VIP lipiec-sierpień

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Numer 4 (48)

Lipiec-Sierpień 2016

LUDZIE BIZNESU

Game Over Cycles VIP TYLKO PYTA FENOMENALNY MÓZG

Biznes Innowacyjne firmy

Rzeszowski Manhattan gospodarka

Nowy Jedwabny Szlak ISSN 1899-6477

Na okładce: Stanisław Myszkowski



VIP BIZNES&STYL

30-35

Prof. dr hab. n. med. Halina Bartosik-Psujek.

Prof. dr hab. n. med. Halina Bartosik-Psujek: Miliony komórek, z miliardami połączeń między tymi komórkami i bilionami struktur. To wszystko daje nam niepowtarzalną, wręcz niemożliwą do odtworzenia strukturę, która ma za zadanie kontrolować, koordynować, kierować i warunkować prawidłowe funkcjonowanie całego naszego organizmu. Ludzki mózg. Odpowiedzialny też za naszą pamięć, myślenie, kojarzenie, umiejętność uczenia się, definiujący nawet, jaką mamy osobowość, temperament, usposobienie.

LUDZIE BIZNESU

RAPORTY i REPORTAŻE

Stanisław Myszkowski Game Over Cycles

Emigracja Z każdym pokoleniem do Polski dalej

22

62

VIP TYLKO PYTA

78

30

Aneta Gieroń rozmawia z prof. dr hab. n. med. Haliną Bartosik-Psujek, neurologiem z Klinicznego Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie Fenomenalny mózg

Anna Koniecka Nowy Jedwabny Szlak

KULTURA

70

SYLWETKI

VIP Kultura Drewniana synagoga w Galicyjskim Miasteczku w Sanoku

Czesława Kurasz Niczego nie żałuję

Jubileusz 15-lecie Teatru Przedmieście

46 52

Stanisław Jarosz „Taurus”. Kiełbasa taka sama jak 50 lat temu

75 76

Galeria TO TU Malarstwo Leszka Żegalskiego


46

86

36

Styl Życia

42

8

Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Dzisiejsza Polska oczyma 40-latków

FELIETONY

56

Jarosław A. Szczepański Ewangeliczne okrucieństwo papieża Franciszka

60

Krzysztof Martens Bezpowrotnie mija „belle époque”

66

ROZMOWY

36

96

82

Krystyna Lenkowska W słowie definiuję się najpełniej

POGRANICZE KULTUR

66

Jola i Maciej Magnuszewscy z „Innej Bajki”

INTERNET

82

InternetBeta 2016

BIZNES

86 90

Innowacje rzeszowskich firm

90

Rzeszowski Manhattan

78

MODA

96

70

Inne ciuchy ze sztalugi

4

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016


OD REDAKCJI

Wielka i odwzajemniona miłość biznesu z kulturą od zawsze marzy mi się na Podkarpaciu i... na razie nawet o zauroczeniu nie ma mowy. A przecież tradycja zobowiązuje. Już przed stu laty artyści z całej Europy zjeżdżali do rodziny Mycielskich, która w połowie XIX wieku kupiła majątek w Wiśniowej. I, jak mówi Andrzej Szypuła, założyciel Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego, które wskrzesza dawne tradycje i w tym roku już po raz dziewiąty zaprosiło artystów na międzynarodowy plener malarski pn. „Wiśniowa pachnąca malarstwem”, Franciszek Mycielski i Waleria z Tarnowskich Mycielska wnieśli do tego domostwa europejską kulturę i staropolską gościnność. Otwarci na Europę i świat, ze znajomościami w Wiedniu i Paryżu, sprawili, że dwór tętnił życiem kulturalnym. I takich dworów na Podkarpaciu było więcej. Czy podobnych ambicji nie moglibyśmy mieć dzisiaj, a w roli mecenasów występowałby duży biznes, którego w regionie powoli, ale sukcesywnie przybywa, zwłaszcza w młodym pokoleniu? Obopólne zyski gwarantowane, a jaki styl w biznesie! Tym bardziej, że chcemy i potrafimy zadziwiać Polskę, mimo że zlokalizowani na jej wschodnich rubieżach. W Rzeszowie już po raz ósmy odbędzie się we wrześniu najważniejsza w Polsce konferencja związana z Internetem – InternetBeta 2016. Od ośmiu lat, czyli odkąd wydajemy magazyn VIP Biznes&Styl, nie ma miesiąca, by ktoś nas w biznesie albo w kulturze nie zachwycił. W ostatnim czasie Stanisław Myszkowski i jego Game Over Cycles. Nie możemy się nadziwić, że samorząd Przemyśla albo województwa nie potrafiły zagospodarować talentu Mariusza Olbromskiego. Dla nas strata wielka, Muzeum Iwaszkiewiczów w Stawisku pod Warszawą skorzystało bardzo. Bo, jak tłumaczy prof. Halina Bartosik-Psujek, neurolog, przy prawidłowo funkcjonującym mózgu, do śmierci mamy zdolności uczenia się. Korzystajmy z tej wiedzy i... używajmy mózgu do racjonalnego myślenia, tak często, jak tylko to możliwe. 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21

zespół redakcyjny fotograf

Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Dzienniki

Zdzisław Beksiński dzień po dniu Dzienniki artysty to najbardziej wstrząsająca lektura, jaką czytałem w ostatnich latach. Prywatne notatki nieoczekiwanie przerwane zostały nadzwyczaj brutalnym morderstwem. Od tego wydarzenia zaczyna się obszerny, stustronicowy wyZdzisław Beksiński. wiad z Wiesławem Banachem, dyrektorem Muzeum Historycznego w Sanoku, które zorganizowało galerię prac artysty i prezentuje jego twórczość w kilkudziesięciu miastach w kraju i za granicą. Promotor twórczości artysty kreśli wnikliwy portret malarza: „Bardzo pozytywnie odbierano go jako człowieka (…) Cichy, skromny, ale jak trzeba było pomóc, to Zdzisław pomagał. Zdzisław nie odnalazł drogi do Chrystusa, ale jej szukał. Szukał przez dobro. Umysłem nie był w stanie jej odnaleźć, ale poprzez dobro, chyba tak” – wspomina Wiesław Banach. Beksiński miał obsesję utrwalania swego życia. Służyły temu notatki, taśmy magnetofonowe z rozmów (także telefonicznych), fotografie, a przede wszystkim dziennik, którego obszerne fragmenty z ostatnich dwunastu lat życia ujrzały właśnie światło dzienne. „Trzymają Państwo w rękach książkę, w której chcieliśmy przedstawić Zdzisława Beksińskiego takim, jakim był naprawdę” – pisze we wstępie J.M. Skoczeń. Beksiński – drobiazgowy kronikarz rozpoczyna niemal każdy zapis od pogody i swego samopoczucia. Np. 9.4.1998 pisze: „Rano straszne ciemności i pada słaby deszcz. Temperatura 5,1 C. Boli głowa. Mam niskie (jak na mnie) ciśnienie 129/85, ale puls tylko 57, co u mnie jest stanem wyjątkowo niskim, gdyż najniżej spadam do ca 75.” Później opisuje, co robił np. „Nareszcie po robocie. Jestem nieludzko spierdolony, a najbardziej dało mi w kość przenoszenie zapasu płyt pilśniowych ze schowka na balkon, co zrobiliśmy w nadziei, że leżąc na płask, nie będą się tak silnie deformować...” „Zagrzałem sobie na obiad kiełbasę na gorąco. Ledwie ugryzłem pierwszy kęs, gdy zadzwoniła Zosia...”(1.6.98) „Przyszedł z Kanady list od entuzjastki. Jeśli nie mogę jej sprzedać obrazu, to może podaruję jej mój pędzel. Kocha mnie i odciska szminką pocałunek na liście. Jezus Maria. Najgorzej z entuzjastkami i egzaltowanymi paniami!”(28.4.98) „ Przed południem zadzwoniła jakaś facetka z Kancelarii Prezydenta, przepraszając i odwołując spotkanie z „twórcami”, bo pan prezydent jest bardzo chory (…) Nic nie wspominałem, że nie znoszę takich spotkań i tłumu utalentowanych z ich pieprzonymi problemami, więc i tak bym nie poszedł...”(17.2.98) Podobnie brzmi zapis z ostatniego dnia życia – 21. 2.2005: „Rano lekkie zachmurzenie. Temperatura poniżej -1. Czuję się tak, że najchętniej wlazłbym powtórnie do łóżka. W nocy męczyła mnie zgaga, ładowałem się Manti i sodą, potem nad ranem rozbolała dość silnie głowa.” Poprzedniego wieczoru jadł ciasteczka, sernik i mandarynki gapiąc się w jakiś thriller w TV – notuje skrupulatnie Beksiński, kreśląc ostatnie zdanie dziennika: „Może jednak mimo wszystko uda mi się dziś skończyć obraz”. Dokończył przed przyjściem bandyty, który zadał mu siedemnaście ciosów nożem, wynosząc z mieszkania dwa cyfrowe aparaty fotograficzne i niewielką kwotę pieniędzy. Nie zainteresowały go obrazy i rysunki, osiągające wysoką cenę rynkową. „Beksiński. Dzień po dniu kończącego Wstrząsający jest kontrast opisasię życia.” Z Wiesławem Banachem nej z detalami banalnej codzienności rozmawia Jarosław Mikołaj Skoczeń. ze śmiercią, która przyszła niespodzie- Wybór i opracowanie dzienników: wanie. Czy poprzez dziennik napraw- W. Banach, rozmów: M. Jaworska, dę poznajemy Beksińskiego? Wątpię. Wydawnictwo MD, 2016. Poznajemy go przez jego twórczość. W czasie, gdy prowadził te notatki, na jego obrazach pojawiały się apokaliptyczne sceny wzięte z o ileż głębszej wewnętrznej rzeczywistości! Nawet śmierć artysty można tłumaczyć dwojako. Po pierwsze, jako zmaterializowanie obecnych w jego kompozycjach demonów. Lub wręcz przeciwnie: jako działanie łotra, któremu zabrakło niewielkiej kwoZdzisław Beksiński i Wiesław Banach. ty i który dla pieniędzy poświęcił życie artysty. 

Tekst Antoni Adamski Fotografie archiwum Muzeum Historycznego w Sanoku


DEBATA BIZNESiSTYL.PL „NA ŻYWO”

Od lewej: Aneta Gieroń, Kuba Karyś, Maciej Łobos i Jaromir Kwiatkowski.

Dzisiejsza Polska oczyma 40-latków Co jest najważniejsze w budowaniu nowoczesnej, tolerancyjnej i praworządnej Polski? Jak otaczającą rzeczywistość, klasę polityczną oraz rolę i miejsce Polski w Europie i świecie ocenia pokolenie 40-latków, którzy dorosłe życie spędzili już w III RP, gwarantującej demokratyczne wybory i wolnorynkową gospodarkę? W końcu, jak przekonać obywateli, że więcej nas łączy niż dzieli, a wojna polsko-polska, tak atrakcyjna dla polityków, jest absolutnie nieopłacalna w kontekście interesu społecznego, zastanawialiśmy się podczas debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo”, jaka odbyła się w restauracji „Życie jest piękne” w Rzeszowie. Nasi goście: Kuba Karyś, koordynator podkarpackiego Komitetu Obrony Demokracji, oraz Maciej Łobos, architekt, prezes MWM Architekci, próbowali najpełniej opisać Polskę, w jakiej współcześnie żyją oraz zdiagnozować, gdzie, według nich, tkwią nasze największe słabości na poziomie społecznym i politycznym.

Tekst Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak To, co najbardziej przeszkadza Maciejowi Łobosowi, to za dużo władzy w życiu obywateli. – Po wejściu Polski do Unii Europejskiej w 2004 roku mam wrażenie, że absurd goni absurd. Już Tacyt pisał, że im słabsze państwo, tym ma więcej ustaw, a my obecnie w Polsce przeżywamy „biegunkę legislacyjną”. Prawie nie da się wyjść na ulicę, by nie złamać jakiegoś przepisu. Nie bardzo rozumiem, po co mi to potrzebne jako obywatelowi Polski. Tym bardziej, że wiem, jak chcę wychowywać dzieci, czy chcę zapinać lub nie zapinać pasy w samochodzie, chodzić lub nie do kościoła. Mówiąc krótko, mogłoby być dużo lepiej – mówił prezes MWM Architekci. Maciej Łobos nie kryje, że jest zwolennikiem dobrze pojmowanego leseferyzmu, wywodzącego się od Frédérica Bastiata i Adama Smitha, gdzie państwo jest czymś w rodzaju „nocnego stróża”, dbającego jedynie o politykę zagraniczną, sądownictwo, bezpieczeństwo, ochronę środowiska i infrastrukturę, bo autostrady czy linie kolejowe trudno budować lokalnie. – Od roku 1990, kiedy zaczęto gwałtownie korygo-

8

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

wać ustawę Wilczka, która mówiła że „podejmowanie i prowadzenie działalności gospodarczej jest wolne i dozwolone każdemu na równych prawach”, później było już tylko gorzej: kolejne regulacje, ograniczenia, koncesje, zezwolenia, w myśl zasady typowej raczej dla komunizmu, a nie budowanego rzekomo kapitalizmu, są dla mnie jasnym sygnałem, że państwo kładzie swoje ręce na wszystkim – mówił Łobos. – A ja jestem zwolennikiem, by mu te ręce „obcinać”, nie wiem tylko, czy na wysokości łokci, czy palców, ale na pewno chciałbym dużego ograniczenia roli państwa w życiu obywateli. – Dla mnie, im więcej ustaw powstaje w Sejmie, tym więcej głupot wchodzi w życie – przekonywał. – W Los Angeles jest prawie 4 mln mieszkańców i wystarczy 12 radnych. Rzeszów ma niespełna 200 tys. ludności i 25 radnych. Polski parlament jest większy niż amerykański Kongres, a biurokracja wprost nas dusi. Kuba Karyś, który od lutego 2016 roku jest koordynatorem podkarpackiego KOD-u, podkreślał, że dla niego najważniej-


SALON opinii szym wyznacznikiem w nowoczesnym państwie jest poszanowanie prawa. – Jeśli tego prawa nie będziemy szanować, nie będzie zasad, według których państwo może funkcjonować – argumentował i przypomniał, że monteskiuszowska koncepcja trójpodziału władz zyskała uznanie jeszcze w XVIII wieku i do dziś niczego mądrzejszego nie wymyślono. – A od kilku miesięcy w Polsce nie respektuje się władzy sądowniczej, nie publikuje się wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Jeżeli Konstytucja mówi jasno, że prezydent RP ma obowiązek zaprzysiąc wybranych sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a tego nie robi, to łamie prawo. Jeśli wyroki Trybunału Konstytucyjnego są ostateczne, to są ostateczne. Ułaskawienie przez prezydenta RP kogoś nieskazanego prawomocnym wyrokiem jest absurdem – wyliczał Kuba Karyś. – Zmiana w naszej rzeczywistości jest i to widać. Ludzie wychodzą na ulice i protestują nie dlatego, że mają taki kaprys, tylko chcą wyrazić swój sprzeciw dla tych zmian. Podobnie rzecz się ma z różnymi organami prawniczymi, które krytykują zaistniałe zmiany z obawy przed tym, co się dzieje. Nie mam wątpliwości, że zawłaszczane są kolejne obszary naszego życia publicznego. Jak zagospodarowaliśmy wywalczoną 27 lat temu wolność Koordynator podkarpackiego KOD-u nie ma też wątpliwości, że wszystko, co obecnie się dzieje, to wina po części nas wszystkich – przez 27 lat nie nauczyliśmy ludzi demokracji. – W czerwcu 1989 roku 62 proc. Polaków poszło na wybory i wydawało się, że to były jedne z najważniejszych wyborów w Polsce XX wieku. I zamiast działać, by liczba ludzi chodzących na wybory ciągle rosła, zajęliśmy się kupowaniem samochodów, wyjazdami na wycieczki, zapominając o budowie społeczeństwa obywatelskiego oraz pracy u podstaw, choćby po to, by w kolejnych wyborach było ich coraz więcej przy urnach – tłumaczył Kuba Karyś. – Dziś efekt jest taki, że o losie 37-milionowego kraju decyduje 5,5 mln ludzi i to jest kamyczek do ogródka całej kasty polityków oraz nas wszystkich. – Polacy budzą się, gdy już dzieje się coś złego, a prawda jest taka, że na środku Polski zbudowaliśmy sobie gigantyczny rów, prawie jak Rów Mariański, i nie myślimy, jak go zasypać, tylko nawzajem się obrażamy – stwierdził szef podkarpackiego KOD-u. – Czas, by zacząć rozmawiać i działać ze sobą ponad podziałami. Dlatego nie wyzywam przeciwników politycznych i nie pozwalam wyzywać siebie. Wolę organizować piknik na rzeszowskich bulwarach, zapraszać Oddział Zamknięty i jestem dumny, że zgromadził tłumy, dla których polityczne podziały nie miały żadnego znaczenia. Co ciekawe, zarówno Maciej, jak i Kuba, obaj w podobnym wieku, wykształceni już w III RP, uprawiający wolne zawody, którzy potrafili wykorzystać dobrodziejstwa demokracji i wolnego rynku ostatnich 27 lat, diametralnie różnie krystalizowali swoje poglądy. – Zdawałem maturę w 1989 roku i nikt nie miał pojęcia, co będzie się działo za chwilę – wspomina Kuba Karyś. – Jednak dom rodzinny miał na mnie ogromny wpływ. Wychowałem się w środowisku antysystemowym, cała moja rodzina taka była i od zawsze bardziej niż polityka interesowało mnie spo-

Kuba Karyś.

łeczeństwo, stąd tak ważny był i jest dla mnie Jacek Kuroń. Chciałbym, aby Polska była fajnym, tolerancyjnym krajem, gdzie każdy może głosić swoje poglądy i niekoniecznie, by ktoś pluł ci w twarz, bo te poglądy mu się nie podobają. Dla mnie istotą demokratycznego państwa jest tolerancja i poszanowanie prawa. – I z tym się zgadzam – przyznał Maciej Łobos – pod warunkiem, że to prawo jest mądre oraz zagwarantowany jest wzajemny szacunek oraz wolność ludzi. Jeśli to działa, nie ma znaczenia, kto rządzi, a my obecnie mamy przerost władzy publicznej w życiu prywatnym. Prezes MWM Architekci, przyznał też, że największy wpływ na jego postrzeganie rzeczywistości miały studia w Krakowie, koleżeńskie dyskusje, lektury klasyków liberalizmu, i na pewno Janusz Korwin-Mikke, który w tamtym czasie uczył go, jak myśleć. Kuba Karyś, który kilka miesięcy temu zdecydował się czynnie wejść do życia publicznego, zrobił to, bo – jak powtarza – nie ma jego zgody na funkcjonowanie społeczeństwa w oderwaniu od prawa. – To jest też najważniejsze zadanie dla KOD-u: odbudowa społeczeństwa obywatelskiego na każdym poziomie, poczynając od samego dołu. Musimy chcieć ze sobą rozmawiać, dyskutować, dlatego będziemy aż do skutku organizować pikniki, turnieje piłkarskie dla dzieci, debaty – mówił. – Musimy zacząć zasypywać tę przepaść polsko-polską od samego dołu. Ludzie muszą wiedzieć, że mają podobne cele niezależnie od swoich poglądów i nic nie usprawiedliwia jakiejkolwiek agresji w stosunku do siebie nawzajem. Początki wojny polsko-polskiej Według Kuby Karysia, spór narodowy, który nieustannie narasta, rozpoczął się po 1989 roku i choć nie mamy wpływu na to, czy politycy będą się nazywać zdrajcami, bo to są rzeczy ponad naszymi głowami, to możemy koncentrować się na sobie i konsolidować jako obywatele. – Uważam, że mamy starcie dwóch wizji Polski i o ile ja mówię o Polsce tolerancyjnej, to dla wielu Polaków największym problemem jest nie akceptowanie „innego”. Jednocześnie mam świadomość, że przez ostatnich ponad 200 lat, demokratycznego państwa polskiego mieliśmy ledwie trzydzieści kilka lat, więc kiedy mieliśmy się tej demokracji nauczyć, poznać mechanizmy, ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

9


SALON opinii które funkcjonują w każdym demokratycznym państwie, jak choćby w USA, czy Wielkiej Brytanii? Zdaniem Macieja Łobosa, przez ostatnie 8 lat obserwujemy apogeum konfliktu polsko-polskiego. Według niego, jest to z premedytacją zaplanowane działanie polityków, którzy antagonizują społeczeństwo, budując sobie w ten sposób wrogie elektoraty PiS-u i PO. – Dla mnie jest to klasyczny spór o „koryto” – stwierdził Łobos. W tym kontekście przypomniane zostały słowa Marka Migalskiego, który – jeszcze jako politolog – stwierdził, że gdzie dwóch się bije, tam tych dwóch korzysta. – Martwi mnie jednak coraz bardziej agresywna retoryka partii rządzącej. Nie można posługiwać się permanentnie językiem zdrady narodowej, to jest absurd – dodawał Kuba Karyś. – To jest raczej odpowiedź na obecny poziom dość agresywnej dyskusji w ogóle – mówił Łobos. A sytuację pogarsza jeszcze fakt, że nie mamy elit, ani państwowców. – Polska ma jedynie pojedyncze osoby, które mogą być autorytetami, bo elity do 1945 roku zostały wymordowane, albo wyjechały za granicę – stwierdził Maciej Łobos. – Sam darzę szacunkiem Roberta Gwiazdowskiego oraz Janusza Korwina-Mikke, choć Korwin w ostatnich latach mocno mnie rozczarowuje. Dla Kuby Karysia, niezmiennie ważną postacią pozostaje Jacek Kuroń, który umiał łączyć, a nie dzielić. Świat Na zakręcie: Stany Zjednoczone kontra Chiny W trakcie debaty udało się nam też wyjść poza polskie „podwórko” i zastanowić się, na ile nasze problemy w kraju wpisują się w problemy, które dotykają współczesną Europę i świat. W odpowiedzi Maciej Łobos wysnuł geopolityczną mini analizę, z której wynikało, że znaleźliśmy się na zakręcie historii dla całego świata, a nawet na marginesie historii, dlatego że jednym centrum świata pozostają Stany Zjednoczone, a drugie przesuwa się w kierunku Chin. Zdaniem Łobosa, sytuacja geopolityczna przypomina trochę tę z końca XIX w., kiedy rosła potęga Niemiec, które jednak – „zatkane” pomiędzy Rosją i Anglią – były blokowane, aby nie mogły wyjść w morze. W tym kontekście przywołał bitwę w Zatoce Manilskiej, w czasie wojny amerykańsko-hiszpańskiej, w 1898 r. – Wtedy Niemcy zdecydowali, że będą budować flotę. Wbrew zresztą wcześniejszym sugestiom Bismarcka, że to wywoła wojnę. I tak naprawdę to nie 1914 rok, ale koniec XIX w. był początkiem I wojny światowej – stwierdził Łobos. Dziś, jego zdaniem, mamy bardzo podobną sytuację, tzn. rosnącą potęgę Chin, które – znowu za wcześnie i wbrew sugestiom Deng-Xiao Pinga – rzuciły wyzwanie Stanom Zjednoczonym. – A ponieważ Ameryka jest bardzo zmaltretowana kryzysem po 2008 r. i ma coraz mniej pieniędzy, jest zmuszona reagować dość gwałtownie – stwierdził architekt. I dodał: – Sekretarz John Kerry mówił, że czeka nas 25 lat zawirowań w walce o prymat na świecie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami. Rozmówcy nie byli zgodni co do tego, jaki wpływ na rozwój sytuacji będzie miało to, kto już w przyszłym roku zasiądzie w Białym Domu na fotelu prezydenta USA. Zdaniem Kuby Karysia, będzie to miało duży wpływ, bo Donald

10

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Trump jest człowiekiem nieobliczalnym. Według Macieja Łobosa – nie będzie miało żadnego. – Mądry kraj, jakim są Stany Zjednoczone, niezależnie od tego, o co się będą kłócić wewnątrz, prowadzi bardzo stabilną politykę zagraniczną. Przez ostatnie ponad 100 lat, poza tym, że statki się zmieniły i powstało lotnictwo, nie zmieniło się w niej nic. To jest imperium, które może operować poza swoimi granicami i narzucać innym swoją wolę, i chce tę swoją pozycję utrzymać, bo to się mu po prostu opłaca – tłumaczył Łobos. I dodał: – W tym momencie ten świat, jaki znamy, się chwieje. Dojdzie do konfliktu amerykańsko-chińskiego, zresztą już dochodzi, choć jeszcze nie jest to konflikt zbrojny. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce Polski? – Chiny mówią o budowie „Jedwabnego Szlaku” i tu dla Polski pojawia się szansa – stwierdził Maciej Łobos. Uzasadniając, dodał: – Polska robi się bardzo ważna dla wszystkich, głównie dla Chińczyków i Amerykanów, bo u nas się kończą wszystkie nitki nowego „Jedwabnego Szlaku”, który chcą budować Chińczycy. My jesteśmy, zresztą zawsze byliśmy, tym zwornikiem w Europie; kto rządzi Polską, czyli sercem Europy, ten rządzi światem. To jest dla nas wielka szansa i wielkie niebezpieczeństwo. Mamy adres, który jest naszym błogosławieństwem i przekleństwem. Kiedy Polska była silna, wielka i kontrolowała środek Europy, to był spokój i wszyscy dobrze żyli. Jak słabła, natychmiast byliśmy zgniatani. Jak zatem ocenić obserwowane obecnie otwarcie polskich władz na Chiny? – Chińczycy będą robić interesy zgodne z interesem swoim, a nie naszym – skomentował Maciej Łobos. – My musimy sami o siebie zadbać. Trzeba tę szansę wykorzystać, tak samo, jak trzeba wykorzystać to, że Niemcy czy Amerykanie chcą z nami robić interesy. Musimy dbać o własne, egoistyczne interesy, pytać, co my możemy z tego mieć. To jest podstawowe pytanie, które powinien zadawać każdy szef polskiego rządu czy minister spraw zagranicznych. – A ja, jeśli mówimy o ogólnoświatowym kryzysie i konflikcie, przewrotnie powiem: może jesteśmy świadkami końca historii? Może Fukuyama się sprawdza? Może na pytanie, kiedy będzie lepiej, trzeba odpowiedzieć: już było? – dodał Kuba Karyś. Trwanie w Unii jest w naszym interesie. Na razie Pytaliśmy też o przyszłość Unii Europejskiej (zwłaszcza w kontekście Brexitu) oraz o nasze miejsce w UE. – Przyznaję, że się pomyliłem. Nie wiedziałem, że Amerykanie są tak słabi, iż pozwolą Brytyjczykom przegrać to referendum – stwierdził Maciej Łobos. Zdaniem Kuby Karysia, Brexit da się wytłumaczyć dość prosto. – A co zostało zrobione, żeby Brytyjczycy podjęli inną decyzję? – pytał koordynator KOD-u na Podkarpaciu. Jego zdaniem, powinniśmy spokojnie poczekać na rozwój wypadków. – W prawie brytyjskim referendum nie jest wiążące. A jest jeszcze królowa, która nie może sobie pozwolić na utratę Szkocji i Irlandii. Czy na pewno Brytyjczycy podporządkują się decyzji większości demokratycznej? Nie wiem – tłumaczył Karyś. Maciej Łobos nie dziwi się Wielkiej Brytanii, że chciała z Unii wyjść, tym bardziej, że była do tego wręcz prowokowana „przez Junckera i całą resztę tych durniów z Brukseli”.


SALON opinii – Do tego stopnia, że zaczynam podejrzewać, iż to było świadome działanie, żeby ich z Unii wypchnąć – stwierdził architekt. Odciął się jednak od tych głosów na prawicy, które nie ukrywały radości z Brexitu, licząc, że to wstęp do rozpadu całej Unii. – Dmowski mówił, że są w Polsce ludzie, którzy bardziej nienawidzą Rosji niż kochają Polskę. Mam wrażenie, że część polskiej prawicy tak bardzo nienawidzi Unii Europejskiej, iż zapomina, gdzie jest nasz narodowy interes. A nasz interes, na razie jeszcze, jest w tym, by w UE trwać i funkcjonować – stwierdził Łobos. – Osłabianie naszej pozycji w Unii, co się dzieje przez ostatnie pół roku, jest na naszą niekorzyść – zauważył Kuba Karyś. W tym kontekście zarówno Kuba Karyś, jak i Maciej Łobos wyrazili obawę, czy obecnie rządzącym uda się dobrze zaaplikować pieniądze unijne, z których ma zostać sfinansowana większość zapowiadanych inwestycji. – Pamiętajmy, że stopa zwrotu zaczyna się przy wykorzystanych 80 proc. środków unijnych. Przepraszam, ale oni (obecnie rządzący – przyp. red.) nie potrafią tego robić. Zaczniemy dokładać, bo nie będziemy „wyciągać” tych 80 proc. Można krytykować poprzedni rząd, natomiast jeżeli chodzi o pozyskiwanie środków unijnych, to potrafił to robić – stwierdził Karyś. Maciej Łobos – akceptując bycie w Unii „dziś”, nie jest przekonany, jak będzie „jutro”. Jego zdaniem, „trzeba bardzo poważnie myśleć o ewakuacji z UE, bo trzeba brać pod uwagę, że Unia się rozsypie”. – Czy za lat 5 czy 15 – nie wiem, ale socjalizmu nie da się długo utrzymać. Natomiast gdybym sprawował władzę, to zmusiłbym rządowych analityków, aby przygotowywali kilka scenariuszy na wypadek rozpadu Unii – stwierdził architekt. Multikulturowość Europy – cieszy czy przeraża Poruszyliśmy też problem wielokulturowości Europy (w kontekście problemu uchodźców) oraz jej ewentualnego wpływu na los Unii. Kuba Karyś określił siebie mianem „absolutnego zwolennika wielokulturowości”. – Uważam – stwierdził - że życie wspólne ludzi różnych wyznań, kultury poglądów jest świetne, ponieważ wiele się od siebie nawzajem uczymy. Dla mnie funkcjonowanie jako Europejczyka w Europie wielokulturowej jest zaszczytem i ja się z tego bardzo cieszę. Ostatnio rozmawiałem z moją babcią, która ma 95 lat i mieszkała w kamienicy w Sanoku, w której mieszkali Żydzi, Rusini, Polacy i Austriak, który został po 1918 roku. Żyli w tym jednym miejscu, przyjaźnili się i nie było w tym nic złego. Nie wyobrażam sobie, dlaczego nie mielibyśmy funkcjonować w takiej Europie. Na to Maciej Łobos zacytował jednego z przedwojennych endeków, który stwierdził, że Polakiem może zostać spolszczony Niemiec, Żyd, Cygan, a nawet Murzyn czy czerwonoskóry, pod warunkiem, że zaakceptuje polską kulturę i jej emanację w historii i tradycji oraz zechce służyć temu, co wszyscy Polacy uważamy za dobro wspólne. Architekt stwierdził, że jest zwolennikiem takiej właśnie wielokulturowości, która zresztą istniała w Polsce przez 500 lat. – I „walili” do nas drzwiami i oknami z Wołoszczyzny, Holandii, Niemiec i innych krajów – stwierdził Maciej Łobos. – Jak popatrzylibyśmy na polskie elity sprzed 1939 roku, to było tam wiele na-

Maciej Łobos.

zwisk niemieckich, włoskich, holenderskich, żydowskich, ale to byli Polacy. Oni świadomie przyjęli polskość. – A co to jest polskość? – wtrącił Kuba Karyś. – Przywiązanie do tradycji, kultury, religii – odpowiedział Maciej Łobos. I dodał: – Dla mnie takie multi-kulti, które było w Polsce przez setki lat, jest czymś absolutnie oczywistym i normalnym. Tylko trzeba pamiętać o jednym: ci ludzie w ogromnej większości przyjęli polską kulturę i normy prawne. Multi-kulti, takie jak je pojmujemy obecnie w Europie, nie działa. Ludzie grupują się w getta, a dzieje się tak dlatego, że cywilizacje się nie dodają. A zatem nie ma możliwości, by dwie cywilizacje funkcjonowały na jednym terytorium. Islam i cywilizacja łacińska są kompletnie niekompatybilne. To doprowadzi do konfliktu i wygra ten, kto będzie silniejszy. Kuba Karyś wskazał na wielokulturowy Londyn jako przykład, że współczesne multi-kulti jednak funkcjonuje. – Ale to się sypnie – ripostował Maciej Łobos. – Szariat i prawo łacińskie są nie do pogodzenia. Oni mówią, że mogą gwałcić małe dziewczynki i nie wolno pić piwa na ulicy, a kobieta ma chodzić przebrana za namiot, podczas gdy my mówimy, że nie. Dojdzie do konfliktu, kiedy poczują się silniejsi i wtedy spróbują nam narzucić swoje prawo. I to nie chodzi tylko o muzułmanów. Gdyby przywieźć do Europy Marsjan czy mieszkańców innej części świata, którzy posługują się innym paradygmatem, to konflikt wybuchłby tak samo. I ten konflikt będzie. Pytanie, kto wygra. – Może dojść do konfliktu, natomiast absolutnie, poza wszelką dyskusją, naszym obowiązkiem jest ochrona takich wielokulturowych społeczeństw – przekonywał Kuba Karyś. I dodał: – Trzeba się nauczyć żyć razem, pamiętając i szanując własne odmienności. To nie jest takie trudne, a solidarność społeczna w tym kontekście to bardzo ważna rzecz. A Maciej Łobos, rozważając związek między wielokulturowością a ewentualnym rozpadem UE, stwierdził, że jeżeli Unia się rozpadnie, to nie przez multi-kulti, lecz socjalizm. – Dlaczego uchodźcy przyjeżdżają do Niemiec, a nie do Polski? Bo tam dostają dużo większe pieniądze. Wystarczy nie dawać ludziom socjalu, a przestaną przyjeżdżać – dowodził architekt. A swój wywód poparł cytatem z Aleksandra Fredry: „Socjalizm każdemu równo nosa utrze. Bogatych zdusi jutro, a biednych pojutrze...”. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Zbigniew Oprządek.

25-lecie

krośnieńskiego antykwariatu

Z b i g n i e wa O p r z ą d k a

– Gdybym traktował to miejsce całkiem poważnie, jako biznes, już dawno powinienem był go zamknąć, bo są dni, kiedy nie zagląda tu nikt. Ale to moja pasja. Zawsze chciałem pracować w otoczeniu książek – mówi Zbigniew Oprządek, właściciel krośnieńskiego antykwariatu i księgarni internetowej. Na początku lipca antykwariat świętował 25-lecie istnienia. Wyjątkowy jubileusz zbiegł się z wyjątkowym wydarzeniem. Zbigniew Oprządek otworzył małą galeryjkę sztuki, do której wchodzi się przez… starą szafę.

Antykwariat Zbigniewa Oprządka to miejsce znane i lubiane przez mieszkańców Krosna i okolic. Został założony w 1991 roku, a jego właściciel miał już doświadczenie w branży, bo pracował w krośnieńskim i rzeszowskim Domu Książki. Antykwariat Oprządka najpierw mieścił się na tyłach domu przy ul. Piłsudskiego, na terenie zalewowym. Tam właściciel sprzedawał pierwsze książki, a trzy lata później przeniósł dobytek do kamienicy przy ul. Portiusa (do dziś część książek stoi tak, jak właściciel ułożył je 20 lat temu). – Dobrze, że wystartowałem wtedy, bo dziś nie zdecydowałbym się na taki rodzaj działalności. Teraz taki biznes to utopia. Wtedy byłe inne czasy, założenie firmy było proste, a gospodarka po kryzysie szybko się rozwijała – opowiada. – Pierwsze lata prowadzenia antykwariatu, w pierwszej siedzibie, były złote, potem szło coraz gorzej. Uważam, że firmy rodzinne powinny być opodatkowane w sposób jasny, a jednoosobowe podatkiem stałym i niewysokim, bo procedury są zabójcze dla małych firm. Książki dla bibliofilów i na każdą kieszeń. Antykwariat jest już miejscem kultowym i trudno wyobrazić sobie krośnieński rynek bez tego uroczego miejsca, w którym właściciel z każdym klientem serdecznie rozmawia, dyskutuje na tematy niekoniecznie związane z książkami, niezależnie od tego, czy klient przyszedł coś kupić czy nie. Składa się z dwóch pomieszczeń, galeria jest trzecim. W pierwszym umieszczona jest beletrystyka, klasyka, słowniki, publikacje historyczne, książki dla dzieci; przejście obłożone jest regałami z książkami o regionie i historycznymi. Drugie pomieszczenie to rarytas dla kolekcjonerów i miłośników staroci. Jedną ścianę zajmują tu książki z XIX wieku, polsko- i obcojęzyczne. Wśród egzemplarzy naznaczonych śladem czasu i z rozpadającymi się kartkami, można natknąć się na cenne pozycje bibliofilskie, bogato oprawione i zdobione. Cena? Od 20 do 500 zł. Są także stare pocztówki i obrazy. Oprócz stacjonarnego antykwariatu przy ul. Portiusa, po sufit zapchanego używanymi książkami, Zbigniew Oprządek prowadzi jeszcze internetową księgarnię Hetta. Można tu złożyć zamówienie na dowolną książkę, także spoza prezentowanej oferty oraz wszelkie nowości wydawnicze. Przesyłki docierają do klientów pod wskazany adres błyskawicznie, ale można je odebrać także w antykwariacie. Dla swoich stałych klientów, interesujących się książkami z konkretnej dziedziny, sam poszerza ofertę antykwariatu, wyszukując na własną rękę publikacje z danego zakresu. Galeria Hetta na 25-lat antykwariatu. 1 lipca, gdy antykwariat obchodził jubileusz 25-lecia, Zbigniew Oprządek otworzył w nim galerię sztuki Hetta z wystawą fotografii wykonanych i wydrukowanych na płótnie przez M.F. Biskupa [Nickyphora] pt. „Taki pejzaż”. Galeria jest niewielka, liczy nieco ponad 20 mkw., ale idealnie wtapia się w klimat antykwariatu. Wejście do niej jest nietypowe i wiedzie przez starą szafę obłożoną starymi książkami, co przywołuje w pamięci „Opowieści z Narnii”. Właściciel planuje w niej kolejne kameralne wystawy; ostatnia poświęcona była Dniom Węgierskim podczas festiwalu win w Krośnie. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak



Arkadiusz

Andrejkow - autor „Dziewczynki ze słuchawkami”, największego rzeszowskiego muralu

ndrejkow.

Arkadiusz A

Gigantyczny mural, przedstawiający dziewczynkę ze słuchawkami na uszach, od początku lipca cieszy oczy osób przechodzących ulicą Jagiellońską w Rzeszowie. Ozdabia on ścianę tamtejszej przychodni. Autorem największej, jak dotąd, realizacji tego typu w stolicy Podkarpacia jest Arkadiusz Andrejkow, 31-letni artysta pochodzący z Sanoka.

M

alować na ścianie zaczął jako uczeń technikum geodezyjnego w Sanoku. Były to dość – jak mówi – „koślawe” próby malowania liter sprayami. Inspiracją były prace zamieszczane w nieistniejącym już czasopiśmie „Ślizg”, poświęconym tematyce skate’owej, snowboardowej i kulturze hip-hopowej. Później podpatrzył, że na ścianach można malować sprayami także portrety. Zaczął więc przerysowywać z różnych gazet twarze. Najpierw ołówkiem na kartce, a później sprayem na ścianie. – Na początku nie było to łatwe, bo jest to całkiem inne narzędzie, ale metodą prób i błędów zacząłem malować te twarze coraz bardziej realistycznie – opowiada Andrejkow. Podkreśla, że to malowanie zadecydowało o wyborze studiów. Ukończył edukację plastyczną w PWSZ w Sanoku oraz Wydział Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. „Dziewczynka ze słuchawkami” jest pokłosiem Festiwalu Przestrzeni Miejskiej w Rzeszowie. Czy to najbardziej znacząca „wizytówka” artysty? Jego zdaniem, na pewno największa – mural ma wymiary 20x10 m. Ponadto akurat ta praca spotkała się z największym, jak dotąd, zainteresowaniem mediów. Andrejkow wykonał najpierw kilka projektów na komputerze. Przeniesienie komputerowego projektu na ścianę zajęło mu – jak obliczył – 37 godzin rozłożone na półtora tygodnia. Postać dziewczynki została namalowana farbą w sprayu, zaś elementy bardziej płaskie - farbami fasadowymi. Co było najtrudniejsze podczas tej pracy? – Przeskalowanie – odpowiada Andrejkow, czyli przeniesienie proporcji z komputerowego projektu na wielką ścianę. Na projekcie narysował siatkę, dzielącą go na kwadraty, którą trzeba było później przenieść w zwielokrotnionej skali na ścianę budynku. Teoretycznie przeskalowanie dało mu wiedzę, co ma być namalowane w poszczególnych kwadratach. Praktycznie było to trudne, bowiem nie miał możliwości odejścia od ściany: na rusztowaniu był od niej oddalony maksymalnie o 1 metr. Poza tym, przez siatkę zabezpieczającą nie było widać, jak mural wygląda z daleka. W rezultacie, malując, nie był pewien, czy się nie pomylił w proporcjach. Ale udało się. Mural podoba się rzeszowianom, a jego autora najbardziej cieszy to, że chcą oni mieć w Rzeszowie więcej prac tego typu. „Rozgrzewkę” stanowił portret Edwarda Janusza, znanego rzeszowskiego fotografa z okresu międzywojennego, na garażu obok siedziby Estrady Rzeszowskiej przy ul. Jagiellońskiej. Andrejkow planuje namalować w tym roku jeszcze jedną postać obok Janusza. Nie chce podać nazwiska, zdradza jedynie, że „będzie to ktoś znany, pochodzący z Rzeszowa, już nieżyjący, związany z muzyką”. Tadeusz Nalepa? To moje pierwsze skojarzenie. Ale nie ciągnę Andrejkowa za język. – Muszę jeszcze pokazać projekty Marcinowi Dziedzicowi, dyrektorowi Estrady. W najbliższych tygodniach zabiorę się do pracy – informuje artysta. W rodzinnym Sanoku pozostawił na murach sporo swoich prac. M.in. – wraz z Markiem Szatkowskim – namalowali pod Zamkiem mural pokazujący historię miasta. Od stycznia mieszka z żoną w Rzeszowie. Ma tu swoją pracownię, bo - oprócz graffiti – sporo maluje na płótnie. – Akurat przygotowuję cykl portretów dziewczynek w stylu vintage z grafficiarskimi elementami. Co ciekawe, po raz pierwszy połączyły się na tych obrazach dwie drogi, które zawsze wydawały mi się bardzo odrębne: graffiti i malarstwo na płótnie – podkreśla. Swój dorobek twórczy prezentował na wielu wystawach indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą. W lipcu wystawiał swoje prace w BWA Galeria Zamojska. Wystawa była połączona z happeningiem: w ciągu jednego dnia namalował na płycie rynku portret Bolesława Leśmiana. – W styczniu przyszłego roku będę miał wystawę w BWA w Przemyślu – informuje Andrejkow. – Na pewno pokażę tam kilka nowych prac. 

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak

14 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016



Sztuka

Artyści zjeżdżają

na Podkarpacie.

Mówią, że sztuka otwiera głowy Od lewej: Andrzej Szypuła, Antoni Nikiel, Mirosława Rochecka, Kazimierz Rochecki i Łukasz Gil.

W Wiśniowej, Boguchwale, w Bieszczadach i na Pogórzu Dynowskim latem rozkwitają malarskie plenery. Artyści zjeżdżają z różnych zakątków Polski, także z zagranicy i chwalą podkarpackie krajobrazy, a także genius loci – wyczuwają w nim ducha tych, którzy rozstawiali tu sztalugi sto lat temu. Chwalą tradycje regionu i zapewniają, że dziś, tak samo jak wtedy sztuka otwiera głowy i pomaga wypełnić sensem życie człowieka.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

J

uż przed stu laty artyści chętnie przyjeżdżali do Wiśniowej. Było to zasługą rodziny Mycielskich, która przeprowadziła się z Wielkopolski do Galicji, a majątek w Wiśniowej kupiła ok. roku 1867 jako letnią rezydencję, z czasem zamieszkując w niej na stałe i czyniąc miejscem spotkań artystów. Jak podkreśla Andrzej Szypuła, założyciel Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego, które wskrzesza dawne tradycje, i w tym roku już po raz dziewiąty zaprosiło artystów na międzynarodowy plener malarski pn. „Wiśniowa pachnąca malarstwem”, Franciszek Mycielski i Waleria z Tarnowskich Mycielska wnieśli do tego domostwa europejską kulturę i staropolską gościnność. Byli ludźmi świetnie wykształconymi, oczytanymi, znali kilka języków obcych, studiowali filozofię. Otwarci na Europę i świat, ze znajomościami w Wiedniu i Paryżu, sprawili, że dwór tętnił życiem kulturalnym. Waleria Mycielska była wielką miłośniczką sztuki, a ostatni właściciele – Jan Mycielski i Helena Bal-Mycielska – studiowali malarstwo w Krakowie. Najwięcej artystów przyjmowano tu w okresie dwudziestolecia międzywojennego. Gościli tu tak znakomici malarze, jak Józef Czapski, Hanna Rudzka-Cybisowa, Tytus Czyżewski, Alfons Karpiński, Felicjan Kowarski i wielu, wielu innych. Stąd ukuto pojęcie Barbizon Wiśniowski, na wzór Barbizonu pod Paryżem. Po wojnie wiele osób marzyło o powrocie do malarskich tradycji tego miejsca, ale jakoś się nie udawało. Sukces odniósł dopiero Andrzej Szypuła, który w 1988 roku postanowił w swojej rodzinnej miejscowości osiedlić się na stałe i jako muzyk zainteresował się biografią Zygmunta Mycielskiego, jego twórczością kompozytorską i pisarską, a potem całą spuścizną Mycielskich i ich związkami z Wiśniową. – Jakieś 10 lat temu wspólnie z Jackiem Kawałkiem postanowiliśmy zorganizować plener – wspomina pan Andrzej. – Pierwszymi gośćmi byli artyści z Rzeszowa, a potem ten krąg się rozszerzał i obecnie gościmy twórców z całej Polski oraz zagranicy, głównie Słowacji i Ukrainy. W tym roku ponad 30 osób. Dopełnieniem plenerów są sympozja, rozważania i konferencje naukowe o malarstwie. Poplenerowa wystawa najpierw pokazywana jest w Wiśniowej, a później podróżuje po Podkarpaciu. W organizacji pomaga Wydział Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego, z dr. Łukaszem Gilem, kuratorem wystawy na czele. Wydarzeniu sprzyja też gmina i jej wójt, rozumiejący wartość wpływu, jaki na świat i obyczaje ma właśnie sztuka. Tę gościnność doceniają artyści, którzy twierdzą, że historia miejsca i serdeczność ludzi, budzą wenę na długo. – Plener jest miejscem, na którym się spotykamy, rozmawiamy, inspirujemy nawzajem. Kiedy później wyjeżdżamy, wracając do swoich pracowni, nadal tworzymy „pod wpływem” Wiśniowej – podkreśla prof. Stanisław Białogłowicz z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Mirosława Rochecka i Kazimierz Rochecki, artyści związani z Uniwersytetem Mikołaja Kopernika w Toruniu, przyjechali na plener do Wiśniowej po raz pierwszy. – Pochodzę z tych stron, ale dopiero teraz odkrywam niesamowitą historię tej wioski i jej korzenie artystyczne. Uważam, że trzeba to miejsce promować w Polsce i za granicą. Genius loci odczuwalny jest szczególnie we

16

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016


dworze i marzy nam się, aby w przyszłości także tam mogły być ulokowane na czas pleneru malarskie pracownie – mówi prof. Kazimierz Rochecki, a dr hab. Antoni Nikiel z UR zauważa: – W Wiśniowej największym odkryciem okazał się dla mnie człowiek. I mam wyrzuty sumienia, że tego, co robi Andrzej Szypuła dla swoich stron, ja nie zrobiłem dla Zagórzan obok Gorlic. Wychowałem się obok dworu Skrzyńskich, w którym kiedyś gościł Artur Grottger. W tej chwili to miejsce jest w totalnej ruinie.

Nie tylko Wiśniowa

Jacek Nowak.

„Lokomotywy społeczne” to dziś główni organizatorzy malarskich plenerów, których na Podkarpaciu odbywa się sporo, bo to region równie atrakcyjny przyrodniczo, jak i lubiane przez artystów Mazury. W lipcu odbył się IV Międzynarodowy Plener Malarski w Niebylcu. Przez całe wakacje na malowanie w „pięknych okolicznościach przyrody” zapraszali też twórców Violetta Błotko i Marian Cypryś ze Stowarzyszenia Promocji Kultury i Sztuki „Pogranicze”, od kilku lat organizującego plenery malarskie w gminie Jawornik Polski pod hasłem: „Znaki Pogranicza”. W sierpniu już po raz dwunasty odbył się natomiast jeden z najszacowniejszych w regionie – Ogólnopolski Plener Malarski w Boguchwale. – W tym roku zaprosiliśmy 19 artystów – mówi Jacek Nowak z Podkarpackiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, który przygotowuje to wydarzenie z pomocą władz gminy, Miejskiego Centrum Kultury i wiernych sponsorów. – Formuła plenerów jest bardzo korzystna. Mieszkamy w hotelu, a praTatiana Talipowa. cujemy w pałacu Lubomirskich. Panuje wspaniała atmosfera, co jest zasługą i miejsca, i ludzi współtworzących to wydarzenie – podkreśla Romuald Kołodziej ze Skaryszewa, prof. sztuki na UMCS w Lublinie. – Najstarsi bywalcy plenerów mają prawo zaprosić artystę, który ich zdaniem tej atmosfery nie zepsuje, a wniesie coś nowego i świeżego. Tu możemy się wyżyć twórczo i porozmawiać, wymienić doświadczeniami, myślami i teorią. To naprawdę jest inspirujące, ponieważ podczas 2-tygodniowego pleneru powstaje około 300 prac. – Nie chodzi o konkurowanie, ale poznawanie siebie, podpatrywanie. Przyjeżdżają artyści z różnych miejsc, więc mamy możliwość zobaczenia, jak wygląda kondycja sztuki polskiej w tej chwili i przeniesienia jej na grunt Podkarpacia – mówi Jacek Nowak i z uśmiechem tłumaczy, że wybierając Boguchwałę na miejsce malarskich plenerów poszedł tym samym tropem co przed niemal trzystu laty książę Jan Teodor Lubomirski. – Chciał uciec od Rzeszowa, posiadać w pięknym plenerze letnią rezydencję i dlatego w Pietraszówce, jak wówczas nazywała się ta miejscowość, postawił pałac. Rezydencja przez lata stała pusta. Kiedy przyjechałem tu po raz pierwszy i zobaczyłem gołe ściany, od razu powiedziałem, że muszą na nich pojawić się obrazy. Bo dzieła sztuki zawsze były obecne w arystokratycznych domach. Za pałacem powitały mnie urokliwe tarasy i arkady. Tylko się zakochać. Każdy z artystów zostawia organizatorom pleneru jedną ze swoich prac. Podkarpackie Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych dzieli je po równo z Gminą Boguchwała. – Tylko kolekcja Podkarpackiej Zachęty liczy już ok. 150 prac – zdradza Jacek Nowak. – Czekamy na koniec remontu spichlerza, znajdującego się na Rynku w Boguchwale. Władze gminy przychylają się do myśli, by właśnie tam stworzyć kolekcję plenerowych dzieł. Chciałbym, aby Boguchwała nie kojarzyła się tylko z korkami w drodze na Bieszczady, ale by ludzie z różnych stron wiedzieli, że można tu przystanąć, zajrzeć na Rynek i podziwiać prawdziwe malarstwo, spotkać ciekawych ludzi. To może być małe centrum kultury obok Rzeszowa.

Sztuka otwiera głowy Również w gimnazjum w Wiśniowej są dziesiątki obrazów podarowanych przez gości plenerów. – Setki osób tędy przechodzą, patrzą i uczą się mimowolnie, obywają ze sztuką – mówi prof. Rochecki. – A co to im da? Wykonano kiedyś w Stanach Zjednoczonych badania na najwybitniejszych pod względem osiągnięć biznesowych osobach. Analizowano etapy ich nauki, wzrastania. W 90 proc. mieli oni w swoim dzieciństwie przez dłuższy czas do czynienia ze sztuką. Nie tylko plastyczną, ale i muzyczną. Albo uczyli się, albo mieli okazję wiele słuchać, oglądać. Dzięki sztuce nauczyli się myśleć niekonwencjonalnie. Sztuka otwiera głowy. 

Stanisław Białogłowicz.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

17


WYZWANIA

Piotr Latawiec – trening.

Start.

Ponad 1000 kilometrów

na rowerze non-stop ze Świnoujścia do Ustrzyk Górnych Ultramaraton kolarski Bałtyk – Bieszczady Tour rozgrywany na trasie pomiędzy Świnoujściem a Ustrzykami Górnymi i zaliczany do najbardziej prestiżowych ultramaratonów Pucharu Świata. Wyzwanie i marzenie Piotra Latawca, ortopedy, menedżera i byłego dyrektora Podkarpackiej Kasy Chorych, w strugach deszczu, po przepedałowaniu 1008 kilometrów non-stop w ciągu 66 godzin, udało się spełnić. – W tym roku kończę 60 lat, od dawna uprawiam sporty wytrzymałościowe, Bałtyk – Bieszczady Tour miał swoją jubileuszową dziewiątą i dziesiątą edycję, więc lepszego prezentu urodzinowego nie mogłem sobie wymyślić – śmieje się Piotr Latawiec i dodaje, że równie ważna, jak ściganie prywatnych marzeń, jest promocja sportowego stylu życiu wśród jak największej liczby osób.

O

pis ultramaratonu kolarskiego Bałtyk-Bieszczady Tour brzmi jak opis imprezy dla cyborgów i po trosze tak jest, ale przede wszystkim jest wyzwaniem dla konsekwentnych i katorżniczo pracowitych marzycieli. Pomysł zorganizowania ultramaratonu zrodził się w 2004 roku na historycznym wyścigu Dookoła Zalewu Szczecińskiego. To wtedy Robert Janik (obecnie główny organizator) oraz Wacław Żurakowski (dziś sędzia główny) stworzyli wizje ekstremalnych eskapad rowerowych. Jedną z nich był pomysł przejazdu ze skrajnych punktów Polski. Pierwsza edycja imprezy odbyła się w sierpniu 2005 roku, w kameralnej, 15-osobowej obsadzie. Obecnie zawodnicy rywalizują w dwóch kategoriach: solo i open, a w ostatniej edycji touru wystartowało 250 kolarzy, spośród których blisko 210 zameldowało się na mecie w Ustrzykach Górnych. Wśród nich nie brakowało kobiet z bardzo dobrymi wynikami, ale świetne statystyki to nie przypadek. Kolejka chętnych do udziału w tej prestiżowej imprezie z każdym rokiem jest dłuższa, jednak by uzyskać prawo startu w Bałtyk-Bieszczady Tour, każdy uczestnik musi wcześniej przejechać co najmniej jeden z najważniejszych rowerowych maratonów: Śląski Maraton Rowerowy w Radlinie (600 km); Pierścień Tysiąca Jezior (610 km); Maraton Piękny Wschód w Parczewie (500 km) albo Maraton Podróżnika (500 km). W tym roku, oprócz Piotra Latawca, z Rzeszowa jechał też Olaf Teleszyński. – Bardzo, bardzo się cieszę, że udało się dojechać do mety, bo niespodzianek przed startem i na trasie nie brakowało – opowiada Latawiec. Zaczęło się od uszkodzenia nadgarstka i złamania żebra, kilkanaście dni przed startem w Świnoujściu, co do końca pod znakiem zapytania stawiało start rzeszowskiego kolarza. Jednocześnie tak żal było zaprzepaścić przygotowania do wyścigu, które trwały od połowy 2015 roku. Piotr Latawiec, od lat entuzjasta sportu, w zimie miłośnik biegów narciarskich, latem wypraw rowerowych, już wcześniej przejechał non-stop 610 kilometrów – „Pierścień 1000 Jezior”; 512 km – „Piękny Wschód”; 223 km – „Bervet Bieszczadzki”; 420 km – „Bervet Mazurski”; 200 km – „Bervet Warszawska Pętla” oraz inne… – A mimo to na trasie ultramaratonu było ciężko, bardzo ciężko – przyznaje. – Pierwszy duży kryzys przyszedł na odcinku z Żyrardowa do Iłży, gdy 6 godzin jechałem w ulewnym deszczu, mijany przez pędzące TIR-y. Ale uparłem się, dotarłem do Ilży, zrobiłem najdłuższy, bo 5-godzinny odpoczynek na trasie i zdecydowałem, że jadę dalej. Rzeszów, jako jedyne miasto w Polsce, powitał też rowerowych ultramartończyków pozdrowieniami na tablicach informacyjnych. – Takie wsparcie jest nieprawdopodobnie ważne – mówi Latawiec. – Tym bardziej, że jeszcze większy kryzys przeżyłem na końcówce wyścigu, z Ustrzyk Dolnych do Górnych. W nocy, w deszczu, potwornie zmęczony, prawie 3 godziny pokonywałem tę trasę. Miałem już zaburzenia błędnika i mięśnie karku odmówiły mi posłuszeństwa. Gdy wjechałem na metę w Ustrzykach Górnych, nie mogłem uwierzyć, że się udało. Szczęście było ogromne, a jeszcze większe z faktu, że mogłem zejść z roweru i za chwilę nie musieć znów pedałować. Piotr Latawiec, obecnie dyrektor szpitala Pro-Familia w Łodzi, przyznaje, że życie rodzinne, zawodowe i sportowe są dla niego równie ważne. – Sportowe pasje są odskocznią od codziennych problemów, a że najlepiej czuję się w bieganiu oraz jeździe na rowerze na długich dystansach, mam czas, by w samotności zebrać myśli, przeanalizować trudności i... dzięki temu już nie raz udało mi się znaleźć bardzo proste rozwiązania najtrudniejszych problemów. To jest ta wielka zaleta aktywności fizycznej – czas na autorefleksję, zdystansowanie się do codziennych trudności, że o korzyściach zdrowotnych nie wspomnę. Jeśli moja wyprawa zainspiruje choć dziesięć osób do tego, by zechciały wsiąść na rowery albo wyjść pobiegać, uznam to za ogromny sukces. Dla mnie bezcenny. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Piotra Latawca

Meta.



Remigiusz Maciupa.

Wioska Fantasy Niezwykły świat w podprzemyskich Kuńkowcach Do 2010 roku Kuńkowce pod Przemyślem były niewyróżniającą się niczym wioską. Ale od kiedy grupa młodzieży zafascynowana światem fantasy postanowiła stworzyć tu średniowieczny gród i osadę funkcjonujące jako żywa Wioska Fantasy, Kuńkowce wielokrotnie brylowały w ogólnopolskich mediach. O tym, jak wciągający i magiczny jest świat Wioski Fantasy świadczy fakt, że kilka osób porzuciło pracę w korporacji, by pracować w wiosce jako… etatowy rycerz czy opowiadacz.

W

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

2008 roku grupa miłośników fantastyki i gier założyła stowarzyszenie Przemyska Gildia Fantastyki. Remigiusz Maciupa uznał, że przydałoby się im miejsce do odbywania gier terenowych z odpowiednią scenerią i klimatem. Grupa skorzystała z funduszy w ramach projektu „Młodzież w działaniu”, dzięki którym rozpoczęła realizację coraz lepiej krystalizującego się pomysłu: Wioski Fantasy. – Otrzymaliśmy od gminy potrzebny teren i zdobyliśmy partnera do rozliczenia projektu, czyli Stowarzyszenie na Rzecz Rozwoju Ziemi Przemyskiej, które do dziś jest gospodarzem terenu, ale motorem napędowym działania było nasze nieformalne stowarzyszenie miłośników fantastyki – wyjaśnia Remigiusz.

„Dziwny” pomysł dał pracę mieszkańcom Kuńkowiec Dzięki tym funduszom zbudowali gród i zorganizowali w 2010 roku pierwszy LARP (ang. live action role playing – gra fabularna polegająca na odgrywaniu przypisanych ról). Marzenie zrealizowali, ale postanowili je rozwijać

20

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

tak, by zaktywizować Kuńkowce turystycznie i gospodarczo i rozbudzić przedsiębiorczość w młodych mieszkańcach wsi. Chcieli stworzyć miejsce, które da pracę mieszkańcom okolicy i zacznie na siebie zarabiać. Pomysł założenia Wioski Fantasy był na początku traktowany przez miejscowych jako dziwactwo. Wioska Fantasy w podprzemyskiej wsi? – Teraz ludzie się przyzwyczaili, bo o Kuńkowcach było głośno w całej Polsce, pokazywały nas największe telewizje. Zaczęli do nas przy-


Magiczne średniowiecze jeżdżać turyści, co, mam nadzieję, przekłada się choćby na wzrost obrotów tutejszego sklepu – mówi Remigiusz Maciupa, koordynator projektu „Wioska Fantasy”. – I nikt już nie dziwi się, gdy jesteśmy ubrani w średniowieczne stroje, łachmany, skóry zwierząt i rekwizyty z innej epoki. Po sześciu latach i dofinansowaniu z kilku mniejszych grantów, Wioska Fantasy zaczyna na siebie zarabiać. Od roku funkcjonuje w jej ramach agencja eventowa z kilkoma pracownikami na etacie, odpowiedzialna za organizację imprez dla wycieczek szkolnych, gości indywidualnych, którzy przyjeżdżają tu przez cały rok, oraz imprez wyjazdowych. Zajmuje się również szyciem i tworzeniem kostiumów, rekwizytów oraz scenografii. Fantasy to prawdziwe pole do popisu Wioska Fantasy (funkcjonuje już jako park tematyczny) zajmuje obszar ponad 2,5 hektara plus tereny przyległe, jak np. ścieżka przyrodniczo-edukacyjna o długości ponad 2,5 km. Najważniejszy w całym parku jest gród warowny na wzgórzu, otoczony z jednej strony palisadą i dwiema bramami, wieżami oraz fosą zwodzoną. Jest to najstarsza część wioski, która powstała dzięki funduszom z programu „Młodzież w działaniu”. Obok znajdują się domy mieszkańców, a więc rybaki (dla zajmujących się hodowlą ryb w stawie) i trojaki (potrójna chata gospodarza z piecem chlebowym). – Chcemy je ulepszyć. W każdej z tych chat powstaną jeszcze interaktywne ekspozycje – zaznacza Remigiusz Maciupa. alej rozciąga się podgrodzie obronne otoczone palisadą (w ubiegłym roku część podgrodzia strawił ogień, ale nadpalony obiekt został na miejscu i dziś stanowi o historii grodu. Remigiusz dodaje, że w historii niemal każdy gród czy zamek był dotknięty pożarem, więc Kuńkowce nie są wyjątkiem). Na dolne podgrodzie składają się budynki ogólnie dostępne: karczma, kuźnia, łaźnia (z natryskami i wielką 8-osobową balią do gorących kąpieli) oraz wiata – miejsce wspólnych spotkań. Jest również chata zagrodnika, który opiekuje się zwierzętami, oraz stodoła i stajenka. Natomiast w lesie jest kilka ukrytych lokacji, wykorzystywanych podczas gier. – Przy budowaniu wioski inspirowaliśmy się różnymi źródłami, ale nie jesteśmy grupą rekonstrukcyjną, więc nie musimy się trzymać sztywnych reguł rekonstruowania dawnych zabudowań. Mogliśmy popuścić wodze fan-

D

tazji i zbudować coś użytkowego, imponującego i wpisującego się w przyjętą estetykę – tłumaczy Remigiusz Maciupa. – Naszą największą inspiracją jest literatura fantasy, tzw. magiczne średniowiecze lub literatura magii i miecza. I rzeczywiście, w Wiosce Fantasy widać inspiracje „Wiedźminem” czy „Władcą Pierścieni”, ale stylistyka osady nawiązuje do tradycji słowiańskich. Fantastyczna majówka i zimowe „Gry o tron”

W

ioska Fantasy funkcjonuje cały rok, ale właściwy sezon rozpoczyna się w maju. Na otwarcie organizowana jest tzw. majówka w klimacie, podczas której uczestnicy przenoszą się na kilka dni w świat fantastyki. Program tej imprezy jest zmienny, modyfikowany każdego roku, ale zawsze odbywa się bitwa o gród. Zimą organizowane są tu kilkudniowe imprezy z cyklu „Gry o tron”. Są to gry symulacyjne, survivalowe i jednocześnie niezwykle malownicze; otwarte, adresowane do wszystkich, którzy chcą zasmakować życia w innym świecie. Na miejscu jest wypożyczalnia strojów. W Wiosce Fantasy organizowane są również imprezy okolicznościowe, np. urodziny, integracyjne spotkania firmowe czy sylwester. Polegają one na włączeniu przyjeżdżających do żywego świata fantasy i przypisaniu im różnych ról (myśliwy, kowal, ork, itd.) – Przyjeżdżają tu ludzie, którzy chcą coś wspólnie przeżyć. Do tej pory był modny paintball czy jazda na quadach, a my oferujemy coś innego – mówi Remigiusz, dodając, że do wioski przyjeżdżają najczęściej mieszkańcy z większych miast, pracujący w biurach, którzy chcą odpocząć w dziczy. Remigiusz Maciupa nie ukrywa, że marzy mu się zorganizowanie w Kuńkowcach LARP-u na kilka tysięcy osób, na wzór słynnego Drachenfest, jaki odbywa się w Niemczech. Nie wyklucza, że odbędzie się on w 2017 roku. Cieszy się również z wpływu, jaki Wioska Fantasy miała na jego życie oraz życie innych osób. – Studiowałem w Krakowie, ale postanowiłem wrócić do Kuńkowiec, na wieś. Bardzo trudno jest wrócić na wieś i zająć się robieniem czegoś od podstaw, czegoś pionierskiego. Widzę, że inni idą moim tropem. Kilka osób już rzuciło pracę w korporacji i zaczęło pracować np. jako etatowy rycerz czy opowiadacz historii – mówi Remigiusz. 

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

21


Game Over Cycles Amerykański sen ziścił się w Lisich Jamach W ciągu czterech lat firma Game Over Cycles, producent modyfikowanych motocykli, dorobiła się jedenastu okładek w Stanach Zjednoczonych i dziesiątek w innych krajach. Tysiące zdjęć pierwszego i jedynego na świecie wytatuowanego motocykla, a także „piekielnego” pojazdu dla zespołu Behemoth obiegły kulę ziemską i sprawiły, że do małej wioski pod Lubaczowem zaczęli zjeżdżać zagraniczni kontrahenci i media. Są oszołomieni, widząc, co powstaje w Lisich Jamach – wiosce, w której Stanisław Myszkowski spełnia swój amerykański sen. To właśnie on buduje w Rzeszowie salon Harleya-Davidsona.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak Stanisław Myszkowski.

Ta

historia to opowieść o sukcesie w amerykańskim stylu. Zaczęła się od marzeń małego chłopca z Lisich Jam pod Lubaczowem, który bardzo chciał jeździć na harleyu. Mając 33 lata, otworzył firmę Game Over Cycles, oferującą customowe (z ang. modyfikowane, robione na zamówienie) motocykle. Wystarczyły cztery lata, by zakochał się w nich cały motocyklowy świat. Co będzie w kolejnych czterech? Stanisław Myszkowski – przedsiębiorca, który nie boi się marzeń – mówi, że dopiero się rozkręca. Właśnie kończy budować zjawiskowy salon Harleya Davidsona w Rzeszowie. W warsztatach GOC powstaje także niesamowity pojazd, którego adresat jest owiany tajemnicą. Myszkowski postanowił, że kiedy motocykl będzie gotowy, świat zdejmie czapki z głów. Jak przerobiłem motorynkę Pierwszym i od razu przerobionym motocyklem była motorynka. Kupił ją w Wielkich Oczach pod Lubaczowem za zawartość dwóch kopert, jakie dostał w prezencie z okazji Pierwszej Komunii. – Nie umiałem wtedy w ogóle jeź-

22

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

dzić, ale przytargałem tę motorynkę razem z bratem do domu – wspomina właściciel Game Over Cycles. – Pierwsze, co zrobiłem, to obciąłem w niej główkę ramy i wstawiłem przód z wueski. Ojciec pospawał. Od początku wiedziałem, jak mój dwuślad ma wyglądać – wysunięta kierownica, obniżone siedzenie, czarny, z sakwami. I kiedy skończyła się zima, jako uczeń III klasy podstawówki już jeździłem do szkoły chopperem domowej roboty. Po motorynce apetyt na modyfikacje wzrósł. – W tamtych czasach nawet rowerom robiliśmy długie przody i pełne koła, z płytami paździerzowymi wstawionymi w obręcze. Potem były wueski, a pod koniec podstawówki pierwszy czterosuwowy motocykl – junak. Od podstaw zrobiony w domowym garażu. W okolicach Lubaczowa bardzo wielu ludzi modyfikowało wtedy motocykle. Jak sobie przypomnę tamte czasy, to wszyscy jeździli przerobionymi na choppery wueskami. Było tu niczym w Stanach Zjednoczonych – śmieje się Myszkowski. W szarzyźnie PRL-u dobrze wiedzieli, jak wyglądają wspaniałe maszyny za oceanem. W programie pierwszym przed północą leciał program o motocyklach. Wszyscy na


Ludzie biznesu lepszymi. Krystalizował się jego plan na życie. W 2011 roku stwierdził, że wystarczy już budowlanki w Niemczech i wrócił do Lisich Jam z kapitałem na nową firmę. Kupił teren po byłym kółku rolniczym, wybudował warsztaty i w 2012 r. otworzył firmę Game Over Cycles. Od razu gazu

J

ak sprawił, że nazwa Game Over Cycles w cztery lata wbiła się w świadomość tysięcy fanów motocykli, a w sieci można natknąć się na takie „kwiatki”, jak logo firmy z Lisich Jam za plecami Rihanny, na koszulce opinającej klatę jej ochroniarza? Albo piszą z Los Angeles, czy na harleyowej imprezie w Mieście Aniołów hostessy mogą chodzić z nadrukowanym na piersiach polskim motocyklem spod Lubaczowa? Kiedy otwierał firmę, nie zamierzał powoli jej rozkręcać. Od razu postanowił wystartować tak, żeby szybko stać się znaną marką w motocyklowym świecie. Postawił na show bike – motocykle, w których liczy się pokazanie kreatywności, rzemiosła i wyglądu. Oczywiście taka maszyna musi dobrze jeździć, ale nie służy do szybkiego pokonywania tysięcy kilometrów autostradą. Ma zachwycać na zlotach, być popisowym pojazdem na specjalne okazje. – Pierwsze motocykle z Game Over Cycles zamierzałem pokazać na największym w Europie motocyklowym zlocie – European Bike Week w Austrii i dostać nagrodę – opowiada Myszkowski. – Kupiliśmy dwa big dogi, amerykańskie, produkowane seryjnie pół-customowe motocykle. Ludzie marzą, by takimi jeździć, a my pocięliśmy je od razu na kawałki, bo były tylko bazą do tego, co chcieliśmy z nich zrobić. Zmodyfikowaliśmy nawet silniki. kilka miesięcy powstały dwa niezwykłe pojazdy – Drag i Chopper. Drag – mroczny, przypominający czającego się do skoku drapieżnika o głowie przypominającej Aliena, bo to pojazd inspirowany twórczością H.R. Gigera, artysty, który Myszkowskiego najmocniej inspiruje. Za to Chopper jest jak z innej bajki – cukierkowy, w odcieniach czerwieni i nieprzyzwoicie ociekający chromem i brokatem, bo w świecie motocyklistów nie ma miejsca na skromność. Wykonany z dbałością o detale, o przepięknie malowanej ramie i według idealnych, kobiecych proporcji 90-60-90. To on otrzymał nagrodę publiczności na zlocie w Austrii, w którym uczestniczyło 110 tysięcy motocykli. W sześć miesięcy od założenia firmy. – Stojąc na scenie wśród największych czułem, jak rozpiera mnie duma i myślałem, że posypią się artykuły, stanę się sławny, a klienci zaczną walić drzwiami i oknami. Tymczasem była tylko wzmianka w niemieckim czasopiśmie – nie ukrywa żalu założyciel Game Over Cycles. Rynek motocykli customowych w Polsce jest słabo rozwinięty, firma, aby działać na takim poziomie, jak chciał właściciel, musiała stać się rozpoznawalna w środowisku międzynarodowym. Strategię promocji należało zmodyfikować. Wtedy pojawił się pomysł, że może uwagę świata zwróci motocykl wykonany dla kogoś sławnego. Ponieważ Stanisław Myszkowski jest fanem ciężkiej muzyki, postanowił zaproponować maszynę zespołowi Behemoth. ►

W

niego czekali – bo będą harleye w telewizji. Zdjęcia dwuśladów publikował także „Świat Młodych”. Wycięte i pomieszane z chłopięcymi rysunkami wypełniały zeszyty młodego fana motocykli z Lisich Jam. tedy jeszcze marzyło mu się życie w Ameryce i praca na platformie wiertniczej. Dlatego po podstawówce wybrał szkołę naftową w Krośnie. – Z zawodu jestem technikiem wiertaczem, operatorem wydobycia ropy i gazu – precyzuje. – Ale zaraz po szkole wyjechałem do Niemiec. Najpierw pracowałem u rolnika, potem w budowlance, w końcu założyłem swoją firmę, która szybko urosła. Zatrudniałem ludzi i dobrze zarabiałem. W Niemczech nie zapomniał o motocyklach. Jeździł na zloty w Austrii, Holandii. Podpatrywał najlepszych. – Pamiętam pierwszy zachwyt nad tym, jak dokładnie i niezwyczajnie można przerobić motocykl. Szybko zamieniłem to w czyn, udoskonalając swój pojazd – wspomina. Z każdym zlotem dostrzegał, co można zrobić jeszcze inaczej niż inni, co udoskonalić, czym zaskoczyć. Wiedział już, jak wyjść poza schemat i stanąć do konkurencji z naj-

W

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

23


Ludzie biznesu – Dotarłem do Nergala. Narysowałem motocykl i pojechałem do jego domu z projektem. Pokazałem, opowiedziałem i Adam Darski od razu się zgodził. Widział, jakim jestem zapaleńcem. ak powstał Behemoth Bike, ważąca 410 kg, diabelska maszyna. Budowana przez pół roku, przez kilkunastoosobowy zespół. Kierownica jak rogi kozła, na przedzie koncertowa maska Nergala z diodami – świecące na czerwono oczy. W kołach i tarczach poodwracane krzyże. Elementy ze skóry zostały specjalnie wytarte, a rury wydechowe wyglądają jakby wyciągnięto je ze smoły. To nie satanistyczny manifest, ale artystyczna wizja i nawiązanie do stylistyki zespołu. – Brud, smoła, piekło – stwierdza z satysfakcją Stanisław Myszkowski, a kontrahent, który właśnie wszedł do biura firmy, gdzie maszyna stoi, zamiera z zachwytu. – Gdyby taki motocykl zrobić bez tematu, jednej myśli, byłby kiczowaty. Ale wstawiony w zespół i jego historię jest kompletnym dziełem, ma sens – mówi autor. – Uważam, że to najlepszy motocykl Game Over Cycles. Owszem, kolejny – Recydywa z tatuażami – to był świetny pomysł i nowość na świecie. Jest bardzo dobrze zrobiona, spójna tematycznie. Ale Behemoth Bike nie wygląda jak motocykl. Kiedy prezentujemy go na jakiejś imprezie, wszyscy przychodzą i przez pierwsze 5 minut zastanawiają się, co to jest. Obstukują maskę, żeby sprawdzić, czy zrobiono ją z metalu. A był nawet wariat, który sprawdzał to wykrywaczem metali. Kiedy dowiadują się w końcu, że motocykl powstał dla zespołu heavymetalowego Behemoth, zaczynają rozumieć sens każdego elementu. Motocykl oczywiście jeździ. Nergal próbował go jeszcze w trakcie budowy. – Potem zrobiłem dla Darskiego także mniejszy motocykl na bazie harleya. Stylistycznie nawiązuje do Behemotha. Nergal jeździ też restaurowanym przez nas samochodem w stylu auta z „Death Proof” Quentina Tarantino, z czaszką na masce – zdradza Myszkowski. remiera Behemoth Bike odbyła się podczas Impact Festival 2013 na warszawskim lotnisku Bemowo. Na Europen Bike Week 2013 motocykl dostał nagrodę publiczności i II miejsce w kategorii Radical. O Game Over Cycles zrobiło się głośno. Nagle mieli bardzo wielu klientów. Stali się znani w branży. Ludzie zaczęli im powierzać do modyfikacji swoje harleye. Ktoś nawet zamówił motocyklowego batmobila, co może nie odpowiadało gustom Myszkowskiego, ale firmie przysporzyło klienta z Nigerii – po tym, jak zobaczył na amerykańskim kanale CBS zdjęcia o jeżdżących po polskich drogach pojazdach Batmana, przyleciał do Lisich Jam, żeby zamówić dwa. Teraz w Game Over Cycles na ukończeniu jest motocykl dla Hard Rock Cafe w Krakowie. Premiera 8 września na European Bike Week. – Koła w kształcie płyt winylowych, tylny wahacz nawiązuje do gryfu z gitary, filtr powietrza w gaźniku emituje mikrofon, a rura wydechowa jest z regulacją dźwięku, bo to motocykl muzyczny. Sami też robiliśmy zbiornik oleju, pod nim jest akumulator schowany w skrzynkę jak wzmacniacz. Każdy element funkcjonuje jak część motocykla, nie ma maskownic.

T

P

24

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Złote rączki w zespole Takiej firmy nie da się prowadzić bez pasji i tkwienia po uszy w świecie i subkulturze, jaką tworzy środowisko motocyklistów. A zdaniem szefa Game Over Cycles, jest ono jednym z największych na świecie. Na motocyklach dziś jeździ większość jego pracowników. Nie trafili tu przypadkiem. Zalążek zespołu stworzył ze sprawdzonymi ludźmi, swoimi dawnymi pracownikami z Niemiec, z talentem w ręku, o których wiedział, że potrafią coś świetnego zrobić z kawałka drewna, metalu. – Żaden z nas nie był mechanikiem – przyznaje. – Tych zatrudniłem później. Ale od początku wiedziałem, co zrobić i jak zrobić. Miałem rozeznanie w rynku i wizję. Pierwsze prototypy robili zatem z drewna. Dokładnie, z atrapą silnika, wahaczami. Teraz używają styropianu, mają obrabiarki numeryczne i programy komputerowe, które szkice Myszkowskiego zmieniają w wizualizacje 3d i wykonują symulację jazdy. – Nie oszczędzamy. Bierzemy mosiądz i robimy oryginalną część. Na tym polega rzemiosło i dlatego zdobywamy nagrody, bo nie odpuszczamy jakości. Mamy całą serię ram, które wyrzuciliśmy, bo „nie zagrały”. Nie pozwalamy sobie na kompromisy. Jeśli coś da się zrobić lepiej, to robimy to lepiej i nie mówimy, że poprawimy następnym razem. Dlatego nasze motocykle wygrywają nagrody. yszkowski zatrudnia 14 osób, ale pracuje dla niego też bardzo wielu podwykonawców, małych firm. Rocznie przygotowują jeden, konkursowy motocykl. Do tego około 4-5 modyfikowanych motocykli, kilkadziesiąt drobnych modyfikacji i kilkadziesiąt przeglądów serwisowych. Są przedstawicielami bardzo wielu firm handlującymi częściami tuningowymi, customowymi z Europy i ze Stanów Zjednoczonych. Zajmują się także restauracją starych aut. To pracochłonne zajęcie, więc są w stanie wykonać 3 auta w dwa lata. - Specjalizujemy się głównie w amerykańskich autach. Przeważnie jak ktoś ma harleya, to stoi u niego w garażu także pick up, kabriolet. Więc robimy. I to perełki. Na podnośniku stoi Samba Model California rocznik 1967, najbardziej poszukiwany model. To dla klienta z Monachium. Zostawił u nas pięć samochodów. Dopiero co odstawiliśmy corvetę z 1958 – chwalą się w firmie. – Mamy tu twórczą atmosferę. Teraz pracujemy nad motocyklem Hard Rock Cafe, który jest zlepkiem pomysłów moich chłopaków. Podoba mi się, że każdy w zespole czuje się częścią tego projektu. Warto rozwijać kreatywność, pozwalać ludziom na danie czegoś od siebie. To tworzy w firmie wyjątkowy klimat – uważa przedsiębiorca. – Razem cieszymy się, kiedy uda nam się zrobić coś fantastycznego. Nasze dzieła jeżdżą po drogach i mamy z tego niesamowitą satysfakcję. Jeden z pracowników ma 8-letniego syna. Tankowali gdzieś na stacji benzynowej i syn pokazuje mu z zachwytem okładkę gazety: „Tato, patrz, jaki motocykl ktoś zrobił”. To był nasz motocykl i także dzieło tego ojca. Ile okładek zdobiły motocykle Game Over Cycles, Myszkowski nie potrafi już policzyć. – Jedenaście w Stanach Zjednoczonych, trzy w Niemczech. Wszystkich ►

M



Ludzie biznesu może 20, 30 – zastanawia się. – Boom zrobił nasz ostatni, tatuowany motocykl. Pokazały go wszystkie czasopisma motocyklowe, także tatuażowe, prasa codzienna i takie dzienniki, jak niemiecki Bild, który ma 3-milionowy nakład. Na pomysł wytatuowanego motocykla wpadł wiele lat temu. Wykonywał tatuaże samodzielnie zrobioną maszynką – struny od gitary, silniczek od walkmana, igła, do tego własne pomysły. – Siedząc w szkole z internatem, ma się nieograniczoną ilość czasu i brak pieniędzy, więc wymyśliłem taki sposób na dorabianie, bo zawsze umiałem sobie dawać radę – opowiada. – Tatuowałem znajomych. Świetna szkoła życia. Z kolegą uczyliśmy się tatuować na prosiakach. Karmiliśmy je wiśniami z domowego wina, żeby były spokojne. Rano na podwórko wybiegało stado prezentujące na sobie płomienie, czachy itp. dzieła. Przez te prosiaki pomyślałem o wytatuowanej skórze na motocyklu. Przez kilkanaście lat śledziłem motocyklowe media, czekając, kiedy ktoś to zrobi. Ale jakoś nikt na to nie wpadł. Po Behemocie było więc oczywiste, że zabiorę się za Recydywę. en motocykl to wypieszczone rękodzieło. Praca nad nim pochłonęła ponad 3 tysiące godzin, samo tatuowanie – 250. Ponad 4 mkw. skóry rysunkami pokryli dwaj tatuażyści ze Stalowej Woli. Tworzą one tak spójną historię, że amerykańskie czasopismo Born To Ride poświęciło 20 stron, by ją przekazać czytelnikom. To opowieść o tradycji tatuowania się obecnej od lat w środowisku motocyklowym, a że w latach powojennych wielu amerykańskich motocyklistów żyło na granicy prawa, motocykl nazwano Recydywa. Miał wyglądać jak żywa, wytatuowana istota o mocnym charakterze. Rama przypomina kształt ludzkiego kręgosłupa. W to wkomponowano nowoczesny silnik. Są tu elementy odwzorowujące noże, kastety i znane maszynki Cheyenne do tatuowania. Wszystkie tatuaże są spójne, w temacie kryminalnym, tylko jeden jakby nie pasuje. To karta upamiętniająca śmierć Gigera, ulubionego artysty Myszkowskiego, który podkreśla, że to właśnie sztuka i muzyka inspiruje go podczas pracy nad motocyklami. Podróżując do wielu miejsc na świecie, chętnie odwiedza muzea. – Jesteś na Behemoth Bike. Maladze, musisz iść do Muzeum Picassa, jesteś w Londynie – zaglądasz do Modern Art Galery. Nie jestem znawcą, ale uwielbiam Gigera i naszego Beksińskiego – przyznaje właściciel firmy z Lisich Jam. – Dla mnie Giger to mistrz, podziwiam symetrię i niepewność, które są w jego obrazach. Umarł w tym samym roku, w którym zrobiliśmy Recydywę. Szkoda, bo marzyłem, że zbuduję motocykl według jego projektu. Może kiedyś zrobię dedykowaną mu maszynę, mogła-

T

26

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

by stanąć w jego muzeum w Szwajcarii. Byłby to dla mnie wielki sukces. Ogranicza tylko wyobraźnia – Kiedy wróciłem do Lisich Jam, ojciec radził mi postawić dom weselny, bo zarobić można na tym nieźle. Ale ja miałem w głowie motocykle. Teraz on pracuje u mnie i jest to jedyny człowiek, który mnie ustawia do pionu – uśmiecha się właściciel Game Over Cycles. – Jest ze mnie dumny. Kiedy w gazecie jest artykuł, chętnie idzie pokazać go kolegom. ustomowe motocykle wykonują głównie dla klientów z Europy. Zamawiają je ludzie różnych zawodów. – Coraz więcej mamy też klientów z Polski, co mnie cieszy. Nie wiem dlaczego o kraju, który w latach 60. produkował tak wiele motocykli, krąży na Zachodzie opinia, że nie potrafi się tu zrobić nic dobrego. To mnie uderzyło na zlotach na Zachodzie. Zawsze gorzej traktowano tam polskie, nawet bardzo dobre motocykle. My mamy przecież najlepszych inżynierów na świecie. Swoich pracowników znalazłem w okolicznych wioskach i zbudowaliśmy trzy motocykle, które są na okładkach czasopism całego świata. I stworzyliśmy je tutaj, na wsi, w Polsce B, osiem kilometrów od granicy z Ukrainą. Dlatego duży nacisk kładzie na to, żeby przy każdej informacji o jego motocyklach ukazywała się informacja, że to jest z Polski. Kiedy wychodzi na scenę po nagrodę, mówi głośno: „Polska”. I jest z tego dumny. – Może w Polsce nie jest łatwo prowadzić taki biznes jak mój, bo rynek customowych motocykli praktycznie nie istnieje. Trzeba go dopiero stworzyć. A z drugiej strony to świetny kraj, bo jest masa ludzi pozytywnych. Tylko trochę mało wiary w siebie. Tu ludzie mają olbrzymi zasób wiedzy, zdolności. Tylko nie wierzą w to, co potrafią. Trzeba to z nich wyciągnąć. Tymczasem naszym jedynym ograniczeniem może być wyobraźnia. Nie boję się żadnych wyzwań. Kiedy ktoś mi powie, że nie da rady czegoś zrobić, to mnie tylko nakręca do działania, pokazania, że właśnie można. I opowiada, że jakiś czas temu przyszedł do niego chłopak z Lubaczowa. Powiedział, że szuka sponsora, bo chce zostać mistrzem świata w kick boxingu. Zrobili ring, pomogli w zebraniu kadry narodowej i w zeszłym roku ten chłopak został mistrzem świata. Nazywa się Mateusz Kubiszyn. – I myślę, że jeszcze daleko zajdzie – mówi Myszkowski. – Wszystko można.

C


Recydywista.

Salon Harleya-Davidsona w Rzeszowie

K

olejny krok w rozwoju firmy to salon HarleyaDavidsona w Rzeszowie. Ta inwestycja też jest realizowana z rozmachem, jak to ma w zwyczaju szef Game Over Cycles. – Zaprojektowany został tak, że będzie nie tylko pierwszym na ścianie wschodniej, ale i najbardziej rozpoznawalnym salonem w Polsce – obiecuje. – Z 10-metrową imitacją silnika zrobioną z „zardzewiałej” stali. Jest pewny sukcesu. – Mamy bardzo duże doświadczenie z klientami Harleya. Wielu z ich regularnie zostawia u nas motocykle na serwis. Z roku na rok przybywa ich o 100 proc. Harley-Davidson to marka, która wyjątkowo współgra z filozofią GOC. Ze wspaniałą tradycją. Mówią, że każdy harley jest inny, bo każdy właściciel coś w swoim zmienia. To harley stworzył custom – wyjątkowe, personalizowane maszyny. Jest też dodatkowy cel inwestycji – promować Rzeszów, który uważam za piękne, szybko rozwijające się miasto. Dlatego tu chcę wybudować ten sa-

lon. To też świetna baza dla motocyklistów, bo nie ma piękniejszych dla nas tras niż Bieszczady i Roztocze. Będzie z wypożyczalnią. Żeby każdy mógł się o tym przekonać. Stanisław Myszkowski jest fanem harleya. Do codziennej jazdy ma Fat Boya, na dalekie trasy Electrę. W tym roku w dziewięć dni przejechał nim 14 krajów. Całe Alpy, wszystkie alpejskie przełęcze. Jak zapewnia, bez zmęczenia. alon zostanie wybudowany do końca 2016 roku. Będzie w nim showroom, autoryzowany serwis, bar, a także pierwsze w Polsce muzeum motocykli Harley-Davidson. – Mamy kontakt z ludźmi, którzy są posiadaczami maszyn przedwojennych – zdradza właściciel. – W przyszłym roku szykujemy nie tylko otwarcie salonu, ale również prezentację Recydywy wzbogaconej o boczny kosz w Stanach Zjednoczonych. Myślę o organizacji międzynarodowego zlotu w Rzeszowie. Pomysłów mam na 10 lat i co rusz pojawiają się nowe. A wystarczy zobaczyć, co zrobiliśmy w cztery, żeby wyobrazić sobie, gdzie zamierzam być za dekadę. 

S

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Z prof. dr hab. n. med. Haliną Bartosik-Psujek, kierownikiem oddziału Neurologii z pododdziałem leczenia udaru mózgu w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie

Fenomenalny mózg

Wszystko nim badamy, a jego samego nie do końca potrafimy zbadać!


...rozmawia Aneta Gieroń

Fotografie Tadeusz Poźniak


VIP tylko pyta

Prof. dr hab. n. med.

Halina Bartosik-Psujek Neurolog, kierownik oddziału Neurologii z pododdziałem leczenia udaru mózgu w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie. Absolwentka Akademii Medycznej w Lublinie, która 2 lata temu postanowiła na stałe związać się z Rzeszowem. Specjalizuje się w neuroimmunologii, głównie w leczeniu stwardnienia rozsianego. Wiele uwagi poświęca też problemom związanym z diagnostyką i terapią chorób naczyniowych mózgu oraz chorób neurozwyrodnieniowych, takich jak choroba Alzheimera czy Parkinsona. W 2011 roku uzyskała tytuł profesora nauk medycznych. Szkolenia zawodowe i naukowe odbywała w Klinice Neurologii w austriackim Grazu oraz na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku. Jest autorką lub współautorką 110 publikacji naukowych, a za cykl poświęcony mechanizmom powstawania i rozwoju stwardnienia rozsianego zdobyła nagrodę ministra zdrowia. Miłośniczka muzyki poważnej. Przez lata śpiewała w chórach: akademickim, a następnie przy Izbie Lekarskiej w Lublinie, który współtworzyła. Aneta Gieroń: Około półtora kilograma delikatnej masy: trochę białka, tłuszczu i w zdecydowanej większości wody. Brzmi prozaicznie, a chodzi o jedną z najdoskonalszych rzeczy w przyrodzie. Ludzki mózg. Prof. Halina Bartosik-Psujek: Mówiąc dokładnie, miliony komórek, z miliardami połączeń między tymi komórkami i bilionami struktur, które podtrzymują ludzki mózg, czyli umożliwiają nasze funkcjonowanie. To wszystko daje nam niepowtarzalną, wręcz niemożliwą do odtworzenia strukturę, która ma za zadanie kontrolować, koordynować, kierować i warunkować prawidłowe funkcjonowanie całego naszego organizmu. W mózgowiu znajduje się nie tylko to, co zazwyczaj łączymy z mózgiem: pamięć, myślenie, kojarzenie, umiejętność uczenia się, ale też sterowność całego organizmu. Mózgowie definiuje też, jacy jesteśmy. Jaką mamy osobowość, temperament, usposobienie. Kochamy, tęsknimy, złościmy się, współczujemy. Za tymi wszystkim uczuciami stoi nasz mózg, a mimo to od wieków w sztuce, literaturze, muzyce, to serduszko utożsamia nasze emocje. Jak to się stało, że serce, bez wątpienia ważne, zawłaszczyło sobie sławę, jaka powinna przypaść mózgowi.

32

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Tak, to prawda, że wszystkie nasze emocje są w mózgu. Przypuszczam, a właściwie jestem pewna, że powód jest prozaiczny. Mózgu nie czujemy, a przyspieszone bicie serca na widok ukochanej osoby odczuwał każdy z nas (śmiech). Jest to taka sama zagadka, jak porównać mózgi: Ludwiga van Beethovena, Thomasa Edisona, Leonardo da Vinci, czy Stevena Jobsa. Każdy był wizjonerem, ale każdy w innej dziedzinie. I... ciągle są to te same mózgi, co u innych osób. Dlaczego więc jedni mają fenomenalne zdolności muzyczne, matematyczne, malarskie, a inni nie? już są zagadnienia natury bardziej filozoficznej czy psychobiologicznej niż medycznej. Było sporo badań dotyczących oceny samych struktur mózgowia. Poszukiwano również wyjaśnienia fenomenu geniuszu. Wprowadzone w ostatnich latach nowe metody badawcze, między innymi funkcjonalny rezonans magnetyczny, umożliwiły poznanie, jakie części mózgowia aktywu-

To


VIP tylko pyta ją się w zależności od wykonywanej pracy czy przeżywanych emocji. Jednak sam geniusz jest czymś nieuchwytnym morfologicznie, nie można go zaprezentować badaniem obrazowym. Nie ma struktury, której obecność mówi: tak, to jest geniusz. I tutaj warto przytoczyć badania dotyczące mózgu Einsteina. Genialny twórca teorii względności miał mózg o wadze 1230 gramów, czyli tyle, ile przeciętny człowiek. Badania histopatologiczne jego mózgu, wykonane w latach 50. XX wieku, również nie wykazały niczego szczególnego. Dopiero ostatnio, po przeprowadzeniu ponownej analizy zdjęć mózgu Einsteina, zauważono, że w jego korze przedczołowej, najbardziej zaawansowanej części mózgu, neurony są upakowane ściślej niż normalnie, a ponadto miał on większą objętość spoidła wielkiego mózgu, czyli struktury odpowiadającej za przekazywanie impulsów nerwowych między półkulami. Czy to wystarczy żeby być geniuszem? Chyba nie. A, niestety, nie znam badań mózgów innych geniuszy. Swego czasu czytałam ciekawą opinię, że mózg broni się przed poznaniem, dlatego, że narzędzie poznawcze i przedmiot poznawania jest tym samym. W związku z tym trudno nam czasem przekroczyć pewne bariery badawcze, bo przecież mózg poznajemy mózgiem. I jeśli chodzi o morfologię mózgu, mamy dokładne badania, natomiast fenomen mózgu jako narządu, który jest nie tylko skupiskiem komórek, ale też tworzy emocje, myślenie, rozumowanie, który potrafi stworzyć genialną muzykę, rakietę kosmiczną i najdłuższy most wiszący jednocześnie – tego ciągle nie potrafimy dokładnie zbadać i pokazać. Śmiejemy się, płaczemy, gniewamy i nawet nie wiemy, że to przez substancje wydzielane przez nasz mózg. to wszystko odpowiadają neurotransmitery, czyli związki chemiczne, których cząsteczki przenoszą sygnały pomiędzy neuronami (komórkami nerwowymi) poprzez synapsy, a także z komórek nerwowych do mięśniowych lub gruczołowych. Najbardziej rozpowszechnionymi neuroprzekaźnikami są: adrenalina, noradrenalina, acetylocholina, dopamina, serotonina i kwas gamma-aminomasłowy. W zależności od innych wzajemnych relacji, człowiek odczuwa radość, smutek, tęsknotę. One też warunkują wykonywanie ruchów dowolnych i automatycznych, odczuwanie bólu czy dotyku, zachowanie równowagi. To dlatego, gdy mówimy o końcu życia, nie mówimy o końcu bicia serca, ale śmierci mózgu? Tak. Jeśli umiera mózg, mówimy o końcu życia. Można podtrzymać życie człowieka, podtrzymując pracę jego serca, oddychanie, ale jeśli dochodzi do śmierci mózgu, czyli struktur, które odpowiadają za funkcjonowanie całego naszego organizmu, z medycznego punktu widzenia następuje śmierć. Mózg, który decyduje o wszystkim, broniący się przed poznaniem, nie podlegający regeneracji, ma taki moment w naszym rozwoju, kiedy zdaje się być bardziej hojny, niż byśmy się spodziewali. To prawda, że w ży-

Za

ciu płodowym mamy sporą liczbę komórek mózgowych, które obumierają, zanim się urodzimy? Tak, i jest to genialne w naszej ewolucji, bo mózg w najwcześniejszym etapie rozwoju ma zabezpieczenie, że jak coś zacznie szwankować, to może użytkować zapasowe neurony. W jakim stopniu na rozwój naszego mózgu wpływają geny, a w jakim środowisko, czyli czynnik społeczny? eny mają ogromny wpływ i warunkują rozwój morfologiczny i czynnościowy mózgu. Ostatnio ukazały się również badania, które wykazały, że geny kodujące produkcję niektórych neurotransmiterów (dopaminy, serotoniny) mają wpływ na osobowość. Jednak nie są to zależności bezwzględne i mądry ojciec niekoniecznie będzie miał mądrego syna, a pewna siebie matka taką samą córkę. Istnieje również duża możliwość rozwoju. Jeżeli stymulujemy mózg, kreatywnie pracujemy, mamy ogromną możliwość jego rozwoju, choć pamiętajmy, że geniuszu nie da się wypracować. Do tego trzeba jeszcze tej iskry bożej, czegoś, czego naukowo dotychczas nie odkryliśmy. Współcześnie jest moda, by mocno stymulować rozwój dzieci od najmłodszych lat poprzez zajęcia sportowe, językowe, muzyczne. Warto jednak nie przesadzać, bo można w tej masie zajęć zagubić autentyczne predyspozycje i talent dziecka. Pani wierzy, że każdy z nas rodzi się z jakimś talentem? Myślę, że nawet z wieloma. I naszym życiowym zadaniem jest odnalezienie oraz rozwinięcie tego lub tych talentów. Mózg człowieka na przestrzeni tysięcy lat, odkąd jesteśmy na ziemi, też podlegał ewolucji?

G

W ciągu milionów lat ewolucji mózg rozwijał się i rozrastał. Baza mózgu, czyli pień mózgu, który reguluje podstawowe czynności życiowe, metabolizm pozostałych organów oraz kontroluje stereotypowe reakcje i ruchy, u wszystkich ssaków jest podobnie rozwinięty. Jednak u człowieka, w wyniku postępującej przez miliony lat ewolucji, nastąpił duży rozwój półkul mózgowych. Rozwinęła się kora nowa, która warunkuje wyższe czynności nerwowe: myślenie, kojarzenie, przewidywanie, umiejętność abstrakcyjnego myślenia. Podczas długiego procesu ewolucji nowa kora mózgowa pozwoliła na rozumne dostosowywanie się do okoliczności, co zwiększyło prawdopodobieństwo przetrwania gatunku ludzkiego i przekazania potomstwu genów zawierających już wypracowane połączenia nerwowe. Poza tym, dziełami nowej kory mózgowej stały są wszystkie osiągnięcia sztuki, cywilizacji i kultury. A mimo to ciągle nie wiemy, dlaczego ktoś jest genialnym kompozytorem, a ktoś inny mówi w 20 językach? Niestety, nie. To jest fenomen mózgu, że wszystko nim badamy, a jego samego nie do końca potrafimy zbadać. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

33


VIP tylko pyta Ma to związek z tymi powszechnie głoszonymi tezami, że każdy z nas wykorzystuje zaledwie kilka, może kilkanaście procent możliwości swojego mózgu? Co swego czasu prof. Małgorzata Kossut, neurobiolog, skwitowała słowami: „nie wiem, jak inni, ale ja używam całego mózgu.” ezerwy mózgowe mamy, to jest pewne. Natomiast daleka byłabym od stwierdzenia, że wykorzystujemy 3 proc. lub 33 proc. naszego mózgu. Każda część mózgowia ma inne funkcje, każda odpowiada za jakąś część naszego funkcjonowania; ruch, czucie, pamięć, myślenie, emocje itd. Różne struktury wykorzystujemy w różnych momentach naszego życia, w różnych sytuacjach codziennych, więc na pewno część komórek jest niewykorzystana, ale nie przesadzałabym też z ogromnymi rezerwami. Kobiety i mężczyźni różnie wykorzystują mózg, bo te różnią się od siebie?

R

Mózg kobiety i mężczyzny różni się przede wszystkim wagowo, ale nie jest to nadzwyczajne odkrycie, bo panie zwykle są drobniejsze od panów. Natomiast z morfologicznego punktu widzenia, nie różnią się w ogóle lub – jak podają niektóre badania – bardzo nieznacznie. Z punktu widzenia zachowania i reagowania na różnego rodzaju bodźce, faktycznie reagujemy różnie, co związane jest z faktem, że kobiety z natury są bardziej emocjonalne. Różne obszary mózgu różnie wykorzystujemy. Kobiety mają inne umiejętności i możliwości. Panie zazwyczaj wykorzystują intuicję, są bardziej empatyczne, panowie myślą bardziej racjonalnie. Zwróćmy też uwagę, że najsłynniejsi władcy, choćby Anglii: Elżbieta I i Wiktoria, były kobietami. To tylko potwierdza, że mózg kobiety i mężczyzny nie różni się w sensie możliwości intelektualnych, różnie natomiast wykorzystujemy jego różne struktury w zależności od potrzeb zawodowych, społecznych, rodzinnych, rodzicielskich. Najefektywniej wykorzystujemy go w dzieciństwie, kiedy uczymy się najszybciej? Wtedy mózg się rozwija, tworzą się nowe połączenia synaptyczne, to czas jego najbardziej intensywnego wzrostu. Niestety, nie trwa on zbyt długo, zwykle do około 18. roku życia. To oznacza, że w dojrzałym wieku nie jesteśmy w stanie niczego nowego tak dogłębnie się nauczyć? Na szczęście, nie. Przy prawidłowo funkcjonującym mózgu, do śmierci mamy zdolności uczenia się, ale zajmuje nam to trochę więcej czasu i sprawia większą trudność niż w dzieciństwie. Synapsy, czyli połączenia między komórkami nerwowymi, także tworzą się tylko do określonego wieku człowieka? Tworzą się przez całe życie, choć kiedyś uważano, że możliwości rozwoju mózgu są ograniczone. Zakładano, że rodzimy się z pewną pulą komórek mózgowych i właściwie od

34

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

narodzin ta pula się zmniejsza. Mózg nie ma zdolności regeneracji – to jest prawda, ale dotycząca tylko struktur morfologicznych. Natomiast tworzą się nowe połączenia, nowe struktury synaptyczne i tzw. kolce dendrytyczne, czyli wypustki tych istniejących, przez co pojawia się tzw. plastyczność mózgu. Czyli mózg może się dalej rozwijać. Przy czym ta neuroplastyczność mózgu jest nieco inna w różnym okresie życia. Inaczej rozwija się nasz mózg w okresie dzieciństwa, kiedy się uczymy, doświadczamy wielu nowych, nieznanych dotąd rzeczy i jest to czas bardzo intensywnego rozwoju mózgowia, aż do osiągnięcia dorosłości. W późniejszym okresie życia mamy tzw. plastyczność związaną z uczeniem się nowych rzeczy. Np. ktoś, kto w dorosłym życiu jest pisarzem albo tłumaczem, czyli dużo pisze, ma dużo bardziej od innych rozwinięte struktury mózgowia związane z pisaniem. Słynne są choćby badania neurologiczne wśród taksówkarzy, podczas których przebadano kilka tysięcy przedstawicieli tej profesji i co się okazało? Że taksówkarze mieli dużo lepiej od innych grup zawodowych rozwinięte struktury w mózgu odpowiedzialne za pamięć wzrokowo-przestrzenną, czyli rozwinął się im ten fragment struktury mózgu, który najczęściej wykorzystywali w codziennej pracy. To jest możliwość rozwoju mózgu związana najczęściej z pracą zawodową i hobby w dorosłym życiu. est też jeszcze jedna możliwość rozwoju mózgu, którą wykorzystujemy w medycynie i rehabilitacji, czyli plastyczność kompensacyjna mózgu. Kiedy pacjent doznaje urazu lub udaru mózgu, dochodzi do uszkodzenia morfologicznych struktur, które się nie odbudują. Wokół uszkodzenia są jednak neurony zdrowe, które przejmują ich funkcję. Zaczynają tworzyć nowe połączenia synaptyczne, nowe możliwości przekazywania informacji i dzięki temu powstaje jakaś możliwość częściowej lub całkowitej odnowy utraconych funkcji. Ta plastyczność kompensacyjna mózgu na każdym etapie naszego życia jest taka sama? Plastyczność kompensacyjna w każdym wieku jest możliwa, ale to prawda, że małoletni pacjenci mają tę zdolność dużo większą. Także dlatego, że mózg dziecka jest na etapie rozwoju i nie dość, że sam się rozwija, to jeszcze zdolności kompensacji, przejmowania szlaków są znacznie większe. Ale o kompensacji nie możemy mówić w przypadku chorób degeneracyjnych mózgu, niestety. Możemy tylko w początkowym okresie choroby. Obecnie potrafimy człowiekowi przeszczepić serce i inne narządy. Możemy zabezpieczyć fantastyczne protezy umożliwiające chodzenie, w razie, gdy utraci kończyny, a ciągle nie potrafimy zahamować neurodegeneracji mózgu w stopniu, który byłoby satysfakcjonujący. Dlaczego? Znamy mechanizmy degeneracji mózgu, ale nie wiemy, dlaczego występują. Nie znamy najwcześniejszych czynników zaczynających ten proces. Na całym świecie pacjentów z chorobami neurozwyrodnieniowymi, m.in. chorych na chorobę Alzheimera, przybywa. Głównie dlatego, że jako społeczeństwo żyjemy coraz dłużej, a są to choroby

J


VIP tylko pyta ujawniające się w podeszłym wieku. Kiedyś średnia długość życia oscylowała w granicach 60–70 lat, dziś przesunęła się o kilka, jak nie kilkanaście lat. I choroby neurodegeneracyjne, które kiedyś były rzadkością, bo rzadkością był 90-letni pacjent na szpitalnym oddziale, dzisiaj stwierdzane są coraz częściej. Walka z chorobami demencyjnymi jest obecnie ogromnym wyzwaniem w neurologii. Bardzo dużo się w tym kierunku robi. Prowadzone są liczne badania nad mechanizmami neurodegeneracji i metodami terapii. Jednak aktualne metody terapeutyczne są niewystarczające. Trudność jest tym większa, że większość z tych chorób rozwija się praktycznie bezobjawowo? horoba Alzheimera, Parkinsona, stwardnienie rozsiane czy inne choroby neurodegeneracyjne potrafią nawet kilkanaście lat nie dawać żadnych objawów. Dopiero, gdy przekroczona zostanie pewna granica uszkodzeń komórek mózgowych i kompensacja nie jest już możliwa, zaczynamy widzieć objawy choroby. Paradoksalnie, z jednej strony to dobrodziejstwo, bo osoba, u której już toczy się choroba w mózgu, przez wiele lat funkcjonuje jak zdrowy człowiek. Z drugiej strony, to sytuacja fatalna, bo leczenie rozpoczyna się, kiedy wystąpią objawy kliniczne, a więc najczęściej już w zaawansowanym stadium choroby. Możliwa jest w ogóle profilaktyka chorób demencyjnych?

C

Można o niej mówić w ogólnym tego słowa znaczeniu. Ważne, byśmy dbali o zdrowie ogólne, aktywność fizyczną, prawidłowe funkcjonowanie układu sercowo-oddechowego. To warunkuje prawidłowe „odżywianie” naszego mózgu. Do tego warto dużo czytać, uczyć się, rozwiązywać krzyżówki, być możliwie najbardziej aktywnym intelektualnie, bo takie działanie tworzy rezerwę funkcjonalną mózgowia. Zatem, siedząc cały dzień na kanapie, wiele nie zdziałamy, nawet jeśli będziemy w tym czasie rozwiązywać krzyżówki. Konieczny jest wysiłek fizyczny dostosowany do naszego wieku i sprawności – tylko wtedy możliwe jest prawidłowe utlenowanie, odżywienie i ukrwienie mózgu. Drugim ważnym elementem jest dieta oparta głownie na zaleceniach diety śródziemnomorskiej. Gdy dodamy do tego aktywność intelektualną, to możemy być pewni, że nasze komórki mózgowe nie będą obumierały tak szybko, albo powstaną między nimi nowe połączenia synaptyczne. Dzięki temu na pewno opóźniamy starzenie się naszego mózgu. On się starzeje w taki samym tempie jak całe nasze ciało? Mózg jest organem priorytetowym w organizmie i jeśli dochodzi do jakichkolwiek zaburzeń, on jest chroniony najbardziej. Do niego też w pierwszej kolejności dostarczane są cukier i tlen. Nie ma jednak żadnych możliwo-

ści, by bezwzględnie zahamować starzenie się mózgu, tak samo jak i ciała ludzkiego. U jednych może się to odbywać wolniej, u innych szybciej, ale sam proces można tylko ewentualnie próbować spowolnić. Niemożliwe jest jego zahamowanie. W epoce rewolucji technologicznej, gdy mówimy o przeszczepach serca, wątroby, płuc, chcąc uciec przed demencją uciekniemy się do przeszczepu mózgu? Jeśli nawet tak by się stało, to czy będziemy tymi samymi ludźmi i czy na pewno tego byśmy chcieli?! W ostatnich tygodniach mózg i wszystko, co z nim związane, nie schodziło z informacyjnych czołówek w związku ze stymulatorami mózgu, jakie w Szpitalu Klinicznym w Olsztynie japoński prof. Isao Mority, wspólnie z polskimi neurochirurgami, wszczepili chorym w śpiączce. To jakaś nadzieja, jeśli chodzi o wpływanie na pracę ludzkiego mózgu? To jest wykorzystanie plastyczności mózgu, o której mówiłam wcześniej. W przypadku stymulatorów jest to bodźcowanie od wewnątrz. A skuteczność tej metody polega na tym, aby nieuszkodzone komórki mózgowe rozwijały sie jeszcze intensywniej i lepiej, by móc przejąć funkcje uszkodzonych komórek. Samo stymulowanie zewnętrzne, za pomocą głosu, dotyku, dźwięku, obrazu, w przypadku chorych z uszkodzonym mózgiem praktykowane jest od dawna. Dzięki badaniom obrazowym wiemy, że chory w śpiączce potrafi odbierać bodźce, ale to jest podświadome. Samo wybudzenie polega na celowym odpowiadaniu i reagowaniu na bodźce. Im dłużej chory pozostaje w stanie nieświadomości, tym trudniej go wybudzić? kilku tygodniach śpiączki szanse na wybudzenie są duże, po kilku miesiącach mniejsze, po kilku latach bardzo małe. Warto też mieć świadomość, co znaczy wybudzić się ze śpiączki. Tylko w kinie możliwe są piękne sceny, gdy chory wstaje z łóżka, idzie, mówi, śmieje się i jest całkowicie zdrowym człowiekiem. Z punktu widzenia medycznego, w przypadku osób będących wiele lat w śpiączce, jest to praktycznie niemożliwe. Wybudzenie w takich przypadkach polega bardziej na tym, że pacjent ruchem głowy, oczu, gestem czy słowem celowo reaguje na bodźce. Jednak może nigdy nie chodzić, nie mówić, nie być samodzielny. Zatem niezwykle istotne w przypadku każdego pacjenta w śpiączce jest to, w jakim stopniu mózg jest uszkodzony, jakie struktury i jak bardzo zostały zniszczone. Boi się Pani tej chwili, kiedy ludzki mózg będzie mógł zostać wpięty do sieci i możliwe będzie przetwarzanie naszych myśli? To byłby dramat. A gdzie nasza indywidualność?! Wszystko miałoby zostać sprowadzone do wydrenowania informacji z galaretowatej substancji? Straszna perspektywa! Człowiek jest indywidualnością i niech taki pozostanie. W dodatku ja ciągle wierzę, że komputer robi to, co mu się każe, a mózg robi to, co chce. 

Po

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


LITERATURA

K r y s t y n a L en k o w s k a :

W słowie definiuję się

najpełniej Fotografia Tadeusz Poźniak

Z Krystyną Lenkowską, poetką, anglistką i tłumaczką, rozmawia Aneta Gieroń

Krystyna Lenkowska Rzeszowska poetka, anglistka, tłumaczka literatury anglosaskiej, wydała dotychczas: „Walc Prowincja” 1991, „Nie deptać przylaszczek” 1999 (YES), „Pochodnio, różo” 2002 (Nowy Świat), „Wiersze Okienne” 2003 (Podkarpacki Instytut Książki), „Wybór Ewy” 2005 (Polski Instytut Wydawniczy), „Sztuka białego” 2008 (Instytut Wydawniczy Erica), „Tato i inne miejsca” 2010 (Miniatura), „Zaległy list do pryszczatego anioła” 2013 (Mitel), „Kry i wyspy” 2013 (Mitel) oraz „Troska” (Lwów 2014). Wiersze, fragmenty prozy, tłumaczenia i eseje publikowała w wielu pismach i antologiach w Polsce, USA, Albanii, na Ukrainie, w Chinach, Czechach, Macedonii, Meksyku, Bośni i Hercegowinie, Indiach. Autorka piosenek, blogerka portalu BIZNESiSTYL.pl, członkini Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, Stowarzyszenia Autorów ZAiKS oraz międzynarodowego stowarzyszenia Poetas Del Mundo. W Rzeszowie identyfikowana ze Szkołą YES, którą współtworzyła przez 18 lat, oraz akcjami non-profit w ramach Pretekstów Literackich i Kulturalnej Piwnicy. W 2016 roku wydała swoją pierwszą powieść „Babeliada”, o której Bogdan Loebl, znakomity polski poeta, prozaik i publicysta, napisał: „W tej prozie jest wszystko, czego w prozie szukam: wyczucie rytmu i muzyka. Zatem Lenkowskiej wyrosło drugie skrzydło: proza”.


LITERATURA

Aneta Gieroń: Od jakiego słowa zacząć rozmowę z kimś, dla kogo słowo jest, no właśnie, czym... Krystyna Lenkowska: Czymś bardzo ważnym i gdyby miało go zabraknąć, a widziałam, jak mojemu ojcu słowa zabrakło, gdy zmagał się z alzheimerem, to część tożsamości gdzieś by mi uciekła. W życiu nie wyszły mi nuty, ruch pędzla, ciała, ale, na szczęście, słowo pozwala mi się wyrażać, daje wiele radości, jak choćby w tłumaczeniu wierszy Emily Dickinson, co po latach znajdzie swoje wydanie w gronie najlepszych tłumaczy jej poezji. W słowie definiuję się najpełniej. Świat zatrzymuje się wokół słowa. Żeby zobaczyć więcej, trzeba się zatrzymać. Tak, forma werbalna jest dla mnie ważna. Stąd też zmiana w formie? Od dawna znamy Panią jako poetkę, tłumaczkę i... niespodziewanie zadebiutowała Pani prozą. Niedawno ukazała się pierwsza książka „Babeliada”.

P

roza powstawała równolegle z wierszami. W szkole pisałam wypracowania; na studiach obowiązkowe „compositions”, które w tamtym czasie zajmowały mi więcej czasu niż pisanie wierszy. Z czasem doszły obowiązkowe teksty przy okazji obecności na różnych festiwalach literackich, ale też redakcja „Frazy” (pismo literacko-artystyczne o zasięgu ogólnopolskim, ukazujące się w Rzeszowie od października 1991 roku – przyp. red.) często zachęca mnie do pisania esejów, co sprawia mi satysfakcję jako autorowi. Krytyka literacka też nie jest mi obca – recenzje publikowałam we „Frazie”, w „Twórczości” (najstarsze polskie czasopismo literackie ukazujące się od 1945 roku – przyp. red.) czy „Akcencie” (czasopismo poświęcone literaturze pięknej, sztukom plastycznym i naukom humanistycznym – przyp. red). Gdy się nad tym zastanawiam – proza towarzyszy mi od dawna, ale rzeczywiście, nigdy metodycznie nie planowałam powieści. Rozdziały, jakie pojawiły się w „Babeliadzie”, są samoistnymi, suwerennymi opowiadaniami. Gdyby je wziąć osobno, one żyją swoim życiem. Tak naprawdę łączą je imiona bohaterów i pewna spójność charakterologiczna postaci. Bez opowiadań pisanych na przestrzeni lat „Babeliada” nigdy nie powstałaby? Pewnie nie. Zadebiutowałam we „Frazie” opowiadaniem „Maks i Babel”, które po latach stało się pierwszym rozdziałem mojej książki. Tamten debiut pociągnął za sobą zainteresowanie moimi małymi formami. Kolejne dwa opowiadania opublikowałam w „Nowej Okolicy Poetów” (ogólnopolski kwartalnik literacki wydawany w Rzeszowie od 1998 r., obecnie zawieszony – przyp. red). Jedną z pierwszych czytelniczek moich prozatorskich prób była też przyjaciółka, Ewa Hryniewicz-Yarbrough, tłumaczka, eseistka, która bardzo mnie zachęcała do kontynuowania tej historii w takiej formie. I choć jej słowa wzięłam sobie do serca, to najpilniejszą uczennicą nie byłam. Od ukazania się pierwszego opowiadania bodaj w 2002 lub 2003 roku, do wydania „Babeliady” w 2016, minęło kilkanaście lat.

N

Być może w Pani życiu musiało się jeszcze kilka rzeczy zdarzyć, by domknąć klamrę powieści. iekiedy nie miałam natchnienia, by kontynuować postać Babel. Czasem zdawała mi się ona nie dość interesująca, a może samo „przysiadanie fałdów” mnie zniechęcało?! Pisanie prozy jest pracochłonnym zajęciem, dużo bardziej niż pisanie poezji, porównałabym je do pracy przekładowej. I co ciekawe, nawet gdy napisałam ostatni rozdział „Planeta”, książka ciągle zdawała mi się zbyt mała objętościowo. Wtedy też pojawił się pomysł, by pomiędzy rozdziałami zawrzeć coś w rodzaju dziennika. Element poezji w prozie. Nie wiem, czy to jest poezja, esej, czy nieoczywista w formie proza. Jako czytelniczkę i autorkę rzeczywistość pociąga mnie najbardziej. Te minitraktaty są urealnianiem fikcji, jeszcze mocniejszym chwytaniem się otaczającej rzeczywistości. Babel jest alter ego Krystyny Lenkowskiej? Nie do końca. Dużo jest Babel we mnie, wprost proporcjonalnie i odwrotnie proporcjonalnie, choćby w opisach dzieciństwa, ale moich cech można się też doszukać w Homerze. Miewam różne obsesje, z którymi walczę – strach przed wodą, podróżą. Wydaje mi się, że ja je oswoiłam, a Babel nie do końca udaje się zapanować nad różnego rodzaju lękami i natręctwami. Podróżujący Homer jest odbiciem mnie samej, która nie dotarła jeszcze w tak wiele miejsc jak on. Obdarzyłam go moim idealizmem, również tym dotyczącym miłości, by przez całe życie kochać tylko jedną osobę. ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

37


LITERATURA Ale w powieści Homer nie okazuje się miłością idealną. W końcu odbrązawiam go może boleśnie, ale potrzeba fikcji u Babel (nie u autora) jest tak wielka, że ona uwierzyła w tego człowieka, w tę miłość, choć czytelnik wcale nie ma pewności, czy on istniał naprawdę. Babel ma dużą potrzebę uciekania od rzeczywistości, budowania własnego świata; relacja z Homerem w roli głównej, mimo elementów surrealnych, też zdaje się bardzo realna, choć wcale taka być nie musiała. Realny w życiu Babel jest mąż Maks. Ostoja, ale nie bez skazy. Przez wiele stron powieści Maks wydaje się najbardziej pozytywnym bohaterem, wzbudzającym sympatię, może nudnawym, ale solidnym. Jednak mężczyzn idealnych nie ma, kobiet zresztą też nie. Dołożyłam więc Maksowi odrobinę pieprzyka, lekko go „uszczypnęłam”, by stał się bardziej wiarygodny. Czytając tę książkę nie sposób uwolnić się od doszukiwania pewnych analogii z Panią związanych. To prawda. Dużo historii zapożyczyłam z życiorysów członków mojej rodziny, ale też „bliższych i dalszych krewnych i znajomych królika” (śmiech). Najbardziej realną postacią w „Babeliadzie” jest Profesor, którego obdarzyła Pani życiorysem prof. Franciszka Chrapkiewicza-Chapeville.

D

ługo się zastanawiałam, czy „Historię paryską”, opowiadanie, które już wcześniej żyło swoim życiem, umieścić w „Babeliadzie” i uznałam, że warto pozwolić Babel pójść jeszcze i tą ścieżką. Moja bohaterka, która żyje w wykreowanym przez siebie świecie, ucieka w różnego rodzaju dziwactwa, jak choćby uczestnictwo w ceremoniach ślubnych nieznanych jej osób, czy miłość do Homera, który najprawdopodobniej nie istnieje, próbuje też realnej podróży, jak ta historia. Ma odwagę podążyć za organiczną empatią na antypodach własnych spraw i ego. Dlatego wysłałam ją do Paryża. To fragment powieści, gdzie można się Pani najbardziej dopatrzeć? W tym opowiadaniu, rzeczywiście, jestem obecna prawie w 100 procentach. Historia tej rodziny jest tak wielką treścią, że każda fikcja z nią przegrywała, stąd ten (prawie) realizm. W pozostałych rozdziałach fikcji jest bez porównania więcej – być może moje życie nie jest na tyle barwne, by starczyło na niezwykle zajmującą treść. Np. postać dziewczynki, która ma pasję rekordów morskich, wzorowana jest na historii naszego znajomego, Arka Pawełka, który przepłynął Atlantyk na pontonie jako pierwszy człowiek na świecie i planował opłynąć Przylądek Horn.

O

Ale gdybym chciała zapytać, o czym jest ta książka, to... miłości. O potrzebie miłości i naturalnej potrzebie odnoszenia miłości do jakiejś czystej postaci. Równocześnie o tym, że to się właściwie nigdy nie ziści. Jest w nas odwieczna tęsknota do bezwarunkowej miłości, stąd może ten wątek dwojga postaci, które spotykają się za młodu i marzą o sobie całe życie. I choć jest to irracjonalne marzenie, zawsze będę się upierać, że marzenia w życiu są niezbędne. Babel, wymyślając Homera, nie dążyła do konfrontacji, a do podtrzymania iluzji o cudowności świata, dzięki temu jej życie było może pełniejsze. To też opowieść o braku komunikacji nawet w XXI wieku i o niedojrzałości emocjonalnej naszej epoki. O zakochanych, którzy nie mają odwagi, by z drugą osobą być naprawdę. Marzą im się podróże, kariera, pieniądze, ale bez konieczności ponoszenia kosztów odpowiedzialności. Homer zawraca Babel głowę liścikami, kusi, a jednocześnie to wszystko jest takie niezobowiązujące. Co by się stało, gdyby Babel nie spotkała Maksa?! Gdyby nie porwał jej do Słotka – co jest nawiązaniem do rzeszowskiej Słociny (śmiech). Być może ona nie miałaby na tyle determinacji, by swoje życie wypełnić rodziną, mężem, dzieckiem, tym bardziej że mamił ją ktoś tak atrakcyjny jak Homer. A tak naprawdę, marzenia im są atrakcyjniejsze, tym mniej realne. To oznacza, że ciąg dalszy prozy w Pani życiu będzie? Nie wiem. Sama Babel umarła, więc ta opowieść na dziś wydaje mi się zamknięta. Być może skoncentruję się bardziej na pisaniu opowiadań. Nie kryję, że proza przywiązuje do biurka w dłuższych sekwencjach czasowych i wiele zależy od odzewu czytelników, po tej pierwszej powieści – czy warto tak obciążać kręgosłup (śmiech). Być może ten ewentualny dialog zainspiruje mnie do kolejnej prozatorskiej przygody. 

38

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016





Dyrektor Mariusz J. Olbromski w gabinecie Jarosława Iwaszkiewicza w Stawisku.

Dwóch pisarzy ze Stawiska Z Mariuszem Jerzym Olbromskim, pisarzem, dyrektorem Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku pod Warszawą, długoletnim dyrektorem Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej, rozmawia Antoni Adamski

M

Antoni Adamski: Już w dzieciństwie słyszałem oskarżenia Iwaszkiewicza o służalczość i płaszczenie się przed władzą. A jednocześnie opinie o tym, że jest genialnym pisarzem. Kto ma rację? ariusz Jerzy Olbromski: Zacznijmy może od tego, że był on jednak znakomitym poetą i pisarzem, który sławę zdobył już w okresie międzywojennym. Był, jak wiadomo, między innymi jednym ze współtwórców grupy poetyckiej Skamander. Jego postawa po wojnie to sprawa bardzo złożona. Iwaszkiewicz był świetnym graczem, intelektualistą, wychowanym w przedwojennej szkole polskiej dyplomacji. Pełnił także funkcję sekretarza Macieja Rataja, marszałka Sejmu II RP. Nie była to z jego strony chytrość czy karierowiczostwo. Pisarz bardzo wcześnie poznał naocznie miażdżącą siłę rewolucji bolszewickiej. Był, jak sądzę, z przekonań pozytywistą. Nie wierzył w możliwość rozpadu komunizmu. Chciał po II wojnie zachować dla naszej kultury to, co jeszcze można było uratować; był komunistom potrzebny jako „wizytówka” wolności twórczej PRL, jako przykład nawróconego na socjalizm burżuja. Andrzej Zawada w książce „Jarosław Iwaszkiewicz” pisze: „Konstanty Je-

42

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016


Rozmowy o współczesności leński, krytyk przenikliwy i sprawiedliwy, napisał po śmierci pisarza w paryskiej «Kulturze»: ...ktoś w Polsce musiał się podjąć oficjalnej roli „partnera” partii i rządu w sprawach literatury ..., gdyby tego nie zrobił Iwaszkiewicz, los tej literatury byłby zapewne o wiele gorszy”. Czy nie posuwał się za daleko? łównie w słownych deklaracjach. Nie w swej twórczości – nie licząc nieszczęsnego wiersza o Bierucie. Głośno nie protestował, lecz zachowywał się niejednokrotnie po bohatersku. Gdy podczas okupacji salon parteru jego willi obrał sobie za kwaterę oficer Wehrmachtu, Iwaszkiewicz w pobliskich zabudowaniach ukrywał rodzinę żydowską. Nie byli to jedyni ocaleni przez niego Żydzi. W 1988 roku zarówno Iwaszkiewicz, jak i jego żona Anna zostali odznaczeni izraelskim medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata, w Yad Vashem poświęconą im tablicę. Po powstaniu warszawskim przez dom w Stawisku przewinęło się ok. 80 uciekinierów. Każdy z nich mógł liczyć na opiekę i gościnę Iwaszkiewicza. Po wojnie jako wieloletni prezes Związku Literatów Polskich wstawiał się u komunistycznych władz za swymi kolegami po piórze, ratował ich przed represjami, a nawet przed więzieniem. Redagowana przez niego „Twórczość” była w tzw. obozie państw socjalistycznych najlepszym czasopismem literackim, bardzo otwartym i zamieszczającym często teksty, które nie miały nic wspólnego z komunistycznym widzeniem świata. Jego „Sława i chwała” to powieść o tym, jak walec historii miażdży ludzi. Nikt z jej głównych bohaterów nie ocalał. To, co przeżył, traktował jako przestrogę. Był pacyfistą. Wojenny epizod, czyli udział w batalii 1920 roku, ukazał mu w pełni okrucieństwo wojny i nauczył, jak szukać ocalenia. Pochodził z patriotycznej rodziny kresowej, ze zubożałej szlachty, która pieczętowała się herbem Trąby. Herb ten widnieje na fasadzie jego posiadłości w Stawisku. Ten sam herb nosił możny książęcy ród Radziwiłłów. Iwaszkiewicz urodził się w 1894 roku w Kalniku na Ukrainie, niedaleko Winnicy. Później związany był z Elizawetgradem i Tymoszówką – majątkiem rodziny Szymanowskich, do której to rodziny należał też jego kuzyn i przyjaciel Karol Szymanowski. Iwaszkiewicz przez kilka lat był korepetytorem dzieci w kresowych dworach i pałacach. Tam nabrał poloru: uczestniczył w spotkaniach towarzyskich, przyjęciach i koncertach, poznał kulturę polską i europejską. Jako jeden z nielicznych twórców znał także kulturę wschodniej Ukrainy. Jego starsze siostry śpiewały mu ludowe pieśni ukraińskie. Z tym bagażem doświadczeń oraz z niewielkim – zachowanym w Stawisku – kuferkiem, mieszczącym cały jego majątek, przybył w 1918 r. do Warszawy. Został guwernerem w arystokratycznych domach Potockich i Woronieckich. Na ten okres przypadł jego debiut poetycki; zaliczony został w poczet skamandrytów. Jego wiersze zwróciły uwagę Anny Lilpop, córki ziemianina i fabrykanta, jednej z najbogatszych w Warszawie panien „na wydaniu”. Dla Jarosława Anna zrezygnowała z bogatej partii: z poślubienia księcia Krzysztofa Radziwiłła. Tak ubogi nauczyciel wszedł na najlepsze salony stolicy. W październiku 1928 roku teść wystawił dla młodego małżeństwa okazały dom w Stawisku, otoczony 35-hektarową działką, na którą składały się lasy i stawy hodowlane. „Nie daję wam więcej, żebyście nie mieli kłopotów z reformą rolną” – zastrzegł Stanisław Wilhelm Lilpop. Jednak po wojnie nowa władza zabrała Iwaszkiewiczowi duży kawał ziemi, część sprzedał. Nie skarżył się. Wiedział, że komuniści mogą wbrew prawu skonfiskować mu o wiele więcej. Jemu zaś zależało na harmonijnym współżyciu z władzą... ...która to współpraca w końcu przekreśliła jego szanse na Nagrodę Nobla, choć miał w swym dorobku dużo dzieł wybitnych, przekładanych na wiele języków świata. Stało się to wtedy, gdy Moskwa uhonorowała go Nagrodą Leninowską. Iwaszkiewicz w Stawisku podobno szalał z wściekłości, lecz na zewnątrz musiał robić dobrą minę do złej gry. Osobiście uważam, że na Nobla zasłużył. Za poprawność polityczną zapłacił wysoką cenę. Absurdalną cenę, skoro nadano mu nawet tytuł Honorowego Górnika PRL. Otrzymał go wraz z mundurem paradnym, w którym go pochowano. waszkiewicz był po trosze człowiekiem teatru. Po uroczystości przechadzał się w tym mundurze po domu i zadręczał otoczenie pytaniem, czy mu w nim do twarzy. „Mam już ubiór do trumny” - żartował. Te żarty zostały potraktowane na serio. W Stawisku bywała cała plejada twórców, kilka pokoleń artystów. Na fortepianie w pokoju stołowym stoją fotografie z dedykacjami od Artura Rubinsteina, Lucyny Messal czy królowej belgijskiej, którą gościł w Stawisku z okazji jej przyjazdu na Konkurs Chopinowski. Komunistów jednak do Stawiska nie zapraszał. Pozostawiał sobie otrzymane przez nich dowody życzliwości. Takim prezentem był pierwszy polski kolorowy odbiornik TV, który dostał od Macieja Szczepańskiego, prezesa Radiokomitetu. Są także dzieła sztuki: głowa Mickiewicza, rzeźba dłuta Xsawerego Dunikowskiego – dar prof. Henryka Jabłońskiego, przewodniczącego Rady Państwa, czy „Park w Żywcu” – ogromna akwarela autorstwa Juliana Fałata, dar Edwarda Gierka. Spotkał Pan kiedyś Iwaszkiewicza? Nie, nigdy, ale wychowałem się w Wyszogrodzie, położonym jakieś 60 km od Stawiska. Już w okresie szkolnym interesowałem się twórczością Iwaszkiewicza, bo w ogóle fascynowała mnie współczesna literatura. Bardzo dużo czytałem, w moim domu rodzinnym była piękna biblioteka, ciągle wzbogacana przez ojca. Już wtedy wiedziałem, że Iwaszkiewicz mieszka w pobliskim Stawisku. Jego twórczość interesowała mnie jako wyjątkowo ciekawa artystycznie, ale też dlatego, że pochodził z Ukrainy. Bo moi dziadkowie pochodzili również z Kresów ukrainnych. Osiedlili się po II wojnie ►

G

I

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

43


Rozmowy o współczesności światowej w przygranicznym Lubaczowie, ówczesnej stolicy arcybiskupów lwowskich, wypędzonych z grodu nad Pełtwią przez NKWD. Z kolei w tragicznych latach pięćdziesiątych moi rodzice skończyli historię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie zostali skierowani właśnie przez arcybiskupa lwowskiego Eugeniusza Baziaka, ówczesnego metropolitę lwowskiego, bo z powodu pochodzenia nie mogli liczyć na przyjęcie na uniwersytet państwowy. Warto wspomnieć, że arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak był późniejszym konsekratorem ks. Karola Wojtyły na biskupa. Kiedy po studiach rodzice wrócili do rodzinnego Lubaczowa, nie było dla nich posady, i to mimo egzekwowanego restrykcyjnie przez władzę nakazu pracy. W końcu wysłano ich do wiejskiej szkoły w pobliskim zagubionym wśród lasów i pól Załużu. Wszystko było z początku dobrze, ale wkrótce ojciec wyleciał z pracy za zorganizowanie lekcji o powstaniu warszawskim. Władze dały mu „wilczy bilet” na drogę. Jak wielu „podpadniętych” w latach 50. rodzina schroniła się na ziemiach odzyskanych, w Kudowie-Zdroju. Tam ojciec założył Uniwersytet Powszechny. Rozpoczął piękną działalność oświatową dla miasta i kuracjuszy z całej Polski w oparciu o kadrę naukową Uniwersytetu Wrocławskiego, wywodzącą się w większości ze Lwowa. Znów naraził się jednak władzom, które podziękowały mu za pracę. Przenieśliśmy się na Mazowsze, do małego Wyszogrodu. Ojcu i mamie nie wystarczało nauczanie historii w liceum. Ojciec założył Towarzystwo Naukowe Płockie – Oddział w Wyszogrodzie. Jako wykładowców zapraszał między innymi profesorów: Aleksandra Gieysztora, Henryka Samsonowicza, Stanisława Herbsta, zaś z młodszych dr. Zdzisława Najdera, późniejszego dyrektora Radia Wolna Europa. Organizował w tamtych czasach sesje naukowe, m.in. o Armii Krajowej, o Józefie Piłsudskim, Wincentym Witosie. Wiele też literackich, choćby o twórczości Henryka Sienkiewicza, Juliusza Słowackiego, Cypriana Kamila Norwida, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Ta działalność stała się głośna nie tylko na Mazowszu. Przez Towarzystwo w Wyszogrodzie, przez nasz dom, przewinęły się wówczas setki postaci, często wyjątkowo wybitnych, w większości związanych z ówczesną opozycją. Na przykład Jan Józef Lipski, kapitan Antoni Tyc, bohater II wojny światowej, dowódca ORP „Garland” w polskich siłach na Zachodzie. Jak się to dla ojca skończyło? iał znów ciągłe kłopoty. Pewno byłby wyrzucony w końcu z pracy, ale na szczęście padł komunizm. Ojciec odszedł cicho na emeryturę. Przestał działać w Towarzystwie Naukowym Płockim, a oddział wyszogrodzki tego towarzystwa w zasadzie zawiesił zupełnie swą działalność. Przez nikogo nie został specjalnie za swą postawę i pracę nagrodzony, poza tym, że otrzymał tytuł Honorowego Członka AK. Teraz pisze pamiętniki, słucha radia. Wydał w Wydawnictwie „Michalineum” wspomnienia „Nad Lubaczówką. Szkice i eseje”, z krótkim wstępem J. E. ks. kardynała Mariana Jaworskiego, metropolity lwowskiego. Tym wszystkim pracom ojca przez dziesiątki lat towarzyszyła dzielnie mama, która już nie żyje. Ojciec należy do grona regionalistów, których przywiązanie do polskiej kultury i praca dla niej, w tamtych latach, miała wielką wagę. Ich postawa patriotyczna, działalność opozycyjna wobec systemu zniewolenia była prowadzona konsekwentnie i mądrze. Ale tak naprawdę, któż dzisiaj takie postawy ceni, któż o nich pamięta? Jak trafił Pan do Stawiska? Przez ogłoszenie w Internecie dowiedziałem się o konkursie na dyrektora. Napisałem program, nie musiałem się szczególnie przygotowywać, bo twórczość autora „Brzeziny” i literatura współczesna były mi, jak wspomniałem, znane. Kontynuując tradycję rodziną, studiowałem w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a potem w Uniwersytecie Wrocławskim. Mam ukończone dwa kierunki: filologię klasyczną i polonistykę. Jestem też pisarzem, autorem siedmiu książek, głównie o tematyce kresowej, członkiem warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mam też ponad dwudziestoletnie doświadczenie w kierowaniu instytucjami kulturalnymi. Wygrałem ten konkurs, na który zgłosiło się dziewięciu kandydatów. Jak człowiek o takiej historii rodzinnej, działacz „Solidarności”, czuje się jako dyrektor Muzeum Iwaszkiewicza? rzede wszystkim stanowisko to daje mi możliwość prowadzenia bardzo ciekawej i – jak sądzę – ważnej działalności kulturalnej, często z udziałem wybitnych postaci z kręgu kultury i nauki. W Stawisku od czasu, gdy rozpocząłem tu pracę, realizuję bardzo intensywnie cały cykl spotkań z pisarzami, naukowcami, aktorami, reżyserami. Często odbywają się też wernisaże wystaw, liczne są koncerty, pokazy filmów. W czerwcu tego roku zorganizowałem we współpracy z Zarządem Głównym Stowarzyszenia Pisarzy Polskich po raz pierwszy „Wiosnę Poetycką” z udziałem twórców z całego kraju. Zapraszam też teatry, jak na przykład Teatr „Fredreum” z Przemyśla. Co tydzień coś rzeczywiście interesującego się tutaj dzieje. W działalności tej pamiętam też o Kresach, już to w związku ze swoją poprzednią działalnością na Podkarpaciu, już to ze względu na to, że Iwaszkiewicz w swej twórczości często nawiązywał do tematów ukraińskich. Warto przy okazji dodać, że Stawisko usytuowane jest w podwarszawskiej Podkowie Leśnej, w której zamieszkuje cała plejada wybitnych uczonych, aktorów, dziennikarzy, muzyków związanych z Warszawą. W spotkaniach stawiskich uczestniczy zatem licznie bardzo ciekawa publiczność. Oczywiście co do powojennej postawy Iwaszkiewicza, to wielu jego działań nie pochwalam, a także nie mogę ich zaakceptować. Choć motywy jego poczynań staram się głębiej poznać, przeanalizować i zrozumieć. Inne przedsięwzięcia Iwaszkiewicza rozumiem, a niektóre nawet w miarę możliwości kontynuuję, bo ja sam także – jak wspomniałem – wywodzę się rodzinnie z Kresów. Warto wspomnieć, że na przykład dzięki dyplomacji Iwaszkiewicza w Muzeum Regio-

M P

Więcej informacji i wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl


Rozmowy o współczesności nalnym w Krzemieńcu, jeszcze za głębokiej komuny, powstało małe Muzeum Juliusza Słowackiego. Tak się przedziwnie złożyło, że na początku lat 90. brałem udział w pracach zmierzających do powstania muzeum Słowackiego w jego ocalałym dworku rodzinnym. Byłem członkiem komisji rządowej wyznaczonej przez prof. Jerzego Buzka, ówczesnego premiera RP, do prowadzenia rozmów ze stroną ukraińską. Oficjalne porozumienie międzyrządowe o powstaniu muzeum Słowackiego podpisał w Krzemieńcu minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. Muzeum zostało uroczyście otwarte w 2004 roku. Dziś jest chlubą Krzemieńca. Moja działalność na tamtych terenach zaczęła się na początku lat dziewięćdziesiątych, po rozpadzie imperium. Jeszcze za kadencji wojewody przemyskiego Jana Musiała, jako dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Przemyślu, współorganizowałem w maju 1991 roku, w nowo powstałej Republice Ukrainy, Tydzień Gospodarki i Kultury Polskiej w Tarnopolu. Imprezy kulturalne, które zainicjowałem i za których organizację odpowiadałem, cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Jedną z nich była wystawa „Jan Paweł II jako orędownik wolności narodów”. Otwierałem ją ja, zaś ze strony ukraińskiej jakiś dostojnik o wyglądzie sowieckiego aparatczyka. Czasy powoli zmieniały się. Najważniejszy jednak był fakt, iż taką ekspozycję można już było tam pokazać. I to razem z filmami Andrzeja Wajdy „Człowiek z marmuru” i „Człowiek z żelaza”. W czasie pobytu na Ukrainie towarzyszył mi wówczas jak cień agent – przypuszczalnie z kijowskiego KGB. Pewnego dnia przed uroczystym bankietem poprosiłem Polaków o najmocniejszych głowach, by go upili. Gdy to się stało, wsiadłem do samochodu i pojechałem do Krzemieńca na rozmowy. Spotkałem tam na Górze Bony panią Irenę Sandecką, krzemieniecką „siłaczkę”, pośmiertnie odznaczoną w tym roku na Zamku Królewskim w Warszawie tytułem Kustosza Pamięci Narodowej. Pani Irena przez pięćdziesiąt lat po wojnie prowadziła w Krzemieńcu tajne nauczanie języka polskiego, historii i religii. Wykształciła ponad dwieście dzieci, przerabiając z nimi stopniowo program nauczania, począwszy od pierwszej klasy szkoły podstawowej aż do matury. Później przez wiele lat odwiedzałem panią Irenę w jej skromnym, parterowym domu w Krzemieńcu, bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Miała w sobie dużo radości wewnętrznej, spokojnej mądrości. Mówiła uroczą, kresową polszczyzną, pisała też piękne wiersze. Któregoś dnia wydobyłem je z zatłoczonej szuflady i za jej zgodą opublikowałem. Ukazał się w 2009 r. jej pierwszy i jedyny tomik poetycki „Wiersze spod Góry Bony”, wydany przez Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej, którego byłem wówczas dyrektorem. Zatem wyjazd do Tarnopola i na dawne Kresy to nie było jednorazowe przedsięwzięcie? ie, w żadnym wypadku. Później, po 1991 roku, organizowałem wspólnie z żoną w Krzemieńcu co roku plenery malarskie dla artystów polskiego i ukraińskiego pochodzenia. Dały one początek cyklowi corocznych spotkań pod hasłem „Dialog Dwóch Kultur”. Biorą w nim udział pisarze, poeci, muzealnicy, artyści, tłumacze z całej Polski i z Ukrainy. Wśród nich Dmytro Pawłyczko, znawca polskiej literatury i pierwszy ambasador Ukrainy w Warszawie oraz współtwórca tekstu konstytucji. Imprezie patronują ministrowie kultury obu krajów. Odbyło się już dziewiętnaście edycji „Dialogu Dwóch Kultur”. Co roku we wrześniu wyrusza z nami z Polski do miasta Słowackiego grupa pięćdziesięciu intelektualistów. Z terenu Ukrainy przyjeżdża jeszcze więcej osób. Spotkanie trwa tydzień, połączone jest z sesjami zabytkoznawczymi. Po każdym spotkaniu zostaje wydany tom materiałów. To rocznik – pod tą samą nazwą: „Dialog Dwóch Kultur”. Może to przedsięwzięcie przyczyni się do pojednania polsko-ukraińskiego. Pojednania nad stosami trupów? Pod koniec wojny UPA spaliła, między innymi, małe miasteczko przygraniczne Cieszanów, w tym kamienicę mojego dziadka usytuowaną przy rynku, mordując wszystkich jej lokatorów, którzy z niej nie uciekli. Większość mieszkańców miasteczka wcześniej na szczęście uszła, w tym moja babcia Aniela z dziećmi, to jest z Janiną, moją późniejszą mamą, i małym Adasiem, wujkiem. Od dzieciństwa słuchałem więc wielokrotnie opowieści o płonącym Cieszanowie, o eksodusie przerażonej ludności tego miasteczka, która uciekała przez lasy nocą ubezpieczanym przez oddział Armii Krajowej konwojem na wozach do Jarosławia. Za nimi zostawały dymy i krzyki mordowanych. I teraz mamy takie fakty przemilczać? Nie. Jestem, jak wspomniałem, między innymi autorem ośmiu książek o tematyce kresowej. Piszę w nich na różne tematy, ale są tam także wiersze o upowskich zbrodniach. Należy o nich pamiętać. Czasem te utwory są nawet recytowane na zjazdach Kresowian. Ale trzeba także dążyć do pojednania z Ukraińcami. Do tego nawoływał Jan Paweł II w czasie swej pielgrzymki na Ukrainę w 2001 r. I później, wielokrotnie. To jest jedyna i sensowna droga. Przecież UPA to była zaledwie niewielka cząstka tego jakże wielkiego i bliskiego nam kulturowo narodu, z którym trzeba budować naszą nową, lepszą rzeczywistość. Dla nas i dla przyszłych pokoleń. I to nie jest jakaś odległa abstrakcja. To się dzieje wszystko „tu i teraz”. Jestem za pojednaniem – pomimo wszystko. Dobrym miejscem do rozmów na te tematy jest również Stawisko. W ubiegłym roku druga część wspomnianego „Dialogu Dwóch Kultur” – bo pierwsza była w Krzemieńcu – odbyła się po raz pierwszy w Stawisku. To najwłaściwsze miejsce. Bo Iwaszkiewicz rozumiał sprawy ukraińskie, umiał mądrze pisać na tematy kresowe. Te spotkania świetnie wpisują się w klimat domu pisarza, który na własne oczy widział „pożogę”: zagładę polskości na Kresach w 1917 i w 1920 r. Ale też pamiętał z ukraińskich czasów to, co było dobre. Potrafił pisać o tragedii Kresów nawet po wojnie. Przykładem może być opisany przez niego dwór w Tymoszówce Szymanowskich, który został zniszczony w czasie rewolucji. Dwór spalono, a fortepian Karola Szymanowskiego, jak Iwaszkiewicz wspominał, wrzucono do stawu. Jest jakaś przedziwna zbieżność tego faktu z losami fortepianu Fryderyka Chopina, które opisał w znanym wierszu Norwid. Mordowanie ludzi zawsze szło w parze z niszczeniem śladów ich kultury. Paradoksalnie jednak właśnie kultura jest niezniszczalna. Niesie światło wśród ciemności. 

N

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

45


Czesława Kurasz na pierwszej WFM-ce.

Gdzie diabeł nie może, tam Czesię pośle!

Piękna, młoda dziewczyna z włosami do pasa pędzi na WFM-ce z Rzepedzi do Komańczy. Są lata 50. XX wieku, na motorze siedzi Czesia Podstawska, ta sama, która za kilka lat, już jako Czesława Kurasz, będzie wiceprezeską, potem prezeską Gminnej Spółdzielni w Bukowsku, w końcu sanocką starościną. W czasach, gdy równouprawnieniem kobiet nikt nie zawracał sobie głowy, a kariera zawodowa matek traktowana była jak niegroźna fanaberia, ona wychowała sześcioro dzieci i z sukcesami „prezesowała”. Przy okazji 77. urodzin też nie próżnowała. Wydała wspomnienia – „Niczego nie żałuję”. I choć sama biografia barwna, to niezwykła jest w książce dokumentacja Bieszczadów i Sanoka z ostatnich 50 lat. Tekst Aneta Gieroń Fotografia i reprodukcje Tadeusz Poźniak

46 VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016


I

pomyśleć, że książka nigdy by nie powstała, a sama Czesia Kurasz jeszcze niedawno pytana o pamiętniki przecierała oczy ze zdumienia i w roli dokumentalistki nie widziała się nigdy. – Nie przyszłoby mi do głowy, że będę spisywać wspomnienia, choć przyznaję – odrobina szaleństwa w życiu towarzyszyła mi zawsze – śmieje się autorka „Niczego nie żałuję”. – Zachęciły, właściwie przekonały mnie do tego dzieci. Od Anetki, jednej z trzech córek, otrzymałam pierwszy zeszyt i tak zaczęła się moja pisarska historia, w którą tak się wciągnęłam, że odtwarzając kilkadziesiąt lat życia zapisałam kilkanaście notatników. Z tego powstała 240-stronicowa książka z licznymi fotografiami. Początkowo nie do końca też wiedziałam, dla kogo miałabym pisać: moich dzieci, osób i współpracowników, z którymi dane mi było się w życiu spotkać, czy może jednak dla zupełnie obcych osób. Uważałam i nadal uważam, że moje życie nie jest aż tak pasjonujące, by opisywać je w książkach. A teraz zaskoczona, wzruszona, szczęśliwa jest bardzo, gdy otrzymuje kolejne listy i podziękowania za książkę – jak się okazało historię nie tylko jej życia, ale też Bukowska, Rzepedzi, Sanoka, Bieszczadów i Podkarpacia w ogóle. A jeśli ktoś znajdzie w niej choć najmniejszą podpowiedź, która uczyni jego życie łatwiejszym, lepszym lub szczęśliwszym, Czesia Kurasz już niczego więcej nie potrzebuje.

WSPOMNIENIA

Jako prezes Gminnej Spółdzielni w Bukowsku.

Starość? W jej słowniku takie słowo nie istnieje! Anna Strzelecka, która z autorką wspomnień spędziła wiele tygodni przygotowując książkę do druku, tak ją opisuje: „W każdej kieszeni jej eleganckiego (zawsze!) żakietu znajduje się komórka. Dzwoni właściwie bez przerwy. ►

Z dziećmi od lewej: Januszem, Mariuszem, Anetą, Kasią i Iwonką.

Muzykowanie w domu w Bukowsku. Czesława Kurasz z mężem i córką Iwonką.

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

47


WSPOMNIENIA I wtedy, kiedy siedzi u fryzjera (systematycznie!), i wtedy, kiedy biega ze spotkania na spotkanie. Także wtedy, kiedy jest chora. Choćby nawet chciała ją wyłączyć, nie robi tego, bo zaraz potem ma wyrzuty sumienia. A może ktoś właśnie potrzebował jej pomocy?! racowitość. Ta towarzyszy jej od dziecka. Bez niej dziewczynka, która w 1938 roku urodziła się jako drugie z siedmiorga dzieci w niezamożnej rodzinie w Rzepedzi-Jaworniku, szybko dałaby o sobie zapomnieć. A tak Czesia z wyróżnieniem w latach 50. XX wieku ukończyła sanocki „ekonomik”, a po drodze otarła się o „wielki świat”. Utalentowana muzycznie, akordeonistka potrafiąca grać na organach, zgłosiła się na przesłuchanie do Zespołu Pieśni i Tańca „Mazowsze”. Ona, dziewczyna z Bieszczadów, pokonała setki chętnych, doszła do finału, zwróciła na siebie uwagę samej Miry Zimińskiej-Sygietyńskiej i... do akcji wkroczyła babcia Maria (tak, to babcia decydowała o większości spraw w rodzinie Podstawskich). – W areszcie domowym przepłakałam kilka nocy, ale do Warszawy babcia mnie nie puściła – wspomina Czesława Kurasz. – Czy żałuję? Nie, niczego w życiu nie żałuję. Odczekałam kilka lat i szczęśliwie, już z mężem, który nie tylko leczył ludzi, ale też grał na skrzypcach i akordeonie, trafiliśmy do znakomitego zespołu „Bukowianie”. W tamtym czasie wystawialiśmy „Wesele bukowskie sprzed 100 lat” – bardzo popularny spektakl. Wspaniałe czasy, byliśmy młodzi, mieszkaliśmy w Bukowsku, ktoś powie – siermiężny PRL na końcu świata, a dla nas to było centrum świata. Bieszczady i Beskid Niski, jakich już nie ma i niewielu pamięta. Z fotografii spogląda mała Czesia i jeszcze mniejsza Hania, Ukrainka, przed wojną sąsiadka z Rzepedzi. Na kolejnym zdjęciu roześmiane dziewczyny na moście w Rzepedzi-Jaworniku. Co robią? Tańczą. A czyż można było sobie wymarzyć lepszą podłogę na urodzinową potańcówkę w tamtym czasie i miejscu?! Do tego dziesiątki innych fotografii dokumentujących życie na południu Polski. Wszędzie ludzie; koleżanki ze szkoły, sąsiedzi, rodzina, dzieci, pacjenci męża.

P

Wychowywanie szóstki dzieci jak najlepszy kurs menedżerski

...„Umiejętność organizacji i współpracy z innymi mam dzięki dzieciom. No bo skąd znam tylu ludzi? Sześć podstawówek, sześć komunii, sześć szkół średnich. Wszędzie jakieś komitety, wycieczki, rozpoczęcia, zakończenia, wywiadówki, studniówki i bale maturalne. Organizacja, logistyka, zarządzanie – na okrągło. Zebrało się tego trochę, może nawet na jakiś mały rekord Guinnessa. I wszędzie poznawałam ludzi. Potem z tymi ludźmi kooperowałam,

48

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

włączałam do swoich inicjatyw, zagospodarowywałam aktywność...” – tak ze śmiechem Czesława Kurasz wielokrotnie tłumaczyła swoją aktywność Annie Strzeleckiej, chcąc oddać aurę prawie 80-letniego, bardzo twórczego życiorysu, którego klimat udało się w książce zachować. I jak na dobrą biografię przystało, jest w niej wszystko: miłość, śmierć, dramatyczne wydarzenia w pracy, dzieci, nawet dalekie podróże zapoczątkowane już po 60. urodzinach. Jak potoczyłoby się życie Czesławy Kurasz, gdyby nie spotkała Józefa, zwanego Ziutkiem? Na pewno barwnie, ale czy tak szczęśliwie?! Tym bardziej że Czesia bardzo sceptycznie oceniała instytucję małżeństwa, patrząc na nie do końca szczęśliwy związek swoich rodziców. W jej przypadku los okazał się szczodry. Ponad pół wieku temu stworzyła partnerski związek z młodym felczerem, który kształcił się na doktora. Doczekali się szóstki dzieci. Gdy te kolejno pojawiały się na świecie, ona konsekwentnie wracała do pracy, ale w domu mogła liczyć na pomoc babci Marii. Z młodej ekonomistki w Gminnej Spółdzielni w Bukowsku szybko doczekała się awansu na wiceprezeskę, potem przez wiele lat była popularną prezeską z Bukowska. – Najtrudniejszym momentem była przedwczesna śmierć męża. Mieszkaliśmy już wtedy w Sanoku, na „Jerozolimie” – wspomina Czesława Kurasz. – Mając sześcioro dzieci nie mogłam sobie pozwolić na słabość. Praca okazała się najlepszym lekarstwem. Miałam takie ulubione powiedzenie – ze wszystkim zdążę, przecież do rana tyle jeszcze czasu. nieprawdopodobnie aktywnego życia nie zrezygnowała ani po przejściu na emeryturę, ani po wycofaniu się z życia politycznego. Kilkanaście lat temu stworzyła Powiatowe Centrum Wolontariatu, w 2007 roku uparła się, by w Sanoku otworzyć Uniwersytet Trzeciego Wieku. Jak pomyślała, tak zrobiła. Gdy trzeba było, wsiadała do swojego, byłego już zielonego cinquecento i pędziła do Krosna podpatrzyć, jak tam kształcą się emeryci. Efekt jest taki, że dziś chętnych seniorów na naukę angielskiego i obsługi komputera jest więcej niż miejsc. – Rodzina, praca, uśmiech. To jest w życiu najważniejsze – wylicza Czesława Kurasz. – I nie wiem, czy czuję większą radość, czy dumę patrząc na moje dzieci. Czworo najstarszych: Iwona, Janusz, Aneta i Mariusz, mieszka w Kanadzie. Dzięki nim poznałam smak dalekich podróży, już będąc w mocno zaawansowanym wieku, więc na nic nigdy nie jest za późno. Damian, ceniony gitarzysta, mieszka ze swoją rodziną w naszym domu w Sanoku – dzięki nim mogą realizować się jako aktywna babcia. Najmłodsza córka Kasia osiadła w Londynie, jest menedżerem działu marketingu w BBC Worldwide. Nieustannie się nimi zachwycam, oni nie kryją zachwytu czytając wspomnienia. Nie, nie żałuję niczego. I nie żałuję, że dałam się namówić moim dzieciom na napisanie wspomnień. 

Z





PORTRET Stanisław Jarosz.

Stanisław Jarosz, właściciel „Taurusa” w Pilźnie:

Naszą szansą są produkty tradycyjne

Kiełbasa

taka sama jak 50 lat temu Stanisław Jarosz, prezes i właściciel Przedsiębiorstwa Przemysłu Mięsnego „Taurus” Sp. z o.o. w Pilźnie, uczył się masarstwa od ojca. W 1989 r. zalegalizował niewielki zakład, a później w barach przy drogach zaczął sprzedawać, głównie kierowcom TIR-ów, produkowaną przez jego „Taurus” golonkę. Dziś kieruje potężnym zakładem, zatrudniającym 560 osób, z siecią 16 przydrożnych barów firmowych. Chciałby już przekazać „mięsne imperium” córce i synowi, ale – jak się śmieje – podwładni przypominają mu, że... kardynałowie przechodzą na emeryturę w wieku 75 lat.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografia Tadeusz Poźniak

P

ochodzi z Łęk Górnych koło Pilzna. Masarstwo było rodzinną tradycją. Już dziadek, Michał Jarosz, trudnił się skupem i ubojem cieląt. Ojciec, Jan Jarosz, był wiejskim masarzem. – Obsługiwał wesela, prymicje. Robił to wspólnie ze swoją siostrą, a moją ciocią, znaną kucharką, która uczyła go garmażerki. On przekazał mi wiedzę o masarstwie – wspomina właściciel „Taurusa”. I dodaje: – Kiedy miałem 12 lat, ojciec zabierał mnie do wędzarni, żeby pilnować wędzenia. Jako 14-latek już kręciłem korbą maszynki do mielenia mięsa. Nie mieliśmy prądu ani odpowiedniego sprzętu, więc kręciliśmy ręcznie. Byłem

52

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

dość mocnym chłopakiem, ale kiedy przyszło mi „wykręcić” 200-kilową maciorę, to pot lał mi się po plecach przez dwie godziny.

Nielegalne bicie świń Bili z ojcem świnie. Po cichu, jak to za komuny. A potem robili pasztetowe, salcesony, kiełbasy, szynki. – Nie tylko na własne potrzeby, część sprzedawaliśmy. Wywoziliśmy te kiełbasy i szynki najczęściej do Tarnowa, gdzie mieliśmy „ciche” punkty sprzedaży – opowiada Stanisław Jarosz. Poza


tym ludzie ze wsi przychodzili, bo wiedzieli, że u Jarosza kupią dobre wędliny. Jak na nielegalny biznes, szło nieźle. ajemnicą sukcesu była tradycyjna receptura, którą Jarosz stosuje do dziś. – Obecna kiełbasa to jest ta sama kiełbasa, którą robiliśmy z ojcem – podkreśla. – Tylko świeże mięso, czosnek, pieprz i sól. Rano biliśmy świnię, później się ją cięło na pół, lekko się przestudziło, a w tym czasie robiło się trochę wokół flaków i salcesonów. Kiełbasę robiło się po południu i na wieczór była świeża, z tym oczkiem. W 1974 r. przeniósł się z rodziną do Pilzna, gdzie wybudował dom, a w nim duże pomieszczenie do przerobu wędlin i obok wędzarnię. – Było łatwiej, bo ludzi w mieście było więcej – wspomina Stanisław Jarosz. Po śmierci ojca zajmował się interesem z mamą i żoną Wandą. Oficjalnie natomiast w drugiej połowie lat 70. XX w. prowadził firmę przewozową „Transport Towarów i Osób”, a następnie, w latach 80. – wraz z żoną – kiosk warzywny i sklep spożywczy na rynku w Pilźnie.

T

Słynna golonka w przydrożnych barach „Taurus” Tak Stanisław Jarosz – skromnie, ale z wieloma stałymi klientami – przetrwał do 1989 r. Wtedy Andrzej Wardyński, weterynarz z Dębicy, solidarnościowiec, namówił go do zalegalizowania działalności. – Powiedział mi: „Komunę diabli wzięli, czemu nadal bijesz po cichu? Ujawnij się”. Obejrzał cztery duże, otynkowane piwnice w podziemiach mojego sklepu i doradził, żebym zainstalował tu bojlery i wymalował lamperie. Za dwa tygodnie odebrał pomieszczenia i zaczęliśmy bić tam świnie – opowiada Stanisław Jarosz. Zaczął wtedy działalność pod szyldem „Rzeźnictwo–Wędliniarstwo. Sprzedaż Mięsa i Wędlin Stanisław Jarosz”. Po okresie kartkowym w sklepach były pustki, więc na górze, w sklepie, wszystko co wyprodukował w piwnicach, rozchodziło się jak świeże bułeczki. Po towar przyjeżdżali nie tylko mieszkańcy Pilzna, ale także właściciele sklepów nawet z Krakowa czy Nowego Targu, których przyszły właściciel „Taurusa” poznał na rampach w zakładach mięsnych w Dębicy i Igloopolu. Stali tam, by kupić towar do swoich sklepów. uż po dwóch latach miejsca w sklepie było za mało. Mieli za to kawałek ziemi przy ul. Legionów, gdzie matka Jarosza uprawiała ziemniaki. Tam w 1991 r. ruszyła budowa zakładu, sfinalizowana rok później. Firma zmieniła nazwę na Przedsiębiorstwo Przemysłu Mięsnego „Taurus” Stanisław Jarosz. – Kupiłem dom drewniany położony obok siedziby firmy i otworzyliśmy tam mały sklep firmowy. Zaczęliśmy produkcję na większą skalę, zatrudniałem już 40 osób, przed zakładem ustawiały się kolejki, a dystrybutorzy byli gotowi bić się o moje wędliny – opowiada właściciel „Taurusa”. To chyba był ten moment, kiedy poczuł, że z tego mogą być pieniądze. W 1994 r. wykonał ruch, który – jak się później okazało – był przysłowiowym „strzałem w dziesiątkę”: otworzył w Pilźnie pierwszy przydrożny bar „Taurusa”. Zainspirowali go do tego klienci sklepu, którzy sugerowali, ►

J


PORTRET że powinien wprowadzić do oferty garmażerkę na gorąco. Miało to sens: zakład był położony przy ruchliwej, krajowej „czwórce”, zatrzymywało się tam wielu kierowców TIR-ów, którzy potrzebowali zjeść coś „konkretnego”: gulasz, bigos, schabowego czy golonkę. łynna golonka z Pilzna stała się znakiem firmowym „Taurusa”. – Moja babcia z ciocią miały specjalną recepturę na golonkę, robiły ją u siebie, a później ja ją gotowałem, wędziłem, przyprawiałem i nawet mi to nieźle wychodziło – wspomina Stanisław Jarosz. – Kiedy przenieśliśmy się tutaj, dopracowaliśmy jeszcze tę recepturę z naszymi kucharzami. Technolog z Niemiec doradził: „kupcie piec do pieczenia golonek”. Kupiłem w Niemczech używany piec. Golonka wychodziła z niego pięknie upieczona, mięciutka, z fajną skórką i zaczął się na nią boom. Z jednym piecem nie nadążaliśmy z produkcją, więc kupiłem drugi. Po barze w Pilźnie powstał drugi, w Ładnej koło Tarnowa, i kolejne. Obecnie w całej Polsce działa 16 firmowych barów „Taurus”, planowane jest otwarcie siedemnastego. W latach 90. XX w. wśród klientów przeważali kierowcy TIR-ów. Nie tylko z Polski, ale także np. z Rumunii, Węgier czy Ukrainy. Nic dziwnego, gdy bowiem zjedli golonkę z Pilzna, to „trzymała” ich później na trasie przez wiele godzin. Z powodu zainteresowania kierowców dużych samochodów barami „Taurus”, jeden z ukazujących się w Małopolsce dzienników napisał kilka lat temu, że TIR-owcy zrobili z Jarosza milionera. To się o tyle zmieniło, że – oprócz kierowców TIR-ów – z usług przydrożnych barów „Taurus” coraz częściej zaczęli korzystać „krawaciarze w osobówkach”, czyli przedsiębiorcy (nawet szefowie firm), którzy w podróży służbowej też muszą się posilić. Stanisław Jarosz przyznaje, że kiedy powstała autostrada A4, to bary „Taurusa” odczuły spadek liczby klientów. – Ale dogadaliśmy się z Lotosem i wydzierżawiliśmy restaurację przy autostradzie w Małopolsce, a następnie kolejne – opowiada właściciel „Taurusa”. – Obecnie prowadzimy trzy bary przy autostradzie A1: jeden koło Żor i dwa koło Kutna, oraz sześć przy A4: dwa na Śląsku – w miejscowości Chechło i Proboszczowicach, a cztery w Małopolsce – w Podłężu, Bagnie, Mokrzyskach i Rudce. Właściciel „Taurusa” prognozuje, że bary przy autostradach będą się rozwijać. – Ludzie coraz więcej się przemieszczają, żyją szybko, a duża część społeczeństwa w wieku 40+ potrzebuje zjeść w podróży coś „normalnego”, a nie fastfooda – podkreśla Stanisław Jarosz. W jednym z wywiadów przyznał, że ma w samochodzie CB-radio i często pyta przez nie, gdzie tu w okolicy można zjeść coś dobrego. Kiedy słyszy, że w „Taurusie”, serce mu rośnie.

S

Kiełbasa „mówi” do masarza Właściciel „Taurusa” przekonuje, że szansą dla jego firmy nie jest masowa produkcja, lecz kultywowanie tradycyjnych receptur. 15 produktów firmy z Pilzna jest wpisane na Listę Produktów Tradycyjnych, firmowaną przez ministra rolnictwa.

54

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Produkowana przez „Taurusa” szynka swojska w 2007 r. została uhonorowana Godłem Promocyjnym Teraz Polska; później zostało ono rozszerzone na inne produkty wędliniarskie. W 2011 r. takie samo wyróżnienie otrzymały wszystkie produkty garmażeryjne: uszka, krokiety, gołąbki, naleśniki, łazanki, kluski, pierożki i pizza. „Taurusie” bardzo sobie cenią także cztery „PERŁY” (za rok 2007, 2008, 2010 i 2011) – laur w konkursie „Nasze Kulinarne Dziedzictwo – Smaki Regionów”, przyznawany przez Polską Izbę Produktu Regionalnego i Lokalnego. – To bardzo trudny konkurs, bo konkurencja jest spora – podkreśla Stanisław Jarosz. Cztery produkty „Taurusa” uzyskały znak „Poznaj Dobrą Żywność”, nadawany przez ministra rolnictwa. – W kapitule zasiada grono profesorów, którzy bardzo rygorystycznie podchodzą do oceny tych produktów – zaznacza właściciel „Taurusa”. Kiełbasa swojska pilzneńska otrzymała znak „Jakość Tradycja”. – Warunkiem jest udokumentowanie 50 lat tradycji (czyli produkowania danego wyrobu według tej samej receptury od co najmniej 50 lat - przyp. aut.) oraz udokumentowanie skupu trzody chlewnej nie z fermy, tylko od miejscowych rolników – podkreśla Stanisław Jarosz. Pytam, co by doradził początkującym masarzom. – Żeby nie oszukiwali, produkowali z dobrego mięsa, nie nastrzykiwali, przestrzegali procedur, trzymali mięso czysto, w chłodzie, a potem dobrze je upiekli i uwędzili bukowym lub olchowym drewnem. Drewno musi być dobrze wysuszone, musi też być odpowiednia temperatura i czas, wędzarz musi cały czas kontrolować proces technologiczny – wylicza właściciel „Taurusa”. I dodaje: – Kiełbasa musi „mówić” do masarza. Ojciec mi powtarzał: jak ją biorę, to ona w środku „chodzi”. Kiedy pan weźmie kiełbasę prosto z wędzarni, to ona „szemrze”, „mówi” do masarza, kiedy ma dość (śmiech). Taka robota nie jest dla dużych koncernów.

W

P

Dyrektywa unijna „udusi” zakłady mięsne?

roblemem, który doskwiera właścicielowi „Taurusa”, jest kwestia oczyszczalni ścieków. – 27 lat wozimy ścieki samochodami do Tarnowa; zrobiliśmy już 4 mln km – tłumaczy. – Dogadaliśmy się z oczyszczalnią w Tarnowie i chcemy na własny koszt puścić do niej rurę. Wiadomo, że korzystałby z niej nie tylko „Taurus”, ale także mieszkańcy Machowej, Lipin, Łęk, tylko trzeba nam w tym trochę pomóc, bo to ogromny koszt dla zakładu. Innym rozwiązaniem byłaby budowa własnej oczyszczalni ścieków. – Jednak podłączenie się do nowoczesnej oczyszczalni w Tarnowie dałoby możliwość korzystania z tego gminom Pilzno i Czarna, ale to zależy od dobrej woli władz gminnych: burmistrza Ewy Gołębiowskiej i wójta Józefa Chudego – podkreśla Stanisław Jarosz. Inny powód do zmartwienia to obowiązująca od 2 lat unijna dyrektywa, wprowadzająca bardzo restrykcyjne normy dotyczące wędzenia wędlin. Na razie jest w niej jednak furtka:


producenci, którzy stosują tradycyjne metody wędzenia przy użyciu drewna i przeznaczają swoje wyroby na polski rynek, mogą stosować dotychczasowe normy zawartości wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych. – Wywalczyliśmy na razie to odstępstwo na trzy lata, ale martwimy się, co będzie później – mówi Stanisław Jarosz. Jego zdaniem, do uzyskania tego 3-letniego okresu bardzo przyczyniło się spotkanie z ówczesnym komisarzem ds. zdrowia i ochrony konsumentów Tonio Borgiem, przy dużym zaangażowaniu europosłów: Tomasza Poręby, Zbigniewa Kuźmiuka, Janusza Wojciechowskiego oraz Pawła Kowala (już nie zasiada w PE – przyp. aut.) i producentów zrzeszonych w Polskim Stowarzyszeniu Producentów Wyrobów Wędzonych Tradycyjnie. Powiedziałem ówczesnemu ministrowi rolnictwa: „Przecież udusi pan te wszystkie zakłady, gdzie chłopy będą sprzedawać żywiec? A jak my nie będziemy mieć surowca, to z fermy nie będziemy mieć dobrych wyrobów”. Mnie jako wędzarza z ponad 50-letnim stażem bardzo bolało, gdy minister Kalemba mówił, że my nie umiemy wędzić. A przecież wędzenie od wieków jest takie samo – dodaje Stanisław Jarosz. lipcu zakończył się trzeci etap monitoringu rządowego badań poziomu WWA w wędlinach tradycyjnie wędzonych. Obecnie Instytut Weterynarii w Puławach wraz z Uniwersytetem Rolniczym w Krakowie i prof. Władysławem Migdałem mają przygotować dla Komisji Europejskiej raport z badań, które zostały wykonane w monitoringu rządowym. – Problem dotyczy całej Polski, nowe normy mało kto może spełnić. Klimat dla naszych racji w Ministerstwie Rolnictwa jest dobry, musimy jeszcze polobbować w Komisji Europejskiej – podkreśla Stanisław Jarosz.

W

Na emeryturę jeszcze nie czas

Dziś „Taurus” to „mięsne imperium”, na które składa się 16 przydrożnych barów, zakład w Tuchowie produkujący garmażerkę (pierogi, kluski, pizzę, gołąbki itd.), a przede wszystkim – spory zakład mięsny w Pilźnie, przy krajowej „czwórce”, między Tarnowem a Dębicą. Firma zatrudnia 560 osób. – Mam bardzo porządną załogę z dyrektorem Waldemarem Kluską na czele – podkreśla Stanisław Jarosz. Pomimo swych 66 lat jest wciąż pełen energii; pierwszy przychodzi rano do zakładu i ostatni wychodzi. Angażuje się też w życie lokalnej społeczności: był pierwszym prezesem klubu „Rzemieślnik” Pilzno, który utrzymuje się dzięki dotacji „Taurusa”; jest też podstarszym Cechu Rzemieślniczego w Pilźnie. W wolnych chwilach oddaje się swemu hobby – myślistwu. Na dodatek „Taurus” jest firmą rodzinną, bo weszły w nią dzieci Stanisława i Wandy Jaroszów: syn Marcin i córka Magda. – Chcę, żeby przejęły po mnie firmę, bo chciałbym już iść na emeryturę, ale mój dyrektor marketingu (Fryderyk Kapinos, wiceprezydent Mielca w latach 2007–2010 i radny sejmiku wojewódzkiego w latach 2010–2014 – przyp. aut.) powtarza, że proboszczowie idą od 70 lat, a kardynałowie od 75, więc jeszcze na mnie nie czas – śmieje się właściciel „Taurusa”. 


BĄDŹMY szczerzy

Ewangeliczne okrucieństwo papieża Franciszka

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Dziennikarze z tzw. volo papale, czyli ci, którzy towarzyszą Franciszkowi w jego papieskich pielgrzymkach, uznali, że ze wszystkich narodów, które Ojciec Święty odwiedził, właśnie Polacy przyjęli go najbardziej entuzjastycznie. To znamienne w kontekście najróżniejszych dywagacji o powierzchownej religijności Polaków, o tym, że poprzednio gorąco fetowali papieża, bo... też był Polakiem. A wobec Benedykta XVI byli serdeczni niejako z rozpędu. Przyznam, że sam byłem ciekaw, jak Franciszek będzie odbierany przez Polaków w Polsce. Teraz już wiadomo – jakiekolwiek wymądrzanie się byłoby śmieszne. Większość mediów czyhała od początku na reprymendę wobec polskich władz za powściągliwość w kwestii uchodźców. Słowa papieża: „Należy zabiegać o współpracę i koordynację na poziomie międzynarodowym w celu znalezienia rozwiązania konfliktów i wojen, które zmuszają wielu ludzi do opuszczenia swoich domów i ojczyzny. Chodzi zatem (...), aby ulżyć ich cierpieniom, niestrudzenie, inteligentnie i stale działać na rzecz sprawiedliwości i pokoju, świadcząc konkretnymi faktami o wartościach humanistycznych i chrześcijańskich” naciągano do granic przyzwoitości, aby zgrać je z pomysłami rodem z Brukseli i Strasburga. Ale już wypowiedź Franciszka ze spotkania z polskimi biskupami: „W odniesieniu do imigrantów powiem, że problem tkwi tam, w ich ojczyźnie. Ale jak ich przyjmiemy? Sądzę, że każdy kraj musi zobaczyć, w jaki sposób i kiedy. Nie wszystkie kraje są równe. Nie wszystkie kraje mają takie same możliwości. (...) Ilu i jak? Nie można dać odpowiedzi uniwersalnej, ponieważ gościnność zależy od sytuacji każdego kraju, a także kultury. Ale oczywiście można zrobić wiele rzeczy. Na przykład modlitwa: co tygo-

dniowe adoracje Najświętszego Sakramentu” – wymykała się medialnemu naciągactwu. Tym bardziej po wypowiedzi ks. Federico Lombardi, rzecznika Watykanu: „Polska to inny kraj niż Włochy. A zatem są też inne problemy związane z emigracją niż np. na Lampedusie. (...) Tu nie ma problemu islamu. Uchodźców z Syrii jest chyba 300. Ale jest za to wiele tysięcy imigrantów, którzy przybywają z Ukrainy i Rosji. Musimy więc być bardzo ostrożni i zrozumieć, jak różne są oblicza emigracji i gościnności”. Coś sobie obiecywały środowiska LGBT zapowiadając organizację własnej grupy pielgrzymkowej. Przecież lewicowo-liberalna narracja uparcie udowadnia, że Franciszek jest na „naukę gender” wyjątkowo otwarty. Tymczasem papież rozwiał ich złudzenia z - że się tak wyrażę - ewangelicznym okrucieństwem: „W Europie, w Ameryce, w Ameryce Łacińskiej, w Afryce, w niektórych krajach azjatyckich istnieje prawdziwa kolonizacja ideologiczna. Jedną z nich – mówię to jasno z >>imienia i nazwiska<< - jest gender! Dzisiaj dzieci w szkole – właśnie dzieci! – naucza się w szkole: że każdy może wybrać sobie płeć. (...) To kolonizacja ideologiczna, popierana również przez bardzo wpływowe kraje. I to jest straszne”. Rozczarowanie papieżem Franciszkiem musiało dotknąć tych, którzy od lat próbują udowodnić, że narodowa i kulturowa tożsamość oraz tradycja, budowane przez wieki, są tak naprawdę obciążeniem w budowaniu nowego wspaniałego świata, że – podążając za „klasykiem” – polskość to nienormalność. Ojciec Święty na spotkaniu z wolontariuszami, tuż przed odlotem do Rzymu, mówił: „Czy chcecie być nadzieją przyszłości? Są dwa warunki. Pierwszym jest pamiętać; pytanie: skąd pochodzę. Pamięć o moim narodzie, pamięć o mojej rodzinie, pamięć o całej mojej historii. (...) Drugi warunek to odwaga. Miejcie odwagę, bądźcie dzielni, nie lękajcie się”. Papież Franciszek swoją pielgrzymkę na Światowe Dni Młodzieży do Polski podsumował już w Watykanie: „Podczas tej podróży odwiedziłem także sanktuarium w Częstochowie. Przed obrazem Matki Bożej otrzymałem dar spojrzenia Matki, która jest przede wszystkim Matką narodu polskiego, tego szlachetnego narodu, który tyle wycierpiał, a który dzięki mocy wiary i Jej macierzyńskiej ręki zawsze podnosił się na nowo. Jesteście wspaniali! Tam, pod tym spojrzeniem, można zrozumieć duchowy sens pielgrzymowania tego narodu, którego dzieje są nierozerwalnie związane z Krzyżem Chrystusa. Tutaj dotyka się namacalnie wiary świętego wiernego ludu Boga, który strzeże nadziei poprzez próby i strzeże także owej mądrości, która jest równowagą między tradycją a innowacją, między przeszłością a przyszłością. A Polska przypomina dziś całej Europie, że nie może być mowy o przyszłości kontynentu bez jego wartości założycielskich, których z kolei centrum stanowi chrześcijańska wizja człowieka. Wśród tych wartości znajduje się miłosierdzie, którego szczególnymi apostołami było dwoje wielkich dzieci ziemi polskiej: św. Faustyna Kowalska i św. Jan Paweł II”. Gdy tego słuchałem, czułem podobne ciarki, jakie przeszły chyba każdego, kto słuchał słynnych słów skierowanych przez papieża Wojtyłę do Ducha Świętego na warszawskim placu Zwycięstwa w czerwcu 1979. Papież Franciszek mówił do wszystkich polskich pokoleń od X wieku. Cieszę się, że papież, który nas dopiero co odwiedził, nie jest Polakiem. Te słowa wypowiedziane przez papieża Argentyńczyka brzmią w dwójnasób. Warto je pielęgnować w każdym domu, a może nawet nauczyć się na pamięć. Po tych słowach wstyd się wstydzić polskości. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

56

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016



POLSKA po angielsku

Geny, przede wszystkim geny

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Wraz z porzuceniem pracy dla angielskiego wymiaru sprawiedliwości nie wygasła u mnie chęć zrozumienia „na chłopski rozum” istoty DNA i kodu genetycznego. Przeprawiając się przez tomy akt procesowych z wypiekami na twarzy zatrzymywałam się nad wynikami analiz laboratoryjnych. Jak to możliwe, żeby na podstawie niewidzialnej gołym okiem próbki pobranej z wnętrza mankietu czy kołnierzyka koszuli ustalić, kto ją nosił, kim jest i z kim powinowaty?! Bardzo długo fascynowała mnie ta cienka nitka – podwójna helisa – i jak samego Arystotelesa dręczyło pytanie – dlaczego koń jest koniem, a człowiek człowiekiem? W trakcie swego długiego życia zetknęłam się z ludźmi bardzo złymi (jak to się dawniej mówiło, z gruntu złymi) którzy matkę patelnią po głowie bili, kumpla udusili w Wigilię, dziecko 3-letnie molestowali czy bezbronnego staruszka uwięzionego na wózku inwalidzkim nożem 37 razy w serce dźgnęli. I tak sobie myślałam przez te wszystkie lata – że wszystko to zło, co w tych ludziach siedzi, od złego wychowania się wzięło. Dzieciństwo zszargane, naganne przykła-

dy, fatalne wzorce, przemoc i brak miłości wpłynęły czarną mazią na późniejsze zachowanie i pchnęły do popełnienia potwornych czynów. Winiłam rodziców (w pewnym sensie słusznie) i dopiero kilka miesięcy temu uświadomiłam sobie, iż nie tylko na wychowaniu tylko stoi cały koszmar dorosłego człowieka. Na jesieni kupiłam sobie suczkę rasy Lhasa Apso – Milę. 7-tygodniowego szczeniaczka przewiozłam 600 kilometrów ze Słowacji do Rzeszowa. Szczeniaczek leżał grzecznie na poduszce, potulny, szczęśliwy, wdzięczny, ani jednego pisku nie usłyszałam podczas podróży. Myślałam nawet, że naszprycowany czymś, bo to chyba niemożliwe, aby taki mały piesek taki grzeczny był. Jak się okazało, żadna w tym ani moja, ani farmacji zasługa, że Mila tak grzeczna, serdeczna, posłuszna i kochająca. Nie zdążyłam ręki przyłożyć do wykrzesania z niej wspaniałego usposobienia poprzez trening, wychowanie czy bezgraniczne miłowanie. Jeśli nie ja, to kto? Ano sam Wielki Architekt tak podwójną helisę w jądrze komórki upchnął, że powstał z tego genetycznie grzeczny piesek. Po prostu! Proszę się nie obrażać, że psy do ludzi porównuję, proszę zerknąć, jak niewiele nasze ludzkie DNA od krówskiego się różni. Informacje w DNA zakodowane są za pomocą instruujących związków chemicznych o nazwach A – adeina, T – tymina, G – guamina i C – cytozyna. Zapis DNA sekwencji 1 dla człowieka to: C C A - T A G C A C - G T T - A C A - A C G - T G A - A G G -T A A A zapis DNA sekwencji 1 – dla krowy to: C C G - T A G C A T - G T T - A C A - A C G - C G A -A G G - C A C A więc to tak! Geny, przede wszystkim geny, ten chemiczny koktajl zmieszany i wstrząśnięty, w przeważającym procencie decyduje o tym, kim jesteśmy. Od samego początku, dokonawszy tego naiwnego odkrycia, zaczęłam bez oburzenia i osądzania patrzeć na bliźnich, którzy zbłądzili. Wciąż patrzę, jak się tak genetycznie nienawidzą, genetycznie kradną, genetycznie ustępują, genetycznie rozdają czy w końcu genetycznie padają na kolana, kiedy powinni z kolan wstać. Co ci ojciec i matka łaskawie w 23 parach chromosomów przekazali, tego nie wydłubiesz, choćbyś nawet po najostrzejszy terapeutyczny nóż sięgnął. Rodzice darowali ci choroby, charakter, pasje, lęki, talenty, słabości i moc, a może nawet niechęć do pracy na etacie. Pokrzepiła mnie ta myśl, bo nic człowieka bardziej nie ucieszy jak to wspaniałe odkrycie, że sam nie jest niczemu winny! Geny, wstrętne geny winne! 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Bezpowrotnie mija „belle époque”

KRZYSZTOF MARTENS Nieuchronnie zbliża się „fin de siècle” – koniec ery demokracji, jaką znamy. Druga połowa XX wieku była okresem wzrostu i dojrzewania naszej cywilizacji. Dzisiaj, zgodnie z teorią cyklicznego rozwoju, wchodzimy w fazę rozkładu. Okazało się, że ciepła woda w kranie straciła swój urok, nic nam się nie podoba, świat nas nudzi. Spokojne życie nuży i rodzi potrzebę zmiany. Wszystkie wartości się zdewaluowały, prawda nie istnieje, świat się zmienia w fantastycznym tempie. Społeczeństwa nie nadążają za tymi zmianami, człowiek staje się gatunkiem zagrożonym. Jak opisać panujące dzisiaj nastroje? Nasuwa mi się nieodparcie dawno zapomniane słowo – DEKADENCJA. To prawda, że to słowo kojarzy się ze schyłkiem Cesarstwa Rzymskiego, ale nie tylko. W 1886 roku grupa francuskich poetów stworzyła czasopismo „Le Decadent”. Sprzeciwiali się oni obowiązującym ówcześnie zasadom moralnym, hołdowali indywidualizmowi, promowali nowe trendy artystyczne. W drugiej dekadzie XXI wieku słowem dekadencja posługuje się wielu publicystów na świecie w celu opisania zjawisk politycznych, społecznych i moralnych zachodzących w ostatnich latach. Ich zdaniem, pozytywistów wypierają dekadenci, a towarzyszą temu obawy przed nadciągającą zagładą. W tle poja-

wiają się: terroryzm, migracja i zmiany klimatyczne. Osamotnienie jednostki, brak wizji przyszłości, a nawet wizja braku przyszłości sprawiły, że pozytywistyczny optymizm kilku ostatnich dekad zostaje powoli zadeptywany przez dekadencki pesymizm. Popatrzmy na to, co się dzieje na świecie. Brexit jest wbrew oczywistym interesom Wielkiej Brytanii. Mało tego, grozi rozpadem imperium. Mimo to w referendum zwyciężyło pragnienie zmiany za wszelką cenę. W Stanach Zjednoczonych popularność Donalda Trumpa, któremu bliżej do klauna niż do polityka, obrazuje skalę znudzenia i zmęczenia wyeksploatowaną elitą dotychczasowych władców. W Turcji prezydent Erdogan jawnie dąży do dyktatury i cieszy się rosnącym poparciem społecznym. Polacy i Węgrzy też zatęsknili za rządami silnej ręki. Dominującą cechą dekadencji jest „tumiwisizm” – nie należy się niczym zbytnio ekscytować. Wszystko już widzieliśmy, wszystko już było, nasza egzystencja stała się nieatrakcyjna, potrzebujemy coraz mocniejszych bodźców. Trudno się więc dziwić, że rzeczywistość się dostosowuje. Zgodnie z naszymi oczekiwaniami polityka przestaje się kojarzyć z szermierką na słowa, szachami czy pokerem, a staje zwyczajną brutalną bijatyką. Jeden z angielskich polityków, zapytany, dlaczego wygłosił przed brexitowym referendum bardzo brutalne przemówienie, odparł: „Nikt nie lubi wygłaszać przemówień, które nie budzą emocji”. Miał rację, nikt nie lubi dzisiaj słuchać wypowiedzi mądrych i wyważonych. Dekadencji nie należy mylić z degrengoladą. Demokracja się znudziła, bo jej procedury działają za wolno i prawdziwi demokratyczni politycy uważają politykę za sztukę kompromisu. Dekadenci chcą mieć wszystko tu i teraz, a kompromis jest dla nich oznaką słabości. Nie istnieje obiektywna prawda, rządzi bagaż indywidualnych oczekiwań i subiektywna interpretacja. Sięgając do wiersza „Nie wierzę w nic” klasyka z czasów Młodej Polski, Kazimierza Przerwy-Tetmajera, lepiej zrozumiemy przesłanie dekadentów: „Nie wierzę w nic, nie pragnę niczego na świecie Wstręt mam do wszystkich czynów, drwię ze wszystkich zapałów… I jedna mi już tylko wiara pozostała Że konieczność jest wszystkim, wola ludzka niczym”. Czy te słowa nie ilustrują poglądów i postaw młodego pokolenia w XXI wieku? Przebija z nich negacja sensu jakiegokolwiek działania i jałowość wzniosłych idei. Wielkie idee nie przystają do rzeczywistości i w związku z tym są skazane na zapomnienie. Zdaję sobie sprawę z tego, że dekadencja jest zjawiskiem cyklicznym i może dotknąć każde społeczeństwo. Jak z tym niekorzystnym zjawiskiem walczyć? Nie mam skutecznej recepty. Może trzeba przeczekać? Każdy cykl kiedyś się kończy.

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

60

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016



Z każdym pokoleniem

do Polski dalej

Spotkali się w Rzeszowie na wakacyjnym zjeździe Polonijnego Studium Choreograficznego. Aleksander, Aneta, Anatol i Olesia, Kornelyja oraz Bartosz tańczą kujawiaki i oberki, bo ciągnie ich do polskości. Są drugim, trzecim, czwartym pokoleniem emigrantów i mieszkają w różnych zakątkach świata. Opuszczać ich się nie spieszą. Chętnie jednak przyznają się do swoich korzeni, mówią w polskim języku i kibicują biało-czerwonej piłkarskiej drużynie.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

Bartosz Kornacki.

A

leksander Subyczau to Polak właściwie w połowie: Mój ojciec jest Białorusinem. Pracując w wojsku, poznał piękną Polkę i pobrali się, zamieszkali na Białorusi, gdzie urodziłem się ja oraz moje dwie siostry. Mamy Karty Polaka, potwierdzające nasze polskie korzenie. Mama, ja i siostry dobrze mówimy po polsku. Całą rodziną często przyjeżdżamy do Gdańska, gdzie mieszka mój wujek – opowiada. Ma 24 lata i jego życie kręci się wokół Mołodeczna, Zasławia oraz Mińska, gdzie pracuje. Nie miłość, ale szansa na lepsze życie skłoniła do emigracji bliskich Anety i Bartosza. – Urodziłam się już w Australii – mówi, powoli dobierając słowa, 28-letnia Aneta Konkol. – Moja mama wyjechała do Sydney jeszcze jako młoda dziewczyna. Tam wyszła za mąż, urodziła dzieci (Aneta ma starszą siostrę – dop. red.) Pracuje w biurze. Nie mieszkamy blisko Polonii, ale mama wciąż kultywuje polskie tradycje, także kulinarne. Świetnie gotuje, ponieważ w Polsce skończyła szkołę gastronomiczną. Uwielbiam jej bigos. Mama wciąż tęskni za swoim krajem.

62

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Bartosz Kornacki (26 lat) po polsku mówi bez obcego akcentu. Ale on do Calgary w Kanadzie wyjechał dopiero 14 lat temu. Poleciał razem z mamą i bratem. Wcześniej mieszkali w Nieporęcie pod Warszawą. Przed wyjazdem jego mama wszystko sprzedała, a pieniądze wysłała bratu do Kanady, aby zainwestował je w mieszkanie i stoisko w pasażu handlowym. Bo plan miała taki, że poprowadzi pracownię krawiecką. Szyła znakomicie, ponieważ wcześniej w Warszawie pracowała w Modzie Polskiej. – Ale nie znając języka, nie potrafiła się dobrze dogadywać z klientkami w Kanadzie – opowiada Bartosz. – I ja nie znałem angielskiego, chociaż chodziłem na lekcje w Polsce do jednej Ukrainki, która mnie i brata biła po głowie linijką, ale nic nie wbiła. Mama w Kanadzie wysłała nas do kanadyjskiej katolickiej szkoły. Lekcje po angielsku. Od razu na głęboką wodę. W Kanadzie, podobnie jak w wielu krajach Europy Zachodniej, społeczeństwo jest wielokulturowe. Jeden wielki miks. Jednak na początku nie było nam łatwo. Przez pierwsze dwa lata chcieliśmy wracać do Polski. Co jakiś czas pakowaliśmy walizki, ale udało się wytrwać. – A moja rodzina zawsze mieszkała na Litwie i zawsze byliśmy Polakami – oświadcza Kornelyja Jaylinsku, 20-latka ze wsi Turgiele, która polskim włada znakomicie, podobnie jak jej dwaj bracia – zasługa m.in. nauki w polskiej szkole od poniedziałku do piątku. – Mama jest Polką i tata Polakiem też, tyle że litewskim – śmieje się dziewczyna i tłumaczy. – Jego rodzina mieszkała tam sześć, siedem pokoleń wstecz. Tylko granice się przesuwały. Mamy rodzina osiedliła się na tych terenach później. Polacy zawsze tu byli, są i będą. Mamy swoją gwarę i swój język polski, który zrusyfikowany brzmi trochę inaczej. To taki region, gdzie mieszka dużo Polaków, Białorusinów i trochę Litwinów. I każdy twierdzi, że Mickiewicz jest ich – bo urodził się w białoruskiej wsi, mówił, że Litwa to jego ojczyzna, a pisał po polsku. Dla mnie jest Polakiem urodzonym na Litwie, tak jak i ja. O przynależność Mickiewicza nie zamierzają się kłócić Anatol Ciubarow i Olesia Szestierniowa, para naukowców z Krasnojarska na Syberii, w Rosji. Losy ich rodzin są równie skomplikowane, jak historia Polski w ostatnich


Emigracja dwóch wiekach. Olesia urodziła się w Kazachstanie. – Tam mieszkał już mój dziadek. Trafił tu w czasach wielkiego głodu. Wędrując po Rosji, poznał babcię, ożenił się i ostatecznie osiedlił w Kazachstanie – mówi. – Wiedziałam, że jest Polakiem, ale on języka polskiego nie używał. Nazywał się Mirosław Bagiński, ale wszyscy mówili mu z rosyjska „Sława”. Był sierotą. Wiedział tylko, że ma gdzieś w Polsce brata, ale nigdy się nie spotkali. Z dokumentów wiadomo, że przebywał w dzieciństwie w szkole prowadzonej przez słynnego ukraińskiego pedagoga Makarenkę. To był ośrodek zamknięty dla sierot, zabierali je z ulic i wychowywali. Moja mama w dokumentach wpisaną miała narodowość polską, ale już kiedy wypełniała dokumenty do paszportu, podała, że jest Rosjanką. Tak było wtedy lepiej. lesia wyjechała z Kazachstanu na studia w Krasnojarsku. Tam skończyła uniwersytet. I poznała Anatola, który tańczył w zespole polonijnym. – To przez niego zainteresowałam się polską kulturą – przyznaje Olesia. – Wcześniej znałam historię swojego dziadka, ale ta kropla polskiej krwi długo dla mnie nic nie znaczyła. I nagle, kiedy zaczęłam się uczyć języka polskiego, od razu coś we mnie się obudziło. Nie mam talentu do języków, a polski wchodził mi do głowy łatwo. – Dziś nie mamy problemu z tym, żeby przyznawać się do swoich korzeni. W Rosji jest mieszanka różnych narodowości – mówi Anatol, mąż Olesi, chemik. – Pod Krasnojarskiem była wieś zamieszkała przez Polaków. Mieszkańcy Krasnojarska nazywali ich Przechami, bo w ich mowie często słychać było tę zbitkę głosek „prz”. Na te tereny wielu Polaków przybyło na początku XIX wieku. Jak dziadkowie Anatola ze strony matki, którzy osiedlili się w Krasnojarsku w 1903 roku. – To nie była zsyłka, ale poszukiwanie wolnych terenów do zamieszkania – mówi Anatol. – Moja prababcia w ogóle nie mówiła po rosyjsku, tylko po polsku. Narodowości wymieszały się. Dziadek ze strony ojca był Rosjaninem. natol po polsku też dobrze mówi, ponieważ w jego domu używało się wielu polskich słów. – Ojciec nam jednak powtarzał, że skoro mieszkamy w Rosji, trzeba mówić po rosyjsku – wspomina Anatol. – Ale od młodych lat tańczyłem w różnych szkolnych kółkach tanecznych. Lubiłem to. Siedem lat temu jedna z koleżanek, która skończyła studium choreograficzne w Rzeszowie, namówiła mnie do tańców polskich. Zorganizowała zespół „Korale” i wciągnęła mnie do niego. Teraz oboje z Olesią tańczą. Zespół działa przy Domu Polskim w Krasnojarsku. A Anatol od niedawna jest jego kierownikiem. Z tego też powodu trafił z żoną na Polonijne Studium Choreograficzne w Rzeszowie. Podobnie, by szkolić taneczne umiejętności, przyjechali tu Aleksander, Bartosz, Aneta i Kornelyja.

O

A

Po polsku roztańczeni Studium organizuje zajęcia podczas wakacji. W tym roku na lipcowy, trzytygodniowy maraton z tańcami i polską kulturą przyjechało 80 słuchaczy. W Polonijnym Stu-

Kornelyja Jaylinsku.

dium Choreograficznym, którego dyrektorem jest Romuald Kalinowski, uczyli się tańców regionalnych i narodowych, mieli zajęcia z etnografii, historii polskiej kultury ludowej i muzyki. Są lub zamierzają być choreografami i kierownikami polonijnych zespołów folklorystycznych na całym świecie. iększość z nich tańczy od dziecka, chociaż niekoniecznie oberki i kujawiaki. Aleksander tańców towarzyskich uczył się klasie choreograficznej w białoruskiej szkole. Na studium choreograficzne do Rzeszowa przyjechał już po raz czwarty. Po raz pierwszy 6 lat temu, jako student koledżu. – Miałem dwa lata przerwy. A to brakowało funduszy, a to inne sprawy mnie zatrzymywały. Teraz jestem już po wszystkich egzaminach i właśnie otrzymuję dyplom Uniwersytetu Rzeszowskiego, z czego ogromnie się cieszę. To dla mnie ważna rzecz. Uprawnia mnie do prowadzenia kursów i zespołów polskiego tańca ludowego. Mogę moje umiejętności i pasję przekazywać dalej. Przyznaje jednak, że na Białorusi z pracy choreografa nie da się wyżyć. – Jestem mężczyzną, muszę dobrze zarabiać. Chcę mieć dom, samochód dla siebie, mojej żony i dzieci. Rodziny jeszcze nie ma, ale przecież planuje. Pracuje w szkole podstawowej jako nauczyciel-organizator. Zajmuje się organizacją zajęć w czasie wolnym, prowadzaniem profilaktycznych zajęć, przygotowywaniem imprez, występów. Ale ta praca też nie przynosi wystarczających dochodów. – Dlatego pracuję w branży turystycznej – zdradza. – Organizuję wycieczki do Polski, Rosji, na Litwę, Łotwę. Jestem w Polsce często nie tylko z rodziną, ale również ze szkolnymi wycieczkami. Kocham ten kraj. Pociągają mnie jego tradycje i kultura. Kornelyja, Polka z Litwy, która na co dzień studiuje psychologię i język włoski, tańczyć uczyła się kiedyś w szkole baletowej im. Stanisława Moniuszki. W pewnym momencie naukę przerwała, ale wciąż tańczyła – w zespole folklorystycznym. Na studium w Rzeszowie trafiła śladem ►

W

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

63


Aneta Konkol.

przyjaciółki i bardzo jej się tu spodobało. Podobnie jak Bartoszowi. Jego kariera taneczna zaczęła się nie w Kanadzie, ale w podwarszawskim Nieporęcie. – Na odpuście zobaczyłem, jak tańczą krakowiaka i strasznie mi się spodobał. Mama zapisała mnie więc do zespołu „Nieporęcak”, w którym tańczyłem aż do wyjazdu – opowiada. – W Calgary jest parę polskich sklepów. W jednym z nich pani Dorotka namówiła moją mamę, żeby zapisała mnie do zespołu folklorystycznego. Obawiałem się tego, czułem się źle, bo tancerze o polskich korzeniach woleli rozmawiać między sobą po angielsku niż po polsku. Jakoś się przełamałem. I teraz tańczę już 14 lat. Od dwóch lat jestem instruktorem zespołu „Polanie”, który zawsze gości na festiwalu zespołów polonijnych w Rzeszowie. To jego hobby, bo na życie zarabia prowadząc firmę, która zajmuje się montażem ścianek w biurach. – Fajna, czysta robota – mówi. Zaczął na siebie zarabiać, kiedy mama z powodu śmierci babci na rok pojechała do Polski z bratem. Wtedy też przerwał studia i potem już na uczelnię nie wrócił. wiązani z uniwersytetem na stałe Anatol i Olesia taniec traktują jako pozazawodową pasję. Olesia jest inżynierem automatycznych systemów technologicznych struktur. Pracuje jako naukowiec i wykładowca. Ma stopień docenta. Tworzy projekty automatyzacji w różnych procesach. Nie myśli, że ludowe hołubce i przytupy nie przystoją poważnemu naukowcowi. – Wręcz przeciwnie. Taniec to wspaniały wypoczynek, zmiana myślenia, która w pracy umysłowej też jest potrzebna. Uwielbiam tańczyć. To jest to, co mam w duszy. Najkrócej z nich wszystkich, bo dopiero od dwóch lat, tańczy Aneta, która na co dzień pracuje w księgarni w Sydney. – To praca bardzo spokojna, więc tańce są odskocznią, pozwalają się wyszaleć, dać upust emocjom. Już wcześniej podobał mi się polski folklor, miałam koleżanki, które tańczyły. I kiedy już sama zaczęłam to robić, od razu mnie wciągnęło. Mój partner z zespołu ukończył studium choreograficzne w Rzeszowie. To on mnie przekonał, żebym i ja tu przyjechała. Jestem więc. Po raz pierwszy. Do Polski jednak, jak zaznacza, przyjeżdża dość często, by odwiedzić rodzinę w Suchej Beskidzkiej. Jak na córkę góralki przystało, najbardziej lubi tańce spiskie. – Tego tańca uczyłam się najpierw. Jest bardzo szybki, ale od razu mi się spodobał.

Z

Tam dom, gdzie serce Aneta lubi swoją Australię i chociaż chętnie przyjeżdża do Polski na wakacje, nie myśli o powrocie do kraju przodków. – W Australii jest wielu przyjezdnych. Sydney to małe miasto, w którym wszyscy się znają – mówi. – Każdy wie, skąd jest. Mam koleżanki z Serbii, Bośni, które też tańczą w swoich zespołach ludowych. W Polakach najbardziej podoba mi się


Emigracja serdeczność i gościnność. To, że ważna jest rodzina, spotykanie się przy jednym stole. Ale nie ciągnie mnie do Polski aż tak, żebym chciała tu zamieszkać na stałe. Za to polski folklor mnie cieszy, dobrze się bawię tańcząc. I kocham zabierać do walizki polskie ciuchy, skórzane torebki i rękodzieło. Idąc przez Zakopane, nie potrafię się oprzeć cudom na kolorowych straganach. W domu mam pełno malowanych, drewnianych kasetek. Przedmiotów, których nie kupię w żadnym australijskim sklepie. Także książki o ludowych tradycjach i folklorze. Na pytanie, czy bardziej czuje się Polakiem, czy Białorusinem, Aleksander mówi, że unika wytyczania granic. – Dawno, dawno temu było tu przecież jedno państwo – Rzeczpospolita Polska, w skład której wchodziła Polska, Ukraina, Litwa, Łotwa, Białoruś. Kraj od morza do morza. W Nieświeżu koło Mińska rządzili niegdyś Radziwiłłowie. To magnaci, którzy wiele zrobili dla tych terenów. Na początku XVIII wieku zakładali huty szkła, których wyroby były znane w całej Europie. W Słucku produkowali słynne pasy dla szlachty. Niedaleko mojego miejsca zamieszkania stoi pałac słynnego kompozytora Ogińskiego, a szkoła muzyczna nosi jego imię. leksander twierdzi, że te nazwiska świadczą o tym, że kiedyś Polacy i Białorusini to był jeden naród. Jedni dla drugich zrobili dużo dobrego. – Teraz są granice, ale powinniśmy o tej jedności pamiętać. Żeby nie uczyć naszych dzieci narodowych animozji. Byłem w Niemczech i tam piją, w Rosji też piją i na Białorusi – wszędzie tak samo – stwierdza z rozbrajającą szczerością. – Nie widziałem, żeby Francuzi się od nas różnili. Jesteśmy tak podobni. Jeśli nie będzie polityki, która skupi się na szukaniu różnic, szybko dostrzeżemy, jak nam do siebie blisko. Olesia stara się teraz o Kartę Polaka, ale z Krasnojarska na razie nie chcą się z Anatolem wyprowadzać. Chociaż Olesia mówi, że ostatnio obawia się o zdrowie dziecka. – Postanowili nam wybudować schron na odpady uranowe z całego świata, a do tego fabrykę aluminium, która też może być zagrożeniem dla środowiska. Mamy problemy z ekologią. Niebo nad naszym miastem jest czarne. Gdy nie ma wiatru nad głowami wisi smog – mówi Olesia. – Może więc kiedyś się wyprowadzimy. boje lubią przyjeżdżać do Polski. Anatol podróżuje po całej Europie z racji pracy, Olesia też bywa za granicą. – Ale od Wiednia wolę Warszawę – mówi. – Czuję, że tu mi dobrze, wygodnie. Jakby to było moje miasto. Polacy są dla nas mili. Chociaż muszę się poskarżyć, że zawsze ze współczuciem pytają: „No, jak tam wam? Ciężko, biednie?” Polityka to trudny temat. A polityczne manewry odległe są od życia zwykłych ludzi. Olesia nie rozumie, dlaczego Polska tak boi się Rosji. Przecież Rosja to wielki kraj, po co mu Polska czy Litwa. Oni poradzić sobie nie mogą już z tymi terenami, które mają, po co im kolejne? Bartosz przyznaje, że Polonia w Kanadzie polityką w kraju przodków nie za bardzo się interesuje. Bardziej piłką nożną i podczas ostatniego Euro drużynie Adama Nawałki ostro w Calgary kibicowano. Rodakom żyje się tam

A

O

Anatol Ciubarow i Olesia Szestierniowa.

dobrze. Kanadyjczycy uważają ich za pracowitych i smakoszy tłustej kuchni. – W Kanadzie fajne jest to, że ludzie przyjeżdżają z innych krajów, ale w tej mieszaninie wszyscy są dla siebie mili i uprzejmi. Dzień dobry, przepraszam, proszę – to często używane słowa. Inaczej niż bywa w Polsce. Ja lubię się uśmiechać, co Polaków czasem dziwi. Kiedyś wchodzę do sklepu, jak w Kanadzie, szeroki uśmiech, dzień dobry, a kasjerka: – Co pan tak szczerzy zęby? Uprzejmość nie jest najmocniejszą strona Polaków. Co do różnic w dochodach, to Bartosza czasem dziwią polskie ceny. – Niektóre rzeczy są tu bardzo tanie – pół litra, papierosy – śmieje się. – Ale z kolei samochody, telewizory, rtv/ agd w Polsce są w kosmicznych cenach. Mamy Bartka do Polski nie ciągnie, ale jego – tak. – Rok temu, na wyjeździe z zespołem, w Koszęcinie na Śląsku, poznałem taką Madzię i zakochałem się. Ona mieszka w Opolu i nie chce wyjeżdżać. Więc może wrócę. W sumie, to żaden problem. W Kanadzie, owszem, żyje się łatwiej. Ale czy tylko to ma sens? Czy najważniejsze jest, jakie masz auto, dom, czy raczej szczęście, które czuje się w środku? W domu Kornelyji rozmawia się po polsku, ale rodzina ani myśli przenosić się na drugą stronę granicy. Chociaż ma do niej bardzo blisko, a Augustów i Suwałki Kornelyja zna lepiej niż swoją wieś. – Jest nam w Turgiele dobrze. Mniejszość polska jest liczna, mamy swoją partię w Sejmie. Zdarza się, że czasami jakiś Litwin daje do zrozumienia, że skoro jesteś Polak, powinieneś mieszkać w Polsce. Ale to tylko głupcy tak mówią. Moje dzieci też będą mówić po polsku. yskryminacja, jak mówi, to nie kwestia poziomu bezrobocia, ale rozumu w głowie. Owszem, narody różnią się trochę od siebie. – Litwini częściej bywają chłodni w kontaktach z innymi, a Polacy, jak to Słowianie – serdeczni i otwarci. Ale nie lubię takiego dzielenia i szukania różnic. Od pojedynczego człowieka zależy, jaki jest, a nie jakiej krwi byli jego przodkowie – zauważa dziewczyna i śmieje się, że – kto wie – może kiedyś będzie tancerką polskich tańców we Włoszech. 

D

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

65


Od lewej: Maciej, Ignaś, Kostek, Jola Magnuszewscy.

Jola i Maciej Magnuszewscy

z „Innej Bajki” w Beskidzie Niskim Zawsze mieszkali na pograniczu, w niełatwych do życia terenach. Trzy lata temu los sprowadził ich do Pagorzyny w Beskidzie Niskim. Znowu na pograniczu – województw małopolskiego i podkarpackiego. Jola Richter-Magnuszewska, znana i popularna ilustratorka utworów i czasopism dla dzieci, oraz zajmujący się formami drewnianymi Maciej Magnuszewski, dopiero na południu Polski odzyskali spokój i harmonię. Od tej pory ich życie to już inna bajka. W przenośni i dosłownie, bo tak nazywa się pracowania tej pary. Jednak od kiedy przeprowadzili się na południe, Inna Bajka jest… inna. Macieja cieszą nieznane mu wcześniej ciepłe wiatry, w ilustracjach Joli zaczęli pojawiać się ludzie i góry, a synowie Kostek i Ignaś przestali chorować.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak


Ż

ycie na południu bardzo im odpowiada, ale zanim tu trafili, sporo przeżyli w różnych miejscach Polski. Maciej pochodzi z Wielkopolski, Jola z Tucholi w kujawsko-pomorskim. Mówi, że to klasyczne małe miasteczko, które dla tak rogatej duszy jak ona szybko okazało się za ciasne. Nigdy nie wiązała z nim przyszłości. – Wydawało mi się, że najgorszą rzeczą, jaka może mnie spotkać, to pozostanie w Tucholi – dodaje. Najpierw chciała uciec do Gdańska, by w Akademii Sztuk Pięknych studiować architekturę wnętrz. Niestety, podczas egzaminów na rysunek wylał się tusz, więc musiała pożegnać marzenia. Rok później dostała się na ceramikę na krakowskiej AGH. W Krakowie poznała Macieja. Po studiach musieli wrócić na północ, ale tęsknota za klimatem południa, serdecznością ludzi i górami ciągle się w nich tliła. Jola podjęła pracę w Zakładach Porcelany Stołowej Lubiana koło Kościerzyny, gdzie była panią „od wciskania guzików” i gdzie dusiła się jej artystyczna dusza. Do dziś ten etap jej życia powraca w sennych koszmarach. – Śni mi się, że muszę iść na szóstą rano do pracy i pracować na trzy zmiany – śmieje się Jola, ale zaraz dodaje, że oboje z mężem imali się różnych zajęć, które złożyły się na sumę doświadczeń życiowych i które wykorzystują w swojej pracy. (Żeby zarobić na utrzymanie, podczas studiów sprzątali m.in. w ubikacjach PKP Intercity, gdzie doświadczyli ludzkiej pogardy, gdy tylko zakładali pomarańczowe uniformy. Po latach, gdy Jola ilustrowała „Uśmiechniętą planetę” Joanny Papuzińskiej, miała narysować sprzątaczki. Na bazie tamtych studenckich doświadczeń narysowała cały rząd charakternych, oryginalnych sprzątaczek). Maciej przyznaje, że zawsze mieszkali na pograniczu. Najpierw na skraju Lipusza – dużej kaszubskiej wsi turystycznej, potem w Skwierawach przy starej granicy polsko-niemieckiej, która jednak do dziś funkcjonuje w mentalności mieszkańców, wreszcie w Dobrej koło Słupska, w sa-

Pogranicze kultur mym środku lasu. Maciej, niedoszły leśniczy, zajął się robieniem drewnianych mebli. Ponieważ przy produkcji zostawało dużo odpadków, postanowił je zagospodarować na wyroby rękodzielnicze i tak w 1998 roku powstała pracownia „Z Innej Bajki”. Maciej zajął się formami drewnianymi, Jola je malowała. – Trafiliśmy na dobry czas, ludzie zaczęli szukać oryginalnych prezentów, nie tak doskonałych jak te ze sklepu, ale robionych ręcznie – wspomina Maciej.

Niewykorzystana szansa i spełnione marzenie ilustratorskie Przez kilka lat pracownia funkcjonowała na pełnych obrotach, do momentu, gdy w branży zaczęło się robić ciasno i duszno, a właściciele pracowni, dla których najważniejsza zawsze była autentyczność, zaczęli zamykać się w pewnych schematach i odczuwać znużenie. Przełom nastąpił w 2004 roku, gdy Maciej i Jola z Kostkiem pod sercem wybrali się na jarmark do Warszawy, gdzie wystawiali swoje prace. Dostrzegło je wydawnictwo „Muchomor” i poprosiło Jolę o przesłanie portfolio. – Trochę się przestraszyłam, bo miałam tylko swoje dziewczęce doświadczenia z dzieciństwa i obawiałam się, czy będę autentyczna w ilustracjach dla dzieci, nie mając dzieci. Czułam, że najpierw powinnam urodzić i zobaczyć świat dzieci, żeby móc coś przekazać współczesnemu pokoleniu – wspomina. – Po pięciu latach od tamtego jarmarku, gdy urodziłam drugiego syna, Ignasia, dojrzało we mnie wewnętrzne dziecko. Tym razem dziecko to chłopiec. Poczułam, że mogę, chcę i potrafię robić ilustracje dla dzieci. Macierzyństwo rozwinęło moją kreatywność. Niestety, propozycji nie było, a tamta sprzed pięciu lat dawno przestała być aktualna. Kiedy już wydawało się, że przegapiła życiową szansę, wkrótce spełniło się jej życzenie z dzieciństwa. – Jako kilkuletnia dziewczynka ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

67


Pogranicze kultur

wrzuciłam na kolonii w Książu grosik do fontanny spełniającej marzenia. Zażyczyłam sobie zostać ilustratorką książek. Potem o tym marzeniu zapomniałam, ale grosik sobie chyba o mnie przypomniał. Wiem, że to brzmi dość bajkowo i banalnie, bo w rzeczywistości marzenie się spełniło nie dzięki grosikowi, ale mojej pracy w tym kierunku – dodaje. Wystawiła swoje prace na targach książki w Poznaniu i w 2011 roku przyszło pierwsze zlecenie. Ze „Świerszczyka”. Joli aż ręce paliły się do pracy. Porwała się na zlecenie, które miała wykonać w ciągu tygodnia. Zrobiła… na drugi dzień. Kolejne zlecenie z wydawnictwa Literatura („Przygody królewny Florentynki”) zrobiła w trzy tygodnie. Dziś odrzuciłaby taką propozycję, gdyż ilustrowanie to czasochłonne zajęcie, ale wtedy rzuciła się w wir pracy.

Kierunek: południe Po kilku latach spędzonych na północy, Magnuszewscy zaczęli myśleć o zmianie miejsca zamieszkania. Życie w samym środku lasu w Dolinie Skotawy, gdzie zima jest niemożliwa do przetrwania bez stara z pługiem i skąd wszędzie daleko, nie było łatwe. Poza tym dzieci w tamtym zimnym, wilgotnym klimacie ciągle chorowały. – Na północy nie czuliśmy się dobrze – przyznają. – Jest duża różnica w mentalności ludzi z północy Polski, a ludzi z południa, z Galicji. Na południu ludzie są otwarci, uśmiechnięci, potrafią mimo wszystko patrzeć z optymizmem, mają szersze horyzonty, wynikające pewnie z wymiany kulturowej i faktu, że istniały tu szlaki komunikacyjne. Blisko stąd do Wiednia czy Bratysławy, a obcy, napływowi nie są traktowani wrogo. Na północy zawsze czuliśmy się inni, obcy. Nie pasowaliśmy tam, choć przyroda i otoczenie były piękne.

Momentem, który zadecydował o przeprowadzce, był jarmark rękodzielniczy w Lublinie, na który jechali 700 kilometrów. Poznali tu rękodzieło i rękodzielników z południa. Znajomość z nimi utwierdziła ich w przekonaniu, że choć są uzbrojeni po zęby, żeby przetrwać w ciężkich warunkach i samowystarczalni, są też bardzo samotni. – Byliśmy skazani tylko na siebie. Potrzebowaliśmy słońca i ludzi, a nie sprzętu, który pomoże przetrwać w lesie – mówi Maciej. Potem przyjechali w odwiedziny do znajomych na południe. O dziwo, chłopcy tu nie chorowali, leki okazały się niepotrzebne, więc dlaczego nie mieliby tu zamieszkać na stałe – pomyśleli. Upatrzyli sobie dom w Pagorzynie, ale znajomi im odradzali: zbyt drogi, bez wody i dojazdu. W ciągu trzech miesięcy sprzedali dom w Dobrej, kupili dom w Pagorzynie i zrobili konieczny remont. Jeszcze w Dobrej Jola zaczęła ilustrować książkę Agnieszki Frączek „Wiersze łaciate i jeden w kratę”. Kończyła ją już w Pagorzynie, co znalazło odbicie w ilustracjach. Na tych, które powstały w Pagorzynie, widać pagórki, wąskie dróżki i ludzi, wcześniej nieobecne w jej twórczości. Do wiersza poetki o niemiłym sąsiedzie, namalowała… własnego sąsiada, który wtedy mocno dał się we znaki Magnuszewskim (dziś są już w dobrych stosunkach, ale ilustracja przetrwała). Do ilustracji często przemyca to, co sama przeżywa. Np. gdy ilustrowała do „Świerszczyka” tekst Zofii Staneckiej, miała skręconą nogę, więc mimowolnie w jednym z obrazów znalazł się… pies z kulawą nogą.

Jak ilustrować książki dla dzieci W ciągu pięciu lat zilustrowała 20 książek, m.in. dla wydawnictw Nasza Księgarnia, BIS, Literatura, Muza, Publicat, Egmont. Współpracowała i współpracuje ze znanymi autorami piszącymi dla dzieci, m.in. z Agnieszką

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


Pogranicze kultur Frączek, Wojciechem Widłakiem, Joanną Papuzińską, Zofią Stanecką. Obecnie jest jednym z bardziej rozpoznawalnych ilustratorów w Polsce. Ilustruje „Świerszczyka”, niektóre podręczniki, robi plakaty i foldery, pomaga też mężowi w pracowni „Z Innej Bajki”, malując na drewnie obrazy w pojedynczych egzemplarzach. Jednak to ilustrowanie książek zajmuje ją najbardziej. – Zdarza mi się odrzucać teksty, których „nie czuję”, bo muszę być w porządku wobec siebie, autora, wydawnictwa, a przede wszystkim wobec dziecka, które bardzo szybko wyczuje fałsz. Nie można ilustrować na siłę. Kiedy dostaję tekst, musi zaiskrzyć, muszę zobaczyć obrazy i kolory – wyjaśnia. Kiedy „iskrzy”, zdarzają się ciekawe historie. Gdy ilustrowała książkę poznańskiej psycholog Joanny Wachowiak, która wygrała ogólnopolski konkurs na najlepszą książkę dla dzieci, narysowała postać cioci. W książce postać ta nie była w ogóle opisana, co dało pole do popisu ilustratorce. Gdy autorka książki zobaczyła ilustrację, nie kryła zdziwienia, bo tworząc postać cioci miała na myśli swoją krewną, a Jola dobrze ją sportretowała, nie mając o tym pojęcia. Zdaniem ilustratorki, ilustracje w książkach dla dzieci nie mogą oddawać tekstu w stosunku 1:1. Mówi, że to nie wpływa dobrze na rozwój wyobraźni. Dlatego wybiera teksty, w których jest „powietrze”, czyli autor nie opisuje dokładnie bohatera i sytuacji, lecz zostawia miejsce dla wyobraźni ilustratora i dziecka. – Niektóre wydawnictwa chcą, aby zamalowywać całe strony w książkach. Próbuję wtedy udowodnić, że przy moim sposobie ilustrowania to nie zda egzaminu. Nie chodzi o to, że nie chce mi się tyle malować. Uważam, że tak jak nie można opowiedzieć wszystkiego słowem, tak i obrazy muszą zostawiać miejsce dla wyobraźni czytelnika – tłumaczy. – Moim celem jest przekazanie emocji i fluidów płynących z tekstu. Uwielbiam zwłaszcza malować zwierzęta, których emocje łatwiej przekazać, bo są bardziej autentyczne niż w przypadku ludzi, którzy zakładają maski. Uśmiech człowieka nie zawsze oznacza radość, a kiedy krowa merda ogonem – wiemy, dlaczego.

Południe Polski okazało się właściwą bajką Od 2013 roku w położonym na wzgórzu, starym, drewnianym domku Magnuszewskich w Pagorzynie często odbywa się rodzinna burza mózgów nad ilustracjami. Kostek i Ignaś dzielą się swoimi pomysłami i często mają wpływ na rysunki mamy. Bywają też pierwszymi recenzentami jej prac. A te powstają albo na strychu pachnącym kredkami, farbami i wypełnionym rysunkami, albo w salonie, w którym z okna roztacza się wspaniały widok na Beskid Niski. Jola często ucieka tam wzrokiem. Pagorzyna to zdecydowanie ich bajka. – Ten dom sam nas znalazł. Oczywiście, pomogli w tym znajomi. Choć rozsądek wskazywał, żeby go nie kupować, serce mówiło coś innego – wspomina Maciej, a Jola dodaje, że na początku byli wszystkim zachwyceni. – Zachowywaliśmy się jak dzieci w sklepie z zabawkami. Zobaczyliśmy uśmiechniętych i życzliwych ludzi, cieszyliśmy się pełnią słońca w ciągu dnia w lutym, piękną wsią. Pochodziliśmy z „krainy deszczowców”, a ludzie się z nas śmiali, że zachowujemy się tak, jakbyśmy wcześniej życia nie znali. Oczywiście, po pewnym czasie dostrzegliśmy i te negatywne strony życia na południu, ale tutaj nawet trudne sytuacje się rozwiązuje. Może czasem na siekiery, ale rozwiązuje. Dopiero tutaj wróciła nam wiara w ludzi. Ciągle niesamowity jest dla nich fakt, że niezależnie, w którym kierunku oddalą się od domu choćby o kilkanaście, kilkadziesiąt kilometrów, są już w innym świecie, w innej bajce. Albo w Skamieniałym Mieście na Pogórzu Ciężkowickim, albo na Słowacji, albo w Zatwarnicy w Bieszczadach, gdzie znajduje się ich ulubione miejsce na Podkarpaciu – Kino Końkret i przepiękne meandry Sanu. 

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

69


Drewniana synagoga

powstaje w

Galicyjskim Miasteczku W Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku ma miejsce unikalna w skali kraju rekonstrukcja drewnianej synagogi z Połańca. W Polsce nie zachowała się żadna tego typu świątynia. W czasie wojny hitlerowcy spalili lub rozebrali wszystkie drewniane synagogi na Kresach. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak Od dawna wiadomo było, iż w sanockim skansenie – obok istniejącego kościoła i trzech cerkwi – konieczne jest postawienie synagogi. Jak powiedział Hubert Osadnik, historyk, starszy kustosz MBL, Żydzi stanowili 30-40 procent ludności miasteczek Galicji Wschodniej. W niektórych dochodziła ona nawet do połowy lub znacznie tę połowę przekraczała, np. w Lesku mieszkało 2400

Synagoga w Połańcu przed 1939 r.

Żydów, co stanowiło 63 proc. ludności. W małomiasteczkowych synagogach zbierali się głównie chasydzi - ortodoksyjni wyznawcy judaizmu (inteligencja – przedstawiciele wolnych zawodów ulegali asymilacji; część z nich przyjmowała chrzest). Takie miasteczka – zwane w języku jidisz sztetl – z rozrzewnieniem wspominali artyści starszego pokolenia.


Rekonstruowana w skansenie synagoga w Połańcu.

Synagoga w Połańcu przed 1939 r.

– To było małe, typowe miasteczko na wschodzie, z dużym rynkiem i kilkoma nędznymi uliczkami. Na rynku stała kapliczka z jakimś świętym dla wiernych katolików i studnia, przy której - przeważnie przy pełni księżyca – odbywały się wesela żydowskie. Po jednej stronie kościół, plebania i cmentarz, po drugiej – synagoga, ciasne uliczki żydowskie i również cmentarz, nieco inny. Obie strony żyły w zgodnej symbiozie – wspominał Tadeusz Kantor Wielopole Skrzyńskie, miejsce swego urodzenia, w rozmowie z Janem Borowskim. Dodaje on: Ceremonie katolickie były spektakularne: procesje, chorągwie, kolorowe stroje ludowe, chłopi… Po drugiej stronie rynku – tajemnicze obrzędy, fantastyczne pieśni i modły, czarne chałaty, lisie czapki, świeczniki, rabini, wrzask dzieci. Miasteczko poza swoim codziennym życiem skierowane było ku wieczności. opiero po budowie Rynku Galicyjskiego (2009-2011) powstało tło dla planowanej synagogi. Znajdowała się ona zazwyczaj na obrzeżach miasteczka, w bocznej uliczce, w sąsiedztwie zwyczajnego budynku mieszkalno-usługowego. Tak jest również w Sanoku, gdzie synagoga z Połańca sąsiaduje z odtworzoną niedawno piekarnią z Leska.

D

Japońscy cieśle w Sanoku Bezpośrednim impulsem stały się międzynarodowe warsztaty ciesielskie zorganizowane w skansenie po to, by zrekonstruować dach i sklepienie drewnianej synagogi

z Gwoźdźca (dzisiejsza Ukraina). Była ona przeznaczona dla Muzeum Żydów Polskich POLIN w Warszawie. – Przyjechali cieśle z całego świata: od Japonii po Stany Zjednoczone i Kanadę. Przywieźli narzędzia liczące po sto lat i pokazali dawne umiejętności. Wtedy pomyślałem sobie, iż przyszła pora na synagogę w naszym skansenie – powiedział Jerzy Ginalski, dyrektor MBL, inicjator przedsięwzięcia. Do rekonstrukcji wybrano synagogę z Połańca, leżącego po lewej stronie Wisły, na granicy z Galicją Wschodnią. Przed wojną istniała tu drewniana synagoga z XVIII wieku o konstrukcji przysłupowej (tzn. dach opiera się nie na belkach, lecz na obiegających świątynię słupach). Splądrowany przez hitlerowców budynek został spalony. Pozostał tylko dom studiów i modlitw, który przebudowany zatracił swój pierwotny charakter. Po wojnie mieścił się w nim zakład produkcyjny i magazyn. Przeniesienie takiego budynku do skansenu byłoby więc niecelowe i bezsensowne. Okazało się jednak, iż w spalonej w 1944 r. Warszawie zachowała się niemal pełna przedwojenna dokumentacja synagogi z Połańca. Inwentaryzacja przechowywana jest w zbiorach Instytutu Sztuki PAN. Została wykonana w latach 30. XX wieku przez Zakład Architektury Polskiej Politechniki Warszawskiej. Jest tak dokładna, iż naniesiono nawet ślady późniejszych napraw, dokonywanych na XVIII-wiecznych belkach. Synagoga wzniesiona na planie prostokąta o wymiarach 22x11 metrów podzielona jest na salę modlitw (przeznaczoną wyłącznie dla mężczyzn) ► VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

71


Synagoga w skansenie Judaica ze zbiorów Muzeum Buidownictwa Ludowego w Sanoku.

oraz znajdujący się na pięterku babiniec. Kobiety uczestniczyły w nabożeństwie, patrząc przez podłużny wąski otwór (po wyjętej belce), ozdobiony kolumienkami. Do babińca prowadziły schody z ganku wspartego na ozdobnych słupach. Do sali modlitw wchodziło się przez sień usytuowaną pod babińcem. Obok sieni mieściło się niewielkie pomieszczenie. Mogło ono służyć jako cheder – salka do nauczania Tory w początkowej klasie szkoły religijnej. Bez użycia jednego gwoździa

Z

niszczona w czasie wojny synagoga w Połańcu jest rekonstruowana w sanockim skansenie od 2015 r. Wybudowano ją z użyciem drewna jodłowego (którego zużyto dwieście kubików), na solidnej podmurówce. – Brak takiej podmurówki był problemem od czasu wzniesienia synagogi w Połańcu. Patrząc na stare zdjęcia widzimy, że budynek zapada się, a pogrążające się w ziemi dolne belki gniją. Współczesny fundament wykonany został z betonu (jego niewidoczna część podziemna) oraz z kamienia polnego (część nadziemna). Beton zapewnia stabilność budowli, zaś widoczny kamień nawiązuje do pierwotnego fundamentu. Synagoga wykonana została przy użyciu dawnych narzędzi. Były to specjalne siekiery, którymi ociosywano belki. Dzięki temu w świetle słonecznym ukazuje się bogata, pełna nierówności faktura drewna. Nie mogą jej nigdy zastąpić równe i gładkie belki wycięte maszynowo w tartaku. We wnętrzu – tam, gdzie potrzebna była bardziej gładka powierzchnia, np. pod polichromię – stosowano strugi zwane zdzierakami. Metodą taką jak przed wiekami synagogę odtworzono bez użycia gwoździ. Zamiast nich użyto klinujące się w drewnie kołki – wyjaśnia inżynier architekt Arkadiusz Kryda, nadzorujący wraz z inż. Aleksandrem Wojtowiczem ekipę ciesielską. Majstrem jest w niej Zbigniew Piegdoń, którego ojciec Eugeniusz pracował w skansenie przez kilkadziesiąt lat, do emerytury.

72

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Ożywione wnętrza W dokumentacji zachowała się nawet polichromia i witraże wraz z pełną ich kolorystyką. (Odtworzenia witraży ma podjąć się Centrum Dziedzictwa Szkła w Krośnie.) Nie uwzględniono w niej jednak obiektów małej architektury, takich jak aron ha-kodesz (szafka w murze służąca do przechowywania Tory) oraz bima (wsparte na czterech kolumnach podwyższenie, z którego czytano Torę). – Odtworzenie obu obiektów nie będzie trudne. Przekrój aron ha-kodesz widoczny jest na przedwojennej inwentaryzacji i przypomina aron ha-kodesz na zdjęciu synagogi z Leska sprzed 1939 r. – dodaje dyrektor Jerzy Ginalski.


Synagoga w skansenie

– Wszystkie przedmioty wydobyte z muzealnych magazynów należało połączyć w całość i tchnąć w nie życie: stworzyć na nowo dom szlachecki, tak jak wyglądał on od połowy XIX w. do 1939 r. – mówi kustosz R.K. Jara, autorka aranżacji wnętrz wiernych tamtym czasom w najdrobniejszych szczegółach. Za swoją pracę otrzymała nagrodę ministra kultury i dziedzictwa narodowego. Jej pracę uzupełnia książka „Dwór ze Święcan” (MBL Sanok, 2014) – szeroka panorama ziemiańskiego życia. Kolejnym powierzonym jej zadaniem było umeblowanie dwóch żydowskich chałup przeniesionych z Ustrzyk Dolnych i z Jaćmierza. Ta pierwsza mogła należeć niegdyś do średniozamożnego właściciela – miejscowego lekarza, radcy prawnego lub kupca. Charakteryzuje się ru-

chomą połacią dachu ganku, używaną w czasie Święta Namiotów. Uchylano ją wtedy tak, aby pokazywała niebo - na pamiątkę przebywania przez Żydów w namiotach w drodze z Egiptu do Ziemi Obiecanej. O zwyczajach dawnych mieszkańców opowiada ubrany w jedwabny chałat znakomity przewodnik Marek Kocot. nętrza chałup meblowałam, wczuwając się w rolę ich mieszkańców, przestrzegając żydowskich przepisów i norm, np. łóżka małżeńskie rzadko zestawiano razem. Zazwyczaj stały pojedynczo pod ścianą, z tym, że łóżko kobiety musiało być usytuowane jak najbliżej wyjścia – mówi R.K. Jara. Na oddzielonym od sali modlitw babińcu znajdzie się ekspozycja judaików – przede wszystkim rzemiosła artystycznego. Będą one prezentowane w przeszklonych szafach (nie w gablotach), a więc w miejscach, gdzie były zwykle przechowywane. W pierwszej wszystkie przedmioty związane z Torą (korony, rimoniny i jady). Są to obiekty o najwyższym poziomie artystycznym, wykonywane przez renomowanych złotników. W drugiej szafie znajdą się związane z obchodami świąt religijnych srebra, zaś w trzeciej – mosiężne lichtarze i świeczniki używane w każdym żydowskim domu.

W

Jak powiedział dyrektor Jerzy Ginalski, w tym roku gotowe będzie sklepienie zwierciadlane sali modlitw. W przyszłym synagoga otrzyma stolarkę drzwiową i okienną, a także instalacje: przeciwpożarową i przeciwwłamaniową. Także w przyszłym roku przygotowana zostanie ekspozycja wraz z katalogiem sanockich judaików autorstwa Renaty Kingi Jary. W roku 2018 synagoga zostanie udostępniona zwiedzającym – jednak bez polichromii. Z jej rekonstrukcją należy poczekać do czasu, aż budynek osiądzie i stanie się stabilny. Pisząc tekst korzystałem z pracy Renaty Kingi Jary, Judaika w sanockim skansenie, Wydawca: MBL, Sanok 2016. 

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

73


Premiera spektaklu „Pogorzelisko” Teatr im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie, 22 października Znana sztuka kanadyjskiego pisarza Wajdiego Mouawada doczekała się już wielu realizacji na scenach teatralnych świata, a jej filmowa adaptacja była nominowana do Oscara. Opowiada historię rodzeństwa, które po śmierci matki wyrusza na Bliski Wschód, by dostarczyć nieznanemu wcześniej ojcu i bratu listy od zmarłej. Bohaterowie odkrywają tragiczne, wplecione w wojenny horror losy swojej rodziny. Jak zauważa Cezary Iber, reżyWithin Temptation. ser „Pogorzeliska”: „Nie jesteśmy tylko swoją pracą i swoją pasją. Nie jesteśmy wyłącznie swoim krajem i swoim wychowaniem. Jesteśmy także wszystkimi przodkami naszej rodziny. Z ich historiami i ich kulturą”. Autor: Wajdi Mouawad, przekład: Tomasz Swoboda, reżyseria i choreografia: Cezary Iber, scenografia i kostiumy: Natalia Kitamikado, muzyka: Michał Zygmunt, projekcje video: Jakub Romanowicz, inspicjent i sufler: Małgorzata Depta, obsada: Dagny Cipora, Anna Demczuk, Sylwia Gola, Justyna Król, Robert Chodur, Miłosz Karbownik, Mateusz Mikoś, Piotr Napieraj, Robert Żurek. 

XII Festiwal Żarnowiec 2016 1-4 września Koncertem patriotycznym „W hołdzie Marii Konopnickiej” w wykonaniu solistów opery i teatru oraz słuchaczy Szkoły Wokalno-Aktorskiej w Krośnie rozpocznie się XII Festiwal w Żarnowcu. Inauguracja festiwalu zaplanowana jest na godz. 18 w czwartek, 1 września. Następnego dnia zgromadzona w plenerze publiczność zobaczy operetkę Franza Lehara pt. „Wesoła wdówka”, która zaprezentują soliści, Balet, Chór i Orkiestra Opery Śląskiej w Bytomiu. Również w sobotę będzie w plenerze rozbrzmiewać muzyka, tym razem żydowska „W kręgu krakowskiego Kazimierza”, prezentowana przez zespół krakowskich klezmerów i ich gości, a następnie odbędzie się gala operetkowa „Koncert trzech tenorów i nie tylko” w wykonaniu solistów Opery Śląskiej w Bytomiu i Teatru Muzycznego w Gliwicach. Na zakończenie festiwalu, w niedzielę, 4 września, wystąpi Hanna Banaszak z zespołem. 

Ostatnia rodzina Premiera 30 września Film o rodzinie Beksińskich z Andrzejem Sewerynem w roli Zdzisława Beksińskiego, Dawidem Ogrodnikiem jako Tomaszem Beksińskim, Andrzejem Chyrą jako Piotrem Dmochowskim i Aleksandrą Konieczną w roli Zofii Beksińskiej. Reżyser Jan P. Matuszyński podjął się dość skomplikowanego zadania – przeniesienia na ekran ostatnich 28 lat z życia sanockiego malarza i jego bliskich, odczarowując mit o Beksińskich jako rodzinie naznaczonej fatum. Na festiwalu filmowym w Locarno obraz zakwalifikował się do konkursu głównego, zyskując świetne recenzje krytyków, a Andrzej Seweryn został nagrodzony za najlepszą rolę męską. Jak film zostanie przyjęty w Polsce, dowiemy się w ostatni weekend września. „Ostatnia rodzina” będzie również walczyć o Złote Lwy tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni. 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


„4 Works 4 Orchestra” jest studyjnym zapisem czterech kompozycji Włodzimierza Pawlika, jedyneElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, go Polaka, który jest zdobywcą Grammy, najważniejkrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. szej, światowej nagrody muzycznej. Ten jedyny w swoim rodzaju materiał dźwiękowy melomani z Podkarpacia mieli okazję usłyszeć podczas Muzycznego Festiwalu w Łańcucie 2015. Ów koncert, który odbył się w Filharmonii Podkarpackiej, był muzyczną rewelacją, a moja entuzjastyczna reakcja przekazana żonie Włodka Pawlika, pianistce i producentce Jolancie, była sugestią, aby te rewelacyjne kompozycje i wykonania jak najszybciej znalazły się na płytach kompaktowych. 26 czerwca 2016 r. wydawnictwo „4 Works 4 Orchestra” ujrzało światło dzienne. Więcej jest w nich brzmień symfonicznych niż jazzowych. Są oczywiście improwizacje i jazzowy puls, ale całość utrzymana jest w stylistyce swobodnie rozumianej muzyki współczesnej. Kto zna płytę „Tykocin Suite” czy osławiony krążek W. Pawlika „Night in Calisia”, ten także zachwyci się czterema najnowszymi dziełami kompozytora i pianisty jazzowego. II Koncert Fortepianowy to trzyczęściowa kompozycja eksponująca przede wszystkim umiejętności wykonawcze kompozytora i możliwości fortepianu. „We Are From Here” jest utworem o lżejszym charakterze, napisanym na dwa fortepiany, zawierającym elementy folkloru, pogodnym w brzmieniu, ekspresyjnym i bogatym w struktury rytmiczne, które genialnie realizują wieloletni współpracownicy Pawlika – basita Paweł Pańta i perkusista Cezary Konrad. Partie fortepianowe wykonują Włodzimierz i Łukasz Pawlik. „Cellomania” to światowy precedens – trzyczęściowy koncert wiolonczelowy, który stawia przed solistą olbrzymie wyzwanie wykonawcze, bowiem zawiera arcytrudne pod względem technicznym sekwencje oraz miejsca do improwizacji jazzowej. Łukasz Pawlik – syn kompozytora, jest perfekcyjnym wykonawcą tego dzieła. Ostatnia kompozycja to „Puls 11/8”, mająca charakter uroczej fantazji, w której wiodącą rolę kompozytor powierzył flecistce Natalii Jarząbek. We wszystkich nagraniach „4 Works 4 Orchestra” wziął udział jeden z najbardziej obiecujących polskich zespołów – Myślenicka Orkiestra Kameralna „Concertino”. 

15-lecie Teatru Przedmieście R z e s z ó w , 2 2 – 2 5 wr z e ś n i a 2 0 1 6

We wrześniu Teatr Przedmieście zaprasza publiczność na wspólne świętowanie 15 lat działalności pierwszej niezależnej sceny teatralnej na Podkarpaciu. Gośćmi specjalnymi Jubileuszu będą: wybitna aktorka, mistrzyni słowa – Irena Jun, Dorota Ficoń z Teatru im. S. I. Witkiewicza w Zakopanem, która wystąpi z recitalem „Intymne” oraz warszawski Teatr Pijana Sypialnia ze spektaklem „Osmędeusze” Mirona Białoszewskiego. Teatr Przedmieście zaprezentuje trzy spektakle: wielokrotnie nagradzaną „Obietnicę”, niezwykle plastyczną „Podroż” na podstawie powieści „Józef i jego bracia” Tomasza Manna oraz szalony i radosny „Circus Paradise”. 4-dniowe święto rozpocznie się promocją książki „Przedmieście – 15 lat teatru”, publikacji dokumentującej i opisującej różne działania artystyczne teatru na przełomie lat. Autorami 12 artykułów są naukowcy, recenzenci, artyści i dziennikarze. Przewidziane są również prezentacje filmowe, wystawa fotografii oraz spotkania z aktorami. Organizatorami Jubileuszu są Teatr Przedmieście oraz Galicyjskie Towarzystwo Edukacyjne „GATE”. Projekt dofinansowany z budżetu Gminy Miasta Rzeszów.

Szczegółowy program Jubileuszu Teatru Przedmieście na stronie www.teatrprzedmiescie.pl


FILHARMONIA PODKARPACKA I N AUGUR AC JA SEZONU 2016 / 2 0 1 7 AB 30 WRZEŚNIA 2016 ORKIESTRA FILHARMONII PODKARPACKIEJ Marek Pijarowski – dyrygent W programie: F. Chopin. W. Kilar

Anna Gutowska.

PA Ź DZIERNIK 2016 AB 7 PAŹDZIERNIKA 2016 PIĄTEK ORKIESTRA FILHARMONII PODKARPACKIEJ Łukasz Borowicz – dyrygent Jakub Jakowicz – skrzypce W programie: Édouard Lalo – Symfonia hiszpańska d-moll op. 21, Hector Berlioz – Symfonia „Fantastyczna” AB 14 PAŹDZIERNIKA 2016 PIĄTEK ORKIESTRA FILHARMONII PODKARPACKIEJ Massimiliano Caldi – dyrygent Mario Carbotta – flet W programie: Wolfgang Amadeus Mozart Uwertura do opery „Czarodziejski flet”, Wolfgang Amadeus Mozart – Koncert fletowy G – dur KV 313, Georges Bizet – I Symfonia C – dur

AB 21 PAŹDZIERNIKA 2016 PIĄTEK ORKIESTRA FILHARMONII PODKARPACKIEJ Paweł Przytocki – dyrygent Anna Gutowska – skrzypce W programie: Richard Wagner – Poranek i podróż Zygfryda po Renie, Mieczysław Karłowicz – Koncert skrzypcowy A – dur op. 8, Richard Strauss – Poemat symfoniczny „Śmierć i wyzwolenie” op. 24

Maestro Żegalski w Rzeszowie

Wystawa obrazów w galerii TO TU

26 sierpnia–15 września Malował dla holenderskiej królowej Beatrice oraz Tiny Turner, zachwycał Franciszka Starowieyskiego, a za obrazy płacono mu nawet 50 tys. euro. Dzieła Leszka Żegalskiego, jednego z najbardziej uznanych polskich malarzy, od 26 sierpnia podziwiać można w galerii TO TU w Rzeszowie, przy ul. Baldachówka 7. Sam artysta pojawi się na finisażu wystawy 15 września o godz. 18.

Ż

egalski to nie tylko jeden z najwyżej cenionych, ale i najbardziej barwnych polskich artystów. Lubi prowokować. Chętnie przyznaje, że pierwszą wystawę na Zachodzie, gdzie przez lata mieszkał, miał w … Luwrze, ponieważ swój obraz zawiesił w toalecie słynnego muzeum. Korzystając, że na drugie imię ma Michał, dopisuje sobie jeszcze przez nazwiskiem Żegalski – Anioł Buonarotti. Świat tę bezczelność mu wybacza i traktuje jako ciekawe artystyczne manifesty, ponieważ Żegalski to znakomity malarz. Urodził się w 1959 roku na Śląsku Cieszyńskim. Dyplom ASP w Krakowie otrzymał w 1984 roku. Był współzałożycielem „Tercetu Nadętego”. W 1988 r. otrzymał Grand Prix Ogólnopolskiej Wystawy Młodej Plastyki „Arsenał 88”. Brał udział w ponad 350 wystawach w Europie, USA, Kanadzie, Japonii. Uprawia malarstwo sztalugowe, plafonowe, fresk. Jest przedstawicielem nurtu zwanego „neorealizmem egzystencjalnym”. Pracuje w Berlinie i w Polsce. W stolicy Podkarpacia gości na zaproszenie Stowarzyszenia Promocji Kultury i Sztuki „Pogranicze”. 

76

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016



W i e l k i e proj e k t y : Nowy Jedwabny Szlak

Integrowanie gospodarek różnych krajów nie jest wynalazkiem współczesności. Pierwszy taki mariaż przeszło dwa tysiące lat temu zaaranżowała Azja z Europą. I gdyby nie wtrąciła się wielka polityka z hegemonistycznymi zapędami, gdyby nie namieszały wielkie odkrycia geograficzne napędzane chciwością władających tym światem, to euroazjatycki mariaż mógłby trwać i trwać. Z pożytkiem dla zwyczajnych ludzi, bo to od nich wszystko się zaczęło. Chcieli po prostu pohandlować. Tak narodził się legendarny, choć realny Jedwabny Szlak – najstarszy trakt handlowy wiodący z Chin do Europy i na Bliski Wschód.

Tekst Anna Koniecka

A

potem już poszło, jak to w handlu. Korporacje kupieckie (karawany), okręty pustyni (wielbłądy), rynki zbytu… Najlepsza klientela – dwory władców i kapłaństwa, i to bez względu na epokę czy zmiany ustrojowe. Pośledniejszej, okołoklasztornej klienteli przybywało, w miarę jak duchowny stan ewoluował coraz bliżej brzucha aniżeli ducha. Świeckiego pospólstwa na towary ze starożytnego importu nie było stać, a kredytów konsumpcyjnych jeszcze wtedy im nie wynaleziono. Wielki Szlak to jest dar Bogów – tak mówiono w Chinach. Co ciekawe, wiara ta, mocno wówczas osadzona w realiach ekonomicznych, ma szanse na ponowne odrodzenie. Jedwabny Szlak zapowiada swój wielki powrót!

Wielki Szlak – to określenie oddaje najlepiej istotę przedsięwzięcia, na jakie porywali się kupcy – prekursorzy globalnej gospodarki.

78

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Pierwsze karawany z miasta Xi’an (dawna stolica Chin) wyruszały, gdy nie istniały jeszcze mapy terytoriów przemierzanych przez kupców w drodze na Zachód. W dalekiej Babilonii dopiero zaczęto je pisać na glinianych tabliczkach. Przedstawiały świat widziany z perspektywy tego starożytnego państwa – jako centrum, co nijak się miało do rzeczywistości i orientacji w obcym terenie raczej nie sprzyjało. A narodziny Ptolemeusza, przyszłego twórcy mapy „bardziej szczegółowej”, były dopiero w mglistych boskich planach. Musieli kupcy radzić sobie sami. Zdobywana na handlowych szlakach wiedza o ukształtowaniu terenu, o czyhających niebezpieczeństwach, o przyrodzie, miejscowych obyczajach, toczących się wojnach, stała się równie cenna jak przewożone towary. Pierwszą kompanię handlową, która trudniła się zbieraniem takich informacji, założył kupiec, Macedończyk Maes Titianus, który w I wieku p.n.e. prowadził interesy na Jedwabnym Szlaku. Potem wysyłał tam licznych agentów, żeby wszystko co zobaczą dokładnie zapisywali. Zapiski agentów Titianusa zaginęły w pomroce dziejów. Lecz


Światowa gospodarka jakimś cudem, a były to już czasy cesarstwa rzymskiego, kopia entej kopii tych zapisków trafiła do rąk Ptolemeusza i to na jej podstawie, tudzież innych (aktualniejszych?) materiałach, sporządził wspomnianą szczegółową mapę „w obrazach opisanych przez anonimowych autorów”. Na ile pomocną była karawanom w przeprawach przez górzyste, pustynne tereny Centralnej Azji (dzisiejszy Kazachstan, Uzbekistan, Turkmenistan, Kirgistan, Tadżykistan), trudne do pokonania nawet teraz, a co dopiero wtedy? ustynię Takla Makan, otoczoną niczym twierdza łańcuchami siedmiotysięcznych gór, i cieszącą się wyjątkowo ponurą sławą, kupcy próbowali obejść albo jakoś obłaskawić. Karawany szły skrajem pustyni, a na czas przeprawy zawieszano spory i kłótnie. Nikt na nikogo nie podnosił głosu. Nikt nie zagwizdał, nie zaśpiewał. Na postojach rozmawiano szeptem. Jakby szła karawana nie ludzi, ale duchów. Tak opowiadają Ujgurzy mieszkający na skraju pustyni. Stare ujgurskie przysłowie mówi: „Nie idź przede mną, mogę nie nadążyć. Nie idź za mną, nie umiem prowadzić. Idź przy moim boku, bądź moim przyjacielem”. Piekielne trudne zadanie – przyjaźń w interesach. [Słowo „ujgur” oznacza „zjednoczeni”.] Szlaki karawan wiodły z Centralnej Azji przez północną Persję (dzisiejszy Iran) do Mezopotamii – krainy w dorzeczu Eufratu i Tygrysu, a stamtąd do śródziemnomorskich portów. Szmat drogi do pokonania. Mówi się, że Jedwabny Szlak liczył dwanaście tysięcy kilometrów, ale to żadna miara odległości na tamte czasy. Z Taszkentu do Samarkandy, jednego z najpiękniejszych miast rozkwitłych na Jedwabnym Szlaku, samochodem jedzie się cztery godziny (z postojem na popas; wielbłądzie mleko sprzedaje niedaleko od drogi pokołchozowa ferma, ale kumysu, niestety, nie). Karawana szła z Taszkentu do Samarkandy tydzień. Czas – to była jedyna sensowna wtedy miara odległości. Czas pokonywania bezkresnych przestrzeni, przeprawiania się przez pustynie, przez górskie przełęcze na wysokościach, gdzie aż brakuje tchu. I są 42 stopnie w cieniu, tylko że cienia nie ma! Jest lekcja pokory, cierpliwości i... geografii. Mezopotamia – to dzisiejszy Bliski Wschód, południowo-zachodnia Azja; najbardziej zapalny, niespokojny region; szesnaście państw łącznie z Egiptem, Turcją, Afganistanem, Jemenem, Syrią - kolebką cywilizacji, unicestwianą właśnie teraz na oczach całego świata. Po cichu i bez kamer kona ogarnięty wojną Jemen. Na Bliskim Wchodzie, kiedy wędrowały tamtędy karawany, też spokojnie nie było. Kupcy szukali okrężnych dróg, a wyprawy ciągnęły się miesiącami. I to nie były wycieczki z Orbisem, raczej ekstremalna szkoła przetrwania. Ale kto nie ryzykuje… Na Jedwabny Szlak ruszały z Chin karawany na tysiąc wielbłądów, a nawet pięć, sześć tysięcy!, koni, mułów i wołów nie licząc. Wielbłądy dźwigały na Zachód: żelazo, proch, porcelanę, jedwab, papier oraz inne epokowe chiń-

P

skie wynalazki. Na Wschód: złoto, bursztyn, szkło i praktyczniejsze rzeczy jak nasiona roślin, oliwę, tkaniny z wełny, lnu, ale także jadeit – jeden z najważniejszych towarów na Jedwabnym Szlaku. Kamień rzadki, pożądany w Chinach często bardziej niż złoto, bo ono przecież nie leczy z chorób i nie zapewnia długowieczności, a jadeit – tak. Chińczycy od prawieków wierzą w moc jadeitu. To nakręca import do Chin i ceny tego kamienia, traktowanego jak lokata. Jako kamień „przemysłowy” – również. Stare jadeitowe szlaki handlowe funkcjonują do dziś. Figurki jadeitowego Buddy, ocalone przed „kulturalną rewolucją”, osiągają zawrotne ceny. Jadeitowe bibeloty – małe arcydzieła sztuki rzemieślniczej, choć to masowa produkcja, wykupują turyści. Uwierzyli w moc jadeitową kamienia, który przynosi bogactwo i szczęście pracowitym? Zachód ciekaw Wschodu, a Wschód Zachodu. Tę ciekawość rozpalił Jedwabny Szlak; tak zaczęły się przenikać kultury, filozofie, religie, obyczaje... Cywilizacje Babilonu, Egiptu, antycznej Grecji, Rzymu... Kapitał dla następnych pokoleń nie do przecenienia. Jak bardzo były hermetyczne i odległe oba światy – Wschodu i Zachodu, ile czasu zajęło, żeby ten dystans nadrobić, widać, kiedy porówna się chociażby listę chińskich wynalazków (bardzo długą). Tylko dwa przykłady: Chińczycy, mistrzowie innowacji, żelazo potrafili wytapiać półtora tysiąca lat przed Europą. A papierowymi banknotami posługiwali się siedemset lat wcześniej, nim wpadli na to Szwedzi. la Marco Polo, weneckiego kupca, który dotarł Jedwabnym Szlakiem do Chin w XIII wieku, płacenie papierowymi pieniędzmi za prawdziwe towary było wielkim zaskoczeniem. Podobnie jak to, że Chińczycy mogli zażywać codziennie gorącej kąpieli. Tę fanaberię, wręcz niebywałą wówczas w Europie, wytłumaczył jak człowiek interesu: w pałacach Wielkiego Chana (Kubilaja, wnuka Dżyngis Chana), ale także w domach obywateli, u których Marco Polo bywał jako poborca podatkowy, jest dużo „czarnych kamieni” (węgla) do grzania wody. Ot, co. Schodząc z Parnasu sztuki, polityki energetycznej i społecznej w Państwie Środka, wypada (?) wspomnieć, że pierwsze pułapki na europejskie szczury też pochodziły z Chin. W chińskiej tradycji szczur zajmuje godne miesce – jest symbolem płodności i mądrości, a dom, który opuściły szczury, jest traktowany z rezerwą i dość podejrzliwie. Jak ta tradycja wpływa na teraźniejszość, przekonali się w północnych Chinach mieszkańcy miasta Yu Men. Oprócz starożytnej, wiele mówiącej nazwy miasta Yu Men, tłumaczonej jako „Jadeitowe Wrota”, zachowało się niezbyt wiele z dawnej romantyki i świetności, kiedy przebiegał tędy Jedwabny Szlak do zachodniej Azji (przez Urumczi w stronę dzisiejszego Kazachstanu). Po odkryciu morskiej drogi do Chin miasto Jadeitowych Wrót stało się zaściankiem. I gdyby nie odkrycie złóż ropy naftowej w pobliżu, a także budowa autostrady wzdłuż starego szlaku karawan, nie byłoby teraz spektakularnego przebudzenia. ►

D

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

79


Światowa gospodarka

Historyczny Jedwabny Szlak.

Miasto jest przemysłowym kombinatem, gdzie przetwarza się ropę oraz inne śmierdzidła. Powietrze jednak nieco zdrowsze niż w Pekinie. W porównaniu z 22-milionową stolicą, stutysięczne Yu Men to kurort. A jednak dwa lata temu zostało zamknięte na przymusową kwarantannę z powodu epidemii dżumy, którą roznoszą szczury.

FORTUNA KOŁEM SIĘ TOCZY

M

iasta leżące na Jedwabnym Szlaku bogaciły się na handlu. W karawanserajach budowanych na szlakach odpoczywali przed dalszą drogą kupcy oraz ich „okręty pustyni” – wielbłądy. W składach bezpiecznych jak warownie przechowywali cenne towary, słono za to płacąc. Ale pieniądz rodzi pieniądz. Za tunikę z chińskiego jedwabiu (produkcji jedwabiu strzegła pod karą śmierci tajemnica) rzymski sybaryta płacił kupcowi tyle co za dwunastu niewolników. Niewolnik kosztował 800–1200 sestercji, zwykła tunika kosztowała ok. 16. Chleb – 1. Za dwie sestercje można było ponoć przeżyć dzień. [Wg zapisków cen odnalezionych w Pompejach]. Z czasów cesarstwa rzymskiego pochodzi anegdota o Marku Aureliuszu, który nie chciał stroić żony w jedwabie, bo jak twierdził, nie było go na taki luksus stać. Prawda jest taka, że po pierwsze to był stoikiem – prowadził skromne i spokojne życie. A po wtóre – piękna Faustyna męża cesarza (chyba) zdradzała. Ale w międzyczasie urodziła mu tuzin albo i więcej dzieci… Jak bajecznie bogate były miasta leżące na Jedwabnym Szlaku, świadczy choćby taki epizod z całkiem nieodległej historii. W Bucharze, kiedy zbliżała się fala bolszewickiej rewolucji, w domach bogatych kupców bielono na gwałt wapnem ściany, żeby ukryć złocenia, polichromie i freski

80

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

– ostatnie cenne rzeczy, jakich nie dało się wynieść i ukryć przed bolszewikami. Zachowane do tej pory, odrestaurowane wnętrze jednego z takich kupieckich domów można w Bucharze obejrzeć. Jest tam ulokowane muzeum sztuki regionalnej. Dom z ulicy niepokaźny, w środku przepych na ścianach i w komnatach zaaranżowanych jak w letnim pałacu ostatniego bucharskiego chana. Meble, porcelana, biżuteria, tkane z jedwabiu dywany, bibeloty – cudowności, że aż człowiek robi się chytry i żałuje, że ma tylko jedno życie, żeby się tym wszystkim nacieszyć. Wywodzący swój ród z Górnego Śląska współcześni potomkowie barona­ Ferdynanda von Richthofena też mogliby zbić fortunę na Jedwabnym Szlaku, i to bez specjalnego zachodu, gdyby ich przodek, zasłużony dla nauki w dziewiętnastym stuleciu geolog, geograf i podróżnik, rozmiłowany w Chinach, wykazał nieco sprytu i zaklepał swe prawa autorskie do Jedwabnego Szlaku. On pierwszy tego określenia użył, opisując ów słynny handlowy szlak jako drogę jedwabną wiodącą z serca Azji do Europy. Ale kto w czasach barona Richthofena, a tym bardziej on sam, pochłonięty pracą naukową oraz eksplorowaniem azjatyckiego, a potem jeszcze amerykańskiego kontynentu, przewidział, że Wielki Szlak, bezużyteczny, odkąd odkryto morską drogę do Chin, jeszcze dostanie swoją drugą szansę w XXI wieku?! Jako nowy Jedwabny Szlak, a zarazem nowa marka biznesowa firmująca starą, dobrą ideę integracji gospodarczej Azji z Europą. A ma to być integracja wręcz rewolucyjna, która – uwaga! – może zmienić dotychczasowy geopolityczny porządek świata. I pomyśleć, że jedwab nie był jedynym towarem transportowanym Jedwabnym Szlakiem.

NAJLEPSZY PRODUKT EKSPORTOWY Chiny od trzech lat intensywnie promują ideę Nowego Jedwabnego Szlaku. I na tym przedsięwzięciu już zarabia-


Światowa gospodarka

Nowy Jedwabny Szlak.

ją, chociaż efekt finalny ma być dopiero za 33 lata, na setną rocznicę proklamowania Chińskiej Republiki Ludowej. W ten prezent urodzinowy chcą zaangażować kilkadziesiąt państw europejskich i azjatyckich oraz gigantyczne pieniądze, również własne. Chiński pomysł na zintegrowanie Azji z Europą przy pomocy szybkich kolei, autostrad, lotnisk, sieci energetycznych oraz infrastruktury informatycznej ma być największą inwestycją infrastrukturalną w historii, większą niż plan Marshalla. Początkowo miała to być reaktywacja starożytnego szlaku transportowego z Chin do Europy w wersji kolejowej. Ale to za mało, żeby w końcu wygrać z pierwszą gospodarką świata – USA. Chiny są w tym rankingu wciąż na drugiej pozycji. Ale to nie jedyny powód „rewolucji infrastrukturalnej” na taką skalę, przygotowywanej przez Pekin. droworozsądkowy brytyjski „The Independent” zwraca uwagę na konsekwencje: „Połączenie Europy i Azji lądowymi szlakami handlowymi uniezależni dziesiątki krajów od szlaków morskich, kończąc tym samym zależność od Stanów Zjednoczonych, które dominują militarnie na oceanach i są w stanie zablokować krajom-outsiderom korzystanie z morskich tras handlowych. Ponowna integracja Azji z Europą w ramach Nowego Jedwabnego Szlaku, jest tym, czego Stany Zjednoczone obawiają się najbardziej” – pisze Independent. Chiny próbują znaleźć wyjście awaryjne – dlatego przyjęły koncepcję rozmiarów XXL Nowego Jedwabnego Szlaku, na który złożą się trasy lądowa i morska. Będą one biec wzdłuż całego azjatyckiego kontynentu. Na lądzie – częściowo starym Wielkim Szlakiem, włączając do współpracy przy realizacji projektu azjatyckie poradzieckie republiki. Powstaną także nowe szlaki – przez Indie, Iran, Ro-

Z

sję, Bałkany, kraje UE, w tym Polskę (jako Unijną Bramę, przez którą chińskie towary wjadą na unijny rynek). Zaproszenie do współpracy przy realizacji projektu Nowego Jedwabnego Szlaku, składane z wielką pompą przez Chiny europejskim i azjatyckim państwom, przyjmowane jest na razie entuzjastycznie. Widać pierwsze efekty podpisanych umów z Chinami. Uzbekistan, beneficjent takiej umowy, jest wielkim placem budowy. Sąsiednie kraje podpisują podobne umowy – udział w wielkim projekcie w zamian za surowce. Słowo „współpraca” będzie się często powtarzać – to jest część strategii gigantycznego chińskiego projektu. Forma propozycji współpracy wielostronnej, na której skorzystają wszyscy uczestnicy, a nie tylko ten najsilniejszy, jest lepsza wizerunkowo i nie budzi obaw, że silniejszy partner zdominuje i uzależni od siebie pozostałych, bo to on ustala reguły gry. A jak będzie? Pożywiom, uwidim – mawiają Rosjanie. Strategia win win – wszyscy są wygrani, jest w pewnym sensie repliką jednego ze starych chińskich forteli, który brzmi: „Oszukaj Niebo i przekrocz morze” (czyli ukryj przed przeciwnikiem to, że istnieje między wami różnica interesów). Stany Zjednoczone stosują tę taktykę wobec unijnej Europy. Ukraina, Syria to są tylko narzędzia do realizacji celu – hegemon pragnie podtrzymać swoją słabnącą pozycję za wszelką cenę. Chinom uda się ich wielki plan? Jeśli tak, to za jaką cenę? Zbigniew Brzeziński, doradca amerykańskich prezydentów, nie wybiega aż tak daleko w przyszłość. W książce „Strategiczna wizja. Ameryka a kryzys globalnej potęgi”, układ sił w światowej polityce kreśli taki: „środek ciężkości przesuwa się z Zachodu na Wschód”, lecz za dziesięć lat nie Chiny, a chaos będzie rządził światem. Na początku był chaos… 

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

81


INTERNET Fotografia Tadeusz Poźniak

InternetBeta 2016 Mateusz Tułecki,

Czym w sieci żyją młodzi i jaka będzie nasza przyszłość? Z Mateuszem Tułeckim, pomysłodawcą i organizatorem konferencji InternetBeta, rozmawia Katarzyna Grzebyk

z wykształcenia socjolog, absolwent Instytutu Socjologii UJ i Instytutu Zaawansowanego Zarządzania WSB-NLU w Nowym Sączu. Dyrektor ds. Rozwoju Akceleratora GrowPoint na Akademii Leona Koźmińskiego. Project manager Startup Fest Agora. Wykłada na WSE im ks. J. Tischnera w Krakowie, gdzie jest opiekunem merytorycznym studiów z zakresu marketingu w sieci i zarządzania projektami internetowymi. Był managerem inwestycyjnym w Agorze S.A. i wykładowcą Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Pomysłodawca i organizator konferencji InternetBeta, spotkań XRAII w Rzeszowie oraz serwisu Posprzatajmy.pl. Człowiek Roku Polskiego Internetu 2010. InternetBeta 2016 odbędzie się w dniach 14-16 września w Centrum Turystyki i Rekreacji WSiIZ w Kielnarowej. Podczas dwóch dni odbędzie się ok. 50 prezentacji, których wysłucha ok. 400 osób.

82

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016


INTERNET Pamięta Pan ten impuls, który kazał Panu osiem lat temu zorganizować konferencję InternetBeta w Rzeszowie?

D

oskonale go pamiętam. Jeżdżąc po różnych eventach w Polsce zorientowałem się, że różne środowiska branżowe nie spotykają się ze sobą. Są zamknięte konferencje psychologów, socjologów, agencji digitalowych, startupowców czy aniołów biznesu itp. Uświadomiłem sobie, że ci ludzie nie znają się ze sobą i konieczne jest wydarzenie, na którym mogliby się spotkać i wymienić doświadczeniami. Pamiętam, że gdy w styczniu 2009 roku na spotkaniu KrakSpot w Krakowie, pierwszy raz publicznie powiedziałem o konferencji InternetBeta i jej idei, chyba nikt nie wierzył, że coś takiego fajnego może wydarzyć się w Rzeszowie i że uda mi się to zrobić. Kilka miesięcy później okazało się, że jednak da się. Już pierwsza edycja spotkała się z dużym zainteresowaniem i ciepłym przyjęciem. Druga edycja była już sukcesem. W połowie września będziemy mieć już ósmą edycję InternetBety, która z roku na rok jest lepsza i za każdym razem inna, bo nowe technologie tak szybko się rozwijają, że to, o czym mówiono na konferencji jeszcze rok czy kilka lat temu, dziś jest już historią. Kiedy InternetBeta zaczynała, nie było Snapchata ani zbyt wielu youtuberów… Dokładnie tak jest. Niedawno przeglądałem tytuły wystąpień prelegentów z pierwszej Bety i widzę, jak bardzo ta branża się zmieniła. Wystarczy przeglądnąć programy poprzednich edycji, żeby zobaczyć, co dzieje się w świecie nowych technologii i w którą stronę on ewoluuje. Zawsze starałem się tak dobierać prelegentów i tematy, żeby były jak najbardziej aktualne. Jest to fantastyczne doświadczenie. Z każdą kolejną edycja InternetBeta również ewoluowała. Czy wśród prelegentów są osoby związane z konferencją od kilku edycji, które za każdym razem mają coś nowego, aktualnego do powiedzenia? Kilku prelegentów jest z nami od samego początku. Prawie na każdej edycji jest Paweł Tkaczyk, doradca budowania marki, publicysta, bloger, autor książek; Paweł Sala, ekspert ds. e-mail marketingu, współzałożyciel i dyrektor zarządzający Freshmail, popularnego narzędzia do e-mail marketingu, oraz Mariusz Wesołowski, specjalista e-commerce. Kilka osób przyjeżdża regularnie. Ludzie chcą występować na InternetBecie, co mnie bardzo cieszy, bo wiem, że za każdym razem powiedzą coś nowego, ciekawego i jeszcze ściągną do Rzeszowa nowe osoby. Przyznam, że każdego roku mam problem nadmiaru propozycji wystąpień. Gdybym ich nie selekcjonował, InternetBeta mogłaby trwać nawet tydzień. Uczestnicy uwielbiają klimat Bety, jest on niepowtarzalny jeśli chodzi o imprezy branżowe w Polsce. Gdy przyjeżdżają na Betę, to faktycznie na niej są. Nie planują spotkań biznesowych ani nie spotykają się ze znajomymi, tylko są na evencie. InternetBeta nie ma narzuconych tematów przewodnich, jak więc dobierani są prelegenci? Ludzie sami się zgłaszają i proponują tematy, tych zgłoszeń jest bardzo dużo. Ale są też nazwiska, które ściągam, bo zależy mi, żeby przyjechały na Betę. Termin wrześniowy jest dość niefortunny na takie wydarzenie, bo to jeszcze czas urlopowy, ale zawsze udaje mi się zaprosić tych, na których mi zależy. W 2013 roku w rozmowie z magazynem VIP Biznes i Styl przyznał Pan, że chciałby, aby na InternetBecie pojawiały się rzeszowskie firmy. Pojawiły się?

T

ak, to się udało. Gdy napływają zgłoszenia, zawsze szczególniej przyglądam się tym napływającym z Rzeszowa, bo zależy mi, żeby Podkarpacie się rozwijało i żeby Beta była oknem na świat dla projektów, inicjatyw i firm z Rzeszowa i okolic. Bardzo dobrze współpracuje się nam z Urzędem Marszałkowskim, mamy wsparcie prezydenta Rzeszowa. Po kilku latach udało nam się wypracować pewien mechanizm współpracy i wiem, że wszystkich stronom należy na rozwoju. W tym roku pójdziemy o krok dalej: w konkursie startup sito będą prezentowane głównie projekty z Podkarpacia. Staram się wspierać inicjatywy, które dzieją w tym regionie. Wśród prelegentów mieliśmy już przedstawicieli firm z Rzeszowa, m.in. z Ideo czy Fabryki E-Biznesu, a ostatnio z prężnie rozwijającej się firmy G2A. Ponadto firmy z Podkarpacia wspierają nas w organizacji wydarzenia. InternetBety nie organizuje jakiś duży komitet organizacyjny, tylko ja i Łukasz Bis, pracownik Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania, przy pomocy podkarpackich firm. Co czeka uczestników InternetBety 2016? Kto przyjedzie i o czym będzie mowa? Program - jak zwykle - będzie różnorodny. Jakiś czas temu, bazując na opinii uczestników, którzy stwierdzili, że najważniejszy jest dla nich klimat oraz spotkania ludzi z branży z Polski, a nie z osobistościami z zagranicy, przestałem zapraszać zagraniczne nazwiska. Uczestnicy InternetBety chcą się poznać, usiąść, porozmawiać. Ciekawym prelegentem ►

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

83


tegorocznej edycji jest na pewno Steve Nash, właściwie Kacper Nowak, który jest trzykrotnym mistrzem świata DJ-ów. Opowie o rozwoju muzyki elektronicznej i wpływie na nią nowych technologii, ale wystąpi również wieczorem w części koncertowej. Będą również youtuberzy, tworzący kontent atrakcyjny dla młodych ludzi: Rafał Myśliński i Kamil Natil z Suchara Codziennego, Rafał Masny z Abstrachuje.tv czy absolwenci szkół aktorskich, znani w sieci jako Jeleniejaja. Ich obecność jest nieprzypadkowa. Zależy mi, aby pokazać, czym aktualnie żyją młodzi ludzie. Będzie też sporo prezentacji biznesowych, merytorycznych, podpowiadających, jak rozmawiać z klientami. Tu polecam wystąpienie Piotra Buckiego, który współpracuje z firmami na całym świecie. To znany szkoleniowiec, doradca i znakomity mówca. Po raz pierwszy na Betę przyjedzie Daniel Aduszkiewicz, który prawie w ogóle nie pokazuje się publicznie, odpowiedzialny za globalną firmę UXPin. Natomiast Bartek Gola ze SpeedUp Group, którego bardzo cenię, będzie mówił o wizjach przyszłości. Zabawi się w futurologa i trochę nas postraszy, pokazując, jakie będzie nasze życie w przyszłości. Poza tym będziemy rozmawiać o big data, najciekawszych kampaniach w sieci, życiu społecznym, Internecie rzeczy, beaconach. Długo by wymieniać. InternetBeta to również ciekawe wydarzenia dodatkowe, jak koncerty, co rzadko się spotyka na eventach branżowych.

Od

początku starałem się, aby Beta była wydarzeniem muzycznym. W tym roku wystąpi Bovska, fenomenalna młoda polska artystka, którą kojarzymy z motywu przewodniego z serialu „Druga szansa”. Zagra Gooral, polski DJ, miksujący muzykę folkową z elektronicznymi brzmieniami. Na Woodstocku występował z zespołem Mazowsze, ale w karczmie w Kielnarowej też będzie brzmiał świetnie. Oczywiście, zagra wspomniany już Steve Nash. Zaprosiliśmy Marinę Milov, znaną z The Voice of Poland, która kiedyś mieszkała w Rzeszowie. Będą foodtrucki, coś, co w Rzeszowie jeszcze nie jest znane, ale w Warszawie błyskawicznie się rozwija. Oprócz tego na uczestników czeka mnóstwo innych atrakcji: dmuchane piłkarzyki i – oczywiście – tancerze ognia. Konferencja służy wymianie myśli i doświadczeń. Jak ta wymiana procentuje?

P

rocentuje i mamy na to kilka sztandarowych dowodów. Na Becie można znaleźć inwestora, klienta, partnerów biznesowych – wystarczy przyjechać. W ubiegłym roku zorganizowaliśmy dla pracowników samorządowych warsztaty ze znanymi ekspertami; wiedzę zdobytą tam zaczynają wdrażać w życie, co bardzo cieszy. Brand24, znana firma monitoringu social media, twierdzi, że InternetBeta jest dla nich najważniejszym wydarzeniem i bardzo im pomogła. Z kolei firma Social WiFi znalazła inwestora na naszej konferencji. W tym roku partnerem Bety jest firma Microsoft, a konkretnie jej nowy produkt Surface pro 4. Na surface zagra Steve Nash, Tomek Sysło będzie na nim rysował poszczególne wystąpienia, a już na następny dzień odbędzie się wernisaż jego prac. Uczestników czeka wiele smaczków, a to wszystko dzięki udanej współpracy z Urzędem Marszałkowski, Urzędem Miasta Rzeszowa i podkarpackimi firmami. 



BIZNES

Drukarka przyrostowa i beton responsywny.

Innowacje rzeszowskich firm Sztuką jest przekuć swoją pasję w biznes i zaproponować ją klientom. Potem znaleźć nabywców, czerpać zyski i satysfakcję. Verashape, rzeszowska firma z 20-letnim stażem na rynku, jak i sporo młodsza Betonovo, znalazły niszę w swoich branżach i bez kompleksów oferują produkty i usługi na najwyższym, światowym poziomie. Verashape wyprodukowała już około 100 różnych drukarek 3D dla klientów na całym świecie, zaś Betonovo upiększyła przy pomocy betonu wiele wnętrz, budynków i przestrzeni wielkich miast. Określenie „innowacyjne” nie jest w ich przypadku żadnym nadużyciem. Obie firmy pracują nad projektami zupełnie nowej jakości, jakich na rynku jeszcze nie było.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak, archiwum Jerzego Dobrzańskiego

C

zy produkcja elementów z betonu może być innowacyjna? Jeśli tak, to na ile? Przecież już sama nazwa kojarzy się z czymś stałym, trwałym, niepodlegającym zmianom, czego nie można ruszyć. Z czymś, co jest praktyczne, ale niekoniecznie ładne. Tymczasem rzeszowianin, Jerzy Dobrzański, absolwent rzeźby na ASP w Warszawie, pedagog na Akademii Sztuki w Szczecinie, projektant i właściciel firmy Betonovo, zmienia ogólne pojęcie o tym materiale budowlanym. Jego zdaniem, z betonu można zrobić niemal wszystko, bo to niesłychanie plastyczny i efektowny materiał, który również może być przyjemny dla oka. Co więcej, beton może być responsywny i współpracować z nowymi technologiami. – Betonem można manewrować na wiele sposobów. W swojej początkowej fazie jest materiałem lejnym, można go wlać do każdego naczynia i uzyskać dowolny kształt. Beton można też nałożyć na inny materiał, uzyskując dowolną formę przestrzenną – tłumaczy Jerzy Dobrzański.

86

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

Betonovo istnieje od 2014 roku. Formalnie, bo wcześniej przez 12 lat Jerzy Dobrzański „pracował z betonem” jako niezrzeszony, nieformalny projektant, projektując dla znanych marek, m.in.: Libet S.A., Incana S.A., Semmelrock S.A., Recli Polska. Jego projekty były wielokrotnie nagradzane i otrzymały m.in. Must Have na Łódź Design Festival, w Łodzi w 2012 r. i Top Design Award na Arena Design w Poznaniu w 2013 r. Na początku Betonovo zaczęła działać w Krakowie. Jerzy Dobrzański zmienił swoją dotychczasową pracownię artystyczną w pracownię projektową, co zbiegło się w czasie z otrzymaniem przez niego doktoratu w dziedzinie projektowania przemysłowego na Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Jednak po roku przeniósł firmę do rodzinnego miasta – Rzeszowa. – Dowiedziałem się, że powstał tu Inkubator Technologiczny, który oferuje innowacyjnym firmom preferencyjne warunki. Nowoczesna hala, duża przestrzeń, zaplecze techniczne, wysokiej jakości sprzęty pomocne w moich niektórych realizacjach oraz bardzo nowoczesne laboratorium ułatwiają prowadzenie działalności – tłumaczy.


BIZNES

Jerzy Dobrzański.

Upiększanie rzeczywistości za pomocą betonu Po 12 latach podróży i zbierania doświadczeń w kraju i za granicą (przez rok był stypendystą Fundacji Kościuszkowskiej w Pratt Institute w Nowym Jorku) Jerzy Dobrzański zaczął w Rzeszowie profesjonalną działalność biznesową, łącząc ją z działalnością naukową – od października 2016 r. będzie prowadził własną pracownię projektowania produktu na kierunku wzornictwo na Akademii Sztuki w Szczecinie. – Łączenie naukowych badań z rzetelną praktyką ma wartościowe przełożenie na biznes. Jako pedagog chcę tak przygotować swoich studentów, żeby nie tylko znaleźli pracę po studiach lub założyli własną działalność, a przede wszystkim utrzymali się na rynku. Na uczelniach artystycznych nikt nie uczy studentów, jak z sukcesem prowadzić własną firmę, a tym bardziej nie ostrzega o zagrożeniach, jakie się z tym wiążą – mówi projektant. Betonovo zajmuje się produkcją betonu architektonicznego, produkcją płyt elewacyjnych, elementów przestrzeni

publicznej, produkcją mebli, naczyń, gadżetów i elementów dekoracyjnych z betonu. Jest to produkcja innowacyjna i ekologiczna. Wiele innowacji dotyczy składu mieszanek i łączenia betonu z innymi materiałami, także odpadami z tzw. tworzyw sztucznych, które po drobnej obróbce mogą stać się składnikiem mieszanki betonowej. łyty elewacyjne wykonywane są z betonu GRC, czyli wzmacnianego włóknami szklanymi. – Taka płyta jest bardzo trwała i odporna na warunki atmosferyczne, nie łamie się i nie pęka, nawet przy upadku z dużej wysokości. Dzięki naszym mieszankom uzyskujemy duże formaty przy grubości nawet 8 mm. To ekologiczne i ekonomiczne podejście do produkcji, ponieważ ogranicza zużycie cementu, koszty transportu, a co najważniejsze – ułatwia montaż zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz budynku – tłumaczy Jerzy Dobrzański. – Innowacyjność firmy Betonovo to skuteczne połączenie procesu projektowania i produkcji. Szybkie prototypowanie z użyciem drukarek 3D i maszyn ►

P

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

87


BIZNES CNC oraz doświadczona kadra powoduje, że realizacja konkretnego pomysłu trwa zaledwie kilka dni. W ten sposób możemy szybko reagować na potrzeby klientów, prezentując im końcowy efekt w krótkim czasie. Klient otrzymuje projekt oraz indywidualną realizację tego projektu. Nie mamy w tym zakresie zbyt dużej konkurencji – przyznaje właściciel firmy. ajwięcej realizacji firmy Betonovo znajduje się w Warszawie, w tym ciekawa elewacja kina Praha, na którą składają się rzeźby nieżyjących znanych polskich aktorów. Najnowszą realizacją jest elewacja biurowca Astoria Premium Office w Warszawie – tu Betonovo przygotowało wielkoformatowe (3,5-metrowe) płyty betonowe o strukturze trawertynu. Obecnie firma przygotowuje dwanaście przestrzennych obiektów rzeźbiarskich na potrzeby inwestycji Zagospodarowania Lewobrzeżnego Bulwaru Wisły w Warszawie. Będzie ona gotowa w 2017 roku.

N

Dobry biznes można robić z Rzeszowa Jerzy Dobrzański jest zadowolony z prowadzenia biznesu w Rzeszowie. – Nieważne, gdzie prowadzisz biznes. Najważniejsza jest przemyślana strategia, realne cele, dobre relacje z klientami oraz szczera pasja, która daje siłę do działania. Betonovo ma dobrą lokalizację, blisko lotniska i autostrady, co pozwala na sprawną mobilność. Działamy w twórczej, kreatywnej atmosferze, w sąsiedztwie firm zajmujących się robotyką, mechaniką czy informatyką, z których usług korzystam. W stolicy innowacji brakuje mu profesjonalnej galerii sztuki współczesnej, wystaw sztuki aktualnej oraz instytucji, która propagowałaby wzornictwo jako element wsparcia dla podkarpackich przedsiębiorców. Uważa, że należy brać przykład z Kielc, Cieszyna, Gdyni czy Szczecina, gdzie takie instytucje świetnie prosperują, wzbogacając miasto i mieszkańców swoją kreatywnością. Verashape obecna w Rzeszowie od 20 lat W Rzeszowie od 20 lat obecna jest firma Verashape, założona w 1996 roku przez Tomasza Szymańskiego. – Zawsze marzyłem, żeby zbudować coś swojego, co pozwoli mi na realizację własnych planów i marzeń. Na początku było bardzo ciężko. Miałem małe dzieci, ale też duże wsparcie żony i rodziny – opowiada właściciel firmy Verashape. Obecnie w prowadzeniu firmy wspiera go syn Marcin, absolwent mechaniki i budowy maszyn na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, który od najmłodszych lat zdradzał zamiłowanie do konstruowania i projektowania, a branżą firmy taty zainteresował się jeszcze przed rozpoczęciem studiów. Dziś w Verashape jest product manage-

rem. Niewykluczone, że w przyszłości do zespołu dołączy drugi syn pana Tomasza, Przemysław, który studiuje ekonomię na Akademii Ekonomicznej w Krakowie. – Już angażował się w proces produkcji i montażu drukarek, mam nadzieję, że zostanie w firmie – dodaje właściciel Verashape. Verashape przez lata doskonale sobie radziła w swojej branży (wdrażanie oprogramowania do projektowania, oprogramowania do sterowania maszynami numerycznymi), zyskując świetną opinię, ale już wtedy jej właściciel zaczął myśleć nad nową gałęzią działalności. Gdy dotychczasowi klienci jego firmy zainteresowali się prototypowaniem i drukarkami 3D, stwierdził, że albo zacznie sprzedawać drukarki 3D, albo wymyśli własny produkt. – Po rozpoznaniu rynku stwierdziliśmy, że możemy zrobić własną drukarkę i od 2013 roku właśnie tym się zajmujemy – mówi Tomasz Szymański. Marcin Szymański dodaje, że nowa gałąź biznesu doskonale wpisuje się w dotychczasową działalność firmy. – Nieustannie się rozwijamy w tej branży, zdobywamy rynki europejskie, amerykański oraz azjatyckie i być może niebawem drukarki 3D staną się dominującą dziedziną naszej działalności. Jedyne takie drukarki na świecie Nowoczesne drukarki 3D powstają w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce, gdzie firma wynajmuje halę produkcyjną i pomieszczenia biurowe. Drukarki rzeszowskiego producenta charakteryzują się opatentowanymi rozwiązaniami technologicznymi, wśród których na szczególną uwagę zasługuje dwugłowicowy ekstruder VPREC-DOUBLE, pozwalający na wydruk wykorzystujący dwa materiały w jednym procesie. To innowacyjne rozwiązanie technologiczne umożliwia sprawne tworzenie dwumateriałowych elementów i wyjątkowo skomplikowanych prototypów. Głowice w drukarkach 3D VSHAPER są wysokotemperaturowe, mogą drukować z trudnych tworzyw typu PEEK czy PEI. Drukarki dają możliwość wykonywania modeli z bardzo dużą dokładnością, mają unikalną na rynku kinematykę. patentowaliśmy głowicę, która dużo mniej się zużywa w stosunku do konkurencji i można na niej dłużej drukować materiałami o temperaturze druku do 410 stopni Celsjusza, dzięki czemu jesteśmy bardziej konkurencyjni na rynku. Zamknięta komora robocza zapewnia odpowiednie warunki dla przetwarzania tworzyw, w efekcie czego zyskujemy wyższą jakość wydruku – podkreśla Marcin Szymański. Ponadto w komorze znajduje się filtr węglowy, który oczyszcza opary powstające w trakcie wydruku. Drukarki od rzeszowskiego producenta wykorzystywane są głównie w branży automotive, w odlewnictwie, lotnictwie, medycynie, w produkcji form wtryskowych, a także w instytutach badawczych, szkolnictwie wyższym i de-

O

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl


BIZNES signie. Interesują się nimi klienci z całego świata, z Niemiec, USA, Włoch czy Korei. Oprócz modeli dostępnych w stałej ofercie, Verashape oferuje drukarki na specjalne zamówienie. Na stronie firmy klient może samodzielnie skonfigurować parametry drukarki i wysłać zapytanie. Urządzenie jest gotowe w ciągu miesiąca. – Jesteśmy jedyni na rynku, którzy oferują taką możliwość – zaznacza Tomasz Szymański. Sprzedaż i wdrożenie drukarek 3D na rynki zagraniczne jest możliwa dzięki współpracy rzeszowskiej firmy z dystrybutorami i resellerami, których baza stopniowo się rozrasta.

Od lewej: Marcin i Tomasz Szymański.

Nowy projekt Verashape: drukarka przyrostowa

O

becnie zespół Verashape pracuje nad najnowszym modelem drukarki 3D. Efekty poznamy za ok. dwa lata, ale jeszcze w tym roku firma uchyli rąbka tajemnicy. Projekt o nazwie „Innowacyjna w skali świata drukarka przyrostowa”, o wartości blisko 12 mln zł, otrzymał dofinansowanie w wysokości 8,6 mln zł z Programu Operacyjnego Inteligentny Rozwój 2014–2020. Jego celem jest doskonalenie technologii druku metodą osadzania stopionego materiału (FFF, ang. fused filament fabrication). Jeszcze w tym roku ruszy budowa nowej siedziby Verashape (obecnie firma ma biura w Rzeszowie, Jasionce, Wrocławiu i Poznaniu). Firma kupiła nieruchomość o powierzchni 1,09 ha na terenie Specjalnej Strefy Ekonomicznej EURO-PARK MIELEC, Podstrefa Trzebownisko, w bezpośrednim sąsiedztwie firmy OPTeam S.A. Powstanie tu siedziba wraz z halą produkcyjną, wyposażoną w linię do montażu powierzchniowego układów elektronicznych, laboratoria badawczo-rozwojowe, działy technologiczne i konstrukcyjne. Do tego zakupione zostaną niezbędne urządzenia i kompletne wyposażenie biurowe. Nowa inwestycja oznacza również nowe miejsca pracy dla wykwalifikowanych specjalistów: elektroników, mechatroników, informatyków i handlowców. Verashape wyprodukowała do tej pory ok. 100 różnych drukarek 3D. – Jest to specyficzny produkt. Stawiamy na jego jakość, a nie ilość sprzedanych sztuk. Ponieważ nasze drukarki nie są tanie, szczególną wagę przykładamy właśnie do jakości. Klient musi mieć pewność, że dobrze inwestuje – mówi Marcin Szymański. Beton i nowe technologie? To jednak możliwe Tą samą drogą, stawiając na jakość i oryginalność, podąża firma Betonovo. Jej ideą jest połączenie betonu z nowymi technologiami. Betonovo chce stworzyć beton responsywny, który będzie odpowiadał na pewne impulsy

i sygnały elektroniczne w urządzeniach mobilnych. Badania już trwają. – Pracujemy nad ścieżką dla niewidomych, która prowadziłaby niewidomego przez miasto, informując go, gdzie znajduje się w danym momencie. Byłoby to możliwe dzięki czujnikowi w lasce niewidomego, reagującego na kostkę brukową, w której zawarte są związki wysyłające impuls. Idzie nam bardzo dobrze, choć wciąż brakuje funduszy na specjalistyczne badania – mówi Jerzy Dobrzański. Kolejnym planem Betonovo jest połączenie betonu z rzeczywistością rozszerzoną. – Polega to np. na tym, że zrobimy fasadę lub cokolik zgodnie z regułami rozszerzonej rzeczywistości. Gdy skierujemy na nią smartfon, ukaże się ona w innej formie, będzie bardziej przestrzenna, a użytkownik zyska dodatkowe informacje – tłumaczy projektant. – Beton jest wszędzie, dlaczego nie połączyć go z nowymi technologiami, które również są ogólnie dostępne? Jesteśmy pierwszą firmą w Polsce, która idzie w tę stronę, inni pewnie pójdą za nami. 

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

89


Wysokościowce buduje się głównie w centrach miast, i to wtedy, gdy grunty są tam bardzo drogie

Rzeszowski Manhattan:

Capital Towers, Olszynki Tower, SkyRes Lubelska… Plany rzeszowskich deweloperów przewidują, że w najbliższych latach stolica Podkarpacia wzbogaci się w kilku punktach miasta o imponujące wysokościowce. - Rozwiązywanie problemów mieszkaniowych w Rzeszowie za pomocą budynków wysokich czy bardzo wysokich niespecjalnie ma uzasadnienie – studzi entuzjazm miłośników wysokiego budowania Maciej Łobos, rzeszowski architekt, wspólnik w firmie MWM ARCHITEKCI.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak

„pobożne życzenie” deweloperów?!

Capital Towers.


K

ilka przykładów. Nad Wisłokiem, w sąsiedztwie mostu Zamkowego, od kilku lat firma MM Capital Group, należąca do Mirosława Misiołka, buduje kompleks budynków pod nazwą Capital Towers, który reklamuje jako największe centrum apartamentowo-biurowe w południowo-wschodniej Polsce. W skład kompleksu mają wchodzić m.in. dwa wieżowce ze szkła i stali. Dotychczas powstał jeden, ten niższy, 18-kondygnacyjny, o wysokości 54 metrów. Inwestor zamierza postawić drugi, jeszcze bardziej okazały, bo liczący 25 kondygnacji, o wysokości 80 metrów. Po drugiej stronie Wisłoka, przy ul. Szopena, w odległości stu kilkudziesięciu metrów od Capital Towers, ma powstać 36-kondygnacyjny wieżowiec mieszkalno-handlowo-usługowo-biurowy Olszynki Park (nazwa nawiązuje do Olszynek – położonego w tamtych okolicach, kultowego w okresie PRL miejsca rekreacyjnego rzeszowian). Budynek jest projektem deweloperskim APK Development, natomiast autorami projektu architektonicznego są architekci z pracowni S.T. Architekci. Wieżowiec ma być o wiele wyższy od „wież” Capital Towers – jego wysokość ma liczyć 160 metrów. Jak zapowiada inwestor, budowa ruszy jeszcze w tym roku i zakończy się w 2019. W tym

Architektura kompleksie ma się mieścić 240 mieszkań. W jego skład będą wchodzić właściwie dwa wieżowce – ten drugi o połowę niższy. Warto w tym miejscu przypomnieć, że zarówno lokalizacja, jak i wysokość wieżowca Olszynki Park wzbudzała opory architektów i planistów. Dwa lata temu prof. Marek Gosztyła z Politechniki Rzeszowskiej przekonywał na łamach „Nowin”, że to złe miejsce na taki budynek. Według niego linia zabudowy starego miasta, na czele z zamkiem, powinna przechodzić w nowoczesne obiekty łagodnie. Lokalizacja wzbudziła także wątpliwości dr Agaty Ćwik z Katedry Agrobiologii i Ochrony Środowiska UR, która w ub. roku na łamach rzeszowskiej „Gazety Wyborczej” stwierdziła, że zabudowywanie terasy zalewowej (a taką terasą są Olszynki) ze środowiskowego punktu widzenia jest absurdalne. Rzeszowska firma DevelopRes, która wybudowała przy ul. Warszawskiej biurowiec SkyRes Warszawska, chce wybudować w sąsiedztwie, przy ul. Lubelskiej, drugi biurowiec wchodzący w skład tego kompleksu – SkyRes Lubelska. Powierzchnia pod wynajem w biurowcu przekroczy 17 tys. mkw. Projekt kompleksu SkyRes został wykonany przez biuro 3D Architekci Witold Padlewski i Paweł Koperski z Krakowa. ►


Architektura SkyRes Lubelska.

wał znaczny wzrost liczby ludności w miastach. W efekcie ceny gruntów poszły bardzo w górę, a śródmieścia stały się niesamowicie kosztowne, co wymusiło budowanie wysokościowców. W Europie ten trend nie jest tak rozwinięty: w Londynie wysokościowce są skupione głównie w ścisłym City, w Barcelonie to są pojedyncze obiekty, a np. w Kopenhadze właściwie ich nie ma. – Da się bez nich żyć – uważa rzeszowski architekt. Rzeszowie, zdaniem Macieja Łobosa, budowanie budynków wysokich niespecjalnie ma ekonomiczne uzasadnienie. Wysokościowce buduje się bowiem z reguły w centrach miast, gdzie koszty gruntów są kosmicznie wysokie. Tak się jednak składa, że w Rzeszowie ceny gruntów do wysokich nie należą (według danych portalu Bankier.pl, ceny działek budowlanych w Rzeszowie w ub. r. – w porównaniu z cenami w innych miastach wojewódzkich – sytuowały stolicę Podkarpacia prawie na końcu stawki). Drugi problem można zdefiniować następująco: im wyżej, tym drożej. – Realizacja budynku wysokiego będzie o 20–30 proc. droższa od wybudowania budynku niskiego – tłumaczy Maciej Łobos. Koszt budowy podwyższa m.in. konieczność przestrzegania przepisów dotyczących bezpieczeństwa – im wyżej, tym bardziej wyśrubowanych. A jeżeli już się na te wysokościowce uprzemy, to – zdaniem rzeszowskiego architekta – w stosunkowo biednym, w porównaniu z Warszawą czy Krakowem mieście, jakim jest Rzeszów, budowanie wysokich budynków ma uzasadnienie tylko w bardzo topowych lokalizacjach, z przeznaczeniem dla klientów zamożnych, a i to nie na masową skalę, ponieważ zamożni ludzie nie chcą mieszkać w „mrówkowcach” albo w budynkach zajmowanych głównie przez studentów. – Młode małżeństwo, będące u progu kariery zawodowej czy szukające pierwszego mieszkania, nie zapłaci o 20 proc. więcej za topową lokalizację w budynku wysokim. To jest błąd, który – moim zdaniem – popełniają rzeszowscy deweloperzy: nie pozycjonują swojej oferty tak, by uwzględnić wymagania rynku – tłumaczy Maciej Łobos. Jego zdaniem, w Rzeszowie nie ma oferty dla zamożnego klienta, chcącego zamieszkać w śródmieściu. Ze swoich kontaktów z takimi ludźmi wnioskuje, że w centrum Rzeszowa byłoby zapotrzebowanie na 100-, 120-metrowe apartamenty o standardzie domu jednorodzinnego. Nabyliby je ludzie zamożni, którzy nie chcą stać w korkach, dojeżdżając z obrzeży miasta, nie mają ochoty na pielęgnowanie ogrodu przy domu, a zamiast tego wolą spotkać się z przyjaciółmi przy winie w jednej z restauracji w ścisłym centrum Rzeszowa. Tymczasem takiej oferty na rynku nie ma. – W topowych lokalizacjach, takich jak Olszynki, okolice Podwisłocza czy mostu Zamkowego, powinny pojawić się mieszkania luksusowe, które spowodowałyby, że śródmieście będzie żyć – przekonuje architekt. – Budowanie na Olszynkach czy Podwisłoczu 45-metrowych mieszkań, droższych o 20–30 proc. od tych, które są obecnie na rynku, jest ekonomicznym absurdem. Maksymalizowanie po-

W

P

omiędzy zalewem na Wisłoku a al. Powstańców Warszawy mają powstać dwa wieżowce z częścią handlową i parkingiem podziemnym. Budynki mają mieć po 55 metrów wysokości i każdy ma być zwieńczony 20-metrową iglicą. Z kolei na ul. Podwisłocze, w miejscu pawilonu handlowego po byłym sklepie „Jedynka”, ma powstać wieżowiec o wysokości 90 m. Fajnie, ale czy tak szerokie plany pięcia się w Rzeszowie do góry mają ekonomiczne uzasadnienie?

Wysokościowe budownictwo jest o 20-30 proc. droższe Maciej Łobos przypomina, że budowanie w górę w wieku XX – głównie w USA, Japonii i Hongkongu – miało przyczyny ekonomiczne. Drastyczny wzrost zamożności społeczeństwa po rewolucji przemysłowej spowodo-

92

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016


wierzchni sprzedaży w pewnym momencie staje się ślepym zaułkiem. Lepiej zbudować mniej, ale zarobić więcej. To tak jak z podatkami – powyżej pewnej granicy ich podnoszenie powoduje spadek wpływów do budżetu. Gdzie powinno powstać rzeszowskie City?

J

eżeli deweloperzy zrealizują swoje plany w Rzeszowie, to wysokościowce powstaną w dużym rozproszeniu. Zdaniem Macieja Łobosa, nie jest to problem, pod warunkiem, że budynki wysokie buduje się w rozproszeniu w sposób świadomy, wynikający z ustalenia, w którym punkcie panoramy miasta chcemy mieć architektoniczną dominantę, a więc punkt orientacyjny, górujący nad okolicą, według którego nawigujemy. Taką klasyczną dominantą jest np. wieża Eiffla w Paryżu, a do niedawna był nią w Warszawie Pałac Kultury i Nauki, zanim został obudowany przez nowoczesne wysokościowce. – Służby konserwatorskie Londynu kilka lat temu opracowały analizę panoramy miasta. Wyznaczono punkty, gdzie można dopuścić wybudowanie wysokich budynków, gdyż z punktu widzenia panoramy miasta pasowałoby, aby akurat w tym miejscu mieć dominantę – tłumaczy architekt. Wiadomo też, że wysoki budynek wpływa na otoczenie – pojawia się w tym miejscu więcej ludzi, a więc więcej samochodów, co wpływa na mikrośrodowisko – od ruchu ulicznego począwszy, na zmianie prądów wiatru skończywszy. – Odnoszę wrażenie, że w Rzeszowie nikt nie myśli w tych kategoriach – twierdzi Maciej Łobos. Z pomysłem rzeszowskiego City, zlokalizowanego na Staromieściu, wystąpili dwa lata temu politycy PiS w kampanii przed wyborami samorządowymi. Zdaniem Macieja Łobosa, przedstawiona przez PiS koncepcja była chybiona, ale to nie znaczy, że o rzeszowskim City nie warto myśleć. – Jeżeli chcielibyśmy stworzyć takie City w jakimś rejonie Rzeszowa – świadomie wybranym, ale nie na przedmieściach, bo wysokie budynki na przedmieściach to głupota – to należałoby tę dzielnicę w jakiś sposób wydzielić i zrobić tam coś na kształt specjalnej strefy ekonomicznej, gdzie podatki od nieruchomości byłyby zerowe lub bliskie zeru – podpowiada Maciej Łobos. Jego zdaniem, na City nadają się okolice jednostki wojskowej przy ul. Lwowskiej, przy nowej drodze, na przedłużeniu al. Rejtana. – Z urbanistycznego punktu widzenia to świetne miejsce, blisko centrum, z dobrym dojazdem, na osi zamykającej wszystkie główne szlaki. Jeżeli chcemy mieć tam inwestorów, to zadziała tylko zachęta ekonomiczna: tanie grunty, zwolnienie z podatków – uzasadnia architekt. Najpierw niech coś zbudują…

K

iedy na portalu biznesistyl.pl próbowałem zinwentaryzować plany rzeszowskich deweloperów dotyczące wysokiego budownictwa w Rzeszowie, jeden z czytelników umieścił pod moim tekstem komentarz, w którym nazwał te plany „pobożnymi życzeniami deweloperów”. Stwierdził, że w Polsce – poza Warszawą – buduje się obecnie tylko jeden wysokościowiec – w Katowicach. „Hurraoptymizmem i wizjami Rzeszów nigdy nie dogoni reszty świata. Najpierw coś zbudujcie, a później piszcie o tym, a nie odwrotnie” – stwierdził czytelnik. – Ekonomia rządzi. Dlatego ja w pomysły budowania tanich wysokich bloków mieszkalnych w dobrych lokalizacjach nie wierzę. Nigdzie na świecie to się nie udało – twierdzi Maciej Łobos. Czas pokaże, co z planów rzeszowskich deweloperów doczeka się realizacji. 


BIZNES z klasą

Jak długo wystarczy piasku na pustyni?

N

ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl

W filantropii obywatelskiej jesteśmy mistrzami. Powinniśmy się cieszyć i być z siebie dumni, przecież nie ma nic bardziej szlachetnego, jak dzielić się z innymi, fundować, być hojnym. Dlaczego nie jesteśmy dumni? A zamiast się cieszyć, krew nas ze złości zalewa?!

N

adal będę obstawała przy swoim, że filantropia jest piękną, szlachetną ideą. I – że to jest bardziej eleganckie określenie niż dojenie obywateli. A jesteśmy... filantropami mimo woli i per procura, bo to nie my, a ktoś w naszym imieniu planuje sposób, w jaki mamy pomagać oraz wybiera cel, oczywiście – szczytny, który musimy(!) wspierać. A że ten wybrany cel nie zawsze nam odpowiada albo nie chcemy być aż tak hojni, jak za nas zdecydowano, albo na taki gest po prostu nas nie stać? No cóż. Nie mamy na tę naszą zbiorową „filantropię” wpływu. Tak już jest w demokracji – większością rządzi mniejszość. Mądrze, głupio, ale rządzi. Filantrop (ex definitione) starannie planuje sposób pomocy, jakiej chce komuś udzielić. I tu mam wątpliwości, czy nasz samarytański rząd Dobra Zmiana tej staranności przy planowaniu wydatków budżetowych na przyszły rok faktycznie dochował. A dziura budżetowa – niemal 60 mld zł (!) biorąca się z tego, że jesteśmy hojni, choć nas nie stać – może się okazać niedoszacowana!

94

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

awiasem mówiąc, takiego rekordowego deficytu, balansującego niebezpiecznie na granicy wyznaczonej unijnymi przepisami, tośmy jeszcze nie mieli. Rząd Prezesa zadłuża państwo w szybszym tempie niż Tusk z Rostowskim. Ale co tam, ważniejsze jest kupowanie elektoratu – beneficjentów dobrej zmiany plus. Co tam Unia, jakieś gremium przypadkowych osób wydających prywatne opinie, więc można toto, z przeproszeniem, olać. Ale – czy z powodu tego niedoszacowania dziury będziemy mogli być nadal wystarczająco hojni, aby sprostać żądaniom górników, oczekiwaniom rolników, naciskom kleru, nauczycieli, wojska, posłów, szefów gabinetów politycznych? Czy nie zawiedziemy nadziei na profity armii doradców i ekspertów nie tylko tych egzotycznych, zatrudnionych przez ministra wojny polsko-smoleńskiej, ale również asystentów i innych urzędniczych mrówek uwijających się wokół kancelarii prezydenta i premiera… dopóki Prezes ich nie wygoni i nie weźmie następnych? Czy nie za mało będziemy wspierać ukraińskich aktywistów z Majdanu oraz armię prezydenta Poroszenki, której nie on – magnat czekoladowy – lecz my, skromni obywatele na dorobku, fundujemy wyposażenie? Słowo „wyposażenie” jest pojemne... iliard euro ładujemy w skorumpowaną ukraińską gospodarkę. To efekt wizyty prezydenta Dudy w Kijowie, swą hojnością (na nasz koszt) prezydent pobił na głowę b. premier Kopacz, która sypnęła ledwie 100 mln euro „na umocnienie ukraińskich granic”. Zastanawiające, że na liście naszych zagranicznych dłużników, niedawno opublikowanej, Ukraina oraz udzielone jej pożyczki przez poprzedni polski rząd oraz obecny rząd nie figurują. Pożyczamy pieniądze na wieczne oddanie? Tak postąpiła Ukraina wobec Rosji, po prostu odmówiła spłaty ponad 3,5 mld dolarów. Stąd pytanie j.w. I jeszcze jedno – jakie jest źródło finansowania tych polskich pożyczek? Nie mamy na kupce wolnych środków. U kogo zaciągnęliśmy kredyt, żeby pożyczyć bratniej Ukrainie? Pytania o to, z czego niby Ukraina miałaby spłacić te i inne kredyty, jest pytaniem o odległą, na razie mglistą przyszłość tego kraju, a z tym to już raczej do babki szeptunki trzeba by iść. Pomimo że utrzymujemy doprawdy imponujące grono ekspertów ze Wschodu, dzielnie wspierających naszą rusofobiczną strategię „jednego wspólnego wroga”. Beneficjentem naszej szczodrobliwości jest również w dalszym ciągu telewizja Biełsat – tuba antyreżymowej opozycji białoruskiej. Mimo że prezydent Łukaszenka nie jest (chwilowo?) na cenzurowanym. Wróćmy na nasze podwórko. A tutaj… Kompanii Węglowej, zadłużonej na ponad 4 mld zł, pełnomocnik rządu ds. restrukturyzacji górnictwa węgla kamiennego składał się jak scyzoryk podczas negocjacji ze związkowcami (organizacji związkowych jest tam – bagatela – trzynaście), żeby wyprosić chociaż rozłożenie na raty „czternastki” (14. pensji). I niechby panowie związkowcy zechcieli rozważyć ewentualną rezygnację albo ewentualne zawieszenie na jakiś czas innych przywilejów, bo bryndza-nyndza, na wypłatę dla górników nie ma.

M

W


Za ewentualne ograniczenia oraz wyrzeczenia będzie nagroda – obiecał emisariusz rządu – zbudowana zostanie rentowna, perspektywiczna i stabilna pod względem zatrudnienia spółka, jaką ma być Polska Grupa Górnicza (PGG). Najlepiej by było, gdyby panowie związkowcy sami wskazali, gdzie można te ewentualne ograniczenia poczynić. łowo „ewentualne”, powtarzane do bólu, jest sygnałem wysyłanym do związkowców, że rząd zgodzi się na wszystko, byle tylko górnicy nie spełnili groźby rzuconej przez szefa tamtejszej Solidarności i nie rozpoczęli strajku w kopalniach. Jakie wyrzeczenia są w stanie ponieść działacze związkowi, jeszcze nie wiadomo. Na razie zgodzili się na zawieszenie 14. pensji. Rocznie Kompanię Węglową kosztują one 226 mln zł. Te 4 miliardy długu weźmiemy na swój garb my – podatnicy filantropi. Czy nadal górnicy będą dostawać „zjazdowe” – czyli dodatek do pensji za to, że zjeżdżają windą na dół do kopalni (11 zł za każdy zjazd?). Czy małżonki górników będą dostawały „biletowe” – za to, że jadą na wczasy (koszt 7,2 mln zł rocznie), a dzieci górników, czy dostaną „ołówkowe”? Czyli dopłatę do szkolnej wyprawki (koszt 10 mln zł rocznie). szczędności mają „w najmniejszym stopniu dotknąć osoby, które są zatrudnione” – zapowiedział pełnomocnik rządu. Z tego by mogło wynikać, że „ołówkowe” i „biletowe” się nie obronią. Chyba że związkowcy wymyślą znowu jakiś myk. Mają czas. Na emerytury się nie spieszą, choć mogliby niektórzy dawno pójść, ale po co? Rządzą, żadnej odpowiedzialności za to nie biorą, nie natyrają się jak prawdziwi górnicy, a kasa lepsza. Chwilo – wiecznie trwaj! Najbardziej uprzywilejowane grupy zawodowe w Polsce kosztują nas rocznie co najmniej 46 mld zł. Statystycznie każdy podatnik dokłada do nich 1194 złote rocznie – pisze portal Money.pl. 7 mld rocznie dopłacamy do górnictwa. Rolnictwo: dotacje na KRUS to największa część wydatków; ok. 15,1 mld zł. Budżet państwa do końca 2016 r. będzie finansować leczenie rolników mających gospodarstwa do 6 ha. Ile będzie nas kosztowało leczenie, jakie zafundujemy kolejnym 2,5 mln pacjentów, którzy żadnych składek nie płacą? Minister zdrowia nie policzył, przedstawiając koncepcję zreformowania opieki zdrowotnej opartej o zasadę, że każdemu należy się opieka zdrowotna bez względu, czy płaci na fundusz zdrowia, czy nie. Pracujący w Wielkiej Brytanii Polacy nie mieli do tej pory prawa do bezpłatnego leczenia w kraju, ale gdy szlachetna w założeniu reforma ministra Radziwiłła wejdzie w życie, to warto będzie przyjeżdżać do Polski i tutaj się leczyć za frico. A tam, na Wyspach, pracować, zarabiać, płacić podatki (albo i nie). aki hojny gest. A konsekwencje tej reformy – jakość usług medycznych, dostępność do procedur w publicznych szpitalach, przychodniach poprawi się, skrócą się kolejki? Nikt, nawet minister Radziwiłł, który firmuje ten nowy pomysł: zdrowie plus, w to nie wierzy. Panie Prezesie, czemu Pan nam to robi?! Z zemsty? Za karę? Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. I tak jest prawdopodobnie tym razem. Zapowiedź ministra Radziwiłła, że wydatki na ochronę zdrowia wzrosną z 4,5 do 6 proc. PKB w roku 2025, została skwitowana… wymownym milczeniem i ministra finansów, i pani premier. Czytaj: więcej pieniędzy z budżetu na utrzymanie miejsc pracy w publicznych placówkach (szpitalach, przychodniach etc.) nie będzie, musi je minister „wygospodarować”. Jak? Nie będzie leczenia za darmo (na NFZ) w prywatnych placówkach. No to życzmy sobie duuużo zdrowia! 

S

O

T


Moda

Inne ciuchy

ze sztalugi

Sebastian Plęs.

Zaczęło się dwa lata temu, od sukcesu w konkursie Fashion in Cracow, gdzie Sebastian Plęs z Rzeszowa - student architektury na Politechnice Krakowskiej – pokazał swoje malowane ubrania. Ich oryginalność ujęła zasiadającą w jury Evę Minge, a młodemu projektantowi dała 2. i 3. nagrodę. Od tego czasu wie, że w świecie mody i designu jest dla niego miejsce. Opracował metodę nanoszenia farby akrylowej na tkaninę, dzięki czemu jego malowane bluzy i sukienki wyglądają jak obrazy, zwracają uwagę i czynią każdego wyjątkowym nawet w największym tłumie.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak (1), Mateusz Skałka (3)

Z

awsze lubił kredki i pędzle. Do dziś rodzice wspominają, jak przed laty świeżo pomalowane, białe ściany mieszkania, kilkuletni Sebastian z rozmachem porysował czarną kredką. Babcia też często powtarza, że gdy wnuczek rozrabiał, wystarczyło mu podsunąć blok i kredki, by rodzina miała zapewniony święty spokój. Aż dziw, że nie poszedł do szkoły plastycznej. – Najpierw wymyśliłem sobie zawód prawnika – zdradza Sebastian Plęs, który nie od razu odkrył swoje powołanie. – Dlatego wybrałem klasę humanistyczną w I LO. Ale po trzech latach uznałem, że to nie to. Chciałem wybrać coś bardziej artystycznego i padło na architekturę. Dziś wiem, że wcale taka artystyczna nie jest, ale to z powodu przygotowań do tych właśnie studiów zacząłem jeździć na lekcje rysunku do Krakowa. Nauczyłem się podstaw – perspektywy, światło-cienia. Na studiach sztuka zeszła na bok, ale nadal kusiła. Więc kiedy przyszły wakacje, zacząłem chodzić na lekcje malarstwa. Pobierał je u Piotra Lewandowskiego, artysty malarza z Rzeszowa. To, czego się nauczył, wykorzystywał w swo-

96

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016

ich architektonicznych projektach i obrazach, które zaczął malować na ubraniach. – Nie lubię przeciętności i jednakowych rzeczy z „sieciówek”. Chciałem się wyróżniać na studenckich imprezach. Moje ubrania bardzo się wszystkim podobały. Zdjęcia wrzucałem na Facebooka. Zobaczył je znajomy z Warszawy i namówił do wzięcia udziału w konkursie Fashion in Cracow. To był konkurs jakby stworzony dla niego, miał promować Kraków poprzez sztukę. Sebastian wykonał szkice miasta, a na ich tle umieścił zdjęcia modela i modelki w ozdobionych malowidłami bluzach i koszulkach. Ubrania były wyraziste. Dobrze prezentowały się nie tylko na zdjęciach, ale również na wybiegu. Tak się spodobały jurorom z Evą Minge na czele, że kolekcja zdobyła 2. i 3. miejsce w kategorii Trendy. Oryginalność projektów sprawiła zwrócenie na Sebastiana także uwagi mediów. O 22-letnim studencie architektury, który pokonał konkurentów od dawna zajmujących się projektowaniem mody, zaczęły pisać gazety; ►



Moda informację powtórzył Teleexpress, a Dzień Dobry TVN zaprosił Sebastiana do udziału w programie. – Pod publikacjami w sieci wpisywano bardzo pozytywne komentarze. Ludziom się spodobało. To mi dodało skrzydeł – dodaje. Już wcześniej umieszczał swoje dzieła na ubraniach dla znajomych i „znajomych znajomych”, ale po programie zamówień przybyło. Malował coraz więcej. Także obrazy, bo z pędzlem w dłoni czuł się coraz pewniej. Zaczął się też zgłaszać do kolejnych konkursów (m.in. Off Fashion w Kielcach), wziął udział w ciekawych pokazach i sesjach zdjęciowych. Mówi, że wciąż gromadzi materiał w swoim portfolio.

Lubię twarze Jego ubrania tak bardzo różnią się od innych malowanych ręcznie, ponieważ nie używa farb do tkanin, ale opracował sposób nanoszenia na materiał tekstylny farby akrylowej. – Metodą prób i błędów nauczyłem się dodawać do niej składniki, dzięki którym obraz na ubraniu jest bardzo trwały. Wzbogacony akryl tworzy na tkaninie gumę. Wystarczy ją zaprasować. Potem można wielokrotnie prać bez obaw, że zniszczy się w wodzie, czy wyblaknie na słońcu. Bluzki, sukienki, koszulki, bluzy, spódnice, kurtki – maluje na wszystkim. Ci, którzy je zakładają, wiedzą, że to coś niepowtarzalnego. – Nie jestem w stanie namalować drugi raz tego samego – oświadcza Sebastian. – Zawsze zmienię odcień, światło. lubione tło to biel i czerń. – To najlepsze barwy, ponieważ wszystkie inne – czerwień, niebieski, zieleń – rozpraszają uwagę, która przy białym lub czarnym tle jest skupiona przede wszystkim na rysunku. A mnie zależy, aby pierwsze skrzypce grały motywy, które maluję – nie ukrywa. – Kolor, połysk utrudniają to. Rodzaj tkaniny nie jest tak istotny. Ważne, aby nie była zbyt rozciągliwa. Lubi rzeczy nowoczesne i proste. Ulubionym motywem są kobiece twarze, trochę tajemnicze, sensualne, ciekawe, o mocnych, przyciągających uwagę oczach. Czasem można w nich się dopatrzeć twarzy znanej modelki lub sławnego artysty. – Inspiruję się modą. Wyrazistość i kolory na światowych wybiegach wpływają na moje malowanie – przyznaje projektant i podkreśla, że wciąż poszukuje nowych rozwiązań dla swojej twórczości. – Uczę się sam metodą prób i błędów. Jak coś nie wyjdzie, ubranie ląduje w koszu. Nie chce ograniczać się do odzieży. Zamierza nadal malować obrazy, a w przyszłości tworzyć designerskie meble, kreować wystrój wnętrz. Plastyczny talent potrafi wykorzystać na wielu polach. Dlatego ma już doświadczenie w tworzeniu teatralnej scenografii i kostiumów. Wykonał je do dwóch spektakli Akademii Aktorskiej „Artysta” – „Król Lew” i „Fame – Sława”. W przypadku „Króla Lwa” nie tylko pomalował 90 strojów dla dziecięcych aktorów, ale również przygotował makijaże.

U

Być jak Armani Dziś Sebastian Plęs ma 24 lata, właśnie obronił na piątkę tytuł inżyniera architekta i kontynuuje studia. – Architektura pomaga – tłumaczy. – Szczególnie rysunek architektoniczny. Nawet, kiedy maluję twarz, myślę o niej bardzo geometrycznie. O układzie kości, aby obraz nie był płaski. Nawet ta nieszczęsna geometria wykreślna, którą przeklinałem na I roku studiów, pomogła. I przypomina Giorgio Armaniego, który z wykształcenia również jest architektem. – Chcę tworzyć rzeczy unikalne, wyjątkowe. Pod każdym z projektów podpisuję się i marzę, że ten podpis kiedyś będzie dużo znaczył. Teraz mam czas na poznawanie, podróże, przyglądanie się z bliska temu, co tworzy się w takich miejscach jak Nowy Jork. Nie myślę o stałym miejscu na Ziemi, ale o realizowaniu projektów w różnych krajach. Zobaczę, jak świat mnie przyjmie. 

98

VIP B&S LIPIEC-SIERPIEŃ 2016



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe w Jasionce. Pretekst: Gala otwarcia Centrum Wystawienniczo-Kongresowego. Justyna Steczkowska.

Od lewej: Jan Wątroba, biskup rzeszowski; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: Kamil Szymański, prezes CWK Operator; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: Janusz Fudała, prezes RARR S.A.; Władysław Ortyl, marszałek Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Henryk Sobolewski, architekt; Adam Kwiatkowski, szef Gabinetu Prezydenta RP; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; Władysław Ortyl, marszałek Województwa Podkarpackiego; Tomasz Polek, prezes Karpat-Bud; Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w ministerstwie rozwoju; Witold Słowik, podsekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju; Kamil Szymański, prezes CWK Operator.

Magdalena Jagiełło-Szostak, członek zarządu Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A.

Od lewej: Mariusz Majewski, specjalista ds. public relations w Zespole Komunikacji Zewnętrznej i Wewnętrznej PGE Obrót S.A; Bartosz Skwarczek, prezes i współzałożyciel G2A.COM.

Od prawej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Czesławą; Adam Kwiatkowski, szef Gabinetu Prezydenta RP.

Od lewej: Adam Góral, prezes Asseco Poland S.A; Jan Sawicki, prezes Safran Transmission Systems Poland.

Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe w Jasionce. Pretekst: Gala otwarcia Centrum Wystawienniczo-Kongresowego.

TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: prof. Tadeusz Markowski, rektor elekt Politechniki Rzeszowskiej; Zygmunt Bomba, dyrektor Podkarpackiego Regionu Auto Spektrum.

Od lewej: Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju, z żoną Iwoną; Barbara Kostyra, wiceprezes RARR S.A.; Piotr Zawada, prokurent Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego S.A.

Teresa Kubas-Hul, radna Sejmiku Województwa Podkarpackiego i Krzysztof Tokarz, założyciel firmy Specjał.

Alicja Wosik z Departamentu Promocji i Współpracy Gospodarczej i Michał Tabisz, prezes Spółki Lotniskowej „Rzeszów-Jasionka”.

Od lewej: Marek Bujny, wiceprezes Ultratech Sp. z o.o.; Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Wacław Szary, prezes OPTeam S.A.

Od lewej: Józef Matusz, dyrektor TVP3 Rzeszów; Dawid Lasek, podsekretarz stanu w Ministerstwie Sportu i Turystyki.

Od lewej: Piotr Przytocki, prezydent Krosna; Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; dr Tomasz Soliński, zastępca prezydenta Krosna.

Od lewej: Mieczysław Golba, senator PiS, z żoną Haliną; Maria Kurowska, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Kazimierz Gołojuch, poseł PiS.

Od lewej: Jacek Magdoń, radny Sejmiku Województwa Podkarpackiego, Joanna Bril, radna Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Maria Pospolitak, radna Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Aleksander Konopek, dyrektor Departamentu Kultury i Ochrony Dziedzictwa Narodowego UMWP; Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; Izabela Fac, kancelaria Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Lidia Błądek, radna Sejmiku Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Lidia Błądek, radna Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Andrzej Reguła, starosta dębicki, Sławomir Miklicz, radny Sejmiku Województwa Podkarpackiego.



TOWARZYSKIE zdarzenia

Łazik marsjański.

Od lewej: Marek Ustrobiński, zastępca prezydenta Rzeszowa; Marek Bujny, wiceprezes SGPPL Dolina Lotnicza, wiceprezes Ultratech Sp. z o.o.; Wojciech Buczak, poseł PiS; prof. Marek Orkisz, rektor Politechnik Rzeszowskiej. Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.

Od lewej: dr inż. Leszek Loroch, dyrektor Centrum Technologii Kosmicznych, Instytut Lotnictwa; prof. Marek Orkisz, rektor Politechnik Rzeszowskiej; prof. Piotr Wolański, przewodniczący Komitetu Badań Kosmicznych i Satelitarnych Polskiej Akademii Nauk.

Justyna Sokołowska, dyrektor rzeszowskiego oddziału Polskiej Agencji Kosmicznej; Wojciech Błażejewski z Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki UM Rzeszowa.

Witold Słowik, podsekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju.


Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe w Jasionce. Pretekst: Forum Innowacji Sektora Kosmicznego Rzeszów 2016.

Od lewej: dr inż. Leszek Loroch, dyrektor Centrum Technologii Kosmicznych, Instytut Lotnictwa; Marek Bujny, wiceprezes SGPPL Dolina Lotnicza, wiceprezes Ultratech Sp. z o.o.; Janusz Michalcewicz, prezes Eurotech Sp. z o.o.; Zbigniew Burdzy, Departament Strategii i Współpracy Międzynarodowej Polskiej Agencji Kosmicznej.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego i Marek Ustrobiński, zastępca prezydenta Rzeszowa.

Dr inż. Karol Seweryn, Centrum Badań Kosmicznych PAN.

Od lewej: Maciej Chmiel, były dyrektor TVP2; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Józef Matusz, dyrektor TVP3 Rzeszów. Marek Banaszkiewicz, prezes Polskiej Agencji Kosmicznej.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Gimnazjum im. Orląt Lwowskich w Wiśniowej i Pałac Lubomirskich w Boguchwale. Pretekst: IX Międzynarodowy Plener Malarski „Wiśniowa pachnąca malarstwem” oraz XII Ogólnopolski Plener Malarski w Boguchwale.

Tatiana Talipowa, artystka malarka. Prof. Stanisław Białogłowicz z Wydziału Sztuki UR. Dr hab. Mirosława Rochecka, prof. UMK w Toruniu, Wydział Sztuk Pięknych.

Jacek Nowak, prezes Podkarpackiego Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych, współorganizator pleneru w Boguchwale.

Prof. Kazimierz Rochecki z Wydziału Sztuk Pięknych UMK w Toruniu.

Dr Łukasz Gil z Wydziału Sztuki UR.

Andrzej Szypuła, prezes Towarzystwa im. Zygmunta Mycielskiego w Wiśniowej, współorganizator pleneru.

Dr hab. Antoni Nikiel, prof. Uniwersytetu Rzeszowskiego, Wydział Sztuki. Prof. Tadeusz Błoński z Wydziału Sztuki UR. Od lewej: dr hab. Romuald Kołodziej z Instytutu Sztuk Pięknych UMCS w Lublinie; Krzysztof Lassota z Urzędu Miejskiego w Boguchwale; Ewa Śliwa, wiceburmistrz Boguchwały; Damian Drąg, dyrektor Gminnej Biblioteki Publicznej w Boguchwale.

Dr hab. Romuald Kołodziej z Instytutu Sztuk Pięknych UMCS w Lublinie.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.