w Taszkencie. W drodze do Kitoby.
P
roces transformacji w stolicy przynosi czasami pozytywne efekty. Niemiecka firma, która naprzeciwko mieszkalnych bloków uruchomiła fabrykę plastiku, wreszcie kupiła filtry na dymiący strasznie komin. Dym w dalszym ciągu wali, ale już tak nie śmierdzi. Można otwierać okna. A to ważne w tym klimacie. Wybudowano w stolicy trzy linie metra z wielkim trudem, gdyż teren jest mocno sejsmiczny. Trzęsienie ziemi w 1966 roku, które zburzyło kawał Taszkentu (dwadzieścia tysięcy ludzi pozbawionych dachu nad głową żyło pod namiotami), powinno być przestrogą, żeby z infrastrukturą nie leźć ani zbyt głęboko pod ziemię, ani za wysoko. Jak to się ma do praktyki? Nijak, sądząc po szmaragdowoszklanych wysokościowcach budowanych w celach komercyjnych. Ministerialna dzielnica też chyba zawarła pakt z naturą – budynki jak pałace pną się w górę. Otoczone hektarami trawników nawadnianych non stop. I pomyśleć, że czterdzieści kilometrów za Taszkentem racjonuje się wodę. Prąd też. Prowincja to jest zupełnie inny świat. I tak jest w całym kraju. Nawet w miastach takich jak Samarkanda i Buchara, leżących na Jedwabnym Szlaku, obleganych przez turystów, właściciele hoteli mają zagwozdkę, jak zapewnić gościom wodę w kranie. W Samarkandzie, w hotelu Lux (sprywatyzowanym niedawno), recepcjonistka od razu mi powiedziała, że wodę odkręca tylko „na życzenie”. Wieczorem. Nosiła służbową maseczkę na twarzy, taką z apteki. Ale białego fartucha, który też ponoć powinna zgodnie z przepisami nosić, nie założyła. Żeby gości nie straszyć – wyjaśniła. Otwierała korespondencję przychodzącą do mnie, twierdząc, że ma taki obowiązek, co nie jest prawdą. Cóż, transformacja, prywatyzacja, a stary sowiecki nawyk „szpiclówy etażowej” pozostał. Na szczęście nie wszędzie. Dobry adres do zapamiętania: w Bucharze, w samym centrum starego miasta, jest maleńki prywatny hotelik Warakhsha. Czyściutko, po domowemu, właścicielka troskliwa jak mama. (e-mail: aminashurov@mail.ru ). Domowe hoteliki to jest innowacyjny pomysł ponoć samego prezydenta. Jak zwał, tak zwał. Mała przedsiębiorczość potrzebuje pilnie wsparcia. Bo płaci podatki, zanim zacznie zarabiać.
Amir Timur, Tamerlan bohater narodowy Uzbeków, choć Uzbekiem nie był. Stworzył imperium, którego nowożytną cząstką jest Uzbekistan.
Milionerki i milionerzy Do Samarkandy zabrałam się ze znajomym taksówkarzem Mawludy. Uwaga praktyczna – cenę za przejazd uzgadniamy przed, a nie w trakcie podróży. Wychodzi taniej i bez zaskoczenia, że taksówkarz życzy sobie za kurs równowartość miesięcznej pensji taszkenckiego urzędnika. A tu się zarabia miliony! Wszyscy, nawet emeryci, są milionerami. I chodzą na zakupy z torbami pełnymi pieniędzy. Sęk w tym, że od lat nie było denominacji, największy banknot to 5 tys. sum, czyli równowartość mniej więcej czterech biletów na miejski autobus. Emerytura Mawludy, która jest literaturoznawcą (w lutym zakończyła pracę na uniwersytecie), to niecałe sto dziesięć dolarów. A ceny tylko ciut niższe jak w Polsce. statnio nauczycielom wypłacono pensje mąką. W banku zabrakło gotówki. Na bazarach gotówki nie brakuje. Kwitnie handel walutami. Cinkciarze stoją z workami pieniędzy. Kurs lepszy niż oficjalny. Do banku nikt nie chodzi, chyba, że musi. Koleżanka Mawludy potrzebowała zapłacić za nagrobek dla rodziców. Chciała wyjąć z konta 700 tys. sum. Ale kasjerka w banku nie chciała „aż” tyle wypłacić. „Może 200 tysięcy wystarczy?” – targowała się kasjerka. W końcu wypłaciła „jednorazowo” 300 tysięcy. Po resztę kazała przyjść później. ►
O
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
55
Buchara, dawna medresa (szkoła), dziś bazar w starożytnych murach,pamiętających czasy Jedwabnego Szlaku.
Buchara – jedno z niewielu miast na świecie, którego początki sięgają V wieku p.n.e.
Powroty i pożegnania
R
uzalia nie była w Uzbekistanie dwadzieścia lat. Urodziła się w Kitobie. Wieś schowana w zielonej dolinie za górską przełęczą. Widoki zapierają dech. Góry w oddali pobielone śniegiem. Saraje ulepione z glinianych cegieł, z malutkimi podwórkami, winnice rozpięte na dachach. Kręte uliczki, morwowe drzewa, zapach chleba pieczonego w tandyrze. To jest ten kawałek starego świata, który się jeszcze zachował. Żeby było żal odjeżdżać. Parę uliczek bliżej drogi – pędzące samochody, market, ciastka na wagę, sztuczne kwiaty. Tylko rzeźnik naprzeciwko marketu jeszcze się nie poddał i wiesza na haku przed sklepikiem pół wołu obdartego ze skóry. Baranina też jest, kurdiuk (tłuszcz barani, bardzo ceniony) też. Pyszny. Bez spróbowania kupuje tylko patałach, a nie smakosz. Rodzinnego domu Ruzalii już nie ma. Został zburzony przez nowego właściciela i zastąpiony wielkim domiszczem, z gankiem wystającym na pół uliczki. Właściciel liczy, że dostanie większe odszkodowanie niż sąsiedzi z małych tradycyjnych sarajów, jeśli zostaną przymusowo wyburzone pod nową zabudowę. Do Kitoby też, jak w całym Uzbekistanie idzie nowe... Ruzalia mówi, że długo się wahała, czy wyjechać, czy przeczekać ten straszny powolnościowy chaos. Ale w końcu zmusiła ją do wyjazdu sytuacja. Mieszkała już wtedy w Karszni. Duże miasto, wtedy bardzo niespokojne. Mąż stracił pracę, nie było pieniędzy, bała się, co będzie z dziećmi, były małe. Chorowały. Nie było lekarstw. Z Karszni zabrała „na nową drogę życia” do Moskwy kilka kartonów makaronu, którym zapłacono jej za pracę w instytucie, gdzie pracowała jako inżynier projektant. Większość Rosjan wyjechała wtedy z Uzbekistanu. Żydzi, Polacy też. Nawet ci, co urodzili się, jak Ruzalia, tutaj. Czasami wracają, na chwilę – żeby na rodzinnych grobach zaświecić świeczkę, położyć kamyk. Ruzalia też poszła najpierw na cmentarz, uporządkowała mogiłę mamy, czytała Koran. Mawluda, przyjaciółka Ruzalii, wspomina, że gdy „nastała wolność”, studenci zażądali, żeby mówiła do nich tylko po uzbecku. „Zgoda – powiedziała – dla mnie to bez różnicy, ale wy musicie sobie zapamiętać na całe życie, że każdy z nas jest najpierw człowiekiem, a dopiero potem Uzbekiem, Chińczykiem, Rosjaninem... ”
56
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Zrozumieli. I było potem tak, że ona mówiła do nich po uzbecku, a oni do niej po rosyjsku. Wolałaby nie pamiętać tamtych lat. Ale jak zapomnieć? – Najgorsze były lata ’90–’93. Dużo ludzi wtedy powyjeżdżało, gdzie kto mógł. Ja nie mogłam. Zostawić rodziców, braci? Mąż – noga w gipsie (złamana, gdy grał w piłkę). Syn 8 lat. Córka 10. Kiedy wracałam z pracy, trzy pary głodnych oczu wpatrywały się we mnie, czy przyniosłam coś do zjedzenia. Raz udało mi się „załatwić” dwa bochenki chleba. Syn pojechał rowerem do piekarni. Gdy wracał, napadli go starsi chłopcy, pobili, chleb zabrali. Syn strasznie płakał, a ja z przerażeniem myślałam tylko o tym, że dwa bochenki chleba przepadły! Gdy umarła teściowa, na wypominki (za 40 dni) schodzą się krewni, znajomi. Trzeba ugościć. Czym? Upiekłam pieróg – ani okruszka nie zostało. Przyjaciółce, która miała przyjść później, dużo mi wtedy pomagała jak siostra, schowałam kawałeczek ciasta na kredens, żeby wiecznie głodni domownicy nie zjedli. Sąsiadka piekła ciasta i sprzedawała. Dzieciom dawała okrawki. Sama jadła liście winogron. Na wsi, niedaleko za Taszkentem, zimą ani opału, ani światła. Ludzie montowali burżujki, przerabiali gazowe piece. I tak zostało. Gaz ziemny na wieś nie dochodzi, jest tylko z butli.
Nowy Jedwabny Szlak To, co wyróżnia tutejszych ludzi, to jest cierpliwość i wiara w to, że będzie lepiej. Jest lepiej – tak uważa Szafhat, oprowadzając mnie po swojej niedawno kupionej szeregówce w Szahrisabz. Jego dom jest identyczny jak sąsiednie – cała ulica identycznych beżowych domków. – Taka polityczna budowlana urawniłowka. Jedziesz przez miasta, miasteczka, wsie, wszędzie widzisz na rogatkach, przy drogach identyczne domy. To jest nasz nowy Jedwabny Szlak, który budujemy – śmieje się Szafhat. ówiąc serio: ten nowy Jedwabny Szlak to jest chiński pomysł na ponowne zintegrowanie Azji z Europą przy pomocy szybkich kolei, autostrad, lotnisk, sieci energetycznych oraz infrastruktury informatycznej. To ma być największa inwestycja infrastrukturalna, jakiej jeszcze świat nie widział. Udział w tym epokowym przedsięwzięciu Chiny zaproponowały krajom w Europie oraz Azji Centralnej. Wśród nich jest również Uzbekistan. W zamian za dostarczane surowce (porozumienie podpisane z Chinami opiewa na razie na 15 mld dolarów) będzie on beneficjentem chińskich inwestycji. Wymiana handlowa Uzbekistanu z Chinami wzrosła w ciągu roku o ponad 30 procent. Dobry początek. Uzbekistan dostał realną szansę na szybszy rozwój. Bardzo tego potrzebuje. Potrzebuje inwestycji i miejsc pracy. Teraz to
M
Świat Uzbekistan
Na bazarze Chorsu – najstarszym w Taszkencie.
jest największy problem młodych ludzi, którzy chcą pracować, a nie mają gdzie. Dlatego kto może, jedzie do Rosji. zafhat pracował tam siedem lat. Gdy wrócił, kupił samochód i szeregówkę, którą podziwiałam w Szahrisabz. (Rata kredytowa za ten dom – 100 dolarów, tyle co miesięczna płaca nauczyciela). Rodzicom wyremontował dom. Wyprawił wesele bratu i sam też wkrótce się żeni. Małe wesele będzie, nie więcej jak 300 gości. W uzbeckiej rodzinie wszyscy sobie pomagają. Po sąsiedzku również. Masz Uzbeka za sąsiada – nie zginiesz. Ruzalia mówi, że kraj jest ludźmi bogaty. Szahrisabz jest ważnym miastem na tym nowym Jedwabnym Szlaku. Tutaj urodził się w XIV wieku Amir Timur, nazywany Tamerlanem. Narodowy bohater Uzbeków. Czczony jak święty. Chociaż zanim został wielkim wodzem i stworzył imperium na trzech kontynentach, był lokalnym watażką, grabił pasterzy, ale – tu trzeba oddać mu sprawiedliwość – łupami z kompanami się dzielił. I rósł w siłę. Parł do władzy. Dzięki niemu jego rodzinne miasto ma teraz szanse stać się Mekką turystyczną. Na razie jest wielkim placem budowy – na 147 hektarach powstaje olbrzymi kompleks turystyczny. Pod buldożery poszły całe kwartały starej zabudowy. Domy, ulice, stare drzewa. Tych drzew, które Ruzalia pamięta z młodości, strasznie jej żal. Tradycyjnych uzbeckich sarajów również. le ta inwestycja będzie kosztowała, Jura, kolega ze studiów Ruzalii, zaangażowany w tę inwestycję jako jeden z armii wykonawców, nie chce powiedzieć. Ale to się opłaci – zapewnia. Miejscowi ludzie mają pracę przy budowie, a potem będą mieli w licznych przydomowych hotelikach, restauracjach, butikach itp. obsłudze turystów. Turystyka to jest samonapędzający się przemysł. Na olbrzymim placu, otoczonym stylowymi pawilonami, pośród dopiero co zasadzonych drzewek i krzewów, oświetlonych wieczorem tak, że igłę można znaleźć, szemrzą fontanny. Świat jak z baśni o Szeherezadzie (posiadającej elektrownię atomową dużej mocy). Turystów na razie mało. Ale na pewno będzie więcej. To ważne – turystyka dostarcza na razie tylko 5 procent krajowego PKB. Stary mężczyzna spotkany przed aeroportem w Taszkencie, który mówił o rewolucyjnej wręcz transformacji, jaka trwa w Uzbekistanie i za sprawą rządzącego prezydenta odmienia na lepsze ten kraj, bardzo mnie wtedy zadziwił. Ale wtedy jeszcze nie byłam w Szahrisabz. Poczynania rządzących Uzbekistanem, zwłaszcza prezydenta Karimowa, obrońcy demokracji oceniają surowo, nie bez powodów. Ci zaatlantyccy też, ale z innego powodu. Są wyczuleni
S
I
Bazar – królestwo przypraw.
wyjątkowo na transformacje w bogatych w strategiczne surowce krajach. Uzbekistan jest właśnie takim krajem. Posiada olbrzymie złoża gazu, którego jest liczącym się na świecie eksporterem. Ma też ropę, złoto, uran... Na dodatek ma strategiczne położenie: w samym sercu Azji. A teraz na domiar złego wszedł w konkurencyjny dla USA sojusz gospodarczy z Chinami. A niechby jasny szlag trafił ten nowy Jedwabny Szlak?!
Sentymentalny bilans Zmiany, zmiany... W Karszni Ruzalia długo szukała bloku, gdzie zamieszkała z mężem po ślubie. Ich balkon, najładniejszy na piętrze, zawsze obsadzony kwiatkami, jest teraz zastawiony jakimiś gratami, a pod oknem od kuchni stoi plastikowa miednica, zakrywając dziurę w ścianie. Blok wymaga remontu. Nie on jeden, całe osiedle, okryte litościwą zielenią. amiz, mąż Ruzalii, nie chciał jechać w tę sentymentalną podróż. Został w Moskwie. Prosił tylko, żeby zrobić zdjęcia róż, które kwitną najpiękniej w Karszni na głównej alei. Prosił też, żeby mu przywieźć koszule z prawdziwej uzbeckiej bawełny. Bawełna – białe złoto Uzbekistanu. Zbierali ją każdego roku w październiku jako pospolite ruszenie. Wszyscy bez wyjątku: uczniowie, studenci, nauczyciele, lekarze, urzędnicy. Teraz też w październiku tak jest. Uczniowie mają z tego powodu wakacje, a dorośli zbieracze dostają zapłatę. Marną, bo marną, ale na lepioszkę (chleb) wystarczy. Ruzalia martwi się tylko, co będzie, gdy mąż zobaczy, że bawełniane koszule, które mu kupiła, są produkcji tureckiej i chińskiej. Uzbekistan jest wciąż bawełnianą potęgą, ale w sklepach jej nie ma. Ta najlepsza bawełna na świecie rośnie na uzbeckich polach tylko na eksport. Zdjęć ukochanych róż też Ramiz nie dostanie. Aleja różana na centralnej ulicy w mieście Karsznia została zalana betonem. Po stronie aktywów ćwierćwiecza transformacji należy zapisać, że: w Karszni przed pomnikiem bohaterskiego żołnierza z gromadką dzieci, które ratował od głodu, ustawiono granitową tablicę z wyrytymi słowami prezydenta Karimowa, który to miejsce nawiedził. Lecz jak się nazywał ów żołnierz – bohater, pamiętają już tylko najstarsi mieszkańcy miasta. Miejsca na nazwisko bohaterskiego żołnierza zabrakło.
R
Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl
Magdalena Zimny-Louis.
Armenia i Rzeszów
odnalezione
w „Zaginionych” Z Magdaleną Zimny-Louis, autorką powieści „Zaginione”, rozmawia Aneta Gieroń Aneta Gieroń: Kilka tygodni temu ukazała się Twoja najnowsza powieść „Zaginione”. Od czasu debiutu „Śladami hamowania” w 2010 roku, to już czwarta książka – w 2012 roku ukazała się „Pola”, a w 2014 „Kilka przypadków szczęśliwych”. „Zaginione” są jednak Twoją pierwszą powieścią w całości napisaną w Polsce, odkąd w 2014 roku, po ponad 20 latach spędzonych na emigracji w Wielkiej Brytanii, powróciłaś na stałe do Rzeszowa. Czym jeszcze ta powieść różni się od trzech pozostałych? Magdalena Zimny-Louis: Rzeczywiście, przestałam być pisarzem emigracyjnym, choć bywa, że nadal jestem tak klasyfikowana, zwłaszcza w kontekście ogólnopolskich publikacji. Wracając do „Zaginionych”, ta książka jest inna przede wszystkim ze względu na podróż do Armenii, którą odbyłam specjalnie z myślą o zebraniu materiałów. Przy poprzednich książkach najpierw przychodziła do mnie myśl, która stawała się inspiracją i zaczynałam pisać. W przypadku „Zaginionych”, to ja w „poszukiwaniu myśli” pojechałam do Armenii. Wymarzyłam sobie tę podróż, szybko zaplanowałam i jeszcze szybciej zrealizowałam plan. Zanim tam dotarłam, wiedziałam, że Armenia będzie stanowiła tło dla ciekawej historii. Dlaczego akurat Armenia, a nie na przykład Turkmenistan, Laos albo Gruzja?! decydował przypadek, właściwie spotkanie z drugim człowiekiem, a że należę do osób, które nowo poznane osoby, miejsca, zawsze inspirują, tak też się stało tym razem. W Krośnie zetknęłam się z Armenią za pośrednictwem Ormianina, Karo Karapetyana. Zaczęło się od spotkania w grupie wspólnych znajomych, ale jego opowieści okazały się na tyle barwne, pasjonujące i zabawne, że przy okazji kolejnych spotkań Armenia była obecna w naszych rozmowach. Zaczęła mnie też inspirować, choć początkowo bardzo niewiele o tym kraju wiedziałam. Wszystko to trwało około roku, do maja 2015 r. i nagle (w środku nocy, trochę we śnie) stało się jasne, że muszę do Armenii pojechać, bo tam leży moja nowa książka. W ciągu kilku dni zamówiliśmy z moim partnerem, Karolem, bilety do Erywania i 2 tygodnie później wylatywaliśmy do Armenii. Wysiadłaś z samolotu i..., jaką Armenię zobaczyłaś? Do tego spotkania udało mi się trochę przygotować. Przeczytałam wszystkie dostępne w języku polskim i angielskim przewodniki o Armenii. Po wyjściu z samolotu uderzył mnie zapach tego kraju, cudowna mieszkanka kolendry i fig. W kolejnych dniach błądziliśmy po ponad póltoramilionowym Erywaniu, gdzie wszędzie widać odcisk przeszłości ZSRR, kiedy to Armenia była jedną z republik radzieckich. Dziś nowoczesne, szklane budowle stoją tam obok obskurnych, postradzieckich blokowisk. Stare krzyżuje się z nowym, przeszłość z teraźniejszością. Widać, skąd przychodzi i dokąd zmierza ten kraj, który staraliśmy się przejechać wzdłuż i wszerz. Mieliśmy to szczęście, że cierpliwym przewodnikiem był brat Karo, dzięki czemu miałam szansę wejść do zwyczajnych domów, zobaczyć, jak żyją Ormianie, skosztować ich potraw, przekonać się, jak bardzo gościnnym i serdecznym są narodem.
Z
58
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Książka Magdalena Zimny-Louis, Codziennie robiłam też dziesiątki zdjęć, notatki spisywałam na gorąco, wieczorem, po powrocie do hotelu. Byłam pewna, że w książce znajdą się sceny z Erywania i Dilidżan, ale też góra Ararat i klasztor Chor Wirap. To w Armenii wyklarowała mi się prawie cała historia. Wyjeżdżając z Polski wiedziałam tylko, że będę pisała o około 30-letniej kobiecie, którą dawno temu porzuciła matka. Wróciłaś do Polski i właściwie powieść trzeba było już tylko spisać? Armenii przywiozłam tysiące zdjęć, wiele zapisanych stron i ducha Armenii, który jeszcze przez parę tygodni mnie nie opuszczał. Wracając z Erywania do Polski, już nie mogłam się doczekać, by zacząć pisać, bałam się, że emocje wywietrzeją, jeśli ich nie utrwalę natychmiast. We wrześniu 2015 r. powieść w dużej mierze była gotowa. Potem wykonałam jeszcze ogromną pracę przy doprecyzowaniu detali historycznych, topograficznych Rzeszowa, wprowadzaniu poprawek itd., ale „serce” opowieści powstało bardzo szybko. W książce dajesz się poznać jako dokumentalistka zdarzeń i miejsc w Armenii oraz Rzeszowa lat 80. XX wieku. To wypływ mojej osobistej historii i trudno, by było inaczej. Po 23 latach na emigracji wróciłam do Rzeszowa, mojego miasta rodzinnego. Tutaj się urodziłam, spędziłam dzieciństwo i szaloną, licealną młodość. Rzeszów po prostu lubię i czuję się tu pewnie. Bardzo chciałam o moim mieście napisać, być może dlatego, że jestem już zmęczona książkami osadzonymi w Warszawie, Paryżu czy Londynie. Zależało mi, by historia była prawdziwa, autentyczna, uniwersalna, chciałam połączyć Rzeszów, który jest mi bliski, z miejscem, w którym się zakochałam. Dlatego jedni z ciekawością przeczytają o Armenii, inni o Rzeszowie. To oznacza, że niejedna jeszcze Twoja książka osadzona będzie w Rzeszowie? Co mnie cieszy, bo książki są dobre albo złe i nie ma znaczenia, czy akcja ich toczy się na Manhatanie, czy na Podkarpaciu. W przyszłym roku wyjdzie moja piąta książka i znów pojawi się w niej Rzeszów, choć już nie będzie miał aż tak dużego znaczenia jak w „Zaginionych”. Będzie też nawiązanie do Strzyżowa, może do Dynowa. Na pewno pozostanę na Podkarpaciu. Powieść „Zaginione” toczy się w przeszłości i teraźniejszości, w Rzeszowie i Armenii, a czytelnik koncentruje się wokół losów ok. 63-letniej pisarki Albiny i jej siostrzenicy, Helenki, córki znanego polityka. Gdzie nas ta opowieść zaprowadzi? W pisaniu najważniejsza jest intrygująca historia i dobre jej opowiedzenie. Jeśli książka dobrze „niesie”, nieważne, czy jednego czytelnika zaprowadzi na skraj marzeń, a drugiego wzruszy do łez. Moją największą ambicją jest nigdy czytelnika nie zanudzić. W „Zaginionych” chyba mi się udało, bo rozwiązanie rodzinnej zagadki do końca trzyma w napięciu. Kto śledzi Twój profil na Facebooku, wie, że polityczny temperament masz duży i w powieści polityki też jest sporo. Jedną z najważniejszych postaci męskich jest Wiktor Benc. To konkretna postać lokalnego polityka? bsolutnie nie. Po ponad 20 latach spędzonych na emigracji nawet nie znam lokalnych polityków, a inspiracją była mi suma politycznych świństw w naszym życiu publicznym. Wiktor Benc od początku do końca jest postacią negatywną. Prywatnie interesuję się polityką polską, chętniej jeszcze światową i z przyjemnością oraz przewrotną satysfakcją włączyłam ten temat do powieści. Dziś polityka jest jak show-biznes, a cynicznych polityków bez poglądów, biegających od prawej do lewej strony sceny politycznej, nie brakuje, czerpałam obficie z tego oceanu nieciekawych charakterów i brzydkich życiorysów. Ale lokalni politycy mogą z lekkim drżeniem serca czytać, czy aby siebie nie dopatrzą się na kartach powieści. Najważniejsze, by chcieli czytać (śmiech). W moich poprzednich książkach członkowie rodziny również próbowali odszukać siebie samych w różnych postaciach, zupełnie niepotrzebnie. Świetnie sportretowane postacie w „Zaginionych” to fikcja, czy może jednak wykorzystanie dużej umiejętności wnikliwego obserwowania wszystkich i wszystkiego dookoła? Zmysł obserwacji posiadam od zawsze, patrzę i zapisuję w głowie. Jedyną, całkowicie fikcyjną bohaterką, jest Helena, 30-letnia nauczycielka wyjeżdżająca do Armenii szukać matki, która 27 lat temu zostawiła ją w Polsce. Bohaterów Ormian tworzyłam momentami z prawdziwej gliny, jak choćby postać Karena, którego losy „dziwnie” przypominają życie zawodowe neurochirurga Artura Grigoriana, męża mojej koleżanki Gosi Pomianek-Grigorian. Nie ma jednak mowy o żadnej oczywistej „kalce”. Wiele przypadkowo poznanych osób w sklepie, na stacji benzynowej, potem błąka się po kartkach moich powieści, ale nie ma potrzeby by znajomi i przyjaciele w moim towarzystwie byli nadzwyczaj powściągliwi w zachowaniu (śmiech). Ale Albina, jedna z głównych bohaterek jest charakterologicznie uderzająco do Ciebie podobna. na i ja jesteśmy pisarkami z Rzeszowa, scena lotu do Warszawy, spotkanie w wydawnictwie też są zaczerpnięte z mojego życia, łączą nas bóle w plecach i parę innych drobiazgów, ale na pewno Albina nie jest moim alter ego. Jej wybory i decyzje są mi zupełnie obce. Ja na pewno nie czekałabym 27 lat, by poznać losy mojej siostry, która wyjechała do Armenii i ślad po niej zaginął. Mam dwie siostry i pojechałabym ich szukać na koniec świata. „Zaginione” żyją już swoim życiem, a Ty kolejną powieścią. Nowa książka jest już prawie gotowa, gdyż miała się ukazać przed „Zaginionymi”. Akcja rozgrywa się po części w Nowym Jorku i okolicach, gdzie przed laty mieszkałam. Dzięki listom, jakie wtedy, w latach 1985–87, pisałam do Polski, a które moja siostra przechowała, udaje mi się przywołać tamten klimat.
rzeszowianka, która przez lata kojarzona była z „Tygodnikiem żużlowym”, „Speedway Star” i „Evening Star”, a która w 2005 roku zachwyciła swoim opowiadaniem „Studnia” Jerzego Pilcha i wyróżniona została w ogólnopolskim konkursie Polityki „Pisz do Pilcha”. W 2010 roku ukazała się jej debiutancka powieść – „Ślady hamowania”, dwa lata później „Pola”, a „Kilka przypadków szczęśliwych” w 2014 roku ugruntowało jej pozycję na rynku wydawniczym i zamknęło ponad 20-letni okres życia spędzony na emigracji. W czerwcu ukazała się jej czwarta książka, „Zaginione”, wydana przez Świat Książki.
Z
A
O
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
59
VIP kultura
Od lewej: Piotr Kiełtyka i Lesław Wilk.
„ziem przeklętych” Piotr Kiełtyka z Krosna nazywa Podkarpacie „ziemią przeklętą”. Przewalały się tędy największe nawałnice dwóch wojen światowych: operacja gorlicka i obie bitwy o Przełęcz Dukielską. Ta druga była jedną z największych i najkrwawszych górskich bitew pancernych II wojny. Wiosną 1945 r., gdy stopniały śniegi, ziemia odsłoniła ciała tysięcy poległych tu Rosjan, Czechów, Słowaków i Niemców. Smród rozkładających się zwłok wiatr przywiewał do odległego o niecałe 20 kilometrów Krosna.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak
Ś
lady obu wojen widoczne są do dziś. Zarośnięte linie okopów, których przedpiersia wciąż otoczone są kamieniami, fragment pocisku katiuszy, który głęboko utknął w konarze rozrastającego się drzewa, saperka tkwiąca od dziesiątków lat w korzeniu pnia (jej właściciel zapewne zginął skoszony pociskiem), porzucony hełm, resztki zasieków z drutu kolczastego, tysiące rozsypanych łusek karabinowych i artyleryjskich. Piotr Kiełtyka i Lesław Wilk od dzieciństwa zbierali pamiątki z pól bitewnych. Po ogłoszeniu stanu wojennego – w kwietniu 1982 r. Piotr został zatrzymany przez Milicję Obywatelską. W wyniku rewizji czternastolatek bezpowrotnie stracił swoją pierwszą kolekcję militariów. Jego dumą był świetnie zachowany polski hełm – wzór 31 z września 1939 roku.
60
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
W dzieciństwie Piotr Kiełtyka słuchał skąpych relacji swego dziadka Władysława, który otrzymał kartę mobilizacyjną w wieku 17 lat i walczył niemal na wszystkich frontach I wojny światowej. Był na wschodzie, we Włoszech, oglądał nawet pola Verdun jako żołnierz wspierającego Niemców austriackiego korpusu artyleryjskiego. Na frontach I wojny światowej, w uniformie podoficera służb medycznych armii austrowęgierskiej walczył dziadek Lesława Wilka. Następnie dwa lata spędził w polskim mundurze na froncie polsko-bolszewickim. I o tym w rodzinie się nie wspominało. Mówiono tylko, że wrócił z wojen dopiero po 7 latach. Był ranny i nagrodzony medalami. Stracił życie w czasie sowieckiej ofensywy we wrześniu 1944 r. Wojenne wspomnienia bliskich i krewnych zrodziły zainteresowanie Lesława historią. W latach 90.
Muzeum Pól Bitewnych obaj połączyli swoje zbiory. W 2003 r. zarejestrowali Prywatne Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych w Krośnie. wiedzanie muzeum – po którym oprowadza mnie Lesław Wilk – rozpoczyna się od schronu przeciwlotniczego, znajdującego się pod budynkiem należącym dawniej do lotniska. Przed wybuchem II wojny światowej krośnieński garnizon lotniczy miał aż trzy lotniska – główne w Krośnie oraz dwa pomocnicze: w Krościenku Wyżnem i Moderówce. Funkcjonowała tutaj, przeniesiona w listopadzie 1938 r. z Bydgoszczy i Świecia, trzyletnia Szkoła Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich. W budynkach koszarowych dla 600 uczniów zakwaterowano dwa ostatnie roczniki. Pierwszy rekrutowano tuż przed wybuchem wojny, w oparciu o przeniesione także tutaj Centrum Wyszkolenia Lotnictwa nr 2. Szkoła kształciła pilotów, strzelców pokładowych, radiotelegrafistów i mechaników lotniczych. W 1939 r. do pułków lotniczych odszedł pierwszy rocznik absolwentów. Po niemieckich bombardowaniach lotniska w Krośnie szkołę ewakuowano w kierunku Łucka na Wołyniu. Część z nich walczyła z Sowietami. Inni przez Rumunię i Francję przedostali się do Anglii, zasilając polskie dywizjony. W samym tylko Dywizjonie 300 walczyło 28 absolwentów SPLdM; żaden nie przeżył wojny. Po zajęciu lotniska w Krośnie Niemcy rozpoczęli jego rozbudowę. Powstał betonowy pas startowy prawie kilometrowej długości. Z tego okresu pochodzi również budynek, pod którym mieści się schron z ekspozycją muzealną. Polskich uczniów szkoły w Krośnie w 1940 r. zastąpiła IV Szkoła Techniczna Luftwaffe, o czym przypomina ekspozycja. To stąd wystartował samolot Focke Wulf Fw 200 Condor, na którego pokładzie Hitler i Mussolini udali się na wizytację frontu wschodniego. W pobliżu lotniska w Krościenku w listopadzie ub.r. wydobyty został z ziemi rozbity Junkers JU-87 Stukas, w którym w czasie ćwiczeń wypadkowi uległ rumuński pilot Ioan Clop. Pochowany został na cmentarzu wojennym w Dukli, zaś części maszyny eksponowane są w kolejnym pomieszczeniu schronu. Wśród nich w całości ocalał zachowany pod siedzeniem „sztukasa” jedwabny spadochron – niezwykła rzadkość w wojennych kolekcjach, a dziś prawdziwa ozdoba zbiorów. Został zakonserwowany i wywietrzony dopiero po 71 latach od katastrofy. Po wyjściu ze schronu w przy muzealnym ogródku oglądamy inną osobliwość: półgąsienicowy niemiecki pojazd Kettenkrad HK-101. Niewielki, zwrotny, z przodu przypomina motocykl, z tyłu – miniaturkę czołgu. Specjalne, szerokie gąsienice
Z
pozwalały mu poruszać się po bagnach i kopnym śniegu. Służył jako lekki ciągnik dla niemieckich wojsk, rozwijając prędkość do 70 km/godz. Na drodze zużywał 16 litrów paliwa na 100 km, w terenie – 22 l. Zdobytych na Niemcach egzemplarzy (a wyprodukowano ich tylko siedem tysięcy) chętnie używały zarówno wojska angielskie i amerykańskie, jak i sowieckie. Po wojnie posłużył jako wzór do skonstruowania skuterów śnieżnych. Krośnieński pojazd przez kilkadziesiąt lat przeleżał porzucony w bieszczadzkim lesie. Jego rekonstrukcja i konserwacja trwała 13 lat. Na odnowienie czeka w pobliżu inny niemiecki półgąsienicowy transporter opancerzony. Pojazd jest w dużej części już skompletowany: zachowały się oba przednie koła, część kół podwozia gąsienicowego oraz opancerzona wieżyczka z karabinem maszynowym. Dzisiejszy budynek muzeum był rodzinnym domem państwa Kiełtyków. Jako ostatnie cywilne zabudowanie przed kompleksem lotniska miał charakter kamienicy czynszowej, w której mieszkania wynajmowali polscy wojskowi. Dziadek współzałożyciela muzeum – Władysław, był przed wojną pracownikiem przemysłu naftowego. Wyprowadził się do Borysławia, gdzie urodził się Czesław Kiełtyka, ojciec współorganizatora. W roku 1941 rodzina wróciła do Krosna, nie miała jednak gdzie się podziać: ich dom zajęli Niemcy – pracownicy lotniska. Wtedy właściciele zebrali dokumenty notarialne budynku i pojechali interweniować do Krakowa, do siedziby Generalnego Gubernatorstwa. Po rozpatrzeniu sprawy hitlerowscy urzędnicy zwrócili rodzinie Kiełtyków dom, obciążając ich wszystkimi rzekomo zaległymi opłatami komunalnymi za lata ich nieobecności w Krośnie. terrorze w czasie niemieckiej okupacji przypomina tablica z nazwą obozu pracy przymusowej w Szebniach, ocalona w ostatniej chwili jako deskowanie walącej się, przeznaczonej na spalenie starej stodoły. Obóz powstał wiosną 1940 r. Od 1941 r. trzymano w nim jeńców sowieckich, których zginęło tu ponad 5 tysięcy. Cierpieli oni dotkliwe zimno i głodowali, żywiąc się surowymi ziemniakami zdobywanymi od miejscowej ludności, a gdy ich brakło – nawet gliną i trawą. Panował tyfus; ludzie umierali jak muchy. Po wymordowaniu sowieckich jeńców Niemcy założyli tu obóz pracy przymusowej. Obok tablicy reprodukcja pewnego hitlerowskiego dokumentu, uzmysławiająca skrupulatność i perfidię machiny wroga. Tym nielicznym, którzy przeżyli, wystawiano rachunki za pobyt! ►
O
Jednemu z nieszczęśników, więźniowi politycznemu o nazwisku Bogdan Dmytro vel Dimitr, administracja obozowa kazała za okres uwięzienia w Szebniach w dniach od 26 maja do 29 listopada 1943 r. zapłacić 449 zł 31 gr. Można traktować to jako zbrodniczą bezczelność nazizmu, gdyby nie odniesienie do współczesności. Mniejszość polska w Niemczech utraciła swoje prawa na mocy hitlerowskiego dekretu z roku 1940. Nie odzyskała ich do dziś, co zdaje się nie przeszkadzać żadnemu z kolejnych naszych rządów po roku 1989. W zamian mniejszość niemiecka w Polsce cieszy się pełnią praw i otrzymuje państwowe dotacje na swą działalność. ażdy, nawet niepozorny eksponat, ma własną, nieraz bardzo wymowną historię. Oto kartka, opatrzona wieloma różnokolorowymi stemplami, którą do rodziny w Łękach Dukielskich wysłał z niewoli rosyjskiej Jan Krężałek, szeregowiec armii austro-węgierskiej. Z miejsca zesłania na Syberii wracał do rodzinnego domu głównie pieszo. Zajęło mu to blisko dwa lata. Rękawica piechura carskiego z wycięciem na palce do obsługi broni wykonana jest z wielbłądziej wełny. Ocalała w dobrym stanie, choć na przedpiersiu okopu przeleżała całe stulecie. W czasie I wojny walki w Karpatach toczyły się w sięgającym po pas śniegu. Jak opowiadano, zabici w czasie ataku carscy żołnierze stali w tym śniegu unieruchomieni aż do wiosennych roztopów. Metalowa papierośnica nosi ślad przekłucia na wylot bagnetem. Jeżeli żołnierz nosił ją w kieszeni na piersi, ocaliła mu życie. Ekspozycja „Wrzesień 1939 r.” przedstawia przygraniczne pobojowisko i przypomina o żołnierzach Armii Karpaty broniących południowych rubieży Rzeczypospolitej przed agresorem słowackim i niemieckim. Zwraca uwagę elegancki polski płaszcz oficerski. Szyty na miarę, tak aby jego dolna krawędź była odległa o 20 cm od ziemi. Na kołnierzu rude na-
K 62
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
szywki służby medycznej. Należał do lwowskiego farmaceuty w stopniu majora. Płaszcz miał w otoku rękawa dodatkową kieszeń, w której znaleziono listę zakupów napisaną na druku reklamowym jego apteki. Płaszcz odkryto przypadkowo w ściance ocieplającej remontowanego budynku. Przezornie schowany, doczekał lepszych czasów. Do plecaka żołnierza z 1939 r. przytroczony jest koc. Niezwykle ciepły, gdyż wykonany z wełny lamy. Na końcu kawaleryjski rząd koński, kulbaka wykonana z grubej na 1 cm skóry, specjalnie sprowadzanej z Argentyny. Przy siodle stroczona skórzana sakwa, a w niej rzeczy osobiste układane zgodnie z regulaminowym porządkiem. Do siodła przytroczony był także worek na trzy kilogramy ziarna owsa dla konia. – Niczego doskonalszego niż ten rząd koński na świecie nie wymyślono. Nie było też lepszej kawalerii niż polska. Jej wzory kopiowano wiele dziesięcioleci po wojnie, np. w czasie konfliktu RPA z partyzantką z Namibii. W piaszczystym afrykańskim terenie żadne pojazdy wojskowe nie zdawały egzaminu. Polski rotmistrz, kombatant z 1939 r., wyszkolił więc czarnych ułanów, sadzając ich na siodła według polskich wzorów. Ci czarni ułani roznieśli namibijską partyzantkę w proch – opowiada pan Lesław. undury z obu wojen robią duże wrażenie – na przykład ciemnozielony strzelców tyrolskich, uszyty z grubego, ciepłego sukna. Do tego plecak z eleganckiej cielęcej skóry; pod nim drugi – amunicyjny. Kurtka lotnika Luftwaffe z wysokim baranim kołnierzem podbita jest kożuchem, aby na dużych wysokościach lotnik mógł wytrzymać nawet kilkadziesiąt stopni mrozu. Kurtka strzelca spadochronowego jest pikowana i dwustronna: zielona na wiosnę i jesień, a biała na zimę. Na ręce czerwona opaska, aby odróżnić się od Rosjan, którzy także
M
Muzeum Pól Bitewnych
używali białego kamuflażu. W scenie walk „Dukla 1944” pokazana została m.in. różnorodność rosyjskiego umundurowania: postrzępiony żołnierski szynel i sukienna bluza mundurowa, zwana też rubaszką. O ile mundury polskie i niemieckie były przez cywilów przeszywane i używane w czasach powojennego niedostatku, to noszenie mundurów sowieckich było zabronione. Winnego przesłuchiwały służby bezpieczeństwa. Zawsze wtedy padało pytanie: „Skąd to masz?” Niezależnie od odpowiedzi, groziły kara administracyjna lub więzienie. dący na zachód czerwonoarmiejcy zadawali wciąż to samo pytanie: „Którędy na Berlin?” Czasem na drogowskazie lub tablicy umieszczano odpowiedni napis. Jego fragment z czerwoną gwiazdą i literami: „BER...” wymalowanymi na blasze ocynkowanej zachował się w krośnieńskim muzeum. Możemy przyjrzeć się także drugiej stronie tej tablicy. Wtedy okaże się, iż mamy do czynienia z eksponatem niecodziennym: matrycą mapy wojskowej w skali 1:100 000 z Wojskowego Instytutu Geograficznego w Warszawie. Matryca mapy nosi datę 1929 i przedstawia okolice Frankfurtu nad Odrą. Po co mapa tego terenu była potrzebna Wojsku Polskiemu? W roku 1933, po dojściu Hitlera do władzy, Piłsudski planował wyprzedzające uderzenie na Niemcy. Plan był tak utajniony, iż nawet dziś niektórzy historycy podają go w wątpliwość. Tymczasem w 1934 r. Niemcy rozpoczęli dla ochrony swojej granicy wschodniej budowę Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Mapy i matryce Wojskowego Instytutu Geograficznego prawdopodobnie pozostawały w czasie wojny w dyspozycji Armii Krajowej obszaru lwowskiego. Rosjanie przejęli je po powtórnym zdobyciu miasta – 27 lipca 1944 r. Wtedy mogły wpaść w ręce Smiersza – sowieckiego kontrwywiadu wojskowego. We wrześniu i październiku 1944 r. w czasie walk o Przełęcz Dukielską, doszło do zagłady prawie ca-
I
łej 38. armii I Frontu Ukraińskiego dowodzonej przez marszałka Iwana Koniewa. Jego sztab stacjonował m.in. w Łękach Dukielskich i Lipowicy. W tej ostatniej miejscowości supertajna matryca mapy opatrzona numerem 14509 pozostawała od 1944 do 2016 r. w wiejskiej chacie. Przechowywano ją na zasadzie, iż „wszystko może się przydać” – kończy Lesław Wilk historię jednego z najcenniejszych eksponatów kolekcji. oniec wojny przyniósł względną stabilizację oraz nowe zniewolenie. Symbolicznie pokazuje to postać majora w mundurze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (polski odpowiednik NKWD). Jeden but oficerski depcze insygnia pokonanego wroga – niemiecką swastykę, drugi – wydany w podziemiu plakat: „Wszyscy do walki w szeregach AK”. Odwrócony plecami do oficera KBW stoi manekin kobiety ubrany w suknię ślubną uszytą z jedwabnej czaszy brytyjskiego spadochronu. Pochodził on z największego na Podkarpaciu zrzutu dla Armii Krajowej, który nastąpił w Lubli 1 lipca 1944 r. „Tyle pozostało” to końcowa scena ekspozycji przedstawiająca fragment Beskidu Niskiego, z pobojowiskiem zasłanym wojennym żelaznym złomem: przerdzewiałe na wylot hełmy, łopatki, manierki, fragmenty radiostacji i kilogramy poczerniałych łusek. – Gdzie tu jest miejsce na bohaterstwo? – retorycznie pyta pan Lesław, dodając, iż historia ostrzega przed tym, co może się wydarzyć. Historię trzeba znać, aby w porę rozpoznać zło, które powrócić może w każdej chwili.
K
Prywatne Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych, Krosno, ul. Czajkowskiego 92, tel. kom. 502 994 116 i 785 144 346. Właściciele: Dorota i Piotr Kiełtyka oraz Lesław Wilk. Szczegóły na stronie: www.muzeumkrosno.pl
Więcej informacji kulturalnych i historycznych na portalu www.biznesistyl.pl
Andrzej Piecuch.
Andrzeja Piecuch a teatr w „przestrzeni ni eba i ziemi”
– W twórczości wyrażamy się najpełniej. W niej najlepiej sprawdza się nasze człowieczeństwo, sposób życia i bycia. Bo twórczość sięga do duszy, przetwarza nasze stany emocjonalne, przeżycia, pokazuje nasz sposób postrzegania świata. To wszystko musi się też układać w jedną, spójną całość – tłumaczy Andrzej Piecuch, aktor Teatru „Maska” w Rzeszowie, szef prywatnego teatru „Jaruga”, który w podrzeszowskich Siedliskach stworzył swą artystyczną przystań, gdzie – pełen energii – nie ustaje w twórczej aktywności i artystycznych poszukiwaniach.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
P
ochodzi z Jasionki; tam, już w latach szkolnych, zetknął się z amatorskim teatrem. Kolejny etap „aktorskiego wtajemniczenia” to był amatorski teatr „Verbum”, działający przy rzeszowskim WDK. Ukończył technikum mechaniczne, ale ciągnęło go do aktorstwa. W 1980 r. zdał na Wydział Lalkarski wrocławskiej Filii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej im.
64
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Ludwika Solskiego w Krakowie. W 1983 r., jeszcze na czwartym roku studiów, trafił do rzeszowskiego Teatru Lalki i Aktora „Kacperek” – poprzednika „Maski”. – Zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor, Ryszard Szetela, i powiedział, że czeka tu na mnie mieszkanie i angaż. To były jeszcze czasy, kiedy artystom dawano mieszkania – śmieje się Piecuch. Związek z tym teatrem przetrwał do dziś.
Teatr
P
raca magisterska Piecucha dotyczyła wybitnego twórcy awangardowego teatru – Jana Dormana. Aktor w najśmielszych snach nie przypuszczał, że Dorman uczyni go swoim asystentem i w 1986 r. wyśle do Torunia, aby tam wyreżyserował jego sztukę „Przygody Wiercipięty”. Jak podkreśla przyjaciel aktora Aleksander Bielenda, znany badacz regionalista, Piecuch nie przypuszczał, że „ten tytułowy Wiercipięta przylgnie do niego jak rzep do psiego ogona”. Na szczęście owo „wiercipięctwo” wyrażało się przede wszystkim w twórczej aktywności i nieustających artystycznych poszukiwaniach. Aktor w „Kacperku” reżyserował takie przedstawienia jak „Missa pagana” według Stachury, „Paluszek” Rochowiaka, czy „Pierrot i Colombina” Leśmiana. Z Januszem Pokrywką i Bogusławem Froniem współtworzył Scenę Propozycji. Z czasów „Maski” szczególnie ceni sobie role w „Mitach Greków”, „Niech żyje cyrk”, „Na pełnym morzu”, „Pinokiu” czy „Dzikich Łabędziach”. Tworzył postacie wyraziste, krwiste, zagrane mistrzowsko pod względem warsztatowym. Ma na swoim koncie już ponad 70 ról. Z teatrem zjeździł podkarpacką prowincję, kawał Polski, ale także występował w Bułgarii, Serbii, Turcji, na Słowacji, Litwie, Ukrainie, w Niemczech, Czechach, Tunezji, Chorwacji, a nawet w Jerozolimie. Jego aktorski kunszt został uhonorowany m.in. nagrodami prezydenta Rzeszowa (1991) i marszałka województwa podkarpackiego (2001), Fundacji Kultury (1995, 2001), a także Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (2013) i Brązowym Medalem Zasłużony Kulturze „Gloria Artis” (2016).
Widowisko plenerowe „Wielki teatr świata”.
Broniakówka, czyli artystyczna „baza”
A
le ponieważ mało mu było owego „wiercenia się” po „kacperkowej” przestrzeni w 1991 r. założył pierwszy w Rzeszowie prywatny teatr „Jaruga”. – Upłynęło już kilka lat mojej pracy, a ja czułem niedosyt – tłumaczy. – Ciągle mi czegoś brakowało. Myślałem o widowiskach plenerowych, fascynowałem się teatrem ulicznym. Działania artystyczne teatru „Jaruga” wzięły swój początek z zainteresowania kulturą ludową, etnografią, „teatrem źródeł”. Stąd nic dziwnego, że zafascynował go np. teatr „Gardzienice”, który powstał pod Lublinem. – Jego założyciel, Włodzimierz Staniewski, stworzył ciekawą formułę, którą nazywał „wejściem w nowe środowisko naturalne teatru”, co mnie bardzo pasjonowało i ten wątek później konsekwentnie rozwijałem – opowiada aktor. Myślał kiedyś, by zaangażować się do zespołu „Gardzienic”, ale… – Byłem związany na stałe z „Kacperkiem”, tu miałem rodzinę, mieszkanie, więc wybrałem Rzeszów – wyjaśnia. I dodaje: – W tamtym czasie kierunek, w jakim rozwiną się „Gardzienice” był wielką niewiadomą. Dziś to znany teatr, uznana marka w Europie i świecie. Ja chciałem iść podobną ścieżką poszukiwań w stronę źródeł. ►
Spektakl „Słońcesław z Żołyni”.
S
ytuacja sposobna wydarzyła się w dniu, kiedy znajoma zabrała Piecucha na wycieczkę do Siedlisk w gminie Lubenia, do przepięknego zakątka pod lasem. Zaproponowała mu wtedy przejęcie opieki nad tym miejscem – w związku z jej wyjazdem do Kanady. – Tu właśnie znalazłem idealne warunki do robienia takiej formuły teatru w przestrzeni otwartej, jaką sobie kiedyś wymarzyłem – opowiada aktor. – Niedługo potem postanowiliśmy otworzyć w tym miejscu bazę letnią, gdzie rozpoczęliśmy działania teatralne, np. z okazji nocy świętojańskiej, kiedy wyruszyliśmy w przestrzeń otwartą wokół Lubeni. Na terenie gminy Lubenia znajduje się miejscowość Straszydle. To zainspirowało Piecucha i Aleksandra Bielendę do zorganizowania Festiwalu Strachów Polnych, którego kolejne edycje odbywały się w latach 1993–2004. – To była impreza interdyscyplinarna, łącząca w swej formule widowiska teatralne, koncerty muzyczne, parady strachów polnych, wystawy plenerowe i happeningi – podkreśla aktor. I dodaje: – A ponieważ obawiałem się, że taka forma znudzi się społeczności danego środowiska, wymyśliliśmy, by organizować ten festiwal co roku w innym miejscu, na terenie całego Podkarpacia (Tyczyn, Rzeszów, Jasło, Straszydle, Lubenia, Odrzykoń, Korczyna). rojekt takich poszukiwań teatralnych „Małe Ojczyzny – tradycja dla przyszłości” został zgłoszony do Fundacji Kultury, która w 2001 r. przyznała mu wyróżnienie. – Projekt dotyczył nie tylko Festiwalu Strachów Polnych, ale także takich form jak np. noc świętojańska, święto wiosny, jasełka, parady kolędnicze i turnieje rycerskie – podkreśla Piecuch. Kilka lat później w finale kolejnego konkursu „Małe Ojczyzny – tra-
P 66
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
dycja dla przyszłości” znalazł się również projekt „Podkarpackie Etno-misteria”, zrealizowany we współpracy z gminą Korczyna, na który złożyły się m.in. Międzynarodowy Festiwal Strachów i Biesiada Fredrowska na Zamku Kamieniec. ymczasem w Siedliskach cały czas trwały działania artystyczne oraz remont domu. Ale aktor przeniósł się tam wraz z rodziną dopiero kilka lat temu. Decyzję tę zdecydowanie przyspieszyła choroba syna (stwardnienie rozsiane) i trudności z wnoszeniem wózka inwalidzkiego na pierwsze piętro bloku. – Po dwóch latach wynajmowania mieszkania w Rzeszowie zdecydowaliśmy, że je sprzedamy, a uzyskane tą drogą pieniądze zagospodarujemy na leczenie syna i tworzenie bazy teatralnej w Siedliskach. „Baza” jest bardzo urokliwa; obok domu powstał też – spontanicznie – mały amfiteatr. Ponadto Piecuch chce stworzyć tu jeszcze scenę kameralną, gdzie będzie można wystawiać małe formy teatralne i organizować warsztaty.
T
WIELKI
teatr świata Aktor potwierdza, że wrósł już w lokalny klimat Siedlisk; ba! jak zdążyłem zaobserwować, jest uważany przez miejscowych za artystyczny autorytet. Postanowił więc wciągnąć w działania teatralne mieszkańców: zarów-
Teatr no młodzież, jak i dorosłych. Zaczął więc od formy, która – w założeniu – miała przyciągnąć wszystkie grupy wiekowe, czyli „Jasełek staropolskich”. – Najpierw zrobiłem jasełka z grupą dorosłych, która zdobyła I miejsce na wojewódzkim przeglądzie w Głogowie Młp. Jak zobaczyła to młodzież i dzieci, to na następny rok również chętnie się włączyli. Z młodzieżą zajęliśmy 2. i 3. miejsce w przeglądach: wojewódzkim – w Głogowie Młp. i międzywojewódzkim – w Kolbuszowej. To był wielki sukces grupy, która pracowała bardzo krótko, bo niecały miesiąc. tym roku, w okresie Wielkiego Postu, Andrzej Piecuch z grupą miejscowych aktorów po raz pierwszy wystawił „Misterium Passionis” w konwencji teatru cieni. Jest to formuła rzadko grywana, mimo że jest bardzo atrakcyjna i nie potrzebuje jakichś specjalnych warunków scenicznych, poza odpowiednią techniką zastosowania reflektorów, rekwizytów, kostiumów i pracą nad studium gestu. W tym roku udało się zagrać to misterium tylko cztery razy, ale ekipa aktorska ma już kilka zaproszeń na przyszły rok. Piecuchowi marzy się też Misterium Męki Pańskiej jako duże widowisko plenerowe. To ogromne przedsięwzięcie, z udziałem wielu aktorów i wykorzystaniem potężnych dekoracji i środków inscenizacyjnych. – Władze gminy Lubenia z zainteresowaniem i życzliwością przyglądają się poczynaniom teatru i wierzę, że poprą nową inicjatywę – podkreśla aktor. Z ostatnich dokonań teatru „Jaruga” na szczególną uwagę zasługują dwa spektakle dotowane przez województwo podkarpackie. Są to: „Słońcesław z Żołyni”, który opowiada o życiu i twórczości znanego malarza Franciszka Frączka, oraz „Wielki teatr świata według Calderona” – widowisko, które nawiązuje do cyklu misteriów średniowiecznych, jakie były kiedyś grywane w Hiszpanii. Piecuch przygotował ten spektakl wspólnie z Michałem Zaskórskim, szefem Teatru „Animagia” z niewielkiego Żytna koło Łodzi. Spektakl był pokazany m.in. na rynku w Wielopolu (z okazji Roku Tadeusza Kantora), przy fontannie multimedialnej w Rzeszowie oraz w Siedliskach, gdzie odbyła się pierwsza próba generalna z widzem. – Miejscowa społeczność była zachwycona, bo jeszcze czegoś takiego nie widziała – podkreśla aktor. ak więc Piecuch stara się poszerzać źródło inspiracji, jakim jest fascynacja kulturą ludową, „żywiołami nieba i ziemi”, o wątki misteryjne, moralitetowe, bo one – mimo że były grane w średniowieczu – nie tracą nic na aktualności. Były – i są – ważnym głosem, bo mówią o rzeczach ostatecznych. – Teatr misteryjny jest mi coraz bliższy – przyznaje aktor. – Traktujemy go czasami powierzchownie jako zapomniany zwyczaj, obrzęd, który istniał w dawnych czasach, a my staramy się go odtworzyć w nowej formie. Teatr Calderona to niezwykłe misterium, które my pokazujemy przy pomocy współczesnych środków wyrazu scenicznego. Przyznaje, że teatr prywatny na prowincji to wielkie przedsięwzięcie logistyczne. Tym trudniejsze, że – w prze-
W
T
ciwieństwie do modnych warszawskich teatrów prywatnych – nie ma szans na państwowe dotacje. – Kiedy w sierpniu ub.r. realizowaliśmy równolegle dwa projekty – „Wielki teatr świata według Calderona” i „Słońcesław z Żołyni” (rzecz o malarzu Franciszku Frączku) – był to gigantyczny wysiłek. Zwłaszcza wystawienie Calderona: duży zespół aktorski, potężne dekoracje, gra w maskach i zgrzebnych kostiumach… Tego, że w prawie 40-stopniowych, sierpniowych upałach przygotowaliśmy ten spektakl w tydzień, nie mogę pojąć do dziś – śmieje się aktor. odaje, że widz nie musi wiedzieć, jak długo aktorzy pracowali nad spektaklem i ile ich to kosztowało – liczy się efekt finalny. – Sami artyści wiedzą, jak ciężki jest to chleb. Jeśli dostaniemy dotację – to genialnie, jeśli nie – staramy się realizować spektakl własnymi środkami. Dlatego przy „Jarudze” rozwinąłem impresariat, żeby teatr zarabiał na siebie – podkreśla Piecuch.
D
CZAS NA
„Seans serdeczny”
A
ktor, pełen energii i optymizmu, wciąż myśli o nowych przedsięwzięciach teatralnych. Powoli „przymierza się” już do kolejnego spektaklu, opartego na „Seansie serdecznym” – trenach Stanisławy Kopiec, nieżyjącej już (zmarła w 2012 r.), znakomitej poetki pochodzącej z Lubeni. Tomik ten napisała po śmierci swego syna Roberta. – Ten spektakl to forma złożenia hołdu genialnej poetce – podkreśla aktor. – Spróbuję dotrzeć do głębi tego materiału poetyckiego. Już pierwszy wiersz nawiązuje do drogi krzyżowej – „Pierwsza stacja, albo prolog”. To narzuca konwencję spektaklu, tym bardziej że kiedy analizuje się te teksty, to widać, że to wydarzenie było dla Stanisławy Kopiec bolesnym przeżyciem. To będzie studium cierpienia i bólu, widowisko bardzo ascetyczne, zamknięte w przestrzeni kameralnej sceny teatru. Piecuch zauważa, że Franciszek Frączek i Stanisława Kopiec to twórcy, którzy czerpali z poezji ziemi i sacrum, mimo że Frączek był – można by rzec – malarzem pogańskim, bo sięgał do mitów prasłowiańskich, zaś poetka Stanisława Kopiec wręcz przeciwnie – odwoływała się do motywów religijnych, mistycznych. W wierszu „Dmuchawce”, dedykowanym Frączkowi, pięknie wyraziła ich wzajemne pokrewieństwo artystyczne. zef teatru „Jaruga” znalazł swoje miejsce na ziemi, gdzie może łączyć przyrodę z teatrem, muzyką, rzeźbą, poezją i dyskusją. Miejsce, gdzie może w spokoju przygotowywać się do następnych ról i premier teatralnych. Czekamy więc na kolejne znakomite spektakle. Na ile go znam, mogę stwierdzić, że doczekamy się ich, i to szybko…
S
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
67
Śladami
Beatlesów i Amy Winehouse „Zebra”
The Beatles.
na Abbey Road i dom przy Camden Square
U
lica Abbey Road w Londynie znana jest najbardziej z dwóch rzeczy: kompleksu studiów nagraniowych koncernu EMI – Abbey Road Studios, oraz znajdującego się tuż obok przejścia dla pieszych, na którym zostało zrobione słynne zdjęcie muzyków grupy The Beatles, którzy kończyli akurat nagrywanie swojego bodaj najlepszego albumu, zatytułowanego, a jakże!, „Abbey Road”. Zawsze jest tu sporo chętnych do sfotografowania się na najsłynniejszej „zebrze” świata, co kontrastuje z pustką przed kamienicą w dzielnicy Camden Town, w której w 2011 r. zmarła gwiazda soulu i rhytm’n’bluesa – Amy Winehouse. Choć podobno w lipcu, w rocznicę jej śmierci, jest tu tłok i sporo kwiatów. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie i reprodukcje Renata Kwiatkowska
MUZYCZNY Londyn
Amy Winehouse.
A
bbey Road jest ponad 2-kilometrową ulicą położoną w północno-zachodniej części Londynu, na terenie gmin London Borough of Camden oraz City of Westminster. Tu, pod numerem trzecim, w kamienicy w stylu georgiańskim z 1831 r., mieści się – powstałe w 1931 r. – słynne studio nagraniowe (a właściwie kompleks studiów) – Abbey Road Studios. Studio reklamuje się jako najsłynniejsze na świecie i nie ma w tym przesady. Lista słynnych wykonawców, którzy w nim nagrywali, jest długa. Dość powiedzieć, że Beatlesi w okresie od lutego do sierpnia 1969 r. nagrali tu swój jedenasty (przez wielu krytyków uważany za najlepszy) studyjny album „Abbey Road”, a grupa Pink Floyd – sześć lat później – słynny album „Wish You Were Here”. Ponadto nagrywali tu m.in.: Cliff Richard, The Shadows, U2, Iron Maiden, Madness, Florence and the Machine, Spice Girls, One Direction, a nawet Placido Domingo. Polski akcent: w Abbey Road Studios odbył się ostateczny mastering wydanej w 2007 r. płyty Anny Marii Jopek „ID”.
Zdjęcie numer pięć Widok napisu nad drzwiami wejściowymi – „Abbey Road Studios”, oddziałuje na wyobraźnię i podnosi ciśnienie. Ale główny hit tego miejsca to położone tuż obok budynku studia przejście dla pieszych, na którym zostało zrobione słynne zdjęcie „czwórki z Liverpoolu”, znane całemu światu z okładki płyty „Abbey Road”. Jak to często bywa, genialny w swej prostocie pomysł na takie właśnie zdjęcie powstał właściwie przypadkiem. Beatlesi zastanawiali się nad tytułem i okładką albumu, który akurat kończyli nagrywać. W pierwszej wersji miał się on nazywać „Everest”, a muzycy mieli być pokazani na okładce na tle Himalajów, ale ostatecznie Beatlesi odrzucili tę koncepcję. Wtedy któryś z nich – najprawdopodob-
niej Paul McCartney – rzucił pomysł, by zrobić zdjęcie na przejściu dla pieszych znajdującym się tuż obok studia nagrań, a płycie nadać tytuł „Abbey Road”. Reszcie zespołu propozycja bardzo przypadła do gustu. Zdjęcie zrobił Beatlesom rankiem 8 sierpnia 1969 r. (a więc w ostatnich dniach nagrywania słynnego albumu) Iain MacMillan, główny fotograf zespołu. Właściwie zrobił on wtedy muzykom, stojąc na drabinie, sześć zdjęć, z których na okładkę trafiło zdjęcie numer 5. Fotograf miał na całą sesję zaledwie 10 minut; w tym czasie miejscowy policjant pomagał grupie, kierując ruchem drogowym. Bosonogi McCartney
J
ako pierwszy na zdjęciu idzie John Lennon, za nim Ringo Starr. Jako trzeci – Paul McCartney. Mini, pochód zamyka George Harrison. McCartney jako jedyny przechodzi przez „zebrę” boso. Z tym z pozoru drobnym szczegółem związana jest ciekawa historia. W tamtym czasie została rozpowszechniona jedna z najsłynniejszych tzw. miejskich legend (czyli pozornie prawdopodobnych informacji powielanych w mediach, bądź w kręgach towarzyskich, które budzą wielkie emocje u odbiorców, a zazwyczaj okazują się nieprawdziwe – przyp. aut.) – że Paul McCartney nie żyje. Według niej, basista i wokalista The Beatles miał w 1966 r. zginąć w wypadku samochodowym, a w jego miejsce miał się w zespole rzekomo pojawić sobowtór. Symbolem tego miały być właśnie – według powielaczy tej bredni – bose stopy McCartneya. Prawda, jak to zwykle bywa, jest bardziej prozaiczna. Pisząc ten tekst, wyszukałem w Internecie jeden z wywiadów, w którym sam muzyk tłumaczy, że przyjechał w tym dniu do studia w sandałach, a ponieważ było bardzo gorąco (w końcu to był sierpień!), postanowił je zdjąć i tak właśnie wyszedł do słynnej sesji zdjęciowej. ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
69
MUZYCZNY Londyn Kultowy kadr
Płyty i gadżety
MacMillanowi udało się „strzelić” kadr, jakbyśmy to dziś powiedzieli, kultowy. Okładka płyty „Abbey Road” okazała się jedną z najsłynniejszych w historii muzyki rozrywkowej. Mało tego, wiele firm i marek wykorzystało motyw przechodzenia przez przejście na Abbey Road w swoich kampaniach reklamowych. Inne ze zdjęć z owej sesji, na którym muzycy pokonują przejście, tyle że w odwrotnym kierunku, zostało sprzedane na aukcji za 16 tys. funtów (ok. 90 tys. zł).
Obok Abbey Road Studios znajduje się Abbey Road Shop z bogatym wyborem płyt i gadżetów, głównie – a jakże! – Beatlesów. Wyeksponowano tam gitarę basową bardzo podobną do tej, na której grał Paul McCartney. Ze sklepu wyszedłem z prezentem od dzieci – kolejnym „beatlesowskim” t-Shirtem. Z – a jakże! – „czwórką z Liverpoolu” przechodzącą przez „zebrę”, przez którą przed chwilą przechodziłem ja sam.
Zdjęcie na „zebrze”? Obowiązkowo!
P
rzejście dla pieszych na Abbey Road dołączyło do m.in. sikającego chłopczyka w Brukseli, piramid egipskich czy wieży Eiffla w Paryżu, a więc znalazło się wśród najpopularniejszych miejsc na świecie, w których robi się pamiątkowe fotografie. Fan Beatlesów, będąc w Londynie, nie może nie zrobić sobie tu zdjęcia! Ja również nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności. Przechodząc przez słynną „zebrę” (a i wiele godzin później), czułem wydzielające się bardzo intensywnie endorfiny. Problemem przy robieniu fotografii na słynnym przejściu jest to, że trzeba je „pstrykać” tak, by nie zatamować ruchu na Abbey Road. Dlatego fotografujący nie ma szans, by stanąć na jezdni i uchwycić dokładnie taki sam kadr jak MacMillan. Fotografujący i fotografowani muszą zadowolić się tym, że wykonujący zdjęcia robią to z chodnika. A geograficznie – jak zauważyłem – fotografuje się tu niemal cały świat. Niektórzy z nieskrywanym uznaniem patrzyli na moją koszulkę z napisem „The Beatles”, którą w tym dniu na siebie założyłem. Kierowcy, jak zauważyłem, starają się być cierpliwi i zatrzymują się przed „zebrą”, na której akurat ktoś robi sobie minisesję fotograficzną. Ale cierpliwość też ma swoje granice, bo jak długo można, spiesząc się do pracy, czy wracając z niej, oglądać podobny happening, i to codzienny?! A i fotografowany reaguje często zniecierpliwieniem, bo… nie chce mieć samochodów w kadrze. Ostatecznie jednak jakoś udaje się to kompromisowo rozwiązać: chcący wejść na „zebrę” szybko przepuszczają samochody, po czym równie szybko pozują do zdjęć, zanim nadjadą kolejne auta. Przejście przesunięte o kilka metrów Do tej beczki miodu – łyżka dziegciu. W Internecie znajduję informację, że obecne przejście nie jest oryginalnym z 1969 r., na którym MacMillan sfotografował Beatlesów. Podobno zostało ono przesunięte o kilka metrów. Kiedy to się stało – dokładnie nie wiadomo. Choć, z drugiej strony, czy ma to aż takie znaczenie? W 2010 r. „zebra” przy Abbey Road została wpisana przez English Heritage, agendę rządu brytyjskiego opiekującą się zabytkami, na Listę Zabytków Wielkiej Brytanii.
70
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Dom Amy sprzedany za prawie 2 miliony funtów W północnym Londynie, a więc nie tak daleko od Abbey Road, na terenie gminy London Borough of Camden, znajduje się dzielnica Camden Town, w której, w okazałym domu przy Camden Square, mieszkała i zmarła (w lipcu 2011 r.) znakomita wokalistka soulowa i rhytm’n’bluesowa, Amy Winehouse. Amy była nieprawdopodobnie uzdolniona, a wielkość jej talentu kazała krytykom wymieniać ją jednym tchem z takimi gwiazdami jak Nina Simone czy Sarah Vaughan. Niestety, przegrała walkę z uzależnieniem od alkoholu i narkotyków, dołączając do „klubu 27”, czyli gwiazd estrady, które odeszły w wieku 27-28 lat (m.in. Jimi Hendrix, Janis Joplin, Jim Morrison). To zderzenie jej wielkiego talentu i tragicznych losów spowodowało, że kiedy córka mimochodem rzuciła: „Wiem, gdzie mieszkała Amy Winehouse. Zawieźć cię tam?”, wypaliłem od razu: „Jasne!”. Dom ma dwa wejścia, jeden z numerem 29, drugi 30. Amy mieszkała, sądząc na podstawie zdjęć w Internecie, pod numerem trzydziestym. W 2012 r. posiadłość po zmarłej wokalistce kupiła za prawie 2 mln funtów para czterdziestolatków. Dom z trzema sypialniami został wystawiony na sprzedaż na wolnym rynku z ceną 2,8 mln funtów, ale nie znalazł nabywcy. Zmienił właściciela dopiero w wyniku aukcji. Po zamknięciu licytacji ojciec artystki, Mitch Winehouse, powiedział tylko: – Jest nam przykro... Amy, jesteś niesamowita!
D
ziś vis à vis domu, na pobliskim drzewie znajdują się resztki kwiatów dla Amy. Dominują róże. Podobno w lipcu, w rocznicę śmierci wokalistki, jest ich tu całe mnóstwo. To drzewo to w ogóle „żywy pomnik” poświęcony zmarłej artystce. Jego pień jest owinięty bambusową matą – na jej pałeczkach mnóstwo wyznań dedykowanych wokalistce, w rodzaju „Love you forever, dear Amy” (Kocham cię na zawsze, droga Amy). Znajdujące się tuż obok drewniane słupki są pokryte rysunkami przedstawiającymi wokalistkę i wyznaniami podobnymi do tego, które zostawiła np. Alessia: „Thank you and God bless you. You are awesome” (Dziękuję ci i niech cię Bóg błogosławi. Jesteś niesamowita). Tak, Amy, byłaś niesamowita. Szkoda, że muszę to napisać w czasie przeszłym.
Wschód Kultury – Europejski Stadion Kultury Rzeszów, 23–26 czerwca 40 wydarzeń kulturalnych, w tym m.in.: koncerty, wystawy, spektakle, pokazy filmowe, warsztaty i spotkania autorskie, a przede wszystkim najmocniejszy punkt programu – koncert główny, na którym wystąpią międzynarodowe kolektywy. Publiczność usłyszy m.in.: Natalię Nykiel Within Temptation. i Golden Parazyth z Litwy, Dawida Kwiatkowskiego i The Hardkiss z Ukrainy, Skubasa i Jono McCleery z Wielkiej Brytanii oraz Sarsę i Green Room & Dato Lomidze z Gruzji. Gwiazdą wieczoru będzie zespół Within Temptation, z którym w ramach kolektywu wystąpi lider Comy Piotr Rogucki. Godzinę przed koncertem głównym na scenę wejdzie pochodzący z Iwonicza Kortez, który w tym roku został uhonorowany Fryderykiem. Łącznie w weekend 23–26 czerwca do Rzeszowa przyjedzie 150 artystów z 10 krajów. Wschód Kultury to cykl trzech festiwali integrujących środowiska artystyczne miast Polski Wschodniej (Białegostoku, Lublina i Rzeszowa) i artystów krajów Partnerstwa Wschodniego (Armenii, Azerbejdżanu, Białorusi, Gruzji, Mołdawii i Ukrainy), realizowany przez Narodowe Centrum Kultury oraz trzy wspomniane miasta.
Bieszczadzkie Spotkania ze Sztuką – Rozsypaniec Cisna-Dołżyca, 12–14 sierpnia Szczęśliwa siódemka – pod takim hasłem będzie przebiegał tegoroczny „Rozsypaniec”, który obchodzi siódme już urodziny. Organizatorzy zaprosili zarówno dobrze znanych, często występujących pod bieszczadzkim niebem artystów, jak i takich, którzy dopiero zadebiutują w tym miejscu. Oprócz licznych koncertów, będą również warsztaty, wieczorne projekcje filmów, wystawy fotograficzne oraz kiermasz wyrobów artystycznych. „Rozsypaniec” odbędzie się w gościnnych progach Karczmy „Skup Runa Leśnego” w Dołżycy oraz Gminnego Centrum Kultury i Ekologii w Cisnej.
XXV Jubileuszowy Festiwal Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej 2 lipca–15 sierpnia Jubileusz 25-lecia w tym roku obchodzą Wieczory Muzyki Organowej i Kameralnej, impreza, która każdego lata gromadzi w rzeszowskich kościołach wierne grono melomanów. Od kilku lat muzyka ta rozbrzmiewa także w jarosławskim opactwie benedyktyńskim. Organizator festiwalu, Marek Stefański, mówi o tym miejscu „polskie CarcasMarek Stefański. sonne. Kościół maleńki, ale organy i atmosfera – mistyczne”. Zaproszenie na festiwal przyjęli m.in.: sopranistka Magdalena Dobrowolska, znana śpiewaczka operowa Elżbieta Towarnicka, której głos rozbrzmiewał w filmach „Avalon”, „Dekalog”, „Podwójne życie Weroniki”, „Trzy Kolory – Czerwony i Niebieski”, a która koncertuje w największych salach na całym świecie, w tym w legendarnej La Scali; Andrzej Chorosiński – organista, improwizator, były rektor Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie; Jisung Kim z Korei Południowej; Amerling Chor z Wiednia oraz Franz Loerch z Niemiec, absolwent słynnej monachijskiej szkoły muzycznej.
74
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Tym razem polecam Państwu dwie amerykańskie Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, nowości płytowe, obok których nie można przejść obokrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. jętnie. Gregory Porter, niedawny zdobywca Grammy Award, wydał krążek „Take Me To The Alley” zawierający 14 piosenek, które znów powinny przynieść wokaliście wiele sukcesów. Na tej płycie G. Porter jeszcze bardziej niż dotychczas eksponuje zamiłowanie do muzycznej liryki. Śpiewa w tempach bardzo wolnych do umiarkowanych, z olbrzymią wrażliwością kreuje nastrój, co sprawia, że płyta „Take Me To The Alley” to krążek o działaniu terapeutycznym. Zupełnie inną muzykę znajdziemy na płycie „Upward Spiral” nagranej przez kwartet Brandforda Marsalisa z gościnnym udziałem niekwestionowanej gwiazdy współczesnej wokalistyki jazzowej, Kurta Ellinga. W kwartecie Marsalisa grają wybitni jazzmani, więc zostało dodane „złoto do złota”. Płyta jest bardzo różnorodna pod względem kompozycji i stylu wykonawczego. Zawiera ballady stanowiące pretekst do doskonałych improwizacji instrumentalnych, „zwyczajne piosenki”, czy nawet coś w rodzaju muzycznego teatru jednego aktora ( w roli głównej K. Ellin). Najbardziej przejmująco brzmi „Cassandra Song” z zagranym w stylu coltrane’ owskim solem Marsalisa. Lekkości dodaje brazylijska bossa nova, a największym zaskoczeniem jest słynny „Blue Velvet” – tu w najwolniejszej wersji świata, onirycznej, nieoczywistej, nagranej jakby w zwolnionym tempie. Co za pomysł! I ten szemrzący kontrapunkt saksofonu – istne cudo. Brandford Marsalis Quartet i Kurt Elling niebawem wyruszą na tournee promujące płytę „Upward Spiral”. 1 lipca zagrają we Wrocławiu. Koncert zapowiada się sensacyjnie!
Leszek Możdżer nad Jeziorem Tarnobrzeskim
Leszek Możdżer.
23-24 lipca 2016, Jezioro Tarnobrzeskie S16 Festival Siarki, Ognia i Bębnów
To święto cudnej muzyki, brzmiącej w niezmiernie urokliwych okolicznościach przyrody. Dni wirującego malowniczo ognia, odbijającego się w tafli jeziora. A dlaczego S 16? S to symbol siarki, 16 – liczba atomowa siarki. A od siarki w Tarnobrzegu wszystko się zaczęło... Największą muzyczną gwiazdą imprezy będzie trio w składzie: światowej sławy pianista Leszek Możdżer, basista Dieter Ilg i perkusista Eric Allen. Oprócz występów muzycznych: bicie rekordu Guinnessa w łańcuchu osób grających jednocześnie na bębnach rękami, pokaz mody etno z akompaniamentem bębnów, mecz piłki nożnej szczudlarzy, warsztaty chodzenia po ogniu, połykania ognia, tańca z ogniem, warsztaty bębniarskie, warsztaty śpiewu intuicyjnego i pieśni etnicznych, kiermasz instrumentów wszelakich, warsztaty rytmiczno-bębniarskie dla dzieci, robienie eko instrumentów, warsztaty tańca afrykańskiego z akompaniamentem bębnów na żywo, warsztaty tańca dla dzieci, warsztaty kuglarskie. Imprezę rozpocznie konferencja na temat siarki, wód siarczkowych. Towarzyszyć jej będzie kiermasz produktów na bazie siarki. Wstęp wolny.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
75
Forum Innowacji 24 czerwca 2016 – Forum Innowacji Sektora Kosmicznego
Lotnictwo i kosmonautyka inteligentne specjalizacje
Podkarpacia
24 czerwca br. w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym Województwa Podkarpackiego, zlokalizowanym w sąsiedztwie portu lotniczego w Jasionce, odbędzie się Forum Innowacji Sektora Kosmicznego. To kontynuacja Forum Innowacji (dotychczas, od 2010 r., odbyło się sześć edycji): zachowana zostanie formuła spotkania naukowców, przedsiębiorców, polityków i samorządowców, ale z mocniejszym akcentem na sektor kosmiczny. – Przez te kilka lat podczas Forum Innowacji była prezentowana różna problematyka. Najbardziej „chwytliwa” okazała się tematyka technologii kosmicznych i satelitarnych – tłumaczy Justyna Sokołowska z Departamentu Strategii i Współpracy Międzynarodowej Polskiej Agencji Kosmicznej.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
I
rzeczywiście, tematyka rzeszowskiego Forum Innowacji już dwukrotnie była poświęcona zagadnieniom związanym z przemysłem kosmicznym i technologiami satelitarnymi. Spotkało się to z dużym zainteresowaniem zarówno ze strony uczestników, jak i przedstawicieli mediów. Stąd organizatorzy Forum zdecydowali się, by w tym roku drążyć tę tematykę jeszcze głębiej. Ale ożywione zainteresowanie, jakie wzbudziły tematy związane z przemysłem kosmicznym, to nie jedyny powód powrotu do nich. Ważniejsze jest to, że znaczenie tego sektora w gospodarce rośnie i będzie rosło. – Technologie kosmiczne są kompatybilne z wieloma technologiami, np. lotniczymi, informatycznymi, telekomunikacyjnymi, a więc ich zakres może być analizowany w szerszym ujęciu. Temu właśnie ma służyć Forum Innowacji Sektora Kosmicznego – podkreśla Justyna Sokołowska. Rzeszów i województwo a sektor kosmiczny Forum będzie okazją do zaprezentowania województwa podkarpackiego i miasta Rzeszowa oraz ich związków z sektorem kosmicznym. – Lotnictwo i kosmonautyka to są inteli-
76
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
gentne specjalizacje województwa podkarpackiego i to właśnie chcemy uwydatnić, podobnie jak powiązania pomiędzy przemysłem lotniczym a technologiami kosmicznymi – podkreśla Sokołowska. Temu właśnie ma służyć prezentacja Regionalnej Strategii Innowacji Województwa Podkarpackiego na lata 2014–2020 na rzecz inteligentnej specjalizacji (RIS3), którą przedstawi marszałek województwa Władysław Ortyl, oraz druga, dotycząca wsparcia Rzeszowa dla rozwoju przedsiębiorczości z uwzględnieniem inteligentnych specjalizacji (tę tematykę zaprezentuje prezydent miasta Tadeusz Ferenc). odczas Forum zostaną także przedstawione ukraińskie doświadczenia w zakresie budowy sektora kosmicznego. – Ukraina jest pod tym względem bardzo zaawansowana i poszukuje partnerów do współpracy w Europie – wyjaśnia Justyna Sokołowska. – Agencje kosmiczne z Polski i Ukrainy mają podpisane porozumienie o współpracy, powstała również polsko-ukraińska grupa ds. wykorzystania przestrzeni kosmicznej, złożona głównie z naukowców z obu stron. 23 czerwca, czyli dzień przed Forum Innowacji Sektora Kosmicznego, odbędzie się w siedzibie oddziału Polskiej Agencji Kosmicznej w Rzeszowie spotkanie członków tej grupy. Korzystając z okazji, chcemy dać naszym ukraińskim kolegom szansę na zaprezentowanie ich dorobku podczas Forum. ►
P
Forum Innowacji
U
dział w Forum potwierdzili także m.in. przedstawiciele Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego; wyższych uczelni, w tym Akademii Górniczo-Hutniczej oraz Politechnik: Łódzkiej i Rzeszowskiej; Związku Pracodawców Sektora Kosmicznego; Centrum Nauki Kopernik oraz mediów branżowych. – Chcemy podtrzymać formułę spotkania naukowców, przedsiębiorców, polityków i samorządowców – podkreśla Justyna Sokołowska i dodaje: – Zauważam, że w ostatnim roku, i bardzo dobrze, przybyło imprez związanych z sektorem kosmicznym w Polsce. Natomiast nie ma takiego wydarzenia, które łączyłoby przedstawicieli nauki, biznesu, polityki i samorządu. Tę lukę chce wypełnić Forum Innowacji Sektora Kosmicznego. To jest ważne, ponieważ współpraca tych czterech grup da możliwości odniesienia sukcesu w tej dziedzinie.
Dodatkową atrakcją dla uczestników Forum będą organizowane 25 czerwca br. II Podkarpackie Pokazy Lotnicze „Politechnika Rzeszowska i Przyjaciele Rzeszów-Jasionka 2016”. Wydarzeniu będzie towarzyszyć również wystawa sprzętu modelarskiego i systemów bezzałogowych w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym. Forum Innowacji Sektora Kosmicznego jest wspólnym przedsięwzięciem Polskiej Agencji Kosmicznej, Województwa Podkarpackiego, Miasta Rzeszowa i Politechniki Rzeszowskiej. Wydarzenie zostało objęte patronatem honorowym Ministerstwa Rozwoju. Jak się zarejestrować Osoby zainteresowane udziałem w Forum proszone są o zarejestrowanie się w panelu rejestracyjnym, dostępnym pod adresem: http://www.forum-innowacji.eu/uzytkownicy /13,wydarzenie.html (przy rejestracji należy wybrać wydarzenie: „Forum Innowacji”).
Program Forum Innowacji Sektora Kosmicznego Godz. 9–10 – rejestracja uczestników, serwis kawowy. Godz. 10–10.30 – oficjalne otwarcie Forum Innowacji Sektora Kosmicznego. Godz. 10.30–10.50 – Władysław Ortyl, Marszałek Województwa Podkarpackiego „Regionalna Strategia Innowacji Województwa Podkarpackiego na lata 2014-2020 na rzecz inteligentnej specjalizacji (RIS3)”. Godz. 10.50–11.10 – Tadeusz Ferenc, Prezydent Miasta Rzeszowa „Wsparcie Miasta Rzeszowa dla rozwoju przedsiębiorczości z uwzględnieniem inteligentnych specjalizacji”. Godz. 11.10–11.50 – dr inż. Karol Seweryn, Centrum Badań Kosmicznych PAN „Eksploracja kosmosu w warunkach obniżonej grawitacji – wyzwania robotyki i mechatroniki”. Godz. 11.50–12.20 – przerwa kawowa. Godz. 12.20–13.40 – Dyskusja panelowa „Potencjał polskiego sektora lotniczego i jego udział w programach Europejskiej Agencji Kosmicznej”. Wprowadzenie do dyskusji: Marek Bujny, wiceprezes SGPPL Dolina Lotnicza, wiceprezes Ultratech Sp. z o.o.; moderacja: prof. Zbigniew Kłos, wiceprzewodniczący Komitetu Badań Kosmicznych i Satelitarnych PAN; prelegenci: Jerzy Materna, sekretarz stanu w Ministerstwie Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, poseł na Sejm RP, przewodniczący Parlamentarnej Grupy ds. Przestrzeni Kosmicznej; dr inż. Leszek Loroch, dyrektor Centrum Technologii Kosmicznych, Instytut Lotnictwa; Władysław Skorski, wiceprezes – dyrektor operacyjny PZL „Warszawa Okęcie” S.A.; Marek Bujny, wiceprezes SGPPL Dolina Lot-
78
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
nicza, wiceprezes Ultratech Sp. z o.o.; Janusz Michalcewicz, prezes Zarządu Eurotech Sp. z o.o. Mielec; Paweł Wojtkiewicz, prezes Zarządu Związku Pracodawców Sektora Kosmicznego; Zbigniew Burdzy, Departament Strategii i Współpracy Międzynarodowej Polskiej Agencji Kosmicznej. Godz. 13.40–14.40 – lunch. Godz. 14.40–15.00 – Lyubomyr Sabadosh, Prezes Państwowej Agencji Kosmicznej Ukrainy (SSAU) „Ukraiński sektor kosmiczny – osiągnięcia, dobre praktyki, plany na przyszłość”. Godz. 15.00–16.20 – Dyskusja panelowa „Rola edukacji kosmicznej we współczesnym społeczeństwie”. Wprowadzenie i moderacja: dr hab. Marek Moszyński, wiceprezes Polskiej Agencji Kosmicznej; prelegenci: Juliusz Gałkowski, dyrektor Departamentu Współpracy Międzynarodowej, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego; Władysław Ortyl, Marszałek Województwa Podkarpackiego; dr hab. inż. Piotr Strzelczyk, kierownik Zakładu Termodynamiki i Mechaniki Płynów, Politechnika Rzeszowska; prof. Grzegorz Granosik, Instytut Automatyki, Politechnika Łódzka; prof. Tadeusz Uhl, Kierownik Katedry Robotyki i Mechatroniki, Akademia Górniczo-Hutnicza; Robert Firmhofer, dyrektor naczelny Centrum Nauki Kopernik; Andrzej Hładij, Space24; dr Krzysztof Kanawka, Prezes Zarządu Blue Dot Solutions Sp. z o. o. Godz. 16.20–16.30 – podsumowanie Forum Innowacji Sektora Kosmicznego. Godz. 16.30–17.00 – serwis kawowy. ►
I Forum Innowacji 7-8 września 2010
W obradach wzięło udział ponad 130 gości. Przeprowadzono sześć dyskusji panelowych obejmujących tematykę nowych produktów i technologii w przemyśle lotniczym i kosmicznym; innowacji w energetyce; wspierania i promowania innowacji w Polsce. Rzeszowskie Forum zgromadziło przedstawicieli rządu, agencji rządowych, reprezentantów polskiego i zagranicznego biznesu oraz naukowców. Gościem specjalnym i uczestnikiem panelu „W poszukiwaniu nowych atutów gospodarczych w Europie Środkowo-Wschodniej” był wicepremier, minister gospodarki Waldemar Pawlak, który stwierdził, że dziś nowoczesne rozwiązania mogą być ulokowane w dowolnym miejscu na świecie. – Wiele zależy od przebojowości ludzi i otoczenia. Bardzo ważne znaczenie ma klimat, elementy, które tworzą dobrą kulturę, żeby ludzie mieli możliwość wymyślania zaskakujących nowoczesnych rozwiązań – mówił wicepremier.
II Forum Innowacji 24-25 maja 2011
Wicepremier Waldemar Pawlak był także gościem II Forum, podczas którego wyraził życzenie, by Polska stała się Kalifornią Europy. W spotkaniu uczestniczyło ponad 200 liderów biznesu, nauki i polityki, którzy dyskutowali nad możliwościami zwiększenia innowacyjności polskiej gospodarki i wykorzystania naszych pomysłów przez największe firmy światowe. Podczas paneli dyskusyjnych zastanawiano się nad przyszłością energetyki, lotnictwa i motoryzacji. Na Forum przyjechali goście z Chin, Szwajcarii, Holandii, Węgier, Słowacji, Niemiec. Prof. Sun Fengchun, dyrektor Krajowego Laboratorium Inżynierii Pojazdów Elektrycznych w Chinach, tłumaczył, jak i dlaczego jego kraj stosuje samochody z napędem elektrycznym. Dużym powodzeniem cieszyło się Miasteczko Innowacji, gdzie najnowsze rozwiązania prezentowały firmy komputerowe i telekomunikacyjne.
III Forum Innowacji 30-31 maja 2012
– Kiedyś o sile państw świadczyła liczba fabryk, a dziś liczba oddanych patentów – przekonywał minister pracy Władysław Kosiniak-Kamysz podczas otwarcia III Forum Innowacji w Rzeszowie. Głównymi tematami Forum były energety-
Forum Innowacji ka, medycyna i polityka klastrowa. W spotkaniu wzięło udział ponad 300 przedstawicieli świata polityki, biznesu, nauki i samorządu. Gościem specjalnym był Ladislau Dowbor, ekonomista i doradca byłego prezydenta Brazylii Luli da Silvy, który przekonywał, że chociaż posiadamy nowoczesne technologie, to nie potrafimy nimi mądrze zarządzać. Profesor Dowbor mówił także, iż ogromna koncentracja dochodów w rękach nielicznych grup finansowych chwieje demokracją i – jak pokazują ekspertyzy – ten model nie ma szans na przetrwanie do 2050 roku. Forum zamknął Włodzimierz Lewandowski, Naczelny Fizyk z Międzynarodowego Biura Miar w Sevres pod Paryżem, którego wystąpienie stanowiło zapowiedź IV Forum Innowacji poświęconego innowacjom w przestrzeni kosmicznej. Dla mieszkańców Rzeszowa Forum było ponowną okazją do odwiedzenia Miasteczka Innowacji i przekonania się, jak działają najnowsze smartfony, tablety Huawei, elektrownie wiatrowe czy żyroskop.
IV Forum Innowacji 14-15 maja 2013
Przemysł kosmiczny i najnowsze technologie w tej dziedzinie były głównym tematem IV Forum Innowacji. Uczestniczyło w nim ponad 600 gości z 12 krajów. Jednym z gości Forum był wicepremier, minister gospodarki Janusz Piechociński. W swoim wystąpieniu podkreślił, że dla naszego kraju najważniejsza musi być teraz gospodarka. – W niej (gospodarce) koncentrujmy wszystkie aspiracje, ambicje i cele. W niej odnajdujmy te wartości i szanse, które pozwolą znaleźć nie tylko polską, ale i europejską odpowiedź na wyzwania ery globalizacji i światowego kryzysu – mówił Piechociński. W ocenie wicepremiera, konieczne jest również zdefiniowanie na nowo patriotyzmu narodowego i określenie, na czym dokładnie ma polegać. Minister gospodarki zaznaczył również, że podział pieniędzy unijnych w nowej perspektywie finansowej lat 2014–2020 musi być maksymalnie racjonalny. – I mówię wprost – musi być więcej wędki, a mniej rybki. Musi być w tej sprawie wielkie porozumienie społeczne – dodał. Główne hasło imprezy – LotnictwoKosmos-Ekoinnowacje – nawiązywało do przystąpienia Polski w ub.r. do Europejskiej Agencji Kosmicznej. Gościem specjalnym Forum był amerykański astronauta polskiego pochodzenia, dr Scott E. Parażyński. Po raz kolejny mieszkańcy Rzeszowa mogli odwiedzić Miasteczko Innowacji.
V Forum Innowacji 27-28 maja 2014
Innowacje w turystyce, problemy i bariery, jakie stają im na drodze w poszczególnych sektorach turystyki, były głównym tematem V Forum Innowacji. Uczestniczyli w nim przedstawiciele branży turystycznej, jednostek samorządowych i stowarzyszeń oraz uczelni, a także eksperci, specjaliści i reprezentanci wielu polskich i zagranicznych instytucji. Uczestnicy byli zgodni, że innowacje w turystyce to nie tylko technologia i nie polegają jedynie na postępie technologicznym. W turystyce innowacyjnej niezwykle ważny jest także człowiek. Dlatego też na rynek sukcesywnie wprowadzane
są coraz nowsze udogodnienia technologiczne, zarówno dla nabywców produktów turystycznych, jak i producentów czy dystrybutorów. Jak stwierdził prof. dr hab. Wacław Wierzbieniec, turystyka musi być zintegrowana z dziedzictwem kulturowym. Omawiano także szanse rozwoju turystyki regionalnej poprzez umacnianie marki najwyższej jakości żywności regionalnej w ramach powiązań kooperacyjnych producentów produktów regionalnych oraz zagadnienie turystyki uzdrowiskowej. Gościem specjalnym był polarnik i podróżnik Marek Kamiński, który podzielił się z uczestnikami praktycznymi doświadczeniami, zdobytymi podczas wypraw.
VI Forum Innowacji i I Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych 17-19 czerwca 2015
Tematyka VI Forum Innowacji koncentrowała się wokół przemysłu tworzyw sztucznych jako jednego z pięciu najbardziej innowacyjnych sektorów gospodarki Unii Europejskiej. Obrady były okazją do analizy przemysłu tworzyw sztucznych w Polsce i na świecie oraz innowacyjnych technologii opracowywanych i wdrażanych w tej dziedzinie. W ramach prezentacji i paneli dyskusyjnych poruszone zostały również tematy związane z zastosowaniem rozwiązań przyjaznych dla środowiska oraz zagadnienia dotyczące przemysłu chemicznego. Obrady odbyły się w dniach 17 i 18 czerwca 2015 r. w Centrum Konferencyjnym Hilton Garden Inn. 19 czerwca w obiektach Politechniki Rzeszowskiej miała miejsce pierwsza edycja Forum Technologii Kosmicznych i Satelitarnych. W jego trakcie poruszone zostały najważniejsze i najbardziej aktualne zagadnienia dotyczące rozbudowy sektora kosmicznego w Polsce, począwszy od edukacji społeczeństwa, poprzez prace badawcze, aż do wykorzystania potencjału polskich przedsiębiorstw w unijnych programach dedykowanych rozwojowi technologii satelitarnych i kosmicznych. Wszystkim dyskusjom przyświecało hasło: „Otwieramy Polskę dla kosmosu!”. Dla mieszkańców Podkarpacia i gości Forum organizatorzy, jak co roku, przygotowali Miasteczko Innowacji. Gościły w nim duże firmy związane z tworzywami sztucznymi oraz instytucje zajmujące się technologiami kosmicznymi i satelitarnymi.
Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl
Od lewej: Janusz Świder i Marek Grabowy.
Przemysł oraz instytuty badawcze i wyższe uczelnie są „skazane” na współpracę
Bez badań i rozwoju nie ma innowacji
O innowacjach mówią wszyscy. Rzeszów kreuje się na stolicę innowacji; różne projekty nie mają szans na dofinansowanie z funduszy unijnych, jeżeli nie są innowacyjne, co znalazło odzwierciedlenie w nazwie jednego z programów operacyjnych, mającego wspierać innowacyjność (PO Innowacyjna Gospodarka). Czy jednak polski system społeczno-gospodarczy rzeczywiście sprzyja innowacyjności? Co zrobić, by polska gospodarka stawała się coraz bardziej innowacyjna? Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak – Innowacja to produkt nowy w skali kraju i świata, który niesie wartość dodaną, tworzy przewagę konkurencyjną nad innymi i doskonale radzi sobie na rynku, a więc jest sprzedawany z sukcesem, tzn. z dodatnim wynikiem ekonomicznym – definiuje dr inż. Marek Grabowy, dyrektor Instytutu Energetyki Oddział Ceramiki „CEREL” w Boguchwale k. Rzeszowa. Jego zdaniem, o tym, czy firma jest innowacyjna, decyduje wiedza i kapitał ludzki przedsiębiorstwa. One przesądzają o tym, na ile firma jest zdolna do wprowadzania nowych rzeczy, ale także – czy łatwo ją wyeliminować z rynku.
82
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Z
tego punktu widzenia, zdaniem dyrektora Grabowego, „CEREL” jest firmą innowacyjną, cały czas pracuje nad czymś nowym. – Nasza produkcja nie jest wielkoseryjną, tworzymy rzeczy jednostkowe. Niejednokrotnie są to rozwiązania bardzo nowatorskie, stosujemy ceramikę na części maszyn i urządzeń, tam, gdzie inne materiały nie spełniają oczekiwań, zużywając się bardzo szybko ze względu na oddziaływanie mechaniczne czy chemiczne. Część naszych prac badawczo-rozwojowych związana jest z odnawialnymi źródłami energii. Odnosimy sukcesy w dziedzinie sta-
Innowacyjny biznes łotlenkowych ogniw paliwowych czy też membran do separacji tlenu. Praktycznie każdy z naszych produktów nosi znamiona innowacyjności – podkreśla Marek Grabowy. O skali innowacji świadczy choćby przykład, który przytacza jego zastępca, dr inż. Janusz Świder: – Patrząc z perspektywy 20 lat, udział wyrobów mało zaawansowanych technologicznie w całości sprzedaży spadł z 3/4 do 1/4 i nadal spada. Dwa modele wspierania prac badawczo-rozwojowych
N
ie ma innowacji bez badań i rozwoju. Jednak, jak zaznaczają Marek Grabowy i Janusz Świder, nie można oczekiwać, że wszystkie prace badawczo-rozwojowe skończą się pozytywnym wynikiem. – Z naszego doświadczenia wynika, że jedna na 10 jest sukcesem rynkowym. A może nawet mniej – to zależy, za jak trudne tematy firma chce się zabrać. Zaczynamy coś nowego, inwestujemy w związku z tym pieniądze, mając nadzieję, że się uda. Ale efekt nie jest do końca przewidywalny – zastrzegają. Dodają, że byłoby znacznie korzystniej, gdyby zapisy dotyczące projektów nie były tak sztywne jak obecnie, lecz uwzględniały przyrost wiedzy w trakcie realizacji projektu i pozwalały na pełną elastyczność w dokonywaniu zmian. Na świecie istnieją dwa modele wsparcia działalności badawczo-rozwojowej w przedsiębiorstwach. Jeden z nich wymaga dużej ilości pieniędzy, drugi – chęci sprzyjania przez państwo innowacyjności. Pierwszy model jest rozpowszechniony w wysokorozwiniętych krajach zachodnich. Bogate koncerny mają tam tyle pieniędzy, że stać je na rozwijanie działalności badawczo-rozwojowej, utrzymywanie potężnych działów badawczych. – Przeznaczają one na działalność badawczo-rozwojową olbrzymie środki, w przypadku niektórych koncernów przekraczające budżet naszego państwa przeznaczony na innowacje – mówi dyrektor Grabowy. – Patentując swoje rozwiązania nawet już na początku prac badawczo-rozwojowych, zyskują przewagę konkurencyjną na 20 lat. Zarobione w tym czasie pieniądze pozwalają na prowadzenie kolejnych projektów i pozyskanie nowych patentów. Koło się zamyka, a cała reszta może tylko „gonić króliczka”. rugi model zakłada pomoc finansową państwa, organizowanie centrów badawczo-rozwojowych. – Do tego jest potrzebna rzecz, która została, niestety, bardzo mocno wyeliminowana w momencie transformacji ustrojowej, a mianowicie współpraca pomiędzy przemysłem, instytutami badawczymi i uczelniami wyższymi – podkreśla dyrektor „CEREL”. – W tym momencie ta współpraca jest bardzo utrudniona ze względu na ograniczoną liczbę firm rdzennie polskich, które miałyby chęć i możliwości, by działalność badawczo-rozwojową rozwijać. Zachodnie koncerny przywożą do Polski gotowe technologie i nie pozwalają bez ich wiedzy zmienić przysłowiowej sprężyny w długopisie. Owszem, dają nam pracę, możliwość zarobkowania i rozwoju, ale nie jest to rozwój oparty na gospodarce wiedzy, tylko gospodarce pracy i kapitału.
D
R
ównież dr Krzysztof Kaszuba, ekonomista, uważa, że współpraca pomiędzy przemysłem a nauką to nadal jeszcze pole niewykorzystanych możliwości. Z czego to się bierze? – M.in. z tego, że Polska nie posiada wielkich koncernów, korporacji narodowych czy ponadnarodowych, które by tutaj, na miejscu, rozwijały technologię, a tym samym tworzyły nowe rozwiązania innowacyjne, patenty, licencje. Na pewno nie mamy takich czempionów jak Samsung, General Electric czy światowe giganty z grupy farmaceutycznej bądź przemysłu chemicznego. To jest wielka słabość, bo większość dużych przedsiębiorstw w Polsce (pomijam sektor energetyczny) to są zakłady korporacji międzynarodowych, a badania i rozwój, wynalazki, licencje, patenty powstają w centrach tych firm w Szwajcarii, USA, Niemczech czy Francji. Natomiast u nas mamy głównie zakłady produkcyjne, które wytwarzają podzespoły – zauważa ekonomista. Efekt tego jest taki, że polskie uczelnie nie mają zbyt wielu ciekawych zamówień ze strony korporacji, bo jeśli te mają taką potrzebę, to zamówią badania w politechnice… ale w Zurichu, Genewie czy Paryżu. – Choć – zastrzega Kaszuba – mamy grupę małych i średnich firm, które znakomicie współpracują np. z Politechniką Rzeszowską, ale to jest ciągle mało. olejna sprawa to paradoks, za który – zdaniem ekonomisty – winę ponoszą polscy europosłowie, parlamentarzyści i kolejne rządy. – A mianowicie, stworzono tak archaiczny, antynarodowy model wykorzystania środków unijnych, że laboratorium wybudowane przez politechnikę X czy przedsiębiorstwo Y przez kilka lat nie może prowadzić działalności komercyjnej. No to, przepraszam, co ono ma robić? To jest coś niepojętego – uważa ekonomista. Zdaniem Kaszuby, aby sytuacja mogła ulec poprawie, należy na początek skasować te absurdalne przepisy. Do tego wystarczyłoby jedno rozporządzenie np. wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Dwa zdania, jeden podpis, do zastosowania od dzisiaj. Jeszcze inny problem: uczelnie zostały bogato wyposażone, mają bazę, ale nie mają pieniędzy, żeby ją w pełni wykorzystać. – Uczelnie są za biedne, dostają z budżetu pieniądze głównie na dydaktykę, a pojawia się problem zakupu surowców, materiałów, na bazie których można by realizować badania – uważa ekonomista. I dodaje: – To jest wielka bariera dla większości polskich uczelni, zwłaszcza tych spoza Warszawy, Krakowa czy Katowic.
K
Prace naukowe powinny bezpośrednio dotyczyć przemysłu Ale, jego zdaniem, to też można zmienić: chodzi o to, by w nowym rozdaniu 2014–2020 skierować część pieniędzy do tych zespołów, które już mają bazę, a należy je jeszcze wyposażyć w surowce i materiały. – No i oczywiście trzeba wykonać ogromną pracę na rzecz przyciągnięcia małych i średnich firm do naszej nauki – uważa Kaszuba. – A z drugiej strony polskie uczelnie, zwłaszcza techniczne, muszą się otworzyć ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
83
Innowacyjny biznes i wyjść w kierunku małego i średniego biznesu, a nie liczyć tylko na to, że duża firma, której właścicielem jest dzisiaj kapitał zagraniczny, podpisze z nimi jakąś umowę. Również zdaniem szefów „CEREL”, nie ma innej drogi, jak współpraca przedsiębiorstw z instytutami badawczo-rozwojowymi i wyższymi uczelniami. – I musi to wynikać z chęci obu stron – uważa Marek Grabowy. – Ja upatruję szansy w tym, że znajdziemy rozwiązanie, które doprowadzi do tego, iż przedsiębiorcy będą mogli korzystać ze wspólnych działów badawczo-rozwojowych, a instytuty i uczelnie będą trzonem tego wszystkiego. Do tego potrzebni są dobrzy fachowcy na uczelniach i w instytutach, bar-
dzo blisko związani z przemysłem. Przemysł musi wskazać uczelni, czego potrzebuje i w jakim kierunku chce iść, ponieważ uczelnia nie ma bezpośredniego związku z rynkiem tak jak przedsiębiorstwo, a prace inżynierskie, magisterskie, doktorskie powinny dotyczyć bezpośrednio przemysłu. I również trzeba mieć na to trochę pieniędzy – dodaje dyrektor „CEREL”. – To model zachodni – dopowiada Janusz Świder. – Doktoraty bardzo często związane są tam z działaniami przemysłu, a dopiero później najlepsi stają się profesorami, wracają na uczelnię i uczą studentów, „czując” potrzeby tegoż przemysłu.
Stworzyliśmy bazę do działań innowacyjnych
J
ak wykorzystaliśmy pieniądze z perspektywy 2007–2013, przeznaczone na innowacje? Zdaniem dr. Krzysztofa Kaszuby, ekonomisty, na pewno prawdziwe jest zdanie, że te środki w ramach przedsięwzięć innowacyjnych unowocześniły wiele obszarów polskiej gospodarki: drogi, koleje (czyli generalnie komunikację), szeroko rozumianą ofertę turystyczną (gastronomia, hotele); wiele środków zostało przeznaczonych dla przedsiębiorstw oraz na naukę (czyli uczelnie, zarówno publiczne, jak i częściowo niepubliczne). – Stworzono nowoczesną bazę do działań innowacyjnych, tak w zakresie infrastruktury komunikacyjnej, jak i naukowo-badawczej oraz dotyczącej tej grupy przedsiębiorstw, które uzyskały środki na działania innowacyjne – uważa Krzysztof Kaszuba. Warto, aby pieniądze przeznaczone na innowacje w nowej perspektywie 2014-2020 przyczyniły się do tego, by ta baza wypełniła się treścią.
Fotografia Tadeusz Poźniak
Obiecałam wyborcom, że każdy, kto przyjdzie do mojego biura, zostanie wysłuchany Z Anną Schmidt-Rodziewicz, posłanką PiS
z Podkarpacia, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
ANNA SCHMIDT-RODZIEWICZ Posłanka na Sejm VIII kadencji. 37 lat, urodziła się i mieszka w Jarosławiu. Ukończyła studia z zakresu socjologii na Wydziale Nauk Społecznych KUL. Pracowała jako nauczycielka języka angielskiego, a także jako urzędniczka w Starostwie Powiatowym i Urzędzie Miasta w Jarosławiu. Następnie pracowała w centrali PiS w Warszawie. W latach 2005-2007 była członkiem gabinetu politycznego w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów; później została doradcą ds. społecznych wiceprezesa PiS, Adama Lipińskiego. W 2011 r. bezskutecznie kandydowała do Sejmu w okręgu krośnieńsko-przemyskim. Wraz z kilkoma młodymi działaczkami brała aktywny udział w kampanii wyborczej PiS. Media grupę tę określiły mianem „aniołków Kaczyńskiego”. W 2014 r. została wybrana do podkarpackiego sejmiku. W 2015 r. uzyskała mandat poselski w okręgu krośnieńsko-przemyskim, otrzymując 16 134 głosy – trzeci co do wielkości wynik wyborczy w okręgu. Działaczka społeczna, współorganizatorka akcji charytatywnych. Hobbystycznie: pianistka (absolwentka Państwowej Szkoły Muzycznej w Jarosławiu). Jaromir Kwiatkowski: Szerszej publiczności dała się Pani poznać w kampanii wyborczej w 2011 r., kiedy to grupka młodych, urodziwych działaczek PiS wzięła w niej czynny udział, mając za zadanie ocieplenie wizerunku partii i prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Przylgnęło do Was wówczas miano „aniołków Kaczyńskiego”. Jak Pani wspomina tamten czas? Anna Schmidt-Rodziewicz: Bardzo miło. Wiele osób twierdziło, że to mało fortunne sformułowanie, które deprecjonuje kandydatki do parlamentu. Również część dziennikarzy próbowała nadać mu pejoratywne znaczenie. Próbowano udowadniać, że jedynym Waszym atutem jest uroda. ak. Próbowano z nas zrobić „paprotki”. Ja w ogóle nie czułam się urażona tym sformułowaniem. Znam swoje silne i słabe strony. Mam za sobą 12 lat pracy dla kierownictwa PiS, jestem ideowo i emocjonalnie związana z tym ugrupowaniem. Zafascynowała mnie wizja Polski braci Kaczyńskich – jako kraju silnego wewnętrznie i zewnętrznie. To był afrodyzjak, który na mnie podziałał i sprawił, że zamarzyła mi się praca dla śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego i dla Jarosława Kaczyńskiego. Wielu moich znajomych podśmiewało się z tego; uważali, że to niemożliwe, by osoba z małego miasteczka, bez żadnych znajomości, trafiła do świata wielkiej polityki. I to jeszcze do braci Kaczyńskich, którzy słynęli z tego, że otaczają się ludźmi zaufanymi i sprawdzonymi. Dano mi tę szansę. Nie ukrywam, że moją kartą przetargową była praca magisterska na temat fenomenu PiS, któremu w 2001 r., kilka miesięcy po powstaniu partii, udało się wprowadzić jej reprezentację do parlamentu. Tak się zaczęła moja współpraca z PiS. Nie wzięłam się znikąd w kampanii prowadzonej przez „aniołki Kaczyńskiego”; ale w mojej karierze politycznej była to rzecz wtórna.
T 86
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Debiut w Sejmie Pracowała Pani w centrali partii… Nie tylko. Byłam też członkiem gabinetu politycznego w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Współpracowałam też z Kancelarią Prezydenta i śp. prezydentem Lechem Kaczyńskim. Lata spędzone w centrali PiS, gdzie poznała Pani wszystkich liderów partii, włącznie z prezesem, pewnie sprawiły, że nie czuła się Pani zagubiona na sejmowych korytarzach. ie, w ogóle nie czułam się zagubiona. Kilkanaście lat pracy dla PiS-u wymagało kontaktów z parlamentem, więc korytarze sejmowe i procedury legislacyjne nie stanowiły dla mnie żadnej tajemnicy. Jest to mój poselski debiut, natomiast w sensie merytorycznym przygotowywałam się do tej funkcji przez wiele lat. Bardzo przydatna była też wiedza programowa. Pierwsze duże wyzwanie, które mi powierzono, kiedy przyszłam do pracy w Prawie i Sprawiedliwości, to było tworzenie programu wyborczego partii w wyborach w 2005 r. Programu – jak się okazało - podwójnie zwycięskiego. Czy w ciągu tych pierwszych miesięcy kadencji parlamentarnej było coś, co Panią zaskoczyło – zarówno pozytywnie, jak i negatywnie? To, co się dzieje w Sejmie, w ogóle mnie nie zaskakuje, bo to „powtórka z rozrywki” sprzed 10 lat. Wtedy było dokładnie tak samo: ogromny atak opozycji, frustracja, ontologiczna niemoc w kwestii pogodzenia się z porażką. Jednak dotychczasowe doświadczenie nauczyło nas, że trzeba robić swoje. Przygotowaliśmy program reform w państwie, na który Polacy zagłosowali. Doszło do precedensu politycznego: pierwszy raz po 1989 r. jedna partia ma samodzielną większość parlamentarną, bez konieczności tworzenia koalicji. Spór między PiS-em a opozycją to starcie dwóch krańcowo różnych wizji Polski. Jednak sami posłowie mówią, że w sali sejmowej jest często ostro, a w kuluarach posłowie różnych partii razem śmieją się, dowcipkują. Czyż polityka nie stała się trochę teatrem? Nie sposób się z tym, przynajmniej w części, nie zgodzić. Wielu posłów pracuje już którąś kadencję z rzędu, trudno więc, by nie okazywali sobie elementarnej uprzejmości. Jeżeli chodzi o opozycję, mam poczucie, że te ataki to zwykły teatr. Brakuje z ich strony merytorycznej dyskusji; to klasyczne „bicie piany”. Zupełnie inaczej pracuje się w komisjach. Oczywiście, posłowie różnią się tam poglądami, ale ta dyskusja ma łagodniejszy przebieg. W naturę demokracji jest wpisany spór. Natomiast obecny spór w Polsce osiągnął zdecydowanie zbyt wysoką temperaturę. Na pewno nie możemy się zgodzić na sytuację, kiedy torpeduje się wolny, demokratyczny wybór Polaków. Polacy w wyborach zdecydowali, jaki ma być układ sił w parlamencie; postawili – i to w sposób znaczący – na inną wizję Polski. Ten wybór należałoby uszanować. Wydaje się, że opozycja ma z tym problem. Mam nadzieję, że się otrząśnie. Co Pani uważa za swoje najważniejsze dokonanie po pół roku obecnej kadencji Sejmu? Sporo czasu poświęcam na pracę w okręgu, bo wyborcy mają poczucie deficytu, jeśli chodzi o kontakt z parlamentarzystą. Posłowie mają zwykle dwa biura poselskie, ja mam aż cztery. Bardzo dużo czasu zajmuje mi też załatwianie w ministerstwach spraw związanych z okręgiem. Nie wiem, czy jest rzecz, którą mogę uznać za największy sukces. Każda sprawa jest ważna, ale gdybym miała wskazać jedną, to po półrocznych moich staraniach, które rozpoczęłam na własną rękę, a potem udało mi się zaangażować innych parlamentarzystów z Podkarpacia, poprzez zapytania poselskie, dyskusje z trybuny sejmowej, spotkania w Ministerstwie Skarbu czy z zarządem PGNiG, udało mi się doprowadzić do tego, że niedługo będzie ogłoszony program rewitalizacji przemysłu naftowo-gazowego na Podkarpaciu. Poprzednia ekipa zdegradowała ten przemysł, zlikwidowano punkty gazu, chociażby w Lubaczowie, zdegradowano potężny zakład gazowniczy w Jarosławiu, który zatrudniał 600 osób, a w tej chwili zatrudnia tylko 40. Mamy niewykorzystane złoża nafty i gazu w okolicach Przemyśla, Sanoka i Krosna. Na skutek złych decyzji, stricte politycznych, niemających odzwierciedlenia w mądrej restrukturyzacji i mądrym zarządzaniu tym sektorem gospodarki, polikwidowano te zakłady i poprzenoszono centrale do miejsc, gdzie w ogóle nie powinny się znaleźć. Dziś, dzięki moim półrocznym staraniom, uda się to odwrócić. Wracamy z przemysłem naftowo-gazowym na Podkarpacie. Przed wyborami parlamentarnymi, a nawet wcześniej – kiedy zasiadała Pani w podkarpackim sejmiku, nie brakowało głosów, które chciały widzieć w Pani „spadochroniarkę” z Warszawy. Jarosławiu jest mój dom rodzinny, a moja praca w Warszawie stała się – jak teraz mogą się przekonać wyborcy – moim atutem. Nabrałam ogromnego doświadczenia, co ułatwia mi pracę w Sejmie, a także – co również bardzo ważne – kontakty z mediami. Społeczeństwo chce słyszeć i widzieć, co poseł ma do powiedzenia, co robi. Wielu posłów, którzy dopiero rozpoczynają polityczną karierę, ma z tym problem. Jarosław Kaczyński, kiedy w trakcie kampanii wyborczej przyjechał do Jarosławia, aby mi udzielić osobistego wsparcia, powiedział na spotkaniu przedwyborczym: „Pani Anna jest osobą, którą znają wszyscy i która zna wszystkich”. I to prawda. Mam bardzo dobre kontakty z członkami rządu i przez to udaje mi się załatwiać większość spraw – no chyba że naprawdę jest to sprawa z kategorii niemożliwych. Jakie jest Pani poselskie credo? Służba wyborcom. Tak obiecywałam w kampanii i taki jest mój sposób wykonywania tego mandatu. Przyjmuję bardzo wielu wyborców, czasami dyżury trwają do późnych godzin. Nie wprowadzam żadnych ograniczeń. Oczywiście, nie w każdej sprawie mogę pomóc, choć ludziom się czasem wydaje, że poseł może wszystko. Ale każda osoba zostanie przyjęta i wysłuchana. Czasem musi czekać krócej, czasem dłużej, bo nie mogę zaniedbywać obowiązków parlamentarzysty w Warszawie, szczególnie że tam zapada większość decyzji dotyczących okręgu. A poza tym, jak Pan widzi, werwy mi nie brakuje. Jestem kobietą, która – gdy się ją wypycha drzwiami – wchodzi oknem. W moim przypadku sprawdza się powiedzenie: „Gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”.
N
W
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
87
Fotografia Tadeusz Poźniak
Chciałbym, aby normalność była udziałem każdego Polaka Z dr. hab. Zdzisławem Gawlikiem,
posłem Platformy Obywatelskiej z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń
ZDZISŁAW GAWLIK Prawnik, cywilista, nauczyciel akademicki, w latach 2007–2012 podsekretarz stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa, a od 2013 do 2015 r. sekretarz stanu w tym resorcie. W wyborach parlamentarnych w 2015 wystartował do Sejmu z listy PO w okręgu rzeszowskim. Otrzymał 8414 głosów, uzyskując tym samym mandat posła VIII kadencji.
Aneta Gieroń: We wszystkich rankingach, w których Polacy oceniają zaufanie i szacunek do grup zawodowych, nauczyciel akademicki jest dużo lepiej postrzegany niż polityk. Po co profesorowi uczelnianemu debiut w Sejmie, a Pan od października jako poseł PO zasiada w ławach na Wiejskiej? Dr hab. Zdzisław Gawlik: Fakt, że udało mi się na mojej drodze zawodowej i naukowej spotkać takich, a nie innych ludzi, którzy sprawili, że jestem tutaj, gdzie jestem, sprawia, że czuję się zobowiązany, by coś z siebie dać innym. Zawsze chciałem i chcę uczestniczyć w procesie zmian Polski, a uważam, że Polska ciągle jeszcze wymaga prac nad swoim systemem demokratycznym i gospodarczym. Chciałbym, aby normalność była udziałem każdego Polaka i choć brzmi to trochę patetycznie, tak autentycznie czuję i takie mam przekonania. To, że jestem prawnikiem-naukowcem, uważam za swój atut. Mając pewną wiedzę, doświadczenie i umiejętności, mogę zrobić coś dla innych, nie rezygnując jednocześnie z pracy z młodzieżą, bo nauka była i jest dla mnie bardzo ważna. Oficjalnie w polityce jest Pan od 2015 roku. Wtedy po raz pierwszy wstąpił Pan do partii, do Platformy Obywatelskiej, ale półoficjalnie Pańska obecność w polityce ma o wiele dłuższy staż. służbie publicznej pracuję od 1991 roku. Świeżo po doktoracie jako młody prawnik zaangażowałem się w przemiany, które w kolejnych latach dokonywały się Polsce. Początkowo byłem głównym specjalistą w delegaturze Ministerstwa Przekształceń Własnościowych w Rzeszowie, a w latach 1999–2007 dyrektorem delegatury Ministerstwa Skarbu Państwa. W 2006 roku obroniłem habilitację i chciałem się jeszcze bardziej zaangażować w prace Ministerstwa Skarbu Państwa. To był czas problemów PZU i historia niesprzedanych akcji dla EUREKO. Jako cywilista, naukowiec, miałem swoje przemyślenia, pomysły, z którymi poszedłem do Ministerstwa Skarbu, a przecież z poziomu delegatury w Rzeszowie znaliśmy się. Moja propozycja entuzjazmu nie wzbudziła, a ja rozgoryczony w czerwcu 2007 roku rozstałem się z Ministerstwem Skarbu, z którym związany byłem od 1991 r. W tamtym czasie wykładałem na uczelni w Rzeszowie i Lublinie, współpracowałem z wydawnictwami i niespodziewanie w listopadzie 2007 roku znów odezwało się do mnie Ministerstwo Skarbu. Spotkałem się z ówczesnym ministrem Aleksandrem Gradem, który zaproponował mi tekę wiceministra i tak znów związałem się z tym resortem aż do 2015 roku.
W 88
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Debiut w Sejmie Jak widać, o moim wejściu do ministerialnej polityki zdecydował przypadek – przez kilkanaście lat za pośrednictwem rzeszowskiej delegatury współpracowałem ze wszystkimi partiami i od czynnej polityki zawsze trzymałem się trochę z daleka. Byłem wierny zasadzie głoszonej przez mojego mentora, śp. prof. Jana Winiarza, który powtarzał, że partia nigdy w życiu nie pomoże, może tylko zaszkodzić. To dlaczego w 2015 roku zabrakło konsekwencji i wstąpił Pan do partii? W 2011 roku o mandat senatora zabiegał Pan z poparciem PO, ale jako kandydat niezrzeszony? znałem, że tak będzie uczciwie, a Platforma nie była wtedy na fali wznoszącej. I choć w 2015 roku tak dużo mówiło się o nepotyzmie w PO, ja nigdy się z nim w moim najbliższym otoczeniu nie spotkałem. W 2011 r. rzeczywiście startowałem w walce o mandat senatora, bo po kilku latach pracy w ministerstwie już wiedziałem, że jako urzędnik i polityk mógłbym więcej zrobić w ministerstwie i być bardziej skutecznym. A tak, urzędnik może zrobić tylko tyle, na ile polityk mu pozwoli. Wstępując do Platformy w 2015 roku, robiłem to ze świadomością, że jest mi najbliższą ideowo partią. I nadal uważam, że ta partia ma najlepszy program dla Polski i Polaków. Jasno chcę też dodać, że wcale to nie oznacza, że PO jest partią idealną, niewymagającą zmian, która nie powinna się modyfikować. Powinna i musi to robić. W 2015 roku Polacy uznali inaczej, Pan przestał był sekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu, a został posłem. To duża zmiana i szok, gdy nagle nie ma realnej władzy w ministerstwie, są zaś dość przewidywalne ławy sejmowe i rola jednego z wielu poselskich głosów przy pracach na ustawami? Bywa, że Sejm mocno rozczarowuje, nie tylko mnie, ale jako wiceministrowi też wielu rzeczy nie udało mi się zrealizować, bo działałem w określonym czasie i środowisku politycznym. Pracowałem usilnie nad reformą systemu skarbowego, który sprawiłby, że majątek państwowy byłby solidnie zarządzany i żeby do jego kierownictwa trafiali faktyczni profesjonaliści, niestety nie udało się jej sfinalizować. Na szczęście wiele innych ważnych rzeczy dla Polski się udało. Choćby odzyskanie pakietu kontrolnego w PZU, w co prawie nikt nie wierzył. Jako debiutujący w Sejmie poseł bardzo jest Pan rozczarowany? Może jestem idealistą, ale zawsze uważałem, że wszyscy rządzący powinni chcieć, aby stanowione prawo było jak najlepsze i żeby obywatelom żyło się jak najlepiej. A po ostatnich 7 miesiącach spędzonych w Sejmie mam wrażenie, że to akurat ma drugorzędne znaczenie. Co ma pierwszorzędne znaczenie? Pewne idee, które ktoś sobie założył i zamierza zrealizować, nie konsultując tego z nikim i zakładając, że jako partia wygrana ma do tego prawo. Dobrym pomysłem obozu rządzącego był program 500 +, ale już zaczynają się problemy, bo nie do końca wiadomo, jak wydawane są te pieniądze. Boję się, że ten program zdemoralizuje wielu członków społeczeństwa, a szkoda, bo może już warto byłoby go zmienić, znowelizować, poprawić, ale rząd nie respektuje żadnej argumentacji, choćby najbardziej racjonalnej i merytorycznej. Na pewno lepsze jest ofiarowanie obywatelowi wędki niż ryby, ale Platforma w ramach polityki rodzinnej też nie dała ani wędki, ani ryby. Dziś łatwo krytykować, a przecież rozsądna polityka wspierająca demografię w Polsce jest niezbędna. To prawda, że w historii Polski po raz pierwszy politycy dali Polakom pieniądze do ręki i pewnie większość uczciwie z nich skorzysta. Ale nie mam wątpliwości, że jest to rozwiązanie czasowe, nie systemowe i to tylko utwierdza mnie w przekonaniu, jak brakuje pogłębionej refleksji między politykami. A jest na to w ogóle szansa? Bo przeciętny Kowalski, oglądając polityków w mediach, widzi dwa zwalczające się plemiona. Wojnę polsko-polską na śmierć i życie. ako poseł zasiadam w Komisji do spraw Energii i Skarbu Państwa, Odpowiedzialności Konstytucyjnej oraz Komisji Nadzwyczajnej do spraw Zmian w Kodyfikacjach i proszę mi wierzyć, że dialog między posłami różnych partii jest możliwy, a bywa, że posłowie PiS mają diametralnie różne zdanie od rządowej większości. Nie wszyscy postrzegają bycie posłem w kontekście trwania możliwie największej liczby kadencji, wielu autentycznie chce zrobić coś dla Polski, choć tych ludzi rzeczywiście jest coraz mniej. Co konkretnego jako poseł chce Pan zrobić dla Rzeszowa i Podkarpacia choćby i w opozycji? Ciągle wierzę w merytoryczną dyskusję i prace nad tworzeniem dobrych rozwiązań prawnych dla obywateli. Chciałbym, aby rozpoczęte jeszcze w czasie poprzedniego rządu rozmowy o inwestycjach w regionie się zmaterializowały. Myślę przede wszystkim o fabryce ogniw fotowoltaicznych w okolicy Rzeszowa. Pana scenariusz na kolejne miesiące w polskiej polityce? Nastąpi choćby częściowe wyciszenie emocji? Musimy współpracować, rozmawiać. Wojna wewnętrzna do niczego dobrego nie doprowadzi. Jeśli inwestorzy będą nas coraz gorzej postrzegać, będą spadać światowe ratingi, nikt na tym nie zyska, wręcz przeciwnie. Oczywiście można forsować tezę, że rządzący chcą wprowadzać porządki, tylko zła opozycja przeszkadza. Ale to absurd, bo obecny układ sił w Sejmie pozwala uchwalić każde prawo, a rolą opozycji jest zwracać uwagę i piętnować złe rozwiązania dla Polski i Polaków. Po 7 miesiącach w Sejmie zdaje się Pan być rozczarowany tym miejscem? Jestem długodystansowcem i jak w coś się angażuję, szybko się nie zniechęcam. Ale rzeczywiście, polityka jest uciążliwa i dotkliwa dla mojej rodziny. To najbardziej przeszkadza mi w politycznej aktywności. O inne rzeczy jestem spokojny. Poza polityką widzi Pan życie. Oczywiście. Wielu moich znajomych dziwi się mojej politycznej aktywności, ale ja nadal uważam, że mam obowiązek wobec Polski i każdy z nas ma. Powinniśmy być wdzięczni, że od 27 lat żyjemy w wolnym, w miarę normalnym kraju. Może problemem polityki i polityków jest fakt, że zbyt wiele osób z nią związanych nie ma gdzie wrócić, gdy posłowanie się kończy. Kadencyjność, czyli maksymalnie dwie kadencje w Sejmie, Senacie, w sejmikach i w radach wszystkich szczebli, bardzo dobrze by polskiej polityce zrobiła. Polityka nie może być zawodem, to patologia. Wielokrotnie proponowano, by imiennie głosować nad projektami ustaw, ale większość się nie godzi. Anonimowość i brak odpowiedzialności jest dla parlamentarzystów i radnych wygodny, a tak być nie powinno.
U
J
Więcej informacji politycznych na portalu www.biznesistyl.pl
Demografia
Pod względem wskaźnika dzietności Polska jest na jednym z ostatnich miejsc... na świecie Prof. Józefa Hrynkiewicz.
Demograficzny alarm.
Za późno?
Polska znajduje się w fazie kryzysu demograficznego: współczynnik dzietności spadł z 2,2-2,3 w roku 1983 do 1,26 w roku 2013, podczas gdy – aby zapewnić prostą zastępowalność pokoleń, czyli wariant minimum – powinien kształtować się na poziomie 2,1. Według danych z roku 2014, Polska znajduje się pod tym względem na… 212. miejscu na 224 sklasyfikowane kraje. – Dzisiaj wspieranie rodziny, prokreacji w rodzinach, tworzenie warunków do zakładania rodzin, to „być albo nie być” polskiego państwa i narodu – alarmuje prof. Józefa Hrynkiewicz, posłanka PiS z Podkarpacia, przewodnicząca Rządowej Rady Ludnościowej. Zdaniem Artura Chmaja, dyrektora Centrum Innowacji i Przedsiębiorczości Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, ten alarm trzeba było ogłosić co najmniej 10 lat temu. A dziś wychodzi na to, że zostaje nam ratowanie tego, co się da.
Tekst Katarzyna Grzebyk, Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
W
icepremier Mateusz Morawiecki, przedstawiając w kwietniu w Rzeszowie założenia swojego planu pobudzenia gospodarki, jako jedną z pułapek, z których musimy się jako społeczeństwo wyrwać, wymienił pułapkę demograficzną. Przekonywał, że wyrwaniu się z niej służy rządowa polityka prorodzinna, w tym program 500+. Prof. Hrynkiewicz, która demografią zajmuje się od 30 lat, podkreśla, że procesy na tej płaszczyźnie mają charakter długofalowy i kształtują się w perspektywie 2-3 pokoleń. Wspomina, że jeszcze w roku 1983 Polska miała bardzo dobre wskaźniki dzietności, które kształtowały się na poziomie 2,2-2,3.
90
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
– Ten wysoki poziom urodzeń od połowy lat 70. do połowy lat 80. to tzw. echo pierwszego powojennego wyżu demograficznego z lat 1946-59 – tłumaczy posłanka PiS. – Szczytowym, jeżeli chodzi o liczbę urodzeń, był rok 1955, kiedy urodziło się 795 tys. osób. akże na przełomie lat 70. i 80. XX wieku sytuacja była dobra – w 1983 r. urodziło się 723 tys. Polaków. W kolejnych latach było coraz gorzej; w 2003 r. urodziło się tylko 351 tys. dzieci (tj. 46 proc. w porównaniu do 1983 r.). Wskaźnik dzietności spadł do zaledwie 1,3 i pozostaje na podobnym poziomie do dziś! – Oznacza to, że 100 kobiet w wieku prokreacyjnym rodzi tylko 130 dzieci – tłumaczy prof. Hrynkie-
T
Demografia
Dr Anna Siewierska-Chmaj.
wicz. W perspektywie oznacza to, że liczba urodzonych nie zastąpi liczby odchodzących. – Gdyby nawet poziom urodzeń był nieco wyższy (np. 1,6), to liczba ludności będzie zmniejszać się, ponieważ do zapewnienia prostej zastępowalności pokoleń potrzebny jest poziom urodzeń na poziomie 2,1, który oznacza, że 100 kobiet w wieku prokreacyjnym rodzi 210 dzieci. konomista Artur Chmaj zauważa, że wskaźnik 2,1 oznacza, iż w perspektywie kilkudziesięciu lat niezmniejszanie się liczebności społeczeństwa zapewni troje dzieci w rodzinach (raz, że nie można urodzić „ułamek dziecka”, dwa – że są przecież małżeństwa, które, choćby z przyczyn zdrowotnych, nie mogą mieć dzieci). – Jeszcze kilkanaście lat temu dwoje, troje dzieci w rodzinie było normą. Dzisiaj to abstrakcyjny model rodziny: troje dzieci to luksus, dwoje – rzadkość, jedno dziecko w rodzinie jest standardem, a wiele małżeństw w ogóle nie ma dzieci – zauważa Artur Chmaj. I rzeczywiście, model rodziny w Polsce tak ewoluuje, że rodzina z trojgiem dzieci (a więc wariant minimum najbardziej pożądanego modelu) jest uważana za rodzinę wielodzietną! Już rodziny z trojgiem dzieci (i więcej) otrzymują Kartę Dużej Rodziny. daniem posłanki Hrynkiewicz, Polska w najbliższej perspektywie nie ma szans na osiągnięcie wskaźnika 2,1, bowiem duża część potencjału demograficznego, jaki stanowią ludzie w wieku prokreacyjnym, a szczególnie w wieku, kiedy prokreacja jest najbardziej aktywna (a więc 25-35 lat), wyemigrowała za granicę za pracą; dzieci polskich rodziców rodzą się w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Holandii, Irlandii, Szwecji… Podobne zjawisko dostrzega Artur Chmaj: – Problemem nie jest to, że Polki nie chcą rodzić dzieci, lecz gdzie nie chcą ich rodzić i dlaczego.
E
Z
Dlaczego Polki nie chcą rodzić w Polsce? A nie chcą ich rodzić w Polsce, podczas gdy za granicą nie mają z tym problemu (np. w Niemczech, Anglii i Walii wskaźnik dzietności Polek oscyluje wokół owego pożądanego poziomu 2,1). Jakie są przyczyny tego zjawiska? Prof. Hrynkiewicz wskazuje trzy: złą sytuację materialną polskich rodzin (bardzo niskie dochody z pracy), brak mieszkania i perspektywy jego uzyskania, brak usług i pomocy państwa oraz samorządów w wychowaniu dzieci. – Młodzi rodzice nie mają pewności zatrudnienia i wystarczającego dochodu – tłumaczy szefowa Rządowej Rady Ludnościowej. – Już dziś w Warszawie trzeba szukać znajomości, żeby zapisać dziecko do pierwszej klasy czy zerówki. To znaczy, że znaleźliśmy się w sytuacji wręcz patologicznej. Samorząd Warszawy ma bowiem pieniądze na wszystko! Brakuje mu tylko na to, aby dzieciom, które mają obowiązek szkolny, zapewnić miejsca w szkołach czy przedszkolach. O koniecznym dostępie dzieci do usług ochrony zdrowia już nawet nie ma co wspominać, bo nikogo nie „wzrusza”, że 24 proc. dzieci do 18. roku życia wymaga stałej opieki lekarskiej, a 92 proc. 12-latków ma próchnicę zębów. rudna sytuacja na rynku pracy to, zdaniem pani profesor, m.in. skutek tego, że Polska na początku transformacji zlikwidowała ok. 5 mln miejsc pracy w przemyśle. – Polska miała rozwijać się tylko dzięki usługom, a każdy, kto ma elementarne wykształcenie ekonomiczne, wie, że usługi mogą rozwijać się, gdy ludzie osiągają dochody wyższe niż zapewniające im tylko zaspokojenie elementarnych potrzeb. Dochody większości Polaków są niskie i bardzo niskie oraz bardzo zróżnicowane. Innego zdania jest dr Anna Siewierska-Chmaj z WSIiZ. Jej zdaniem, opinia, że to zła sytuacja finansowa potencjalnych rodziców stoi za zmniejszającą się liczbą urodzeń, ►
T
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
91
Demografia wysoka dzietność to skutek długofalowej, szeroko rozumianej polityki społecznej, w szczególności ludnościowej, która sprzyja powiększaniu rodziny, wychowaniu dzieci. Kilka lat współpracowałam z pracownikami ambasady francuskiej w Warszawie, którzy z radością informowali mnie, że właśnie urodziło im się w Polsce trzecie bądź czwarte dziecko. We Francji – poza pomocą finansową, materialną, usługami wspomagającymi rodzinę w wychowaniu dzieci – jest też społeczna atmosfera akceptacji dla rozwoju rodziny, wychowania dzieci. W Polsce może być podobnie, ponieważ z poważnych badań socjologicznych wynika, że 1/3 osób w wieku prokreacyjnym deklaruje, iż chce mieć troje i więcej dzieci, a około 2/3 – dwoje. Większość Polek i Polaków tych aspiracji rodzinnych nie realizuje z powodu niepewności sytuacji dochodowej i mieszkaniowej oraz braku usług. Takie są wnioski z badań i trzeba je najszybciej wdrożyć przez mądrą politykę społeczną. Wszelkie liberalne tłumaczenia o karierach, wolności i samodzielnym stanowieniu nie znajdują potwierdzenia w badaniach socjologicznych i statystycznych, dotyczących postaw wobec rodziny i rodzicielstwa – przekonuje posłanka PiS. rtur Chmaj próbuje te racje wyważyć. Jego zdaniem, Polki nie chcą rodzić dzieci w Polsce zarówno dlatego, że boją się o pracę, jak i z tego powodu, że zdecydowanie opóźnia się wiek zamążpójścia. Ekonomista zaznaczając, że jest świadom, iż żyjemy w czasach bardziej liberalnych i posiadanie męża nie jest warunkiem koniecznym posiadania dziecka, tłumaczy – zgadzając się w tym punkcie z Anną Siewierską-Chmaj – że odkładanie momentu poczęcia pierwszego dziecka powoduje, iż czasu biologicznego na urodzenie dzieci jest mniej. – Poza tym kobiety pracują znacznie więcej niż 20-30 lat temu, chcą robić kariery, realizować się zawodowo, a to powoduje, że skłonność do rezygnacji z pracy zawodowej i oddania się wychowaniu dzieci jest mniejsza. Wiele kobiet w najlepszym okresie prokreacyjnym poświęca się karierze. Taki jest obecny model kulturowy – kobiety chcą być samodzielne, niezależne, awansować, robić kariery w polityce, biznesie – i to dobrze. Tyle tylko, że to zjawisko ma zły wpływ na rodzinę i dzietność – tłumaczy ekonomista. Artur Chmaj zauważa też korelację pomiędzy wysokością dochodów a liczbą dzieci: – Im bogatsza część społeczeństwa, tym mniejsza skłonność do posiadania potomstwa. A jeżeli biedniejsza część społeczeństwa jest za biedna na posiadanie dziecka, to świadomie odkłada decyzję o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci. Ekonomista tłumaczy, że dziecko zaczyna dziś być kosztownym luksusem. – Koszt wychowania dziecka od urodzenia do pełnoletniości szacuje się – według różnych danych – na poziomie od 60-70 do 200-300 tys. zł. Przyjmijmy, że to będzie 100 tys. i przełóżmy tę sumę na średnie wynagrodzenie w skali roku, które w praktyce niewiele przekracza płacę minimalną. Okaże się, że w tej perspektywie czasowej są to pieniądze, które muszą być w całości przeznaczone na dziecko. A gdzie inne wydatki? – pyta retorycznie Artur Chmaj. Anna Siewierska-Chmaj zwraca uwagę na jeszcze jeden aspekt, który może powodować spadek liczby urodzeń: – To mężczyźni, często z syndromem Piotrusia Pana, którzy coraz częściej nie czują potrzeby posiadania dzieci, bo taka od-
A
Artur Chmaj.
jest chyba najbardziej rozpowszechnionym mitem dotyczącym demografii. – Zwłaszcza, jeśli weźmiemy pod uwagę dane pokazujące, że spadek przyrostu naturalnego jest skorelowany z rosnącym PKB. Co zatem, jeśli nie zarobki, decyduje o tym trendzie? Odpowiedź jest, niestety, skomplikowana. Po pierwsze, jest to efekt zmian kulturowych: kobiety są zdecydowanie bardziej samodzielne, a w związku z tym także bardziej nastawione na karierę zawodową. To sprawia, że odwlekają decyzję o założeniu rodziny i urodzeniu pierwszego dziecka. Z kolei, im później rodzą pierwsze dziecko, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że urodzą kolejne, nawet ze względów zdrowotnych: 35- i 40-latki nie zachodzą już tak łatwo w ciążę, jak kobiety przed 30. – przekonuje Siewierska-Chmaj. o łatwe tłumaczenie – uważa prof. Hrynkiewicz. – Gdybyśmy tak to tłumaczyli, to trudno byłoby wyjaśnić wysoki poziom urodzeń w Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii czy Szwecji. To państwa bardziej zaawansowane w przemianach ekonomicznych, społecznych i kulturowych niż Polska. A tam rodzi się więcej dzieci, szczególnie we Francji (wskaźnik dzietności w 2014 r. wynosił tam 2,08 – przyp. aut.). We Francji
T 92
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Demografia powiedzialność odbierałaby im swobodę, którą cenią bardziej niż rodzinę. Badania pokazują, że kobiety, które uważają swoich partnerów za odpowiedzialnych i dojrzałych, częściej decydują się na rodzenie kolejnych dzieci, natomiast jeśli mężczyzna nie angażuje się w opiekę nad dzieckiem, kobieta poprzestaje tylko na jednym dziecku. W czasach pracujących matek i babć, wsparcie ojca w procesie wychowywania dzieci jest niezbędne. Dawniej, nawet jeśli mężczyzna nie bardzo się angażował, to kobieta miała pomoc ze strony dziadków zaangażowanych w opiekę nad wnukami. Dziś, im dłużej pracują dziadkowie, tym są mniejszym wsparciem dla swoich dzieci i wnuków. Zatem wydłużenie wieku emerytalnego także przekłada się na spadek liczby urodzeń – uważa Siewierska-Chmaj. Symbol polityki antyrodzinnej: 23-proc. VAT na artykuły dziecięce Jak wygląda system zachęt rodzin do tego, by miały więcej dzieci? Niestety, nie da się porównać z Francją, którą tak zachwalała prof. Hrynkiewicz. – W 2013 r. wprowadzone zostały roczne urlopy rodzicielskie, pozwalające matkom spędzić z dzieckiem pierwszy rok jego życia – przypomina Anna Siewierska-Chmaj. Z jednej strony spotkały się one z entuzjastycznym przyjęciem wśród rodziców, ale z drugiej... – Zniechęciły pracodawców do zatrudniania młodych kobiet. Wciąż pokutuje także opinia, że matki są gorszymi pracownikami. Tymczasem kobiety posiadające dzieci są lepiej zorganizowane i bardziej lojalne w stosunku do swoich pracodawców niż te, które nie mają zobowiązań rodzinnych. Nie będą zostawać po godzinach, ale za to czas pracy wykorzystają efektywnie. Niestety, ogromna większość polskich przedsiębiorstw to małe, kilkuosobowe firmy, które nie mają możliwości przesuwania pracowników pomiędzy stanowiskami. Utrata pracownika na kilka miesięcy czy nawet rok, to dla nich poważny problem, dlatego to w takich firmach kobiety mają najtrudniej. Rozwiązaniem byłyby agencje pracy tymczasowej, które pomagałyby w wypełnieniu personalnej luki. W tej dziedzinie jest jeszcze w Polsce wiele do zrobienia. Ważne, żeby nie robić tego kosztem pracodawców, bo to tylko wzmacnia ich opór przed zatrudnianiem kobiet – tłumaczy Siewierska-Chmaj. Artur Chmaj ma pretensje do byłego rządu Leszka Millera, że w czasie negocjacji na temat wejścia Polski do UE zgodził się na 22-proc. VAT na artykuły dziecięce. – Przywoływano wygodne tłumaczenie: Unia tak każe. Tymczasem jest wiele krajów unijnych, które zachowały preferencyjne stawki, jeżeli chodzi o artykuły dziecięce. Tak wysoki VAT to potężny cios dla młodych ludzi, którym państwo zablokowało możliwość prokreacji. Żadna kolejna ekipa rządząca nie zdecydowała się, żeby to odwrócić, a obniżanie VAT-u na artykuły dziecięce to fantastyczna alternatywa dla programu 500+, bo to byłaby pomoc skierowana bezpośrednio do tych, którzy te wydatki ponoszą – przekonuje ekonomista. Na razie pozostaje mieć nadzieję, że program 500+ – przy wszystkich jego słabościach – to początek polityki prorodzinnej traktowanej bardziej serio niż dotychczas, która przyczyni się do tego, że w Polsce będzie się „opłacało” mieć dzieci.
A
Poprawa, choć niewystarczająca – za kilka lat Co zatem robić, by te niedobre tendencje odwrócić? Józefa Hrynkiewicz i Artur Chmaj zgadzają się, że przespaliśmy moment, kiedy trzeba było ogłosić alarm demograficzny. Zdaniem Chmaja, trzeba to było zrobić przynajmniej 10 lat temu, a najlepiej 20, kiedy już było widać symptomy pogorszenia się sytuacji demograficznej Polski. – Rządowa Rada Ludnościowa informowała szeroko o sytuacji demograficznej. Wydawała raporty, a także zorganizowała dwa kongresy demograficzne (2002, 2012). Niestety, nic z tego, o czym pisaliśmy czy mówiliśmy, nie realizowano. Gdyby zaczęto działania na przełomie XX i XXI wieku, gdyby młode rodziny otrzymały pomoc (np. zasiłek wychowawczy) oraz stałą pracę i pomoc w opiece nad małym dzieckiem! Tymczasem ciągle 40 proc. młodych ludzi pracuje na umowach śmieciowych i nie mają pewności pracy i dochodu tak koniecznej, gdy pojawia dziecko. Gdyby nie forsowano urynkowienia mieszkalnictwa, to sądzę, że nie doszłoby do tak głębokiej deformacji zjawisk i procesów demograficznych – przekonuje posłanka PiS. aństwo musi stworzyć warunki rozwoju rodziny; to jest zadanie państwa, które ma wszystkie możliwości w tym zakresie. Tego nie robiło; nie było polityki rodzinnej, przypominano o rodzinie przed wyborami. Rząd Prawa i Sprawiedliwości jest pierwszym rządem, który ma kompletny program polityki rodzinnej sprzyjającej poprawie sytuacji demograficznej, która obejmuje: dochody, mieszkania i zatrudnienie (stałość pracy, dochody, ubezpieczenie) oraz rozwój usług wspomagających rodziny w wychowaniu potomstwa. Jeżeli ten rząd wykaże się determinacją i będzie konsekwentnie kontynuował rozpoczęte wszystkie działania (tj. pomoc finansowa, mieszkania, praca, usługi zdrowia, edukacji, opieki i wychowanie dzieci), jeżeli zaangażują się w to samorządy, to efekty – zdaniem prof. Hrynkiewicz – mogą się pojawić stosunkowo szybko, nawet w ciągu kilku lat. Czy będą one tak znaczne, jak byśmy oczekiwali? – Nie wiem – przyznaje posłanka. – Znaczna część młodych już wyjechała i realizuje plany rodzinne poza Polską, w lepszych warunkach. Może niektórzy wrócą do Polski i będą chcieli tu żyć, pracować, realizować swoje plany prokreacyjne i zawodowe. Anna Siewierska-Chmaj uważa, że należy stworzyć system zachęt, który zatrzyma młodych ludzi. – Nie będzie potencjalnych rodziców, nie będzie i dzieci – podkreśla. rtur Chmaj jest w tej kwestii pesymistą. Uważa, że ci, którzy wyjechali, w większości do Polski już nie wrócą. – Jeszcze była taka nadzieja kilka lat temu, ale w momencie, kiedy np. na Wyspach Brytyjskich ci młodzi ludzie dochowują się potomstwa i to potomstwo wchodzi w tamtejszy system edukacyjny, to oni już tam zapuszczą korzenie – martwi się ekonomista. – W Polsce powszechne jest dziś przekonanie, że tworzenie warunków do zakładania rodzin i ich rozwoju, to „być albo nie być” polskiego państwa i narodu – podkreśla prof. Józefa Hrynkiewicz.
P
A
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
93
Korzystny splot czynników politycznych i finansowych spowoduje przyspieszenie budowy tej ważnej drogi ekspresowej?
Gra o S19
C
zy pojedziemy drogą ekspresową S19 z Rzeszowa do Lublina w 2020 r., a do Barwinka – w 2023? Niewykluczone. Rzecz jest niebagatelna; gra idzie o skomunikowanie stolicy Podkarpacia z Lublinem, a przez to z centralną częścią Polski oraz o szlak tranzytowy towarów ze Słowacji, Węgier czy Bułgarii do polskich portów. A w konsekwencji o ożywienie, przyspieszenie rozwoju Polski wschodniej.
Odcinek S19 Świlcza-Racławówka.
S19 to budowana obecnie droga ekspresowa pomiędzy przejściem granicznym z Białorusią w Kuźnicy Białostockiej a granicą ze Słowacją w Barwinku. Jej łączna długość jest szacowana na ok. 570 km. Jest ona częścią korytarza transeuropejskiego Via Carpathia, łączącego Morze Bałtyckie z Morzem Czarnym i Śródziemnym przez Litwę, Polskę, Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię i Grecję. Odcinek S19 na Podkarpaciu, od granicy z województwem lubelskim do Barwinka, będzie miał długość 168 km. Co się dzieje na poszczególnych odcinkach Cały podkarpacki odcinek S19 został ujęty w rządowym Programie Budowy Dróg Krajowych na lata 2014–2023 (z perspektywą do 2025 r.). Podzielono go tam na następujące odcinki: ● Lublin – Rzeszów; długość 157,5 km, lata realizacji 2014–2020 ● węzeł Rzeszów Południe – węzeł Babica; długość 10,3 km, lata realizacji 2018–2023 ● węzeł Babica – Barwinek; długość 74,9 km, lata realizacji 2018–2023
94
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
Do tej pory oddano do użytku dwa krótkie odcinki S19: 8,3-kilometrowy ze Stobiernej do węzła Rzeszów Wschód (10 września 2012 r., jego koszt całkowity wyniósł niespełna 242 mln zł) oraz 4,4-kilometrowy od węzła Rzeszów Zachód do Świlczy (13 grudnia 2013 r., koszt wyniósł ponad 284 mln zł). ktualnie w budowie są dwa odcinki: 12,5-kilometrowy od węzła Sokołów Młp. Północ do Stobiernej oraz od węzła Świlcza do węzła Rzeszów Południe (Kielanówka), długości 6,3 km. W tym pierwszym przypadku 5 czerwca 2014 r. została podpisana umowa z wykonawcą – konsorcjum, w którym liderem jest firma Aldesa Construcciones Polska Sp. z o.o., z terminem realizacji czerwiec 2017 r. Kwota kontraktu wynosi prawie 290 mln zł brutto. Odcinek ze Świlczy do węzła Rzeszów Południe (Kielanówka) buduje konsorcjum firm Eurovia Polska S.A. i Warbud S.A. Umowa została podpisana 9 kwietnia 2014 r. Jej wartość wynosi ponad 342,5 mln zł. Termin oddania odcinka – sierpień 2017 r. Są już wydane decyzje środowiskowe i trwa opracowanie koncepcji programowej odcinka od granicy województw lubelskiego i podkarpackiego (węzeł Lasy Janowskie) do Niska (węzeł Nisko Południe), długości 24,3 km, oraz odcinka od węzła Nisko Południe do węzła Sokołów Małopol-
A
INFRASTRUKTURA ski Północ (długość 29,9 km). Wykonawcą koncepcji programowej w pierwszym przypadku jest firma Sweco Infraprojekt z Krakowa, a w drugim – ARCADIS z Warszawy. września ubiegłego roku ogłoszono przetargi na zaprojektowanie i zbudowanie obu tych fragmentów S19 z podziałem na trzy odcinki realizacyjne każdy. W przypadku odcinka granica województw – Nisko, są to odcinki: Lasy Janowskie – Zdziary (ok. 9,3 km); Zdziary – Rudnik nad Sanem (ok. 9 km); Rudnik nad Sanem – Nisko Południe (ok. 6 km). Odcinek Nisko – Sokołów Młp. został podzielony następująco: Nisko Południe – Podgórze (ok. 11,5 km); Podgórze – Kamień (ok. 10,5 km); Kamień – Sokołów Młp. Północ (ok. 7,9 km). Wnioski o dopuszczenie do udziału w przetargu złożyło w pierwszym przypadku 22, a w drugim – 20 wykonawców. Obecnie trwa sprawdzanie wniosków. Oba postępowania prowadzone są w trybie przetargu ograniczonego, co oznacza, że do drugiego etapu zostaną zaproszeni wykonawcy, którzy spełnią warunki określone w treści ogłoszenia o zamówieniu. Najkorzystniejsza oferta zostanie wybrana na podstawie trzech kryteriów: cena, termin realizacji i okres gwarancji. 6 listopada ub.r. Regionalny Dyrektor Ochrony Środowiska w Rzeszowie wydał decyzję środowiskową dotyczącą odcinka od węzła Rzeszów Południe (Kielanówka) do Barwinka (85,2 km). Rzeszowski Oddział GDDKiA zakończył tzw. dialog techniczny związany z wykonaniem koncepcji programowej budowy tego odcinka. Chodziło zwłaszcza o tunel długości 1,35 km na odcinku od węzła Rzeszów Południe do węzła Babica oraz o trzy tunele (o długości 1,75; 1,6 i 1,2 km) na odcinku z Babicy do Domaradza. Aktualnie trwają przygotowania do ogłoszenia przetargu na wykonanie koncepcji programowej.
18
Wspólny głos państw leżących na trasie Via Carpathia Zdaniem europosła Tomasza Poręby (PiS), który od lat forsował sprawę szlaku Via Carpathia na forum Parlamentu i Komisji Europejskiej, dziś możemy mówić o dobrym klimacie wokół budowy tej drogi – kluczowej dla wschodniej flanki UE, Polski i Podkarpacia. – Pojawiło się coś, czego wcześniej nie było, tzn. wola polityczna. Nowy polski rząd, w osobach pani premier oraz ministrów transportu i rozwoju regionalnego, deklaruje, że droga S19 jest dla niego sprawą kluczową, co stanowi zupełną zmianę w postrzeganiu tej sprawy w porównaniu do poprzedniej Rady Ministrów – uważa europoseł. Według Poręby, są już konkretne dowody tej zmiany. W tym roku miały bowiem miejsce wydarzenia, które dają nadzieję, że budowa S19 przyspieszy. Pod koniec stycznia w Urzędzie Marszałkowskim w Rzeszowie spotkali się m.in. wiceministrowie transportu i rozwoju, szef GDDKiA, wojewoda i marszałek województwa. Celem tego spotkania, zorganizowanego przez marszałka Władysława Ortyla i europosła Porębę, było przygotowanie tzw. mapy drogowej, czyli materiałów pomocnych przy podejmowaniu dalszych kroków na poziomie rządowym.
Na początku marca, z inicjatywy ministra infrastruktury i budownictwa Andrzeja Adamczyka, odbyła się w Warszawie międzynarodowa konferencja, w której wzięli udział ministrowie transportu oraz przedstawiciele: Polski, Węgier, Ukrainy, Słowacji, Czech, Rumunii, Bułgarii, Litwy i Turcji. Uczestnicy konferencji podpisali deklarację w sprawie dalszej współpracy przy budowie Via Carpathii oraz przy aktualizacji jej przebiegu. Celem deklaracji było potwierdzenie wysokiej rangi korytarza, w związku z koniecznością zapewnienia środków europejskich w obecnej perspektywie oraz wpisaniem korytarza do sieci bazowej TEN-T na całym przebiegu przy kolejnej aktualizacji sieci. Deklaracja stanowiła także potwierdzenie priorytetu realizacji inwestycji wchodzących w skład Via Carpathia w krajowych programach inwestycyjnych. Ważne było także przystąpienie do współpracy Ukrainy i Turcji oraz otwarcie inicjatywy na inne kraje, w tym spoza UE. – To jest bardzo ważny sygnał dla Komisji Europejskiej, bo w ostatnich latach, kiedy spotykałem się z komisarzami transportu i rozwoju regionalnego, prosili o sygnał, który pokaże, że jest wola polityczna, by tę drogę budować – komentuje wyniki warszawskiej konferencji europoseł Poręba. Zwieńczeniem tych działań była kwietniowa wizyta w Rzeszowie unijnej komisarz ds. polityki regionalnej, Coriny Cretu, która potwierdziła, że taka inwestycja jest możliwa i zdobycie na nią pieniędzy zależy od zabiegów polskiego rządu. Na temat finansowania kolejnych odcinków S19 wiadomo coraz więcej. Podczas wspomnianego spotkania w Urzędzie Marszałkowskim w Rzeszowie, Witold Słowik, podsekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju, potwierdził, że w ramach Programu Operacyjnego Infrastruktura i Środowisko będzie sfinansowana budowa odcinka od Rzeszowa do Babicy. – Cały fragment od Rzeszowa do granicy państwa, czyli prawie 90 kilometrów, będzie podzielony na kilka odcinków. To znacznie ułatwi poszukiwanie możliwości finansowania tej jakże potrzebnej inwestycji – dodał marszałek Ortyl. – Na poszczególne odcinki drogi Rzeszów – Barwinek przez kolejne lata będą wygospodarowywane środki z budżetu UE – zapewnia Tomasz Poręba. 15 lutego br. Komisja Europejska zatwierdziła współfinansowanie projektu budowy S19 z Rzeszowa do Lublina kwotą 66,1 mln euro, pochodzącą z Funduszu Spójności. Podkarpacie potraktowane „po macoszemu” czy „z sercem”
T
omasz Poręba twierdzi, że poprzedni układ rządowy blokował ten projekt także w Europie. – Przypomnę tylko, że kilka lat temu, kiedy była rewizja szlaków TEN-T, prosiliśmy, a nawet błagaliśmy polski rząd – premiera Tuska i poszczególnych ministrów – o to, żeby do sieci głównych korytarzy wpisać nie tylko odcinek Lublin – Rzeszów, ale również Rzeszów – Barwinek czy odcinek od Lublina w kierunku Białegostoku. Niestety, tak się nie stało – wspomina europoseł (pozostałe odcinki są obecnie w sieci dróg uzupełniających, których budowa jest odsunięta w czasie – mają ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
95
Skowrońska. Posłanka dodaje, że wobec kryzysu, już rozdysponowanych środków europejskich oraz braku zainteresowania innych krajów tym szlakiem, rząd zdecydował się realizować to, co możliwe. – Z sieci TEN-T zrealizowaliśmy lotnisko w Jasionce, dla nas niezwykle ważne – przypomina. Wyjaśnienia te nie przekonują europosła PiS. Tomasz Poręba uważa, że u podstaw takiego zachowania europosłów Platformy leżała realizowana przez tę partię koncepcja rozwoju Polski. – Platforma bardzo mocno inwestowała w zachód Polski. Nie realizowała programu zrównoważonego rozwoju, tylko koncentrowała się na największych miastach, które zwykle głosowały na tę partię. Ostatnie lata były latami straconymi jeżeli chodzi o rozwój transportu w Polsce wschodniej, w tym na Podkarpaciu – uważa Poręba. daniem Krystyny Skowrońskiej, temu, o czym mówi europoseł PiS, przeczą fakty. Przede wszystkim Program Rozwój Polski Wschodniej (powstał za czasów Grażyny Gęsickiej, minister w rządzie PiS – przyp. aut.), jak również fakt, że w kontrakcie terytorialnym dla województwa podkarpackiego wykazano, iż ważną rzeczą dla tego województwa jest droga Rzeszów – Babica, a zatem część odcinka S19. – Nie można zarzucać nam, że w poprzednich dwóch kadencjach rządowych potraktowano Podkarpacie politycznie najgorzej. Byliśmy największym placem budowy: z 4 mostów wybudowanych w kraju, 3 były zlokalizowane na Podkarpaciu. Tyle mogliśmy zrobić, ile mieliśmy funduszy, a one musiały być jeszcze podzielone na główne szlaki, w tym A4. Otworzyliśmy Podkarpaciu okno na świat w postaci inwestycji w lotnisko. Rzeszów jest jednym z największych beneficjentów środków europejskich w Polsce w przeliczeniu na 1 mieszkańca. Traktowaliśmy regiony wschodnie z sercem – przekonuje posłanka.
Z
Odcinek S19 Stobierna-Sokołów Młp.
powstać do roku 2050, jeżeli oczywiście będą na to pieniądze i wola polityczna – przyp. aut.). Inny przykład, z jesieni 2014 r.: na wniosek europosłów PO, Komisja Petycji Parlamentu Europejskiego zadecydowała o zamknięciu petycji dotyczącej trasy Via Carpathia. Europoseł Jarosław Wałęsa tłumaczył, że w sprawie Via Carpathii nie można nic zrobić. A Julia Pitera twierdziła, że Podkarpacie to jeden z najlepiej dofinansowanych regionów w Polsce i poddała w wątpliwość zasadność inwestycji. – Polskimi rękami zamknięto cenną inicjatywę budowy drogi, która poprawiłaby dostępność komunikacyjną naszego kraju – komentował wówczas Tomasz Poręba. A dziś dodaje, że było to dla niego jako młodego polityka szokujące wydarzenie. osłanka Krystyna Skowrońska (PO) broni europosłów swojej partii. Żeby wytłumaczyć ich postępowanie, cofa się w czasie do 2006 r., kiedy w obecności prezydenta Lecha Kaczyńskiego ministrowie transportu Polski, Litwy, Słowacji i Węgier podpisali Deklarację Łańcucką w sprawie utworzenia szlaku Via Carpathia. – Nie znalazła się ona w zabiegach związanych z finansowaniem z perspektywy 2007–2013, a zatem nie było w tym czasie woli politycznej w innych krajach. Przez ten okres Deklaracja Łańcucka w ogóle nie była podnoszona na arenie międzynarodowej – podkreśla
P 96
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
Ruszy robota w kierunku Barwinka
P
oprzednia ekipa we wrześniu ub.r., tuż przed wyborami, wpisała budowę drogi S19 do Programu Budowy Dróg Krajowych na lata 2014–2023. – To była „kiełbasa wyborcza”, żeby Polakom wmówić, że się będzie teraz budować drogi szybko i sprawnie – uważa Tomasz Poręba. Jego zdaniem, nie było w tym programie zagwarantowanej rzeczy najważniejszej – finansowania. – Gdybym miała mówić o „kiełbasie wyborczej”, to taką „kiełbasą” był zbiornik Kąty – Myscowa, wpisany do perspektywy 2007-2013, przy którym do dziś nic się nie podziało – ripostuje posłanka PO. Jednak podczas kwietniowego pobytu w Rzeszowie wicepremier Mateusz Morawiecki, mówiąc o tym programie, stwierdził, że ma on wartość 194 mld zł, podczas gdy poprzedni rząd przeznaczył na ten cel jedynie 107 mld. Tomasz Poręba, zapytany o horyzont czasowy budowy S19, jest ostrożny. Jego zdaniem, cały odcinek Rzeszów – Lublin powstanie do 2022–2023 roku, choć niektóre odcinki realizacyjne będą gotowe wcześniej. – Natomiast jeżeli chodzi o kierunek południowy, jestem przekonany, że w najbliższym czasie ruszy budowa odcinka w kierunku
INFRASTRUKTURA Babicy, a później będą budowane kolejne odcinki do Barwinka. Ale czy to będzie w ciągu 5 czy 8 lat, takiej pewności nie mam, ponieważ to zależy od wielu czynników; sama procedura przetargowa ma swoją logikę. Na pewno będzie mocna presja polityczna, aby jak najszybciej rozpocząć budowę w kierunku południowym i to na pewno będzie się przekładać na tempo prac prowadzonych w kierunku Barwinka. Możemy więc mówić o najbliższych latach jako o czasie, w którym tempo zaawansowania robót w kierunku południowym będzie bardzo wysokie – tłumaczy europoseł. orzej jest z zapóźnionymi odcinkami między Lublinem a Białystokiem. – Ale jak już wyprowadzimy ruch z Rzeszowa na Lublin, to tam jest budowana ekspresówka do Warszawy. Czyli mamy szansę, aby do polskich portów – przez Barwinek, Rzeszów, Lublin, Warszawę i dalej na północ – był przewożony towar ze Słowacji, Węgier czy Bułgarii. Ożywiamy Polskę wschodnią, przyspieszamy jej rozwój. O to idzie gra – przekonuje europoseł. – Dobrze, że ta droga będzie na ścianie wschodniej, ale zależy nam, żeby miała ona walor gospodarczy i nie była drogą donikąd, a więc żeby była realizowana także w innych krajach – podkreśla Krystyna Skowrońska. Dodaje, że poza samą ideą warto zrobić bilans strategiczny, jak będą z tej drogi korzystać inne kraje. – Widziałabym jeszcze je-
G
den element, który służyłby Polsce: zbadać, jak wygląda struktura eksportu Słowacji czy Węgier i co można przewozić drogą morską. Dla mnie jest istotne, żeby wtedy, kiedy zrobimy taki bilans, policzyć jeszcze dodatkowy przychód. Gdybyśmy odprawiali te towary w kraju, to część cła przypadłaby Polsce – mówi posłanka PO. Skowrońska: – Mówmy jednym głosem. Poręba: – Trzymam za słowo Posłanka PO przyznaje, że warszawska międzynarodowa konferencja ministrów była cenną inicjatywą, która powinna być kontynuowana. Wskazuje też na znaczenie budowania przyjaznej atmosfery wokół tej sprawy w Parlamencie i Komisji Europejskiej. – Komisarze będą wizytować województwo i będą oceniać, jak jesteśmy przygotowani do tej inwestycji. Wtedy należałoby mówić jednym głosem – uważa posłanka PO. I dodaje: – Mogę zadeklarować, że będę chętnie współpracowała zarówno w kraju, jak i z panem europosłem. I jeżeli będą się pojawiały zgrzyty czy zacięcia, o których pan Poręba mówi, że mają podłoże polityczne, to ma we mnie wsparcie, żeby o tym merytorycznie rozmawiać. – Bardzo się cieszę z tej deklaracji i trzymam panią poseł za słowo – odpowiada Tomasz Poręba.
BIZNES z klasą
Franciszku, ratuj! Z tamtych prehistorycznych czasów został mi nawyk przeglądania czołówek gazet. Czyli: co wydawca uznał za ważne aż tak, że na czołówkę trafiło. statnio na portalu GazetaPrawna.pl zobaczyłam na czołówce zdjęcie z kongresu „Polska Wielki Projekt”, które jest egzemplifikacją, wręcz klasyką obłudy, o której wspomniałam na wstępie. Na zdjęciu dwie najważniejsze formalnie osoby w państwie: prezydent wszystkich Polaków z pisowskiej formacji politycznej oraz marszałek Sejmu, nareszcie w dobrym garniturze odkąd objął urząd. Panowie stoją, uśmiechają się i klaszczą. Ale jak klaszczą i jak się uśmiechają! Stare pokolenie jak moje pamięta takie politycznie wymuszone owacje i umizgi: toczka w toczkę identyczny fałsz i obłuda kapiące z twarzy, postawy i rączek ułożonych jak do modlitwy. Przy tym czujne oko marszałka zerka na prezydenta, żeby broń Boże nie przeoczyć momentu, kiedy ten przestanie klaskać. Według politycznego savoir vivre’u, obowiązującego w słusznie minionych czasach, podwładny niższy rangą też by nie zaryzykował, żeby o jeden raz więcej klasnąć. Narażając się na niebezpieczne podejrzenie, że chce być postrzegany jako gorliwszy orędownik oklaskiwanej idei. Czyli lepszy! Zdjęcie samo w sobie bywa komentarzem. Czy tak było tym razem, wątpię. Pokazuje raczej zastaną sytuację. I że nasze elity uczą się nosić dobre garnitury, lecz nie nauczyły się jeszcze panować nad mową ciała. Ona tymczasem zdradza sposób myślenia i intencje mówiącego bardziej niż wypowiadane słowa. Już dawno temu pisałam, że nasze polityczne elity powinny przemawiać po ciemku. Byłyby bardziej wiarygodne. co do samych słów… Idea kongresu odbywającego się od czterech lat miała być w swym założeniu debatą nad strategicznymi wyzwaniami rozwojowymi stojącymi przed Polską w najbliższych dekadach. Tym razem nie było jednak mowy o strategii rozwojowej, lecz o fundamentalnej przebudowie państwa. A tak! Rozwijać bowiem trzeba mieć co, tymczasem państwo zastane po wyborach okazało się nagle ruiną. Trzeba więc je odbudować – ideowo. To jest ten priorytet, na który czekał naród. Strategia odbudowy państwa „poprzez żywą ideę, która wynika z życia społeczeństwa i państwa”. „Budowanie państwa nie może polegać na wtłaczaniu ludzi w ideologię, tylko musi polegać na idei” – mówił w swym wystąpieniu prezydent RP, sugerując, iż państwo i społeczeństwo jest jednością. Ich cele oraz dążenia są tożsame. To, co jest dobre dla państwa, jest dobre dla obywateli. Zatem chodzi o dobro wspólne, zaś wspomniana żywa idea to „najlepszy surowiec do budowania silnej państwowości, opartej na prawdziwej demokracji, gdzie słucha się głosu społecznego”. No i tu bym polemizowała. Gdyż pięknosłowie pana prezydenta ma się odwrotnie do tego, co robi on sam i formacja, której służy. Jedność? Już na starcie „dobrej zmiany” zostaliśmy podzieleni: ci, co z PiS-em to naród, a reszta to gorszy sort, komuniści i złodzieje, element animalny. A jak tożsame są interesy obywateli i państwa – tylko jeden przykład. Od dobrych paru lat trwają podchody wokół ustawy o odnawialnych źródłach energii. Trudno to nazwać procedowaniem. Ustawa już enty raz jest poprawiana, za każdym razem coraz bar-
O
ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl
Ile jest obłudy w słowach i gestach elit politycznych, widać aż do obrzydzenia. To, niestety, część naszej rzeczywistości, od której nie bardzo da się uciec. Nawet jeśli nie ogląda się „narodowej” telewizji.
M
ając na razie jeszcze prawo wyboru, co oglądać i czytać, a także mając świadomość, że ten stan rozpasanej wolności obywatelskiej długo nie potrwa, informacji o tym, co się dzieje w moim pięknym kraju szukam w Internecie, w źródłach rodzimych i obcych. To jedyne wyjście z powodu częstego podróżowania, no i mniej toksyczne niż łykanie medialnej papki serwowanej przez tivi-redaktorów zgodnie z wytycznymi tivi-nadredaktora, tak wystraszonego wizją utraty posady, którą po latach nicnieznaczenia dostał, że stara się być bardziej papieski od papieża. Obsesyjnie pilnuje, jak dawniejsi cenzorzy, żeby zamiast faktów widz dostawał „jedynie słuszną” wersję wydarzenia. W aroganckim przekonaniu, że ciemny lud, czyli widz i tak to kupi. Nie będę tu smędzić o prehistorycznych dla dzisiejszego dziennikarstwa czasach, kiedy fakty oddzielało się grubą kreską od komentarza, i studenci byli uczeni przez nas właśnie takiego dziennikarstwa. A co się porobiło?! No cóż, byt określa świadomość, o robotę w naszym fachu trudno, więc chwilo trwaj, a zasady przyzwoitości – na drzewo!
98
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
A
dziej na niekorzyść obywateli chcących produkować prąd z odnawialnych źródeł na własny użytek, głównie z energii słonecznej. Nadwyżki byłyby odsprzedawane zakładom energetycznym. W Niemczech 93 proc. prądu zużywanego przez gospodarstwa domowe pozyskiwane jest z energii słonecznej. dyby nasze drogie (w utrzymaniu dla podatników) państwo pozwoliło na ten myk ze słonkiem i w końcu przestało przeszkadzać wprowadzeniu ustawy o OZE, która ułatwiłaby prosumentom rozwój fotowoltaiki, wówczas obywatele byliby bogatsi, środowisko naturalne czystsze, mniejsze kary musiałaby płacić Polska za zatruwanie powietrza dwutlenkiem węgla pochodzącym m.in. ze spalania węgla, co równie ważne rynek wzbogaciłby się o 30 tysięcy nowych miejsc pracy. Aż tyle mógłby dać przy wsparciu państwa rozwój fotowoltaiki, czyli panele słoneczne na dachach domów, osiedli itd. Czemu państwo się przed tym broni? Czemu kolejne miliardy dosypuje do nierentownego górnictwa węglowego, zamiast zainwestować w energię przyszłości – OZE? Dlaczego? Bo silniejsza od troski o obywatela Kowalskiego – prosumenta – mikroproducenta ekoprądu jest troska o interes koncernów energetycznych, które nie chcą stracić milionów klientów. A poza tym koncerny energetyczne zapewniają w tej kadencji święty spokój rządzącym, biorąc na klatę, za sowitą dopłatą z naszych kieszeni, górników. Z całą patologią górniczej administracji przerośniętej, roszczeniowej, i z armią działaczy związkowych, którzy pod ziemią nie pracują, a też apanaże dołowych górników biorą. nwestujemy w energetykę opartą na węglu. Budujemy nowe elektrownie węglowe, bo stare się sypią, a podczas kolejnej suszy, jak w zeszłym roku, znów zabraknie prądu, bo nie będzie wody do chłodzenia turbin. Susze w ocieplającym się coraz bardziej klimacie to norma. Zatrute powietrze w stopniu zagrażającym zdrowiu i życiu mieszkańców to, jak się okazuje, jest marny powód, żeby zainwestować w fotowoltaikę. Chociażby w najbardziej zatrutych miastach, takich jak Kraków. W dzienniku „La Repubblica” ukazało się płatne ogłoszenie – apel do papieża Franciszka: „Papieżu Franciszku! Pomóż nam. Smog zabija nas codziennie! Twój głos może uratować tysiące mieszkańców Krakowa!”. O czym to świadczy? O bezradności społeczeństwa i dramatycznym braku wiary w instytucję, jaką jest państwo. Gdzie ono w ogóle jest? Na wiecach i kongresach. Apel do papieża Franciszka zamieściła krakowska fundacja imienia Zygmunta Starego. Czy w Rzeszowie będzie potrzebna taka sama inicjatywa? Mam nadzieję, że nie. Ale jeżeli miasto, jego instytucje oraz samorząd nie pomogą, pójdziemy w ślady zdesperowanych krakowian, oddając się w opiekę papieżowi. I będzie znów wstyd na całą Europę. amy otóż w mieście dzielnice z nie mniej zatrutym powietrzem. Szczególnie na Zalesiu, które walczy od dawna o to, żeby deweloper nie zabudował blokowiskiem i parkingiem jedynego na osiedlu małego parku, a zarazem jedynej zielonej otwartej przestrzeni dla mieszkańców do spacerów i pikników. Gdzie rośnie ponad 400 drzew kupionych z publicznych pieniędzy, zasadzonych przez mieszkańców, pielęgnowanych przez nich od wielu lat. Zadomowiło się tu dużo unikatowych gatunków ptaków, jeże, wiewiórki. Rajski skrawek zieleni na zabudowanym gęsto terenie. Jedyny „komin wentylacyjny” dla tego dużego skupiska domów; część z nich opalana węglem, drewnem. Czasem trudno otworzyć okno, szczególnie zimą. A deweloper chce, żeby tę atmosferę jeszcze „dogęścić” spalinami kilkudziesięciu samochodów – na tej małej przestrzeni. Czy miasta są już tylko dla deweloperów?
G
I
M
Moda
to sztuka
- chcę być
niepowtarzalny Adrian Krupa.
Adrian Krupa, lat 21. Pochodzi z Rzeszowa, jest absolwentem Zespołu Szkół Plastycznych im. Piotra Michałowskiego. Gdy miał 14 lat, babcia podarowała mu maszynę do szycia – starego Singera. Rok później ze swoją pierwszą, samodzielnie uszytą, autorską kolekcją otrzymał wyróżnienie w konkursie Young Fashion Day w Kielcach. W kolejnej edycji tego konkursu zdobył II miejsce, a kolekcja została pokazana na planie programów „Bitwa na głosy” oraz „Must Be The Music”. Jego projekty są zaskakujące, niezwykłe. Jak dzieła sztuki.
Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak, Paweł Sobierajski, Archiwum Adriana Krupy
D
wa lata temu Adrian Krupa rozpoczął studia na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi. Uczy się w kultowej już Pracowni Projektowania Ubioru (240), prowadzonej przez prof. Małgorzatę Czudak i Michała Szulca. Absolwentami tej pracowni są m.in. Łukasz Jemioł Mariusz Przybylski. – To kreatorzy, którzy bardzo mi imponowali, gdy zacząłem poważnie myśleć o projektowaniu - zdradza Adrian. – Moją drugą specjalizacją jest projektowanie obuwia oraz galanterii skórzanej, co pozwala mi poszerzyć horyzonty i możliwości w tworzeniu. Okres studiów postanowiłem potraktować jako czas eksperymentów oraz poszukania mojego własnego stylu w modzie.
„Prism” na rozkładówce Wymarzone studia okazują się czasem pełnym twórczych wyzwań, nowych pomysłów, kolejnych sukcesów. A nazwisko Krupa w świecie mody coraz częściej kojarzy się nie tylko ze słynną modelką, ale i utalentowanym
100
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
studentem łódzkiej ASP. Projekt koszuli Adriana trafił na okładkę Confashion Magazine, a nowa kolekcja „Prism”, której sesję zdjęciową zrobił Paweł Sobierajski, znalazła się na rozkładówce magazynu ASF International Finy Photography. – To było dla mnie ogromnym wyróżnieniem – podkreśla projektant. – Projekt Prism narodził się z inspiracji zjawiskiem pryzmatu. Skupiłem się na geometryczności, nie zapominając o swoim uwielbieniu kobiecości, sensualności i zamiłowaniu do rękodzieła. Unikatowość kolekcji wsparta jest poprzez własnoręcznie wykonane tkaniny oraz dodatki, także buty. Razem z fotografem Pawłem Sobierajskim uzupełniliśmy kolekcję o projekt fotograficzny – łączy on upodobanie Pawła do surrealizmu i zjawisk onirycznych z moim sposobem myślenia o modzie. Jego dziełem są także kostiumy wykorzystane do realizacji artystycznego projektu Magdaleny Franczuk pt. „Niebezpieczne Związki”. Zdobył także 2. miejsce w konkursie „Łódź miastem talentów”, w kategorii moda. Stale pracuje nad wzmacnianiem swojej marki. Adrian Krupa MODA ►
Moda
dzieli się na dwie linie. Premium to limitowane „looki”, wynikające z fascynacji Adriana rękodziełem. To propozycje dla kobiet stawiających na oryginalność, które chcą nosić unikaty i cenią wysokiej jakości tkaniny. Druga linia – „Simplycity” – obejmuje ubrania oraz dodatki, w których w każdej chwili można wyjść na polską ulicę. – Jestem w całości odpowiedzialny za proces projektowania, konstrukcji oraz szycia – podkreśla Adrian Krupa. - Najchętniej projektuję modę kobiecą. Chcę być uczciwy i przekładać własną wrażliwość i estetykę na tworzone przeze mnie projekty. Nie oczekuję, aby określano mnie mianem „artysta” czy „projektant” – moda to sztuka, a ja chcę mieć w niej swój udział. Nie tytuły są dla mnie istotą tego, co robię.
N
Hand made by Krupa
ajważniejsze w projektowaniu jest to, aby być wiernym swojej estetyce. – Ja wyznaczam swoje własne cele i dokładam starań, aby je zrealizować. Projektowanie mody każdego dnia stawia przede mną nowe możliwości, ale i wyzwania. Rozwijam się, odkrywam, szaleję. Nie chce mówić o „swoim” stylu. Wciąż poszukuje. Uwielbia kobietę awangardową, ale i elegancką, lubi geometryczne cięcia i fascynuje go rękodzieło, two-
102
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2016
rzenie własnych tkanin. Wyplata je z koralików, żyłki, dzianinowego sznurka. Ostatnio nauczył się robić na drutach. – Nie stoję w miejscu. Ucząc się mody, uczę się, że tkaniną jest to, co artysta nią nazywa. Rękodzieło w mojej modzie to taki „gwarant” dla mojej klientki: „Jesteś dla mnie wyjątkowa – daję ci coś niepowtarzalnego”. Każda nowa kolekcja to nowe inspiracje, nowe rozwiązania i nowe tkaniny.
Nowa kolekcja z duchami lasu Obecnie Adrian pracuje nad kolekcją na sezon jesień /zima 2016. Zatytułował ją „HIDDEN”. Projekty są gotowe. Teraz czas na szycie. ogę zdradzić, że inspiruję się w niej szamanizmem, ukrytymi duchami lasu. Staram się przenieść na tworzone przeze mnie sylwetki to, jak rozumiem korespondencję pomiędzy człowiekiem a przyrodą. Więcej nie powiem, ale obiecuję, że będzie się dużo działo. Co myśli o polskiej modzie? Że ciągle się zmienia. Do głosu dochodzą nowi projektanci. On w niej nie umiejscowił się nigdzie na stałe. – Nie skupiam się na otaczającym mnie przemyśle modowym, tylko na tym, aby samemu się czuć dobrze z tym, co tworzę. Moda jest dla mnie sztuką.
M
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: Gala otwarcia 55. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie – opera „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki. Wieczór inaugurujący 55. Muzyczny Festiwal w Łańcucie – Zamek tłem operowej akcji.
Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, z żoną Aleksandrą; Lucyna Sokołowska, członek zarządu powiatu rzeszowskiego; Krystyna Wróblewska, posłanka PiS.
Od prawej: Wit Karol Wojtowicz, dyrektor MuzeumZamku w Łańcucie, z żoną Haliną; Aleksander Konopek, dyrektor Departamentu Kultury i Ochrony Dziedzictwa Narodowego UMWP.
Ewa Koziarz, prezes Towarzystwa Inicjatyw Społecznych „GAMA”, z mężem Jerzym.
Prof. Ryszard Korczowski, emerytowany lek. pediatra, z żoną Marią Korczowską, byłą radną Rady Miasta Rzeszowa.
Od lewej: Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; inspektor dr Krzysztof Pobuta, komendant wojewódzki policji w Rzeszowie, z żoną Magdaleną.
Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa i Jolanta Bereś.
Stanisław Pado, wiceprezes „Integral” sp. z o.o., z żoną Marią. Jerzy Lubas, z żoną Anną.
Od lewej: Alicja Koczan, z-ca naczelnej pielęgniarki Klinicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie; Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta, z żoną Teresą Gwizdak; Ewa Zawilińska, dyrektor Regionalnego Centrum Krwiodawstwa i Krwiolecznictwa w Rzeszowie; lek. med. Andrzej Zawiliński, chirurg.
Dr Wiesław Stępień, wykładowca Politechniki Rzeszowskiej; Danuta Stępień, dyrektor IV Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie.
Bogumił Sobota, właściciel firmy Tablitek.
Opera „Straszny dwór” Stanisława Moniuszki w wykonaniu artystów Opery Krakowskiej.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Jerzy Cypryś, przewodniczący sejmiku województwa podkarpackiego; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Czesławą.
Prof. Sylwester Czopek, rektor-elekt Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną dr Joanną Podgórską-Czopek.
Od lewej: prof. Ryszard Korczowski , emerytowany lek. pediatra; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie, Izabela Fac, kancelaria sejmiku województwa podkarpackiego, Jerzy Cypryś, przewodniczący sejmiku województwa podkarpackiego.
Od lewej: Jolanta Kaźmierczak, rzeszowska radna, szefowa klubu PO; Joanna Giebel, dyrektor Publicznego Przedszkola nr 28 w Rzeszowie.
Od lewej: Tadeusz Stopiński, Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu.
Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej im. Artura Malawskiego.
Od lewej: Wacław Wierzbieniec, rektor PWSTE w Jarosławiu; Anna Ożóg; Alina Ożóg-Tyrała; Stanisław Ożóg, poseł PiS do Parlamentu Europejskiego.
Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów, z żoną Jolantą.
Elżbieta Lewicka, dziennikarka Radia Rzeszów, Piotr Pokrywka.
Aleksander Bentkowski, adwokat, z żoną Danutą.
Mieczysław Miazga, poseł PiS, z żoną Danutą.
Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Agnieszka Kolbusz, pracownik Filharmonii Podkarpackiej; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej. Marta Januszewska, dziennikarka Polskiego Radia.
Od lewej: Piotr Tomaka; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes i Styl; ElĹźbieta Tomaka; dr Marek Bosak z Instytutu Filozofii Uniwersytetu Rzeszowskiego. Jerzy Dynia, dziennikarz Telewizji RzeszĂłw.
Miejsce: Muzeum-Zamku w Łańcucie. Pretekst: 55. Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Koncert Juliana Rachlina (skrzypce), pod batutą Wojciecha Rajskiego i Polskiej Filharmonii Kameralnej z Sopotu.
Julian Rachlin. Stefan Munch.
Od lewej: Małgorzata Wisz, dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w Czarnej; z córką Natalią Wisz.
Od lewej: Elżbieta Lewicka, dziennikarka Radia Rzeszów; Piotr Pokrywka; Antonia Lewicka.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Sędziszów Małopolski. Pretekst: Wmurowanie kamienia węgielnego pod nową fabrykę Safran Transmission Systems Poland.
Od lewej: Bogusław Kmieć, burmistrz Sędziszowa Małopolskiego; Helene Moreau-Leroy, prezes Safran Transmission Systems; Pierre Buhler, ambasador Francji w Polsce; Jan Sawicki, prezes Safran Transmission Systems Poland; Józef Cisek, project manager Safran Transmission Systems Poland.
Jan Sawicki, prezes Safran Transmission Systems Poland; Helene Moreau-Leroy, prezes Safran Transmission Systems.
Bogusław Kmieć, burmistrz Sędziszowa Małopolskiego; Helene Moreau-Leroy, Safran Transmission Systems.
Od lewej: Etienne Boisseaum, prezes Aero Gearbox International; Danuta Majka, specjalista ds. komunikacji Safran Transmission Systems Poland; Andrzej Konopka, senior HR Advisor, Aero Gearbox International Poland; Florian Gouny, Aero Gearbox International; Alan Davis, dyrektor zarządzający Aero Gearbox International Polska.
Marek Darecki, prezes Pratt&Whitney i prezes Stowarzyszenia Dolina Lotnicza.
Bogusław Kmieć, burmistrz Sędziszowa Małopolskiego; Maria Kurowska, wicemarszałek województwa podkarpackiego.
Od lewej: Pierre Buhler, ambasador Francji w Polsce; prowadzący uroczystość Adam Głaczyński.
Od lewej: Marek Darecki, prezes Pratt&Whitney i prezes Stowarzyszenia Dolina Lotnicza; Norbert Quemerais, przedstawiciel grupy Safran; Bernard Barussaud, dyrektor produkcji w Safran Transmission Systems we Francji.
Od lewej: Katarzyna Czajczyk, Safran Transmission Systems Poland; Danuta Majka, specjalista ds. komunikacji Safran Transmission Systems Poland.
Od lewej: Agata Szatko, dyrektor finansowy Safran Transmission Systems Poland; Józef Kania, dyrektor produkcji Safran Transmission Systems Poland; Norbert Quemerais, przedstawiciel grupy Safran.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Centrum Edukacji Międzynarodowej WSIiZ w Kielnarowej. Pretekst: Gala 20 lat Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
Od lewej: prof. Jan Woleński, prorektor WSIiZ ds. nauki; prof. Stanisław Waltoś; ks. prof. Michał Heller; prof. Aleksander Hall; dr Łukasz Błąd; Adam Głaczyński. Ks. prof. Michał Heller, kosmolog. Prof. Tadeusz Pomianek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.
Od lewej: dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor WSIiZ ds. rozwoju i współpracy; dr Anna Siewierska-Chmaj, wicedyrektor Instytutu Badań nad Cywilizacjami WSIiZ; prof. Piotr Kłodkowski, rektor Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie.
Od lewej: Roman Fedyna, dyrektor organizacyjny WSIiZ; prof. Stanisław Midura, były pracownik naukowodydaktyczny WSIiZ; Tadeusz Markowski, rektor-elekt Politechniki Rzeszowskiej.
Od lewej: prof. Tadeusz Pomianek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Od lewej: Andrzej Rozmus, prorektor WSIiZ ds. nauczania; Marcin Leszczyński, dyrektor ds. Projektów Strategicznych WSIiZ.
Od lewej: prof. Aleksander Hall; prof. Stanisław Ślusarczyk, pracownik naukowo-dydaktyczny WSIiZ; dr Marek Żołdak, prezes Domu Brokerskiego Vector Sp. z o.o; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor WSIiZ ds. rozwoju i współpracy.
Od lewej: dr Marek Żołdak, prezes Domu Brokerskiego Vector Sp. z o.o; Paweł Chmiel, prezes Visum Clinic.
Od lewej: prof. Stanisław Waltoś; prof. Aleksander Hall.