VIP Listopad-Grudzień

Page 1

dwumiesięcznik podkarpacki

Listopad-Grudzień 2016

LUDZIE VIP-a

Jubileusz. 50. numer. 8 lat na Podkarpaciu Świąteczne Miasteczko w Rzeszowie

Z MARIĄ ELEONORĄ LORYŚ O POLSCE ISSN 1899-6477



BIZNES STYL

Maria Eleonora Loryś. Maria Eleonora Loryś: Tyle razy przyjeżdżałam do Polski, że w końcu wróciłam na stałe, choć gdy uciekałam z kraju w grudniu 1945 roku, sądziłam, że już nigdy tu nie powrócę. Przed II wojną studiowałam prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, które potem wznowiłam na Uniwersytecie Jagiellońskim. 1 sierpnia 1945 r. zostałam aresztowana w Nisku, na mocy amnestii wyszłam na wolność 1 września 1945 r., ale zagrożona ponownym aresztowaniem, w grudniu 1945 roku opuściłam Polskę. Do dziś pamiętam byłego szefa Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku, Stanisława Supruniuka, jak był brutalny w trakcie przesłuchań, a tamte krzyki dobiegające z pokoju przesłuchań ciągle mam w głowie.

28

Jubileuszowy 50. numer magazynu VIP Od 8 lat na Podkarpaciu

34

Aneta Gieroń i Alina Bosak rozmawiają z Marią Eleonorą Loryś Wszystko w życiu robię z myślą o Polsce

42

Henryk Rysz Hutnik – artysta

72

Kamil Jan Bogacki Przyjaciel Wilsona i lekarz Piłsudskiego

54

Anna Koniecka Tropiciele szczęścia

64

Nauka Ks. prof. Michał Heller o wszechświecie

76

VIP Kultura Marian Stroński. Artysta przemyski i europejski

80

Festiwal „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”

82

Festiwal Nowego Teatru. Protest song


46

Styl Życia

12

Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Kobieta w Polsce

66

FELIETONY

60

Magdalena Zimny-Louis Za wczorajszym dniem tęsknię

62

Krzysztof Martens Trump w kisielu

ROZMOWY

94

68

Prof. Kazimierz Widenka 10 lat rzeszowskiej kardiochirurgii

HISTORIE LUDZKIE

48 51

Vox Angeli. Pozytywnie zakręceni Polsko-amerykańska miłość w Dolinie Lotniczej

WYZWANIA

88

74

Daniel Lewczuk Bieg przez cztery pustynie

92

Simone Moro Zimowi zdobywcy Himalajów

URODA

98

Każda twarz może być piękniejsza

40 4

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

84


OD REDAKCJI

Mija 8 lat, odkąd wydaliśmy pierwszy numer magazynu VIP Biznes&Styl, a dziś w dłoni trzymam gazetę z ogromną pięćdziesiątką na okładce. A początek? Był trochę jak kadr z „Ziemi obiecanej”: „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę”. I choć wielkiej fabryki nigdy nie założyliśmy, to w trójkę; z Ingą Safader-Powroźnik i Adamem Cynkiem udało się nam spełnić marzenie i zrealizować „coś”, co na starcie wszyscy ocenili jako nierealne. Marzył nam się magazyn opinii. Rzetelny, obiektywny, wierny starej, dobrej szkole dziennikarskiej, w którym nie ideologia, manipulacja, czy propaganda są świętością, ale uczciwe przedstawianie, analizowanie oraz opisywanie faktów. I to się udało. Ciągle jest możliwe i ciągle Czytelnicy cenią nas za to najbardziej. Kiedy na rynku ukazywał się pierwszy numer VIP-a, tak bardzo obawialiśmy się, czy dla takiego formatu starczy nam tematów i pomysłów, by gazetę wydawać latami. Nie doceniliśmy Rzeszowa i Podkarpacia. Przez ostatnich 8 lat mieliśmy okazję dokumentować tak wiele tak ważnych dla regionu wydarzeń, chwil, historii, życiorysów, że sami jesteśmy zaskoczeni, jak ambitnym, z jak ogromnym potencjałem, jesteśmy regionem. Warto o tym zawsze pamiętać. Tysiące stron, setki bohaterów, niekończące się rozmowy i debaty, do tego Gale i Statuetki z logo VIP-a, to wszytko zdarzyło się przez 8 lat i na łamach 50 numerów. W tym czasie zmieniali się kolejni prezydenci, marszałkowie, samorządowcy, wojewodowie, ale to nie przeszkadzało nam cieszyć się z wyczekanej autostrady A4, lotniska w Jasionce, rozbudowanego Uniwersytetu i Politechniki Rzeszowskiej, wybudowanego Centrum Kongresowo-Wystawienniczego w Jasionce i wielu innych ważnych dla Podkarpacia inwestycji. A to oznacza, że najważniejsza jest praca, konsekwencja i wierność samemu sobie. Wszystko inne, zwłaszcza w sferze publicznej, zmienia się i przemija. Dlatego od 8 lat konsekwentnie dokładamy cegiełki do budowy społeczeństwa obywatelskiego. Podkreślamy, jak ważna jest jednostka, jak wiele nas łączy i nigdy nikomu nie dajmy sobie wmówić, że jest inaczej. Wszystkiego dobrego Państwu życzę na ten magiczny czas Bożego Narodzenia i Nowy Rok 2017. 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21 zespół redakcyjny Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl fotograf Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl skład Artur Buk współpracownicy Anna Koniecka, i korespondenci Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004 dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


Książka

Natalia

Sońska Poczytna pisarka jest… zwykłą studentką z Rzeszowa Pierwszą książkę, „Garść pierników, szczypta miłości” pisała przez trzy lata. Gdy książka ukazała się pod koniec 2015 roku, już w pierwszym tygodniu sprzedaży zajęła piąte miejsce w rankingu najchętniej kupowanych książek w Polsce. W 2016 roku na półki księgarń trafiły kolejne dwie powieści autorstwa Natalii Sońskiej – studentki prawa na Uniwersytecie Rzeszowskim, absolwentki I LO w Łańcucie. Czwarta powieść ukaże się niebawem, a w głowie młodej pisarki kiełkują już następne pomysły. Natalia Sońska przyznaje, że jest zaskoczona tym, co wydarzyło się w ciągu ostatniego roku. Nigdy nie planowała kariery pisarskiej, choć już kilka lat wcześniej poczyniła pierwsze próby. Próby te leżą schowane głęboko w szufladzie i – jak mówi ich autorka – ma nadzieję, że nikt ich nie wydobędzie na światło dzienne.

Głośny debiut za nią, przed - kolejne książki – To był przypadek. Pierwszą książkę pisałam dla siebie i nie przypuszczałam, że wyjdzie z tego powieść. Jednak kiedy tekst zaczął się układać w pewną całość, postanowiłam zaryzykować i przesłać go do kilku wydawnictw. Nie wierzyłam, że ktokolwiek odpowie. Po miesiącu dostałam odpowiedź od Wydawnictwa Czwarta Strona, które wydało także moje pozostałe książki. Bardzo cenię sobie współpracę z nim – mówi Natalia Sońska. Debiut Natalii Sońskiej był zaskoczeniem nie tylko dla niej. Poruszył też Łańcut, skąd pochodzi młoda pisarka, a także krąg jej znajomych i rodziny. Niedawno o książkach dowiedzieli się profesorowie z uniwersytetu, na którym studiuje. – To całkiem nowa sytuacja dla mnie i ciężko mi się z nią oswoić – przyznaje. Debiutancka powieść „Garść pierników, szczypta miłości” tak spodobała się czytelniczkom (czytelnikom również, jak twierdzi autorka na podstawie wiadomości, które otrzymuje), że kilka razy była dodrukowywana. Druga książka pt. „Mniej złości, więcej miłości” również zyskała pochlebne opinie czytelników. Trzecia, „Obudź się, Kopciuszku”, miała premierę na początku grudnia br. i wszystko wskazuje na to, że powtórzy sukces poprzedniczek.

Przepis na sukces? Powieść obyczajowa z miłością w tle Natalia Sońska pisze powieści obyczajowe, których głównym tematem jest miłość. Porusza w nich problemy, z którymi w mniejszym lub większym stopniu borykają się zwykli ludzie i być może w tym tkwi sukces jej książek. Bohaterką „Garści pierników, szczypty miłości” jest nowoczesna singielka Hania, która – choć nie chce się do tego przyznać – pod maską niezależnej i nowoczesnej kobiety szuka szczęścia i miłości. „Mniej złości, więcej miłości” kontynuuje wątek poboczny, który pojawił się w „Garści pierników…” – i znów mamy historię miłosną, tym razem okraszoną wątkiem kryminalnym. Natomiast „Obudź się, Kopciuszku” to historia młodej lekarki Alicji, kobiety bardzo zamkniętej w sobie, która podczas sylwestrowego wyjazdu do Zakopanego poznaje ratownika TOPR. Między tą dwójką rodzi się uczucie. – Najbardziej lubię powieści obyczajowe, więc sama takie piszę, aby czytelnicy mogli identyfikować się w pewien sposób z moimi bohaterami – przyznaje pisarka. – Oczywiście, są też negatywne opinie dotyczące moich powieści, ale więcej jest tych budujących i motywujących do dalszego działania. Nigdy nie szkoliłam warsztatu, piszę po swojemu i bardzo cieszy mnie, że to się podoba. Natalia Sońska wydała w ciągu ostatniego roku trzy książki. Czwarta ukaże się w pierwszej połowie 2017 roku. – Mam nadzieję, że moja przygoda z pisaniem się nie skończy i nigdy nie stanę przed dylematem, czy pisać książki, czy zostać prawnikiem, choć takie pytanie zadaję sobie coraz częściej, gdyż w połowie 2017 roku kończę studia. A może uda mi się pogodzić pasję i zawód prawnika z regularnym, choć rzadszym wydaniem kolejnych książek? – zastanawia się. Natalia Sońska nie wyklucza też, że w następnych powieściach znajdzie się wątek związany z jej rodzinnym Łańcutem, Rzeszowem, gdzie mieszka, lub Podkarpaciem w ogóle, bo tego domaga się coraz większe grono jej znajomych. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografia Tadeusz Poźniak


Świąteczna atmosfera i bożonarodzeniowy jarmark

na rzeszowskim Rynku

Rok temu Rzeszów dołączył do grona europejskich miast organizujących przedświąteczne jarmarki bożonarodzeniowe. I choć skala wydarzenia w stolicy Podkarpacia jest sporo mniejsza niż w innych miastach, gdzie tradycje jarmarków bożonarodzeniowych liczą kilka wieków, na rzeszowskim rynku udało się wyczarować świąteczną atmosferę. Wszystko za sprawą pięknego oświetlenia, domków wystawienniczych oraz lodowiska, na którym można się poślizgać do 30 grudnia. Rzeszowskie Świąteczne Miasteczko i odbywający się tu jarmark bożonarodzeniowy nawiązują przede wszystkich do bogatej kupieckiej tradycji, która sięga aż do czasów założenia miasta. Handel w Rzeszowie rozwijał się niezwykle prężnie, czemu sprzyjało dogodne pod względem komunikacyjnym położenie. Wielki handel w mieście odbywał się głównie podczas jarmarków na św. Wojciecha (23 kwietnia), św. Feliksa (30 sierpnia) i św. Barbarę (4 grudnia), drobniejszy w czasie trzydniowych targów, codzienny w sklepach, kramach i domach prywatnych. Jarmarki odbywały się w Rzeszowie do wojny. W 2015 roku miasto postanowiło przywrócić tę piękną tradycję, a Świąteczne Miasteczko spotkało się z życzliwym przyjęciem mieszkańców. W dniach 9-21 grudnia br. na pięknie oświetlonym rzeszowskim Rynku znów stanęły domki wystawiennicze. Organizatorzy zadbali także o dodatkowe atrakcje.

Lodowisko pierwszy raz na rzeszowskim Rynku W 2016 roku oferta Świątecznego Miasteczka wzbogaciła się o lodowisko, z którego mieszkańcy mogą korzystać codziennie aż do 30 grudnia. Podczas jego otwarcia odbył się pokaz jazdy figurowej w wykonaniu członków Klubu Sportowego Łyżwiarstwa Figurowego Mors Dębica. Ponadto mieszkańcy mieli możliwość wzięcia udziału w miniigrzyskach zimowych oraz dyskotece na lodzie i animacjach tanecznych do znanych piosenek. W ramach Bożonarodzeniowego Jarmarku na Rynku pojawiły się domki wystawiennicze, w których mieszkańcy i turyści mogli kupić m.in. różne smakołyki – pieczywo, słodycze, miody i oscypki; artykuły świąteczne, bombki, stroiki i różne ozdoby, góralską galanterię oraz zabawki, pamiątki, kosmetyki i biżuterię. Przez cały okres trwania Świątecznego Miasteczka dla dzieci organizowano różne atrakcje. Program Świątecznego Miasteczka i jarmarku bożonarodzeniowego zostały wzbogacone o koncert kolęd w wykonaniu Centrum Sztuki Wokalnej oraz uczniów Zespołu Szkół Ekonomicznych, pokaz Fire Show w wykonaniu Stowarzyszenia Teatru Tańca i Ruchu z Ogniem Mantikora oraz żywą szopkę. Na środę, 21 grudnia, została zaplanowana miejska wigilia z życzeniami od władz miasta oraz poczęstunkiem przygotowanym przez ZSG w Rzeszowie. 

Tekst Katarzyna Grzebyk, Fotografie Tadeusz Poźniak



Jadwiga Denisiuk.

Z Jadwigą Denisiuk

w bieszczadzkiej pracowni ikon Kończąc Akademię Rolniczą w Krakowie nigdy by nie pomyślała, że kiedyś stanie się znaną – nie tylko na Podkarpaciu – ikonopisarką. Nieświadoma tego, co ją czeka, wyjechała w Bieszczady, kupiła starą zniszczoną chatę i osiedliła się tam na dobre. Dziś ta stara chata w Cisnej to mała galeria przepięknych ikon, które Jadwiga Denisiuk wykonuje już prawie od trzydziestu lat. Jej prace wiszą w cerkwiach i kościołach, ale zobaczyć je można było również na wystawach w Czarnej, Lesku oraz we Francji. To, co wyróżnia ikony z Cisnej, to technika ich wykonywania, która uświęcona w średniowieczu, świetnie sprawdza się we współczesnych czasach. Tekst Ewelina Czyżewska Fotografie Tadeusz Poźniak – Swoją pracownię prowadzę od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Wszystko zaczęło się od tej starej chaty – opowiada Jadwiga Denisiuk, wskazując na pomieszczenie, w którym się znajdujemy. – Szukałam inspiracji, by jej nadać charakteru. Wtedy trafiłam do Agnieszki Kwiatkowskiej-Słowik, która podobnie jak ja kupiła gospodarstwo w Bieszczadach. Jest malarką i konserwatorem zabytków. Wtedy pisała również ikony. Do dziś pamiętam, jakie ogromne wrażenie zrobiły na mnie jej prace. Stwierdziłam, że nic piękniejszego dotąd nie widziałam – dodaje. Agnieszka była właśnie w trakcie złocenia ikony. Po pomieszczeniu, w powietrzu unosiły się maleńkie kawałki złota. – Im dłużej patrzyłam, tym bardziej rosła we mnie ciekawość i chęć spróbowania – śmieje się artystka. – Poprosiłam ją, by nauczyła mnie tego fachu. I tak od rozmowy przeszłyśmy do działania. Moja nauczycielka była bardzo wymagająca. Nieraz zamalowywała mi elementy wykonanej pracy. – Po roku nauki rozpoczęłyśmy współpracę. Agnieszka jest bardziej malarką, więc malowała, a ja wyspecjalizowałam się technicznym wykańczaniu elementów ikony.

Na początku był to sposób „dorobienia” sobie do pensji – Wykonywaniem ikon zajęłam się też z potrzeb finansowych. Żeby móc dorobić sobie do pensji. Chociaż jak zaczynałam, nie było dużego zainteresowania ikonami – podkreśla Jadwiga Denisiuk. – Pierwszymi naszymi klientami były międzynarodowe gru-


py z Uniwersytetu Jagiellońskiego, które przyjeżdżały w Bieszczady obserwować zwierzęta i naturę – opowiada. – Miały wykłady, jeździły w teren, ale jeden dzień zawsze był poświęcony kulturze regionu, w którym właśnie się znajdowały. No i my z Agnieszką byłyśmy zapraszane na takie spotkania, by poopowiadać trochę o swojej twórczości Ci ludzie zachwyceni tym, co od nas usłyszeli, na pamiątkę kupowali ikony. Płacili w dolarach, a wtedy dolar był bardzo wartościowy – z uśmiechem dodaje ikonopisarka. Pierwszą, samodzielnie wykonaną pracę, sprzedała w 1990 roku. Było to zamówienie do hotelu FORUM w Rzeszowie. Za zarobione wtedy pieniądze – dwieście dolarów – kupiła dużego, używanego fiata. – Dziś mogę powiedzieć, że odniosłam sukces – z dumą mówi artystka. – Do pomocy mam kilku współpracowników, a nasze ikony cieszą się rosnącym zainteresowaniem.

Ikony z Cisnej wykonywane są techniką uświęconą w średniowieczu – Ikony wykonujemy przy użyciu tempery żółtkowej – tłumaczy artystka. - To jest technika średniowieczna, której zasady zatwierdzono podczas II Soboru Nicejskiego. Ustalono wówczas, co to jest ikona, co i jak ma przedstawiać oraz jak ma być wykonywana. Ta technika obowiązuje do dziś i żeby móc wykonywać ikony, które przetrwają stulecia, trzeba się jej nauczyć. Farbę do pisania ikon wykonuje się mieszając ze sobą suchy pigment z wodą, a spoiwem tej mieszanki jest żółtko jaja. Stąd też pochodzi nazwa – tempera żółtkowa. – Żadna firma tego nie robi, bo to pewnie wiązałoby się z potrzebą dodania konserwantów, żeby wydłużyć trwałość tempery – tłumaczy ikonopisarka. – Technika malowania za pomocą tempery żółtkowej wymaga użycia twardego i dobrze zagruntowanego podobrazia. Ale dzięki tym wymaganiom mamy również możliwość wykonania reliefów, pozłotnictwa oraz innego zdobienia tła. – Żeby ikona była trwała, należy pamiętać o poprawnym wykonaniu wszystkich elementów – wyjaśnia Jadwiga Denisiuk. – Deskę najpierw gruntujemy, a następnie szkicujemy ikonę. Kolejnym etapem jest złocenie, a dopiero później kolorujemy szkic. Rzeźba natomiast jest żłobiona w gruncie. W związku z tym, że spoiwem farby jest żółtko, malujemy nakładając cienkie warstwy. Gruba warstwa w trakcie wysychania mogłaby się złuszczyć. Złoto do pozłotnictwa teraz kupuje się na papierkach, ale kiedyś to były rozklepane złote blaszki. Można by było malować ikony farbami akrylowymi, ale my trzymamy się tempery żółtkowej. Raz, że jest trwała, a dwa, że najczęściej są to ikony średniowieczne, wiec powinny być utrzymane w tej technice – dodaje.

Ludzie chcą uczyć się tej techniki – Nieraz organizowałam warsztaty wykonywania ikon. Niebawem będę miała kolejne. Tym razem we wsi pod Słupskiem, którą zamieszkują wysiedleni stąd Łemkowie – mówi artystka. – Zadzwoniła kiedyś do mnie tamtejsza sołtyska i poprosiła o zorganizowanie tego typu warsztatów. Teraz ma kłopoty, bo jest tak dużo chętnych, a ja niestety mam ograniczone możliwości – żartuje artystka. – Najczęściej wygląda to tak, że jest 10 uczestników, a każdy z nich pisze wybraną przez siebie ikonę. Przy tej liczbie osób do każdego mogę podejść i pomóc. Widać też duże zainteresowanie wśród malarzy, którzy chcą nauczyć się tej techniki. Specyficzną zaś grupą chętnych do nauki są ci, dla których umiejętność pisania ikon jest objawieniem, czymś w rodzaju duchowego lekarstwa.

Ikony zamawiane najczęściej –W związku z tym, że zbliżają się święta Bożego Narodzenia, mamy więcej zamówień. Najczęściej są to ikony z aniołami, ale też typowo bożonarodzeniowe – mówi Jadwiga Denisiuk. – Jeśli chodzi o inne ikony, te najbardziej popularne są: Matka Boska Łopieńska oraz Matka Boska Włodzimierska. Rosyjskie ikony są proste i szlachetne, dlatego cieszą się bardzo dużym zainteresowaniem. Ale piszemy też ikony współczesne, m.in. autorstwa Jerzego Nowosielskiego. Jedna z nich nawet zagrała w filmie Jana Jakuba Kolskiego „Serce Serduszko” – dodaje artystka. – Osobiście lubię też wykonywać takie, których wcześniej nigdy nie malowałam. Zawsze jestem ciekawa efektu końcowego. 


Debata BIZNESiSTYL „Na Żywo”

Kobieta w Polsce Od lewej: Aneta Gieroń, Agata Pieniążek, Krystyna Lenkowska, Alina Bosak, prof. Dariusz Wojakowski. Jaka jest pozycja Polki w przestrzeni publicznej i czy bardzo się zmieniła od czasu, kiedy Danuta Wałęsowa samotnie zajmowała się ósemką dzieci, bo sprawy publiczne należały do mężczyzn? Czy patriarchalny świat wynika z natury płci i o co właściwie chodziło kobietom w czarnym proteście? W końcu jaką cenę płacą za emancypację? - zastanawialiśmy się podczas debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo” w rzeszowskim Jazz Roomie wraz z zaproszonymi gośćmi: Agatą Pieniążek, pedagogiem specjalnym, neurologopedą, prezeską Rzeszowskiego Stowarzyszenia na Rzecz Dzieci Niepełnosprawnych i Autystycznych „Solis Radius”; Krystyną Lenkowską, poetką, anglistką i tłumaczką literatury pięknej oraz prof. Dariuszem Wojakowskim, socjologiem z Uniwersytetu Rzeszowskiego.

K

Tekst Alina Bosak, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

ilka lat temu CBOS zapytał Polaków, komu w Polsce żyje się lepiej i aż 42 proc. kobiet oraz 26 proc. mężczyzn odpowiedziało: mężczyznom. Niemal nikt nie oceniał, że kobietom. Więcej też mężczyzn (66 proc.) niż kobiet (53 proc.) uznało, że obu płciom żyje się tak samo. I to wszystko w kraju, gdzie od kilku dobrych lat premierami rządów są kobiety; wcześniej Ewa Kopacz, obecnie Beata Szydło. Zdaniem Krystyny Lenkowskiej, anglistki, poetki, dużo w tych statystykach prawdy. – Mimo że jesteśmy krajem bardzo odległym kulturowo od krajów islamskich, czy choćby „tylko” muzułmańskich, gdzie, na ogół, kobiety nie są traktowane równoprawnie, to jednak stereotyp patriarchalny w polskim społeczeństwie wciąż pokutuje – mówiła Lenkowska. – Po części od wieków jesteśmy przyzwyczajeni do ról, w jakich chcemy widzieć mężczyzn i kobiety. Co więcej, niekiedy zastanawiam się, dlaczego ja sama padam ofiarą własnego stereotypowego myślenia. Tak jest choćby w przypadku, gdy mijam grupę młodych dziewcząt, uczennic rzeszowskich liceów, pięknie ubranych, raczej nie zakompleksionych, ale przeklinających jak szewc i gorszy mnie to bardziej, niż kiedy widzę grupę chłopców robiących to samo. Jednocześnie przez głowę przemyka mi myśl, że być może ta niecenzuralna ekspresja młodych kobiet to jedna z oznak ich wyzwolenia?! Może od czasów, kiedy ja chodziłam do szkoły średniej i było czymś nie do pomyślenia, by nastolatki głośno przeklinały na ulicy, bo pozwalali sobie na to tylko źle wycho-

12

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

wani chłopcy, tak wiele się już zmieniło, że młode kobiety uważają to za coś absolutnie naturalnego?! – Może niezadowolenie z pozycji społecznej wśród nas, kobiet, wynika z tego, że ciągle nam mało? – zastanawiała się Agata Pieniążek. – Ogromnie dużo wymagamy od siebie samych. Gdy myślę o swoim pokoleniu, czyli kobietach w wieku 40-50 lat, nazywanym niekiedy pokoleniem straconym, bo nie do końca osadzonym w PRL-u i nie do końca związanym tylko z wolną Polską po 1989 roku, to widzę, jak trudno było i jest zmienić się nam mentalnie. Nagle zaczęto od nas wymagać, byśmy z dnia na dzień stały się przebojowe nie tyle w kolejce do sklepu, co w pracy, w funkcjonowaniu społecznym. Kobiety trochę się w tym wszystkim pogubiły. Gdy dziś mówimy, że nie do końca jesteśmy szczęśliwe z bycia kobietą, to pewnie bardzo różnie kształtuje się to w różnych przedziałach wiekowych. Młodsze panie wydają się być bardziej pewne swych praw i o siebie walczyć. Na pewno jednak dużo zależy od nas samych. Moja mama ma ponad 70 lat i jest bardzo aktywną emerytką, ale całe życie, wychowując troje dzieci, także spełniała się zawodowo. Według Agaty Pieniążek, rewolucyjnie w ostatnich latach zmienił się podział obowiązków w opiece nad dziećmi. – W swoim gabinecie spotykam masę fantastycznych matek, ale nie mniejszą grupę fantastycznych ojców, którzy są równorzędnymi partnerami, nie mają problemu z tym, by tak samo często jak matki brać udział w terapii swych dzieci. To bardzo pozytywne zmiany w ostatnich latach, które są pochodną zmian mentalnościowych. Dziś już nie dziwią tatusiowie, którzy idą na urlop


SALON opinii tacierzyński, a sami mężczyźni chyba czują się docenieni, że w większym wymiarze zostali dopuszczeni do opieki nad dziećmi. daniem prof. Dariusza Wojakowskiego, socjologa z Uniwersytetu Rzeszowskiego, fakt, że tak wiele kobiet wskazało w badaniu CBOS-u, iż mężczyznom żyje się lepiej, potwierdza, że coraz więcej kobiet jest świadomych swojej roli społecznej, rodzinnej i próbuje zawalczyć o większe dla siebie prawa, poszanowanie. Kultura, nie tylko polska, ale europejska, jest jeszcze po części patriarchalna. Musimy też pamiętać, że kobiety zaledwie od 100 lat mają w Polsce prawo do edukacji i wyborcze. W Szwajcarii, prawo wyborcze ma jeszcze krótszą, kobiecą historię. To jest też pewien punkt wyjścia, bo od zarania, gdy myślano o prawach człowieka, najpierw myślano o prawach mężczyzn, a dopiero potem kobiet. Dziś odczucie patriarchalizmu we Francji czy w Niemczech jest dużo słabsze. W Polsce natomiast jesteśmy na etapie przejściowym, choć to, co zdarzyło się w naszym kraju w ciągu ostatnich dwóch dekad, jest radykalną zmianą na korzyść kobiet. I nie dotyczy to tylko zachowania kobiet, ale też ich pozycji społecznej. – Ważna jest determinacja – dodała Agata Pieniążek. – Sama pochodzę z Sanoka i gdy w 1991 roku rozpoczynałam studia w Rzeszowie, nie znałam tu nikogo, a wsparcie dla kobiet nie było czymś tak oczywistym jak dziś. Tym bardziej zastanawiające są wyniki badań firmy Sedlak &Sedlak, z których wynika, że kobiety już na etapie rekrutacji mają niższe oczekiwania finansowe niż mężczyźni. Na starcie pozycjonują się niżej niż ich koledzy. – Trzeba byłoby jeszcze dobrze przeanalizować, w rekrutacji, na jakie stanowiska tak jest – mówił prof. Dariusz Wojakowski. – Tym bardziej że dziś na kierunkach inżynieryjnych i technicznych mamy już prawie tyle samo studentek co studentów i zwykle płace w tych zawodach są na podobnym poziomie dla kobiet i mężczyzn. Ale gdyby zestawić porównywalne prace, np. magazyniera i kasjerki w hipermarkecie, to on zarabia o około 9 proc. więcej niż ona. – Ten problem nie jest, niestety, tylko polską specjalnością. Rozwarstwienie płacowe między kobietami a mężczyznami jest też obecne w Unii Europejskiej, gdzie ma nawet dużo większą skalę – mówił Dariusz Wojakowski. – Nie wiem, czy w Polsce większym problemem nie jest trudność w awansowaniu kobiet. I rzeczywiście, o ile jest ich dużo w tzw. drobnej przedsiębiorczości, to już im większy biznes i wyższe stanowiska, tym kobiet mniej. W kierownictwach dużych firm jest ok. 37 proc. pań, ale wśród prezesów spółek już tylko 5 proc. W radach nadzorczych spółek notowanych na Giełdzie Papierów Wartościowych udział kobiet wynosi zaledwie 14 proc. – Niekiedy, w pewnym momencie kariery zawodowej wiele kobiet woli zrezygnować z dalszego awansu. Powody są różne. Wolimy więcej czasu poświęcić dzieciom, domowi. Bywa też, że nie potrzebujemy sobie niczego udowadniać i wolimy skoncentrować się na własnym życiu – mówiła Agata Pieniążek. Krystyna Lenkowska przyznała, że sama była pracodawcą przez prawie 20 lat i nigdy nawet do głowy jej nie przyszło, by w szkole języka angielskiego, którą prowadziła, mniej płacić nauczycielce niż nauczycielowi. Zdaniem Lenkowskiej, kobiety różnie też interpretują karierę i awans zawodowy. Ona sama swego czasu została wiceprezesem Stowarzyszenia na Rzecz Nauczania Języka Angielskiego PASE.

Z

Agata Pieniążek.

– To było stanowisko dość prestiżowe, wprawdzie nie finansowo, ale jednak; mimo to nie było tam dylematów, czy w zarządzie powinna zasiadać kobieta czy mężczyzna. Najważniejszy był profesjonalizm – mówiła Lenkowska. odobne doświadczenia ma Agata Pieniążek, która w 1997 roku zakładała Stowarzyszenie „Solis Radius” i najważniejsza była dla niej współpraca z dziećmi i ich rodzicami. – Przez lata byłam w nim członkiem zarządu i gdy kilka lat temu zdarzyło się, że zostałam prezesem, to w tym trwam, ale nie było i nie jest to dla mnie najważniejsze. Najbardziej cieszy mnie, że stowarzyszenie się rozrasta – stwierdziła Agata Pieniążek. – Prezesem tylko się bywa. – Dokonałam podobnego wyboru – dodała z uśmiechem Krystyna Lenkowska. – W pewnym momencie podjęliśmy z mężem decyzję o sprzedaży Szkoły Języka Angielskiego „YES”, co dla wielu było niezrozumiałe, bo był to atrakcyjny biznes i pozwalał się nam realizować zawodowo i społecznie oraz dawał wiele satysfakcji z potwierdzonej jakości pracy, ale rezygnacja z tego nie była problemem dla mojego ego. Uznałam, że mając poczucie bezpieczeństwa finansowego, po latach żmudnej pracy, mogę sobie pozwolić skoncentrować się na dziedzinie, której efekty nie są mierzone rachunkiem ekonomicznym. – Niestety, w naszym społeczeństwie są dwa sposoby myślenia o awansie i stanowisku – uzupełnił prof. Dariusz Wojakowski. – Dla jednych najważniejsza jest odpowiedzialność i czas, jaki poświęcają dla innych. Pieniądze, prestiż są ważnym, ale jednak dodatkiem. Drugie postrzeganie sprowadza się do pieniędzy i władzy, a kwalifikacje mają już dużo mniejsze znaczenie. Wydaje się, że mężczyźni częściej myślą o władzy w ten drugi sposób, co nie znaczy, że nie ma takich kobiet. Jednak to powoduje, że rzadziej je widzimy na kierowniczych stanowiskach. – Nie ma się co oszukiwać. Bez względu na to, jak bardzo chcemy równouprawnienia, nie pozbędziemy się różnic płciowych – podkreślała Agata Pieniążek. – My mamy w genach X, a panowie Y. Widzę to nawet pracując z pacjentami, których przecież traktuję jednakowo. Dziewczynka czy kobieta z zaburzeniem autystycznym inaczej zachowuje się podczas terapii niż chłopiec. Y jest bardziej techniczny, po prostu przyjmuje, że coś jest stąd – dotąd i tego się trzyma. Dlatego dla mężczyzny np. relacje w pracy są nieco mniej ważne i inaczej je traktują. To nie znaczy, że któryś z tych sposobów jest lepszy. To nikogo nie umniejsza, a ja uważam to za fantastyczne, że się różnimy. 

P

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

13


SALON opinii Prof. Dariusz Wojakowski.

Czy jednak pracodawcy myślą podobnie, skoro z badań wynika, że nadal różnicują pracowników ze względu na płeć, chętniej awansując mężczyzn? – Jest coraz więcej kobiet, które potrafią upomnieć się o swoje i po męsku kierować się w pracy interesem, a nie sympatiami – zauważyła Krystyna Lenkowska i dodała: – Jednak w moim przypadku jest tak (i proszę się w tym nie dopatrywać znamion manifestu ani propozycji wzorca, ja po prostu jestem za indywidualnym układaniem sobie życia), że ze swoim chromosomem X zgadzam się do tego stopnia, iż nieważne, czy w czasach socrealizmu, czy dziś, nie chciałabym się zamienić rolą z mężczyzną. Nie dlatego, że mam w sobie tak dużo żeńskich genów (śmiech), ale dlatego, że przy tym wszystkim, o czym tu mówimy, rola mężczyzny w rodzinie jest trudniejsza. Choć nie przepadam za gotowaniem, wolę już całą tę domową logistykę i pilnowanie drobiazgów, niż finansowy ciężar utrzymania domu, jaki patriarchalna kultura włożyła na ramiona mężczyzny. Zarówno tego z silnym, dominującym charakterem, jak i mniej przebojowego. – Tymi urzędowymi sprawami w moim rodzinnym domu zajmowała się akurat mama, ona robiła karierę, a tato zajmował się domem i nie wydaje mi się, by to jakoś umniejszało ojca – ripostował prof. Wojakowski. tereotypowe określenie damskich i męskich ról („kobiety do garów, mężczyźni do młotka”) doskonale obrazuje książka Danuty Wałęsowej „Marzenia i tajemnice”, która pięć lat temu wywołała w Polsce falę dyskusji. Żona Lecha Wałęsy powiedziała w niej, że po 43 latach małżeństwa stwierdziła, że była przez swojego męża ignorowana, niedoceniana jako kobieta i zostawiona praktycznie sama z ośmiorgiem dzieci. Jej wyznanie odbiło się bardzo szerokim echem przede wszystkim dlatego, że przez lata Wałęsowie byli symbolem przykładnej, wielodzietnej, katolickiej, polskiej rodziny. Ten przykład poddaje w wątpliwość, czy kobiety w Polsce są poważnie traktowane jako partner w dyskusji i czy czują się w swoim kraju równie wartościowe jak Niemki, Brytyjki czy Francuzki w swoim? O pozycji kobiet w przestrzeni publicznej wiele mówi też język, jakim operują mężczyźni. – Słowa Wałęsowej są smutne – przyznała Agata Pieniążek. – Ale nie wiem, czy to dobry przykład. To kobieta ze świecznika, której mąż jest „samcem alfą”, z przerośniętym ego.

S 14

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

P

rof. Wojakowski z tym się nie zgodził: – Opowieść Danuty Wałęsy nie jest opowieścią kobiety ze świecznika, tylko kobiety z ludu. Relacje rodzinne nie są relacjami politycznymi, a to, jak je opisała, mną wstrząsnęło. Pochodzę z rodziny wiejskiej. Moi dziadkowie pracowali na roli, na wsi prowadziłem pierwsze badania socjologiczne, znam więc to środowisko. Relacja Danuty Wałęsy jest poruszająca, ponieważ pokazuje obraz kobiety w Polsce. Większość polskiego społeczeństwa tworzą ludzie, którzy przeszli takie doświadczenia jak Wałęsowie – w okresie urbanizacji z jakiejś małej miejscowości trafili do miasta – czy do Gdańska, czy do Rzeszowa, czy do Nowej Huty. Tam teraz żyją, ale zabrali ze sobą stereotypy. Podkreślić należy jednak – to jest doświadczenie pewnego pokolenia kobiet, a nie wszystkich kobiet. Jak bardzo w różnych środowiskach zmieniło się postrzeganie pozycji kobiety, Agacie Pieniążek trudno określić, ale mając naturę wojownika, nie lubi narzekać. – Jeśli coś mi się wydaje słuszne, potrafię to osiągnąć, nawet gdy stykam się ze stereotypowym myśleniem. Pionierki, walcząc o równouprawnienie w życiu publicznym i zawodowym, wciąż mają problem z równym podzieleniem się obowiązkami domowymi. Dochodzą do perfekcji w organizacji czasu i zaharowują się, by być prymuskami na wszystkich polach – w pracy i w domu. – To trauma kolejnego pokolenia kobiet – zauważył socjolog. – To poprzednie reprezentuje Wałęsowa, która długo milczała, wreszcie to z siebie wyrzuciła i teraz, kiedy zabiera głos publicznie, widać, że zachowuje się inaczej niż kiedyś, czyli dość późno, ale zyskała świadomość. Kolejne pokolenie kobiet ma już inne problemy – w przestrzeni publicznej już jesteśmy partnerami, ale w prywatnej, chociaż mężczyźni coraz częściej zajmują się domem i dziećmi, to jednak te proporcje dla pań i panów nie wynoszą 50:50. Pewnie następne pokolenie będzie ten problem rozwiązywało. czestnicy debaty zwrócili też uwagę, jak dużo hejtu i określeń pokazujących może poziom szacunku do kobiet w patriarchalnym społeczeństwie pojawiło się w Internecie po czarnym proteście. Z ust mężczyzn często zajmujących poważne stanowiska, z wyższym wykształceniem, padały w kierunku protestujących kobiet określenia: idiotki, psy Pawłowa albo personalnie skierowane wulgaryzmy „stara, głupia rura”. Skąd tyle pogardy w kraju, w którym kobiety wciąż jeszcze przepuszcza się w drzwiach, a do niedawna jeszcze całowano w rękę?! – Ale czy nie ma też procesu odwrotnego, tzw. poprawności politycznej? Czy nie idziemy w fatalnym kierunku, gdzie mężczyzna boi się, że za byle słowo, czy gest będzie podejrzany o mobbing czy wręcz molestowanie seksualne? Może niedługo będziemy jak cyborgi, bezpłciowe, nieuśmiechające się smutasy, którym ani na myśl nie przyjdzie niewinny, sympatyczny flirt „wedle zasad przedwojennej szkoły” – zastanawiała się Krystyna Lenkowska. – Nie podoba mi się wyznaczanie ról. Jesteśmy indywidualnościami bez względu na płeć. Mamy inne geny, inne skłonności, zapatrywania, światopoglądy. I kobieta też może myśleć technicznie, a jej rola jest taka sama jak i mężczyzny – przede wszystkim bycie człowiekiem w harmonijnym społeczeństwie. Przy czym nie zmienia to naturalnego porządku rzeczy – ona rodzi, a udział mężczyzny jest w tym konieczny.

U


SALON opinii – Nie chodzi o rolę kobiety, ale o jej pozycję w przestrzeni publicznej – precyzował prof. Wojakowski. – Jeśli kobiety i mężczyźni tak samo funkcjonują w przestrzeni publicznej, to kwestia istotnych różnic płci musi się pojawić poza przestrzenią publiczną. Specjalne traktowanie kobiet było jednak powiązane z ich specyficzną, ale publicznie mniej ważną pozycją. Nowy rodzaj relacji w pracy, unikanie flirtów i oskarżeń o molestowanie to ścieżka, na której już jesteśmy. Albo możemy nią dalej iść i akceptować, że w przestrzeni publicznej stajemy się coraz bardziej bezpłciowi, albo możemy się cofać. Ale jak się cofniemy, to panie, niestety, będą musiały wrócić do swoich zajęć w przestrzeni prywatnej. Skoro kolejne pokolenia sprawiają, że rewolucja społeczna jednak postępuje, to, czy potrzebujemy określać parytety w miejscach na listach wyborczych, dzielić się obowiązkowo po równo urlopem po urodzeniu dziecka, jak to jest np. w Skandynawii? daniem socjologa, rewolucja dokonała się na poziomie życia codziennego i tego, jak kobiety siebie postrzegają i dzielą się obowiązkami w rodzinie. Natomiast pozostaje kwestia życia w przestrzeni publicznej, w której parytety są istotne. Kobiety wciąż sporadycznie i tylko gdy zachowują się jak mężczyźni, odnoszą sukcesy w polityce. Tak samo jest w nauce i w dużych biznesach. – Tu jest jeszcze szklany sufit – zauważył prof. Wojakowski. Krystyna Lenkowska jest za określeniem parytetów na jakiś określony, przejściowy okres i nie ukrywa, że nie chciałaby, aby oznaczało to awansowanie kobiet „z łapanki”, bez merytorycznych podstaw. W Polsce podczas wyborów był parytet dotyczący liczby miejsc kobiet na listach wyborczych i na siłę na listy wyborcze wstawiano kandydatki, oczywiście na dalsze miejsca, byle zachować jakieś proporcje. – Ale kobiety w różnych partiach zachowują się bardziej merytorycznie niż mężczyźni. Czy panie naprawdę są przeciwko parytetom? – dziwił się prof. Wojakowski. – Docelowo bym się ich bała. Dlaczego mam mieć jakieś względy? Każdy człowiek jest kowalem swojego losu i jeśli chce, cel osiągnie - mówiła Agata Pieniążek. hociaż kobiecy głos w sprawach społecznie, politycznie, naukowo fundamentalnych nie brzmi dziś wystarczająco silnie, to niewykluczone, że tak się stanie w przyszłości. W czarnym proteście Polki pokazały, że potrafią się zorganizować, masowo wyjść na ulicę i wywrzeć nacisk na władzę. – To zdarzyło po raz pierwszy – podkreśliła Krystyna Lenkowska, która również w proteście uczestniczyła. – Wyszły masą, czyli pomyślały: mężczyźni-decydenci nie wspierają nas na tyle, ile trzeba. Zróbmy coś razem. Szkoda, że hasłowo protest odbył się w sprawie aborcji, która, siłą rzeczy, nie może być niuansuowana w przypadku ulicznej manifestacji i tym samym nie dla wszystkich jest przekonywająca. Myślę, że ta sprawa okazała się tylko spontanicznym pretekstem, a kontekst był (i jest) znacznie szerszy. – W czarnym proteście nie chodziło o aborcję – uprzytomnił prof. Wojakowski. – Kobiety wyobraziły sobie, że może się coś zmienić w kierunku dla nich bardzo niekorzystnym. Nie chodziło o to konkretne prawo, tylko o odebranie kobiecie podmiotowości w przestrzeni publicznej. Nie rozumieją tego ci, którzy

Z

C

Krystyna Lenkowska. powtarzali, że kobiety nie wiedzą, po co wychodzą na ulicę. One dobrze wiedzą, po co. Już pewna zmiana społeczna się dokonała, a teraz poczuły zagrożenie – tak jak parytet był zmianą prawną, by wspierać zmiany społeczne, tak teraz poczuły obawę, że w bardziej tradycyjny sposób ustala się przestrzeń publiczną i wyklucza się z niej kobiety. Z emancypacją kobiet wiążą się nowe zjawiska i społeczne koszty. Prognozy mówią, że w najbliższym czasie co trzecia Polka w wieku produkcyjnym będzie żyła samotnie. – Kobiety, prąc do przodu, rezygnują z tego, co było tradycją, a część z nich nadal chce być tradycyjna – stwierdziła Agata Pieniążek. – Znam wiele takich, które osiągają zawodowe sukcesy, ale po cichu marzą o silnym mężczyźnie, który po prostu weźmie na siebie odpowiedzialność finansową za dom i rodzinę. Według mnie, najważniejsze jest zatem bycie w zgodzie z sobą, realizowanie się w tym, co nam daje satysfakcję. – Wybierając samotność także można się realizować – podkreślała Krystyna Lenkowska: – I coraz częściej to się zdarza. Nie jesteśmy już tak od siebie uzależnieni, jak kiedyś. Możemy funkcjonować otoczeni gadżetami i bez życia towarzyskiego. Ktoś może chcieć związku, ale bez dzieci. Ktoś może nie chcieć związku. Jeśli to nawet grozi jakimiś zmianami etnicznymi na niekorzyść białej rasy, trudno. Ale na tym polega wolność. – Będę oponował, bo ta niechęć do związków zaczyna być jednak problemem społecznym i wynika z emancypacji kobiet, ale i z tego, że mężczyźni nie nadążają – ripostował prof. Wojakowski. – W Polsce kobiety są lepiej wykształcone niż mężczyźni i często nie mogą znaleźć partnera w swoim środowisku. Pozostaje im wybór – samotne życie albo mężczyzna gorzej wykształcony. Ale z tym drugim wiąże się też zgoda na związek patriarchalny zamiast partnerskiego, w którym mężczyźnie trzeba podać piwo, zająć się dziećmi i zgodzić, by w tym czasie oglądał mecz. – Postęp cywilizacji przynosi nam sposoby ułatwiania sobie życia. Zmiany społeczne, zmiany tradycji i mentalności otwierają kobietom oczy, że małżeństwo i macierzyństwo to nie są warunki konieczne, aby mieć status pełnowartościowej kobiety. Nie jest lepszą kobieta tylko dlatego, że jest żoną, matką minimum dwójki dzieci, heteroseksualną, praktykującą katoliczką, nie emigrantką – protestowała Krystyna Lenkowska. – To właśnie byłby zdecydowany powrót do systemu patriarchalnego – stwierdził prof. Wojakowski. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Basia Olearka.

S W modzie punk wiecznie żywy „Punk's not dead”, chciałoby się powiedzieć po grudniowym pokazie mody Basi Olearki. Rzeszowska projektantka konsekwentnie biegnie za marzeniami i od jakiegoś czasu dwa razy do roku gromadzi tłum gości na swoich pokazach, które są czymś więcej, niźli tylko prezentacją ubrań. Było „Summer Snow”, „Rdza”, „Kia My Way”, w końcu „Punk”. Na wybiegu w Hotelu Bristol Tradition & Luxury zaprezentowała 26 seksownych, punkowych stylizacji, w których po raz kolejny udowodnia, że wolność, indywidualizm „kręcą” ją najbardziej. I jak tu nie kochać stylu punk, którego prekursorką jest genialna Vivienne Westwood?

ama Basia Olearka w ostatnich latach przyzwyczaiła nas, że grzeczna w swoich propozycjach nie jest. Zależy jej na podkreśleniu osobowości kobiety, wydobyciu seksapilu, przy czym za każdym razem udaje się jej trudna sztuka wyeksponowania kobiecości bez skojarzeń z wulgarnością. Jest też jedną z nielicznych na Podkarpaciu osób, które modę wpisują w prawdziwe show, duże przedsięwzięcie, któremu towarzyszy machina promocyjna oraz zaplecze muzyczne i artystyczne. – Prywatnie bardzo lubię styl punk – przyznaje Basia Olearka. – Drapieżny, seksowny, ale dla mnie oznaczający coś więcej niż tylko ubranie. To styl w kulturze, muzyce, który podkreśla indywidualizm twórcy, a to dla mnie najważniejsze. Projektantka, która jest germanistką z wykształcenia i konsekwentnie swój zawód nauczyciela godzi z modową pasją, od lat podkreśla, że dusza estetki i perfekcjonistki determinuje całe jej życie. Prywatnie mama dwójki dzieci, nieustannie chce udowodnić, że kobieta w każdym wieku i bez względu na rozmiar może być atrakcyjna, świadoma siebie i swojej wartości. Dlatego miłym zaskoczeniem na pokazie był dobór modeli. Genialnie w punkowej odsłonie wyglądała Barbara Gromadzka, prywatnie mama ośmiorga dzieci, nauczycielka, entuzjastka mody, której na wybiegu towarzyszyły dwie córki, m.in. Kasia Gromadzka, która półtora roku temu na pokazie mody B.O. zachwycała śpiewem operowym, a tym razem z nie mniejszym sukcesem prezentowała ubrania. Wśród modeli nie sposób było nie zauważyć Sylwestra Stabryły, utalentowanego malarza, który już po raz drugi wystąpił w ubraniach Basi Olearki i trzeba przyznać, że jest w nim punkowa prawda. Kolekcja „Punk” wymyka się też rozróżnieniom na modę letnią, zimową, tak jak w życiu, gdzie coraz częściej zaciera się nam podział na letnie i zimowe sukienki, marynarki czy spodnie. Czerń, szarości, metal i skóra przewodzą w kolekcji, co naturalne w tym stylu. Nie brakuje też przetartych kombinezonów i irokezów, ale co najważniejsze, te ubrania mogą, i to bardzo, podobać się amatorom spokojniejszej elegancji. Świetne kurtki ramoneski, bardzo ładne skórzane sukienki z frędzlami i piórami, seksowne, także do ziemi, przez co eleganckie. Mocno dopasowane, dla kobiet szczupłych, odważnych, albo dla tych świadomych siebie, bo nie jest ważne kto, ale jak nosi ubrania, zwłaszcza te od Basi Olearki. Do tego piankowe, trochę futurystyczne konstrukcje, które B.O. prezentowała już wcześniej, no i prawie w romantycznym stylu, beżowa sukienka i kombinezon ze skórzanymi wstawkami. Brawo za niedosłowność w stylu punk u Basi Olearki. Bez glanów, ale z tatuażami i eleganckimi szpilkami. Irokezy przewrotne, za to świetne „francuzy” zaplecione na głowach modelek niczym kontrapunkt dla mrocznych niekiedy stylizacji i makijaży. Każdy, kto kocha skórzane kurtki, spodnie, sukienki, a przecież to klasyk, kolekcją będzie oczarowany. Widać, że moda jest dla projektantki zabawą, bez wątpienia radosną. Pokaz „Punk” z prezentacją kolekcji B.O. i biżuterii Giorre, który poprowadziła Elżbieta Lewicka, rzeszowska dziennikarka, autentycznie rockowo-punkowa kobieta, poprzedził pole dance Katarzyny Winiarz z rzeszowskiego Butterfly Studio. Odważny i drapieżny jak na rodzaj akrobatyki, tańca i gimnastyki artystycznej na rurze przystało. 

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

16 VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016



Europa w Dukli

Co się stało z polskim

ziemiaństwem... HISTORIA

Aleksandra Tarnowska.

„Europa w rodzinie” to tytuł ekspozycji czynnej w Muzeum Historycznym – Pałacu w Dukli, dawnej rezydencji Mniszchów i Męcińskich. W roku 2012 odzyskali ją Tarnowscy. Wystawa pokazuje tragiczne dzieje polskiego ziemiaństwa w XX wieku.

W

roku 1939 było na terenach ówczesnej Rzeczypospolitej 19 tysięcy folwarków (powyżej 50 ha) o łącznej powierzchni 11,5 mln ha. Przeciętny majątek liczył 600 hektarów. Np. wokół Rzeszowa i Strzyżowa było tych majątków po 44, wokół Krosna – 43, Łańcuta – 28, Przemyśla – 82, Sanoka – 81, Leska – 127. W przedwojennej Polsce w latach 1918–38 rozparcelowano za odszkodowaniem i sprzedano chłopom 2,5 mln ha, co jednak nie zaspokoiło ówczesnego „głodu ziemi”. Po zamachu majowym więzi z ziemiaństwem stały się jednym z filarów państwowości II RP. Podkreślały ten fakt oficjalne wizyty marszałka Józefa Piłsudskiego w Dzikowie Tarnowskich oraz w Nieświeżu Radziwiłłów. W majątkach ziemiańskich przed 1939 r. znajdowało się dwadzieścia tysięcy dworów i pałaców, z tego cztery tysiące na Kresach. Te ostatnie zostały zlikwidowane lub istnieją w stanie daleko posuniętej ruiny. Na obecnych terenach kraju pozostały trzy tysiące pałaców i dworów; z tego zaledwie 150 (1 procent stanu sprzed 1939 r.) nadaje się do zamieszkania lub urządzenia ekspozycji muzealnej. Te suche cyfry oddają rozmiary zjawiska: zlikwidowana została cała warstwa ziemiańska, przekreślono jej wkład w kulturę narodową. Wbrew postanowieniom dekretu o reformie rolnej z 1944 r., ziemianom odebrane zostały dzieła sztuki, które stanowiły wyposażenie i wystrój ich siedzib. Dziś ich resztki można oglądać w muzeach. Na metryczkach nie figurują jednak nazwiska dawnych właścicieli. Np. licząca kilkaset eksponatów kolekcja Tarnowskich z zamku w Dzikowie dziś pokazywana jest we wnętrzach Muzeum-Zamku w Łańcucie jako... zbiory Potockich. Protesty dawnych właścicieli Dzikowa nie odniosły skutku. Stało się tak, jak zapowiadał dekret z 1944: „Zniknie z życia polskiego klasa ludzi, która od wieków już była nieszczęściem Polski. Znikną książęta, hrabiowie, magnaci, którzy doprowadzili do zguby szlachecką Rzeczpospolitą (…) Zniknie jeden z głównych ośrodków faszyzmu i reakcji...” Ziemianie rozproszyli się po Polsce, Europie i świecie. Mieszkają dziś niemal na wszystkich kontynentach. Najbardziej wstrząsającym fragmentem ekspozycji są zdjęcia z ostatnich lat, przedstawiające ruiny dawnych posiadłości. Niedługo znikną one z powierzchni ziemi. Ekran rzutnika wmontowany jest w stół, którego nogi wspierają się na tomach „Dzieł zebranych” Lenina, Stalina i Bieruta. Niepamięć pokryła również akcję o zmieniającej się nazwie: „Uprawa”, „Tarcza”, „Opieka”, polegającą na tajnym finansowaniu AK – największej podziemnej armii Europy. Na ten cel ziemianie zebrali ok. 50 mln przedwojennych złotych. Niemal każda z ziemiańskich siedzib udzielała pomocy partyzantom. Na przykładzie kilkunastu rodzin pokazana została ich rola w walce o niepodległość. W ostatnich latach symboliczną stała się postać rotmistrza Witolda Pileckiego, który przeżył jako dobrowolny więzień Oświęcimia, lecz został po wojnie zgładzony w katowni UB. Ekspozycja zorganizowana została przez Polskie Towarzystwo Ziemiańskie wraz z Instytutem Pamięci Narodowej w Poznaniu i Warszawie. Eksponowana m.in. na Zamku Królewskim w Warszawie oraz w siedzibie Senatu RP, znalazła się w Dukli z inicjatywy Aleksandry i Jana Spytka hr. Tarnowskich oraz dyrektora Muzeum Waldemara Półchłopka. W roku 2017 wystawa pokazana zostanie w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie. 

Gospodarowanie w majątkach.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

Relacje między dworem a wsią.

Wychowanie.

Polityka wobec ziemiaństwa



Prezydent RP Andrzej Duda z nagrodzonymi przedsiębiorcami.

Biznes i Polityka

Kongres 590 w Jasionce

Co zrobić, aby politycy i przedsiębiorcy nie byli wrogami Najważniejszym wydarzeniem Kongresu 590, który odbył się w listopadzie w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym w Jasionce k. Rzeszowa, było ogłoszenie przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego „Konstytucji Biznesu”. Ale to dwudniowe spotkanie polityki i biznesu było także znakomitą promocją Podkarpacia. Dzięki temu, że dwa dni spędził na Kongresie prezydent Andrzej Duda, że gościliśmy na nim także premier Beatę Szydło i Bruce’a Dickinsona, wokalistę „ikony” światowego heavy metalu – grupy Iron Maiden (tym razem w roli przedsiębiorcy), oczy całej Polski zwrócone były na nasz region.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak

W

Kongresie 590 uczestniczyło ok. 2 tys. przedsiębiorców, menedżerów gospodarczych, przedstawicieli instytucji okołobiznesowych, naukowców, ekspertów ekonomicznych, polityków i samorządowców. Głównym organizatorem tego wydarzenia była Fundacja im. Sławomira Skrzypka, prezesa NBP, który 10 kwietnia 2010 r. zginął w katastrofie smoleńskiej. Partnerowało jej województwo podkarpackie. Kongres reklamował się hasłem „Uwalniamy polski potencjał!”. Nawiązywała do tego liczba „590” w nazwie – ta sama liczba stanowi początek każdego kodu kreskowego oznaczającego, że jest to produkt polski. Bawaria? Niemieckie Podkarpacie Ciepłych słów pod adresem naszego regionu padło w Jasionce wiele. Przedstawiano Podkarpacie jako region o silnych tradycjach konserwatywnych, a jednocześnie dynamicznie się rozwijający, otwarty na innowacje. Prowadzący kongresowe obrady red. Krzysztof Ziemiec z TVP na tej podstawie wysnuł analogie z niemiecką Bawarią. Tym tropem podążyła także premier Beata Szydło, która stwierdziła: – Często mówi się, że Podkarpacie to polska Bawaria, a moim marzeniem, moją ambicją jest, by gdy będę kończyć swoją pracę jako premier, mówiono: Bawaria? To takie niemieckie Podkarpacie. Prezydent Andrzej Duda polemizował ze stereotypem, że Podkarpacie – czy szerzej: ściana wschodnia – to „gorsza Polska”. – Muszę z przykrością powiedzieć, że Podkarpacie było

20

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

traktowane jako Polska „B”, ale wystarczy dziś przyjrzeć się Podkarpaciu i zobaczyć inwestycje, które zostały zrealizowane siłami władz i mieszkańców, zobaczyć, jak silna jest wola nowoczesnej przedsiębiorczości i rozwoju innowacyjnych firm na Podkarpaciu – przekonywał. Przedsiębiorcy to nie kombinatorzy, państwo to nie łupieżca Kulminacyjnym punktem Kongresu 590 było zaprezentowanie przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego, w obecności m.in. prezydenta Andrzeja Dudy, „Konstytucji Biznesu”, której intencją ma być zmiana podejścia państwa do przedsiębiorców i odwrotnie – z antagonistycznego na współpracę. – Przedsiębiorcy to nie są kombinatorzy, ale państwo to nie jest łupieżca. Państwo to nie jest krwiopijca – przekonywał Morawiecki. Wicepremier przedstawił najważniejsze zasady, na których opiera się „Konstytucja Biznesu”: 1. Co nie jest zabronione, jest dozwolone. 2. Zasada pewności prawa. 3. Zasada proporcjonalności. 4. Zasada domniemania niewinności. 5. Mediacje zamiast sądów. 6. Zasada milczącej zgody (w przypadku, gdy decyzja administracyjna nie zostanie podjęta w ciągu 30 dni).


Prezydent RP Andrzej Duda.

Wicepremier podkreślił też, że chce oprzeć gospodarkę na małych i średnich przedsiębiorstwach, aby było „więcej polskiej gospodarki w polskiej gospodarce”, bo te firmy „w 99,9 proc. są po prostu polskie”. Przedsiębiorcy odnieśli się pozytywnie do „Konstytucji Biznesu”, twierdząc, że na takie rozwiązania czekali 27 lat. Ale, jak zaznaczył Adam Góral, prezes Asseco Poland S.A., trzeba będzie ten projekt jeszcze dobrze dopracować. Jeżeli tak się stanie, to – zdaniem prezesa Asseco – będzie to „największy sukces, jeżeli chodzi o świat przedsiębiorców, dostrzeżenie, że my razem budujemy to państwo, że my temu państwu rzeczywiście jesteśmy potrzebni”. Mateusz Morawiecki nie ukrywał, że wdrożenie zaprezentowanego dokumentu nie będzie prostą sprawą. – Czy 500 tys. urzędników zmieni swoje nastawienie po wprowadzeniu tego aktu prawnego z 31 grudnia na 1 stycznia? No pewnie, że nie zmieni – stwierdził wicepremier. Dodał jednak, że ma nadzieję, iż „Konstytucja Biznesu” jest krokiem we właściwym kierunku.

towoltaicznych, otrzymała z rąk Andrzeja Dudy prestiżowe wyróżnienie – Nagrodę Gospodarczą Prezydenta RP w kategorii Lider Małych i Średnich Przedsiębiorstw. Rozstrzygnięto też bitwę start-upów, w której wzięły udział 24 firmy, poszukujące dopiero swojego modelu biznesowego i nowych rynków. Pierwsze miejsce i 50 tys. zł zdobyła firma Blebox z Wrocławia, której pomysł na biznes to wysokiej jakości urządzenia elektroniczne połączone z autorską technologią WiFi, proste w instalacji i użytkowaniu, a do tego przystępne cenowo. Odbierając czek, jeden z przedstawicieli wrocławskiej firmy zarysował wizję, w którym kierunku będzie ewoluował rynek pracy. Jego zdaniem, docelowo będzie potrzeba mniej ludzi do produkcji, a więcej pracowników kreatywnych, o kompetencjach „miękkich”, otwartych na zmieniający się świat i potrafiących adaptować się do zmian. Przyznał, że – mimo iż jest jeszcze bardzo młody – jest to już jego czwarta firma, a trzy poprzednie upadły. – No i dalej trzeba robić swoje – stwierdził. 

Chodzi o fanów, nie klientów W pamięci uczestników Kongresu 590 długo pozostanie wystąpienie gwiazdy rocka Bruce’a Dickinsona, który tym razem wystąpił jako właściciel firmy Cardiff Aviation, m.in. serwisującej samoloty pasażerskie, i z wielką swadą dzielił się swoim doświadczeniem w prowadzeniu biznesu. Szczególnie interesujący był dokonany przez niego podział kupujących na klientów i fanów. – Nienawidzę klientów, bo mają wybór; definicja klienta: osoba, która może od ciebie odejść. Fan nie odchodzi od zespołu, który przegrywa. Twoja firma musi stworzyć sobie grupę fanów, a nie klientów – przekonywał wokalista Iron Maiden. Obradom plenarnym towarzyszyły dyskusje panelowe poświęcone m.in. likwidacji barier wzrostu dla małych i średnich firm; odblokowywaniu rynków zagranicznych dla polskich producentów; patriotyzmu gospodarczego; polskiego przemysłu rolnego; finansowania MŚP; nieuczciwej konkurencji; konsolidacji sektora finansowego (bo kapitał ma narodowość); sharing economy; etyki przedsiębiorców; reindustrializacji; temu, jak skutecznie współtworzyć gospodarkę w oparciu o innowacje, inwestycje, podatki i zatrudnienie; wpływu migracji na polski rynek pracy; rynku pracy dla studentów itd. W pierwszym dniu Kongresu podkarpacka firma ML System, producent pierwszych na świecie drukowanych ogniw fo-

Bruce Dickinson.

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl


Sztuka

Od lewej: Anna Król, kurator wystawy, i Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli.

Genialny Michałowski. Bezinteresowny, niezależny, wolny!

Grzechem zaniechania byłoby nie stanąć przed obrazem „Kardynał” Piotra Michałowskiego w Muzeum Regionalnym w Stalowej Woli, tym bardziej że nie wiadomo, kiedy znów taka okazja się nadarzy - ostatnia wystawa artysty była w 2000 roku. Najwybitniejszy przedstawiciel polskiego malarstwa romantycznego, świetny portrecista, niezrównany malarz koni i aż trudno uwierzyć, że w XIX w. właściwie nieznany! Akwarele, szkice, oleje, portrety, przedstawienia konne oraz scenki rodzajowe Piotra Michałowskiego, w sumie 70 prac, można oglądać w Stalowej Woli do końca lutego 2017 roku.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

W

Muzeum Regionalnym udało się zgromadzić prace z całego życia malarza, od najwcześniejszych, pierwszych studiów rysunkowych, kiedy był bardzo młodym człowiekiem, aż po obrazy wykonane tuż przed śmiercią. – Wystawę zatytułowaliśmy „Piotr Michałowski. Bezinteresowny, niezależny, wolny! – mówi Anna Król z krakowskiego Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, historyk sztuki i kurator wystawy. – Chcieliśmy tym samym podkreślić niezwykłość artysty. Michałowski nie malował na zamówienie, wystawy, nie zabiegał o rynek sztuki czy eksponowanie swoich prac. On malował wyłącznie dla siebie i to jest ta wyjątkowa rzecz, która go wyróżnia. Sama rodzina Michałowskiego długo po śmierci nie traktowała jego sztuki poważnie. Większość prac Michałowskiego jest niesygnowanych i niedatowanych. Pierwsza wystawa malarza odbyła się dopiero na Wystawie Sztuki Polskiej we Lwowie w 1894 roku, gdzie wybitny historyk sztuki, Jan Bołoz Antoniewicz, 40 lat po śmierci artysty, przedstawił po raz pierwszy większą kolekcję jego dzieł, co było prawdziwym odkryciem. – W 1902 roku córka Michałowskiego, Józefa, ofiarowała znaczną część jego dzieł do Muzeum Narodowego w Krakowie, gdzie trafiły na ekspozycję, ale paradoksalnie, dopiero po wystawie w 1955 roku, w stulecie śmierci Michałowskiego, wszedł on na dobre do polskiej historii sztuki i zaczęto nad nim badania, na szczęście, bo to niezwykła postać – podkreśla Anna Król. Ostatnia jego wystawa została zorganizowana w 2000 roku i od tego czasu nie było żadnej prezentacji prac. Powodów jest kilka. Po pierwsze, większość obrazów Michałowskiego jest na stałych ekspozycjach w trzech Muzeach Narodowych w Krakowie, Warszawie i Poznaniu, skąd niechętnie są wypożyczane. Po drugie, malarstwo nigdy nie było dla Michałowskiego źródłem zarobkowania, stąd i spuścizna jednego z najwybitniejszych artystów jest niewielka. Wśród 70 prac, rysunków, akwareli, obrazów olejnych, jakie udało się zgromadzić w Muzeum Regionalnym w Stalowej Woli, jest też genialny „Kardynał”.

22 VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016


– W pracy, która nawiązuje do słynnego obrazu Diego Velázqueza „Portret papieża Innocentego X”, udało się Michałowskiemu coś nieprawdopodobnego – mówi krakowska kuratorka wystawy. – Michałowski przebrał w kardynalskie szaty jakiegoś chłopa, nie wiadomo czy pijaka wędrownego, czy dziada proszalnego, który pojawił się w jego majątku w Bolestraszycach koło Przemyśla i zafascynowany wyglądem jego twarzy potrafił nadać jej środkami malarskimi najwyższej próby wyraz dostojeństwa, człowieczeństwa, głębokiej miłości do człowieka. W portrecie przebija też inna twarz, co dla Michałowskiego nie było problemem, zamalował ją pod potrzeby „Kardynała”. To też wyjaśnia, dlaczego przymiotniki wolny i niezależny znalazły się w tytule stalowowolskiej ekspozycji. ichałowski był jednocześnie niezwykle odpowiedzialnym człowiekiem i mimo że uwielbiał malarstwo, miał świadomość swego talentu, w życiu robił rzeczy, które uważał za słuszne. Stąd jego gruntowne wykształcenie oraz praca na rzecz Polski. Bo powiedzieć o Michałowskim najwybitniejszy przedstawiciel romantycznego nurtu w polskim malarstwie dziewiętnastowiecznym, to jak opisać go w kilkudziesięciu zaledwie procentach. Był przede wszystkim prężnym działaczem społecznym, wzorowym urzędnikiem państwowym i postępowym ziemianinem stosującym najnowocześniejsze metody gospodarowania na roli. Do tego świetnie wykształcony w dziedzinie nauk ścisłych, przyrodniczych, matematyki, filologii klasycznej i orientalnej na Uniwersytecie Jagiellońskim. W 1821 r. wyjechał do Getyngi, gdzie poświęcał się studiom prawniczym i historycznym. W 1823 roku w Warszawie rozpoczął praktykę w Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu, w której w 1827 r. został naczelnikiem Oddziału Hutniczego. W 1831 r. Rządowa Komisja Wojny powierzyła mu nawet kierowanie produkcją broni na rzecz powstania listopadowego. Piotr Michałowski miał też swój podkarpacki epizod związany z Bolestraszycami. Niewielka wieś, ledwie kilka kilometrów oddalona od Przemyśla, potocznie mówiąc, „sroce spod ogona nie wypadła” i ma ponad 600-letnią historię. W tutejszym pałacu, który odrestaurowany do dziś stoi w arboretum, od 1840 roku przez 10 lat mieszkał znakomity artysta. To on zasypał fosy i wyrównał teren wokół pałacu, a park, który założył, stał się początkiem arboretum, które w 1975 r. powstało w Bolestraszycach. Pięknie o nim powiedział Władysław Łuszczykiewicz, polski malarz i historyk sztuki: „Szkoda, że amator i bogaty pan”. Nie ma jednak wątpliwości, że dobry status materialny w niczym mu nie przeszkodził. Michałowski był spełnionym malarzem, tyle tylko, że nie zdeterminowanym, by malować jak najwięcej, bo nie robił tego dla pieniędzy. – Patrząc na Michałowskiego powinniśmy postrzegać go jako wielkiego, bezinteresownego artystę, a cała jego twórczość jest niczym wielki szkicownik. On ciągle był w fazie poszukiwań, a szkicownik towarzyszył mu przez całe życie – dodaje Anna Król. Wśród prac prezentowanych na wystawie w Stalowej Woli są między innymi wnikliwe studia portretowe wieśniaków, ciepłe, osobiste portrety córki, rzadko eksponowane rysunki i szkice artysty – także z kolekcji prywatnych. Mistrzowskie studia koni, brawurowe sceny z wojen napoleońskich (przede wszystkim Bitwa pod Somosierrą), choć malowane nie z perspektywy uczestnika, lecz raczej duchowego spadkobiercy napoleońskiej legendy, do dziś funkcjonujące jako ilustracja tych historycznych wydarzeń oraz szkice portretowe. Twórczość artysty za jego życia praktycznie była nieznana, a oddziaływanie miała żadne. Malował dla siebie, poza jakimkolwiek oficjalnym obiegiem sztuki – niezależny, bezinteresowny, wolny. 

M

„Napoleon na koniu”.

„Kardynał”.

„Maria (Lińcia) Michałowska”.

„Starzec siedziący na tle urwiska”.

„Starzec siedzący na stopniach”.




50. numer magazynu VIP Biznes&Styl.

Od 8 lat na Podkarpaciu Aż trudno w to uwierzyć, ale do końca grudnia 2016 roku obchodzimy niezwykły, sentymentalny, radosny przede wszystkim dla nas czas. W 2008 roku jako pierwsi na Podkarpaciu zadebiutowaliśmy z magazynem opinii i świętujemy właśnie wydanie 50. numeru naszej gazety. Gdy zaczynaliśmy, nie było autostrady A4 łączącej Podkarpacie ze światem, nowego terminalu w Jasionce, mostu Mazowieckiego w Rzeszowie, Galerii Beksińskiego w Sanoku, imponującego CWK i Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis” w Jasionce, Karpackiej Troi i wielu innych obiektów oraz miejsc, które dziś definiują Podkarpacie, ale byliście Wy, nasi Czytelnicy. Przy okazji tak ważnego dla nas jubileuszu, zaprosiliśmy osoby, które przez te lata gościły na naszych łamach, by zechciały w kilku słowach przypomnieć naszą historię, spotkanie z VIP Biznes&Styl.

Spisała Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

Janusz Szuber, poeta z Sanoka:

D

zisiaj, kiedy tak bardzo jesteśmy podzieleni jako społeczeństwo, bezcenna jest dla mnie obecność VIP Biznes&Styl, bo udaje się Wam trudna sztuka pokazania ludzi i rzeczywistości, rzeczy wartościowych, wspólnych dla nas wszystkich, a to jest bezcenne w budowaniu nowoczesnego społeczeństwa. VIP kreuje wizję nowoczesnej Polski, gdzie sukces nie jest czymś wstydliwym, a wręcz inspirującym, zachęcającym do pracy i wyzwań. Życie publiczne mocno dziś lansuje trend socjalistycznej równości, co uważam za krótkowzroczne i szkodliwe, ale Wy nie ulegacie tej modzie, co świadczy o odważnym, długofalowym postrzeganiu podkarpackiej rzeczywistości. Mimo że jesteście pismem związanym z regionem, potraficie otwierać się na świat w najlepszym tego słowa znaczeniu. I nieważne, jak często w Polsce zmienia się władza i kto rządzi, dla Polaków najważniejsze jest odpowiedzialne i nowoczesne myślenie oparte na wartościach materialnych i duchowych. Ważne, że w Polsce prowincjonalnej, a taką jest Podkarpacie, chcemy mieć ambicje, że Wy macie ambicje pokazywania wymagających treści i od 8 lat są chętni, by je czytać. To daje nadzieję na przyszłość. 50. numer, aż trudno wierzyć, że tyle czasu już minęło od dnia, kiedy Was poznałem i odkąd na stałe gościcie w moim domu w Sanoku.

26

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016


Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa:

Z

dużą ciekawością oraz zainteresowaniem czytam VIP Biznes &Styl. To interesujący magazyn, który podejmuje ważne dla Rzeszowa i regionu zagadnienia. Organizowane przez redakcję debaty to w pełni profesjonalne wydarzenia starające się w sposób niezwykle rzetelny i obiektywny przedstawiać problemy i wysuwać konstruktywne wnioski. Nie bez znaczenia jest również bardzo ciekawa szata graficzna i różnorodność tematów. Z okazji wydania 50. numeru życzę całej redakcji i wydawnictwu wielu sukcesów zawodowych, coraz większego grona czytelników i pomyślności w życiu osobistym.

Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego:

M

agazyn VIP Biznes&Styl wypełnił istotną lukę na rynku wydawniczym naszego regionu. Gdy powstawał, nie brakowało opinii, że tu, na Podkarpaciu, nie ma miejsca na taką gazetę. To myślenie okazało się błędne. Magazyn bardzo dobrze funkcjonuje, bo przedsięwzięcie od strony biznesowej było dobrze przygotowane, a publikowane artykuły są na wysokim poziomie. Muszę też wspomnieć o wysokiej jakości zdjęć. Pojawić się na łamach VIP-a to już swego rodzaju splendor. Dla mnie jako marszałka województwa istotny jest fakt, że VIP promuje zarówno walory turystyczne województwa, jak i przedsiębiorcze. Wadą VIP-a jest fakt, że ukazuje się co dwa miesiące, a nie co miesiąc. Życzę redakcji kolejnych udanych numerów, ciekawych tematów i... przeobrażenia w miesięcznik.

Leszek Waliszewski, prezes FA Krosno:

N

ajwyżej cenię w VIP Biznes&Styl brak politycznego zaangażowania. Udaje się Wam rzetelnie i obiektywnie opisywać rzeczywistość, a czytelnikowi pozwalacie samemu wyrobić sobie zdanie, co jest dobre, co złe. Tego najbardziej brakuje mi w innych mediach i ubolewam, że dziennikarstwo, dziennikarze dali się wciągnąć w politykę propagandową różnych partii, co jest z dużą szkodą dla publicznej debaty i społeczeństwa. Ważne, że gazeta jest regionalna, ale nie skoncentrowana jedynie na bieżących wydarzeniach. Macie bardzo dobre analizy środowiska biznesowego, kulturalnego, najważniejszych zjawisk zachodzących w otaczającym nas świecie. W czasach, kiedy Internet wymusza pośpiech, pobieżność, skrótowość, często nierzetelność, udaje się Wam pokazać czytelnikom pogłębione, przemyślane tematy dotyczące regionu. Na Podkarpaciu mieszkam nieco ponad dekadę i nie ukrywam, że z Wami ciągle odkrywam ten region. Chyba byłbym zaskoczony, a jeszcze bardziej zawiedziony, gdybym któregoś dnia nie znalazł VIP-a na swoim biurku. Macie tę ważną w dzisiejszych czasach cechę – którą próbuje się uśmiercić – dociekacie prawdy. Nie wybieracie sobie politycznego guru, ale macie odwagę szukać uczciwych odpowiedzi. To już tak rzadkie w dzisiejszych mediach, ale jakże pożądane. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

27


Tadeusz Pietrasz, prezes ICN Polfa Rzeszów SA:

P

rasa lokalna pełni istotną rolę w procesie komunikacji społecznej. Prezentowanie ważnych informacji i wydarzeń ma duże znaczenie dla mieszkańców, a upowszechnianie wiedzy i tradycji historycznych sprzyja budowaniu więzi społecznych. Wydawnictwem takim dla mieszkańców naszego regionu jest z całą pewnością podkarpacki magazyn VIP Biznes&Styl. Cenię go przede wszystkim za ciekawe artykuły dotyczące spraw istotnych dla naszej małej Ojczyzny, a także za elegancką formę wydawniczą, piękne zdjęcia i staranność w prezentowaniu nawet najdrobniejszych szczegółów. Z okazji 50. wydania gazety całej redakcji składam serdeczne życzenia i wyrazy uznania. Gratuluję dotychczasowych dokonań i życzę, aby wolność słowa nie była tylko pustym sloganem, ale dotykała spraw najbliższych naszej społeczności. Jednocześnie życzę dalszych sukcesów w następnych latach działalności, wielu ciekawych publikacji, wszelkiej pomyślności oraz satysfakcji z pracy i proszę, nie stawajcie się zanadto poważni.

Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej:

Od

zawsze VIP Biznes&Styl kojarzy mi się z profesjonalnie redagowanym, interesującym i pięknie ilustrowanym pismem. Żyjemy w regionie, który w ostatnich latach zmienia i rozwija się skokowo, a Wy naprawdę ciekawie to dokumentujecie. Podobnie jest z Rzeszowem, który na naszych oczach zmienił się w piękne, chwalone w Polsce miasto. Magazyn znany jest na Podkarpaciu, ale dużym i miłym zaskoczeniem było dla mnie dostrzec go też na biurkach w różnych miejscach w Polsce. Ciekawią mnie publikowane na łamach portrety ludzi z pasją i ciągle udaje się Wam mnie zaskoczyć jakąś nową historią, choć wydaje mi się, że znam naprawdę dużo osób. Pismo od początku było ciekawym i potrzebnym pomysłem, bo zabiegającym o interes małej ojczyzny, jaką jest Podkarpacie, choć wydawało się, że może okazać się trudnym do realizacji w kolejnych latach. Czas pokazał, że czytelnicy potrzebują wartościowych treści i przywiązali się do tytułu. Tak też jest w moim przypadku i cieszę się, że po 8 latach ciągle jeszcze potraficie mnie zaskoczyć, zawsze, w każdym numerze. Widać, jak przez te 50 numerów pismo ewoluowało, jak zmieniła się jego szata graficzna i treść, której jest coraz więcej i jest coraz bardziej różnorodna, nie skoncentrowana tylko na biznesie.

Prof. Marek Koziorowski, prorektor Uniwersytetu Rzeszowskiego ds. Nauki i Współpracy z Zagranicą:

B

ezstronny, obiektywny, dla myślących ludzi, poruszający tematy, problemy i sylwetki, dla których nie ma miejsca gdzie indziej. Po prostu, VIP Biznes&Styl. Dobrze, że jesteście, bo dla mnie od kilku lat stanowicie lekturę obowiązkową, z której czerpię informacje o regionie i dzięki której poznałem wielu wartościowych ludzi. Ze smutkiem obserwuję, jak radio, telewizja, kolejne tytuły prasowe utożsamiają się z określoną siłą polityczną, a Wy pozostajecie dla mnie gazetą obywatelską, dla ludzi. To dla mnie ważne, bo indoktrynacja i propaganda są dziś śmiertelną chorobą toczącą polskie media. Utożsamiacie się z Podkarpaciem, a jednocześnie nie zamykacie na świat, to dziś bardzo potrzebne i dobrze, że jesteście temu wierni. Bez względu na trendy wierzę, że jakość zawsze się obroni, a to oznacza, że wróżę Wam jeszcze długą przyszłość na Podkarpaciu.

28

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016


Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli:

Od

pierwszych numerów pisma jestem stałą czytelniczką VIP Biznes&Styl. I nie tylko dlatego, że w drugim numerze znalazłam się na okładce, co uważam za ogromne wyróżnienie. Czytam VIP-a, bo to profesjonalnie i merytorycznie przygotowywana gazeta. Doceniam pismo nie tylko za wysoką jakość materiałów dziennikarskich, ale także za perfekcyjną szatę graficzną. Lubię za świetne artykuły o kulturze i sztuce, za znakomite teksty o podróżach, za wywiady z ciekawymi i ważnymi ludźmi, za podejmowanie spraw istotnych dla Podkarpacia. Od lat obserwuję, jak pismo się zmienia, rozwija. Z magazynu skoncentrowanego początkowo tylko na biznesie stało się medium poruszającym istotne tematy społeczne, ekonomiczne, z obszaru nauki i kultury. VIP Biznes&Styl to moje ulubione pismo, zdecydowanie.

Marek Darecki, prezes Pratt & Whitney Rzeszów oraz Stowarzyszenia Dolina Lotnicza: Pamiętam pierwszy numer magazynu VIP Biznes&Styl. Znalazłem się wtedy na okładce, a sama rozmowa dotyczyła Doliny Lotniczej i przemysłu lotniczego. I mimo że kilka lat później raz jeszcze gościłem na okładce VIP-a, przy okazji dyskusji o tradycjach Centralnego Okręgu Przemysłowego na Podkarpaciu, to tamto pierwsze doświadczenie było bardzo interesujące. Z własnego doświadczenia i perspektywy czasu mogę powiedzieć, że konsekwencja w każdym działaniu – także w wydawaniu czasopisma, zawsze przynosi rezultaty. 50 wydań jest niewątpliwie ważnym dorobkiem. Ludzie i tematy, które do tego czasu pojawiły się na łamach, pokazują, że silne, zamożne Podkarpacie, wsparte na przemyśle lotniczym i naszych zasobach przyrodniczych jest możliwe, choć wymaga nieustannej pracy, dyskusji, zaangażowania. Promocja dobrych praktyk w biznesie, innowacji i nowoczesnego myślenia jest ważna. Z okazji jubileuszowego wydania pozostaje mi tylko życzyć dalszej energii i pomysłów na rozwój tytułu.

Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego i Galerii Beksińskiego w Sanoku:

P

amiętam pierwsze numery VIP-a i pierwszą moją myśl, że idea atrakcyjna, ale czy na pismo opinii będzie na Podkarpaciu wystarczająco dużo tematów i czytelników?! Dlatego nie chcę mi się wierzyć, że to już 8 lat i 50. numer magazynu na rynku. Szczęśliwie się pomyliłem. Od początku bardzo podobało mi się odważne połączenie na łamach magazynu obszernej tematyki biznesowej z treściami kulturalnymi. W zachodniej Europie to popularny i ceniony trend, u nas ciągle niedoceniany, a jednak w VIP-ie z dużymi sukcesami realizowany. Dla mnie to połączenie idealne, bo ważne, by umieć na życie zarobić, ale i sensownie je wypełnić. Tym sposobem biznes i kultura są sobie przeznaczone. VIP Biznes&Styl od 8 lat nieustannie przypomina mi także, jak ciekawym i niezwykłym jesteśmy regionem, skoro Podkarpacie ciągle dostarcza nowych treści na łamy magazynu, a ten niezmiennie zaskakuje mnie swoją okładką. Chciałbym, żeby tak było w kolejnych latach, bo tak jak cieszyłem się z Wami z otwartej autostrady A4 na Podkarpaciu, Galerii Beksińskiego w Sanoku, tak chciałbym doczekać chwili, gdy odwiedzicie mnie w Sanoku, przyjeżdżając z Rzeszowa S19. Dla nas, południa regionu, byłby to skok cywilizacyjny. I może będzie pewnym zaskoczeniem moja uwaga, bo od zawsze dość dobrze orientuję się w tym, co dzieje się w kulturze na Podkarpaciu, ale odkąd otrzymuję VIP-a, sporo poszerzyła się moja wiedza o przedsiębiorczości w regionie. O dziwo, bo sam jestem tym zaskoczony, to inspirujące dla mnie treści, profesjonalnie i merytorycznie opracowane. Nigdy wcześniej nigdzie tego nie mogłem znaleźć. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Z Marią Eleonorą Loryś, działaczką konspiracji w czasach II wojny światowej, kapitanem Armii Krajowej, działaczką polonijną...


...rozmawiają Aneta Gieroń i Alina Bosak...

Fotografie Tadeusz Poźniak


Maria Eleonora Loryś (Maria Mirecka-Loryś) Ur. 7 lutego 1916 roku w Ulanowie nad Sanem w powiecie niskim, członkini Związku Akademickiego Młodzieży Wszechpolskiej, działaczka konspiracji w czasach II wojny światowej, kapitan Armii Krajowej, działaczka polonijna, zaangażowana szczególnie w pomoc dla Polaków na wschodzie, wiceprzewodnicząca Rady Naczelnej Stronnictwa Narodowego. Obecnie mieszka w Polsce. Od lat współpracuje aktywnie z Polsko-Amerykańską Fundacją Kultury na Florydzie, Światowym Kongresem Kresowian i wieloma innymi organizacjami pozarządowymi z terenu województwa podkarpackiego i Stalowej Woli. Jest autorką książek: „Odszukane w pamięci. Zapiski o rodzinie, pracy, przyjaźni”, a także „Przede wszystkim Polska. Zapiski amerykańskie z lat 1952–2010” (wyd. IPN). Na temat jej życia i działalności powstały dwa filmy dokumentalne: „Szkic do życiorysu” i „ Nie tylko pamięć pozostała”, autorstwa red. Ewy Szakalickiej. Aneta Gieroń, Alina Bosak: To nieprawdopodobne, ale w 1945 roku wyjechała Pani z Polski, a w 2004 zdecydowała się tutaj powrócić na stałe. Do Racławic koło Niska, gdzie spędziła Pani młodość. aria Eleonora Loryś: Tyle razy tu przyjeżdżałam, że w końcu wróciłam na stałe, choć gdy uciekałam z Polski w grudniu 1945 roku sądziłam, że już nigdy tu nie powrócę. Przed II wojną studiowałam prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, które potem wznowiłam na Uniwersytecie Jagiellońskim. 1 sierpnia 1945 r. zostałam aresztowana w Nisku, na mocy amnestii wyszłam na wolność 1 września 1945 r., ale zagrożona ponownym aresztowaniem, w grudniu 1945 roku opuściłam Polskę. Do dziś pamiętam byłego szefa Urzędu Bezpieczeństwa w Nisku, Stanisława Supruniuka, jak był brutalny w trakcie przesłuchań, tamte krzyki dobiegające z pokoju przesłuchań ciągle mam w głowie. I może to było skrajnie naiwne, ale gdy wyszłam z aresztu, poszłam do niego mówiąc: „Jak można być tak

M 34

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

okrutnym, przecież jest Pan zdolny, inteligentny, niemożliwe, by nie dostrzegał Pan tego ogromu zła i lepiej, jakby zdecydował się Pan na studia dyplomatyczne, bo świetnie by się Pan do tego nadawał”. To cud, że mnie wtedy w tym UB nikt nie zatrzymał. I choć zabrzmi to nieprawdopodobnie, w krótkim czasie od tamtego zdarzenia on spotkał moją siostrę na ulicy w Nisku, której pochwalił się, że myśli o dyplomacji. I rzeczywiście, w latach 1953-1954 kształcił się w szkole dyplomacji im. J. Marchlewskiego w Warszawie, a w latach 1958-1961 studiował w Szkole Głównej Służby Zagranicznej w Warszawie, gdzie zdobył tytuł magistra. Przez 32 lata pracował w służbie konsularnej MSZ jako kierownik wydziału konsularnego w ambasadzie w Berlinie (gdzie z jego inicjatywy powstał pomnik I Armii Wojska Polskiego w Sandau), a następnie w Pradze oraz jako konsul w konsulacie generalnym w Sztokholmie. Dzięki mnie zrobił karierę (śmiech). Co Panią ciągnęło do Polski po tylu latach spędzonych na emigracji?


VIP tylko pyta

Z

awsze czułam się Polką i z Polską związana. Już w latach 70. XX wieku przyjechałam do Polski po raz pierwszy, choć był to ryzykowany pomysł dla kogoś, kto na stałe mieszkał w USA. Na każdym kroku byłam obserwowana, ale mnie ciągnęło na Wschód, do Kijowa, gdzie jeździłyśmy z moją siostrą na amerykańskich paszportach. Dla mnie to było oczywiste, tam był mój brat – ksiądz, który mieszkał w strasznych warunkach, ale nigdy nie opuścił tamtych ziem. Legendarny ksiądz kanonik Bronisław Mirecki, uczestnik bitwy pod Zadwórzem w 1920 r., niezłomny kapłan z Podola, dzięki któremu katolicyzm i polskość przetrwały tam do dzisiaj. Brat był w Podwołoczyskach nad Zbruczem, gdzie kościół wysadzili w powietrze, a jemu do zamieszkania dali magazyn po soli przy dworcu kolejowym. Straszne miejsce, bez okien, wilgoć, a łóżko postawione na cegłach. Wszystko to przetrwał, bo dla niego najważniejsze było być blisko ludzi. Gdy przyjeżdżali na targ w centrum miasta, tam ich chrzcił, dawał im śluby, święcił ziemię na groby, gdy chowano ludzi. Zamiast kielicha miał szklankę i tak odprawiał msze po domach. Zawsze spotykałam się z nim potajemnie w Kijowie. Nieprawdopodobna jest Pani historia rodzinna.

W

domu najważniejsza była wierność Bogu i Polsce. Moja matka Paulina ze Ścisłowskich pochodziła ze szlachty podolskiej, jej ojciec był sybirakiem. Rodzina posiadała majątki ziemskie na ziemi tarnopolskiej i Podolu. Ojciec - Dominik, syn powstańca styczniowego, był urzędnikiem. Mireccy herbu Szeliga byli drobną szlachtą. Ich gniazdem rodowym była przed wiekami wieś Mircze – w okresie staropolskim leżąca w powiecie bełskim – od której w XVI w. wzięli nazwisko. Rodzice pobrali się w 1898 r. i początkowo mieszkali w w Przeworsku, później w Krakowcu k. Jaworowa i Ulanowie n. Sanem. Tutaj na świat przychodziły kolejne dzieci (czterech synów i cztery córki). W 1921 r. na stałe przenieśliśmy się do Racławic k. Niska. Ta przeszłość tak Panią ciągnęła za Stanów Zjednoczonych do Polski? Na pewno. W Chicago zajmowałam się Lwowem, starałam się jeździć na Ukrainę 4 razy w roku, a ze Stanów to naprawdę daleka podróż. Mam już 100 lat i większość moich znajomych w Chicago zmarła, a jak tu wróciłam, to też się okazało, że o rówieśników bardzo trudno (śmiech). Tym bardziej byłam wzruszona, jak na tegoroczne, setne urodziny przybyło do mnie ponad 100 osób z Niska i Stalowej Woli. Ten powrót, oprócz wymiaru sentymentalnego, miał też swoje praktyczne znaczenie. Dom, w którym obecnie mieszkam, nie jest moim domem rodzinnym – jego już nie ma. On powstał dzięki mojej siostrze, która była tutaj kierowniczką szkoły. Dlaczego ten Lwów jest taki ważny? Przez 32 lata byłam redaktorką „Głosu Polek”, organu Związku Polek w Ameryce, i gdy jeździłam do brata na Wschód, to widziałam, co się tam dzieje, a w Stanach ta wie-

dza była uboga. Dlatego jedna z pań, która w Chicago miała program radiowy, prosiła, bym raz na tydzień mówiła coś o Wschodzie i gdy zaczęłam przybliżać, jak biednie ludzie żyją na Ukrainie, jak brakuje im podstawowych rzeczy, słuchacze masowo zaczęli się zgłaszać i nieść pomoc dla najbardziej potrzebujących. W związku z tą akcją coraz częściej wyjeżdżałam też na Ukrainę. Pamiętam, jak raz w Poczajowie, gdzie jest słynna Ławra Matki Boskiej, spotkałam polskiego księdza. Odciągnęłam go na bok i chciałam zostawić 100 dolarów, na co on wpadł w przerażenie, bo sądził, że to prowokacja. Sytuacja była komiczna, on uciekał, krzycząc, bym go zostawiła, a ja biegłam za nim, próbując go przekonać, że naprawdę jestem Polką z Chicago. Dopiero gdy zaczęłam opowiadać o moim bracie, księdzu Bronisławie Mireckim, przystanął i uwierzył w dobre intencje. Okazało się, że przybył z Polski na parafię pomiędzy Żytomierzem a Winnicą, gdzie nie było nic, zniszczona kaplica z cieknącym dachem i straszliwa bieda. Jakiś czas potem spotkaliśmy się w Stanach i okazało się, że tamte pieniądze pozwoliły mu przetrwać, wystarczyły na poprawienie dachu i nową podłogę. A w kolejnych latach Polacy z Chicago przesłali do jego parafii ponad 100 paczek. To było wspaniałe. Lwów to też miasto Pani młodości. Tam jako młoda dziewczyna zaczynała Pani studia prawnicze. Wspaniałe, kolorowe, światowe czasy. Krakowa nijak nie można było porównywać do Lwowa, kosmopolitycznego, bogatego, przed wojną niezwykłego. Na pierwszym roku studiów mieszkałam w prywatnej kwaterze i w przeddzień 6 grudnia pod okna, gdzie z koleżanką miałam pokój, przyszedł chór akademicki śpiewając i grając na całą ulicę. Nauczycielka języka francuskiego, która też wynajmowała tam pokój, nobliwa dama, wyszła wówczas obruszona, mówiąc, że dotychczas ulica Sakramentek we Lwowie była spokojnym, szanowanym adresem, a odkąd my jesteśmy, nastąpił upadek obyczajów. Straszyła, że do gazety nas poda. Byłyśmy przerażone, błagałyśmy o przebaczenie, choć nie za bardzo było wiadomo, za co mamy przepraszać. Ale ponoć, gdy była Pani jeszcze podlotkiem, mama nieraz mówiła: co z tego dziecka wyrośnie?! ak, byłam ruchliwym, niedobrym dzieckiem (śmiech). Najbardziej interesowało mnie towarzystwo wiejskich dzieciaków. Ale wkupienie się do nich też nie było proste, pierwszym warunkiem było zdjęcie majtek, co oczywiście natychmiast zrobiłam, a potem nie mogłam ich znaleźć i bałam się wracać do domu. Rodzice byli przerażeni, ale nic sobie z tego nie robiłam. Gdy tylko nikt nie widział, gnałam do wsi i doskonale wiedziałam, w której chałupie bajki opowiadają, gdzie kury skubią. W szkole miałam doskonałą wiedzę, kto się z kim we wsi kłóci, a opowiadałam to językiem, jaki słyszałam w chałupach, pełnym przekleństw i gwary. Nauczyciele i księża niekiedy pokładali się ze śmiechu, ale rodzice byli wściekli, gdy się o tym dowiedzieli. Z czasem wyrosłam z tych szaleństw, na szczęście. Wasz dom w Racławicach był otwarty, patriotyczny, rozdyskutowany, pełen gości i młodzieży. W tych niekończących się rozmowach o Polsce, która ledwo co odzyskała niepodległość, jakiej przyszłości chcieliście dla ojczyzny? 

T

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

35


VIP tylko pyta

M

yśmy przede wszystkim chcieli, by rządził naród. I wiele swoich poglądów zrewidowałam dopiero po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych w latach 50. XX wieku. Okazało się, że Józef Piłsudski nie miał poważania wśród Polonii amerykańskiej. Wszyscy wiedzieli, że jestem z Młodzieży Wszechpolskiej i gdy mój syn w jednym z przedstawień szkolnych miał być Janem III Sobieskim, to przeczytał wszystko na jego temat. Był wtedy małym chłopcem, ale z płaczem bronił się przed tą postacią, bo gdzieś wyczytał, że jak król Sobieski wsiadał na konia, to ten uginał się pod nim do ziemi. W końcu zamiast Sobieskiego miał być Piłsudskim i wtedy już był kompletnie przerażony, znając mój niechętny stosunek do Naczelnika. Obydwoje stanęliśmy jednak na wysokości zadania i uznaliśmy, że przedstawienie szkolne jest najważniejsze (śmiech). I znów zaczął się wgłębiać w historię Piłsudskiego, aż któregoś dnia wpadł do domu rozemocjonowany krzycząc: „Mamo, jak to możliwe, Piłsudskiego nie było w Warszawie w czasie, gdy toczyła się legendarna bitwa warszawska w sierpniu 1920 roku”. W tamtym czasie miał być u Aleksandry Szczerbińskiej, swojej kochanki, i gdy wracał do stolicy, miał już tylko słyszeć odgłosy wycofującej się armii sowieckiej. Syn wiedział, że zawsze z dużą rezerwą oceniałam przygotowanie Piłsudskiego do sprawowania władzy, brak wykształcenia, i zdania do dziś nie zmieniłam. To, co w II RP było wspaniałe, to patriotyzm i entuzjazm, chęć budowania z niczego. Pozostałości w postaci COP-u widać do dziś, zwłaszcza u nas, w okolicach Niska, Stalowej Woli, Rzeszowa. Ale podział między sanacją a endecją był ogromny. Już wiele lat po II wojnie, wielokrotnie w Stanach Zjednoczonych wśród Polaków słyszałam głosy, by nawet nie wspominać o Józefie Piłsudskim, bo zawsze byli zwolennikami Romana Dmowskiego i Ignacego Paderewskiego. Wierzyła Pani, że dożyje wolnej Polski? Modliliśmy się o to. Bardzo. Jak Polonia amerykańska patrzyła na zmianę ustroju w roku 1989, na koniec PRL-u, ponowne narodziny wolnej Polski i rząd Tadeusza Mazowieckiego?

M

yśmy w to wszystko nie bardzo wierzyli. Może mieliśmy więcej danych, więcej wiedzieliśmy o ludziach. Mazowiecki przyjechał do Stanów Zjednoczonych, był przez nas podejmowany, ale jego przemówienie nam się nie spodobało. Było w nas dużo nieufności. Zresztą i polityka kolejnych rządów nie budziła entuzjazmu. Radosław Sikorski, minister spraw zagranicznych, do Chicago i mieszkających tam Polaków nigdy nie przyjechał. A i obecni popełniają błędy, ale może jeszcze za krótko rządzą, aby ich ocenić.

W lutym, tuż po Pani setnych urodzinach, prezydent Andrzej Duda wręczył Pani Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w działalności polonijnej, społecznej i charytatywnej w Polsce i Stanach Zjednoczonych Ameryki, w szczególności na rzecz polskiej mniejszości na Ukrainie. Ucieszyła się Pani?

36

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

Zrobili mi niespodziankę. Pojechałam do Warszawy nawet nie wiedząc, że otrzymam odznaczenie. Prezydent dał je nie tylko mnie, ale całej mojej rodzinie. Przez 20 minut, bez kartki, wymieniał nasze zasługi. Musiałam i ja coś powiedzieć. Już nie pamiętam, co mówiłam, ale podobno całkiem dobrze wypadłam. Nigdy nie żałowała Pani, że wróciła do Racławic? Nie. Nie rozczarowują Pani Polacy po powrocie? ozmaicie bywa. Ale widzę też dużo entuzjazmu. Wiele osób mnie tutaj dobrze zna, wielu pomogłam. Ileż to dziewcząt dzięki mnie dostało się do Stanów i znalazło pracę. Sama nie mogłam ich zapraszać, bo moja córka pracowała w ambasadzie amerykańskiej w Warszawie. Ale prosiłam znajomych. Te zaproszone Polki nikogo w Stanach nie znały. Jeździło się po nie na lotnisko. Angażował się mój mąż, dzieci. Ja zrobiłam prawo jazdy, ale w rodzinie woleli, abym była pasażerem. Przywoziliśmy więc tych ludzi z lotniska, uczyliśmy trochę angielskiego, a potem ruszałam na „interview”, by znaleźć im pracę w jakimś amerykańskim domu. To były trasy i po 25 mil. Jedna Amerykanka zapytała mnie kiedyś: „Pani Loryś, czy pani to robi dla pieniędzy?” A ja to wszystko bezinteresownie. Jednej krewnej pracę znajdowałam co tydzień. Przez 16 miejsc przeszła, z wszystkich ją zwalniano. Były Polki, które musieliśmy uczyć, jak zajmować się amerykańskim domem itp. Chyba ze stu osobom w ten sposób pomogłam. Kiedy coś się działo niepokojącego, ci pracownicy do mnie wracali, prosili o interwencję. Różne były z nimi historie. Żałuje Pani, że tak się potoczyło życie, że tyle lat musiała Pani spędzić na emigracji? Nie miałam innego wyjścia. Cudownie uniknęłam aresztowania. W nocy, kiedy przyszło ich po mnie ośmiu, przez przypadek nocowałam u znajomej. W grudniu 1945 roku uciekłam z grupą, która liczyła 25 osób, przez Pragę do Niemiec. Najpierw do Meppen, a później trafiliśmy do miejscowości nazwanej Maczkowo od I Dywizji Pancernej Maczka. Tam przebywali Polacy. Wielu byłych więźniów obozów. Stamtąd pojechałam do Włoch, gdzie pracowałam w radiu. Zwiedziałam trochę ten piękny kraj. Ale po sześciu miesiącach oświadczyłam wszystkim, że chcę wracać do Polski. Nie dawało mi spokoju, że tak cudownie spędzam czas, a tam w kraju moi przyjaciele próbują jeszcze walczyć. W wywiadzie II Korpusu, gdzie zdawałam sprawozdania, przekonywali, żeby tego nie robić. Ostrzegali przed aresztowaniem. Uparłam się. Przydzielili mnie do oficera, który właśnie wyjeżdżał. Zatrzymali nas na granicy włosko-austriackiej, a kiedy w końcu dotarliśmy do Innsbrucka, oficer powiedział mi, że jesteśmy spaleni i dalej nie jedziemy. Wróciłam do Włoch. Po latach spotkałam go w Kanadzie i przyznał się, że kłamał wtedy. „Pani tyle wiedziała, że na pierwszym rogu by Panią aresztowali. Przeszła Pani przez cztery więzienia: Nisko, Rzeszów, Warszawę, Kraków – mnóstwo agentów panią znało”, tłumaczył. Miał rację. Wtedy, w tych Włoszech, poprosiłam byłego więźnia obozu w Oświęcimiu, który wracał do kraju, o przekazanie pieniędzy mojej rodzinie. Pod pierwszym adresem, pod który go wysłałam, został aresztowany. Zaraz go wprawdzie wypuścili, ale miał do mnie potem żal, że go tak naraziłam.

R


VIP tylko pyta Dlaczego opuściła Pani Europę i wybrała Stany Zjednoczone? Z Włoch przeprowadziliśmy się do Londynu. Najpierw przebywaliśmy w obozie. Byłam już wtedy mężatką. Mój mąż studiował, a ja pracowałam. Anglicy naszych nienawidzili. W londyńskim pociągu byłam świadkiem smutnej sceny. Wsiadł pan o kulach z towarzyszem i rozmawiali po polsku. Cały autobus, wszyscy jadący w nim Anglicy, nagle zaczęli im dogadywać: „Co wy tu robicie, dlaczego nie jedziecie do swojego kraju”. Awanturę taką urządzili. Tak nas tam niechętnie widzieli? Dlaczego? Tam nie było wtedy co jeść. Ale ten zaatakowany pan z autobusu odpowiedział, że jest polskim lotnikiem, walczył o ich stolicę, został strącony i ranny. „Dziś wysyłacie mnie do Polski, żebym w więzieniu skończył?” – pytał. Ale nikt go nie przeprosił. Co Pani robiła w Anglii? Znów pracowałam w radiu. Jak wspomniałam, w Anglii po wojnie były trudności z żywnością. Sprzedawano ją na kartki. Bywało jak w konspiracji. Raz z koleżanką dowiedziałyśmy się o pewnym nielegalnym targu w Liverpoolu. Zebrałyśmy zamówienia z całej naszej kamienicy. Nakupiłyśmy pełne torby i szłyśmy z duszą na ramieniu, bo gdyby nas złapała policja, różnie mogłoby być. Więcej tak nie ryzykowałam. To było jak kolejna misja. Znów ktoś prosił, a Pani zgodziła się podjąć ryzyko. Skąd w Pani ta chęć pomocy? idocznie zostało mi to z dzieciństwa. Tego uczyła mnie mama. Bawiłam się w Racławicach z chłopskimi dziećmi i wiedziałam, gdzie jest bieda. Gdy wracałam do domu i opowiadałam, że czyjś ojciec leży chory i nie ma co jeść, mama szykowała rosół z makaronem i ryż z mięsem, sosem, jarzynami, kompotem. I nigdy nie podawała tego przez służącą, ale kazała zanieść mnie lub szła sama z młodszą siostrą. Chciała nas nauczyć wrażliwości. Przez całe życie starałam się ludziom pomagać. Tym Polakom, co szukali zajęcia w Stanach, zawsze znajdowałam dobrą pracę. A! Właśnie przypomniała mi się taka historyjka. Dzwoni siostra z Nowego Jorku i prosi, by znaleźć pracę jednemu inżynierowi z Polski. Znalazłam dla niego posadę u pewnej milionerki, która szukała szofera. Przyjechał do nas. Właśnie jedliśmy śniadanie. I rozmawiamy. Syn pyta, jakimi samochodami jeździł w Polsce. A on na to, że szwagier czasem mu dawał malucha do prowadzenia. Jak to powiedział, syn mnie ciągnie do drugiego pokoju, za głowę się łapie i zdenerwowany mówi: „Mamo, przecież to ma być duży lincoln. Ona mieszka na prowincji i raz w tygodniu jedzie na brydża do Chicago. On tym lincolnem przez cale miasto ma przejechać. Przecież on ją zabije na pierwszym rogu”. Ale się nie poddałam. Wzięłam inżyniera na spotkanie z tą kobietą, a potem zorganizowałam naukę jazdy u innych Polaków. Uczyli go przez tydzień. I potem zadzwonił, że zawiózł ją szczęśliwie. Polak potrafi. Co Pani dzieci robią teraz w Stanach? Syn jest już na emeryturze. Urodził się w Londynie i od dziecka zakochany był w wojsku. I skończył amerykańską szkołę wojskową. Ma stopień majora. Równocześnie studiował. Ożenił się z Polką urodzoną w Stanach. Zajmowała się pisaniem programów nauczania dla szkół. Kiedy zwolniła się posada dyrektora Muzeum Polskiego w Chicago, syn, mimo protestów

W

żony, rzucił lepiej płatną pracę, żeby tam się zatrudnić. Kochał to zajęcie, zostawał do północy, żeby porządkować dokumenty. Teraz jest na emeryturze, ale nadal w muzeum spędza parę dni w tygodniu. Troszczy się o archiwa. Córka, jak wspomniałam, pracowała w amerykańskiej ambasadzie. Teraz jest w Stanach Zjednoczonych. Jej mąż, to również Polak. Mają dwóch synów. Obaj artyści – jeden muzyk, drugi rzeźbiarz. Pani dzieci kontynuowały tradycję służby Polsce? Kiedy córka skończyła 18 lat, miała do wyboru bal amarantowy na zakończenie koledżu albo wyjazd do Polski. I wolała jechać do Polski. Pierwszy raz tu była jako jedenastolatka. Syn też. Oboje bardzo dobrze mówią po polsku. W domu mówiliśmy wyłącznie w ojczystym języku. Ja wciąż mówiłam i czytałam po polsku, ponieważ byłam redaktorką „Głosu Polek” i współpracowałam z innymi tytułami. Patrząc z perspektywy lat, co Pani zdaniem jest w życiu najważniejsze?

D

la mnie to była miłość ojczyzny. Naprawdę. Za tą Polską się tęskniło, dla niej wszystko się robiło. Wszystko z myślą o Polsce. Wiem, nie wszyscy tak to czują. Jak nastał stan wojenny tutaj, zaczęło do Stanów przyjeżdżać różne towarzystwo – strasznie pili, spali na chodnikach, okropnie popsuli opinię Polonii. Nie wszyscy, oczywiście. Ale prawda jest też taka, że inteligencja, która przyjeżdżała w tym czasie, czym prędzej chciała się zamerykanizować. Od razu wyprowadzali się w amerykańskie dzielnice. My, powojenni emigranci, bardzo chcieliśmy polskość zachować. Ta późniejsza emigracja już taka nie była. Dziś w Stanach nie ma już takich polskich dzielnic, jak kiedyś. Już nie chodzi się do kościoła na Jackowo. Kiedyś na Kongresie panowała wspaniała atmosfera. Dziś słyszę, że ostatnio o mało się nie pobili. Dawniej to było nie do pomyślenia. Kongres Polonii Amerykańskiej miał wielkie zasługi dla kraju. Powstał w Chicago, kiedy rząd emigracyjny został rozwiązany. Założycielem był mecenas Ignacy Karol Rozmarek ze Związku Narodowego Polskiego, ludzie ze Zjednoczenia Polskiego Rzymskokatolickiego i ze Związku Polek w Ameryce. Kiedy dowiedzieli się o wybuchu powstania warszawskiego i o tym, że Niemcy AK-owców rozstrzeliwują jak bandytów, pojechali do Waszyngtonu i na Roosevelcie wymogli, żeby Stany Zjednoczone uznały żołnierzy walczących w Warszawie za wojska alianckie i aby tak samo zrobiła Wielka Brytania. Tak się stało, od tego momentu powstańców chroniła Konwencja Genewska i dzięki temu po kapitulacji Niemcy powstańców nie rozstrzelali, ale potraktowali jak żołnierzy, zabierając ich do obozów jenieckich. Ale potem, jak dowódcy AK organizowali bankiet w Stanach z okazji przyjazdu generała Bora-Komorowskiego, to Rozmarków dali na końcu.

Jak przeżyć 100 lat? Sama nie wiem. Ja się tego nie spodziewałam. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

37




PORTRET Henryk Rysz, założyciel i właściciel Huty Szkła Artystycznego „Sabina” w Rymanowie

Hutnik artysta,

któremu znudziło się robienie szklanek Niezwykła szklana twórczość Henryka Rysza doceniana jest w galeriach szkła na całym świecie. Zachwycają się nią arabscy szejkowie, amerykańscy koneserzy sztuki, Anglicy i Rosjanie, ale w Polsce odmówiono mu wystawy w galerii sztuki tylko dlatego, że nie ma studiów plastycznych. Tym, co wyróżnia twórczość Henryka Rysza spośród innych artystów tworzących w szkle, są unikatowe modele żab i jaszczurek. Jak twierdzi, jest jedynym człowiekiem na świecie, który potrafi wykonać ze szkła takie rzeczy. Pasja i talent do tworzenia w szkle u Ryszów są rodzinne. 33-letni syn pana Henryka, Rafał, jest już znanym artystą, zaś wnuczka Martyna przygodę ze szkłem rozpoczęła w wieku… 8 lat.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

H

enryk Rysz miał już wystawy w Sankt Petersburgu, Kairze, Stanach Zjednoczonych, Paryżu i Brukseli. Obecnie najwięcej sprzedaje do USA, Chin i Anglii, ale jego klientela pochodzi także z Arabii Saudyjskiej, Niemiec, Włoch i Francji. Szklany statek zamówił sobie ambasador Indonezji. Podpory pod książki są bardzo popularne w USA. Charakterystyczne głowy konia, bezbarwne i w kolorze, najczęściej trafiają do Chin i Arabii Saudyjskiej. Szklane krople powstawały na zamówienia klientów z Irlandii i RPA. Są też niezwykłe tralki schodowe zdobiące wnętrza kilku domów w Polsce – klient ze Śląska tak zachwycił się projektem Henryka Rysza, że… ozdobił elementami szklanymi dom z zewnątrz, „żeby mu wszyscy zazdrościli”. Jedyne takie na świecie szklane żaby i jaszczurki Są też skromne w swej elegancji szklane anioły z bąbelkami zdrowego rymanowskiego powietrza; małe łabędzie, słonie, kule, przyciski do papieru, świeczniki oraz biżuteria. Również szkło użytkowe – patery, misy i wazony o oryginalnych i niepowtarzalnych kształtach, lampy elektryczne, stoły i ławy. Huta Henryka Rysza realizuje też zamówienia firmowe i okazjonalne: statuetki i trofea dla sportowców lub z okazji jubileuszu. Skala trudności wyrobów wykonywanych w hucie jest spora – od unikatów (smoka ważącego 30 kg) po sople na choinkę. Jednak tym, co najbardziej wyróżnia szkło z huty Sabina, są niezwykłe, misterne figury małych zwierząt: kotów, jaszczurek oraz żab, z pasją tworzonych przez właściciela. Przyglądając się precyzji, z jaką zostały wykonane, aż trudno uwierzyć, że szkło tak potrafi się „poddać” dłoniom hutnika. Szklane żaby i jaszczurki można kupić w galeriach nie-

40

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

mal na całym świecie za dość wysoką – jak na polskie warunki – cenę. W Polsce – jedynie w hucie Sabina i w cenie przystosowanej do rodzimych warunków. Kiedyś szklanym żabkom na wystawie w hucie Sabina ze zdumieniem przyglądał się pewien mężczyzna, który przebywał z dzieckiem na kuracji leczniczej w Rymanowie-Zdroju. Okazało się, że tę samą żabkę wskakującą do wody przywiózł z wakacji na Majorce jego szef i pokazując ją w firmie powiedział, że żaden Polak nie jest w stanie zrobić czegoś takiego. – Postanowił kupić u mnie taką samą, żeby pokazać szefowi, że to jednak Polak jest ich twórcą – uśmiecha się Henryk Rysz, dodając że na Majorce ta żabka kosztowała 2,5 tys euro, a w Rymanowie ok. 2 tys. zł. Przecież ze szkła da się wycisnąć więcej Henryk Rysz przez 24 lata był hutnikiem w Krośnieńskich Hutach Szkła, produkujących dobrej jakości szkło gospodarcze dmuchane do formy. Jednak te same, codziennie powtarzane czynności przy produkcji dzbanków, pater i karafek nudziły go. Już wtedy wiedział, że ze szkła da się „wycisnąć” więcej, stworzyć niepowtarzalny produkt. W 1988 roku wyjechał na mistrzostwa Europy dla hutników, gdzie zajął drugie miejsce. – Było to wyróżnienie, ale i zaskoczenie, bo nigdy się do partii nie zapisałem. Pokonałem cztery huty niemieckie, cztery czeskie oraz rosyjskie. Pierwszego miejsca nie przyznano, bo nie potrafiłem dokładnie przetłumaczyć, czego organizator konkursu oczekiwał – wspomina. Pracę w hucie uważał za zbyt prostą. Dziwiła go postawa innych hutników, którzy brali zwolnienia lekarskie, gdy pojawiało się zamówienie na nowy asortyment. Dla Henryka Rysza wykonywanie ciągle tych samych czynności było horrorem. W końcu uznał, że czas zakończyć 24-letnią przygodę z KHS. 


PORTRET

Henryk Rysz.

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

41


PORTRET W 1996 roku założył niewielkie Studio Szkła Sabina. Każdy pustak, z którego budowana była pierwsza hala, przeszedł przez jego ręce. Hutę nazwał imieniem córki. Zatrudnił amatorów i stworzył własny styl

Z

amówienia pojawiły się bardzo szybko i zyskały uznanie, dlatego Henryk Rysz musiał rozbudować zakład i zwiększyć produkcję. Postanowił, że nie zatrudni żadnego hutnika z innych hut. Do pracy przyjął osoby niezwiązane z zawodem, m.in. byłego górnika i ochroniarza. Dla jego załogi było to pierwsze zetknięcie z piecem hutniczym. Nie mieli pojęcia, jak powstaje szkło. – Od początku miałem wizję tworzenia w szkle i nie widziałem możliwości pracy z osobami, które robią szklanki i uważają się za mistrzów świata. Dlatego zatrudniłem laików, żeby wydobyć z nich najlepsze cechy i stworzyć własny styl tworzenia w szkle – tłumaczy. – Z niektórymi pracuję już 20 lat i wiem, że mogę na nich polegać, ale wymagam, aby uczyli się nowych technik. Ja sam, mimo że mam 44 lata praktyki, też ciągle się uczę. Nie zatrudnił żadnego projektanta szkła. Oprócz tego, że jest właścicielem firmy, jest także głównym projektantem. Bierze piszczel i tworzy nowe projekty. Jako pierwszy wykonuje każdy nowy wzór i przekazuje go innym hutnikom. Sam też codziennie pracuje przy piecu razem ze swoją załogą. Tworzą taką ilość wzorów, jakiej – zdaniem właściciela huty Sabina – nie są w stanie zrobić dużo większe huty. Huta Sabina specjalizuje się w szkle artystycznym, ale – jak mówi jej właściciel – ze szkła jest w stanie zrobić naprawdę dużo. Przyznaje jednak, że to bardzo trudny biznes, związany z dużymi kosztami jak na twórczość artystyczną. Sam piec włoski kosztował prawie 100 tysięcy euro, koszt dziennego zużycia gazu to ok. 2 tysięcy złotych, drogie są niemieckie barwniki do szkła, powstają też koszty przy ewentualnych zniszczeniach. – Ten zawód wymaga samodyscypliny i wytrwałości. Codziennie bardzo ciężko pracujemy – przyznaje. Jak powstaje szkło? Szkło jest materiałem obecnym niemal od zawsze. Badania archeologiczne dowiodły, że było produkowane najpierw w Mezopotamii, a najstarsze ślady jego użytkowania pochodzą sprzed 3,5 tys. lat. Według klasycznej historii mineralogii rzymskiego historyka Pliniusza Starszego, to feniccy kupcy przypadkowo wytopili szkło w ognisku przy transporcie kamienia około 5000 p.n.e. Natomiast pierwsza fabryka szkła miała istnieć ok. 1250 roku p.n.e. w północnym Egipcie.

Kolebką szkła artystycznego jest Murano, grupa kilku małych włoskich wysp, gdzie w 1291 roku zostały przeniesione wszystkie wytwórnie szkła. Szklarze z Murano byli szanowanymi mieszkańcami i przez stulecia mieli monopol na wytwarzanie szkła. Do dziś szkło z Murano uważane jest najlepsze na świecie, i co ciekawe – wyroby pana Henryka Rysza często są mylone z wyrobami z Murano. Na wystawie w Brukseli wręcz musiał tłumaczyć włoskim eurodeputowanym, że jest Polakiem tworzącym w Polsce. – Choć światową kolebką szkła artystycznego obrabianego ręcznie są Włochy i Murano, to 10 włoskich firm u mnie kupowało szkło i sprzedawało jako swoje. Dwie z nich nawet procesowały się o wyłączność, ale nigdy nie daję wyłączności na sprzedaż moich produktów. W każdym kraju mam tylko jednego klienta, wyjątkiem jest USA – tłumaczy. – Francuzi zaś sprzedają moje wyroby tłumacząc klientom, że jestem Włochem tworzącym dla Murano. Do wytopu szkła potrzebny jest piasek kwarcowy, soda, potaż, tlenek antymonu, węglan baru, boraks, sulfat, mączka wapienna oraz odbarwiacze. Z pieca Huty Sabina wychodzi bezbarwne szkło sodowe, idealnie czyste, przez 90 proc. zagranicznych klientów uważane za kryształ, choć kryształem nie jest. – W szkle istnieją dwa rodzaje sił – rozrywające i skupiające. Trzeba je pogodzić, czyli odprężyć. Jeżeli nie pozbędziemy się naprężeń, to szkło wybuchnie jak granat, pozostawiając po sobie drobne kawałki. Hutnik musi mieć wyczucie materiału, widzieć temperaturę, wiedzieć, kiedy szkło jest plastyczne, a kiedy nie. Trzeba wiedzieć, w jakim momencie podgrzać wyrób, aby nie pękł – wyjaśnia Henryk Rysz. – Sztuką jest również barwienie szkła. Rozgrzany barwnik ma kolor czerwony; gdy stygnie, sprawia wrażenie niebieskiego; po wystygnięciu ma barwę zieloną. Trzeba więc dobrze wiedzieć, jakiego koloru się używa do barwienia. Szklana pasja jest u Ryszów dziedziczna

T

alent po panu Henryku odziedziczył jego syn Rafał, który uczył się zawodu od 14. roku życia. Dziś ma 33 lata, a na koncie wystawy w Las Vegas, Paryżu, Sztokholmie, Frankfurcie, Birmingham i Mediolanie. Najwięcej jego prac zakupiły galerie holenderskie. Szklana twórczość Rafała Rysza również jest piękna, choć całkiem inna. To kolorowe ryby i figury zwierząt z charakterystycznie zaakcentowanymi oczami. – Uważam, że dziecku trzeba dać „wędkę” do ręki, uczyć wartości, szacunku i umiejętności słuchania, a nie stawiać na konsumpcję. Moje dzieci same musiały na siebie zapraco-


wać. Syn jest już znanym artystą, zaś córka, Sabina, ma umysł ścisły i jest dyrektorem firmy. Niczego dzieciom nie ułatwiałem, dlatego dziwią mnie uczniowie zwiedzający hutę, którzy mają drogie telefony, ale nie wiedzą podstawowych rzeczy, np. z geografii – mówi założyciel Huty Sabina. Z tą rodzinną twórczością i pasją wiąże się pewna historia, która udowadnia, że do bycia artystą wcale nie są potrzebne akademickie tytuły, lecz pasja i trochę pokory. I choć pewna warszawska galeria odmówiła wystawy Henrykowi Ryszowi tylko dlatego, że nie ma studiów plastycznych, to poczuł niemałą satysfakcję, gdy do jego huty weszła pewna studentka ASP. Chwaląc się wyróżnieniem z uczelni, była przekonana, że zrobienie szklanego ptaszka jest bardzo proste. Po czwartej próbie poddała się. Te same szklane ptaszki bez większych trudności robi… wnuczka pana Henryka. Huty szkła upadają, Sabina się trzyma Huta Sabina nie ma konkurencji w Polsce. Zdaniem Henryka Rysza, huty szkła artystycznego w Polsce tworzą tak samo jak przed kilkudziesięciu laty i nie otwierają się na nowości, zaś klienci pragną mieć niepowtarzalne autorskie prace i takie jest w stanie zapewnić huta Sabina. Klientem Henryka Rysza jest m.in. niemiecki hutnik, w którego rodzinie tradycje hutnicze sięgają sześciu pokoleń, ale w szkło zaopatruje się właśnie w Rymanowie. – Niemieckie huty są dziś muzeami sprzedającymi szkło innych producentów, podobnie dzieje się w innych krajach. W mojej rodzinie to ja rozpocząłem tradycję, ciekawe co do niej wniosą następne pokolenia – zastanawia się. Henryk Rysz jest świadomy wartości swoich prac. Kilkanaście lat temu zobaczył w salonie meblowym w Warszawie stolik ze szklanym blatem i nogami ze stali nierdzewnej. Kosztował ok. 15 tys. zł. W Rymanowie postanowił zrobić podobny stolik, ale ze szklanymi nogami. Wycenił go na 1500 zł. – Ludzie pukali się w głowę, że za „takie coś” chcę tyle pieniędzy. Postanowiłem go nie sprzedawać. Do dzisiaj jeżdżę z nim na wszystkie targi, gościłem przy nich ludzi z całego świata – dodaje. Szkło z Rymanowa trafi do rodziny królewskiej w Arabii Saudyjskiej

H

enryk Rysz mówi, że gdyby był artystą tworzącym w USA, mógłby być milionerem, a jego rodzina miałaby zapewnioną przyszłość. W Polsce nie ma dużego rynku zbytu dla szklanej sztuki, więc sprzedaje ją głównie za granicę, gdzie ceny osiągają wyższy pułap. Perspektywa bogactwa go nie mami, od 44 lat pracuje przy piecu i twierdzi, że jeszcze sporo musi się nauczyć. Miał też propozycję, by nauczyć sztuki tworzenia w szkle studentów amerykańskich uczelni, a także w Arabii Saudyjskiej. Odmówił. Nie dlatego, że nie chce dzielić się wiedzą. – Widziałem już trochę świata. Gdyby to oni przyjechali do mnie, mógłbym ich uczyć. Pokazałbym im Polskę i Rymanów – wyjaśnia. Obecnie Huta Szkła Artystycznego Sabina pracuje nad zamówieniami do Ameryki i Irlandii oraz dla rodziny królewskiej w Arabii Saudyjskiej. Właściciel huty otrzymał też propozycję zrobienia 17-metrowego żyrandola składającego się z tysiąca elementów. Henryk Rysz przyznaje, że po sześćdziesiątce jeszcze bardziej „rozkręcił się” w swojej twórczości. – Pewien znany artysta hutnik z Lazurowego Wybrzeża, który kupuje u mnie żabki, pytał mnie, ile lat musi się jeszcze uczyć, żeby tworzyć tak jak ja – śmieje się. – Tego się nie można nauczyć. Tę umiejętność albo się ma, albo nie. 




MUZYKOWANIE

Vox Angeli. POZYTYWNIE ZAKRĘCENI

Wszystko zaczęło się baaardzo dawno temu... Barbara Bator patrzy rozmarzonym wzrokiem na męża Macieja, ubranego w koszulkę z napisem „Jestem dziadem”. Dziad w dawnej Polsce był bardzo ważną postacią każdej społeczności – ale o tym później. Państwo Batorowie są małżeństwem od 23 lat, ale poznali się dużo wcześniej. Najpierw było oazowe spotkanie modlitewne, na które wybrała się pani Basia i tam też przyszedł chłopak z gitarą, który bardzo się „popisywał” i tym mocno irytował swoją przyszłą żonę. Przez kilka następnych lat życie Basi i Maćka coraz mocniej kręciło się wokół muzyki. i tak już zostało – pewnie na zawsze.

Tekst Elżbieta Lewicka Fotografie Tadeusz Poźniak

B

atorowie mają też zamiłowanie do otaczania się naturalnymi przedmiotami, wyrobami rękodzielniczymi. Ich dom jest pełen rzeźb, malowideł z postaciami świętych, wszędzie leżą stare instrumenty, wśród których króluje pradawny instrument – lira korbowa. Z upodobaniem podczas świąt u Batorów jada się w glinianych miskach, siedząc przy drewnianym stole, na skrzypiących, wiklinowych fotelach. Życie Barbary i Macieja Batorów składa się z obowiązkowego chodzenia do „zwykłej” pracy i z pracy w zespole Vox Angeli, któremu poświęcają swój cały czas wolny.

46

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

MUZYCZNA PODRÓŻ PRZEZ WIEKI W tym roku Vox Angeli obchodzi 15-lecie działalności. Wcześniej państwo Batorowie grali różną muzykę, m.in. oazową, byli animatorami muzycznymi. Barbara klasycznej sztuki wokalnej uczyła się w klasie mgr Anny Budzińskiej w Rzeszowie. Pobierała również nauki u śpiewaków operowych, Elżbiety Mach i Bartosza Bukowskiego (Theater Magdeburg). Maciej jest niezwykle utalentowanym muzykiem – potrafi zagrać na każdym instrumencie. Specjalizuje się w grze na średniowiecznych, a w szczególności na repli-


MUZYKOWANIE

Barbara i Maciej Batorowie.

ce XIII-wiecznej liry korbowej. Swój warsztat instrumentalny kształcił m.in. pod okiem Matthiasa Loibnera z Austrii. W dziedzinie liry korbowej współpracuje ściśle z mistrzem Stanisławem Wyrzykowskim oraz innymi lirnikami z Podkarpacia. Barbara i Maciej Batorowie tajniki śpiewu chorałowego zgłębiali na warsztatach u Marcela Peresa, Marcina Bornusa Szczycińskiego i Roberta Pożarskiego. Brali udział w prowadzonych przez Patryzię Bovi (Ensemble Micrologus) warsztatach starowłoskich pieśni średniowiecznych „Laudario di Cortona”. Swoje umiejętności wokalne na niwie białego śpiewu kształcili m.in. na warsztatach u Ewy Grochowskiej i Adama Struga. ox Angeli – początkowo duży zespół – wykonywał muzykę barokową, mało znaną, m. in. arie J. S. Bacha, które kompozytor pisał dla swojej żony Anny. Założyciele Vox Angeli powzięli ambitny plan nauczenia śpiewu barokowego zwykłych ludzi, muzycznych amatorów. Chórzyści okazali się niezwykle muzykalni, w zespole pojawił się nawet kontratenor, który niestety „uciekł” do klasztoru oo. Franciszkanów. I tak śpiewanie w Vox Angeli zaczęło się od muzyki barokowej, ale państwo Batorowie zapragnęli poszukiwać i zgłębiać muzykę jak najstarszą. Pojawiły się więc psalmy M. Gomółki, W. z Szamotuł i innych kompozytorów renesansowych, była też staropolska poezja, ale dalej czegoś brakowało. Po pięciu latach działalności, w zespole Vox Angeli zaczął się krystalizować kierunek muzyczny, w jakim grupa chciała ostatecznie podążać, czyli średniowiecze. Wtedy też do zespołu dołączył Wojciech Litwińczuk oraz dorastające pociechy Batorów. W tym składzie Vox Angeli gra do dziś. W Polsce istnieje jednak problem z dostępem do manuskryptów, które na

V

ogół spoczywają zapomniane w klasztornych bibliotekach. Batorowie szukają starych zapisów nutowych – znaleźli je na przykład w Staniątkach, gdzie siostra udostępniła im do obejrzenia klasztorne zbiory – bardzo stare i cenne. W Europie Zachodniej tego typu skarby muzyczne istnieją w formie skatalogowanej i zdygitalizowanej, dzięki czemu można je znaleźć w Internecie – jeśli ktoś wie, jak szukać. Ażeby odczytać materiał muzyczny z dawnych wieków, trzeba też znać dawną, dziś nieużywaną notację muzyczną. W Polsce jest sporo wydawnictw z lat 50. i 60. XX wieku, które zawierają przepisane przez muzykologów stare manuskrypty. Ale zdecydowanie trudniej jest znaleźć wydawnictwa z dawną, polską muzyką niż z tzw. zachodnią. ŚPIEWAĆ JAK DZIAD

W

yjątkowym i bardzo „leciwym” repertuarem wykonywanym przez Vox Angeli są pieśni dziadowskie, związane z dawną tradycją dziadów wędrujących po polskich wsiach, miasteczkach, odpustach czy jarmarkach. Poszukując tego repertuaru, państwo Batorowie korzystają ze „znalezisk” badacza muzyki tradycyjnej na Podkarpaciu, Bartosza Gałązki. Jest też dobry zwyczaj panujący między muzykami grającymi na lirze korbowej (która aktualnie przeżywa w Polsce swój renesans) wymieniania się odkrywanym repertuarem. A historia dziadów, nie tylko polskich, jest fascynująca i niestety tragiczna. Przez społeczeństwo byli postrzegani jako postacie mistyczne. Dziad był zazwyczaj ślepy, a jego przewodnikiem był mały chłopiec. Ślepota dziada uważana była przez 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


MUZYKOWANIE ludzi za niezwykły dar, pozwalający dziadowi kontaktować się z „lepszym” światem, na który każdy zwykły śmiertelnik powinien za życia sobie zasłużyć. Dziada nikt nie śmiał odprawić z domu w obawie przed srogą karą boską. Pieśni dziadowskie były bardzo różne, od religijnych, moralizatorskich, po mrożące krew w żyłach historie czy karnawały dziadowskie, kiedy to śpiewano, jak dziad podszczypywał pod stołem gospodynię przy obiedzie – repertuar ogromny. WĘDROWNY UNIWERSYTET KORBOWY

B

arbara i Maciej Batorowie zaczęli organizować spotkania lirników na Podkarpaciu, na które przyjeżdżają muzycy z całej Polski. Aby „ogarnąć” organizacyjnie i logistycznie cieszące się coraz większym zainteresowaniem wydarzenie, państwo Batorowie postanowili stworzyć coś w rodzaju uniwersytetu wędrownego, w którym odbywać się będą spotkania, warsztaty i koncerty z udziałem „kręcikorbów”. Pytam o lirę, którą Maciej trzyma na kolanach. – To bardzo stary wzór, o którym wzmianki znajdujemy w hiszpańskim zbiorze „Cantigas de Santa Maria” – odpowiada. Zawiera on 420 poematów słowno-muzycznych. Ich powstanie datuje się na okres panowania Alfonsa X Mądrego ( 1221-1284). Oryginał tego dzieła jest bogato ilustrowany, a jedna z iluminacji przedstawia postaci dwóch muzyków grających na takich, jak mój, instrumentach, choć w tamtych czasach nie było jeszcze nazwy lira korbowa, tylko symphonia. Mój instrument powstał w pracowni Leszka Pelca na postawie iluminacji zdobiących „Cantigas de Santa Maria” z XIII w. Ale Stanisław Wyrzykowski, słynny lirnik z Haczowa, twierdzi, że lira była od zawsze. KRĘCENIE KORBĄ Na wiosenne i jesienne kręcenie korbą zjawiają się bardzo różni ludzie – nie tylko lirnicy. Jedni chcą posłuchać i pośpiewać pieśni dziadowskie, inni pokręcić korbą, bo zawsze jest taka okazja i na każdą porę roku są odpowiednie pieśni. A my kręcimy korbą cały rok! – śmieje się Barbara Bator. Vox Angeli ma olbrzymi i wciąż wzbogacany repertuar: od dawnej muzyki sakralnej na cały rok liturgiczny, przez kolędy, pieśni dziadowskie, do muzyki tanecznej z pogranicza średniowiecza i renesansu, którą prezentuje na przykład na turniejach rycerskich. – Hulamy nie tylko na turniejach – opowiada Barbara Bator. – Niedawno występowaliśmy w Krośnie na Dniach Otwartych Muzeum Podkarpackiego i tam działy się niesamowite rzeczy! Była z nami tancerka Judyta Sos, specjalizująca się w dawnych tańcach, a cały układ zaczerpnięty był z traktatu XVI-wiecznego kompozytora i teoretyka tańca Thoinot Arbeau. Muzycy grali, a my uczyłyśmy publiczność odpowiednich kroków. Tańce trwały przez cały dzień, a kiedy poczułyśmy, że bolą nas nogi, okazało się, że przez

48

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

muzealny dziedziniec przewinęło się około 2000 osób! Ludzie byli bardzo zainteresowani i chcieli spróbować, jak się wykonuje dawne i tradycyjne tańce.

O

KOLĘDUJMY!

prócz cyklicznych – sakralnych i świeckich – projektów muzycznych, Vox Angeli ma jeden bardzo szczególny. To Tradycyjne Podkarpackie Kolędowanie. – Podczas tych spotkań uczymy słuchaczy śpiewać tradycyjne kolędy z naszego regionu – opowiada Barbara Bator. – Tych kolęd jest całe mnóstwo. Niektóre pamiętająstarsiludzie,alenajwiększyzbiórzgromadziłwspomniany już Bartosz Gałązka, który zamierza wydać 10 tomów z dawnymi podkarpackimi kolędami, bo „co wieś, to inna pieśń!”. Każdy z uczestników naszych spotkań dostaje Niezbędnik kolędnika (właśnie tworzy się ósmy). Zachęcamy ludzi do śpiewania, bo z samego słuchania nie ma takiej radości, jak ze wspólnego śpiewu. Ludzie pytają; a jak długo to kolędowanie będzie trwać? Na jedno spotkanie planujemy zaśpiewanie jednego niezbędnika, ale byliśmy w takich miejscach, gdzie ludzie domagali się następnych kolęd i śpiewaliśmy przez długie godziny. Wszystko zależy od kolędników! A ile historii się przy tym wspomina! Ludzie opowiadają, co to się działo z tymi wozami na dachach domów, z saniami, które jechały bez koni, czy o słomie, którą wrzucano do zagrody, gdzie mieszkała panna do wzięcia. Co roku odwiedzamy także podkarpackie placówki pomocy społecznej. Robimy to od wielu lat, a w tym roku postanowiliśmy połączyć siły wielu muzyków, zespołów, chórów i koncertować pod wspólnym hasłem „Kolęda bliźniemu”. Będziemy kolędować w rzeszowskich domach pomocy społecznej, w Domu Samotnej Matki w Racławówce, Domu Seniora Złote Liście i oczywiście w szpitalnych kaplicach podczas mszy. NAJLEPSZE JEST POLSKIE JADŁO

K

uchnia u państwa Batorów jest pełna wiszących gałązek z ziołami i wianuszków z grzybami. Wszędzie widać słoneczniki – na obrazach, na serwetach. Pani Barbara uwielbia ten kwiat. Tu preferuje się proste, tradycyjne potrawy. Na Boże Narodzenie oczywiście musi być kapusta z grochem i grzybami własnoręcznie uzbieranymi i suszonymi w kuchni. Oczywiście barszcz biały – też z grzybami i czerwony z uszkami, bo to dwie tradycje – z obu domów rodzinnych państwa Batorów. Na wigilii są obowiązkowo pierogi z serem i ziemniakami, z kapustą słodką i białym serem, gołąbki z grzybami, kutia i tradycyjny karp. Proziaki na mące razowej, z wyrobu których słynie pani Barbara, często pojawiają się na stole państwa Batorów. Gospodyni bardzo je poleca. Niepozorne bułeczki znakomicie odkwaszają organizm, a do tego mają niepowtarzalny smak. 


LOSY

Magdalena i James Katzen.

Polsko-amerykańska miłość w Dolinie Lotniczej

Magdalena i James Katzen, małżeństwo od 10 lat, nie mogą zaprzeczyć, że połączyło ich lotnictwo. James, zanim został wiceprezesem Polskich Zakładów Lotniczych Sikorsky Aircraft w Mielcu, wdrażał amerykańskie rozwiązania w kupionej przez Pratt&Whitney fabryce WSK w Rzeszowie i dzięki znajomemu z pracy poznał Magdalenę. Ona śmieje się, że na budowie silników się nie zna, ale jej dziadek był pilotem i jakiś czas kierował aeroklubem w Mielcu. Jego dziadek w czasie II wojny światowej jako nawigator latał na liberatorach i kto wie, może znał niejednego lotnika z dywizjonu 303.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

Z

Magdaleną i Jamesem Katzen spotkaliśmy się tuż po Święcie Dziękczynienia, które w Stanach Zjednoczonych ma rangę podobną jak w Polsce wigilia, a więc w polsko-amerykańskim domu również musi być obchodzone. Z drobną różnicą – w USA wypada ono w czwarty czwartek listopada, a państwo Katzen zapraszają polską rodzinę na sobotę. – W czwartek dopiero zaczęłam gotować – uśmiecha się Magdalena i przyznaje, że przygotowanie świątecznego menu zajmuje jej trzy, czasem nawet cztery dni. W nagrodę są komplementy gości i męża, który chwali, że indyk jest lepszy niż w wielu amerykańskich domach. – 7-kilogramowego indyka zamawiam wcześniej. Nadziewam go chlebkiem kukurydzianym i podaję do niego pataty zapiekane z popularnymi w Stanach Zjednoczonych piankami marshmallows. Robię również drożdżowy chlebek musztardowo-cebulowy i sos z żurawiny na bazie porto ze skórką pomarańczową. Dodaje się dużo cynamonu, goździków. W domu

unoszą się piękne zapachy. W tym roku zrobiłam też cydr jabłkowy z przyprawami, podobny w tym okresie podają również amerykańskie restauracje. Ucztę zakończył deser – placek dyniowy i ciasto marchewkowe. – Kiedy po raz pierwszy zaprosiliśmy polską rodzinę, podpytywali nas, co to za Święto Dziękczynienia. Jedli przez cztery godziny, a potem oświadczyli: „To bardzo dobre święto” – śmieje się James. – Teraz już zawsze chcą je z nami obchodzić.

Podkarpackie – nigdzie nie byłem tak długo On jest Amerykaninem, ale urodził się w Australii. – Mój ojciec pracował dla amerykańskiego rządu i pracował oraz mieszkał przez wiele lat w różnych krajach afrykańskich. Mama – Australijka wolała dziecko urodzić w ojczystym kraju. W Australii byłem przez dwa lata, zbyt krótko, by to pamiętać. Trochę wspomnień, choć mglistych, zostało mi z Konga. Nasza rodzina opuściła je, gdy miałem cztery lata. Ojca ciągle przenosili,

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

49


LOSY a my zmienialiśmy miejsce zamieszkania wraz z nim. Nowy Jork, Waszyngton, Wirginia, Boston. W dzieciństwie ciągle podróżowałem. Nigdzie nie mieszkałem tak długo, jak w Podkarpackiem. Jestem tu już od 12 lat. Przeniesienie się do Polski nie było dla niego żadnym problemem. Trafił tu, bo miał ochotę znów zmienić miasto. Sam poprosił w firmie, aby go gdzieś dalej wysłali. – Byłem młody, wolny, ciekawy. Kiedy powiedzieli: „Polska”, spakowałem dwie walizki i przyjechałem. Czerwiec, bez niedźwiedzi na ulicach, rynek pełen ludzi, bo wszyscy oglądali mistrzostwa Euro. Bardzo mi się spodobało. Myślałem, że przez cały rok będzie taka piękna pogoda. Listopad mnie zaskoczył… Za to praca okazała się ciekawa. O Polsce wiedział niewiele. Rodzice też przez pewien czas pracowali niedaleko, w Rumunii, Czechosłowacji, ale nie tu. W szkole mówiono tylko o jednym: wielkim czerwonym wrogu w tej części Europy. Czasem jakieś nazwisko polskie przewinęło się na sportowej olimpiadzie. – Już na studiach dowiedziałem się o polskim lotnictwie – przemyśle i pilotach, o tym, że produkowano tu migi – MiG15 i MiG-17 – wspomina James, który jest absolwentem najlepszej i najbardziej prestiżowej uczelni technicznej w Stanach Zjednoczonych – bostońskiego Massachusetts Institute of Technology. Najpierw ukończył 4-letnie studnia inżynierskie, a po pięciu latach pracy w przemyśle motoryzacyjnym wrócił na MIT, by w dwa lata przerobić 4-letni program studiów magisterskich i ukończyć je wraz ze studiami MBA. – Do dziś mam dobry kontakt z uczelnią. Jestem rekruterem polskich studentów na MIT. Co roku przeprowadzam rozmowy kwalifikacyjne z kandydatami z Krakowa, Rzeszowa. Około 13 proc. studentów MIT to obcokrajowcy. I pierwszy etap rekrutacji, poza odpowiednimi wynikami w nauce, to właśnie rozmowa kwalifikacyjna z rekruterem. Jeśli są uczniowie z południowej Polski, którzy marzą o studiach na MIT, zapraszam do kontaktu. Kilku studentów, których rekrutowałem, dostało się na te studia – zachęca wiceprezes PZL Mielec Sikorsky Aircraft.

Z zespołu Formuły 1 do pracy przy Black Hawkach Dlaczego lotnictwo? – Zaczynałem karierę jako inżynier mechanik w Ford Motor Company w Detroit – centrum przemysłu motoryzacyjnego Stanów Zjednoczonych. Ale produkcja masowa samochodów, wytwarzanie milionów sztuk i pracowanie nad jednym małym elementem auta dla mnie okazały się nieciekawe – przyznaje James. – Zmieniłem pracę i przeniosłem się do Europy – przez cztery lata byłem konstruktorem w zespole Formuły1. W samochodach wyścigowych najbardziej poszukuje się nowych rozwiązań. Tutaj miałem już kontakt z technologiami lotniczymi i kosmicznymi. To był niesamowity czas – ambitny zespół, niesamowity rozwój i praca nad tym, by stworzyć najszybszy samochód świata. Właśnie wkraczała technologia GPS. Stworzono ją dla wojska, więc była początkowo kontrolowana przez rząd, ale już potrafiliśmy ją wykorzystać i zbudowaliśmy samochód, który mógł sam, bez kierowcy, jeździć po torze. To było w roku 1999. Potem postanowił, że czas pchnąć karierę na nowe tory. Stąd studia MBA na MIT i decyzja, by przemysł motoryzacyjny zmienić na lotniczy, który coraz bardziej go pasjonował. Zaczął pracę

50

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

w Pratt&Whitney w Connecticut i kiedy firma kupiła rzeszowską WSK, zgodził się pojechać do Polski. Polska zamierzała kupić odrzutowce F-16, a umowa offsetowa przewidywała, że silniki do nich zostaną zmontowane właśnie w Rzeszowie. Zadaniem Jamesa był nadzór nad transferem amerykańskiej produkcji do polskiego zakładu i nad wdrażaniem produkcji różnych elementów silników lotniczych. Po 2,5 roku mógł już wracać. – Ale wtedy od szefa Sikorsky Aircraft, firmy należącej do tego samego co Pratt&Whitney koncernu UTC, usłyszałem, że zamierzają kupić fabrykę, która produkowała MiG-i, będą w niej produkować śmigłowce i proponuje mi pracę. Zgodziłem się, chociaż myślałem, że ta fabryka jest gdzieś na Syberii. Tymczasem okazało się, że to godzinę jazdy od Rzeszowa, w Mielcu. Pracuje tam już od 10 lat. Obecnie na stanowisku wiceprezesa oraz dyrektora ds. sprzedaży. Dopina wszystkie kontrakty związane z zamówieniami i sprzedażą śmigłowców Black Hawk, jakie produkowane są w PZL Mielec Sikorsky Aircraft.

Polska żona, amerykański mąż Z tego, że fabryka jest w Mielcu, a nie na Syberii, na pewno ucieszyła się Magdalena, bo w tym samym czasie brali ślub. Jak się okazuje, Amerykanin znalazł w Dolinie Lotniczej nie tylko ciekawą pracę, ale i bardzo szybko – swoją drugą połówkę. Poznali się w Rzeszowie, na Rynku, przez wspólnego znajomego z WSK. – Akurat wróciłam z półtorarocznej praktyki studenckiej w Kolorado i brakowało mi rozmów po angielsku, więc chętnie poszłam na spotkanie z Amerykaninem – opowiada Magdalena. – Dobrze nam się rozmawiało. I z tych spotkań narodziło się coś więcej. Kiedy James zdecydował, że znalazł kandydatkę na żonę, długo z oświadczynami nie zwlekał. Magdalena znów poleciała do Stanów studiować, a on co miesiąc wyprawiał się do Chicago i Indianapolis, by się z nią zobaczyć. Tam też się oświadczył. – Przyleciał ubrany w garnitur, z bukietem pięknych, czerwonych róż – zdradza ona, a on przyznaje, że pamięta, jaki był potwornie zmęczony po podróży samolotem i obawiał się, by czegoś nie pomieszać. Pomieszał, ale nie wtedy, tylko podczas wizyty u rodziców Magdaleny. – Wyuczyłem się polskiej kwestii na pamięć, słuchając nagrań. I wszystko poszło dobrze, tylko na końcu, zamiast prosić o rękę córki, powiedziałem „kurki”. – Mama z trudem zachowała powagę – śmieje się pani Katzen. – Nie chciała sympatycznemu kandydatowi robić przykrości. Ślub odbył się w dwóch językach, by rodzina, która przyleciała ze Stanów, wszystko zrozumiała. Na przyjęciu w pałacu w Sieniawie Polacy dowiedli, że piosenki biesiadne mają we krwi. Amerykańscy goście pozazdrościli i po krótkiej naradzie też zaśpiewali – hymn narodowy. W tym związku lepiej zorganizowany jest inżynier. – Ja wnoszę twórczy nieład – śmieje się polska żona. Ale może to przesadna skromność, ponieważ właśnie ona nadzorowała budowę ich domu w Rzeszowie. – Mąż nie miał czasu – tłumaczy. – Za to o instalacjach, hydraulice wiem teraz wszystko. Jak trzeba będzie zakręcić jakiś zawór, szybciej znajdę właściwy. W nowym domu mieszkamy od półtora roku i wciąż jeszcze się urządzamy. Ostatnio kupowaliśmy obrazy. Szukaliśmy u lokalnych artystów i udało się kupić ładne prace. Cieszymy się, że udało nam się znaleźć coś, co nam odpowiada, właśnie na Podkarpaciu. Razem z mężem cenimy lokalność, chętnie kupujemy miejscowe


LOSY produkty – zapewnia Magdalena, która jest wielką orędowniczką lokalnych producentów i prowadzi bloga Garniec Smaku (http:// www.garniecsmaku.pl/), promującego podkarpacką żywność. Dom zbudowany jest według popularnej w Polsce technologii – z betonu, na stulecia. Aż dziwny dla Amerykanina, który przywykł do lekkich, szkieletowych konstrukcji, popularnych w Stanach Zjednoczonych, gdzie ludzie często zmieniają pracę i co chwilę przenoszą się z miejsca na miejsce. Państwo Katzen, póki co, nigdzie się nie przenoszą. Perspektywy, jakie ma przed sobą Dolina Lotnicza, wróżą im tu dłuższą przyszłość.

Dobry adres: Dolina Lotnicza

Mary Reibey, przodkini Jamesa Katzena na australijskiej 20-dolarówce.

Zdaniem wiceprezesa PZL Mielec, Podkarpacie to miejsce bardzo pozytywne. – Dolina Lotnicza działa już od 13 lat i widać efekty – zauważa. – Stowarzyszenie jednoczy ponad 150 różnych firm i uczelni wokół przemysłu lotniczego. Na Podkarpacie przyjeżdżają delegacje z różnych krajów, by badać, jak ta koncentracja się udała. Gościliśmy delegację z Japonii, Australii, Singapuru. Każdy kraj chce mieć mocną bazę przemysłową. Przemysł lotniczy jest elitarny, bo wiąże się z wysoką technologią, innowacyjnością, czystą produkcją, która nie wpływa negatywnie na środowisko. Daje też duże szanse na eksport. Te firmy samodzielnie są konkurencyjne, ale w Dolinie Lotniczej każdy jest silniejszy – może liczyć na współpracę, wsparcie rządowe, dostęp do młodych kadr na uczelniach. Kiedy nasi potencjalni klienci słyszą, że jest około 24 tys. pracowników w Dolinie Lotniczej, to wiedzą, że jest to potężny blok firm. Jest produkcja nie tylko tych końcowych produktów, jak śmigłowce Black Hawk, ale też głównych elementów konstrukcyjnych dla Kanady, Stanów Zjednoczonych, Francji. W jakim kierunku rozwijają się tutejsze firmy? James Katzen uważa, że Polska ma potencjał nie tylko do produkcji kadłuba, ale też następnej generacji silnika i struktury z elementów kompozytowych, ale ma też wiele lat badań nad tymi technologiami. Być może druk 3d zastąpi obróbkę mechaniczną. Polska prowadzi też program kosmiczny, który również ma spore szanse powodzenia. Są możliwości technologiczne, ale trzeba uwzględniać też stronę ekonomiczną. Realną szansą dla polskiego przemysłu jest produkowanie samolotów bezzałogowych (BSL), jak i dronów. W polskiej historii było już wielu pionierów w nowych technologiach. – Myślę, że spokojnie za 20 lat, będzie się tu produkować samoloty i śmigłowce bezzałogowe. Nawet liniowe samoloty. Pod tym względem samoloty mają na to większe szanse niż samochody.

kich samolotach bombowych i patrolowych dalekiego zasięgu – AVRO Lancaster. Po wojnie pracował jako instruktor i kapitan w brytyjskiej bazie lotniczej. Karierę kończył w randze komandora. Umarł 25 lat temu. – Nie wiem, czy miał kontakt z polskimi pilotami, chociaż szukałem jakichś informacji na ten temat w starych dokumentach. Polaków było wtedy w Anglii wielu, więc niewykluczone – mówi James. Dziadek Magdaleny również był pilotem, szkolił się w Dęblinie. W latach 50. kierował aeroklubem mieleckim. W czasie wojny walczył w AK i za tę działalność został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. – Robi na mnie wrażenie tysiąc lat polskiej historii – przyznaje Amerykanin. – Pamiętam wizytę na Wawelu, gdzie spoczywa tylu polskich królów. Do dzisiaj nie potrafię ich rozróżnić. Chętnie jeżdżę z żoną po Polsce, by zwiedzać zabytkowe miejsca. Ostatnio byliśmy w Biskupinie, Gnieźnie, Legnicy. – Wycieczka wczesnosłowiańska – śmieje się Magdalena, która także była już w miejscu, gdzie zaczęła się amerykańska historia – mieście Jamestown, pierwszej osadzie Europejczyków na nowym kontynencie. – Oświadczyłem żonie, że tu jest miejsce, gdzie zaczęła się Ameryka i na pewno nie było tu Polaków. Tymczasem Magdalena wypatrzyła tabliczkę, która wymienia 300 pierwszych osadników, głównie Brytyjczyków, a na samym końcu tej listy jest dodane, że wśród nich było też siedmiu Holendrów oraz …Polacy. – No i dlaczego nie zniesiono nam jeszcze wiz, skoro pomagaliśmy budować Amerykę? – zaczepia męża Magdalena.

Tropem dziadków i prababek Równie chętnie jak w przyszłość, Magdalena i James Katzen patrzą w historyczne zawiłości Polski, Ameryki. I nie tylko. – Przodkini babci Jamesa sprzed sześciu pokoleń nazywała się Mary Reibey. W XVIII wieku została w Anglii skazana za kradzież konia i wysłana do kolonii karnej do Australii. Tam wyszła za mąż, a po śmierci męża przejęła jego biznes i prowadziła go tak dobrze, że stała się znana i szanowana, a dziś jest na australijskiej 20-dolarówce jako pierwsza bizneswoman na tym kontynencie. Z kolei dziadek Jamesa ze strony ojca, Anglik, w czasie II wojny światowej był nawigatorem na angielskich, cięż-

Smaczne, polskie święta Boże Narodzenie spędzą w Polsce. Czekają ich dwie wigilie. – Trudno wszystko zjeść, ale idziemy wtedy w gości – do jednej i do drugiej babci Magdaleny – mówi James. – Najbardziej lubię pierogi. Ale też barszcz, gołąbki. Nie przepadam za karpiem. Wigilia to pracowity wieczór – sześć godzin siedzenia przy stole i zajadania się daniami. Za pierwszym razem byłem zaskoczony, kiedy zjedliśmy kolację u jednej babci, a pół godziny później zaczęliśmy od nowa u drugiej. Ale trzeba, bo inaczej babcie się obrażą. Pod polską choinką będą prezenty. Ale nie jest to na taką skalę, jak w Stanach, gdzie komercjalizacja jest olbrzymia. Podoba mi się, że w Polsce jeszcze takiego szaleństwa nie ma. W Stanach nie ma tradycji wigilii, chodzenia do kościoła na pasterkę. Jest moda, by kupić jak najwięcej, począwszy od Black Friday, a potem w Boże Narodzenie od świtu rozpakowywać prezenty. Tęsknią tam za zwyczajnymi świętami, spokojem, miejscem na refleksję. Takimi, jak tu. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

51


Niemiecka psycholog Sylwia na Cejlonie.

Nie ma jednej miary szczęścia. Nie ma jednej dla wszystkich recepty na szczęście. Obowiązku bycia szczęśliwym też nie ma, lecz bycie szczęśliwym to jest pierwsza potrzeba człowieka. A umieć się dzielić szczęściem ostatnia? Każdy mierzy szczęście

swoją miarą

S

ylvia, Sasza i jego ojciec Wiktor to moi podróżni przyjaciele – przypadkowi nauczyciele życia. Żyją w odległych, zupełnie różnych światach. Dzielą ich nie tylko tysiące kilometrów, różne kultury, religie czy status materialny i pomysł na życie. Pomimo tych banalnie oczywistych różnic łączy ich pewne podobieństwo. Wynikające może z ich życiowej filozofii otwartej na drugiego człowieka, a to sprawia, że poszukiwanie szczęścia ma głębszy sens. I to nie jest pogoń za szczęściem, lecz misja. Misja – niezbyt fortunne słowo. Ale jeśli już, to bardzo pozytywna, spontaniczna i całkiem świecka. Chociaż jak zauważa Sasza (bez żalu, raczej ze zdziwieniem), że to, jak on żyje, i jak chciałby, żeby inni żyli, nie wszystkim się podoba. – Mówią, że to sekta. A to nie jest sekta, lecz kwestia wyboru, jaką drogą chce się iść – wyjaśnia Sasza. I daje mi książkę, która, jak twierdzi, odmieniła jego życie. Książka zaczytana na amen. Nosi tytuł Zwieniaszczije Kiedry Rosiji (Dzwoniące cedry Rosji). Dlaczego za Kamieniem

jest raj

To, jakie mamy podejście do życia, jest zakodowane w naszych genach. Tak twierdzi nauka. Ponoć aż w 50 procentach poczucie szczęścia zależy od tego, jacy się urodziliśmy. Reszta to proza życia czy raczej szkoła życia. Rodzina, warunki, otoczenie.


Sens życia Sasza urodził się w rodzinie chińskiego emigranta. Sasza to zdrobnienie od imienia Aleksander. Aleksander Wiktorowicz Huan właśnie wpadł na chwilę do Moskwy do ciotki Ałły, ale siedzi jak na szpilkach. Gdyby nie urodziny babci Wiery Michajłownej, osiemdziesiąte szóste!, już by pewnie uciekł z powrotem do siebie za Ural, na prirodu. Tam jest przestrzeń. A tu? Człowiek uwięziony w betonie. Sasza miejskiej dżungli nie znosi. Babkę uwielbia. Pierwsze lekcje prawdziwej, niezapisanej w książkach historii o świecie i o życiu to były opowieści babki. O losach rodziny Huan w Chinach, zanim rozorała kraj i naród „kulturalna” rewolucja i jak potem Saszy dziadka – światowej rangi uczonego – zesłano do obozu koncentracyjnego i na wiele lat słuch po nim zaginął. Babka musiała oszukać chińskie władze, żeby razem z dziećmi – Ałłą i Wiktorem – uciec do Rosji. Z szanowanej obywatelki, zasłużonej aktywistki, stała się „wrogiem ludu”. Wiera Michajłowna – Sju Dzen (to jej chińskie imię), świetnie się trzyma jak na swoje lata. Żartuje, że to zasługa genów po matce Rosjance, chińskim ojcu oraz zasługa chińskiej diety z lat młodości, kiedy w Chinach „głównym najważniejszym problemem było – nie umrzeć z głodu”. iktor Lwowicz Huan, ojciec Saszy: – Władze chińskie postawiły ultimatum: albo rodzice wyjadą beze mnie i siostry, albo wypuszczą z nami tylko jedno z rodziców. Ojciec poświęcił siebie. Został w Chinach. A represje były tam bardzo surowe. Nie to co w Sojuzie. Można sobie wyobrazić, co ojciec przeszedł w obozie. Ale to go uratowało od śmierci. Paradoksalnie. Był więźniem, strażnicy chronili go… przed hunwejbinami. Ojciec, delikatny, wrażliwy, pochłonięty nauką, a musiał pracować, żeby przeżyć. Hodowali w obozie warzywa, co wyhodowali, to zjedli. Nic więcej nie było. Uczony, akademik pasł świnie. On bardzo to zajęcie polubił. A nam w Sojuzie się powiodło, ponieważ krewny mamy był obywatelem miasta Swierdłowska. I on pomógł mi dostać się do trochę lepszego domu dziecka. Żeby nie płacić za utrzymanie; nauka była za darmo. Siostra była w internacie. Mama płaciła za siostrę, a za mnie płaciło państwo. Dlatego ja się czuję całe życie zobowiązany – czuję że mam obowiązek wobec państwa, które mnie wykształciło, wykarmiło. Nie przeżyłbym bez tej pomocy, i nie byłbym tym, kim jestem. Pojechałem na Daleki Wschód nad morze Łaptiewa. Byłem głównym architektem, zbudowaliśmy tam potężne obiekty, portowe miasto, fabryki, kombinaty. Byłem bardzo młody, miałem 27 lat, gdy tam jechałem. I wyrosłem z inżyniera do rangi uczonego, poprzez różne szczeble awansu, a przede wszystkim ciężką pracę (to mój chiński skarb). Na Siewierie nie wybijesz się, jeśli nie jesteś specjalistą najwyższej klasy. Mnie się udało. Choć wszędzie nazywali mnie nie inaczej jak tylko: „Chińczyk”. O chińskim emigrancie, który został rosyjskim uczonym, powstały dwa filmy dokumentalne. Jeden zrobili Chińczycy (za milion dolarów – podkreśla bohater),

W

a drugi (niskobudżetowy) kazał zrobić w ramach drużby prezydent Putin. Wiktor Lwowicz z delegacjami rządowymi jeździ czasem do Pekinu jako tłumacz. Opowiada, jak było podczas jednej z takich gorących wizyt dotyczących współpracy gospodarczej. W kabinach sześciu tłumaczy pociło się z gorąca i zdenerwowania, dopiero jak usiadł on – tłumaczy zawiłości techniczne z wielu dziedzin, od nanotechnologii po medycynę – negocjatorzy mogli przejść do konkretów. Nareszcie wiedzieli, o czym mowa. – Ja jestem naukowcem, wykładowcą, techniczną wiedzę mam wbitą do głowy jak chińskie hieroglify. Tylko inną metodą… (śmiech) Miałem trzy lata, kiedy posłali mnie do klasztornej buddyjskiej szkoły. Tam panowała metoda „żółtej linijki”. Tą linijką–bijką (via goły tyłek) wbijano mi do głowy wiedzę. Bolała ta nauka. Bardzo. zisiejsze młode pokolenie, jego podejście do życia jest już całkiem inne. Ono nic nie musi. Jak to się mówi: dopóki grom nie grzmotnie, nie przeżegna się – cytuje rosyjskie powiedzenie Wiktor Lwowicz. Ojciec Saszy jest jak żywe srebro, wiecznie w ruchu, pochłonięty ideami naprawiania świata i przyrody, wierzy w moc technologii bardziej niż w ludzką. – Technologie chroniące środowisko u nas są – zapewnia – lecz nie mogą się przebić… Misja, której nie odpuszcza, chociaż już jest na emeryturze: praca nad relacjami z potężnym chińskim sąsiadem. Relacje – powiada – są dobre, ale na papierze tego nie ma. Zwyczajnym ludziom łatwiej się dogadać niż politykom. Pracuje z diasporą nie tylko chińską, także żydowską, polską, tatarską. – Samemu to można, proszę pani, kaszę zjeść, a razem przenosi się góry. W takim domu dorastał Sasza. Ojciec – autorytet, wiecznie w biegu, żeby zarobić i dorobić, utrzymać rodzinę, żeby nie brakowało niczego Saszy i młodszemu bratu. Oni mieli się uczyć. A to kosztowało. Sasza skończył politechnikę, jak ojciec, w Swierdłowsku; brat medycynę. – Sasza nie wziął nic z mojej chińskiej natury. On w stu procentach Ruski. Rosyjska romantyczna dusza. Aż się zastanawiam, czy on mój – Wiktor Lwowicz znów wybucha śmiechem. Sasza siedzi w milczeniu, trochę zakłopotany narracją ojca. Czeka cierpliwie, aż tamten się wygada. W stronę domu, gdzie mieszka Wiera Michajłowna, pełznie blokowisko – gigant, a za nim następne i następne. A jeszcze niedawno była tu dokoła zielona oaza, pola ciągnęły się po horyzont. Dom zaprojektowała Ałła; jest architektem. Budowali go solidarnie całą rodziną. Osacza go betonowa dżungla. asza twierdzi, że on już nie potrafiłby żyć w mieście. Pilno mu wracać za Kamień. Tak nazywają Rosjanie góry Ural. Tam, w nieskażonych przemysłem zauralskich lasach, 120 kilometrów za Swierdłowskiem, buduje na nowo swoją przyszłość. Wierzy, że szczęśliwą. Wielkie słowo? Chyba nie, zwłaszcza kiedy ma się niespełna czterdzieści lat, jak on, i straszną traumę za sobą. 

D

S

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

53


Sens życia

S

asza: – Jestem we wspólnocie, która propaguje ideę odchodzenia z miast, żeby żyć lepiej, na własnym kawałku ziemi, wśród żywej przyrody, z dala od megapolis. Razem z przyjaciółmi budujemy ekologiczną osadę. Babka Saszy: – To jest specyficzna wspólnota. Oni nie piją, nie chuliganią, pomagają sobie nawzajem. Nazywają siebie „czytający”. To od książki „Dźwięczące cedry Rosji”. Wiera Michajłowna, odkąd umarła Saszy żona, bardzo wspiera wnuka w jego nowej życiowej drodze. Przeczytała wszystkie pięć tomów książki. – Ta książka była u nas długo niedostępna, ale naród rosyjski jest przekorny, co zakazane, tym bardziej intryguje, jest ciekawe. Ludzie chcą wiedzieć jak żyć, żeby było im lepiej. A tam jest wszystko napisane. Świat można zmieniać na lepszy bez apokalipsy, małymi krokami, tylko niech każdy zaczyna od siebie. Sasza: – Wielu nazywa nas sektą, ale nie jesteśmy sektą. Jesteśmy wolnymi ludźmi, którzy dokonali wyboru świadomie, jedynie pod presją rozumu – co lepsze dla nas, dla naszego życia. I w miarę naszych sił staramy się tę ideę wolnego życia w zgodzie z przyrodą urzeczywistnić. Ale… W książce są przedstawione marzenia w jarkich barwach, a w życiu, niestety, nie jest już tak barwnie i kolorowo. Znacznie trudniej te marzenia urzeczywistnić. Niemniej kontynuujemy dzieło, praca się toczy – zapewnia Sasza. – Napisali do Putina list, żeby dał po hektarze ziemi pod tę ekoosadę i dostali bezpłatnie – twierdzi Wiera Michajłowna. – No nie całkiem bezpłatnie, babciu, płaciliśmy za obmierzenie terenu, koszty rejestracji itd. Ale – my się nie pchamy do złotej strefy wokół miasta, gdzie ziemia jest faktycznie na wagę złota. Lecz z dala, na głębokich peryferiach szukamy. Tam cena ziemi niewysoka. Tam lasy, zagajniki sąsiadujące z polami. Nie dla mieszczucha. Dla entuzjasty, jak ja, zdrowego, spokojnego życia, w ciszy, wśród ludzi, których sami sobie dobieramy. Przyjmujemy do wspólnoty i pozwalamy założyć siedlisko nowemu członkowi, jeśli cała wspólnota go zaakceptuje. A on zaakceptuje reguły, według których my tam żyjemy. am się udało zebrać taką wspólnotę. Ale oczekiwanie, żeby była ta wspólnota jak jedna rodzina jest niemożliwe do spełnienia. Każda rodzina żyje osobno, według swoich preferencji, na swoim hektarze ziemi, nie jak komuna, ale wspólnota. To różnica. Nie jak we wsi. Bardziej blisko. Jedni drugim pomagają budować dom. W naszej wspólnocie żyje przez cały rok ponad 20 rodzin. Niektórzy przyjeżdżają tylko na sezon – latem. Są dzieci. Do szkoły w najbliższej wsi autobus je zawozi. Są i tacy rodzice, którzy uczą dzieci w domu, a raz w miesiącu wożą je na konsultacje i egzaminy sprawdzające do stacjonarnej szkoły. Jest pomysł, żebyśmy postawili w osadzie swoją szkołę, ale to melodia przyszłości – za mało jeszcze dzieci. I pieniędzy. Nam nikt nie daje, wszystko sami wypracowujemy. Inna sprawa, jak zarabiać na tej swojej ziemi. My już 11 lat tam żyjemy, ale jeszcze się tego nie nauczyliśmy.

N

54

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

Jeździmy do miasta na wachty – kto na budowę, kto w jakimś zakładzie. Niektórzy odnajmują mieszkania w mieście, żeby kopiejkę jakąś mieć. My wszyscy jesteśmy byłymi mieszczuchami, gospodarować na ziemi i z niej żyć jeszcze nie potrafimy. Długa droga przed nami. Wiktor Lwowicz Huan jest perfekcjonistą, nic nie zostawia przypadkowi. – Mam – powiada na pożegnanie – specjalny prezent dla pani. Dla polskiej kultury. Z czerwonego aksamitnego etui ostrożnie wyjął jakiś podłużny srebrzysty przedmiot. To była harmonijka ustna, bardzo stara. Przez chwilę trzymał ją w dłoniach, jakby chciał ją ogrzać, po czym zaczął grać… poloneza Ogińskiego „Pożegnanie ojczyzny”. rał z takim uczuciem, że wszyscyśmy się wzruszyli do łez. Najpiękniejsza pamiątka z podróży; chwila szczęścia, która jednak nie mogła trwać. Zadzwonił telefon. Jakiś ważny „ktoś” prosił o spotkanie z Wiktorem Lwowiczem. – Dowiedział się, że jestem w Moskwie, więc specjalnie przyleciał, czeka na lotnisku. Muszę pędzić, przepraszam – Wiktor Lwowicz już w drzwiach, nakładając palto, rzucił z czarującym uśmiechem: – A tego poloneza dla pani nauczyłem się w nocy. Nuty wyszukałem przez Internet… Ma­gia leży w każdym z nas, sztuką jest pot­ra­fić ją ożywić.

G

Kto słoniowi przynosi

szczęście

O

niemieckiej rodzinie Sylvii wiem niewiele. Jakiś czas mieszkałam u jej syngaleskich krewnych w małym miasteczku Aluthgama na Cejlonie. To tutaj, nad dachami lichych domów, góruje ów słynny, gigantycznych rozmiarów posąg Buddy, jeden z największych w Azji. Sylvia przyjechała akurat do krewnych; z córką, zięciem, dwojgiem wnucząt. Szczęśliwa, hałaśliwa gromadka płoszycieli spokoju ogrodowych gekonów i palmowych wiewiórek. W Niemczech Sylvia prowadzi gabinet terapeutyczny; leczy ludzkie dusze. Na Cejlonie koi własną. Któregoś dnia przyszła do mnie i powiada: – Chodź jutro ze mną do świątyni kąpać słonia. Tylko wcześnie rano musimy wyjść. Jest chyba jedyną kobietą, która uczestniczy w takim rytuale. Czemu? Opiekuje się tym słoniem od maleńkości. Kiedy go pierwszy raz zobaczyła, był w opłakanym stanie, wychudzony, chory. Przynosiła lekarstwa, kurowała, karmiła. I tak już zostało. Kiedy przyjeżdża, najpierw idzie sprawdzić, jak się ma jej pupil. Słoń rozpoznaje ją. Wyrósł na potężne, piękne zwierzę. – Ludzie kupują figurki słoni na szczęście, a ja mam szczęście przyjaźnić się ze słoniem – mówi Sylvia. Kąpiel: szorowanie miejsce w miejsce olbrzymiego, wyraźnie zadowolonego zwierzęcia. Jako szczotki – łupiny orzechów kokosowych. Męskie zajęcie. Ciężka praca. Jak pokuta. Sylvia, krucha, delikatna… Ale to nie ona, star-


Sens życia

sza pani, lecz dwaj kornacy opiekujący się słoniem na co dzień, byli bardziej zmordowani. Kąpiel odbywa się na tyłach świątyni, w niezbyt dużym betonowym basenie wypełnionym zielonkawą od glonów wodą. Do Czarnej Rzeki za daleko, parę ładnych kilometrów. Obok basenu jakieś chaszcze, śmieci. Jedyna zaniedbana część olbrzymiej wycackanej posiadłości klasztornej. Pielgrzymi nie mają tu wstępu. Ani miejscowi. Zresztą po co? ejlon jest bogaty dla turystów, a dla miejscowych – zależy do jakiej należą „kasty”. Stary służący Sugandiki, bogatej Syngalezki z Aluthgamy, marzy o małym radiu na baterie. Nieosiągalne marzenie. Pracuje za jedzenie i dach nad głową. XXI wiek! A mówi się: jeżeli chcesz poznać człowieka, zobacz wpierw jak zajmuje się swoim zwierzęciem… Na plaży słynącej z najpiękniejszych zachodów słońca żyją dzikie psy; wiecznie głodne, chłepcą słoną wodę z oceanu. Gdy psów jest zbyt dużo i psują „widoki”, są wyłapywane i zabijane. Okrutna śmierć ale tania; oszczędzę opisu. Przy tłumnie odwiedzanych przez turystów zabytkowych buddyjskich świątyniach psy – szkielety też często można spotkać. W kraju, gdzie kultywowana jest wiara w reinkarnację. A jeśli w następnym wcieleniu będziesz psem, bo taka twoja karma? W sierocińcu dla słoni w Pinnawala jest słoń, któremu kłusownicy wyłupili oczy. Są osierocone słonie z całej wyspy, także te pozbawione ludzkiej opieki.

C

Słoń ze świątyni Kande Vihara ma więcej szczęścia. Został uratowany przez dobrego człowieka z drugiego krańca świata. zień w świątyni rozpoczyna misterium, którego nie oglądają pielgrzymi. Świątynia jest jeszcze zamknięta, jest cicho, jakoś tak uroczyście. Uliczką wzdłuż zabudowań klasztornych, prowadzony przez opiekunów, kroczy słoń. Wchodzi na świątynny plac i tam, przed każdą kapliczką, a jest ich kilka, przystaje, kornak łagodnym głosem coś do niego mówi i... słoń przyklęka na oba kolana, po czym jest prowadzony do następnej kaplicy i następnej. Na koniec wraca na swoje stałe miejsce – na plac u wejścia do świątyni, gdzie pod rozłożystym starym drzewem spędza większość dnia przywiązany za nogę łańcuchem do pnia drzewa. Tłumy pielgrzymów, codziennie przelewające się przez podwórzec, czasem przynoszą lub kupują na miejscu trochę owoców dla słonia. Też rodzaj modlitwy. Nie tylko datki składane mnichom. Czasem słoń „Sylvii” nosi na grzbiecie turystów. Pozują z nim do zdjęć. Zarabia na utrzymanie. zasem uczestniczy w procesji, gdy odprowadzany jest do świątyni chłopiec, który zostanie mnichem. Wówczas słoń, wystrojony w kapy i świecidełka, kroczy na przedzie. W procesji bierze udział cała społeczność miasteczka. Słoń ze świątyni Kande Vihara już zawsze będzie potrzebował ludzkiej opieki. Na wolności już by nie potrafił żyć jak dzikie słonie, które na Cejlonie jeszcze są. Żyją w rezerwatach. 

D C

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


BĄDŹMY szczerzy

Szanować siebie to też sztuka

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Na sklepowych półkach ocet, musztarda i niewiele więcej; w telefonach głucha cisza; na ulicach czołgi, transportery opancerzone, koksowniki, przy których grzeją się postacie w stalowej barwy mundurach moro, ale też w zielonych wojskowych; w telewizji prezenterzy w wojskowych mundurach; w więzieniach tysiące ludzi Solidarności. Później w telefonach niezapomniany, aksamitny głos z dość zdecydowaną odzywką: „rozmowa kontrolowana – rozmowa kontrolowana...”, a na ulicach krzątający się smutni ludzie, przyspieszający gwałtownie w obliczu zbliżającej się godziny milicyjnej. Tak wyglądały pierwsze dni stanu wojennego z grudnia 1981. Mój kolega z celi w Załężu, Wiesio Wojtas ze Stalowej Woli, oczekiwał pierwszego dziecka. Miał nadzieję na kontakt, jeśli nie z żoną, to z kimś z rodziny w Boże Narodzenie. Widzenia nie było, ale władza jaruzelska łaskawie zezwoliła na dostarczenie paczki. Ale na list już nie. Dlatego wszyscy oglądaliśmy na wszystkie strony kartonik po paczce. Z sukcesem! W niewidocznym normalnie miejscu, w samym rogu (trzeba było odkleić kawałek kartonu w miejscu zagięcia) drobnym maczkiem było napisane „masz córkę” i waga dziecka, której już nie pamiętam. W końcu minęło 35 lat, Ja już miałem trzy córki, najmłodsza, 3-miesięczna wtedy, Krysia miała być ochrzczona w Boże Narodzenie. Niestety, nie byłem na chrzcie mojego najmłodszego dziecka, bo jaruzelska władza nie zgodziła się na to. Ale Krysia, choć wtedy jeszcze nieświadoma, pamięta, że komuniści nie puścili taty na jej chrzest

i jej dzieci też to będą pamiętały. Raczej zupełnie inaczej pamiętają tamten czas dzieci pułkownika Mazguły – niedawnego obrońcy emerytalnych przywilejów dla ubeków i esbeków – bo im też pewnie, jak niedawno przed Sejmem, tłumaczył, że poza jakimiś mało ważnymi incydentami (masakra w kopalni „Wujek” i „Piast”, zakatowanie w komisariacie milicji Grzegorza Przemyka, zamordowanie ks. Jerzego Popiełuszki, zamordowanie jeszcze co najmniej 100 osób, o drobnych nietaktach wobec Wiesia Wojtasia i mojej skromnej osoby wstyd nawet wspomnieć) ogólnie rzecz biorąc władza „dochowała wtedy jakiejś kultury”. Wydawałoby się, że po 35 latach, gdy w polskim parlamencie nie ma nawet lewicy, przynajmniej z nazwy, są warunki, by ofiary stanu wojennego uczcić godnie. Zawiesić po prostu polityczne przepychanki na 24 godziny, pójść razem na nabożeństwo poświęcone pamięci ofiar, wspólnych przecież przyjaciół i kolegów uczestników dzisiejszych politycznych konfliktów, zamanifestować solidarność z tymi, którzy nie doczekali czasu wolności, którzy oddali przecież życie za to, aby ich przyjaciele i koledzy mogli w warunkach wolności i demokracji toczyć spory polityczne, mówiąc mniej elegancko – żreć się ze sobą. Okazuje się, że nic z tych rzeczy. Że 13 grudnia dla dzisiejszej opozycji jest świetną okazją, aby głoszone od roku tezy o zagrożonej demokracji jeszcze bardziej podgrzać. Stało się coś, co wydawało się po prostu niemożliwe: pod apelem wzywającym do manifestacji w rocznicę stanu wojennego przeciwko rządowi podpisały się ikony Solidarności – Lech Wałęsa, Grzegorz Schetyna, Władysław Frasyniuk – pospołu z tymi, którzy tę Solidarność przez wiele lat tępili. Obok esbeka kierującego wiecem w obronie przywilejów swoich kolegów stanął Borys Budka, minister sprawiedliwości w rządzie zdominowanym przez PO szczyczącą się solidarnościowymi korzeniami. Trasa nieszczęsnej manifestacji zaczyna się przed dawnym budynkiem KC PZPR, a kończy przed siedzibą Prawa i Sprawiedliwości - taki symbol gwałcenia demokracji wtedy, przed 35 laty, przez „jaruzelnię”, a teraz przez „pisiorów”. Doprawdy, na taki pomysł mogli wpaść tylko ci, którzy o wiele bardziej nienawidzą politycznych rywali niż lubią Polskę. Coraz bardziej mam poczucie, że należę do pokolenia, którego wpływowa część z upodobaniem gnoi własną biografię. Pokolenia, dla którego punktem odniesienia byli dziadkowie, ojcowie, wujkowie – żołnierze AK, powstańcy warszawscy, bohaterowie podziemia niepodległościowego kontynuującego beznadziejną po wojnie walkę z sowiecką dominacją. Cieszyłem się pod koniec lat osiemdziesiątych, gdy oni, już w bardzo zaawansowanym wieku, mówili: – No, wam się wreszcie może udać. Jest bardzo prawdopodobne, że dla następnego pokolenia ludzie Solidarności nie będą punktem odniesienia. Żeby tak było, to pokolenie samo musi szanować siebie. Na razie młodzi stawiają na żołnierzy wyklętych jako swoich bohaterów. Dobrze, że ich mamy. Życzę miłych, wesołych i spokojnych świąt Bożego Narodzenia i Szczęśliwego Nowego Roku 2017. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

56

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016



POLSKA po angielsku

Za wczorajszym dniem tęsknię najbardziej

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS W czasach, kiedy komputery nie nadążają ze zmianami, jakie się im w pamięć wprowadza, w czasach wściekłego dążenia, żeby stare zastąpić nowym, wolne szybkim, duże małym, a grube płaskim i najlepiej bezdotykowym, mnie się coraz bardziej wszystko wczorajsze podoba. Obsesję na punkcie starych filmów i seriali miałam zawsze, ale ta niegroźna dla otoczenia ekstrawagancja nigdy wcześniej tak mną nie targała jak teraz. Kiedy w telewizji zaczynają serialową nowość, mój palec odruchowo naciska czerwony guzik na pilocie. Z góry zakładam, że to nie moje klimaty, bo wszystko, co piękne i wzruszające w polskiej kinematografii, już było, a żaden dzisiejszy aktor nie będzie przypominał mi wyglądem mojego taty jak Andrzej Kopiczyński w „Czterdziestolatku”, żadna polska aktorka nie wzbudzi tyle złości, co Małgorzata Braunek jako Izabella Łęcka, kiedy życie Wokulskiemu marnowała, więc na żadną nie czekam. A jakby tego było mało, „Lody jak dawniej”, które obiecywały przenieść cię smakami w dzieciństwo, samą sztucznością są mrożone. Zimą, szczególnie w okresie przedświątecznym, za tym wczorajszym dniem tęsknię najbardziej. Szczęśliwa ja, której

Boże Narodzenie kojarzy się z beztroską i bezpieczeństwem dzieciństwa! Niech tylko odrobinę śniegu spadnie, a mnie się zaraz przypominają tamte srogie zimy, czuję mróz na policzkach i gorąc pod czapką, kiedy tak człapię na ostrzach łyżew, których nigdy mi się nie chciało przebierać na drogę powrotną z lodowiska do domu. (Zamarznięte bajorko na Piastów za wieżowcami, gdzie obecnie jest stacja benzynowa Shell) Tyłek mokry, kolana obite, rękawiczki zamarznięte, z których wysysam trochę śniegu, żeby z głodu nie umrzeć. Idę i myślę, czy tato przywiózł już choinkę z lasu, bo to przecież dzisiaj ten dzień! Tato z panem Leszkiem, sąsiadem i przyjacielem, co roku wycinali nielegalnie pod osłoną nocy dwa świerki – o zgrozo! – przywozili przytroczone do dachu białej dacii, targali po schodach klatki, świeży leśny zapach szedł za nimi na pierwsze piętro i wyżej. W przedpokoju naszego mieszkania tato siekierą przycinał pień i razem ustawialiśmy drzewko w centralnym miejscu dużego pokoju. Pies wypijał wodę z talerzyka podstawionego pod śrogi, dziwił się kolorom, zapachom, ciągnął włosy anielskie po dywanie, nie pojmował, dlaczego w bańkach, w których się przegląda, jego nos nagle taki wielki wyrasta… Takie to były czasy, że chociaż niczego nie było, wszystko było. Szynka konserwowa obtoczona w pysznej galaretce, radziecki szampan, czekoladki malaga, sałatka jarzynowa, sernik z rodzynkami i obowiązkowo pod choinką praktyczny prezent – zestaw szalik+rajtuzy+pomarańcze+flamastry+czekolada. Pierwsza gwiazdka zawsze błysnęła na czas, kiedy już pusty żołądek przyklejał się do kręgosłupa, to ja zazwyczaj rzucałam hasło – jest! Potem przy zgaszonych światłach długo patrzyłam na rozjaśnione śniegiem podwórko, na wystrojone w biel gałęzie drzew, na płatki wirujące wokół głowy latarni i marzyłam… tylko nie pamiętam o czym. Ludzie występujący w moim dzieciństwie niczym postaci z bajek, byli piękni, młodzi i szlachetni, mniej się przejmowali drobiazgami, byle co ich nie złościło, nie zaglądali do garnka i portfela innym, nie kłócili się z telewizorem, nie brali pożyczek, których spłaty gnębią miesiącami, nie zasłaniali brakiem czasu, nie straszyli pośpiechem, nie chorowali i nie zatruwali atmosfery świąt sporami politycznymi. Byli też nieśmiertelni takim przez dziecko wymyślonym rodzajem nieśmiertelności – póki oni są, to ja też będę. Cały ten magiczny świat stworzyli specjalnie dla mnie, żebym zapamiętała, żeby to ciepło i miłość wystarczyły na długo, do samego końca. Tyle od nich dostałam świątecznej mocy, że wciąż się nią dzielę, uparcie rozdaję na prawo i lewo. Wy też podajcie dalej! Wesołych Świąt. 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Trump w kisielu

KRZYSZTOF MARTENS W moim domu Stefan Kisielewski obecny był od zawsze. Bardzo go cenię, przede wszystkim jako niezwykle utalentowanego aforystę. Genialne „Rzeczy najmniejsze” są aktualne do dzisiaj. Coraz więcej rzeczy rozumiem, lecz coraz trudniej mi przychodzi wyrazić to w słowach. Wygrana Donalda Trumpa mnie nie zaskoczyła. Światowy trend „zmiany za wszelką cenę” zadziałał w tych wyborach z ogromną siłą. Z uwagą obserwowałem kampanię, w czasie której kandydat, Trump obrażając kobiety, Latynosów, muzułmanów, Murzynów, zrażał do siebie wpływowe środowiska. Wydawało mi się, że mimo sprzyjającej koniunktury, na własną prośbę odepchnie się od prezydentury. Nie doceniłem siły trendu. Kłamstwo świadome jest lepsze od nieświadomego, to pierwsze jest przestępstwem, to drugie rodzajem choroby psychicznej. Prędzej zły człowiek się poprawi, niż wariat wyleczy. Donald Trump kłamał na każdy temat, codziennie zaprzeczał samemu sobie, mówił bzdury i prezentował żenujący brak wiedzy, często się kompromitując. Fantastyczna była reakcja jego wyborców. Oni liczyli, że „zły człowiek” się poprawi i bagatelizowali wszystkie jego wpadki. Prawda bywa złożona, kłamstwo proste. W każdym oszczerstwie Trumpa pojawiał się okruch prawdy, co pozwalało wyborcom w nie uwierzyć. Prawda bywa

tak skomplikowana, że sprzedanie jej słuchaczom przekracza możliwości cywilizacji obrazkowej XXI wieku. Krowa, która dużo ryczy, daje również dużo mleka, rykiem zaś przywołuje ludzi, aby ją doili. Republikański kandydat na prezydenta obiecywał, że muzułmanów nie będzie wpuszczał do USA, a niepokornych już tam mieszkających – deportował. Mimo to amerykańscy wyznawcy islamu na niego głosowali. Pojawiła się przewrotna argumentacja – izolacja USA, którą w kampanii obiecywał Donald, spowoduje, że światowe mocarstwo przestanie się wtrącać do wewnętrznych spraw Orientu. Zgorszenie jest odwrotną postacią podziwu. Trump bezceremonialnie okazywał swoją pogardę kobietom. Blisko połowie z nich to się podobało. Szczęście izolowanych krajów to niebezpieczeństwo atomizacji świata. Zapowiedziana przez nowo wybranego prezydenta strategia izolacjonizmu to ogromne niebezpieczeństwo dla Polski. Osłabienie NATO oznacza zostawienie wolnej ręki Putinowi w Europie. Wojna nie przychodzi wtedy, gdy gotowi są do niej wszyscy, lecz wtedy gdy gotowi są niektórzy. Pisałem niedawno o ogromnych inwestycjach Rosji w uzbrojenie armii. Europa Zachodnia została daleko z tyłu jeżeli idzie o nakłady na wojsko. Do wojny z Rosją zdecydowanie nie jest przygotowana. Osioł popędzany batem opiera się i nie chce iść, osioł ciągnięty za ogon do tyłu – rusza naprzód. Pojawiło się wiele skomplikowanych analiz dotyczących zachowania się elektoratów demokratów i republikanów. Hillary poparli wszyscy najważniejsi politycy jej partii, czołowe gazety i telewizje, najsławniejsi celebryci. Od Donalda odcinali się co ważniejsi republikanie. Jak na to zareagowali wyborcy? Zachowali się logicznie. Tyle tylko, że popieprzyło im się w głowach i poprzestawiały im się bodźce. Jak popychano ich w stronę Hillary, to oni natychmiast ruszali w kierunku Donalda. Trzeba żałować róż, gdy płoną lasy. Gdy lasy nie płoną, to różom zazwyczaj nic się nie dzieje. Amerykanie podzielili się na dwa obozy. Brutalna kampania niewątpliwie wpłynie na relacje między nimi. Zasypywanie rowów będzie bardzo trudne. Demokracja pociąga, gdy jej nie ma. Demokracja w XX-wiecznym kształcie powoli umiera. Zastępuje ją hybrydowa struktura niemająca jeszcze wyraźnego kształtu, kształtowana przez wszechobecny Internet. Przeczekać można wszystko, jeśli nie świat, to ty się zmienisz. W poprzednim felietonie pisałem, że okres XXI-wiecznej dekadencji można spróbować przeczekać. Jednak istnieje realna groźba, że nie świat, ale my się zmienimy. Kursywą oznaczone zostały aforyzmy „Kisiela”. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

60

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016



Nauka

Ks. prof.

Michał Heller:

Wszechświat

nie mógłby funkcjonować bez przypadków

Ks.

prof. Michał Heller (rocznik 1936) to światowej sławy kosmolog, fizyk, filozof i teolog, profesor Wydziału Filozofii Papieskiego Uniwersytetu Jana Pawła II w Krakowie, pracownik Obserwatorium Watykańskiego, członek zwyczajny Papieskiej Akademii Nauk i wielu towarzystw naukowych. Autor kilkudziesięciu książek matematyczno-fizycznych i kosmologicznych. Kawaler najwyższego polskiego odznaczenia – Orderu Orła Białego; posiadacz wielu nagród, wyróżnień i doktoratów honoris causa. W 2008 r. został laureatem Nagrody Templetona, jednej z najbardziej prestiżowych i najwyżej na świecie dotowanych nagród dla uczonego w wysokości ok. 1,6 miliona dolarów, nazywanej też „katolickim Noblem”, przyznawanej za szczególny wkład w rozwój duchowego wymiaru życia człowieka. Przeznaczył ją w całości na założenie i rozwój Centrum Kopernika w Krakowie. Wykłady otwarte Księdza Profesora, odbywające się w Rzeszowie o tej porze roku od kilku lat, cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Nie inaczej było i tym razem – widownia Teatru im. Wandy Siemaszkowej dosłownie pękała w szwach. Wśród słuchaczy byli reprezentanci władz miasta, podkarpacki kurator oświaty, duchowni, przedstawiciele rzeszowskich uczelni, przedsiębiorcy i samorządowcy. Zebranych przywitał dr Wergiliusz Gołąbek, rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania z siedzi-

62

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

„Czy Wszechświatem rządzi przypadek?” – to tytuł wykładu otwartego, który ks. prof. Michał Heller wygłosił w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. – Chyba zrujnuję cały wykład, jeżeli od razu odpowiem na to pytanie, że nie rządzi, dlatego, że ja tu przypadkiem nie jestem, bo przyjaźń i sympatia nie są przypadkiem, a one są powodem, że właśnie tutaj jestem – żartował na początku spotkania wybitny uczony, wzbudzając burzę braw na widowni. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak

bą w Rzeszowie. – Podziwiam państwa, że w taki wieczór jesienno-zimowy, gdzie lód na drodze, przyjechali państwo m.in. specjalnym autobusem z Przemyśla – stwierdził rektor. – To państwo jesteście tymi osobami, które zawsze zastanawiają się, są pełne refleksji nad światem i otaczającą nas rzeczywistością. Brawa dla państwa! – dodał dr Gołąbek, na co zebrani zareagowali, a jakże!, oklaskami. Następnie rektor przywitał głównego bohatera spotkania. Przypadek wkomponowany w matematyczność świata Po powitaniach przyszła pora na „danie główne”, czyli wykład ks. prof. Hellera. Uczony podjął podczas niego refleksję m.in. na temat, czym jest przypadek; czy istnienie świata bez przypadków byłoby możliwe oraz dlaczego ciągle boimy się przypadku. rzypadek, tak jak go zdefiniował wybitny kosmolog, to zdarzenie, którego prawdopodobieństwo (a priori) jest mniejsze od jedności. Uczony pokazał to na prostym przykładzie kostki do gry. Kiedy nią rzucamy, jest 6 możliwości wyniku (od 1 do 6), a prawdopodobieństwo każdego z nich wynosi 1/6. Po pierwszych próbach może się okazać, że jest ono nieco inne, ale – jak przekonywał uczony – im dłuższa seria rzutów, tym bardziej względna częstotliwość wyrzucenia określonego numeru przybliża się do 1/6.

P


Jaki stąd wniosek? – Przypadek to nie jest coś, co pojawia się nie wiadomo skąd. Przypadek wkomponowuje się w matematyczność świata – dowodził ks. Heller. alej laureat Nagrody Templetona wyjaśniał, że przypadki są ściśle wkomponowane w funkcjonowanie przyrody i muszą istnieć, żeby świat mógł funkcjonować. Zilustrował to rysunkiem dwóch małych ludzików próbujących postawić wielki ołówek na jego ostrzu. Zgodnie z prawami fizyki, jest to niemożliwe i taki ołówek musi upaść. – Jednak gdyby nie przypadek, ołówek nie wiedziałby, w którą stronę upaść – żartował uczony. – W siatce praw przyrody są „wolne miejsca”, które mogą być wypełnione przez przypadki i jest ich dokładnie tyle – ani mniej, ani więcej – ile jest potrzebne do tego, by prawa przyrody mogły funkcjonować – dowodził ks. Heller, po czym dodał: – Historia wszechświata to współdziałanie konieczności, czyli praw przyrody, i przypadków. Dlaczego zatem boimy się przypadku? Część odpowiedzialności za to ponosi, zdaniem ks. Hellera, Arystoteles, który twierdził, że nauka jest nauką wtedy, gdy odkrywa przyczyny różnych zjawisk. A zatem zadaniem nauki jest wykrywanie ciągów przyczyn i skutków. Przypadek to, według słynnego greckiego filozofa, coś, co powoduje, że ciąg wyjaśnień przyczyn i skutków się załamuje. Dlatego Arystoteles twierdził, że przypadek jest wkroczeniem irracjonalności do struktury świata.

D

– To, co powiedziałem dotychczas, pokazuje, że tak nie jest; że przypadki są wmontowane w strukturę wszechświata i bez nich tego wszechświata wyjaśnić się nie da – dowodził uczony. Błędne poglądy manichejczyków Ks. Heller rozważał również problem, czy Bóg kontroluje wszystko, czy wręcz przeciwnie - jest w dziele stworzenia coś, co Mu się nie udało i czy świat przynajmniej w części nie jest dziełem dobrego Stwórcy, lecz jakiegoś Anty-Boga. tym kontekście przypomniał dzieje sekty manichejczyków, którzy głosili dualizm Dobra i Zła, w skrajnej postaci przyjmując, że istnieją dwaj Bogowie: Bóg Dobra i Bóg Zła, w złagodzonej formie – że Bóg Zła jest Bogiem słabszym, aż do postaci rozrzedzonej, w której istnieje Pan Bóg, ale ograniczony elementami Zła, np. materią. Stąd manichejczycy negowali np. instytucję małżeństwa i rodzenie potomstwa. Ks. Heller przypomniał nauczanie Kościoła, że wszystko, co stworzył Pan Bóg, jest dobre i że ma On pełną władzę nad całym wszechświatem, a zatem – jak podkreślił – poglądy manichejczyków są błędne. Uczony nazwał przeciwstawianie przypadku Panu Bogu „nową formą manicheizmu”, potępionego przez Kościół. – To, co z naszego punktu widzenia jest przypadkiem,

W

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

63


Nauka z punktu widzenia Pana Boga jest elementem planu – dowodził kosmolog, ilustrując to często spotykanym przykładem, kiedy przypadkowe – wydawać by się mogło – spotkanie na dworcu kolejowym dwojga ludzi, którym uciekł pociąg, wpływa na całe ich życie, skutkując np. małżeństwem. Co mają buraki do istnienia Pana Boga poza czasem

Cykl wykładów „Wielkie pytania w nauce” ma na celu upowszechnianie wiedzy z zakresu nauk ścisłych, humanistycznych oraz przyrodniczych. Kolejne spotkanie odbędzie się 27 lutego 2017 r. Wykład „Dlaczego myślimy i jak mózg prowadzi nas na manowce?” wygłosi prof. Jerzy Vetulani. Cykl zwieńczy wykład prof. Jerzego Bralczyka „Jak mówić, żeby nas słuchano?”, który odbędzie się 3 kwietnia 2017 r.

Po wykładzie ks. profesor odpowiadał na pytania z sali. Dyskusję moderował Łukasz Kwiatek z działu nauki „Tygodnika Powszechnego”, doktorant Księdza Profesora. dpowiadając w kontekście manicheizmu na pytanie, czy kreacjonizm, negujący teorię ewolucji, w którą w istotny sposób wpisuje się przypadkowość, jest herezją, uczony stwierdził, że formalnie rzecz biorąc tak, zaznaczając jednocześnie, że w intencjach kreacjonistów kryje się coś wręcz przeciwnego niż w manicheizmie – oni walczą z teorią ewolucji, by zagwarantować należne miejsce Panu Bogu. – Ich intencje są, jestem pewien, bardzo szczere – stwierdził ks. Heller. – Mając do wyboru Boga albo przypadek, wybierają Boga i starają się zminimalizować albo wykluczyć (o ile się da) przypadek. Natomiast formalnie, jeżeli uznamy przypadek za coś, nad czym Pan Bóg nie ma kontroli, to jest to niezgodne z nauką Soboru. – Początkowo Kościół katolicki odnosił się do teorii ewolucji z dużą rezerwą – stwierdził ks. Heller. – Potem ta rezerwa coraz bardziej topniała. Encyklika „Humani Genesis” papieża Piusa XII wyraźnie, pod pewnymi warunkami, zezwalała na teorię ewolucji – nie traktując jej oczywiście jako czynnika, który zastępuje Pana Boga. Najbardziej autorytatywna była wypowiedź Jana Pawła II, który w słynnym przemówieniu z 1996 r. stwierdził, że nie ma sprzeczności pomiędzy ewolucją a nauczaniem Kościoła. Oczywiście nie można nikogo zmusić do przyjęcia teorii ewolucji. Kościół może „zmusić” kogoś, by przyjął tajemnicę Trójcy Świętej; jak nie przyjmuje, to nie jest członkiem Kościoła. Ale nie może zmusić do przyjęcia teorii ewolucji – to nie jest jego rola. Jedno z pytań dotyczyło sensu modlitwy w sytuacji, kiedy Pan Bóg istnieje poza czasem, widzi wszystko wstecz i w przód, a więc wie, że to, o co Go prosimy, spełni się. Uczony, zastrzegając, że jeżeli jest prawdą koncepcja filozoficzna, iż Pan Bóg istnieje poza czasem (bo jak jest naprawdę, nie wiemy), to widzi On całą historię wszechświata jako obserwator zewnętrzny. – Załóżmy, że modlę się dziś o to, by mi obrodziły buraki. Pan Bóg widzi, że ja się modlę, bo widzi wszystko, w przeszłość i przyszłość, podoba Mu się ta modlitwa i chce mi te buraki dać. Wtedy w warunkach początkowych wszechświata umieszcza, że w tym a tym dniu mają być te buraki. I wysłuchał mojej

O

64

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

modlitwy, chociaż zrobił to nie w tym czasie, kiedy ja prosiłem. Choć akurat z Jego punktu widzenia to wszystko jedno. Coś, co z mojego punktu widzenia jest przypadkiem, u Pana Boga było już w warunkach początkowych wszechświata – tłumaczył laureat Nagrody Templetona. Długa kolejka po autograf

Ksiądz Profesor po raz kolejny udowodnił, że jest nie tylko wybitnym uczonym, ale także świetnym mówcą, obdarzonym ciepłym poczuciem humoru i dystansem. Jak choćby wtedy, gdy na przypomnienie Łukasza Kwiatka, że będąc w mieszkaniu ks. Hellera w Tarnowie widział zeszyt, w którym uczony zapisuje wszystkie swoje publikacje i że ta lista już 3-4 lata temu zawierała ok. 1150 pozycji, zareagował dowcipną uwagą: – To moi goście grzebią mi w notatkach?! Uwaga Łukasza Kwiatka miała ilustrować, jak ważna w życiu uczonego jest skrupulatność, odporna na działanie przypadku i przejawiająca się w tak prostych czynnościach, bez której jednak trudno byłoby wykonać tak tytaniczną pracę, jaką wykonał w swoim życiu naukowym Ksiądz Profesor. Uczony stwierdził, że prowadzi i uzupełnia tę listę z… powodów biurokratycznych, bowiem co jakiś czas musi przedstawić na Radzie Wydziału wykaz publikacji. – Jak tego nie zrobię, to przyznaje się uczelni mniej punktów, a wtedy będzie mniej pieniędzy. Żeby zminimalizować złe skutki biurokracji, wolę mieć to spisane w jednym miejscu, niż za każdym razem szukać w książkach, co opublikowałem – tłumaczył wybitny kosmolog. – To jest główna racja. Poboczna: to może być taka zarozumiałość, że sobie ludzie popatrzą, ile tego jest. Ale to jest stonowane, bo jak sobie popatrzę na początek tej listy, to czasem się wstydzę – dodał uczony wśród śmiechu sali i braw. Po spotkaniu do ks. Hellera ustawiła się długa kolejka po autograf na jego książkach, wydanych przez Wydawnictwo Copernicus Center Press (którego pomysłodawcami i założycielami byli ks. prof. Michał Heller oraz prof. Tadeusz Pomianek, wieloletni rektor WSIiZ, a obecnie prezydent tej uczelni). rganizatorem spotkania była Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania. Zainaugurowało ono cykl wykładów interdyscyplinarnych „Wielkie pytania w nauce”, realizowanych pod patronatem „Tygodnika Powszechnego”. Patronatem honorowym objęły to wydarzenie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Kuratorium Oświaty w Rzeszowie. Partnerem strategicznym cyklu jest Urząd Miasta Rzeszowa. Przedsięwzięcie realizowane jest we współpracy z Fundacją Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych w Krakowie, wydawnictwem Copernicus Center Press, Teatrem im. Wandy Siemaszkowej oraz firmą Elektromontaż. 

O



Fotografia Tadeusz Poźniak

Z prof. nadzw. dr. hab. n. med. Kazimierzem Widenką,

kierownikiem Kliniki Kardiochirurgii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Pamięta Pan swój pierwszy przyjazd do Rzeszowa? Prof. nadzw. dr hab. n. med. Kazimierz Widenka: To był chyba 2004 rok i zapamiętałem wschód słońca nad nieistniejącym już hotelem Rzeszów. Po pełnym życia Śląsku, Rzeszów 12 lat temu robił chyba przygnębiające wrażenie? Nie, ja się szybko nie zniechęcam (śmiech). Lubię wyzwania, działanie. Miałem jasny cel: przyjeżdżam do miasta, gdzie nie ma oddziału kardiochirurgii, trzeba go jak najszybciej stworzyć i zrobić wszystko, by zaznaczyć swoje istnienie na mapie Polski. Oczywiście, dzisiaj Rzeszów jest dużo ładniejszy, ale wtedy też nie było źle. W tamtym czasie na Śląsku mieszkałem w Mikołowie, mieście mniejszym od Rzeszowa, wizja przeprowadzki na Podkarpacie nie kojarzyła mi się więc z perspektywą życia w małej mieścinie na końcu świata, gdzie będzie mi źle. Już wtedy myślał Pan jak „zadaniowiec”. ddział kardiochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie rozpoczął działalność w październiku 2006 roku. Budowa rozpoczęła się jesienią 2004 roku i kosztowała ponad 45 mln zł. Podkarpacie było wówczas jedynym województwem w Polsce, w którym nie wykonywano operacji na otwartym sercu. Pamiętam, jak stałem na gołej ziemi, z której miał wyrosnąć budynek i już wtedy czułem, że jak machina ruszy, to kardiochirurgia powstanie. W tamtym czasie nie miał Pan jeszcze 40 lat, był po kilkuletnim pobycie w Wielkiej Brytanii, w II Klinice Kardiologicznej w Katowicach był Pan dobrze zapowiadającym się doktorem kardiochirurgii i nagle Rzeszów, ziemia nieznana. Po co Panu to było? Nigdy do końca nie jest dobrze. Jak ktoś ma ambicje robić coś w życiu, wcześniej czy później chce być liderem. Miałem wtedy 38 lat, rzeczywiście byłem świeżo po powrocie z Anglii i miałem przed oczami to, co było złego i dobrego w Wielkiej Brytanii, wiedziałem więc, jak od podstaw zorganizować oddział kardiochirurgii, by dobrze funkcjonował. Marzyłem, by te plany wcielić w życie. 10 lat temu, gdy powstawała w Rzeszowie kardiochirurgia, udało się Panu ściągnąć tutaj sporą ekipę medyczną ze Śląska.

O 66

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016


Kardiochirurgia Przyjechał mój zastępca, którym jest do dziś, dr Maciej Kolowca, perfuzjoniści, pielęgniarka oddziałowa, ale w sumie mniej niż 10 osób. Dla nas wszystkich nie były to łatwe decyzje, bo większość z nas miała już na Śląsku rodziny, domy albo mieszkania i niełatwo było zdecydować się na stały pobyt w Rzeszowie. Sam nie najlepiej czułem się z faktem, że na Śląsku zostawiam rodziców, którzy do dziś tam mieszkają. Jednocześnie dla wszystkich z nas był to awans zawodowy, wyzwanie, co nie jest bez znaczenia. I co najważniejsze, większość została tutaj na stałe i chwali sobie Rzeszów. Wielu z was, zanim w ogóle weszło do sali operacyjnej, już 12 lat temu „bawiło się” w konsultację i nadzór ekipy, która budowała oddział. ak (śmiech). Gdy przyjechałem, budynku nie było, nocowałem w hotelu, a od rana siedziałem nad papierami wielokrotnie zmieniając projekt budowlany oddziału. Najbardziej zależało mi, by sale były 2,3-osobowe, komfortowe dla pacjentów. Oddział dobrze jest też rozwiązany komunikacyjnie. Chodziło mi o to, by jak najkrótsza była droga pomiędzy salą operacyjną a odziałem intensywnej terapii. Ma to ogromne znaczenie, bo na wszystkich oddziałach kardiochirurgii dużo nieszczęść dzieje się właśnie w czasie transportu pacjenta z zabiegu na oddział. W Rzeszowie to zaledwie 15 metrów, na szczęście. Oddział wystartował w październiku 2006 roku. W tamtym czasie do Rzeszowa na stałe przeprowadziłem się od 1 lipca i można powiedzieć, że do października miałem spokojny czas, nawet na Wisłoku zdążyłem zrobić kurs żeglarski. Wtedy też miał Pan swój słynny gabinet w piwnicy, w pralni? Nie był taki zły (śmiech). Mały, zagracony, z mikroskopijnym biurkiem, ale przez trzy miesiące, do października, dawałem radę w nim pracować. Pamięta Pan do dziś pierwszych pacjentów z października 2006? Oczywiście. W pierwszym tygodniu działalności było 5 operacji. W pierwszym dniu, na otwarciu oddziału zabieg wszczepienia bypassów przeprowadził prof. Stanisław Woś, który pochodzi z Jarosławia i był ogromnym orędownikiem powstania kardiochirurgii w Rzeszowie. To właśnie on mnie namówił, bym podjął się misji jej stworzenia. Z tamtych pierwszych pacjentów do dziś zmarł jeden, i to na chorobę absolutnie niezwiązaną z sercem. Pamięta Pan pierwsze statystyki oddziału z 2006 roku? W pierwszych trzech miesiącach działalności, do końca 2006 roku, przeprowadziliśmy około 190 operacji. W 2007 roku było ich już 670. Na 5-lecie już 4 tys. operacji. Na 10-lecie prawie 9 tys. operacji od początku działalności oddziału, a w 2016 roku zamkniemy się w liczbie około 1000 operacji w ciągu roku. I pomyśleć, że w dniu, gdy startowaliście, Pan był jedynym kardiochirurgiem na oddziale. Aż trudno w to uwierzyć, ale tak. Reszta była w trakcie specjalizacji. Oddział rozpoczynał działalność z 5 anestezjologami i 6 lekarzami, gdzie tylko jeden był kardiochirurgiem. Dziś kardiochirurgów na oddziale jest 10. W ciągu tych 10 lat rzeszowska kardiochirurgia doczekała się reputacji, która ściąga kardiochirurgów z innych oddziałów, by tutaj się szkolić? becnie mamy kolegę z Krakowa, który jest u nas na półrocznym pobycie. Wcześniej mieliśmy kardiochirurga z Poznania. To są pobyty szkoleniowe, głównie chodzi o asystowanie przy operacjach z minidostępu i chirurgii aorty. I choć zabrzmi to paradoksalnie, to obecnie na oddziale najbardziej potrzebujemy młodych lekarzy. Warto już odmłodzić zespół. Gdy na oddziale są sami specjaliści, zaczyna brakować lekarzy do codziennych, prostszych obowiązków. W 99 proc. praca na oddziale kardiochirurgii sprowadza się do operacji by-passów, zastawek, chirurgii aorty. Rzeszowska kardiochirurgia od 8 lat słynie z plastyki zastawki mitralnej, aortalnej i trójdzielnej z minidostępu. Ponad 100 zabiegów rocznie. To trudny i męczący zabieg zarówno dla lekarzy, jak i personelu. Jest to też zabieg „do pierwszej pomyłki”, gdzie bardzo trudno coś naprawić, gdy zepsuje się w trakcie zabiegu. Natomiast, jeśli ten sam zabieg wykonuje się w sposób tradycyjny, to nawet jeśli dojdzie do powikłania w trakcie operacji, łatwiej jest reagować. Trzeba też, aby lekarz przekroczył pewną barierę mentalną. Dlaczego mam coś robić 5 godzin, skoro w metodzie tradycyjnej operacja zajmuje mi około 2,5 godziny?! Zabieg ma jednak ogromne zalety dla pacjenta, nie przecinamy mostka, co skraca okres rehabilitacji. Dlatego program operacji miniinwazyjnych konsekwentnie realizujemy i nie traktujemy ich jak ekstrawagancji wykonywanej raz w miesiącu. Medycyna to jest rynek, jak każdy inny. To pacjent decyduje, a pacjenci są zainteresowani zabiegami jak najmniej inwazyjnymi. Zrobiliśmy ich już ponad 800, najwięcej w Polsce. To prawda, że trzeba Pana prawie odciągać od stołu operacyjnego? Nie administrator, ale operator – mówią o Panu. Nie przepadam za administrowaniem, choć lubię, jak wszystko na oddziale jest dobrze poukładane i zaplanowane. A operować uwielbiam, ciągle też dyżuruję. Dla mnie sens tego zawodu polega na byciu przy pacjencie w sali operacyjnej. Póki się nie przekonam, że robię to gorzej niż większość mojego zespołu, to ciągle chcę być aktywnym operatorem. Jednocześnie mam tę świadomość, że w pewnym momencie trzeba będzie od tego stołu się odsunąć i sądzę, że nie będę miał z tym problemu. Jest Pan z pokolenia, które prof. Religa, prof. Woś dopuszczali do operowania jeszcze przed 30. urodzinami, co podobno nie jest bez znaczenia w kardiochirurgii. W początkach kardiochirurgii w Polsce było kilku profesorów i to oni decydowali o wszystkim. Młodzi lekarze zaczynali operować samodzielnie dopiero po 40. roku życia, jednostki operowały wcześniej. Zasługą zaś prof. Religi było wykształcenie bardzo dużego grona kardiochirurgów i danie im możliwości operowania już w okolicach 29-30. urodzin. To miało duże znaczenie, ponieważ wiek też ma swoje prawa. Jeśli ktoś nauczy się operować i nabierze w tym wprawy w wieku 30 lat, na koniec będzie dużo lepszym kardiochirurgiem niż ktoś, kto zaczyna samodzielnie operować w wieku 45 lat. 

T

O

Więcej informacji i wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl


Kardiochirurgia

S

am pamiętam, że bardzo dużo operowałem jeszcze przed 30. urodzinami, gdy wyjechałem do Anglii, a po powrocie, gdy miałem niewiele ponad 30 lat, też nie miałem problemu, by dużo przebywać w sali operacyjnej. Na szczęście, w ostatnich latach w Polsce dużo zmieniło się pod tym względem na lepsze. Jednocześnie trzeba zawsze pamiętać, że wejście chirurga, kardiochirurga na coraz trudniejsze zabiegi musi się zawsze odbywać bez szkody dla pacjenta. W rzeszowskiej kardiochirurgii przyjąłem zasadę, że 10-osobowy zespół kardiochirurgów potrafi zrobić wszystkie zabiegi, ale w tej grupie są teamy, które specjalizują się w poszczególnych zabiegach i uważam, że taka polityka daje najlepsze wyniki. Jak o serce i dłonie dba kardiochirurg? Na pewno sprawność fizyczna, kondycja na sali operacyjnej są ważne, bo zabiegi trwają niekiedy wiele godzin. Najdłuższy, jaki pamiętam w Rzeszowie, trwał 14 godzin. Sam od zawsze uprawiałem jazdę na rowerze, rolkach, pływanie, a od kilku lat bardzo dużo biegam. Ostatnio, z okazji 51. urodzin, przebiegłem Maraton Rzeszowski. A precyzja w dłoniach? Dar od Boga, ale tego trzeba się też nauczyć. Na pewno pomaga gra na jakimś instrumencie muzycznym, ja jako mały chłopak robiłem na drutach i szydełku, mama mnie nauczyła. Proszę jednak pamiętać, że to były czasy, kiedy nie było Internetu, Facebooka i gier komputerowych (śmiech). Poza tym specjalnie o dłonie nie dbam. Rąbię drewno do kominka, używam piły i jestem zapalonym ogrodnikiem. Bycie kardiochirurgiem to spełnione marzenie? I tak, i nie. Chciałem być architektem, bo wydawało mi się, że to będzie dobry pomysł na życie. Uwielbiam matematykę, chociaż w liceum chodziłem do klasy ogólnej. Dopiero pod koniec szkoły średniej pomyślałem o medycynie, ale nie miałem jakiegoś ogromnego parcia. Zdałem egzamin, dostałem się na studia, a potem sprawiało i sprawia mi to ogromną radość. To chyba jest Pan w mniejszości, bo w Polsce pacjenci nie odczuwają tej radości, czy choćby szacunku w kontaktach pacjent – lekarz. iem i sam tego doświadczam. Członkowie rodziny, moi znajomi trafiają do różnych szpitali, lekarzy i dla mnie jest to podwójnie przykre. Mam tego absolutną świadomość, że poziom empatii w stosunku do pacjentów w polskich szpitalach jest za mały i to jest złe. To jest też coś, na co zwracam szczególną uwagę, odkąd rzeszowska kardiochirurgia istnieje. Pacjent ma prawo być niezadowolony, rozżalony, ma prawo do informacji. Na pewno nie można jednak tolerować chamstwa ani ze strony lekarza, ani pacjentów. Bardzo dużo zależy od kierownictwa oddziału. Wiem, bo od czasu do czasu rozmawiam z moimi współpracownikami i zwracam uwagę na rzeczy, których być nie powinno. Każdy ma prawo być zmęczony, rozdrażniony, ale pewne formy zachowania w stosunku do pacjenta powinny być zachowane. To bardzo ważne. W momencie, gdy otwiera Pan klatkę piersiową pacjenta i widzi bijące serce, co Pan czuje? Nic. Naprawdę? Wiem, że panią rozczarowałem, ale w takim momencie najważniejszy jest profesjonalizm. Z pacjentem należy nawiązać kontakt przed zabiegiem i po zabiegu. Absolutnie nie można sobie pozwolić na żadne emocje w trakcie operacji, to największe nieszczęście. Na sali operacyjnej trzeba zapomnieć, że wokół tego serca jest coś więcej. Mam zadanie do wykonania i koniec. W filmie „Bogowie” jest scena, w której prof. Religa jest bardzo niezadowolony, bo przez przypadek był świadkiem rozmowy pacjenta z córką. To dużo mówi o naszym zawodzie. Każdy chirurg, kardiochirurg musi się nauczyć, że pacjenta można lubić przed zabiegiem, po zabiegu, ale nie powinno się o nim myśleć w trakcie zbiegu. Zbyt mocno obciążają wtedy emocje i bardzo łatwo o błąd. Trzeba się odizolować od wiedzy, że pacjent ma rodzinę, trójkę dzieci, albo żonę w ciąży. I bez względu na to, jak walczymy o pacjentów, jak przez ten czas się do nich przywiązujemy, nie jesteśmy bogami. To oznacza, że nikogo z bliskiej rodziny nigdy by Pan nie operował? Raczej nie i uważam, że nie powinno sie tego robić, bo podejmuje się niewłaściwe decyzje. Czasem najlepsze decyzje nie ratują pacjenta przed śmiercią. Jak wygląda w takiej chwili sala operacyjna? Panuje cisza i słychać tylko aparaturę, czy może ze złości lekarze rzucają narzędziami? Jest smutno. Nigdy nie rzucałem narzędziami. W takich chwilach nie mam żalu do pacjenta, ale wielokrotnie bywałem rozżalony sam z siebie. W Rzeszów już Pan wrósł i nie wyobraża siebie nigdzie indziej. Tu i teraz bardzo jestem związany z Rzeszowem, utożsamiam się z tym miastem. Jestem Ślązakiem z Rzeszowa, ale Ślązakiem od pokoleń i ciągle mówię gwarą. Nigdy, nawet przez sekundę, nie uważałem, że osiedlając się w Rzeszowie, coś mnie w życiu ominie. Tutaj jest duży potencjał i ciągle wiele możliwości. Ambicje nie mają związku z czasem i przestrzenią, ludzie mają je zawsze i wszędzie. Na szczęście dla Rzeszowa. Przy okazji 10. urodzin, jakie są ambicje rzeszowskiej kardiochirurgii na kolejne lata? awsze mieliśmy duży problem z działalnością naukową. Przez te lata mało było na oddziale specjalistów i wszyscy dużo operowaliśmy, a żeby pisać prace naukowe, robić publikacje, trzeba mieć czas, którego nam brakowało. Od roku mamy już kierunek lekarski na Uniwersytecie Rzeszowskim, oddział jest oddziałem klinicznym i mamy swoje ambicje. Rozpoczęliśmy też na większą skalę wspomagania lewokomorowe z urządzeniami EKMO. Na całym świecie wspomagania lewo-, prawokomorowe sztucznymi komorami są coraz bardziej powszechne i łatwiejsze do wdrożenia niż przeszczepy serca. To, co przez 10 lat udało się na rzeszowskiej kardiochirurgii, przerosło Pańskie marzenia? Nie. Już wtedy uważałem, że stać nas na bardzo dobry oddział, rozpoznawalny w Polsce. I tak jest. Jesteśmy jedną z najbardziej znanych kardiochirurgii zarówno wśród kardiologów, jak i kardiochirurgów. Mówię to szczerze, bez fałszywej skromności i jestem z tego dumny. 

W

Z

68

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016



Kamila Bogacka z portretem ojca.

Przyjaciel prezydenta Wilsona i lekarz Piłsudskiego z krośnieńskiej Korczyny Doktor Kamil Jan Bogacki jest dziś postacią niesłusznie zapomnianą. Znakomity lekarz i konsultant uniwersytetów europejskich oraz amerykańskich, osobisty lekarz Józefa Piłsudskiego (1918-35), działacz niepodległościowy, żołnierz Legionów oraz Armii Krajowej. Obywatel świata i żarliwy polski patriota. Człowiek, jakich tak bardzo nam dzisiaj brakuje.

K

Tekst Antoni Adamski Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak

amil Jan Bogacki urodził się 6 lipca 1884 r. w Korczynie k. Krosna w rodzinie ziemiańskiej o tradycjach patriotycznych. Ojciec Józef – syn powstańca 1863 r. i syberyjskiego zesłańca – był założycielem i kierownikiem szkoły w Korczynie. Dziadek ze strony matki – Tomasz Sitarski, był doktorem medycyny, co w przyszłości ukierunkuje zainteresowania Kamila i wpłynie na wybór zawodu. Wcześniej ukończył szkołę w Korczynie i gimnazjum w Rzeszowie. Następnie wyjechał do Wiednia i podjął studia filozoficzne oraz biologiczne na miejscowym uniwersytecie. Ukończył je z wyróżnieniem, uzyskując tytuł doktora. Przez nie-

70

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

mal rok uczył w przemyskim gimnazjum. W Wiedniu lub we Lwowie poznał swą pierwszą żonę Marię, córkę Bronisława Szwarce, członka władz powstania styczniowego i Sybiraka. Mimo sprzeciwu swych rodziców (wybranka nie miała odpowiedniego posagu), Kamil Jan poślubił Marię i wraz z całą rodziną – na świat przyszła bowiem córka Kamila – wyemigrował do Stanów Zjednoczonych w 1908 r. Studiował medycynę na uniwersytetach w Cleveland i Princeton. Na tej drugiej uczelni poznał profesora Thomasa Woodrowa Wilsona, który od 1902 r. pełnił funkcję jej rektora, zaś w marcu 1913 r został 28. prezydentem Stanów Zjednoczonych. Kamila Jana Bogackiego już w trakcie stu-


HISTORIA

Helena i Kamil Bogaccy z córką Kamilą, 1955 r. diów w 1910 r. mianowano pierwszym asystentem w Katedrze Histologii i Embriologii na uniwersytecie stanowym w Michigan. Później obronił doktorat z medycyny oraz chirurgii na uniwersytecie w Cleveland, gdzie rozpoczął karierę naukową. Objął stanowisko pierwszego asystenta Kliniki Medycyny Wewnętrznej. Jego pozycję ugruntowało honorowe członkostwo w Towarzystwie Lekarzy Amerykańskich. W czasie I wojny światowej polski doktor rozpoczął działalność niepodległościową. W 1915 r. do Stanów przybył z misją specjalną Feliks Młynarski. Jej celem było zdobycie (w tajemnicy przed Austriakami) poparcia oraz funduszy dla Legionów Józefa Piłsudskiego. Gdyby nie pomoc Kamila Jana Bogackiego, Młynarski nie dotarłby do prezydenta Wilsona. Obiecał on swe poparcie dla sprawy legionowej i pomógł w załatwieniu pożyczki w amerykańskich bankach. W Cleveland tworzyły się złożone z polskich emigrantów oddziały legionowe. Gdy w 1917 r. USA przystąpiły do wojny, legioniści wylądowali w Europie, by bić się o niepodległość. Rok wcześniej Bogacki „wymknął się” do kraju. To najlepsze określenie charakteru jego podróży: opuścił na jakiś czas rodzinę i bez paszportu amerykańskiego przez trzy miesiące poprzez ogarniętą wojną Europę próbował dotrzeć do Polski. Gdy to się udało, Piłsudski mianował go naczelnym lekarzem swej formacji w stopniu kapitana. ogacki przywiózł ze sobą najnowsze urządzenia chirurgiczne. Operował w szpitalach wojskowych w Warszawie, Zambrowie i Ostrołęce, nieraz z narażeniem życia w bezpośrednim sąsiedztwie frontu. Leczył również z tyfusu, który w wojennych warunkach przybrał charakter epidemii. Prezydent Wilson w styczniu 1918 r. wystosował do Kongresu USA orędzie z programem pokojowym dla Europy. Jego trzynasty punkt brzmiał: „Należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkałe przez ludność niezaprzeczalnie polską, któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną oraz gospodarczą, a także integralność terytorialną należy zagwarantować paktem międzynarodowym”. Koniec wojny przyniósł Kamilowi Bogackiemu nominację na szefa Komi-

B

sji Opieki Ministerstwa Spraw Wojskowych. Komisja organizowała leczenie i rehabilitację weteranów wojennych. Jednocześnie zaczął pełnić funkcję osobistego lekarza Józefa Piłsudskiego. Sprawował ją aż do śmierci Marszałka w 1935 r. styczniu 1919 powołany został rząd premiera Ignacego Paderewskiego. W listopadzie (na miesiąc przed jego odwołaniem) premier wysłał Kamila J. Bogackiego do Stanów. Celem misji miało być załatwienie oficjalnej pożyczki rządu amerykańskiego dla państwa polskiego. Misja zakończyła się pomyślnie i w 1920 r. Bogacki wrócił wraz z rodziną do kraju. Podziękowaniem był awans na stopień pułkownika. I wojnę zakończył odznaczony trzema legionowymi Krzyżami Walecznych oraz Krzyżem Niepodległości. Powołany został na kierownicze stanowisko w Ministerstwie Zdrowia. Doszła do tego opieka nad stołecznymi szpitalami wojskowymi i rządowym. Bogacki został także konsultantem Wydziału Medycznego Uniwersytetu Wiedeńskiego w dziedzinach: histopatologii, embriologii, diagnostyki i chirurgii. Utrzymywał kontakty ze środowiskami medycznymi Europy i Ameryki. W roku 1923 nostryfikował swój amerykański dyplom na Wydziale Medycznym UJ. Od tego czasu datuje się jego szeroka praktyka prywatna. Jeszcze przed zamachem majowym i przejęciem władzy przez J. Piłsudskiego (1926) Bogacki odsuwa się od Marszałka, choć jako lekarz będzie na każde zawołanie. Ideowo staje się bliższy opozycji z generałem Władysławem Sikorskim na czele. Na początku lat 20. XX wieku zmarła pierwsza żona Maria. Kamil Bogacki miał już w tym czasie trzy dorosłe córki: Kamilę, która studiowała na Sorbonie, oraz studiujące w Warszawie Bronisławę i Marię. Jego drugą żoną została Janina Bohuszewiczówna, wywodząca się z białoruskiej (a właściwie, z tatarskiej) szlachty. Świeżo poślubiona małżonka była kuzynką prezydenta Ignacego Mościckiego. Stąd częste i kłopotliwe – z powodów politycznych – zaproszenia na rauty do Zamku Królewskiego. Młode małżeństwo rzadko pojawiało się na salonach stolicy. Po śmierci Piłsudskiego (1935) Bogacki zrezygnował ze wszystkich stanowisk

W

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

71


HISTORIA rządowych, choć chciano go zatrzymać ze względu na wysokie kwalifikacje. Poświęcił się praktyce prywatnej i uniwersyteckim konsultacjom. rzesień 1939 r. był dla znanego warszawskiego lekarza wstrząsem. Powrócił do Krosna i zamieszkał w domu zbudowanym przez Sitarskich. Mieszkał tam przez kilkadziesiąt lat aż do śmierci, utrzymując się z praktyki prywatnej. Leczył za darmo biednych i za honoraria bogatych. Utrzymywał kontakty z Uniwersytetem Wiedeńskim, co uratowało go później od śmierci. Został członkiem Zarządu Okręgu Armii Krajowej w Krośnie, gdzie zajmował się sprawami medycznymi. Związany z obozem londyńskim był odpowiedzialny za łączność radiową, przekazując rozszyfrowane rozkazy i informacje. Zakonspirowana radiostacja znajdowała się z dala od domu: w Korczynie, w majętności Bogackich. Czy doktor wiedział, że w Londynie przy radiostacji jako nadawca siedziała jego córka Kamila? Pełniła ona funkcję asystentki generała Sikorskiego. (Miała uczestniczyć w inspekcji gibraltarskiej; decyzją generała w ostatniej chwili Bogacką zastąpiła Zofia Leśniowska, córka Sikorskiego. Decyzja ta ocaliła Kamili życie). Kamil Jan Bogacki potajemnie ratował Żydów, wydając im fałszywe zaświadczenia o zachorowaniach na tyfus. Utrzymywał również kontakty z komendantem posterunku granatowej policji, który potajemnie współpracował z AK. A jednak w 1940 roku życie doktora było zagrożone. Na skutek donosu miało go aresztować Gestapo. Uratował go fakt współpracy z Uniwersytetem Wiedeńskim. Do końca okupacji musiał jednak mieć się na baczności, gdyż był inwigilowany przez agentów gestapo. Przydały mu się wtedy doświadczenia wyniesione z konspiracji niepodległościowej. W czasie wojny wiele ryzykował, gdyż żył sam. Druga żona zmarła, córki usamodzielniły się i mieszkały osobno. W roku 1944 Krosno zajęła Armia Czerwona. Kamil Bogacki kategorycznie odmawiał współpracy z reżimem komunistycznym, choć mógł wrócić do kariery naukowej. Proponowano mu objęcie katedr na Akademii Medycznej w Lublinie i na Wydziale Medycznym UJ w Krakowie. Odnowił za to kontakty z uczelniami medycznymi w Szwajcarii, Francji, Anglii i Stanach Zjednoczonych. Żył z prywatnej praktyki. Przed represjami bronił go paszport USA (miał podwójne obywatelstwo: amerykańskie i polskie). W roku 1953 po raz trzeci ożenił się z Heleną Mercik, córką inżyniera kolejowego. W dwa lata później przyszła na świat jego córka, która na chrzcie także otrzymała imię Kamila. Wspomina ona: – Były to najpiękniejsze lata jego życia. Wszystko uległo przewartościowaniu. Dorobek naukowy, zaszczyty, majątek – wszystko to ustąpiło uczuciu miłości. Byłam tą miłością otoczona przez pierwsze cztery lata mego życia. Nikt nie miał wstępu do gabinetu ojca. Jednak przede mną te drzwi zawsze stały otworem. Gdy wchodziłam do środka, czułam się otoczona taką promienną serdecznością, jakiej już nigdy nie zaznałam od nikogo innego. Pamiętam dzień śmierci ojca: 13 lutego 1959 r. Powalony wylewem nie mógł mówić. Zdołał tylko wskazać, by przyprowadzono mnie do jego łóżka. Rzuciłam się, aby go po raz ostatni uściskać. Wtedy ugryzł mnie w twarz nasz zazdrosny owczarek colie, który później szedł za pogrzebem i nigdy już do domu

W

72

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

nie wrócił. Pamiętam pogrzeb i tłumy ludzi. Panował siarczysty mróz, więc wróciłam z kimś do domu. A spod domu wciąż wychodziły tłumy, które kierowały się na cmentarz. Ktoś powiedział: „Pożegnaj się z tatą, on już nigdy nie wróci”. A jednak do dziś czuję jego obecność i miłość, która stale mi towarzyszy. Willę doktora zajął urząd, który dokwaterował do mieszkania trzy rodziny. Środki na utrzymanie gwałtownie stopniały, więc matka wynajmowała studentom pokoik na pięterku. – Byłem jednym z nich. Uczęszczałem na zajęcia pomaturalnego Studium Kulturalno-Oświatowego, które miało w województwie swoją renomę. Pamiętam, jak właścicielka domu – pani Helena (zmarła w połowie 2008 r.) zapraszała mnie do swojego pokoju, gdzie na honorowym miejscu wisiało zdjęcie doktora Bogackiego. Tak po raz pierwszy usłyszałem kim był i czego dokonał – wspomina Aleksander Bielenda, który pracuje obecnie nad jego biografią: – Postać dr. Kamila Jana Bogackiego jest dziś niemal kompletnie zapomniana. Nie ma o niej wzmianki w opracowaniach naukowych, encyklopediach, słownikach biograficznych (wyjątkiem jest słownik oficerów Wojska Polskiego). Winniśmy mu pamięć. Nie godzi się zapominać o patriotach – mówi Aleksander Bielenda. Dr Maria Kobla-Jasik, pediatra, emerytowana ordynator Oddziału Dziecięcego szpitala w Jaśle, wspomina Kamila Jana Bogackiego jak cudotwórcę. Zawdzięcza mu życie. W roku 1947 wyleczył ją – wówczas dziewięcioletnią dziewczynkę – z tyfusu. W wiele lat później w ciągu dwóch dni przywrócił jej zdrowie, choć była tak słaba, iż nie mogła chodzić na wykłady. Uratował także jej o 11 lat młodszego brata Jerzego: – Pamiętam tłumy czekające cierpliwie przed drzwiami jego gabinetu. Dr Bogacki miał nie tylko wiedzę i wiarę w swoje posłannictwo. Wytwarzał wokół siebie pozytywną aurę, która wspomagała wysiłki znakomitego lekarza. Na jego sławę składała się także żmudna praca. Aby wydać diagnozę, potrzebował 30 minut badania pacjenta. Stosował najnowocześniejsze metody, które upowszechniły się dopiero w kilkadziesiąt lat później – podkreśla. amila Bogacka prowadzi dziś fundację charytatywną „Czyń Dobro, Mimo Wszystko” (www. czyndobro.org.pl). W październiku 2014 r. zawiozła do Watykanu grupę podopiecznych fundacji: czterdzieścioro niepełnosprawnych i nieuleczalnie chorych dzieci. Dzięki swoim osobistym kontaktom załatwiła im audiencję u papieża Franciszka – pierwszą tego rodzaju dla grup z Podkarpacia. W czasie mszy św. w bazylice św. Piotra dzieci zajęły miejsce tuż przed ołtarzem w sektorze dla VIP-ów. Po nabożeństwie Franciszek podszedł do nich i rozmawiał z każdym z dzieci z osobna. Na zakończenie zwrócił się do Kamili Bogackiej: – Dziękuję ci, czyń dobro mimo wszystko! – Tak jak ojciec mam poczucie misji, bez której nie mogłabym żyć – podkreśla Kamila Bogacka.

K

Pani Kamili Bogackiej oraz panu Aleksandrowi Bielendzie dziękuję za pomoc w zebraniu materiału do niniejszego tekstu. Korzystałem także z publikacji A. Bielendy w „Podkarpackiej historii” nr 7-8 z br. 



Marian Stroński.

Artysta przemyski i europejski

Należy dziś do legendy. Wybitny malarz związał się na całe życie z Przemyślem, lecz nigdy nie traktował tego miasta jako prowincjonalnych opłotków. Był artystą europejskim: wystawiał w Paryżu, gdzie odwiedzał pracownię Olgi Boznańskiej, przyjaźnił się z Mojżeszem Kislingiem, dzięki któremu poznał Henri Matisse’a. Dzięki Leopoldowi Zborowskiemu zawarł znajomość z Amadeo Modiglianim. Jego droga wiodąca przez różne kierunki artystyczne doprowadziła go do abstrakcji.

Tekst Antoni Adamski Fotografie i reprodukcje VIP Biznes&Styl

Marian Stroński.

R

ozpoczął ją w Przemyślu, gdzie w 1901 jego rodzice przenieśli się z Tarnopola (urodził się w Łozowej k. Tarnopola w roku 1892). Ukończył c.k. gimnazjum w Przemyślu. W roku 1908 jako szesnastolatek zapisał się do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Jego profesorami byli: Teodor Axentowicz, a później Józef Pankiewicz – którego osobowość w szczególny sposób zaważyła na pierwszych pracach Strońskiego. Po pięcioletnim pobycie w Krakowie odbył studia w wiedeńskiej Meisterschule, gdzie przez rok (1913) poznawał tajniki technik malarskich, będąc uczniem Kazimierza Pochwalskiego. Dalszą naukę przerwał wybuch I wojny światowej, która zastała go w Przemyślu. Przebywał tu w czasie oblężenia miasta – twierdzy. Później wcielony do armii austriackiej, skierowany został na Węgry. W latach 1919-1920 służył w wojsku polskim w sztabie armii gen. Antoniego Listowskiego. W kwietniu 1920 r. zorganizował w Przemyślu pierwszą wystawę indywidualną. Pokazał na niej ok. 170 prac: portretów, pejzaży i studiów akwarelowych. „Stroński daje żywiołową siłę: wszystko, co w naturze jest życiem i grą barw, światła i cieni ze ścisłą obserwacją i sumiennością wystudiowania ujawnia się w jego obrazach czy portrecie, czy to w pejzażu” – pisał recenzent „Nowego Głosu Przemyskiego” w 1921 r.

Od kresowych majątków po Palermo i Paryż W latach 20. XX wieku dużo podróżował. Jesienią lubił odwiedzać majątek księżnej Marii Lubomirskiej w Czerwonogrodzie k. Zaleszczyk na Podolu. Przebywał również nad Bałtykiem. Dwukrotnie jeździł do Włoch (w r. 1924 i 1927), malując pejzaże Wenecji, Florencji, Rzymu, Neapolu i Palermo. Dłuższy pobyt


„Dziewczyna z okolic Dubiecka”, 1920.

w Paryżu rozpoczął w 1928 r., gdzie nawiązał kontakty z pracującymi tam polskimi malarzami: Olgą Boznańską i Mojżeszem Kislingiem, którego poznał w czasie studiów w Krakowie. Oglądał prace kubistów, spotykał się z największymi sławami Ecole de Paris: Amadeo Modiglianim, Chaimem Soutinem i Maurice Utrillem. Bywał w pracowni Henri Matisse’a. Kontynuował studia z malarstwa monumentalnego u prof. Parraine’a. Duży wpływ wywarł na artystę postimpresjonizm. W lipcu 1928 r. polska prasa donosiła: „W salonach znanej paryskiej firmy Henri Manuel… zwraca uwagę zbiorowa wystawa Mariana Strońskiego, jeżeli się nie mylę dotychczas nie znanego nad Sekwaną. Wystawa ta jest bezsprzecznie rewelacją talentu niezwykle silnego, a zarazem subtelnego…” Wielką wrażliwość i kulturę artystyczną podkreślali także recenzenci jego ekspozycji zorganizowanych w latach 30. w Warszawie, Katowicach, Łodzi i we Lwowie. W roku 1936 Stroński przeniósł się do Warszawy. Otworzył pracownię przy Nowym Świecie; szybko zdobył uznanie jako ceniony portrecista. Sława ta była ugruntowana, skoro Ministerstwo Spraw Wojskowych zamówiło u artysty portret Józefa Piłsudskiego. We wrześniu 1939 r. pracownia wraz z setką obrazów i zbiorem antyków (pośród których było malarstwo dawne, broń, srebra, zbiory numizmatyczne, kobierce) została zniszczona w czasie bombardowania.

„Włościanin z okolic Krzywczy”, lata 20. XX w.

Po zrujnowaniu pracowni, jeszcze w 1939 r. wrócił do Przemyśla, gdzie pozostał aż do śmierci. Uprawiał grafikę i malarstwo, w tym także monumentalne. Wykonywał i konserwował polichromie ścienne w kościołach Przemyśla oraz innych świątyniach diecezji lwowskiej oraz tarnopolskiej. W latach powojennych został cenionym pedagogiem. Od 1947 r. prowadził zorganizowane przez siebie Wolne Studium Rysunku i Malarstwa, przekształcone w Ognisko Kultury Plastycznej, które władze zlikwidowały w 1953 r. (Była to kontynuacja prywatnej szkoły rysunku i malarstwa, którą Stroński prowadził w tym mieście w 1926 r.) Artysta uczestniczył w licznych wystawach krajowych i regionalnych. W kwietniu 1968 r. zaprezentował 50 prac w rzeszowskim Domu Sztuki. W kolejnych latach pokazywał swe obrazy w Lublinie, Krakowie i w stolicy. Ekspozycja indywidualna w warszawskiej „Zachęcie” w czerwcu 1968 r. spotkała się z ogromnym zainteresowaniem. Recenzje zamieściły najważniejsze pisma kulturalne, m.in. „Przegląd Artystyczny”. Ostatnia indywidualna prezentacja jego twórczości miała miejsce w 1972 r. (cykl monotypii w BWA w Rzeszowie). Marian Stroński zmarł w Przemyślu w 1977 r. Największą liczbę jego prac zgromadziło Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej. Jego obrazy znajdują się także w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie, Muzeach Narodowych w Warszawie i Krakowie oraz w Muzeum Sztuki w Łodzi. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

75


malarstwo

„Ul. Katedralna”, lata 60. XX w.

Droga do abstrakcji

P

race Mariana Strońskiego z lat dwudziestych XX wieku pokazują wpływ malarstwa Młodej Polski: Jana Stanisławskiego, Stanisława Kamockiego, Kazimierza Sichulskiego. Przykładem nurtu ludowości są studia portretowe wieśniaków z okolic Lwowa i Przemyśla. Urzekają one gamą jaskrawych, wspaniale zestrojonych ze sobą kolorów („Dziewczyna z okolic Dubiecka”, „Włościanin z okolic Krzywczy”). Kontrastują z nimi utrzymane w ciemnej gamie barwnej wizerunki osób z otoczenia malarza. Widać w nich tradycje XIX-wiecznego portretowego malarstwa nabyte w czasie studiów u Teodora Axentowicza i Kazimierza Pochwalskiego. Z czasem w płótnach artysty (np. w pejzażach nadbałtyckich czy w krajobrazach z okolic Przemyśla ) coraz większą rolę zaczyna odgrywać czysty, intensywny kolor. Wszystkimi barwami tęczy mienią się rozłożone na plaży rybackie sieci i kadłub barki (1923). Podobną gamą kolorystyczną odznaczają się pejzaże z Wenecji i Palermo (1924 i 1927) – ten drugi zakupiony ostatnio do muzealnych zbiorów. Innym nowym nabytkiem jest „Raguza. Widok z Dubrownika”(1924?) z bladoniebieskim niebem i rozbielonym promieniami słońca oceanem, na którego tle rysują się ciemne sylwety palm. To wpływ postimpresjonizmu, z którym zapoznał się w pracowni Józefa Pankiewicza po to, by z biegiem lat zakwestionować wartości malarstwa kolorystów, które oglądał w Paryżu w polskim i francuskim wydaniu. Widział tam zbyt wiele, by zasklepiać się w jednej estetyce. Liczne podróże, obcowanie z odmiennymi kulturami kazały mu spojrzeć z dystansem na nauki krakowskich profesorów, a także na doświadczenia znad Sekwany. Późniejsze, powojenne krajobrazy Przemyśla cechuje realizm, polegający na pokazaniu niezwykłej urody miasta, oddawaniu jego zabytków z dbałością o światło, kolor i detal.

76

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

„Noc”, lata 60. XX w.

Artysta interesował się fotografią; utrwalał na zdjęciach głównie widoki Przemyśla i zamku w Krasiczynie. W okresie powojennym zdjęcia te posłużyły mu jako tworzywo dla grafik wykonanych w technikach miękkiego werniksu oraz suchej igły. Te grafiki składają się na cykl nastrojowych, bezludnych krajobrazów miejskich, w których najważniejszą rolę odgrywa zanurzona w półmroku architektura. Jej kształt rysują promienie słoneczne. Niektóre z tych kompozycji – jak miniaturowe miejskie panoramy widziane zza attyki wieży zamkowej – znajdują odpowiednik w jego pracach malarskich.

„Motyw z Wenecji”, 1927.


„Krajobraz zimowy”, lata 60. XX w.

Po wojnie z biegiem lat Stroński przestał zadowalać się obserwacją natury. Natura stała się dla niego drogą do abstrakcji – kolejnego doświadczenia twórczego. „Krajobraz zimowy” z lat 60. to kompozycja, w której kontur zastępują plamy barwne, będące aluzją do realnie istniejących w przyrodzie kształtów. W „Tryptyku”, „Kobiecie”(1969) oraz „Na plaży” stale wyczuwalna jest postać ludzka, przedstawiona w sposób mniej lub bardziej realistyczny. Jest ona punktem odniesienia dla konstrukcji for-

Marian Stroński jest od dziesięcioleci legendą Przemyśla. Mnożą się dowody pamięci o nim. To nie tylko tablica pamiątkowa przed domem artysty. Jego nazwisko nosi od kilku lat wiekowy park rozpościerający się na wzgórzach za Zamkiem Kazimierzowskim. W Muzeum Historii Miasta – Oddziale Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej, otwarto niedawno stałą ekspozycję poświęconą jego życiu i twórczości (autorstwa Katarzyny Winiarskiej). Wydano reprinty dwóch tek grafik artysty. W roku 2004 instytucje kulturalne miasta ufundowały doroczną Nagrodę im. M. Strońskiego pod patronatem Prezydenta Miasta. Niestety, nagrodę otrzymać mogą tylko artyści-plastycy mieszkający w Przemyślu i w powiecie przemyskim. Zamiast zorganizować ogólnopolski konkurs, nagrodę imienia prawdziwego Europejczyka (nie po raz pierwszy w podkarpackiej kulturze) przykrawa się do ciasnych lokalnych opłotków.

„Krajobraz z kościołem”, 1924.

malarstwo

malnej. „Mur” oraz „Patyna ziemi” z tego samego okresu (lata 60.) to kolejne kroki wiodące w stronę malarstwa nieprzedstawiającego. Artysta tworzy abstrakcje o subtelnej kolorystyce, w nastroju przypominające płótna starych mistrzów, gdzie w półmroku, z ciemnego wnętrza wyłaniają się kontury przedmiotów, zlewając się ze sobą, łącząc w nierzeczywisty, choć w pełni realny obraz świata. Kompozycje są statyczne, wyrafinowane w swej kolorystycznej harmonii. Złożone z wielu kontrastujących ze sobą barw tworzą zespoły o zdecydowanej przewadze tonów zimnych lub ciepłych. Artysta, wprowadzając żywy (często niemal niedostrzegalny) akcent kolorystyczny, zachowuje symetrię w układzie barw, równoważąc każdą jaskrawą plamę odbiegającą od ogólnego tonu obrazu. Jak doszło do tej zmiany spojrzenia na świat? Wspomnę o drobnym wydarzeniu, o którym opowiadał mi Stroński. Pewnego dnia, gdy spojrzał na paletę z rozrobionymi farbami, zdziwił go niepowtarzalny układ kolorów, niezwykle logiczny, choć przypadkowy. Paleta malarska – zwyczajne narzędzie pracy – przekształciła się w wyobraźni twórcy w gotowy obraz o niespotykanym układzie barw i kształtów. Może artysta pomyślał wtedy o słynnym powiedzeniu Leonarda da Vinci, który polecał malarzowi obserwować formy, jakie tworzy nasączona farbą gąbka rzucona na pustą płaszczyznę muru? Marian Stroński nie uprawiał nigdy abstrakcji „czystej”. Każda z form nanoszonych na płótno ma swój pierwowzór w realnym świecie. W uważnie obserwowanym pejzażu, z którego przenosi na płótno niezwykły kształt konarów drzewa. Kompozycja abstrakcyjna bierze też swój początek z banalnego układu przedmiotów na stole lub owoców rozłożonych na straganie. Sztuka Strońskiego przywodzi na myśl poezję, kiedy to z przypadkowych słów i zwrotów artysta tworzy nową jakość. Bo artystyczny wizerunek rzeczywistości to sprawa wrażliwości i wyobraźni. Słowa wydają się niezwykle ubogie wobec nastroju tych płócien oświetlonych jakimś nierealnym, jak gdyby pochodzącym z innej rzeczywistości blaskiem. W liście do swej przyszłej żony Zofii Bereźnieckiej napisał: „malarz to takie inne stworzenie z rodziny poszukiwaczy gwiazd i nieskończoności”. Wszystkie opisywane obrazy pochodzą ze zbiorów Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

77


Teatralne źródła

Poszukiwanie i teatry osobne prawdy o człowieku

na „Źródłach Pamięci”

T

rzy spektakle, które Leszek Mądzik umieszcza w kanonie najważniejszych, jakie zobaczył, i które na niego wpłynęły, to: „Apocalypsis cum figuris” Jerzego Grotowskiego, „Replika” Józefa Szajny i „Umarła klasa” Tadeusza Kantora. – To kanon nie tylko twój, ale i nas wszystkich – zauważyła Agnieszka Koecher-Hensel z redakcji Pamiętnika Teatralnego, prowadząca spotkanie z Leszkiem Mądzikiem w sobotnie przedpołudnie, 5 listopada. Był trzeci dzień festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”. Publiczność miała już okazję widzieć wcześniej kilka ciekawych przedstawień teatralnych, w tym „Lustro” w wykonaniu Sceny Plastycznej KUL, inspirowane prozą Bruna Schulza. Poruszający, przypominający sen spektakl o bezradnym poszukiwaniu przez człowieka swojej tożsamości, życiu wypełnionym lękiem, obsesjami i fascynacją. Przedmiotem tej ostatniej jest dla mężczyzny kobieta. Pożądana

78 VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

– Grotowskiego nigdy nie poznałem, Kantor mnie tolerował, a Szajna przyjął do związku. Spektakl każdego z nich znajduje się w moim kanonie trzech najważniejszych sztuk, jakie widziałem w teatrze – wspomina Leszek Mądzik, twórca Sceny Plastycznej KUL. Właśnie jego spektakl uświetnił otwarcie 6. edycji Festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”, trwającej od 3 do 6 listopada w Rzeszowie.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

i niezrozumiała. Piękna, lecz pomnikowa. W jakimś sensie niedostępna. – Główne źródła inspiracji to erotyka, kobieta i sacrum. I one również są w moim najnowszym, dopiero co ukończonym spektaklu „Gorset” – zdradził Leszek Mądzik, który jednak nie chce narzucać widzowi interpretacji obrazów, jakie kreuje na scenie. Czym one są dla niego? - Od czasu spektaklu „Ecce homo” wciąż zgłębiam ten sam temat – rozliczam się z sobą, próbując zrozumieć sens odchodzenia. Czuję, że jest w tym sacrum i jakaś wielka tajemnica, chociaż nie zrozumiałem jeszcze absurdu naszego życia tutaj – przyznał reżyser. jakiś sposób na to pytanie próbowali odpowiedzieć także wielcy reformatorzy teatru, których nazwiska wiążą się z Rzeszowem i stały się inspiracją dla Anety Adamskiej, pomysłodawczyni i dyrektor artystycznej festiwalu „Źródła Pamięci” – jedynego, ściągającego z całej Polski, ale i z zagranicy znawców oraz wielbicieli sztuki tych trzech artystów. Bo za życia Grotowski, Kantor i Szajna za sobą nie przepadali. I niewykluczone, że jakoś to się potem przełożyło na badaczy ich dzieł. Podkarpacie,

W

„Lustro”, Scena Plastyczna KUL.


Teatralne źródła zapraszając ich, stwarza okazję do wyjątkowych spotkań i rozmowy, a publiczność ma możliwość obcowania ze sztuką w najlepszym wydaniu i poznawania niezwykłej, będącej powodem do dumy historii regionu. Ślady wielkich tropią tu naukowcy – podczas festiwalu na Uniwersytecie Rzeszowskim odbyła się promocja książki Klaudiusza Święcickiego pt. „Galicja w kliszach pamięci Tadeusza Kantora” – ale nie tylko. Dzięki festiwalowi pamięć o Grotowskim kultywuje szkoła w Nienadówce, gdzie artysta mieszkał w czasie wojny jako dziecko. Już we wcześniejszych latach organizowała specjalne wystawy i spotkania z gośćmi „Źródeł Pamięci”, m.in. prof. Zbigniewem Osińskim z Warszawy, najwybitniejszym znawcą twórcy Teatru Laboratorium, czy badaczami z Instytutu im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu. Podczas tegorocznej edycji festiwalu też byli w nienadowskiej szkole i uczestniczyli w otwarciu sali im. Grotowskiego. W tym roku Grotowskiemu poświęcono szczególnie wiele uwagi, także dlatego, że jedną z gwiazd „Źródeł pamięci” byli artyści z Workcenter of Jerzy Grotowski and Thomas Richards z Pontedery we Włoszech, ośrodka, który założył Grotowski i który kontynuuje jego metody pracy. Czy w sposób udany? Dwugodzinne przedstawienie pt. „Odpowiedź Dostojewskiemu”, jakie rzeszowska publiczność zobaczyła w zaaranżowanym na teatralną przestrzeń Klubie Lifehouse, na pewno było popisem świetnego aktorstwa, wokalnych talentów i interesującej formy, bardzo zabawnej. Pan Śmierć natrętnie towarzyszył bohaterom, przypominając o nieuchronności tego, co nastąpi. Próbują żyć szczęśliwie, spełniać marzenia, ale i tak nie uciekną przeznaczeniu, miotając się w egzystencjonalnej klatce są bardziej groteskowi niż tragiczni. Mimo kuszącej, choć przegadanej formy przedstawienia, krytycy szeptali, że twórcy z Pontedery ślizgają się po temacie, który ich mistrz potrafiłby zgłębić lepiej. adulstwa i przerostu formy nikt za to nie zarzucił Teatrowi Przedmieście, który drugiego dnia festiwalu wystawił premierowy spektakl „Ostatnie rozdanie” w reżyserii Anety Adamskiej. Jest to pierwsza adaptacja teatralna powieści Wiesława Myśliwskiego pod tym samym tytułem. Wypełniający literackie dzieło monolog wewnętrzny głównego bohate-

G

„Ostatnie rozdanie”, Teatr Przedmieście w Rzeszowie.

ra – bezimiennego mężczyzny, rozliczającego się z życiem – zajął pisarzowi ponad 400 stron. Tę znakomitą, ale niełatwą powieść Aneta Adamska zmieniła w niespełna godzinny spektakl, nic nie gubiąc z jej sensu i wielkości. To kolejna po „Podróży” na podstawie powieści Tomasza Manna, tak udana realizacja monumentalnego dzieła przez Teatr Przedmieście. I, podobnie jak „Podróż”, oszczędna w scenografii – wystarczyły dwa stoły, metry zielonego płótna, talia kart, krawiecki manekin, by poprowadzić widza przez wspomnienia głównego bohatera – momentami smutne, momentami zabawne i zmuszające do refleksji, że także nasze życie mogło mieć różne scenariusze. Czy z tego, który się pisze, jesteśmy zadowoleni? iłym zakończeniem festiwalu był również drugi rzeszowski spektakl – „Siostra siostrze” w wykonaniu aktorów Teatru Maska. Sztuka, inspirowana opowiadaniem ukraińskiej pisarki Oksany Zabużko w reż. Honoraty Mierzejewskiej-Mikoszy. Ta opowieść o dwóch siostrach, Oleńce i Kalinie, zazdrości i zbrodni, która zostanie ukarana, przypomina naszą rodzimą „Balladynę”. Zrealizowane w polsko-ukraińskiej współpracy przedstawienie miało swoją premierę dwa lata temu i jest jedną z ciekawszych realizacji dla dorosłych Teatru Maska. Warto je było przypomnieć. Teatr Maska, który wspólnie z Urzędem Miasta Rzeszowa jest organizatorem festiwalu „Źródła Pamięci”, najczęściej użyczał swojej sceny zaproszonym gościom i teatrom. Na jego deskach wystąpił również Teatr im. St. I. Witkiewicza z Zakopanego. Przy pełnej widowni, która zawsze liczy na dobre przedstawienie zakopiańskiej trupy, wystawił on „Barabasza”, a kolejnego dnia (już w piwnicy przy ul. Reformackiej, czyli w siedzibie Teatru Przedmieście) rozbawił publiczność widowiskiem „Demonizm zakopiański”. I to drugie dzieło, być może za sprawą błyskotliwego tekstu autorstwa Witkacego, zdecydowanie bardziej się spodobało. Publiczność tegorocznych „Źródeł Pamięci” z pewnością nie może narzekać – zobaczyła teatry osobne i autorskie w doskonałych wydaniach. I jest dziś mądrzejsza niż przed festiwalem. W Rzeszowie, mówiąc słowami Leszka Mądzika, stało się coś dobrego. 

M


Festiwal

Nowego Teatru w Rzeszowie - protest song przeciwko przemocy

„Wróg ludu”, Narodowy Stary Teatr w Krakowie.

35 wydarzeń artystycznych, 162 artystów i prawie 2 tysiące widzów to bilans 3. Festiwalu Nowego Teatru w Rzeszowie. W części konkursowej zaprezentowano siedem spektakli, które wywoływały emocje i dyskusje. Były i owacje na stojąco, i trzaskanie drzwiami wychodzących. Twórcy teatru nieraz mocnymi słowami mówili o kondycji współczesnego człowieka i pytali, dlaczego mimo coraz lepszych technologii i niejednej lekcji historii, nie wyrzekliśmy się przemocy.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak, Patryk Ogorzałek

T

rwający przez dziewięć dni, od 18 do 26 listopada, 3. Festiwal Nowego Teatru – 55. Rzeszowskie Spotkania Teatralne – dał okazję rzeszowskiej publiczności do skonfrontowania się z najważniejszymi w ostatnim sezonie spektaklami polskich scen teatralnych. Było to możliwe nie tylko poprzez uczestnictwo w przedstawieniach, ale i rozmowy z artystami, pisarzami, naukowcami i krytykami teatralnymi. Kiedy przyjrzeć się ogromowi wydarzeń, jakie odbywały się w tych dniach w mieście, trzeba przyznać, że zespół Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie, gospodarza festiwalu, zrealizował imponujące przedsięwzięcie logistyczne. Festiwal toczył się w kilku lokalizacjach. Nie tylko w Teatrze Siemaszkowej, ale także w Wojewódzkim Domu Kultury, na Uniwersytecie Rzeszowskim, w Klubie Pod Palmą oraz w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Odbyło się 35 wydarzeń artystycznych – spektakli, czytań performatywnych, warsztatów, pokazów filmowych, spotkań z artystami, paneli dyskusyjnych i debat. Konkursowe spektakle wywoływały emocje i dyskusje. Były i owacje na stojąco, i trzaskanie drzwiami wychodzących, i łzy wzruszenia. I to już od gali otwarcia, którą uświetniło pierwsze konkursowe przedstawienie Narodo-

80

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

wego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie – „Wróg ludu” w reżyserii Jana Klaty. Dramat Henryka Ibsena, który pokazuje, jak interes pewnej grupy społecznej wygrywa z prawami innej, jak kwitną przy tym polityczne kariery, a media wikłają się w układy, był mocną aluzją do współczesności. Żeby nie pozostawiać wątpliwości, czwarty akt (sztuka liczy ich pięć) został zastąpiony monologiem Aktora. 20-minutową tyradę wygłasza Juliusz Chrząstowski, odtwórca roli Doktora Stockmanna, zaczynając od pytania, co mógłby powiedzieć jego bohater dziś, aby stać się wrogiem ludu? Pytanie trafia w samo sedno problemów dzisiejszego społeczeństwa – silnie zantagonizowanego i obsypującego się inwektywami na portalach społecznościowych, stając w obronie jedynie słusznych prawd. Monolog Chrząstowskiego to improwizacja, której główne motywy zostały wcześniej nakreślone i podczas każdego wykonania brzmi inaczej. Ten w Rzeszowie miał lepsze i słabsze momenty. Dotykał i smogu w Krakowie, i łysych osiłków, i uchodźców, i kłamstw w mediach. Zdaniem niektórych, był „przeciwko obecnej władzy” i dlatego parę osób wyszło z widowni, tracąc świetne zakończenie. Tak wąskie odczytanie spektaklu jest jednak krzywdzące. Klata, sięgając po przykłady z życia wzięte, zrobił uniwersalną opowieść, będącą, podobnie jak 130 lat temu, za cza-


TEATR

J

„Jednak Płatonow”, PWST im. L. Solskiego w Krakowie.

sów Ibsena, protestem przeciwko zdeformowanej demokracji, która zasadę poszanowania praw wszystkich obywateli zmieniła na interes większości. Mijają dekady, rządzący się zmieniają, a relacjami między ludźmi wciąż rządzi przemoc, czasem zwyczajna – z kijem bejsbolowym, czasem w białym kołnierzyku. Problem przemocy poruszały także inne sztuki pokazane podczas tegorocznego Festiwalu Nowego Teatru, chociażby tragiczno-groteskowe „Krew na kocim gardle, czyli Marilyn Monroe kontra wampiry” i „Być jak dr Strangelove, czyli jak przestałem się bać i pokochałem mundur”, czy wzruszające „Pogorzelisko”. Sporo w nich było smutku i przeczucia nadciągającej katastrofy – końca świata takiego, w jakim żyliśmy, jakim go sobie wyobrażaliśmy. Wśród dwóch tysięcy widzów, którzy uczestniczyli w festiwalu, spotkali się ludzie różnych pokoleń, co trzeba uznać za sukces Jana Nowary, dyrektora Teatru Siemaszkowej, i Joanny Puzyny-Chojki, dyrektor programowej FNT, którym udało się przetransponować skostniałe Rzeszowskie Spotkania Teatralne w tętniący życiem festiwal. Wciągnęli do uczestnictwa w rzeszowskiej imprezie młodą krytykę teatralną i prawdziwych pasjonatów – wydawana przez nich codziennie festiwalowa jednodniówka była ciekawą lekturą i przewodnikiem po festiwalowych wydarzeniach. Autorzy pisywali artykuły nocami, by każdego wieczoru rozdać przed spektaklem najnowszy numer. Przygotowano 10 wydań. Ostatnie – w dniu zakończenia festiwalu – w sobotni wieczór, podczas którego publiczność najpierw obejrzała już pozakonkursowy spektakl „Jednak Płatonow” wg Antoniego Czechowa, w reż. Pawła Miśkiewicza w wykonaniu młodych aktorów z PWST im. L. Solskiego w Krakowie, a potem ogłoszono werdykt jury. W tym roku zasiadali w nim: Maria Spiss – przewodnicząca, Małgorzata Warsicka, Kuba Falkowski, Piotr Woroniec Jr oraz Martyna Kasprzak – sekretarz jury.

urorzy 3. FNT wykazali się brakiem zdecydowania, bo nie wskazali najlepszego spektaklu. W werdykcie uzasadniali, że wszystkie przedstawienia były na wyrównanym poziomie. Co więcej, każde za coś nagrodę otrzymało. Najcenniejszą, przynajmniej finansowo, była Nagroda dla zespołu – statuetkę i 10 tys. zł otrzymali wykonawcy „Krwi na kocim gardle, czyli Marilyn Monroe kontra wampiry” w reż. Anji Sušy z Teatru Polskiego im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy („za poszukiwanie nowych form ekspresji aktorskich, inteligentną interakcyjność z widzem oraz siłę zespołowości przy jednoczesnej umiejętności tworzenia wyrazistych kreacji”). Nagrodę główną dla osobowości artystycznej w postaci statuetki i nagrody pieniężnej w wysokości 5000 zł otrzymała Justyna Elminowska, autorka scenografii i kostiumów w „Nocami i dniami będę tęsknić za Tobą” Szymona Bogacza i Zuzanny Bućko wg „Nocy i dni” Marii Dąbrowskiej, w reż. Julii Mark z Teatru Polskiego w Bielsku-Białej. Nagrodą indywidualną w wysokości 3000 zł jury wyróżniło Juliusza Chrząstowskiego, grającego Doktora Tomasa Stockmanna w spektaklu „Wróg ludu” Henryka Ibsena, w reż. Jana Klaty z Narodowego Starego Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Krakowie. „Wróg ludu” został doceniony jeszcze dwoma innymi nagrodami – wyróżnieniem aktorskim w wysokości 1000 zł dla Moniki Frajczyk za rolę Petry oraz wyróżnieniem dla twórcy w wysokości 1000 zł dla Roberta Piernikowskiego za muzykę. Wyróżnienie aktorskie otrzymał także Rafał Kosowski za rolę Dr Strangelove/Prezydent w spektaklu „Być jak dr Strangelove, czyli jak przestałem się bać i pokochałem mundur” Jarosława Murawskiego, w reż. Marcina Libera z Teatru Dramatycznego im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu. Wyróżnienia i po tysiąc złotych nagrody przyznano także zespołowi The Natural Born Chillers za muzykę w spektaklu „Samotność pól bawełnianych” Bernarda-Marie Koltèsa, w reż. Radosława Rychcika z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, oraz Wojtkowi Warzywodzie za projekcje wideo w spektaklu „Pogorzelisko” Wajdiego Mouawada, w reż. Cezarego Ibera z Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Specjalna Nagroda Rektora Uniwersytetu Rzeszowskiego dla młodego twórcy w postaci statuetki i nagrody pieniężnej w wysokości 5000 zł przypadła Magdzie Grąziowskiej za autentyczną i głęboką kreację aktorską Harper Regan w spektaklu „Harper” Simona Stephensa, w reż. Grzegorza Wiśniewskiego z Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. A był to spektakl, który, podobnie jak „Samotność pól bawełnianych” – został zaproszony w ostatniej chwili z powodu niespodziewanych zmian w programie. Taki to werdykt zakończył 3. Festiwal Nowego Teatru. A organizatorzy już planują kolejne festiwale dla Rzeszowa. – W trakcie tegorocznych spotkań narodził się nowy projekt – zdradził Jan Nowara podczas finałowego wieczoru. – Wspólnie z przyjaciółmi ze Lwowa i Koszyc postanowiliśmy zorganizować międzynarodowy festiwal sztuki. Do współpracy zaprosimy także Czechów. Chcemy, aby odbył się w 2018 roku. 

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


ORSZAK TRZECH KRÓLI 6 stycznia 2017 r. Już piąty raz głównymi ulicami Rzeszowa przejdzie wielotysięczny Orszak Trzech Króli. W tym roku orszak ma hasło „Pokój i Dobro”, które jest hasłem św. Franciszka z Asyżu. Scenariusze orszaków we wszystkich miejscowościach będą opowiadać o stworzeniu, przyrodzie i jej ochronie; również konkursy, w których będą mogli wziąć udział uczestnicy, będą zachęcały do poznawania świata zwierząt. Orszaki przejdą także w innych podkarpackich miastach i miejscowościach: Sanoku, Tarnobrzegu, Strzyżowie, Borku Starym, Siedliskach, Wiśniowej, Przemyślu, Przecławiu, Stalowej Woli, Sędziszowie Małopolskim, Wielopolu Skrzyńskim, Rudniku nad Sanem, Majdanie Królewskim, Nowej Sarzynie, Medyce, Lubaczowie, Jarosławiu, Jedliczu, Jaśle, Iwoniczu, Głogowie Małopolskim i Adamówce. 

noworoczny koncert wiedeński 6 stycznia 2017 r. Wojewódzki Dom Kultury w Rzeszowie Największe przeboje króla walca - Johanna Straussa oraz popisowe arie z najsłynniejszych operetek „Zemsta nietoperza”, „Baron cygański”, „Wesoła wdówka”, „Księżniczka czardasza” oraz „Kraina uśmiechu”, zabrzmią w uroczystość Trzech Króli w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie. Publiczność usłyszy m.in.: walc „Nad Pięknym modrym Dunajem”, arię Barinkaya „Wielka sława to żart”, duet wszech czasów „Usta milczą dusza śpiewa” czy polkę „Tritsch-Tratsch” w wykonaniu znakomitych solistów operowych. Towarzyszyć im będą wybitni polscy kameraliści młodego pokolenia, występujący na co dzień z najlepszymi orkiestrami i dyrygentami w Polsce i Europie. Na scenie pojawią się laureaci międzynarodowych konkursów muzycznych, wirtuozi skrzypiec, fortepianu, wspaniali soliści polskiej estrady. Koncert programowo nawiązywał będzie do tradycyjnych gali i noworocznych koncertów, odbywających się w Wiedniu. 

Aleksandra Dzik.

Przegląd filmów górskich w Ustrzykach Dolnych 20-22 stycznia 2017 r. Trzynasty raz miłośnicy gór i filmów o tematyce górskiej spotkają się w Ustrzykach Dolnych na Przeglądzie Filmów Górskich, by w kameralnej atmosferze porozmawiać o łączącej ich pasji. Przegląd Filmów Górskich to specyficzna impreza – z gośćmi przeglądu, którymi są mniej i bardziej utytułowani wspinacze, zawsze można porozmawiać, poprosić o radę lub autograf. Do tej pory gościli tu m.in. Krzysztof Wielicki, Piotr Pustelnik, Janusz Majer, Kinga Baranowska, Ryszard Pawłowski, Artur Hajzer, Marek Kamiński, Leszek Cichy czy Aleksander Lwow. Przeglądowi zawsze towarzyszy wystawa fotograficzna i występy zespołów muzycznych. Gośćmi trzynastej edycji w styczniu 2017 roku będą między innymi: Dominik Szczepański, Piotr Tomza, Aleksandra Dzik i Janusz Gołąb. Publiczność zobaczy również filmy Marka Klonowskiego i Darka Załuskiego. 

82

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016


„The Beautiful Day” to najnowszy krążek amerykańskiego wokalisty Kurta Ellinga. Artysta należy do grona najważniejszych, współczeElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, snych interpretatorów muzyki jazzowej i okokrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. łojazzowej. Okrzyknięty przez prestiżowy Jazz Journalists Association najlepszym wokalistą, zdobywca nagrody Grammy, od lat zwycięża w ankietach najbardziej opiniotwórczego pisma jazzowego świata, magazynu Down Beat. Najnowsza płyta K. Ellinga zawiera 14 indeksów i moim zdaniem jest przede wszystkim próbą stworzenia przez artystę wyjątkowego nastroju – wyczekiwania, spokoju, radości i przeżywania tajemnicy Bożego Narodzenia. Śpiew Ellinga jest – jak zawsze – perfekcyjny, a aranżacje tradycyjnych, amerykańskich melodii bożonarodzeniowych (choć nie tylko takie zawiera płyta „The Beautiful Day”) mocno wyrafinowane i po prostu interesujące. Dużo przyjemności ze słuchania płyty zapowiada już pierwsze nagranie „Sing a Christmas Carol” zaczynające się medley’em najpopularniejszych amerykańskich melodii świątecznych. Ale, jak to zwykle u K.Ellinga bywa, nic w jego muzyce nie jest dosłowne. Zachwycają nowe wersje pieśni „We Three Kings”, czy „Little Drummer Boy” – tylko z werblem i basem! Dziarsko swinguje „Christmas Children”, jest tu też „zwyczajna” piosenka, którą kiedyś wyśpiewał D. Hathaway pt. „The Christmas”. Między nagraniami wokalno-instrumentalnymi brzmią trzy nastrojowe interludia z muzyką budującą nastrój tajemniczości i magii. Całość kończy utwór tytułowy z udziałem kilkuletniej córki K. Ellinga, Elizy. Do udziału w nagraniach na płytę „ The Beautiful Day” Kurt Elling zaprosił muzyków najwyższej próby – w sumie ośmiu instrumentalistów, którzy wraz z wokalistą stworzyli muzykę na najwyższym poziomie, pełną świetnych pomysłów aranżacyjnych i brzmieniowych, wyrafinowaną, lecz zrozumiałą dla każdego, bezpretensjonalną, cudownie oddającą nastrój magii świąt Bożego Narodzenia. Życzę Państwu pięknego Bożego Narodzenia 2016! 

Powitanie Nowego Roku z „Dekameronem” w tle „Teatr Cudów”, Teatr Przedmieście, premiera 31 grudnia 2016 - 1 stycznia 2017

T

eatr Przedmieście z Rzeszowa postanowił powitać Nowy Rok wraz z publicznością. A że Sylwester to czas zabawy, proponuje na ten wieczór premierę komediowej sztuki pt. „Teatr Cudów”. Spektakl oparty jest na tekstach Miguela de Cervantesa i Romaina Rollanda oraz „Dekameronie” Giovanniego Boccaccia. To ukłon w stronę widzów, którzy bardzo polubili grany w poprzednim sezonie „Circus Paradise” (również z motywami z „Dekameronu”) – frywolne i pastiszowe dzieło, wywołujące na widowni śmiech i angażujące ją do śpiewania. „Teatr Cudów” ma być utrzymany w podobnym stylu. Sylwestrowy wieczór w teatralnej piwnicy przy ul. Reformackiej w Rzeszowie rozpocznie się o godz. 20. O 21 wystawiony zostanie spektakl (trwa około godzinę). Potem będzie można poucztować i potańczyć, a o północy powitać Nowy Rok lampką szampana. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

83


WYZWANIA Daniel Lewczuk:

Wszystko to, o czym marzymy, jest po drugiej stronie lęku

Bieg przez cztery pustynie Daniel Lewczuk nie lubi biegać do dziś. Ale marzenia i chęć przeżycia ekstremalnej przygody okazały się silniejsze. Dwa lata temu ukończył – w ciągu jednego roku – „4 Deserts”, 1000-kilometrowy ultramaraton przez cztery pustynie świata. Znalazł się w ten sposób w elitarnym gronie 47 osób na świecie, które tego dokonały. Choć nigdy nie miał być mówcą, swoją historię opowiada podczas publicznych spotkań. Choć nigdy nie miał być autorem, swoje doświadczenia opisał w książce „4 pustynie. Biegnij i znajdź własną drogę”. Swoich słuchaczy zawsze prosi, by ze słowa „niemożliwe” skreślili trzy pierwsze litery.

Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak i archiwum Daniela Lewczuka

Daniel Lewczuk.

41

-letni Lewczuk jest przedsiębiorcą z branży executive search (zajmuje się obsadzaniem stanowisk kierowniczych w firmach z Polski i Europy), aniołem biznesu, inwestorem i mówcą motywacyjnym. Projekt „4 Deserts” rozpoczął wspólnie z Markiem Wikierą, Andrzejem Gondkiem i Marcinem Żukiem (dwaj pierwsi pochodzą z Podkarpacia: Wikiera – z Przeworska, Gondek – ze Stalowej Woli). Z tego grona Lewczuk znał tylko Żuka, i to jeszcze z czasów licealnych. Z Wikierą poznali się już podczas Sahara Race, z Gondkiem – kilka tygodni wcześniej. Pustynny ultramaraton ukończyli we trzech: w połowie projektu Marcin Żuk, zmagający się z depresją, przegrał z chorobą. Lewczuk na początku grudnia 2016 roku był gościem 8. edycji Podkarpackiego Kalejdoskopu Podróżniczego w Rzeszowie. Wszystko jest możliwe Prowadził stresogenne życie przedsiębiorcy i statyczne życie mieszczucha. Do momentu, kiedy zdał sobie sprawę, że waży już 116 kg i „zostawia ślady stóp na asfalcie”, słabo pływa, biegać nie lubi, a od siedzenia na rowerze boli

84

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

go tyłek. Postanowił więc… zgłosić się na Iron Man Triathlon (pływanie na dystansie 3,8 km; 180 km jazdy na rowerze i przebiegnięcie dystansu maratonu). Do Iron Mana przygotowywał się przez rok. Śmieje się, że podczas biegów treningowych przesłuchał już na słuchawkach wszystkie pliki muzyczne, jakie posiadał, i rozwiązał wszystkie problemy życiowe, a… zostało mu jeszcze 11 miesięcy przygotowań. Jakoś dał radę. Po roku stawił się na zawodach Iron Mana w Austrii. – Byłem pełen lęków: przed tym, co się może zdarzyć; co o mnie pomyślą inni, gdy się nie uda; co ja będę myślał o sobie itd. – wspomina. Lecz cały czas powtarzał w myślach hasło Iron Mana: „Wszystko jest możliwe”. – Kiedy przekraczałem linię mety, to hasło przestało być dla mnie teorią, tylko stało się podejściem do życia, bo jeżeli 12 miesięcy wcześniej miałem zerowe predyspozycje do tego, by przepłynąć, przejechać i przebiec, a ukończyłem zawody, które do dziś ukończyło niespełna 500 Polaków, to co jest niemożliwe? – tłumaczy. Takie wyzwania kuszą wiele osób. Natomiast niewiele ma odwagę, żeby swoje marzenia zrealizować. – Sukcesem nie jest coś ukończyć, sukcesem jest mieć odwagę, by zacząć – powtarza Daniel Lewczuk.


WYZWANIA Wyjść ze strefy komfortu

P

rzed czterdziestymi urodzinami postanowić zrobić coś „absolutnie nieoczywistego”, coś co go przerażało. Z listy 10 najtrudniejszych sprawdzianów wytrzymałościowych na świecie wybrał ultramaraton przez 4 pustynie. W grę mogło wchodzić ewentualnie jeszcze wejście na Everest, ale – jak żartuje Lewczuk – zniechęciło go to, że do 2014 roku na najwyższej górze świata stanęło już 3,5 tys. osób, podczas gdy projekt „4 Deserts” ukończyło w ciągu jednego roku – na tamten czas – jedynie 27 (ten jeden rok to warunek wejścia do elitarnego klubu 4Deserts Grand Slam – przyp. aut.). – Pomyślałem: to coś dla mnie, zapisałem się i… jako pierwsze przyszło uczucie lęku – wspomina Lewczuk. Podkreśla, że biegać nie lubi do dziś. Przed ukończeniem Iron Mana nie miał na koncie ani jednego przebiegniętego maratonu, a jedynie dwa lub trzy półmaratony. – Po Iron Manie stwierdziłem, że mam już jaką taką bazę fizyczną i mentalną, by zacząć przygotowania do biegu przez pustynie – podkreśla. Intensywne przygotowania trwały kilka miesięcy. – W szczytowym momencie biegałem do 125 km tygodniowo – zaznacza Lewczuk. Podkreśla, że w przypadku tak trudnych wyzwań trening wytrzymałościowy nie wystarcza. – 70 proc. sukcesu to głowa, a nie ciało, bo ciało bardzo szybko krzyczy, że jest źle, że boli i jest trudno – wyjaśnia. – Dlatego zacząłem przygotowania od treningu mentalnego. Zanim zacząłem „wybiegiwać” te kilometry, postanowiłem poddać się maksymalnej ilości niesprzyjających czynników: błoto, deszcz, mróz itd., wierząc, że jeżeli coś mnie zaskoczy na pustyni, to sobie z tym dzięki treningowi mentalnemu poradzę. Wziął udział w kilku biegach terenowych i wojskowych, w tym z komandosami Formozy i GROM-u, którzy traktują te biegi jako sprawdzające, czy delikwent nadaje się do ich formacji i są w stanie – jak mówi Lewczuk – sprawdzić motywacje każdego „do szpiku kości”. – 18 lat byłem przyzwyczajony do chodzenia do pracy w białej koszuli i trzech rodzajach garniturów: granatowym, czarnym i szarym – wspomina Lewczuk. – I raptem czołgałem się kilkaset metrów w kanałach melioracyjnych w pełnym ekwipunku wojskowym, często jeszcze z kilkukilogramową atrapą broni. Chodziło o to, żeby poddać się wszystkiemu, co niekomfortowe. Pustynia zdumiewa i przeraża „4 Deserts” to 1000 km (4x250) pokonane w czterech ekstremach: na gorącej Saharze; wietrznej pustyni Gobi w Chinach; najbardziej suchym miejscu na Ziemi, jakim jest pustynia Atacama w Chile oraz na najzimniejszej pustyni świata, jaką jest Antarktyda. W 2014 roku odwagę, by stanąć na linii startu, miało 180 osób z ok. 40 krajów. W ciągu roku projekt ukończyło zaledwie 17. Oczywiście, tych, którzy przebiegli przez cztery pustynie, było więcej, ale zajęło im to więcej niż rok.

– Często myśli się, że na pustyni jest gorąco – opowiada Daniel Lewczuk. – Ona jest gorąca w dzień, ale każda była bardzo zimna w nocy. A ponieważ spaliśmy praktycznie na glebie, musieliśmy – zwłaszcza na pustyni Gobi – zmagać się w nocy z początkami hipotermii, gdyż temperatura spadała do 2 stopni albo prawie do zera. Przez Atacamę zaczęliśmy biec na wysokości 3250 m n.p.m., w związku z czym część zawodników zmagała się z chorobą wysokościową. Antarktyda była wyzwaniem sama w sobie – zimno, śnieg, lód, wychładzanie było szybkie, a jego „odrobienie” – bardzo trudne. rzeba też, podkreśla mój rozmówca, obalić jeszcze jeden mit: pustynia nie jest tylko płaska i nie jest tylko piaszczysta. – Cały czas są różnice wysokości: góra – dół, góra – dół – opowiada Daniel Lewczuk. – Ludzie mają wyobrażenie, że pustynia składa się z samych wydm. Te wydmy ciągną się tylko czasami przez kilka-kilkanaście kilometrów, ale na pustyni można spotkać także skały, kamienie, teren jest nierówny, w związku z czym trzeba się cały czas koncentrować na tym, jak stawia się nogi. Bo źle postawiona noga jest czasami bardziej niebezpieczna niż węże i skorpiony. – Kiedy się biegnie 10 km w korycie rzeki po śliskich kamieniach, to każdy krok może być ostatnim – zaznacza Lewczuk. Wspominając ten fragment Sahara Race, 

T

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

85


WYZWANIA opowiada: – Kiedy trzechsetny raz uderzyłem się kostką w kamień, to już nie chodziło o ból fizyczny, bo ten był gigantyczny, ale to był wielki „zamach” na moją psychikę, bo ileż razy można? Huknąłem się po raz kolejny i miałem dosyć. Ale wtedy kątem oka popatrzyłem na uczestnika biegu, który był niewidomy i zobaczyłem, że praktycznie każdy jego krok to kopnięcie w kamień, którego on nie widzi. Jego przewodniczka starała się nawigować tak, żeby biegł możliwie optymalną ścieżką, ale tam nie było optymalnych ścieżek! I ona też kopała się w prawie każdy kamień. Stwierdziłem, że mój ból w porównaniu z ich bólem to żaden ból. Zmieniłem swoje nastawienie, przestałem użalać się nad sobą i narzekać. otęga pustyni zdumiewa, ale i przeraża. – Ta potęga z jednej strony zapierała dech w piersiach. Nie potrafiłem określić, czy widzę na odległość 20 czy 40 km. Z drugiej strony trzeba było bardzo uważać, bo pustynia jest niebezpieczna i stawia masę wyzwań. Jednym z nich jest gigantyczna ekspozycja na słońce. – Byliśmy posmarowani filtrem 50, a i tak mieliśmy bąble na skórze od poparzeń – wspomina Lewczuk. Na pustyni bardzo chce się pić, ale jest to najgorsza rzecz, jaką można tam zrobić. Aby to zobrazować, Daniel

P

Lewczuk stwierdził, że 1,5-litrowa butelka wody starcza mu z reguły na cały dzień. – Na Atacamie wypiłem 14 litrów w ciągu jednego dnia i nawet nie odwiedziłem toalety, bo wszystko wyparowało – opowiadał w Rzeszowie. – Ale to było bardzo niebezpieczne, bo kiedy się pije dużo wody na pustyni, to pot sprawia, że wypłukują się mikroelementy, następują skurcze mięśni i wtedy jesteśmy jedną nogą w samolocie w drodze do domu. Bieg po polu minowym

B

ól podczas biegu doskwiera najbardziej. A właściwie „trójca”: ból, narastanie zmęczenia i niemożność zregenerowania organizmu. – Strategia była taka: biec jak najszybciej z rana, zanim słońce wzejdzie wysoko – podkreśla Lewczuk. Od niedzieli do środy biegli codziennie mniej więcej dystans maratonu, natomiast w czwartek – w zależności od pustyni – dystans długi, 76 - 90 km. Maraton w niedzielę był łatwiejszy od przebiegniętego w poniedziałek, a ten łatwiejszy od wtorkowego. Fachowcy od biegania podkreślają, że po przebiegnięciu maratonu organizm musi mieć czas na regenerację. Tu tego czasu nie było.


WYZWANIA Każda z czterech pustyń była trudna. Swoistych wrażeń dostarczyła np. Antarktyda, gdzie biegacze – ze względu na warunki atmosferyczne i własne bezpieczeństwo – poruszali się przez kilka godzin dziennie po kilkukilometrowej pętli. – Już nie wiedziałem, czy jestem na mecie 70. czy 150. raz. Było mi wszystko jedno. Biegłem, marząc tylko o tym, by powiedzieli „stop”. A jak powiedzieli, to nie wierzyłem – wspomina Daniel Lewczuk. le najtrudniejsza okazała się pustynia Atacama. – Pod wieloma względami: w ciągu dnia była bardzo wysoka temperatura i bezchmurne niebo, a powietrze było niesłychanie suche (Atacama jest jednym z najbardziej suchych miejsc na Ziemi – przyp. aut.) – opowiada Lewczuk. – Bieg zaczęliśmy od wysokości 3250 m n.p.m., czyli nasze płuca były rozdęte, bo staraliśmy się za wszelką cenę zassać jak najwięcej powietrza, a tlenu w powietrzu było bardzo mało. W związku z tym jedni biegli ze skrwawionymi nosami, bo szybko wyschła im śluzówka, a druga grupa wręcz przeciwnie – biegła jak z anginą. Proszę sobie wyobrazić pokonywanie maratonu z jedną dziurką w nosie. Na Atacamie Daniel Lewczuk doświadczył, że kiedy podejmuje się tak wielkie wyzwanie, potrzeba do tego nie tylko siły ciała i hartu ducha, ale także szczęścia. Po najdłuższym odcinku obudził się nazajutrz rano i mimowolnie podsłuchał rozmowę kolegów, którzy opowiadali, jak przy murze z czerwonym napisem „Miny” wojsko pokazywało, że trzeba go obiec z lewej strony. Marek Wikiera i Andrzej Gondek pokonywali ten odcinek za dnia, Daniel Lewczuk – nieco później, gdy się już ściemniło. Napisu nie widział, a 10-kilometrowy odcinek pokonał z prawej strony muru. Dziś mówi, że może to i dobrze, iż dowiedział się o tym dopiero na drugi dzień, bo nie wyobraża sobie swojej reakcji, gdyby w trakcie pokonywania tamtego odcinka dowiedział się, że biegnie po polu minowym.

A

Medal za 2 dolary i uratowane ludzkie życie Projekt „4 Deserts” wymagał od uczestników przeorganizowania życia zawodowego i osobistego, bo już sam trening przygotowawczy był bardzo czasochłonny. – W 2014 r. spędziliśmy na pustyniach, nie licząc dolotów, 28 dni, co było bardzo trudne dla naszych rodzin i firm, bo jak nie ma szefa w firmie, to wiadomo, że różnie bywa – przyznaje Daniel Lewczuk. I dodaje: – Budziłem sensację wśród moich klientów, bo po każdym powrocie z pustyni chodziłem do pracy w garniturze i crocksach albo klapkach. Po prostu stopy nie mieściły mi się w butach. Był to też projekt kosztowny. Jak wylicza Lewczuk, pochłonął po ok. 100 tys. zł „na głowę”. Projekt miał też cel charytatywny. Było nim zebranie pieniędzy na pomoc małej Blance, która urodziła się w 25. tygodniu ciąży, ważąc niewiele ponad pół kilo. – Spotkałem się z rodzicami Blanki, którzy mi powiedzieli: „wie pan, panie Danielu, my nie potrzebujemy 50 tys. zł za pół roku. My nie mamy 140 zł na wizytę u lekarza jutro” – opowiada Lewczuk – Przy tego typu wcześniactwie każdy dzień się liczy. 858 osób powiedziało: „jesteście szaleń-

cami, nie możemy z wami pobiec i na pewno nie dalibyśmy rady, ale chcemy was wesprzeć w waszych zmaganiach”. Dzisiaj Blanka ma się dobrze. Co jest ważniejsze: medal za 2 dolary, który ma 47 osób na świecie, czy uratowane ludzkie życie? Dla mnie odpowiedź jest oczywista. Żałuje, że nie zabrał na pustynię ołówka i kartki papieru. – Ludzie często mnie pytają, o czym wtedy myślałem – wspomina Daniel Lewczuk. – Albo o niczym, bo tego nie pamiętam, albo endorfiny wydzielające się w wyniku biegu sprawiały, że byłem tak twórczy i kreatywny, iż wymyśliłem podczas biegu kilka biznesów. Jest tylko jeden problem: nie pamiętam jakich – śmieje się. Walczę z moimi lękami Przyznaje, że po przebiegnięciu 4 pustyń jest... fatalnym szefem. – Gdy ktoś z firmy przychodzi i mówi: „Daniel, tego się nie da”, to moją najczęstszą odpowiedzią jest zdziwienie: „naprawdę?” – śmieje się. Podkreśla, że choć od zakończenia projektu minęły dwa lata, żyje on swoim życiem. – Książka, którą napisałem, ma niesłychanie fajny odbiór – opowiada. – Ludzie piszą do mnie SMS-y i maile, że zmieniła ona w ich życiu wiele, a ja nawet nie myślałem, że kiedykolwiek będę autorem książki. Kiedy w Tauron Arenie w Krakowie przed 10 tys. ludzi mówiłem o życiu bez ograniczeń, to jakie uczucie mi towarzyszyło? Lęk. Większość z nas robiłaby rzeczy niesamowite, ale paraliżuje nas lęk. Lecz wszystko to, o czym marzymy, jest po drugiej stronie lęku. W Biblii jest napisane 365 razy „nie lękaj się”. Czyli jeżeli mamy taką obietnicę daną na każdy dzień roku, to co nas powstrzymuje? Będąc najmniej adekwatnym, najmniej przygotowanym, najmniej właściwym, postanowiłem zrobić jedną rzecz: po prostu walczę z tymi lękami. I czasami, jeżeli mi się to uda, doprowadza mnie to do miejsc, o jakich nie marzyłem. odkreśla, że – aby czegoś się złapać – najpierw trzeba coś puścić. I trzeba mieć odwagę, by to zrobić. – 12 lat temu podjąłem taką decyzję zawodową – opowiada. – W moim DNA płynie 0 promili przedsiębiorczości. Ale miałem wielkie marzenie. Czułem się absolutnie nieadekwatny, byłem pełen lęków, jak to będzie. Moja mama mi powtarzała: „pracujesz w dobrej firmie, masz niezłe wynagrodzenie, po co ci te twoje firmy?”. Odpowiadałem: „mamo, bo mam marzenia”. Po 12 latach w tym roku sprzedałem 2 spółki, 3 tygodnie temu kupiłem jedną i dzisiaj mam ich 6. Nigdy nie miałem być mówcą, ale co chwilę mam okazję się tą moją historią dzielić. Nigdy nie miałem być autorem książek, a nim się stałem. Co dalej? – Mam parę pomysłów – przyznaje. – Marzę o tym, by w przyszłym roku przebiec 250 km po amazońskiej dżungli, przy 95-proc. wilgotności powietrza. Warunki będą trudne, już choćby z tego powodu, że trzeba będzie spać w hamaku. A w hamaku śpi się na plecach, ja natomiast jestem przyzwyczajony do spania na brzuchu. Boję się więc, że się nie wyśpię. Niemożliwe? W amazońskiej dżungli Daniel Lewczuk na pewno będzie chciał po raz kolejny wymazać z tego słowa trzy pierwsze litery. 

P

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

87


Ali Sadpara i Simone Moro na szczycie Nanga Parbat, zimowe zdobycie.

Simone Moro, jeden z najwybitniejszych współczesnych himalaistów:

Mam nadzieję, że K2 zimą zdobędą Polacy Historia himalaizmu jest jak książka. Wspinanie zimą jest jej ostatnim rozdziałem, a zdobycie K2 będzie ostatnią stroną tego rozdziału. Simone Moro, słynny włoski himalaista, który 26 lutego 2016 roku – wraz z Alexem Txikonem, hiszpańskim wspinaczem narodowości baskijskiej, i Pakistańczykiem Alim Sadparą – zapisał właśnie przedostatnią stronę, zdobywając szczyt Nanga Parbat (8126 m n.p.m.), ma nadzieję, że tę ostatnią stronę zapiszą ci, od których zaczęło się zimowe wspinanie – Polacy.

Tekst Jaromir Kwiatkowski

N

anga Parbat to dziewiąty co do wysokości szczyt Ziemi, a jednocześnie jedyny w Himalajach, z którym zimowa walka trwała tak długo – bezpośrednio przed Nangą zostały zdobyte trzy szczyty w Karakorum. Ale to, że na himalajskie kolosy wejść zimą było łatwiej, jest akurat zrozumiałe. Jak mi bowiem tłumaczył w 2013 r., niedługo po zdobyciu Broad Peaku, Adam Bielecki, wspinanie w Karakorum zimą nie da się porównać z Himalajami ze względu na o wiele ostrzejszy klimat – niższą temperaturę i mocniejsze wiatry. Ale wracajmy na Nagą Górę. Wspinacze nazywają ją „górą-mordercą”. Według statystyk, do 2005 r. odnotowano na nią „tylko” 263 wejścia, podczas zdobywania szczytu zginęło aż 62 wspinaczy. Choć trzeba też podkreślić, że, mimo wielu wypraw, Naga Góra zimą szczęśliwie oszczędzała śmiałków, co w jej przypadku było – jak widać – dużą łaskawością. Jako pierwsza próbowała zdobyć Nangę zimą w sezonie 1992/93 francuska wyprawa w składzie: Eric Monier i Monique Loscos. W sumie, aż do szczęśliwego finału, próbowały tego 34 wyprawy, w tym aż 15 polskich. Zimą 2015/2016 działały tu – niestety, bez powodzenia – aż trzy polskie wyprawy: Nanga Light 2015/16 (Tomasz Mackiewicz, Francuzka Elisabeth Revol i Pakistańczyk Arsalan Ahmed Ansari), Nanga Stegu Revolution 2015/16 (Adam Bielecki i Jacek Czech) oraz „Nanga Dream – Justice for All” pod kierownictwem Marka Klonowskiego. Tomasz Mackiewicz tak się „zakręcił” na punkcie Nangi, że spędził tu sześć ostatnich zimowych sezonów. – To koniec, więcej już tu nie przyjadę – stwierdził w styczniu br., po kolejnej nieudanej próbie.

88

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

Więcej szczęścia miał międzynarodowy zespół, w skład którego – oprócz Moro, Txikona i Sadpary – weszła także Włoszka Tamara Lunger. Panowie stanęli na szczycie, Lunger zabrakło niewiele. Warto podkreślić, że 49-letni Simone Moro (8 zdobytych ośmiotysięczników) jest obecnie liderem himalaizmu zimowego. Jako drugi – po Jerzym Kukuczce – zdobył zimą cztery ośmiotysięczniki, ale jednocześnie jest pierwszym i jedynym, który ma na koncie cztery pierwsze wejścia (Sziszapangma, Makalu, Gaszerbrum II i Nanga Parbat). Po trzy pierwsze wejścia mają Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki i Maciej Berbeka, po dwa – Denis Urubko i Adam Bielecki.

Wewnętrzny głos rozsądku Moro, Txikon i Sadpara stanęli na szczycie Nagiej Góry 26 lutego br. o godz. 15.37. Siedem minut po czasie, który określili wcześniej jako graniczny. – Byliśmy tam 10, maksymalnie 15 minut, po czym Alex i Ali zaczęli powtarzać: „schodzimy, schodzimy” – wspominał Simone Moro podczas 12. Spotkań z Filmem Górskim w Zakopanem. – Patrzę, a oni naprawdę zaczęli schodzić. Zatrzymałem ich i mówię: „chłopaki, a jakieś zdjęcia?” A oni na to: „nie, żadnych zdjęć, jest zbyt zimno i niebezpiecznie”. No to mówię: „słuchajcie, jesteśmy pierwsi, którzy weszli zimą na Nanga Parbat i nie zrobimy sobie jednego pieprzonego zdjęcia?” „Nie, jak zdejmiemy rękawiczki, to potracimy palce”. „Dobra, to ja stracę palce”. Zrobiłem zdjęcie Alexowi i Aliemu, a oni od razu: „no to schodzimy”. Ja na to: „a mi nie zrobicie zdjęcia?” Ali zrobił mi zdjęcie z Alexem. Zażar-


W drodze na szczyt.

towałem: „zrób jeszcze kilka, bo są darmowe”. Sprawdziłem potem; niestety, moje wszystkie zdjęcia były prześwietlone. Przeprowadziłem więc jeszcze z Alim krótki kurs fotografii na szczycie i potem udało mu się zrobić moje dobre zdjęcie. Niespełna 100 metrów przed szczytem wycofała się bardzo wyczerpana Tamara Lunger, która zaczęła zostawać coraz bardziej z tyłu. – W pewnym momencie usłyszała wewnętrzny głos: albo zawrócisz, albo zostaniesz tu na zawsze. Postanowiła posłuchać tego wewnętrznego głosu – stwierdził Simone Moro. Odwrót Tamary był dramatyczny. Popełniła błąd przeskakując niewielką szczelinę i w rezultacie spadła 200 metrów, całkowicie tracąc kontrolę nad sytuacją. Starała się wprawdzie zatrzymać upadek czekanem, ale siła rozpędu była tak duża, że nie była w stanie nic zrobić. Na szczęście udało się jej zatrzymać w jedynym miejscu, gdzie był świeży śnieg, który wyhamował jej spadanie. Porozbijała się jednak solidnie. – Dzięki temu, że zawróciła, uratowała swoje życie i tak naprawdę uratowała nas – stwierdził Simone Moro. Gdyby bowiem zdecydowała się na pójście na szczyt, partnerzy musieliby jej pomagać w drodze powrotnej, a byli na to zbyt wyczerpani. Włoski himalaista dodał też ważne i znamienne słowa: – Może nazwisko Tamary nie będzie ujęte w statystykach, ale my uważamy, że zdobyliśmy szczyt w cztery osoby. Szczególnie, że Tamara w ogóle nam nie powiedziała o tym upadku i o tym, że miała obrażenia. Zrozumiałem, że jest naprawdę niezwykłym wspinaczem, bo nie słyszałem, by w historii himalaizmu była druga taka osoba, która podczas historycznego wejścia zrezygnowała tak blisko szczytu, słuchając wewnętrznego głosu rozsądku. Mimo wszystko była naprawdę szczęśliwa i zadowolona.

Nie wspinamy się dla nagród Moro i Txikona, pytany przez Piotra Pustelnika, co takiego atrakcyjnego jest w zimowym himalaizmie, skoro kojarzy się on przede wszystkim z tym, że jest „zimno i strasznie”, stwierdził, że lubi zimowe wspinanie, bo wtedy jest w górach wyłącznie ze swoim partnerem. – Zimą wspinanie jest inne – podkreślił Moro. – Nie chodzi tylko o to, żeby wejść na szczyt. Liczy się każdy krok, bo czasami jest to pierwszy krok zrobiony zimą na tej wysokości. W lecie, gdy się nie wejdzie na szczyt, uznaje się to za porażkę. W zimie natomiast czujemy się jak odkrywcy. Bo eksploracja to nie jest tylko osiągnięcie celu. To także podróż, droga, którą pokonujemy. Dla Alexa Txikona sprawa jest prosta: – Ja po prostu wolę zimę od lata. Ale też byłem całkowicie zafascynowany, kiedy zobaczyłem po raz pierwszy K2 zimą. To była zupełnie inna góra niż latem.

Góry Pierwsi zimowi zdobywcy Nanga Parbat nie spodziewają się, że za to osiągnięcie zostaną uhonorowani Złotym Czekanem, zwanym wspinaczkowym Oscarem (prestiżowa nagroda przyznawana od 1991 r. przez francuską organizację Groupe de Haute Montagne oraz magazyn „Montagne” – przyp. JK). Dlaczego? – Bo myślimy, że aby coś ocenić, trzeba wiedzieć, co się ocenia – tłumaczył Moro. – Tylko dwa razy z rzędu w historii Złotego Czekana było tak, że w jury zasiadali ludzie, którzy wiedzieli, o co chodzi w zimowym himalaizmie. Byli to Krzysztof Wielicki i Denis Urubko. Simone Moro wspominał, że po zdobyciu zimą 2010/2011 Gaszerbrumu II (8035 m n.p.m.), na uroczystości wręczania Złotych Czekanów usłyszał, że było to za łatwe przejście do takiej nagrody. Był tam wtedy Reinhold Messner, pierwszy zdobywca Korony Himalajów i Karakorum, który skomentował to krótko: „nie wiecie, co mówicie”. – Czasami trzy miesiące w bazie zimą są dużo trudniejsze niż wspinanie latem na ośmiotysięczniki – stwierdził Włoch. Odpowiadając na pytanie Piotra Pustelnika o perspektywy zimowego wejścia na K2, Simone Moro wyraził nadzieję, że szczyt ten zostanie zdobyty przez Polaków. – Bo to wy otworzyliście tę historię w 1980 r., kiedy Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki zdobyli zimą pierwszy ośmiotysięczny szczyt – Mount Everest. Mieliście wtedy bardzo słaby sprzęt i nikt nie wierzył, że będzie to w ogóle możliwe – tłumaczył. – Myślę, że aby zdobyć K2 zimą, potrzebne są na to trzy zimy. Po to, żeby zrozumieć tę górę. Podobnie jak Simone, mam nadzieję, że to wy, Polacy, zdobędziecie K2 zimą – dodał Alex Txikon. – Podczas pierwszych moich wypraw zimowych popełniłem wiele błędów. Nie potrafiłem się dobrze ubrać, podejmowaliśmy złe decyzje, przyjmowaliśmy złą strategię. Po prostu w zimie jest zupełnie inaczej niż latem – stwierdził Alex Txikon. I dodał: – Najważniejsze jest to, żeby nie być zaślepionym chęcią zdobycia szczytu jako pierwszy, bo tak naprawdę najistotniejsze podczas tych wypraw jest to, by przeżyć. Simone Moro zimą nauczył się na ośmiotysięcznikach dwóch rzeczy. Pierwsza: trzeba być bardzo skutecznym, myśleć jak przeżyć i zawsze mieć plan B. – Nie można tracić czasu na niepotrzebną złość, bo to może nas kosztować życie – przekonywał włoski wspinacz. Druga rzecz, której się nauczył, to bycie cierpliwym. – Najlepiej nie kupować biletu powrotnego z określoną datą, a jeżeli już, to powinien to być termin po 20 marca – tłumaczył. - Ludzie nas pytali, dlaczego to my weszliśmy na ten szczyt. Sprawa jest prosta. Po prostu tam byliśmy (inne wyprawy zrezygnowały wcześniej – przyp. JK). Kiedy nagle okazało się, że jest ładna pogoda, obejrzałem się, patrzę, a tu nikogo nie ma. Jestem tylko ja, Alex, Tamara i Ali…

Polacy byli pierwsi Himalaizm zimowy wymyślili Polacy. Za prekursora zimowej wspinaczki jest uważany wybitny wspinacz i kierownik wypraw, Andrzej Zawada (zmarł w 2000 r.). Przyczyna była prozaiczna: polscy wspinacze, z przyczyn politycznych (żelazna kurtyna!), zostali pozbawieni możliwości konkurowania o pierwsze letnie wejścia na ośmiotysięczniki. Kiedy już wyjazdy w Himalaje stały się możliwe, okazało się, że wspinacze zachodni zdobyli wcześniej wszystko, co było do zdobycia. Polacy rzucili im więc wyzwanie do konkurowania w niesamowicie ekstremalnej wspinaczce, jaką jest zdobywanie gór wysokich zimą. 

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

89


13 lutego 1973 r. Andrzej Zawada z Tadeuszem Piotrowskim zdobyli Noszak w Hindukuszu (7492 m n.p.m.). Było to pierwsze wejście człowieka zimą na szczyt siedmiotysięczny. Prawie dokładnie 7 lat później, 17 lutego 1980 r., Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy, członkowie narodowej wyprawy kierowanej przez Andrzeja Zawadę, dokonali pierwszego zimowego wejścia na ośmiotysięcznik – i to od razu na najwyższy szczyt Ziemi, Mount Everest (8848 m n.p.m.). Dziełem Polaków było osiem pierwszych zimowych wejść na ośmiotysięczniki – mówiąc ściśle, na Sziszapangmę (8027 m n.p.m.), zdobytą zimą (14 stycznia 2005 r.) jako ósmy w kolejności szczyt ośmiotysięczny, weszli razem Polak Piotr Morawski (zginął w 2009 r. na Dhaulagiri – 8167 m n.p.m.) i Włoch Simone Moro. Pierwsze wejście na Makalu (8463 m n.p.m.), zdobyte zimą jako dziewiąty szczyt, było jednocześnie pierwszym, które odbyło się bez udziału Polaków. Dokonali go 9 lutego 2009 r. Włoch Simone Moro i Kazach Denis Urubko. Nanga Parbat została zdobyta zimą jako trzynasty z czternastu ośmiotysięczników. Na dziesięciu z nich jako pierwsi zameldowali się Polacy (w przypadku Sziszapangmy był to, jak napisałem, sukces polsko-włoski). Ostatni polski wyczyn to pierwsze zimowe wejście na Broad Peak (8047 m n.p.m.), na którym 5 marca 2013 r. stanęło aż czterech wspinaczy: Adam Bielecki, Artur Małek, Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski. Niestety, był to sukces okupiony wielką tragedią: dwaj ostatni zginęli w drodze powrotnej do bazy.

K2 dla Polaków? Do zdobycia zimą został jeszcze największy kąsek – K2, drugi co do wysokości szczyt Ziemi (8611 m n.p.m.). Niewątpliwie najtrudniejszy. Ekstremalny klimat panujący w Karakorum plus ogromne trudności techniczne i wysokość czynią z K2 górę szczególnie niebezpieczną, zwłaszcza zimą. To główna przyczyna tego, że jak dotąd, skutecznie opiera się ona zimowym śmiałkom. Miejmy nadzieję, że opinia Simone Moro okaże się prorocza i że to Polacy staną pierwsi na szczycie. Wydawało się, że taka szansa nadarzy się nadchodzącej zimy. Jednak komitet organizacyjny narodowej wyprawy na K2 odwołał ekspedycję. Himalaista i przedsiębiorca Janusz Majer, przewodniczący komitetu organizacyjnego, tłumaczył to „dużymi trudnościami logistycznymi”. Mówiąc prostszym językiem – zabrakło pieniędzy. Na początku września 2016 r. Krzysztof Wielicki, który miał pokierować wyprawą, przyznał, że brakuje 700 tysięcy złotych, a czas naglił, bo trzeba było opłacić tragarzy i wysłać ich ze sprzętem, zanim drogę do bazy pod K2 pokryją śniegi. Tych pieniędzy nie udało się „zorganizować”, choć uczestnicy i członkowie komitetu organizacyjnego wyprawy do końca mieli nadzieję, że fundusze się znajdą. Jak się dowiedziało Polskieradio.pl, wyprawa dojdzie do skutku, ale dopiero w kolejnym zimowym sezonie 2017/2018. Jest ona promowana hasłem „K2 dla Polaków”. Również Simone Moro uważa, że Polakom ten szczyt się po prostu należy. I pewnie nie jest to z jego strony wyłącznie kokieteria, bo Włoch przyznaje, że inspiracją do jego zimowego wspinania były wyczyny m.in. Kukuczki i Wielickiego. Dlatego już zapowiedział, że nie zamierza atakować K2 tej zimy. Czy Polacy, którzy rozpoczęli zimowy wyścig w górach wysokich, również go zakończą, czy też sprawdzi się opinia Piotra Pustelnika, który swego czasu stwierdził, że – w jego mniemaniu – zimowe wejście na K2 nie nastąpi w tym stuleciu?! 



BIZNES z klasą

Cieszmy się! Czeka nas hakari (nie mylić z harakiri) Weźmy tylko aferę z wywożeniem za granicę nielegalnie leków, które powinny być sprzedawane w polskich aptekach. Mafia lekowa zarabia na tym krocie. W aptekach leków brakuje – dramat dla pacjentów. Tymczasem, jak podaje Gazeta Prawna, na 95 wszczętych w ciągu ostatnich trzech lat postępowań, aż 3/4 kończy się umorzeniem lub warunkowym zawieszeniem. Np. sprawę o wywiezienie leków z Polski o wartości 30 mln zł śledczy umorzyli, gdyż oskarżona przeprosiła pana prokuratora i obiecała, że nigdy więcej nie będzie tego robić. Sprawa zaś wywiezienia leków wartych 45 mln zł została umorzona z uwagi na… niską szkodliwość społeczną czynu. Wysoka szkodliwość społeczna zaczyna się od jakiejś konkretnej liczby zgonów pacjentów, którzy nie dostaną leków? le po co dramatyzować. Przecież można spojrzeć na sprawę z innej strony. Zażywamy w Polsce i tak za dużo leków – to po pierwsze. Nadmiar leków zdrowiu szkodzi. Po drugie – optymiści są zdrowsi i nie potrzebują szukać leków, których nie ma w aptekach. Po trzecie i ostatnie w tym temacie – trzeba mieć nadzieję, że pierwszy szeryf RP dla swoich miłosiernych śledczych aż tyle miłosierdzia sam nie okaże. Potrafi wszak zaciekle walczyć o bardziej jednostkowe, znacznie mniej wrażliwe społecznie sprawy niż afera lekowa. A poza tym on też kiedyś będzie stary i będzie musiał pójść z receptą do apteki, czego mu życzę w ten okołoświąteczny czas, kiedy jesteśmy dla siebie nieco milsi, żeby to nastąpiło jak najpóźniej. A propos recept. Tu zamiast optymizmu – horror. Okazuje się, że w Polsce nawet po śmierci lekarze wystawiają recepty. Pojawiło się takich recept trochę i trwa śledztwo w sprawie, a nie przeciwko komuś. Z tym zresztą może być pewien kłopot… Za to w kwestii obronności oraz gospodarki – sukces goni sukces. Obronność: Jesteśmy bezpieczni, a będziemy jeszcze bardziej. Już sypiemy płatki róż na drogi, którymi będzie podążać jedna cała(!) brygada NATO, obiecana jeszcze poprzedniemu rządowi. Ale że mamy ciągłość władzy, więc i ta, co jeszcze teraz jest, też się cieszy. Ma ona również własne powody do radości i dumy z powodu autorskich pomysłów, z których zachwyciły mnie wszystkie dwa. 1. Obrona terytorialna składająca się z bezrobotnych, bo tacy się głównie zgłaszają (tłoku nie ma). 2. Rzesza emerytów z aparatami fotograficznymi obnażająca wśród demonstrantów V kolumnę (czyli sabotażystów, prowokatorów i innych szpiegów) podczas organizowanych przez partię rządzącą manifestacji oraz innych jej ulicznych cyklicznych zgromadzeń. Naprawdę fajny pomysł, tylko czy aparat w pakiecie i ubezpieczenie? No i jaka forma zatrudnienia, bo chodzą słuchy, że emerytom nie wolno będzie dorabiać. Obrona Terytorialna składająca się z 50 tys. niedzielnych ochotników (szkolonych w weekendy), jest niestety mocno krytykowana, że to wyrzucanie ogromnych pieniędzy, a pożytek żaden. Niewyszkolony żołnierz na co komu przydatny? Na mięso armatnie? Lepsza armia zawodowa. Ba!

A

ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl

W ten wyjątkowy czas na przełomie roku, pomiędzy robieniem porządków a smażeniem karpia, robimy zazwyczaj także bilans „dokonań” – cośmy zmajstrowali sami, a co zmajstrowano nam.

T

aka już jest ludzka natura, że bez względu na wynik owego bilansu i tak będziemy dążyć do zmian. Oczywiście na lepsze, bo przecież dobrej zmiany nigdy dosyć. Obiecujemy zatem różne rzeczy, sobie i innym, postanawiamy być milsi, bardziej hojni i w ogóle lepsi. Obiecujemy, obiecujemy… Już samo to poprawia nam nastrój. I właśnie o to chodzi. O więcej optymizmu. W takim odświętnie optymistycznym makijażu wszystko wygląda od razu lepsze nawet niż jest. Cudowna przemiana następuje – zjawisk i ludzi. Zdrajca zostaje bohaterem. Kłamca nie kłamie, a jedynie mija się z prawdą. Złodziej zaś nie kradnie, lecz pożycza albo „organizuje”. A kiedy zostanie przyłapany i obieca poprawę, może liczyć, że wina zostanie mu odpuszczona. Podążając tym tokiem rozumowania: Prokuratura zarządzana przez ministra Ziobrę to wprawdzie jeszcze nie konfesjonał, lecz łaska odpuszczania win już nie jest jej obca.

92

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016


Ale 500 zł miesięcznie dla kogoś, kto mało zarabia albo nic – jeszcze lepsze. A poza tym, zanim taki ochotnik się zestarzeje, przez te wszystkie weekendy czegoś się w końcu zdąży nauczy. Czyż nie? ospodarka: tu najbardziej spektakularne dwa sukcesy. 1. Repolonizacja banku PEKAO SA; drugiego co do wielkości banku w Polsce. Ale… czy to faktycznie taki wielki sukces dla nas? Czy raczej dla Włochów, którzy – przypomnijmy – kupili za rządów premiera Buzka PEKAO za kwotę 4,3 mld zł. Zarobili przez te lata ponad 30 mld zł (!) na czysto. Plus 10,6 mld teraz za odsprzedanie PZU niespełna 1/3 akcji PEKAO. Niemiej repolonizacja banków – to jest nareszcie krok w dobrą stronę. Szkoda, że tak późno. Szkoda wyprzedanych za bezdurno zakładów, firm. Ale to se ne wrati. 2. Polski rząd jako pierwszy na świecie wyemitował tzw. zielone obligacje (Green Bonds) na kwotę 750 mln euro. Cieszą się wielkim zainteresowaniem inwestorów. I to może cieszyć również rząd, część obywateli – beneficjentów 2 x 500 + (dzieci + żołnierze ochotnicy OTK), a także powinno ucieszyć korzystających z innych form pomocy socjalnej. Będzie co rozdawać, tylko że to jest kolejny kredyt, kolejne zadłużenie państwa. Chyba że premier Morawiecki błyśnie jeszcze jakimś „pionierskim pomysłem”, który pozwoli spłacić obligacje przed terminem wykupu. Nie wiem jak w ekonomii, ale w życiu cuda się zdarzają szalenie rzadko. Edukacja. O nie, nie będziemy psuć nastroju. Mimo że pani nauczycielka, co została ministrem od oświaty, tak szeroko i szczerze się do nas uśmiecha. Jak wypadnie eksperymentowanie na naszych dzieciach, czy uda się wychować pokolenie posłusznych i jednomyślnych z obecną władzą obywateli, pokaże przyszłość. atomiast wiadomo, że polskie wyższe uczelnie (przynajmniej niektóre prywatne) przed bankructwem uratować mogą już tylko studenci zagraniczni. Liczba polskich studentów dramatycznie spada (niż demograficzny). Liczba studentów zagranicznych nie jest wprawdzie duża, ale systematycznie rośnie. Dlatego że studia są u nas najtańsze w Europie Zachodniej. I tu można za komplement przyjąć i nim się napawać, że wprawdzie najtańsza, ale jednak Polska to Zachód. (Jeszcze…) Reasumując: bilans tegoroczny wypada chwilami naprawdę całkiem nieźle. Jeśli dodać tempo prac nad legislacją, zaangażowanie posłów, to jak oni ślęczą po nocach, trudno nie przyznać racji premierowi Morawieckiemu, że zasługują, żeby mieć 9 razy wyższą kwotę wolną od podatku niż zwykły obywatel. To też jest miarą sukcesu, że Polskę w tych ciężkich czasach na to stać. No, może wystarczy, bo nie wiem jak Państwo, ale ja się czuję już lekko przejedzona tymi sukcesami. Czuję się jakbym wróciła z maoryskiej uczty, jaką urządzali sobie pradawni mieszkańcy Wyspy Północnej w Nowej Zelandii. Czemu mam aż tak odległe skojarzenia, biegnące hen, na Antypody? A dlatego, że Maorysi nowozelandzcy też (jak my) wychodzili z założenia, że jak ucztować, to całą gębą. A nie dziubać coś tam, coś tam widelcem, albo – jak w modnej obecnie kuchni molekularnej – zadowalać się symboliką potrawy, a nie z przeproszeniem się zdrowo nażreć. Potrawy na maoryską ucztę, która nazywała się hakari, szykowano przez cały rok albo dłużej; spraszano swoich gości (jak u nas – swój swego zawsze wyżywi). A potem wszyscy jedli, jedli, jedli… Z tą różnicą, że oni ucztowali za swoje. 

G

N


URODA

Marta Kwolek.

Każda twarz może być piękniejsza Po kilkunastu latach pracy na etacie państwowym Marta Kwolek postanowiła gruntownie przeorganizować swoje życie i zajęła się wizażem. Ukończyła profesjonalne szkoły i kursy, a potem otworzyła własne studio wizażu. Dziś makijaże jej autorstwa zdobią twarze modelek na okładkach magazynów oraz zwykłych kobiet, które oddają twarze w jej ręce, aby wydobyła z nich piękno. Jej zdaniem, wizaż nie jest żadną fanaberią, lecz naturalną potrzebą. – Nasza twarz zbudowana jest w ten sposób, że mamy niesymetryczne obie jej połowy. Im bardziej są do siebie podobne, tym jesteśmy ładniejsi. Celem wizażysty jest zniwelowanie makijażem tej asymetrii, dzięki czemu piękniejemy – twierdzi. Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak (1), Mariusz Baran (4)

P

rzygodę z wizażem zaczęła 4 lata temu. Wtedy jeszcze nosiła służbowy uniform, który ją „uwierał”. Czuła ogromną potrzebę zmiany, zwłaszcza że zawód niekorzystnie wpływał na jej zdrowie. Wcześniej niespecjalnie interesowała się makijażem i dopiero gdy stwierdziła, że musi nauczyć się malować, aby wyglądać stosownie do okazji, postanowiła rozwijać się w tym kierunku. – Zwykle po wizycie u kosmetyczki wracałam do domu i zmywałam makijaż, a potem malowałam się po swojemu. Wiedziałam, że makijażem można zrobić więcej, dlatego zapisałam się na pierwszy kurs – opowiada.

94

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

Wizażu uczyła się od najlepszych Wizażu uczyła się najpierw na kursie w Rzeszowie i Warszawie, w Warszawskiej Akademii Wizerunku Wioletty Uzarowicz, a potem w PRO Make up Academy, uważanej za najlepszą szkołę wizażu w Polsce. Tam usłyszała, że ma talent i wtedy po raz pierwszy pomyślała, że może uda się uczynić z wizażu sposób na życie. Ukończyła wiele kursów dokształcających, a kwalifikacje zawodowe potwierdziła egzaminem państwowym. Żeby móc właściwie przekazywać swoją wiedzę, ukończyła jeszcze kurs pedagogiczny. 



URODA – Jeśli chodzi o doświadczenie, jestem młodą wizażystką, ale lata, które poświęciłam na naukę wizażu, były bardzo intensywne. Od razu zaczęłam malować – najpierw koleżanki i znajome, a potem pojawiły się pierwsze zlecenia. Łapałam każdą okazję – przyznaje. – Bardzo szybko zaczęłam współpracować przy sesjach zdjęciowych i na własnej skórze doświadczyłam, jak bardzo zmienia się życie, gdy się robi to, co się kocha. maju 2016 r. roku założyła w Tyczynie Studio Profesjonalnego Makijażu Marty Kwolek. Wcześniej przez 2 lata pracowała w salonie Calle w Rzeszowie jako wizażystka. Obecnie ma na koncie kilka cennych współprac przy sesjach zdjęciowych do magazynów „Moda Ślub”. „Lash me” czy „Panna Młoda”, gdzie publikuje również artykuły dotyczące wizażu. Te współprace bardzo sobie ceni, ponieważ przy takich sesjach może „wyżyć się” kolorystycznie. Pracuje też przy sesjach zdjęciowych za granicą.

W

Celem wizażu jest korekta twarzy – Profesjonalny wizażysta koryguje niedoskonałości w budowie twarzy. Są różne typy urody i kształty twarzy, a także zaburzone proporcje. Mamy opadające powieki, oczy głęboko osadzone lub wypukłe. W wizażu chodzi o to, żeby te proporcje wyrównać, ukryć nasze niedoskonałości, a podkreślić atuty. Dobry wizażysta przy pomocy światłocienia skoryguje twarz i wydobywa z niej piękno, choć oczywiście kobiety najpiękniejsze są wtedy, gdy się uśmiechają – tłumaczy Marta Kwolek. – Gdy czujemy się piękne, jesteśmy bardziej pewne siebie i zadowolone. hoć wiele kobiet celowo unika makijażu w obawie przed zaszufladkowaniem, Marta Kwolek uważa, że są takie sytuacje w życiu, które wręcz wymagają upiększenia twarzy. Chodzi np. o rodzinne uroczystości, gdzie robione są zdjęcia, które potem trafiają do rodzinnych albumów i przekazywane są z pokolenia na pokolenie. To właśnie z tych zdjęć zapamiętają nas wnukowie i prawnukowie. Twierdzi również, że w szkołach powinny być szkolenia i kursy z wizażu i prezentacji.

C 96

VIP B&S LISTOPAD-GRUDZIEŃ 2016

– Czy tego chcemy czy nie, jesteśmy dziś oceniani na podstawie wyglądu. Kiedy wysyłamy cv do potencjalnego pracodawcy, warto zadbać o wygląd na zdjęciu, ponieważ pierwsze spojrzenie zawsze pada na zdjęcie – wyjaśnia wizażystka. – Oczywiście, makijaż powinien być dostosowany do okazji, choć zdarzają się odstępstwa od tej reguły. I pamiętajmy – czerwone usta w makijażu biznesowym są zarezerwowane dla pań na wyższych stanowiskach bądź dla bussines woman.

Wystawa ##Beauty

J

ej pasją jest też tworzenie różnych stylizacji do sesji zdjęciowych. Ostatnio przygotowała stylizacje modelek, które fotografował Mariusz Baran. W ten sposób powstała wystawa zdjęć ##Beauty, prezentowana w Rzeszowie i Tyczynie, która zebrała świetne opinie. W styczniu 2017 r. wystawę będzie można oglądać na Zamku Kazimierzowskim w Przemyślu. Aby w miarę tanim kosztem zgromadzić rekwizyty potrzebne do sesji, przez kilka miesięcy buszowała po rzeszowskich second handach w poszukiwaniu niebanalnych elementów garderoby – koronek, nakryć głowy, biżuterii – dzięki którym mogłaby stworzyć coś oryginalnego. Kupowała je, prała i przerabiała, tworząc zaskakujące, jedyne w swoim rodzaju kompozycje. Potem dopasowywała do nich makijaże. W przypadku tej sesji mogła zrobić to, co wizażyści lubią najbardziej – zaszaleć z kolorami i pofantazjować, co niemożliwe jest w makijażu codziennym, a nawet okolicznościowym. W efekcie powstało 20 niezwykłych, przyciągających uwagę stylizacji, misternie dopracowanych, ale przede wszystkim przemyślanych. Choć Marta Kwolek twierdzi, że nie odważyłaby się zajmować stylizacją, trudno odmówić jej talentu w tej dziedzinie. Wizażystka przyznaje, że najpiękniejsze w jej pracy jest fakt, że może towarzyszyć kobietom w ważnych momentach ich życia, jak np. przygotowania do ślubu. Radość, jaką obserwuje u swoich klientek po wykonaniu makijażu, jest sporą zapłatą za jej pracę. – Ogromnym szczęściem jest dla mnie fakt, że mogę uszczęśliwiać inne kobiety i pokazać, że są piękne. Widząc radosne i szczęśliwe twarze moich klientek, słysząc podziękowania, ładuję swoje akumulatory – podkreśla. 



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe w Jasionce. Pretekst: Kongres 590 – międzynarodowe spotkanie biznesu i polityki.

Bruce Dickinson, wokalista Iron Maiden i właściciel firmy Cardiff Aviation.

Beata Szydło, prezes Rady Ministrów.

Andrzej Duda, prezydent Rzeczypospolitej Polskiej.

Od lewej: Adam Góral, prezes Asseco Poland; Beata Szydło, premier RP; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Andrzej Duda, prezydent RP. Małgorzata Sadurska, szefowa Kancelarii Prezydenta RP; Mateusz Morawiecki, wicepremier, minister rozwoju i finansów.

Od lewej: dr Paweł Kuca, politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego; Piotr Karnas, dyrektor Departamentu Promocji i Współpracy Gospodarczej w Podkarpackim Urzędzie Marszałkowskim; Paweł Baj, burmistrz Głogowa Małopolskiego. Rita Cosby, amerykańska dziennikarka telewizyjna, trzykrotna laureatka Nagrody Emmy. Córka Dunki i polskiego byłego powstańca warszawskiego, Ryszarda Kossobudzkiego.

Od lewej: Kazimierz Rogala, właściciel Zakładu Obróbki Kamienia Budowlanego „Rogala” w Przyłęku k. Mielca, Anna Bialik, wiceprzewodnicząca Rady Powiatu Jasielskiego.

Od lewej: Bogdan Ostrowski, dyrektor techniczny PZL Mielec, prof. Grzegorz Budzik, prorektor ds. nauki Politechniki Rzeszowskiej.

Andrzej Sadowski, ekonomista, prezydent Centrum im. Adama Smitha.


Od prawej: Andrzej Duda, prezydent RP; prof. Krzysztof Opolski; Dawid Cycoń, współwłaściciel ML System.

Od lewej: Dawid Cycoń i Edyta Stanek, właściciele ML System, zdobywcy Nagrody Gospodarczej Prezydenta RP w kategorii Lider Małych i Średnich Przedsiębiorstw; Barbara Kostyra, wiceprezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego.

Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Marek Darecki, prezes Pratt& Whitney Rzeszów S.A.

Od prawej: Andrzej Duda, prezydent RP; prof. Krzysztof Opolski; prof. Janusz Filipiak, założyciel i właściciel Comarchu. Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.

Dr Iwona Olejnik, prezes „Uzdrowiska Rymanów” S.A.; Janusz Fudała, prezes Rzeszowskiej Agencji Rozwoju Regionalnego.

Od lewej: Wojciech Buczak, poseł PiS i Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec. Od lewej: Dawid Adamski, kierownik Centrum Inkubatora Technologicznego i Promocji Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego „Aeropolis”; Justyna Kunysz i Dagmara Chwiej, pracownice Sekcji Promocji i Marketingu „Aeropolis”; Damian Chudzik, informatyk Od lewej: dr Marek Żołdak, DB VECTOR, w PPNT „Aeropolis”. dr Tomasz Soliński, wiceprezydent Krosna.

Więcej fotografii z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


TOWARZYSKIE zdarzenia

Od lewej: Małgorzata Warsicka i Jakub Falkowski, jurorzy Festiwalu Nowego Teatru 2016; Magda Grąziowska, aktorka Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach, zdobywczyni Nagrody Rektora Uniwersytetu Rzeszowskiego dla młodego twórcy.

Od lewej: Malwina Kajetańczyk, atorka Teatru Maska; Mateusz Mikoś i Dagny Cipora, aktorzy Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Piotr Woroniec jr, prezes Związku Artystów Plastyków Okręgu Rzeszowskiego i juror Festiwalu Nowego Teatru 2016; Joanna Baran, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie. Od lewej: Zygmunt Bomba, dyrektor ds. zamiejscowych jednostek Politechniki Rzeszowskiej, z żoną Renatą Bombą; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Elżbieta Pięta, nauczycielka Zespołu Szkół nr 2 w Rzeszowie, i dr Anna Jamrozek-Sowa z Instytutu Filologii Polskiej UR.

Ilona Małek, kierownik Sekcji Audycji Informacyjnych TVP Rzeszów, i Adam Małek, właściciel Agencji Filmowo-Reklamowej Małek-Media.


Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: 3. Festiwal Nowego Teatru – 55. Rzeszowskie Spotkania Teatralne.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; prof. Stefan Chwin, pisarz i krytyk literacki.

Od lewej: Magda Grąziowska, aktorka Teatru im. Stefana Żeromskiego w Kielcach; prof. Sylwester Czopek, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Maciej Szukała, aktor Teatru Przedmieście; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Aneta Adamska, założycielka i reżyserka Teatru Przedmieście; dr Marek Bosak z Instytutu Filozofii UR.

Piotr Grzymisławski, dramaturg Teatru Polskiego im. H. Konieczki w Bydgoszczy.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Teatr Maska w Rzeszowie. Pretekst: Otwarcie festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”.

Prof. Leszek Mądzik, założyciel i dyrektor Sceny Plastycznej KUL.

Wystawa prof. Leszka Mądzika. Od lewej: Jacek Popławski, dyrektor artystyczny Teatru Maska; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Aneta Adamska, dyrektor programowy festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna-Grotowski-Kantor”.

Od lewej: Aneta Adamska, dyrektor programowy festiwalu „Źródła Pamięci. Szajna-GrotowskiKantor”; Aneta Radaczyńska, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska.

Aneta Radaczyńska, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa; prof. Leszek Mądzik, założyciel i dyrektor Sceny Plastycznej KUL.

Od lewej: Izabela Dudek, koordynator pracy artystycznej w Teatrze im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Agnieszka Gawron, zastępca dyrektora ds. administracyjno-finansowych Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Maciej Szukała, aktor Teatru Przedmieście.

Od lewej: Grażyna Jastrzębska; Anna Mazurkiewicz, nauczycielka ZSO nr 3 w Rzeszowie; Danuta Zatorska i Ryszard Zatorski, z-ca redaktora naczelnego „Nasz Dom-Rzeszów”.

Od lewej: Dr Anna Jamrozek-Sowa z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Rzeszowskiego; Izabela Dudek, koordynator pracy artystycznej w Teatrze im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Adam Głaczyński, dziennikarz Radia Rzeszów; Andrzej Piątek, dziennikarz wortalu Dziennik Teatralny; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Dariusz Dubiel, były dyrektor Estrady Rzeszowskiej.

Od lewej: dr Klaudiusz Święcicki z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, autor książki „Galicja w kliszach pamięci Tadeusza Kantora”; Roman Siwulak, aktor i malarz, członek zespołu Teatru Cricot 2 Tadeusza Kantora.

Od lewej: Maciej Szukała, aktor Teatru Przedmieście, Barbara Kędzierska, portal TWiNN; Monika Adamiec, aktorka Teatru Przedmieście i instruktor teatralny MDK w Rzeszowie; Aneta Adamska; Tomir Mazur, specjalista ds. marketingu w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.