VIP BIZNES&STYL Styczeń - Luty 2017
34-39
Malka Shacham Doron.
Malka Shacham Doron: Po wojnie jestem pierwszą Żydówką, która na stałe zamieszkała w Rymanowie. Sanocka 2, gdzie dziś mieszkam i gdzie jest Dom Żydowski, to ten sam dom, w którym przed wojną mieszkali moi pradziadkowie, Abraham Stary i Chaja z domu Szapiro. W Rymanowie odnalazłam swoją przeszłość, zobaczyłam rodzinę, której nigdy nie miałam.
Ludzie biznesu
RAPORTY i REPORTAŻE
Janusz Soboń, prezes Kirchhoff Polska Liczy się zespół
Anna Koniecka Rodzinny biznes na tyrolskim dachu świata
26
78
VIP TYLKO PYTA
82
Aneta Gieroń rozmawia z Malką Shacham Doron Polka, Żydówka z Sanockiej 2 w Rymanowie
KULTURA
SYLWETKI
VIP Kultura Stanisław Jachym. W pracowni alchemika
34 42
Prof. Stanisław Woś Przy stole operacyjnym walczy się do końca
64
Sandra hr. Tarnowska W Dukli jestem u siebie
Ekonomia społeczna Do Daliowej zjechała Warszawa, by Beskid Niski odmienić
68 75 76
Aparat Caffe. Pasjonaci otwarli prywatne muzeum Janusz Witowicz. Fotograf znaczeń
82
58
42
Styczeń – Luty 2017 Styl Życia
12
Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Przedsiębiorczość w Polsce
46
PASJE
46
64
Muzykowanie, bieganie, kolekcjonowanie Bo co warte życie bez endorfin
86
Siedlisko w Mokrem Kowale z Kuźni Skarbów
FELIETONY
54
Magdalena Zimny-Louis Cisza, którą zabrał Internet
56
Krzysztof Martens Pomagać w kryzysach
ROZMOWY
58
Marek Chrobak W Rzeszowie brakuje dobrej przestrzeni
MODA
92
92
68
Vissavi – modowa marka z Rzeszowa
76 4
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
78
OD REDAKCJI
Zaczynał jako dyrektor ekonomiczny. Szybko został dyrektorem zarządzającym, a w końcu prezesem zarządu. Janusz Soboń, prezes Kirchhoff Polska. W styczniu 2013 r., jako pierwszego Polaka w historii firmy, powołano go na członka zarządu korporacji Kirchhoff Automotive w Niemczech. I nie ma wątpliwości, że jego umysł i zdolności są cennym kapitałem dla światowej marki, a przy tym – jak wiele korzysta na tym Podkarpacie i Mielec, gdzie w ciągu 20 ostatnich lat doprowadził do powstania i rozbudowy zakładów Kirchhoffa zatrudniających 900 osób. Przemysł motoryzacyjny to taki przyczajony tygrys podkarpackiej gospodarki. Mało się o nim mówi, ale dużo się w nim dzieje. Po Śląsku i Wielkopolsce jesteśmy w tej branży największym graczem w Polsce. – Bo o sukcesie decyduje umiejętność współpracy i fachowość – uważa Janusz Soboń. Polak potrafi – mówiąc krótko. Szkoda, że zazwyczaj w biznesie, a tak rzadko w polityce i sferze publicznej. Ale to nie powód, by codziennie w lokalnych społecznościach nie walczyć o swoje prawa, a przede wszystkim z całych sił budować lokalną tożsamość. W ostatnich miesiącach w samym centrum Daliowej w Beskidzie Niskim powstaje Fundacja Pomosty Karpat. Ktoś powie, fanaberia. Bzdura, odpowie każdy, kto zna Marka Kubina, lekarza – naukowca, niezależnego wydawcę i działacza solidarnościowej opozycji. Przez ponad dwie dekady, które spędził w USA, dostrzegł i zrozumiał, jaka siła tkwi w małych, ale dobrze zorganizowanych, świadomych społecznościach lokalnych. Popularne było tam hasło „myśl globalnie, działaj lokalnie”. Mieszkając na niewielkiej wyspie koło Seattle, nie mógł się nadziwić, jak to możliwe, że w około 20-tysięcznej społeczności jest ponad 200 organizacji pozarządowych. W gminie Jaśliska, gdzie leży Daliowa, są dwie. Wtedy zrozumiał, że tego między innymi w Polsce brakuje: pracy u podstaw, konsekwencji i współdziałania. W USA ludzie już dawno zrozumieli, że ich los w dużym stopniu leży w ich rękach. Nie będąc zjednoczeni wokół cennych dla siebie wartości, pozwolą na to, że globalne korporacje i „klasa polityczna” będą bezwzględnie realizowały własne interesy, niekoniecznie idące w parze z interesem społecznym. Może czas zrozumieć, że sami jesteśmy za siebie odpowiedzialni, na przekór bzdurom, jakie słyszymy dookoła, zwykle z mało odpowiedzialnych ust.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21
zespół redakcyjny fotograf
Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Ewelina Czyżewska biuro@biznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004
dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
wyróżnienia Na 663. urodziny Rzeszowa tytuły Honorowych i Zasłużonych Obywateli dla naukowców i sportowców
Od lewej: prof. Tadeusz Pomianek, prof. Tadeusz Markowski, Rafał Wilk i Krzysztof Ignaczak.
– Miasto dynamicznie się rozwija, przyciąga przedsiębiorców, turystów, a co najważniejsze, nowych mieszkańców – podkreślał Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. – Ale jego prestiż budują wyjątkowi obywatele. Ich poczet otwiera Jan Pakosławic, pierwszy właściciel miasta, od którego historia Rzeszowa się datuje, a ta ma już 663 lata. Z tej okazji Andrzej Bajor oraz jego syn Adrian, właściciele firmy Stalbudowa Kazex, którzy w 2014 roku ufundowali pomnik Jana Pakosławica w Rzeszowie, oficjalnie ofiarowali go miastu jako swój wkład w rozwój Rzeszowa. Urodziny miasta były też okazją do nadania tytułów Zasłużonych i Honorowych Obywateli Rzeszowa. Krzysztof Ignaczak, słynny libero, pochodzi z Wałbrzycha, ale dokładnie 10 lat temu związał się z Rzeszowem, gdzie przez 9 lat grał w Asseco Resovii. W 2016 roku odszedł z tego klubu, całkowicie zakończył karierę zawodniczą, ale z miastem związał się na stałe. Ignaczak, przyjmując tytuł Zasłużonego, najbardziej dziękował Klubowi Kibica Asseco Resovii, bo razem z drużyną udało im się stworzyć coś, czym można chwalić się w całej Europie. Przypomniał też o Adamie Góralu i śp. Adamie Rusinku, którzy namówili go na przyjazd do Rzeszowa i jak się okazało, ta decyzja odmieniła jego życie. Rafał Wilk, żużlowiec, trener żużlowy, trzykrotny mistrz paraolimpijski w kolarstwie ręcznym; kawaler Orderu Odrodzenia Polski, prawdziwy człowiek ze stali, Honorowy Obywatel Rzeszowa, był najbardziej oklaskiwanym bohaterem wieczoru. – Jestem dumny, że jestem rzeszowianinem – mówił Wilk, który przeprosił, że póki co, nie może wstać, podziękować na stojąco, ale kto wie, może Bóg da... – Marzyłem, by być mistrzem na żużlu, nie udało się, ale coś innego się udało i za to jestem wdzięczny. Tak samo jak za wnuczkę, która już w lutym pojawi się w naszej rodzinie. Będę dziadkiem, coś nowego otwiera się w moim życiu – mówił wzruszony sportowiec. Prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej, z miastem związany jest od kilkudziesięciu lat. Tutaj ukończył technikum mechaniczno-elektryczne i Wyższą Szkołę Inżynierską, czyli dzisiejszą Politechnikę Rzeszowską, z którą związany jest od 47 lat. – W domu to żona jest rektorem, prorektorami zaś dwie córki, i to właśnie im bardzo dziękuję za wszystko, co zdarzyło się w moim życiu – mówił prof. Markowski. Przypomniał też profesorów: Romana Niedzielskiego, pierwszego rektora Wyższej Szkoły Inżynierskiej, i prof. Kazimierza Oczosia, pierwszego rektora Politechniki Rzeszowskiej, bo to od nich rozpoczęła się budowa uczelni, która dziś jest chlubą Rzeszowa i Podkarpacia. – A obecny status uczelni to wkład kilku pokoleń nauczycieli akademickich i pracowników politechniki – podsumował prof. Markowski. Prof. Tadeusz Pomianek, współzałożyciel i prezydent Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, stwierdził, że dla człowieka w sile wieku, jakim jest, otrzymanie tytułu Honorowego Obywatela Rzeszowa jest potwierdzeniem, że to, co dostał od Boga, udało mu się w życiu sensownie wykorzystać. – Ale nie była to droga usłana różami – dodał prezydent WSIiZ. – Jedni po porażkach popadają w kompleksy, albo teorie spiskowe, a my z porażek wyciągamy wnioski. I tak z porażek rośnie fundament przyszłych sukcesów. Warto być odważnym, bo filar przyszłości miasta buduje się z ludzkich cnót. Do wyróżnionych z okolicznościowymi życzeniami zwrócili się także: wojewoda podkarpacka, Ewa Leniart; członek zarządu województwa podkarpackiego, Stanisław Kruczek; poseł Krystyna Wróblewska w imieniu podkarpackich parlamentarzystów oraz ks. biskup Kazimierz Górny. Były też przepiękne dźwięki Włodek Pawlik Trio i tylko szkoda, że spora grupa gości nie była w stanie dotrwać do końca i przeszkadzała w trakcie koncertu. Może to jakaś podpowiedź dla organizatorów na przyszłość, że nawet najciekawszych wieczorów i przemówień nie można przedłużać w nieskończoność, bo skutek jest dokładnie odwrotny od zamierzonego.
Dokładnie 170 lat temu pierwszym Honorowym Obywatelem Rzeszowa został Józef Bielecki, nauczyciel i dyrektor gimnazjum. Przy okazji 663. urodzin miasta, podczas nadzwyczajnej sesji Rady Miasta Rzeszowa, do grona, które liczy już 52 osoby, dołączyły kolejne trzy: Rafał Wilk – wybitny sportowiec, prof. Tadeusz Markowski – rektor Politechniki Rzeszowskiej oraz prof. Tadeusz Pomianek – współtwórca i prezydent Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Zasłużonym, a trochę i „Honorowym” Obywatelem Rzeszowa został także Krzysztof Ignaczak, wieloletni siatkarz Asseco Resovii. Słynny libero tak bardzo się wzruszył, że zamiast wpisu do księgi zasłużonych, podziękowanie złożył na kartach Honorowych Obywateli Rzeszowa. – Ale proszę, nie wymazujcie mnie, będę ciężko pracował na rzecz Rzeszowa, by na ten tytuł faktycznie zapracować – prosił sportowiec, czym rozczulił ponad 700 gości zgromadzonych w Filharmonii Podkarpackiej.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak
Historia fotografii
Od lewej: Ewelina Jurasz, Elżbieta Kaliszewska, Ilona Dusza-Kowalska, Jakub Pawłowski.
„Rzeszowskie janusze” – film o galicyjskim mieście i jego fotografie
Rzeszów na początku 1900 roku – bogata kultura, zero przemysłu, liczna społeczność żydowska i pełno żołnierzy Cesarsko-Królewskiej Armii na ulicach. Rytm miasta i twarze jego mieszkańców z reporterskim talentem uwiecznia Edward Janusz, właściciel najznamienitszego w mieście zakładu fotograficznego. Jego prace to dziś bezcenne dziedzictwo. Dzięki nim Fundacja Rzeszowska zrealizowała film dokumentalny „Rzeszowskie janusze”. Miał Rzeszów niezwykłe szczęście, że w roku 1886 przybył tu Edward Janusz – utalentowany fotograf. Pierwszy zakład prowadził we Lwowie, ale postanowił przeprowadzić się do miasta, gdzie panowała mniejsza konkurencja i rozwijanie firmy wydawało się łatwiejsze. Był pasjonatem, który nie tylko pracował w atelier, ale wychodził również na zewnątrz, by sfotografować miasto i ludzi na jego ulicach. Stąd odnalezione w 1997 roku na strychu kamienicy przy ul. Grunwaldzkiej archiwum zakładu Janusza jest dziś najlepszym dokumentem tamtych czasów. Zbiór, którym opiekuje się Muzeum Okręgowe w Rzeszowie, liczy ok. 30 tys. szklanych klisz, do tego zdjęcia i błony fotograficzne. Na pomysł, by nakręcić film o Edwardzie Januszu wpadł Jakub Pawłowski, historyk, a impulsem był konkurs ogłoszony w 2016 roku przez Podkarpacką Komisję Filmową na dokument o regionie. Scenariusz napisał wspólnie z Iloną Duszą-Kowalską, ona także wspólnie z Kubą Kowalskim wyreżyserowała film. Kuba jest jednocześnie autorem zdjęć i animacji. – Od razu zgodzili się, że to świetny bohater – wspomina Pawłowski. – Większość najstarszych fotografii, obrazujących życie Rzeszowa i rzeszowian, pochodzi z jego pracowni. Janusz zatrzymał dla nas obrazy z czasów, kiedy to miasto, pozostając w granicach Cesarstwa Austro-Węgierskiego, przeżywało boom urbanistyczny. W jego zakładzie przy dzisiejszej ul. Grunwaldzkiej, dawnej Sandomierskiej, wszyscy się fotografowali. Po śmierci Edwarda w 1914 roku, jego pracę kontynuowała żona – Leopoldyna Janusz z domu Krause, a później córka Helena. Zakład rodzina prowadziła do 1951 roku, potem został upaństwowiony, ale nadal, do lat 70., pracowali w nim krewni Janusza. Marka nazwiska Janusz była tak silna, że jego popularność trwała kolejnych kilkadziesiąt lat i są tacy, którzy twierdzą, że fotografowali się u „Januszów” jeszcze w latach 90. Nic dziwnego, że bilety na premierę filmu rozeszły się w dwie godziny, a sala kinowa w Wojewódzkim Domu Kultury, gdzie 17 stycznia br. odbył się seans, była pełna po brzegi.Wśród honorowych gości znalazła się Elżbieta Kaliszewska, prawnuczka Edwarda Janusza i wnuczka fotografa - 96-letnia Irena Elgas-Markiewicz. Uświetniły nie tylko premierę, ale także otwarcie wystawy fotografii, której częścią była ekspozycja zatytułowana „Pięć pokoleń z fotografią”, przedstawiająca prace kolejnych pokoleń rodziny Januszów – od Edwarda, poprzez jego żonę Leopoldynę, po córki i wnuki. 36-minutowy film to nie tyle opowieść o fotografie, co przede wszystkim o Rzeszowie jego czasów, wpisanym w wielką epokę – przełom XIX i XX wieku. Na obraz składają się animowane zdjęcia Edwarda Janusza, fabularyzowane scenki i wypowiedzi ekspertów. Fotografa gra Waldemar Czyszak. – Na zrealizowanie filmu mieliśmy 3 miesiące – mówi Jakub Kowalski.– Plan zdjęciowy powstał w kilku pomieszczeniach budynku, w którym mieści się Estrada Rzeszowska. Niezwykłe jest to, że on też jest związany z rodziną Januszów. W tym domu mieszkał wnuk Edwarda. Też zresztą Edward – dodaje Ilona Dusza-Kowalska. Zdradza, że ciepłe przyjęcie filmu sprawiło, że już myślą o kolejnych projektach. Jeśli ktoś posiada w domowych archiwach zdjęcia Edwarda Janusza, proszony jest o kontakt z Fundacją Rzeszowską, która zrealizowała film „Rzeszowskie Janusze” w koprodukcji z Podkarpacką Komisją Filmową i Estradą Rzeszowską oraz we współpracy z rzeszowskimi instytucjami i firmami – Muzeum Okręgowym, Wojewódzką i Miejską Biblioteką Publiczną, Teatrem im. Wandy Siemaszkowej, Stowarzyszeniem Emaus, Fundacją Wspierającą Rozwój Kultury „Aparat Caffe” i Pracownią Architektury AW Projekt. Film sfinansowało Województwo Podkarpackie i Miasto Rzeszów.
Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
Michał Klażyński.
Prawdziwie bieszczadzki klimat w Bacówce pod Małą Rawką Jedno z najpiękniejszych miejsc w Bieszczadach, w którym tworzył Jerzy Harasymowicz i uwielbiał przesiadywać legendarny Majster Bieda, czyli Władysław Nadopta. Bacówka pod Małą Rawką, gdzie od 11 lat gospodarzem jest Michał Klażyński, Michał Rawki, po prostu. To tutaj od lat ściągają tłumy turystów, a mimo to gospodarzowi udaje się ocalić rzadki już klimat prawdziwie górskiego schroniska, w którym wędrowcy są przez cały rok.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Do Bacówki pod Małą Rawką wędruje się z Przełęczy Wyżniańskiej, położonej pomiędzy Brzegami Górnymi a Ustrzykami Górnymi. Drewniane schronisko, w zimie przypominające bajkową chatkę, znajduje się w odległości 900 metrów od parkingu, u podnóża Małej Rawki, skąd można wyruszyć na wszystkie najpiękniejsze bieszczadzkie szlaki. latach 80. XX wieku często tu bywał i tworzył Jerzy Harasymowicz. Z tym miejscem bardzo był związany Władysław Nadopta, Majster Bieda z piosenki Wojtka Bellona, który znosił do bacówki kosze bieszczadzkich jagód i z ówczesnym gospodarzem, Robertem Żechowskim, przygotowywali legendarne już placki z jagodami. Dziś można mówić o bohaterze zbiorowym tego miejsca. Z każdym rokiem przybywa turystów, którzy przyjeżdżają tutaj kilka razy w roku, najchętniej po sezonie, by spędzić kilka dni w kultowej już bacówce, przy
W 10
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
herbacie posiedzieć z Michałem i połazikować po okolicznych szczytach. Skromna budowla, położona na wysokości 930 m n.p.m., powstała prawie 40 lat temu, w 1979 roku, i jest jedną z jedenastu (w tym jedną z trzech w Bieszczadach) bacówek PTTK
Dobre adresy powstałych dzięki Edwardowi Moskale, działaczowi Turystyki Górskiej PTTK. Niewielka, idealna dla indywidualnych turystów, przed laty rzeczywiście była alternatywą dla dużych, tłocznych schronisk. Dziś bacówka jest kameralna, piękna, ukochana przez turystów, ale przyprawiająca niekiedy o ból głowy gospodarza, bo trudno w niej zarobić na czynsz, mając zaledwie kilkadziesiąt miejsc noclegowych. W PRL-u nie było to problemem, bo z definicji bacówki miały być niedochodowe. W czasach wolności gospodarczej trzeba być bardzo rozkochanym w Bieszczadach, by nie ulec pokusie całkowitej komercjalizacji tego miejsca i chronić klimat prawdziwie górskiego schroniska. – W tym miejscu nie można się nie zakochać – przyznaje Michał Klażyński, gospodarz Bacówki pod Małą Rawką. – Sam pochodzę z nizin, z Łowicza, ale od dziecka byłem piechurem i dość szybko zrozumiałem, że moim ukochanym miejscem na ziemi są góry. Uwielbiam Tatry – to taki kościół polskich gór, i Bieszczady. One mają swoją specyfikę, ciągle jeszcze dzikie, wolne, dość rzadko zaludnione. Gdy po sezonie wyjdzie się na szlak, przez cały dzień wędrówki można nikogo nie spotkać. Szczególnie zimą. ieszczadzka opowieść Michała zaczyna się w listopadzie 2000 roku. Wtedy wystartował w konkursie na gospodarza Chaty w Łupkowie. Przegrał, ale po kilku miesiącach przyjechał zobaczyć, jak radzi sobie konkurent. W maju 2001 roku zastał pustą chatę, więc ostał się na nowego gospodarza. W schronisku bez prądu i bieżącej wody spędził półtora roku, po czym przeniósł się do pensjonatu w Osławicy. I chociaż były tam konie, które uwielbia, brakowało mu klimatu schroniska. Na 3 miesiące trafił jeszcze do Balnicy, gdzie jest dawny przystanek kolejki leśnej, by w 2004 roku związać się z Bacówką pod Małą Rawką, którą wtedy prowadzili Robert i Ewa Żechowscy. – Wtedy też bacówkę zobaczyłem po raz pierwszy. Można powiedzieć, że przekroczyłem jej próg kuchennymi drzwiami. Wcześniej byłem związany z bardziej lesistą częścią Bieszczadów, okolicami Komańczy. I... zachwyciłem się, o co nietrudno w tym miejscu – wspomina Michał Klażyński. – W 2006 roku wygrałem konkurs na gospodarza bacówki i rzeczywiście bardzo mocno zaangażowałem się w to miejsce. Zaczynałem bez samochodu, skutera, ale z wodą i prądem. Zimą na nartach zjeżdżałem do Ustrzyk
B
Górnych, robiłem zakupy i wracałem niosąc wszystko na plecach. Ileś czynników w czasie i przestrzeni się spotkało, trochę zdecydował przypadek, ale od 11 lat bacówka daje mi dużo radości, spełnienia. Bycie ratownikiem Bieszczadzkiej Grupy GOPR od 10 lat i udział w ponad 100 akcja ratunkowych uczy pokory do tych gór i szacunku dla ludzkiego życia. Mam też świadomość, że za życie w takim miejscu płaci się pewną cenę, ale z tego co robię wynika, że chyba warto ją zapłacić. To, co w ciągu tych lat udało się Michałowi najbardziej, to wypromować zimę w bacówce. Gdy zaczynał gospodarowanie, od połowy października do końca kwietnia bywało, że przez 2,3 tygodnie nikt się tutaj nie pokazywał. Dziś w zasadzie nie ma pustych dni. Codziennie są goście, a w słynnej jadalni gwar bieszczadzkich opowieści. – Lata pod Rawkami nigdy nie musiałem reklamować – śmieje się Michał. – W sezonie codziennie są tu tysiące osób. zczelnie wypełniają ławki wokół schroniska, każdy skrawek trawy i taras przy kuchni. Widoki są stąd bajeczne. Na Rawki, Połoninę Wetlińską, Caryńską i Tarnicę. W kuchni kłębi się grupa młodych osób, bo chętnych do pomocy w bacówce nigdy nie brakowało i nie brakuje, tak samo jak amatorów pysznej herbaty, jajecznicy, pierogów i placków z jagodami w sezonie. Tutaj ciągle jeszcze trwa uroczy zwyczaj, że z kuchni wołają po imieniu, a każdy, kto wędruje pod bacówkę, mówi „cześć” na szlaku. Kilkadziesiąt miejsc noclegowych od prawie 40 lat ściąga tu prawdziwych turystów, bo warunki są skromne, ale klimat nadzwyczajny. Wieczorami wszyscy schodzą się do jadalni, rzadko kiedy goście izolują się w pokojach, w ławach zaś zasiadają dziadkowie, rodzice i wnuki. Pod Rawki ściągają kolejne już pokolenia turystów, a na szlaku można spotkać wędrowców od lat 7 do 70. – Bardzo dbam o tych prawdziwych turystów i nie chcę, by bacówka była tylko miejscem na kawę i ciastko – mówi Michał. – Moje marzenie związane z tym miejscem? By trwało i jeśli nawet ja stąd odejdę, by trwało jako schronisko górskie!
S
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
11
Od prawej: Jakub Kocój, Witold Mielniczek oraz prowadzące debatę, Katarzyna Grzebyk i Alina Bosak.
Debata BIZNESiSTYL „Na Żywo”
Przedsiębiorczość w Polsce Czy to prawda, że Polacy są szczególnie przedsiębiorczymi ludźmi i co im przeszkadza w budowaniu własnej firmy? Dlaczego łatwiej poradzić sobie z biznesem w Wielkiej Brytanii i czy pierwszy milion trzeba ukraść, a może lepiej zaufać aniołowi biznesu? W końcu co można zmienić w prawie, by polskie przedsiębiorstwa rozkwitły? Na te pytania próbowaliśmy odpowiedzieć w trakcie debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo” w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce wraz z dwoma rozwijającymi swój biznes przedsiębiorcami – Jakubem Kocójem, właścicielem firmy Cadway Automotive Sp. z o.o., oferującej usługi dla branży motoryzacyjnej, oraz Witoldem Mielniczkiem, założycielem firmy B Technology Sp. z o.o. , produkującej drony.
Tekst Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak
W
rankingu Banku Światowego Doing Bussiness 2017, oceniającym przychylność procedur i regulacji prawnych dla przedsiębiorczości, Polska awansowała od ubiegłego roku z 25. miejsca na 24. Jesteśmy za Wielką Brytanią i Niemcami, ale przed Węgrami czy Hiszpanią. Naszą pozycję poprawiły dwie nowe ustawy: prawo restrukturyzacyjne oraz nowelizacja prawa budowlanego. Mamy jednak jeszcze sporo do nadrobienia – raport wskazuje, że Polska mogłaby poprawić słabe punkty, wśród których są podatki, dochodzenie roszczeń oraz zakładanie spółki. Wciąż daleko nam do Zachodu Witold Mielniczek, zanim założył firmę w Polsce, pracował i studiował w Wielkiej Brytanii. Stworzył m.in. drona do filmu „Niezniszczalni 3” z Sylwestrem Stallone. Już po kilku miesiącach prowadzenia własnego biznesu Witold przyznaje, że w Polsce jest o wiele trudniej prowadzić
12
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
własną działalność niż na Wyspach. – Firmy już na starcie mają problemy z udźwignięciem zbyt wysokich kosztów, ze skomplikowaną biurokracją oraz z częstą zmianą przepisów prawa w dziedzinie handlu – zaznaczył. W przeciwieństwie do Polski, w Wielkiej Brytanii, w pierwszych miesiącach prowadzenia własnej działalności przedsiębiorca nie ma obowiązku jej rejestrować, a co za tym idzie – marnować czas i pieniądze przy załatwianiu czasochłonnych i kosztownych procedur. To wszystko przekłada się na możliwość przetestowania modelu biznesowego i jego rentowności przy minimalnych kosztach. Zdaniem Witolda Mielniczka, zastosowane i sprawdzone rozwiązania w Wielkiej Brytanii przynoszą dużo większe zyski państwu w końcowym rozliczeniu, niż stosowane obecnie w Polsce. Państwo nie powinno obarczać młodego przedsiębiorcy zbyt skomplikowanymi procedurami, których wdrożenie wymaga poświęcenia zbyt dużej ilości czasu i pieniędzy. Przedsiębiorcę na początku drogi rozwoju po prostu na to nie stać. Państwo musi zachę-
SALON opinii cić początkujące firmy do działania, dać czas do „nabrania rozpędu”. Natomiast wymagania stawiać przed stabilnymi i doświadczonymi już biznesmenami. latego dobrym pomysłem jest wprowadzenie preferencyjnych warunków dla indywidualnych przedsiębiorców, osiągających przychody do 5000 złotych miesięcznie. Dotychczasowa składka na ZUS i inne podatki zostałyby zamienione na jeden – 31-procentowy, pobierany od faktycznych przychodów. Zarobisz tysiąc – zapłacisz 300 zł wszystkiego, a nie 1120 zł na ZUS plus podatek.
Witold Mielniczek.
D
Dobry radca prawny i księgowy są niezbędni Jakub Kocój, którego firma funkcjonuje w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce od października 2016 r. i projektuje elementy nadwozi dla samochodów, również ma wiele kontaktów z przedsiębiorcami na Zachodzie. Sam przez ponad 9 lat pracował za granicą dla międzynarodowych koncernów motoryzacyjnych. Obok doświadczenia dało mu to także cenne kontakty – jego firma specjalizuje się w usługach dla dużych firm zagranicznych. – Dzięki temu, że w większości usługi są eksportowane, nie jest dla nas barierą składka ZUS czy podatek dochodowy – stwierdził Jakub Kocój. Jego decyzję o otwarciu firmy w Polsce przyspieszyło wsparcie w ramach projektu Platformy startowe dla nowych pomysłów – Technopark BiznesHub. – Dzięki temu od razu mogłem liczyć na wsparcie dobrego zespołu specjalistów, którzy od strony prawnej, podatkowej i doradczej pomogli wystartować firmie w Rzeszowie oraz wytłumaczyli podstawy poruszania się w tym systemie. iestabilność polskiego prawa podkreślają właściciele firm w raporcie opublikowanym niedawno przez Związek Przedsiębiorców i Pracodawców. Autorzy raportu policzyli, że w 2015 roku ordynacja podatkowa zmieniła się 11 razy, ustawa o podatku dochodowym od osób fizycznych – 27 razy, ustawa o podatku od osób prawnych – 14 razy, ustawa o podatku akcyzowym – 7 razy, a ustawa o podatku od towarów i usług 6 razy. Te pięć ustaw zajmuje 1267 stron tekstu. Przy założeniu, że średnie tempo czytania to 200 słów na minutę, a 250 słów mieści się na stronie, lektura przepisów zajęłaby przedsiębiorcy ponad 26 godzin bez przerwy. – Skomplikowane przepisy rodzą koszty – zauważa Witold Mielniczek i podaje przykład z życia wzięty. – Muszę przygotować umowę np. o poufności NDA. Sporządzenie takiej umowy przez profesjonalistę w dziedzinie prawa, np. adwokata lub radcę prawnego, w Polsce jest bardzo kosztowne, ale niezbędne. Natomiast na stronach brytyjskich urzędów bez problemu mogę znaleźć szablony podstawowych umów, skonstruowany przez profesjonalnych prawników, których nieodpłatnie ściągnięcie trwa kilka sekund. Przydałyby się takie udogodnienia w Polsce.
N
Przedsiębiorca kontra urzędnik To podpowiedź dla wicepremiera Morawieckiego, który podczas Kongresu 590, jaki odbył się pod koniec ubiegłego roku w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym (obecnie G2A Arena) w Jasionce, ogłosił Konstytucję Biznesu i obiecywał przedsiębiorcom państwo bardziej przyjazne. Ci często się skarżą, że traktowani są przez urzędników z założenia jak podejrzani. – Dlatego trzeba mieć bardzo dobrego księgowego, który odpowiada za kontakt z urzędami – stwierdził Jakub Kocój. Wielkiej Brytanii podobają mu się przejrzyste procedury i przepisy, których interpretacja jest jasna i jedna. – Urzędnicy wiedzą, że są tam dla przedsiębiorcy po to, żeby go wspierać i naprowadzać, większość spraw i tak załatwiasz przez Internet lub telefon – stwierdza i zauważa, że liczne uproszczenia i ulgi, jak wysoka kwota wolna od podatku, możliwość wykazania wyższych kosztów działalności itd., sprawiają, że brytyjskie małe firmy płacą mniej podatków, ale je płacą, bo nie ma sensu ukrywanie przychodów. Nie mają potrzeby uciekania do szarej strefy. Tymczasem, jak szacuje Najwyższa Izba Kontroli, w Polsce działa w niej 600 tys. firm.
W
Inwestycje zagraniczne też powinny być wspierane Podczas debaty rozmawialiśmy także o, zagrożeniach i korzyściach dla młodych polskich biznesów, wynikających z inwestycji zagranicznych w Polsce, zarówno hipermarketów, jak i dużych firm produkcyjnych. Jako przykład miejsca, w którym firmy zagraniczne współpracują z polskimi, nasi rozmówcy podali Podkarpacki Park Naukowo-Technologiczny Aeropolis, który zapełnił się zagranicznymi firmami z branży motoryzacyjnej, lotniczej czy IT. Przy nich wyrośli także polscy poddostawcy, coraz silniejsi doświadczeniem i kapitałem. ►
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
13
SALON opinii – Zagraniczne firmy technologiczne, które lokalizują i rozbudowują sieć dostawców u nas oraz korzystają z usług naszych przedsiębiorców, powinny być wspierane. Takie firmy nie zawsze „idą po kosztach”, ale podobnie jak rodzime przedsiębiorstwa, stawiają na jakość. Ucząc polskich dostawców tej jakości, transferując „know how”, sprawiają, że polska firma łatwiej znajduje kolejnych kontrahentów za granicą – zauważył Jakub Kocój. – Na zagranicznej konkurencji w handlu niewiele jednak zyskujemy. itold Mielniczek przyznał, że potrzebujemy firm zwłaszcza w sektorze technologicznym. – W nowych technologiach, nie da się ukryć, kulejemy. Ale potencjał, by to nadrobić, jest. Polacy są atrakcyjnymi pracownikami i współpracownikami dla zagranicznych firm. Jest wśród nas wielu dobrze wykształconych, inteligentnych i pracowitych ludzi, co także przyciąga inwestorów – dodał. Obaj przedsiębiorcy przyznali, że coraz więcej Polaków wyraża chęć powrotu do Polski, dostrzega możliwości prowadzenia biznesu w ojczyźnie. I choć to bywa trudniejsze niż na zachodzie Europy, decydują się na ten krok często, także ze względu na rodzinę. Taki był również powód powrotu obu naszych rozmówców. Decyzja Jakuba Kocója była przemyślana, a powrót dobrze przygotowany. – Tutaj jest moje miejsce, a do tego region jest atrakcyjny, potencjalna kadra dobrze przygotowana i chętna do pracy – oświadczył właściciel Cadway Automotive. – Za granicą rynek jest już mocno nasycony. Dlatego wiele firm rozszerza działalność na wschodnią Europę, szukając nie tylko efektywności kosztowej, ale również bazy do rozwoju wyspecjalizowanej kadry. Przez 10 lat wykształciło się pokolenie ludzi, którzy wyjechali z Polski, ale wielu szuka drogi powrotnej. My staramy się być przykładem tego, że da się przyjechać do domu, przywieźć ze sobą wiedzę, kontakty i projekty, a do tego przekazywać dalej wiedzę i zwiększać zatrudnienie już lokalnie.
W
Podkarpacie atrakcyjne inwestycyjnie? W rankingu Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, oceniającym atrakcyjność inwestycyjną polskich regionów, Podkarpacie otrzymało najwyższe noty. W 5-punktowej skali Rzeszów i jego okolice ocenione zostały na 5, południe i wschód na 4. – Rzeszów rzeczywiście jest atrakcyjnym miejscem dla biznesu – zgodził się Witold Mielniczek, który od własnego inwestora dowiedział się, że Rzeszów jest postrzegany jako bardzo atrakcyjne miejsce dla nowych inwestycji i słynnie w kraju z innowacji. – Co zabawne, to mój inwestor nakłaniał mnie, by otworzyć firmę właśnie w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym Aeropolis. Chwalił infrastrukturę, lokalizację, pobliski port lotniczy i wsparcie, na jakie można tu liczyć. Te ułatwienia, jakie daje Inkubator Technologiczny, przyspieszyły także powrót Jakuba Kocója do Polski. – Lokalizacja Inkubatora to ogromna zaleta – zauważył. – Kiedy tłumaczyłem klientom położenie biura, byli zaskoczeni,
14
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
że jak tylko wylądują na lotnisku w Jasionce, wystarczy, że przejdą przez ulicę i będą w moim biurze. To bardzo ułatwia rozwijanie sieci klientów. – Są tu potężne firmy, jak MTU czy Borg Warner, a także Centrum Wystawienniczo-Kongresowe, które robi spore wrażenie. Jeśli ktoś z kontrahentów ląduje na lotnisku w Jasionce i widzi, że moja firma mieści się w takim sąsiedztwie, może myśleć o moim biznesie w całkiem innych kategoriach. Budynek inkubatora jest nowoczesny i reprezentacyjny, nie wstydzimy się przywozić tu ludzi z wielkiego świata, z Anglii czy Hongkongu. To wszystko tworzy image firmy, bo nawet w biznesie sprawdza się zasada „jak cię widzą, tak cię piszą” – podkreślał Witold Mielniczek. Czy mieszkańcy Podkarpacia są przedsiębiorczy? Na Podkarpaciu funkcjonuje ponad 160 tys. podmiotów gospodarczych. W zestawieniu z liczbą mieszkańców Podkarpacia, wychodzi, że co 14. mieszkaniec województwa posiada firmę, czyli jesteśmy dość przedsiębiorczym regionem. Nasi rozmówcy żartowali, że jako naród może jesteśmy nie tyle przedsiębiorczy, co potrafimy kombinować. I co ciekawe, wcale to nie jest naszą wadą. – Jesteśmy inteligentnym narodem i na Zachodzie to doceniają. Mówi, się, że kombinujemy, ale czy przedsiębiorczością nie jest umiejętność przetrwania w trudnych warunkach? Kiedy studiowałem w Wielkiej Brytanii, przekonałem się, że tam ceni się nie wiedzę, ale rdzenną inteligencję – mówił Witold Mielniczek. Zdaniem Jakuba Kocója, przedsiębiorczość to coś, co tkwi w człowieku. – Jest wiele osób, dla których praca na etacie od godz. 8 do 16 jest wygodna. Po 16 zamykają za sobą drzwi i zaczynają inne życie. Są też osoby, które chcą działać na własny rachunek, pracują siedem dni w tygodniu i brakuje im czasu na sen. Najważniejsze to znaleźć złoty środek, który pozwoli się spełniać zawodowo, ale nie będzie ekstremalny w żadną stronę. Witold Mielniczek stwierdzi, że przeszkodą w przedsiębiorczości dla sporej części osób są: ryzyko, koszty, brak kapitału i bardzo często zmieniające się przepisy prawa gospodarczego. Jakub Kocój dodał, że naszą bolączką jest także brak dużych polskich firm z rodzimym kapitałem, a dominują firmy z kapitałem obcym, które tylko część zysków zostawiają u nas, a większość transferują za granicę. – Hindusi mają Tatę, która robi herbaty, samochody i ciężarówki i jeszcze produkuje stal. U nas firm z polskim kapitałem działających na taką skalę jest niewiele. odczas dyskusji próbowaliśmy wskazać podkarpackie firmy z polskim kapitałem, które dynamicznie się rozwinęły i prowadzą różnorodną działalność. Mówiliśmy m.in. o firmie Automet z Sanoka z branży motoryzacyjnej, która ma rynki zbytu na całym świecie i zatrudnia 360 osób. – Bardzo cieszy, że coraz więcej rodzimych firm zaczyna eksportować produkty i usługi na rynki zagraniczne, a ich marki stają się rozpoznawalne. Są to wspaniałe przykłady motywujące do działania – zauważył Jakub Kocój.
P
SALON opinii Kapitał na biznes? Ukraść pierwszy milion czy szukać inwestora?
Jakub Kocój.
P
roblemem wielu początkujących przedsiębiorców jest kapitał na założenie firmy. Nie każdy dysponuje własnymi oszczędnościami, nie wszyscy mogą pożyczyć od rodziny. Wspólnie z przedsiębiorcami zastanawialiśmy się, czy warto szukać inwestora, który dokapitalizuje biznes, i sprzedawać udziały w firmie? Według Witolda Mielniczka, wybór inwestora to kluczowa sprawa. Choć aniołów biznesu i inwestorów jest na rynku sporo, ciężko jest wybrać tego „jedynego”, który rzeczywiście pomoże rozwinąć biznes. – Rozmawiałem z wieloma potencjalnymi inwestorami w całej Polsce, w tym z największymi biznesami z Podkarpacia. Zaufanego inwestora udało się pozyskać dzięki Vadymowi Melnykowi, przedsiębiorcy z Inkubatora Technologicznego. Inwestor nie tylko zasilił firmę finansowo, ale wsparł ją również swoim wieloletnim doświadczeniem, które znacznie przyspieszyło rozwój przedsięwzięcia. Współpracujemy zaledwie od pół roku i już udało nam się stworzyć kolejny produkt. Jakub Kocój zbudował firmę na doświadczeniu wypracowanym przez ponad 9 lat pracy za granicą dla międzynarodowych koncernów motoryzacyjnych. Zanim założył firmę, upewnił się co do rynku zbytu i potencjalnych zleceń. Również miał propozycję spółki joint venture, ale stwierdził, że chce mieć pełną kontrolę nad tym, co dzieje się w jego firmie. – W przypadku Witka inwestor był konieczny, u mnie nie. Ja muszę mieć pełną decyzyjność i muszę w wielu przypadkach podejmować decyzje w bardzo krótkim czasie, co wynika ze specyfiki branży. Przedsiębiorczość, czyli start-upy i innowacje
D
zięki różnym projektom i innym formom wsparcia powstaje coraz więcej start-upów. Prawie 80 proc. start-upów twierdzi, że ich produkt to całkowita nowość na rynku – w takich dziedzinach jak: edukacja, big data oraz Internet Rzeczy. Na debacie przywołaliśmy badanie „Polskie Startupy 2016”, przeprowadzone przez Startup Poland we współpracy z Politechniką Warszawską, z którego wynika, że wśród założycieli start-upów przeważają trzydziestoparoletni absolwenci studiów wyższych, z których połowa ukończyła kierunki związane z naukami technicznymi lub ścisłymi. Co więcej, aż 14 proc. badanych start-upów ma patent lub jest w toku procedury patentowej. Tymczasem wśród wszystkich polskich przedsiębiorców patentami pochwalić może się jedynie około promila z nich. Czy rzeczywiście nowe technologie są skazane na sukces? – Wdrożenie nowej technologii na rynek wiąże się z wysokimi kosztami. To ogromna bariera. Jednak w branży IT i nowych technologii można wymyśleć znacznie wię-
cej niż np. w księgowości, więc wydaje się to być perspektywicznym kierunkiem – przyznał Jakub Kocój. Witold Mielniczek dodał, że Polska ma jeszcze wiele do nadrobienia w kwestii nowych technologii. Polski rynek nie jest jeszcze w tej branży nasycony, więc jest zapotrzebowanie na tego typu usługi. Jeśli uda się uprościć procedury, będzie dużo łatwiej
N
a Podkarpaciu jest dłuższa niż przeciętnie w Polsce „przeżywalność” nowych firm – oczywiście, kiedy firma powstaje, ma pod górę, ale relatywnie „żyje” dłużej niż przeciętnie w Polsce. Co roku zakładanych jest w Polsce ponad 200 tys. firm. Ponad 90 proc. to mikroprzedsiębiorstwa zatrudniające 1-2 osoby. Tylko 1/3 firm na polskim rynku istnieje dłużej niż pięć lat. To oznacza, że w pierwszych latach swojej działalności bankrutuje aż 2/3 przedsiębiorców. Jak przetrwać na rynku? Jak sobie poradzić? – Trzeba dobrze przemyśleć swój biznes, mieć plan i stworzyć odpowiednią bazę klientów. Nic się nie dzieje samo, biznes to ciężka praca – zaznaczył Jakub Kocój. – Moja firma się rozwija, kupuję niezbędny sprzęt, potrzebuję szybko zbudować kapitał, żeby otrzymać dotację, o którą się staram. Przydałyby się procedury, które w przypadku np. Platform Startowych pozwoliłyby korzystniej kumulować kapitał potrzebny do inwestowania, czyli np. ulgi podatkowe podobne do tych, które otrzymują firmy zagraniczne w początkowym okresie działalności. – Mam nadzieję, że nowe, prostsze procedury stworzą znacznie bardziej przyjazne środowisko dla nowego biznesu, które zachęci młodych, kreatywnych ludzi do rozwijania swoich pomysłów w Polsce – odparł Witold Mielniczek. Naszą dyskusję o przedsiębiorczości Jakub Kocój podsumował jednym zdaniem: „Jeśli uprościmy procedury, prawo podatkowe i popatrzymy przyjaźniej na przedsiębiorcę, wszyscy na tym zyskają ”.
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
P o l i t y k a
m i ę d z y n a r o d o w a
X Forum Europa – Ukraina po raz pierwszy w Rzeszowie Nieobecność marszałków Sejmu i Senatu, Marka Kuchcińskiego i Stanisława Karczewskiego, przedstawicieli rządu, podkarpackich parlamentarzystów, a przede wszystkim przedstawicieli Ministerstwa Spraw Zagranicznych – to chyba najbardziej rzucało się w oczy podczas X Forum Europa – Ukraina zorganizowanego w styczniu w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym G2A Arena w Jasionce. Forum, które miało potwierdzić, że więcej nas łączy niż dzieli, paradoksalnie zbiegło się w czasie ze wzrostem napięcia w stosunkach polsko-ukraińskich po tym, jak prezydent Przemyśla, Robert Choma otrzymał zakaz wjazdu na Ukrainę. Ten jeszcze w trakcie Forum został cofnięty, ale gęsta atmosfera pozostała.
J
ubileuszowe X Forum Europa – Ukraina zorganizowane w tym roku w G2A Arena w Jasionce przez samorząd województwa podkarpackiego oraz Instytut Studiów Wschodnich, jest kolejnym dużym, dziesiątym już kongresem, jaki w pierwszym półroczu od otwarcia odbył się w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym. Ważne są też okoliczności, bo nie ma wątpliwości, że rok 2017 może być jednym z ważniejszych w procesie reform na Ukrainie i jej faktycznego zbliżenia się z Unią Europejską. Tym bardziej że ta ostatnia zdaje się już być zmęczona i zniecierpliwiona ciągle nie do końca przewidywalną partnerką ze Wschodu. Na forum swój przyjazd zapowiedziało ponad 700 gości, w rzeczywistości było mniej niż 400, ale jednym z ważniejszych i udanych jego elementów były zorganizowane po raz pierwszy Targi Wschodnie. Obecność na forum całego, pięcioosobowego zarządu województwa oraz licznych radnych sejmiku wojewódzkiego, na pewno była wymownym potwierdzeniem, że na poziomie współpracy obwodów i samorządów bardzo zależy nam na dobrych stosunkach polsko-ukraińskich. W oficjalnych wstąpieniach nikt też nie wspominał o zakazie wjazdu na Ukrainę dla prezydenta Chomy, słusznie mając nadzieję, że w trakcie forum nastroje złagodnieją. – X Forum Europa – Ukraina debiutuje na Podkarpaciu i bardzo się z tego cieszymy. W kolejnych pięciu latach też ma być w Rzeszowie – mówił Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego. – Jako region bardzo się rozwinęliśmy w ostatnich latach, mamy autostradę, lotnisko, Centrum Kongresowe, znakomite tereny inwestycyjne przy lotnisku, zależy nam na jak najlepszej współpracy z samorządami z Ukrainy i Słowacji. że miłość Polska – Ukraina i Ukraina – Europa jest szorstka, dało się wyczuć w trakcie sesji otwierającej Forum – „ Jak wspólnota międzynarodowa może pomóc Ukrainie”. Borys Tarasiuk, zastępca przewodniczącego Komitetu Spraw Zagranicznych Rady Najwyższej Ukrainy, z wyrzutem stwierdził, że Unia Europejska do dziś nie powiedziała jasno i stanowczo: „Tak, chcemy, by Ukraina była z nami”. Mimo że większość ukraińskiego społeczeństwa opowiada się za jak najbliższymi kontaktami z Unią, a sam Euromajdan w 2013 roku rozpoczął się właśnie od demonstracji Ukraińców przeciwko odłożeniu przez prezydenta Wiktora Janukowycza podpisania umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską. – Od 2005 roku Ukraina zniosła wizy dla wszystkich krajów Unii Europejskiej, my do dziś nie doczekaliśmy się jasnego stanowiska, ile lat przyjdzie czekać Ukraińcom na zniesienie wiz do krajów Unii, ciągle nie jest podpisana też umowa stowarzyszeniowa, mimo że zastosowaliśmy ponad 140 rozwiązań, jakich oczekiwała od nas Unia – mówił Tarasiuk. arel Schwarzenberg, przewodniczący Komisji ds. Zagranicznych Parlamentu Republiki Czeskiej, chcąc podkreślić swoją solidarność z krajem będącym nie tylko w okresie trudnych reform, ale i w stanie wojny z Rosją, stwierdził, że jak najszybsze wejście Ukrainy do Unii jest w interesie całej Europy, bo wczorajsza agresja na Ukrainie, jutro może się przerodzić w agresję w Europie. – Ale czy Europa w ostatnich latach nie odwróciła się trochę tyłem do Ukrainy? – drążył temat Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. – Trwające od kilkunastu lat i pozostające bez efektu rozmowy o wizach na pewno wzbudzają nieufność obywateli Ukrainy do Unii – przyznała Rebecca Harms, niemiecka eurodeputowana. – I choć zniesienie wydaje się już tak bliskie, ciągle nie ma decyzji Parlamentu Europejskiego. Nie zakończono też ratyfikacji umowy stowarzyszeniowej z Ukrainą. Przeszkodą jest wynik niewiążącego referendum w Holandii, w którym ponad 60 proc. głosujących odrzuciło Umowę Stowarzyszeniową UE – Ukraina. Rząd Holandii szuka na razie rozwiązania, które pozwoli uspokoić holenderską opinię publiczną i parlament oraz ratyfikować umowę stowarzyszeniową.
A K
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
Ołtarz główny Kościoła OO. Franciszkanów pw. św. Marii Magdaleny w Przemyślu.
Lwowskie arcydzieło po konserwacji odsłonięto w Przemyślu Po ośmiu latach prac konserwatorskich odsłonięty został ołtarz główny Kościoła OO. Franciszkanów pw. św. Marii Magdaleny w Przemyślu. Wybitne dzieło lwowskiej szkoły snycerskiej okresu rokoka związane jest z nazwiskami Polejowskich: Piotra – autora rzeźb oraz Macieja – wykonawcy architektury ołtarza. Restaurację przeprowadziła firma Konserwacja Dzieł Sztuki z Jarosławia pod kierownictwem Wojciecha Kozaka.
Sztuka
Najważniejszym dziełem Piotra (zm. 1780 r.) i Macieja (zm. ok. 1795 r.) Polejowskich jest rokokowa przebudowa wnętrza katedry łacińskiej we Lwowie oraz bazyliańskiej ławry w Poczajowie. Piotrowi przypisywany jest projekt ołtarza głównego w Dukli, zaś Maciejowi – wyposażenie snycerskie katedry w Sandomierzu. W Przemyślu bracia pracowali w latach 1760-76. Wojciech Kozak, artysta-konserwator dzieł sztuki, podkreśla, iż przemyski ołtarz główny należy do najcenniejszych dzieł sztuki polskiego późnego baroku oraz rokoka. Jest przykładem połączenia przemyślanej konstrukcji architektonicznej, rokokowej rzeźby lwowskiej o wyjątkowym poziomie artystycznym oraz dobrej klasy malarstwa sztalugowego. Wpisany w prostokątne prezbiterium ołtarz ma konstrukcję przestrzenną z kulisowymi skrzydłami zachodzącymi na ściany boczne prezbiterium. Jego głębia – mierząc od ścianki tabernakulum do końca skrzydeł bocznych – wynosi aż cztery metry. Część środkowa ołtarza obramowana jest czterema kolumnami. Między nimi znajdują się pełnoplastyczne figury. Od lewej: alegoria Wiary, św. Jan Duns Szkot i św. Piotr, św. Paweł, św. Idzi oraz alegoria Nadziei. Adorują one słynący łaskami obraz Najświętszej Marii Panny Niepokalanie Poczętej. Obraz z pocz. XVII w. został namalowany temperą na desce lipowej. Dwie flankujące obraz kolumny podtrzymują przerwane przyczółki, na których zasiadły anioły o potężnych, złoconych skrzydłach, adorujące św. Marię Magdalenę (w obrazie umieszczonym w wyższej kondygnacji). W zwieńczeniu ołtarza kilkanaście główek aniołków wśród srebrnych chmur podtrzymuje rozległą glorię z monogramem Matki Bożej. Pełne ekspresji figury ołtarzowe stwarzają wrażenie zatrzymanych w gwałtownym ruchu. Skierowany jest on w stronę cudownego wizerunku Madonny. Stamtąd zaś biegnie w górę, w kierunku sklepienia, gdzie przed widzem otwiera się niebo. Tam w glorii aniołów zasiada Trójca Św. Klasę artystyczną ołtarza podkreśla jego kolorystyka. Na tle szlachetnej ciemnoseledynowej zieleni błyszczą pozłocone kolumny. Stanowią one ramy rzeźb utrzymanych w kolorze kremowego stiuku (technika szypolen). Jak podkreśla Wojciech Kozak, ołtarz choć w zasadniczej postaci przetrwał do dzisiaj, na przestrzeni ponad dwustu trzydziestu lat ulegał przekształceniom. Przekazy archiwalne wspominają o jeszcze większej ilości rzeźb ołtarzowych. Drewno próchniało, wykwintną snycerkę niszczyły owady, spękania spróchniałego drewna spajano płótnem. Ołtarz był przemalowany co najmniej czterokrotnie, co następowało przy okazji odnawiania kościoła w 1848 r., w wyniku pożaru 1864 w latach 1927-29, a ostatnio między 1975-80. Także obraz Matki Boskiej – wykonany temperą na desce lipowej – był kilkakrotnie odnawiany i przemalowywany. Jego powierzchnia była brudna, a warstwa malarska pociemniała. Przemalowania usunięto z rąk Madonny, płaszcza, sukni oraz z obłoków/chmurek, aniołków, gołębicy, mandorli – dodaje konserwator ołtarza. Odnowienie – z powodu braku środków finansowych – trwało prawie osiem lat. Koszt konserwacji wyniósł 1 mln zł i pokryty został z funduszy Ministerstwa Kultury, Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, Urzędów: Marszałkowskiego i Miejskiego oraz klasztoru. Jak zapowiedział o. Jan Szpyt – ekonom klasztoru, obecnie planowane jest odnowienie fasady kościoła oraz ołtarza św. Walentego – patrona Przemyśla. Niedawno rokokową rzeźbę lwowską (ze zbiorów ukraińskich) pokazywano na specjalnej wystawie w Luwrze. Może teraz łatwiej będzie o fundusze na konserwację arcydzieł lwowskich na Podkarpaciu?!
Tekst Antoni Adamski Fotografie archiwum Vip Biznes&Styl
18
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
MŁODOŚĆ W BIZNESIE
Od lewej: Marta Póltorak i Bartosz Skwarczek.
Najlepszy startup, od lewej: Jakub Jońca, Tomasz Rajzer, Bartłomiej Zuba, Dominik Ciurko.
Jitiv. Najlepszy startup w Rzeszowie Twórcy Jitiv – kompletnego systemu, pozwalającego zmniejszyć zużycie prądu w domu – zdobyli tytuł Najlepszej Młodej Firmy 2016 Roku. Podczas Gali Finałowej musieli pokonać mocnych konkurentów – odnoszącą sukcesy autorską pracownię kaletniczą CzajkaCzajka oraz inżynierów z IOD Engineering, oferujących innowacyjne rozwiązanie miłośnikom samochodów terenowych i off roadu.
T
ytuł Najlepszej Młodej Firmy 2016 Roku to nie pierwszy laur, jaki zdobył czteroosobowy team z Rzeszowa. Ekipa w składzie: Dominik Ciurko, Bartłomiej Zuba, Tomasz Rajzer i Jakub Jońca, może się już pochwalić zwycięstwami podczas Smart City Challenge 2016, Internet Beta 2016 i Business Mixer 2016, trzecim miejscem na Imagine Cup Poland 2016 oraz nominacją do Startup Europe Awards 2016. Ich pomysł na biznes polega na sprzedaży kompletnego systemu, pozwalającego zmniejszyć zużycie prądu w domu – składa się on z aplikacji pozwalającej na zarządzanie urządzeniami zasilanymi przez energię elektryczną w inteligentnym domu oraz ze specjalnie skonstruowanego modułu (jeden odpowiada jednemu urządzeniu). System, który wcześniej startupowcy nazywali Smartboxem (ale, jak tłumaczy Dominik Ciurko, zmienili nazwę na Jitiv, aby wyróżniać się na rynku), pozwala zmniejszyć zużycie prądu o ok. 12 proc., co przy 170 zł średnich wydatków gospodarstwa domowego na energię elektryczną, oznacza ok. 20 zł oszczędności miesięcznie. – Nasz system jest prostszy i tańszy niż inne oferowane na rynku, a chcemy na nim zarabiać poprzez udział w rzeczywistych oszczędnościach konsumenta – mógłby on wynosić 10 proc. od zaoszczędzonej kwoty, przy 20 zł byłoby to 2 zł – oblicza Dominik Ciurko i podkreśla, że przy umasowieniu usługi firma oferująca tego typu aplikację może zarabiać miliony złotych rocznie. Nic dziwnego, że projektem Jitiv zainteresowane są duże koncerny energetyczne (Energa, Energia Polska) i pojawił się potencjalny inwestor. Kapitał jest konieczny, by produkt wprowadzić na rynek. Jitiv był jednym z trzech startupów, które wybrano do Gali Finałowej spośród wszystkich, jakie prezentowały się w 2016 roku podczas cyklicznych spotkań dla młodych osób zainteresowanych prowadzeniem własnego biznesu – Startup Mixer w Rzeszowie. Ich organizatorami są: Akademicki Inkubator Przedsiębiorczości przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania z siedzibą w Rzeszowie oraz Akademickie Inkubatory Przedsiębiorczości przy Uniwersytecie Rzeszowskim, a także Biuro Obsługi Inwestora Urzędu Miasta Rzeszowa. odczas Gali Finałowej zaprezentował się także założony przez młodych inżynierów startup IOD Engineering. Ich zestaw przekładni poprawia właściwości terenowe samochodów do off roadu. – Przystawka portalowa to mały gadżet mocowany do piasty koła, który możemy wysłać w dowolne miejsce na świecie, w cenie dostępnej dla każdego miłośnika off roadu – zapewniał Bartosz Zborowski z IOD Engineering. – Potrzebujemy 250 tys. zł na wdrożenie pomysłu i szukamy inwestora. Trzeci startup – firma CzajkaCzajka – już sprzedaje z sukcesem swoje wyroby. Oryginalne skórzane torby są wysyłane spod Jasła do klientów na całym świecie – nie tylko z Europy, ale także Ameryki Północnej, Azji i Australii. Przedsięwzięcie rośnie, a założycielka firmy, Elżbieta Czajka, jest na etapie poszukiwania pracowników. Na razie sama projektuje i szyje wszystkie swoje produkty. Przedsiębiorcą została 6 lat temu, ponieważ nie mogła znaleźć pracy. – Byłam po studiach, miałam dziecko i kredyt studencki – musiałam coś robić, aby zarobić pieniądze – mówiła podczas prezentacji w Grand Hotelu Rzeszów. Dzięki dotacji z urzędu pracy kupiła maszynę do szycia skór i lepsze skóry z włoskich garbarni. Do tego logo opracowane przez specjalistów, profesjonalna sesja zdjęciowa pierwszych produktów i udało się. Nie zawsze jest tak prosto. – Do biznesu trzeba mieć talent, mieć w sobie pasję i marzenia, ale także gotowość na stres związany z odpowiedzialnością – podkreślali goście specjalni Startup Mixer w Rzeszowie – Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie Sp. z o.o., oraz Bartosz Skwarczek, prezes i współzałożyciel G2A. Oboje przyznali, że nie ma jednego przepisu na sukces. Prezes G2A wymienił jednak trzy zasady, którymi kieruje się prowadząc biznes: jako szef dawaj przykład i stale się ucz, by i twoi pracownicy chcieli się uczyć; dobieraj właściwych ludzi do zespołu, szukaj mądrzejszych od siebie, bo pomogą rozwiązywać problemy; bądź skoncentrowany na tym, co chcesz robić i na tym, co przynosi efekty.
P
Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak
PRZEDSIĘBIORCZE KOBIETY
Chemiczka z Łańcuta produkuje mydła, a linia kosmetyków jest już w planach Chęć stworzenia własnej linii kosmetyków pojawiła się jeszcze przed wyborem kierunku studiów. Ale to właśnie dzięki zdobytej wiedzy, mogą być one w stu procentach naturalne. Na razie to głównie mydła, które jednak nie tylko myją, ale mogą być również ozdobą domu. Początkowo produkowane na własne potrzeby, dziś dostępne są nawet za granicą. W Łańcucie, niewielkim miasteczku, Dianie Dołędze udało się stworzyć nową markę kosmetyków naturalnych.
Diana Dołęga.
Właścicielka firmy Enklare, a jednocześnie twórczyni wszystkich receptur, jest z wykształcenia chemikiem. Jak sama mówi, to dzięki temu wie, jak powinna wyglądać produkcja kosmetyków. Marzenia o własnej marce pojawiły się jeszcze przed rozpoczęciem studiów. Ostatecznie zdecydowały narodziny syna, który miał problemy skórne. Najlepszym lekarstwem na delikatną skórę dziecka były kosmetyki wyprodukowane przez mamę. Aż w końcu w 2014 roku, w Łańcucie, zaczęła swoją działalność firma Enklare.
Enklare po szwedzku znaczy prosty. – To szwedzkie tłumaczenie angielskiego słowa simple, które znaczy proste – mówi Diana Dołęga. – Odnosi się to do składu mydeł. Są one opracowane tak, by miały jak najmniej składników zbędnych, czyli glikoli, parafiny i innych składników sztucznych, a także syntetycznych konserwantów, w tym parabenów. Nie dodajemy do mydeł również sztucznych olejków eterycznych, przez co mają naturalny zapach organiczny, trochę orzechowy. I co najbardziej istotne, są one w stu procentach naturalne. – O tym, co znajdzie się w składzie mydła, decyduję ja, choć ostateczna receptura zatwierdzana jest po konsultacji z farmaceutami, z którymi współpracuję już od ośmiu lat – opowiada właścicielka Enklare. – Oczywiście, wszystko jest zgodne z dyrektywami europejskimi, które zawierają listę składników zakazanych. W naszych kosmetykach są wyłącznie substancje naturalne, m.in. oliwa z oliwek, olej kokosowy, olej z awokado oraz olej z pestek winogron, który posiada właściwości przeciwnowotworowe. Dzięki dużej zawartości tłuszczów są one nawilżające oraz delikatnie natłuszczające. Ponadto, w trakcie ich zmydlania wydziela się gliceryna, która zapobiega utracie wody ze skóry i pozostawia na niej delikatną powłokę ochronną. Niektóre z mydeł są bardziej wzbogacone w sól himalajską, która ma działanie antybakteryjne, oczyszcza i wysusza. To sprawia, że mogą je stosować osoby z problemami skóry, takimi jak trądzik. Nie używamy utwardzaczy, co dodatkowo odróżnia nasze mydła od tych dostępnych w każdym sklepie. Zanim mydła Enklare stały się produktem ogólnodostępnym, testowali je członkowie rodziny. – Jedne z pierwszych stosowałam na skórze swojego syna – mówi Diana Dołęga. – Miał on problemy skórne, które udało mi się złagodzić mydłem zrobionym przez siebie. Mając wiedzę oraz obawy przed sztucznymi substancjami, które musiałabym stosować u swojego dziecka, stworzyłam „coś” swojego i pomogło – dodaje z uśmiechem właścicielka Enklare. – Wybór składników zawartych w mydle nie był przypadkowy. Musiał być to produkt bezpieczny i stworzony dla delikatnej skóry. Ten mały sukces popchnął mnie do założenia własnej firmy, której prowadzenie – dzięki pomocy najbliższych – udaje się pogodzić z wychowywaniem syna. Ale w dalszym ciągu testujemy i robimy badania dermatologiczne naszych kosmetyków. Mają one atesty, które dopuszczają je do sprzedaży. Mydła muszą dojrzewać. – Można o nas powiedzieć, że jesteśmy małą manufakturą mydła, ale traktuję je jako produkt startowy naszej marki – opowiada producentka kosmetyków. – Trzeba jednak pamiętać, że profesjonalna produkcja mydła wcale nie jest taka prosta i szybka, jakby się wydawało. Chociażby przez to, że trudno jest jednoznacznie określić czas wytwarzania mydła. Z pewnością nie da się ich zrobić z dnia na dzień. W specjalnie przygotowanych warunkach leżakują nawet przez kilka tygodni, a przed wprowadzeniem do sprzedaży przechodzą rygorystyczną kontrolę jakości. Wygląd mydeł również jest szczegółowo opracowywany i zaprojektowany specjalnie na nasze zamówienie. – Obecnie mamy jedenaście rodzajów mydeł, z których jedno jest typowo na zimę, ale możliwości stworzenia nowych jest nieskończenie wiele – tłumaczy Diana Dołęga. – Mogą to być mydła w rożnych kształtach, kolorach oraz gramaturze. Oprócz mydeł w Enklare powstają również naturalne peelingi do całego ciała. – Mają one działanie relaksacyjne i oczyszczające – opisuje Diana Dołęga. – Świetnie sprawdzają się też po depilacji, ponieważ zawarta w nich sól himalajska dezynfekuje powstałe na skórze mikropodrażnienia. Mam również mnóstwo pomysłów na nowe produkty. W planach są sole do kąpieli, sole do stóp, peelingi do kąpieli, balsamy do ust oraz specjalistyczne kremy. Cieszę się, że coraz więcej osób korzysta z naszych produktów. Zaufali nam mieszkańcy Łańcuta, ale produkty sprzedają się również za granicą. To dobry znak, bo świadczy o tym, że polskie produkty są dobre, a co więcej, można je z sukcesem produkować także w małych miastach. Tekst Ewelina Czyżewska Fotografia Tadeusz Poźniak
gospodarka
Rząd powiększył specjalne strefy ekonomiczne. Mielecka i tarnobrzeska większe o 270 ha Dzięki powiększeniu specjalnych stref ekonomicznych wartość inwestycji w Polsce ma wzrosnąć o 16 mld zł. Tarnobrzeska SSE EURO-PARK WISŁOSAN i SSE EURO-PARK MIELEC mają teraz do zagospodarowania ponad 270 dodatkowych hektarów. Ministerstwo Rozwoju przewiduje, że tylko na Podkarpaciu poszerzenie ich granic przełoży się na kilkanaście tysięcy nowych miejsc pracy. Sporą inwestycję już planuje MB Aerospace Rzeszów i Federal Mogul Gorzyce.
P
owiększone zostały obie specjalne strefy ekonomiczne, których główne siedziby mieszczą się na Podkarpaciu. SSE EURO-PARK MIELEC zyskała 147,47 ha terenów inwestycyjnych, zarówno na gruntach prywatnych, jak i publicznych, na obszarze dwóch województw: Podkarpacia i Lubelszczyzny. Utworzone zostały nowe podstrefy: w Strzyżowie, Brzozowie, Jedliczu oraz w Krasnymstawie. Obecnie strefa liczy ponad 1643 ha w 32 podstrefach w 5 regionach, głównie w południowo-wschodniej części Polski. Tarnobrzeska SSE EURO-PARK WISŁOSAN została powiększona o 124,9 ha gruntów publicznych i prywatnych, między innymi w Tarnobrzegu, Gorzycach, Stalowej Woli, Przemyślu, Radomiu i Janowie Lubelskim. Powstała również nowa podstrefa w Białobrzegach. W wyniku wprowadzonych zmian powierzchnia zarządzana przez EURO-PARK WISŁOSAN wynosi 1868,2 ha zlokalizowanych w 22 podstrefach. Obie strefy obejmują tereny w kilku województwach. Ministerstwo Rozwoju szacuje, że tylko na Podkarpaciu poszerzenie ich granic przełoży się na 1,6 mld zł nowych inwestycji i kilkanaście tysięcy nowych miejsc pracy. Jak podaje resort, 90 mln złotych chce zainwestować m.in. firma MB Aerospace Rzeszów, będąca czołowym dostawcą pierwszego szczebla precyzyjnych podzespołów do silników samolotowych i pochodnych od silników lotniczych. Rozporządzenia Rady Ministrów w sprawie powiększenia specjalnych stref ekonomicznych weszły w życie 30 grudnia 2016 roku. Tym samym 2017 rok powinien przynieść sporo nowych inwestycji. – W SSE EURO-PARK MIELEC rozwój swojej działalności planuje nie tylko MB Aerospace, ale także inne firmy, m.in. Splast z Krosna i Bispol z Łańcuta. Wielu przedsiębiorców na to rozporządzenie czekało, uzależniając inwestycję właśnie od tego, czy teren, na którym chcieliby rozpocząć realizację nowego projektu, zostanie objęty granicami specjalnej strefy ekonomicznej. To w praktyce oznacza możliwość korzystania z przywilejów, jakie gwarantuje strefa, czyli głównie z pomocy publicznej w formie zwolnienia z podatku dochodowego od działalności na jej obszarze – przyznaje Krzysztof Ślęzak, dyrektor Oddziału Agencji Rozwoju Przemysłu S.A. w Mielcu, która w ubiegłym roku wydała firmom najwięcej zezwoleń na prowadzenie działalności gospodarczej w SSE EURO-PARK MIELEC. – Dysponując większym terenem, poszerzamy ofertę dla inwestorów i mamy większe możliwości spełnić ich oczekiwania. Utworzenie nowych podstref, m.in. w Strzyżowie czy Brzozowie oraz znaczne rozszerzenie granic strefy w Dębicy i Lubaczowie, zapewnia tym regionom dobre perspektywy szybszego rozwoju. Aby ułatwić inwestycje kolejnym firmom, budujemy dwie hale produkcyjne w Mielcu i cieszymy się, obserwując, jak dynamicznie rozwijają się polscy przedsiębiorcy zlokalizowani w strefie, np. BURY w Mielcu czy Fibrain i ML System w podrzeszowskich podstrefach w Głogowie Małopolskim i Trzebownisku. uż wiadomo, że na nowych gruntach Tarnobrzeskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej EURO-PARK WISŁOSAN na Podkarpaciu, inwestycje będą realizować trzy spółki: Federal Mogul Gorzyce, Thoni Alutec w Stalowej Woli i Zbyszko Bojanowicz w Białobrzegach. Deklarowane efekty inwestycji to 241 nowych miejsc pracy i nakłady w wysokości prawie 421 mln zł. W tej kwocie mieści się 260 mln złotych, które zainwestuje w Gorzycach spółka z branży motoryzacyjnej, należąca do amerykańskiego koncernu Federal Mogul. Zakład produkuje zaawansowane technologicznie tłoki oraz bezołowiowe, niskotarciowe łożyska silnikowe. Firma planuje rozbudowę zakładu i zakup nowych linii do produkcji tłoków stalowych. Ministerstwo Rozwoju spodziewa się, że z poszerzeniem stref inwestycje przedsiębiorców nabiorą tempa. Zdaniem resortu, w najbliższych latach zwiększą się o 16 mld zł, a dzięki temu liczba miejsc pracy wzrośnie o 85-120 tys.
J
Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak
Ludzie biznesu
Janusz Soboń: Liczy się zespół
O sukcesie decyduje umiejętność współpracy i fachowość – uważa Janusz Soboń, prezes Kirchhoff Polska, członek zarządu Kirchhoff Automotive w Niemczech. Rodowity mielczanin, który prawie 20 lat temu zatrzymał w swoim mieście inwestora, doprowadził do uruchomienia fabryki w błyskawicznym tempie, a potem pilotował jej imponujący rozwój, sprawiając, że dziś osiąga obroty dziesięciokrotnie wyższe niż się spodziewano i to mimo kryzysu, jakim międzyczasie dotknął branżę motoryzacyjną. Wierzy w ludzi. Swoim współpracownikom lubi cytować Napoleona: – Każdy z was może nosić buławę w tornistrze. Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
Z
akłady Kirchhoff, rozbudowane po obu stronach ul. Wojska Polskiego w Mielcu, jako pierwsze witają wjeżdżających do Specjalnej Strefy Ekonomicznej. Zatrudnionych jest tu 900 osób. Fabryka pracuje przez pięć dni w tygodniu, na trzy zmiany. Jeśli trzeba – także w soboty. 80 proc. produkcji idzie na eksport. Głównie do krajów Europy Środkowo-Wschodniej: Czechy, Słowacja, Niemcy, Węgry, ale także na inne kontynenty. Ameryka Północna, Ameryka Południowa, Azja. Od 2010 roku firma stale zwiększa sprzedaż, o ok. 10-15 proc. rocznie. I takie prognozy ma także na kolejne lata. Powstaje tu około 1400 różnych części do kilkudziesięciu marek. – W zasadzie wszystkich – stwierdza prezes Janusz Soboń. – Ale najwięcej dla Volkswagena, BMW, Mercedesa, Opla i Forda. W ciągu roku z zakładu wyjeżdża ponad 100 milionów części. Każda część jest wykonywana z precyzją równą tej, jaka obowiązuje w lotnictwie. Motoryzacja silnie zakorzeniła się na Podkarpaciu i jest potężną częścią gospodarki naszego regionu. Liczymy, że firmy produkcyjne, nie licząc usługowych z tej branży, zatrudniają w województwie około 13 tys. ludzi, a obroty branży sięgają 8 mld złotych. W tych liczbach duży udział ma także Kirchhoff Polska, a sukcesy firmy to w znacznej mierze zasługa Janusza Sobonia, który w 2013 roku otrzymał tytuł Mielczanina
26
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Roku w podziękowaniu za to, że w czasie kryzysu gospodarczego obronił fabrykę Kirchhoffa, będącą ważnym pracodawcą w mieście, przed zwolnieniami grupowymi. – Dziś można by o tamtych latach napisać książkę – macha rękę prezes Soboń. – Amerykański Lehman Brothers upadł we wrześniu 2008 roku i ten moment uznaje się za początek kryzysu światowego. Kryzys w branży motoryzacyjnej zauważyliśmy już dwa miesiące później, w listopadzie. W grudniu podzieliłem się swoim niepokojem z samorządowcami i politykami. Nie dowierzali, że to coś poważnego. Dopiero po Nowym Roku, kiedy składałem życzenia śp. posłowi Leszkowi Deptule, ten zapytał: „Co, prezesie, kryzys mamy?”. Dla nas zaczynała się właśnie katastrofa. Zamówienia załamały się. Liczba samochodów produkowanych i sprzedawanych rocznie w Europie spadła z 14 mln do 11,5 mln. 20-procentowy spadek przełożył się na pracę także w Mielcu. Stanęliśmy przed dylematem – zwolnić jedną piątą załogi, czy szukać ograniczeń gdzie indziej? Pracownicy zgodzili się na rozwiązanie najbardziej solidarne – skrócenie czasu pracy, a więc i niższe pensje. Cięcia dotyczyły wszystkich – także zarządu. Trwało to pół roku i na pewno najtrudniejsze było dla pracowników na hali fabrycznej, dla których oddanie jednego dnia pracy tygodniowo oznaczało duże wyrzeczenie. Z ulgą odetchnęliśmy dopiero w 2010 roku. Za tym zwycięstwem stoi cała załoga. ►
Ludzie biznesu
Janusz Soboń.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
27
Ludzie biznesu
J
Człowiek z Mielca
anusz Soboń, rocznik 1958, z Mielcem związany jest od urodzenia. Rodzinne strony na dłużej opuścił tylko w czasie studiów na Politechnice Rzeszowskiej. Ukończył lotnictwo na wydziale mechanicznym. Wybór kierunku studiów wydawał się oczywisty dla chłopaka z miasta, w którym zakład lotniczy istniał, odkąd pamiętał. – Po maturze część moich kolegów zdecydowała się zdawać na modną już wówczas informatykę czy medycynę. Tam było kilkudziesięciu kandydatów na jedno miejsce. Uznałem, że nie ma sensu ryzykować, skoro mogę wybrać studia techniczne tak bliskie temu, czym żyło moje miasto – wspomina. Na politechnice startował właśnie pilotaż i przez pierwszy rok, jako przyszły inżynier, na tych samych zajęciach miał wielu kolegów, którzy później stali się sławnymi lotnikami, jak np. Wacław Nycz, mistrz świata i Europy w lataniu precyzyjnym. W 1981 roku, w którym w Polsce ogłoszono stan wojenny, przyszły prezes Kirchhoffa zaczynał pracę w hali fabrycznej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego Państwowe Zakłady Lotnicze-Mielec.– Przyjęty zostałem na warsztat, co bardzo mi odpowiadało, bo już wcześniej jako student praktykowałem na produkcji, na półmontażu samolotów – opowiada. Po dwóch latach awansowano go na mistrza. Potem, ponieważ dobrze posługiwał się językiem angielskim, z produkcji przeniesiony został do działu eksportu. Przyszedł rok 1989 i wraz z nim kolejne zmiany, a dla niego nowe zadania związane ze zmianą gospodarki socjalistycznej na rynkową. Najpierw został kierownikiem działu sprzedaży, później organizował dział marketingu i sprzedaży, w końcu otrzymał stanowisko dyrektora handlowego. – Doszedłem wysoko i dostrzegłem ścianę – uśmiecha się. – Po 13 latach uznałem, że czas rozstać się z WSK PZL-Mielec. Nie wszystko mi się tam podobało, więc odszedłem. Dziś patrzy na tamtą decyzję jako jedną z najlepszych w życiu, chociaż nie była łatwa. – W tamtych czasach całe otoczenie żyło tak, że jeśli ktoś już trafił „na zakład” to odchodził z niego dopiero na emeryturę – mówi, przyznając: – W zasadzie nie miałem nowego pomysłu na siebie. Ale w latach 90. pojawiły się różne możliwości. Zatrudnił się w Stowarzyszeniu Promocji Przedsiębiorczości, które założył prof. Tadeusz Pomianek, późniejszy twórca Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. SPP otwarło w Mielcu Centrum Wspierania Biznesu. – Przepracowałem w nim trzy lata. Zarządzaliśmy funduszami z programu Phare dla małych i średnich przedsiębiorstw. Wykorzystywałem swoje doświadczenia z PZL, ale jednocześnie zdobywałem wiedzę. Miałem okazję konfrontować to, czego nauczyłem się w dużym, socjalistycznym przedsiębiorstwie z nowym podejściem do zarządzania i marketingu. Bardzo sobie ten okres cenię. To był wielki skok w moim życiu zawodowym. W międzyczasie strajki pracowników upadających Zakładów Lotniczych spowodowały, że rząd zdecydował o uruchomieniu pierwszej w Polsce Specjalnej Strefy Eko-
28
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
nomicznej Euro-Park Mielec. Za zarządzanie odpowiedzialna była Agencja Rozwoju Przemysłu i do niej właśnie aplikował obecny prezes Kirchhoffa. – Chciałem zajmować się dużym biznesem, do jakiego byłem przyzwyczajony w WSK, gdzie mieliśmy klientów z Azji, Ameryki Południowej, Stanów Zjednoczonych i innych zakątków świata. ARP ma taką przestrzeń do działania – tłumaczy. Został zastępcą dyrektora mieleckiego oddziału Agencji – Mariusza Błędowskiego. I wtedy na horyzoncie pojawił się Kirchhoff. Był rok 1997, a „na horyzoncie” to dobre określenie. Niemiecka firma dopinała kontrakt z General Motors i Suzuki. Wynegocjowała duże zamówienie nowych części do wprowadzanego na rynek Opla Agili, którego produkcję uruchamiano w Gliwicach i na Węgrzech. Zleceniodawca postawił poddostawcy warunek – ma wybudować fabrykę tam, gdzie auto będzie produkowane. Dlatego Josef Gross, dyrektor zakładu Kirchhoffa w Attendorn, jeździł po Czechach, Węgrzech i po Polsce, analizując warunki inwestycyjne. – Bardziej podobały mu się Czechy, które lepiej niż Polska były przygotowane do obsługi inwestorów – wspomina Janusz Soboń. – Kiedy usłyszałem, że ktoś taki odwiedza Gliwice, Wałbrzych, ściągnąłem go na spotkanie do Mielca. I potem już nie wypuściłem. Firma spodobała mi się, a pierwsze wrażenie potwierdziło spotkanie z właścicielami Kirchhoffa. Ich klasa, życiowa mądrości i podejście do ludzi ujęły mnie. Pomyślałem, że z taką firmą rodzinną chciałbym się związać. ecyzja o budowie fabryki w Mielcu zapadła w lutym 1998 roku. 18 marca zarejestrowana została spółka, 28 kwietnia ARP wydała pierwsze zezwolenie na działalność w strefie, w międzyczasie biegły prace projektowe, więc na początku lipca można już było rozpocząć budowę. To była inwestycja typu greenfield, czyli polegająca na wybudowaniu fabryki od podstaw. Tym bardziej imponujące jest tempo, w jakim to zrobiono. – Wszystkie formalności dopięliśmy w pięć miesięcy, co 20 lat temu nawet w skali Europy było wyczynem, bo dziś to raczej standard – stwierdza Janusz Soboń, który już jesienią 1998 r. złożył aplikację o pracę w Kirchhoffie, gdzie zaoferowano mu stanowisko dyrektora ekonomicznego. – Zakład został oddany w lutym następnego roku, w marcu przyjechały pierwsze maszyny. Mogliśmy ruszać z produkcją.
D
Dziesięć razy więcej Pierwsze plany były raczej skromne – hala o powierzchni 4,5 tys. mkw. powierzchni produkcyjnej, skromny budynek socjalno-administracyjny i około 130 pracowników, ostrożnie kreślono w dalszej perspektywie 200-osobowe zatrudnienie i obroty na poziomie 14 mln marek zachodnich. Niemcy nie spodziewali się, że mielecka inwestycja rozrośnie się wielokrotnie (dziś powierzchnia hal to ok. 26 tys. mkw.), da początek budowie dwóch kolejnych fabryk w Gliwicach i Gnieźnie, w których zatrudnionych będzie 1500 osób, a sprzedaż w 2016 roku sięgnie ponad 250 mln euro. ►
Ludzie biznesu
J
anusz Soboń zaczynał w Kirchhoffie jako dyrektor ekonomiczny. Później został dyrektorem zarządzającym, następnie prezesem zarządu. W styczniu 2013 r. został powołany na członka zarządu korporacji Kirchhoff Automotive w Niemczech. Jest jednym z czterech dyrektorów zarządzających Kirchhoff Automotive. Odpowiada za rozwój biznesu, głównie w obszarze Europy Środkowo-Wschodniej. Ostatnio zajmuje się tworzeniem systemu zarządzania ryzykami. W biurze w Niemczech spędza połowę czasu pracy. Był pierwszym Polakiem zaproszonym do władz spółki. Potem do zarządzania dołączono kolejnych, m.in. jego kolega z zarządu polskiej spółki – Ryszard Muzyczka z Mielca, jest wiceprezydentem ds. operacyjnych na Europę. Kirchhoff to firma rodzinna, która posiada kilkadziesiąt zakładów na całym świecie – 2 mld euro sprzedaży i 12 tys. pracowników. Działa w różnych branżach. Część Automotive tworzy 30 zakładów (w tym mielecki), zatrudniających 8 tys. pracowników, w 11 krajach świata, głównie w Europie, a także Ameryce Północnej oraz w Azji. Pod względem liczby zatrudnienia największym z nich jest Kirchhoff Polska. – Dla pozostałych zakładów jesteśmy takim benchmarkiem – wzorcem, do którego się odnoszą i starają się dorównać – zauważa Janusz Soboń. – W lotnictwie była wysoka dbałość o jakość produktu i to przynieśli ze sobą do Kirchhoffa byli pracownicy WSK PZL-Mielec. Dlatego przerastaliśmy innych. Zaczęto się od nas uczyć, trochę rywalizować. Janusz Soboń cieszy się opinią prezesa, który zawsze stawiał na rozwój i nie bał się podejmowania nowych wyzwań. Takie podejście do zarządzania sprawiło, że Kirchhoff Automotive nie poprzestał na Podkarpaciu, ale wybudował w Polsce kolejne zakłady – w Gliwicach i Gnieźnie, inwestując w sumie w naszym kraju w latach 1999-2016 kwotę 200 milinów euro. Ażeby rozwijać zakład w Mielcu, okazało się, że ze względów logistycznych konieczna jest montownia większych zespołów w sąsiedztwie fabryki samochodów. Najbliższa znajduje się 270 km od Mielca, w Gliwicach. Dlatego tam powstał drugi zakład Kirchhoffa. – To było konieczne, byśmy mogli się dalej rozwijać. Przewożenie dużych elementów jest nieopłacalne – podkreśla Janusz Soboń i jako dowód pokazuje belkę poprzeczną deski rozdzielczej samochodu, w którą zabudowuje się wszystkie wyświetlacze, wskaźniki, zabudowuje się w niej kierownicę. To element, którego parametrów nie wolno zmienić, „wrażliwy” i wymaga w transporcie odpowiedniego zabezpieczenia. Jednym tirem stosunkowo niewiele takich belek można przewieźć. – Chcąc produkować coraz więcej i oferować produkty o coraz większej wartości, doszliśmy w Mielcu do wniosku, że trzeba umieścić montownie takich zaawansowanych zespołów bliżej klienta. W mieleckim zakładzie pozostała produkcja głównych zespołów, które dostarczamy m.in. do Gliwic i tam są składane, po czym od razu dostarczane na taśmę fabryki aut. Ta koncepcja sprawdziła się i u nas, i na Węgrzech, a producenci samochodów przekonali się, że warto było nam zaufać, powierzając kontrakty na bardziej zaawansowane ele-
30
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
menty. Dzięki temu mamy więcej zamówień także w Mielcu i nasz zakład także się rozrósł.
Serce w Mielcu Koncepcja zakładu w systemie DIT (just-in-time), czyli dostarczającego element do odbiorcy w czasie niewymagającym magazynowania, sprawdziła się tak dobrze, że Kirchhoff wybudował niedawno kolejny oddział w Polsce. Tym razem w Gnieźnie, niedaleko Wrześni, gdzie mieści się fabryka Volkswagena. – Taki też był warunek kontraktu z Volkswagenem – „macie być blisko nas”. Zakład otwarliśmy we wrześniu. Dostarczamy do niego elementy z Mielca i z fabryki w Niemczech. – tłumaczy prezes Kirchhoff Polska i podkreśla: – Główne decyzje, związane z rozwojem Kirchhoff Polska, zapadały w Mielcu i tu dziś mieści się główna siedziba firmy. Skąd się brała akceptacja właścicieli dla naszych kolejnych kroków? Znów podkreślę rolę całego zespołu, bo to od jego pracy zależy wiarygodność całej firmy. Jeżeli ktoś ją ocenia z zewnątrz, to patrzy nie tylko na prezesa, ale na cały zespół. Na to, czy ludzie ze sobą współpracują, czy się zwalczają? Czy są związane z tym zagrożenia, czy nie? Jak jest z ich fachowością, czy można im powierzyć ważny kontrakt, projekt? Jak się z niego wywiążą? nominowaniu zakładu do realizacji jakiegoś zamówienia klienta decydują działy sprzedaży i inżynieringu w Niemczech. Część pracy tych działów wykonują również handlowcy i inżynierowie z Mielca. Przy dzisiejszej technice informatycznej to żaden problem. To, czy kontrakt trafi do Polski, czy np. do Portugalii, zależy między innymi od oceny i zaufania do konkretnego zakładu. – Nie ukrywam, że jest wewnętrzna rywalizacja pomiędzy zakładami. To nas motywuje do pracy, pcha do ciągłego doskonalenia. Wiemy, że jeśli będziemy dobrzy, zostaną tutaj ulokowane intratne zamówienia. W Mielcu udało się zbudować taką załogę, że wygrywamy dzisiaj bardzo ciekawe kontrakty nawet z fabrykami niemieckimi – mówi prezes Soboń. – Większość zakładów w naszej branży, które są częścią zachodnich korporacji, ukierunkowana jest na podstawowy łańcuch wartości dodanej, tj. logistyka na wejściu, potem produkcja, przy okazji jakość i dostarczanie do klienta. My rozwijaliśmy także inne kompetencje, jak np. zarządzanie projektami. To dało nam dużą samodzielność. Gdybyśmy tego nie potrafili, wszystkie nowe projekty musiałyby być zarządzane przez kolegów z Niemiec. Dzięki temu, że mamy własnych, kompetentnych inżynierów, a Niemcy nie muszą tutaj poświęcać czasu, swoich zasobów, tylko powierzają nam projekty całościowo. Rozwijaliśmy się pod wieloma względami. Dlatego w Mielcu mają nawet narzędziownię, co jest ewenementem, ponieważ narzędziowni poza Niemcami i mieleckim zakładem nie ma w żadnym innym kraju Kirchhoffa na świecie. Nigdzie więcej nie wykształcono umiejętności do konstruowania i produkowania własnych narzędzi.
O
Ludzie biznesu
– Dzisiaj realizujemy nawet projekty badawczo-rozwojowe, a to kolejny dowód, jak daleko poszliśmy w rozwoju kompetencji na miejscu, u nas – podkreśla prezes Soboń. – Obecnie pracujemy nad jedną z ważnych części samochodu, odpowiadającą za bezpieczeństwo. Ma być wykonana z aluminium, w unikalnej technologii. W ten projekt zaangażowaliśmy Politechnikę Wrocławską. Dobrze się zapowiada także współpraca z Politechniką Rzeszowską, z którą kilka miesięcy temu nawiązaliśmy bliższe kontakty. Prezes Soboń podkreśla, że siła mieleckiej fabryki bierze się z historii i tradycji regionu. – Obok mojego wydziału na WSK był ośrodek badawczo-rozwojowy. Pracowały w nim dwa tysiące inżynierów. Nie tylko z Mielca, ale z całej Polski, bo fabryka ściągała ich z różnych stron, fundując stypendia i oferując atrakcyjne warunki zatrudnienia. Kiedy WSK upadło, ta kadra gdzieś się rozmyła, ale przecież całkiem nie zniknęła. Miała też wpływ na umiejętności, myślenie i wiedzę kolejnego pokolenia. Ktoś, kto pracował w OBR, chętnie wysyłał dzieci na kierunki techniczne, chcąc, aby i one były inżynierami – stwierdza Janusz Soboń, sam też ojciec dwóch synów i córki. – Niestety, nie inżynierów – przyznaje z uśmiechem. – Ale, kiedy ściągałem tu Kirchhoffa, byłem przekonany, że znajdzie tu odpowiednią kadrę, która będzie umożliwiała rozwój. I tak jest. Cała nasza załoga to ludzie z Mielca i okolic. Część z nich pamięta jeszcze czasy PZL-u, ale większość to młodzi, którzy przy nas wyrośli. I powiem, że patrząc na to, jak oni zarządzają dziś swoim życiem, jestem pod wrażeniem. Przy-
chodzą do nas ludzie, którzy chcą się uczyć, czasem ukończyli dwa fakultety. Podczas spotkania noworocznego SSE Euro-Park Mielec, Kirchhoff został nagrodzony tytułem Firmy Społecznie Odpowiedzialnej. – Dbamy o pracowników i utrzymujemy dobre relacje z otoczeniem – podkreśla prezes. – To trzyma ludzi przy nas i motywuje. Rotacja jest na poziomie 2 proc. rocznie. Z 900 pracowników rocznie rozstaje się z nami 18 osób. Część to emerytury, czasem przypadek losowy, czasem lepsza praca. To odsetek, który bardzo dobrze świadczy o firmie i pokazuje, jak ludzie są z nami mocno związani. łówna idea, jaką Janusz Soboń kieruje się w zarządzaniu firmą, to pozytywne motywowanie ludzi. – Często powtarzam pracownikom słowa, które kiedyś sam usłyszałem: obojętnie, na jakim jesteś miejscu, stanowisku, może to właśnie ty nosisz buławę w tornistrze. Czasami zdarzają się takie warunki, że ludzie niepozorni dostają skrzydeł i robią rzeczy niesamowite, których wcześniej nikt by się po nich nie spodziewał. Zachęcam młodych, aby walczyli – rozwijali się, nie bali poświęcać prywatnego czasu na naukę, szkolenia, robili coś więcej. Ktoś z nich może za chwilę zostać kierownikiem, dyrektorem, zrobić imponującą karierę. To dla mnie ważne, by w to wierzyli. Wiem, że mając wokół siebie takich ludzi i ja jestem silniejszy – przyjdzie moment, że któryś z nich złapie wiatr w żagle i pociągnie całą firmę.
G
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
Z Malką Shacham Doron, pierwszą Żydówką, która od zakończenia II wojny światowej na stałe zamieszkała w Rymanowie...
Polka, Żydówka z Sanockiej 2 w Rymanowie
We mnie jest pięćset lat Krakowa i Rymanowa
...rozmawia Aneta Gieroń.
Fotografie Tadeusz Poźniak
Malka Shacham Doron Żydowska nauczycielka i dziennikarka. W 2014 roku w Rymanowie przy ul. Sanockiej 2 kupiła dom, w którym przed wojną mieszkał jej pradziadek, Abraham Stary – radny miejski i właściciel 4 piekarni. Malka jest pierwszą Żydówką, która od zakończenia II wojny światowej na stałe zamieszkała w Rymanowie. W wyremontowanym budynku utworzyła tętniący życiem Dom Żydowski i przyczyniła się do wyremontowania Cmentarza Żydowskiego w Rymanowie. Co roku w styczniu jest też uczestniczką Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu na Podkarpaciu, którego pomysłodawcą i głównym organizatorem jest prof. Wacław Wierzbieniec z Instytutu Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego, a od 2012 r. włączył się w jego organizację także IPN Oddział w Rzeszowie. W tym roku obchody Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu odbyły się w 38 miejscowościach Podkarpacia.
VIP tylko pyta Aneta Gieroń: Przed II wojną światową w Rymanowie było prawie 2 tys. Żydów stanowiących blisko 60 proc. mieszkańców miasteczka. Po wojnie jest Pani pierwszą Żydówką, która na stałe zamieszkała w Rymanowie. alka Shacham Doron: Pierwszą, ale sporo lat mi to zajęło. Do Polski po raz pierwszy przyjechałam ponad 20 lat temu, gdy jako dziennikarka przygotowywałam film dla izraelskiej telewizji o Żydach z Gorlic. Wtedy też poczułam impuls, że muszę pojechać do Rymanowa. Do miasta, skąd wywodzi się cała rodzina mojej matki, gdzie mieszkali przez długie lata i które to miejsce moja mama całe życie wspominała w Izraelu. Dla Frydy Stary-Vogel Rymanów do końca życia pozostał rajem utraconym. Zachowała w sobie dwa światy, Izrael i Polskę. Dla niej na zawsze Rymanów miał najpiękniejsze widoki, nigdzie indziej ziemia nie miała tak cudownego zapachu i nawet drzewa najpiękniej rosły w Beskidzie Niskim. Ona nigdy nie chciała opuszczać Polski, ale po piekle, jakie przeżyła w czasie wojny, wywieziona w głąb Rosji, a potem represjonowana przez komunistów, musiała wyjechać do Stanów Zjednoczonych albo Izraela. Wyrosłam na tych opowieściach mojej matki. I przyjechała Pani do szarego, smutnego Rymanowa, bo tak wyglądał ponad dwie dekady temu, spojrzała na miasto i nijak nie mogła dostrzec krainy z opowieści matki? Przeżyłam szok, na pewno. W fioletowej sukience, z kruczoczarnymi włosami, w butach na wysokich obcasach, prawdziwie kolorowy ptak, zaczęłam chodzić po Rymanowie, pytając o przedwojenną, żydowską rodzinę Starych. Ludzie zdali mi się wtedy tacy smutni, szarzy, przygnębieni i kompletnie zaskoczeni moją obecnością, wyglądem, zachowaniem. Cały dzień wędrowałam uliczkami z tłumaczem, ale nie znalazłam żadnych śladów, oprócz porośniętego chwastami żydowskiego cmentarza. Ale na końcu wędrówki szczęście mi dopisało. Dotarłam do niewielkiego domku na przedmieściach, gdzie starszy mężczyzna zaprosił mnie do środka, wspólnie z żoną ugościł i opowiedział o pracy u mojego pradziadka, Abrama, u którego opiekował się końmi. To on zaprowadził mnie na ulicę Sanocką 2, gdzie dziś mieszkam i gdzie jest Dom Żydowski, a wtedy po raz pierwszy w życiu zobaczyłam dom, w którym przed wojną mieszkali moi pradziadkowie, Abraham Stary i Chaja z domu Szapiro. To była kompletna ruina. Ale dla mnie od tego miejsca zaczęła się wędrówka śladami moich przodków. Nagle zaczęła układać się cała historia. Poznałam rodzinę Bieleckich, z której wywodził się doktor Bielecki, obecny przy porodzie mojej mamy w 1925 roku w domu przy ulicy Wesołej 5 w Rymanowie, bo tam mieszkali moi dziadkowie: Malka Emilia, z domu Wenig, i Mosze Józef Stary. Wtedy też syn doktora Bieleckiego pokazał mi przedwojenne zdjęcie z 1928 roku, na którym pierwszy raz w życiu zobaczyłam pradziadka, Abrahama Starego, jak siedzi wśród innych radnych miejskich. Mój Boże, pomyślałam, to dokładnie ta sama po-
M
stać, która od dziecka przychodzi do mnie w snach. Stary Żyd z długą, białą brodą i przenikliwymi, dobrymi oczami. Teraz, odkąd zamieszkałam w Rymanowie, w moich snach pojawia się mama. Chyba jest dumna i szczęśliwa z mojego powrotu tutaj. Rymanów nagle stał się bliski? Tamten pobyt był dla mnie szokiem. Nagle dotarło do mnie, że ja też mam pradziadka, rodzinę, korzenie. Dotychczas wokół mnie było zawsze dużo znajomych, ale rodzice nic nie mówili o kuzynach, wujach, stryjach, dziadkach. Tamten świat został zamordowany w Bełżcu i w obozach koncentracyjnych, a ja już jako dorosła, prawie 40-letnia kobieta, odkryłam wtedy w Rymanowie swoją przeszłość, zobaczyłam rodzinę, której nigdy nie miałam. Wtedy też poczułam, że do tego miasteczka w Beskidzie Niskim będę wracać. Ale nim zdecydowała się Pani osiąść na stałe, musiało upłynąć sporo lat. Na początku lat 90. XX wieku miałam w Izraelu czterech małych synów i ich wychowanie było w tamtym czasie najważniejsze. Jednak Rymanów z jeszcze większą siłą pojawiał się w moich rozmowach z mamą. Udało mi się ją namówić, by pisała wspomnienia, by przeszłość rodziny nie odeszła wraz z nią w chwili jej śmierci. I to niezwykłe, ale w ciągu kilkunastu lat spisała 17 tomów po polsku, bo w tym języku świetnie mówiła, pisała i czytała do końca życia. Pamiętniki mamy przywiozłam ze sobą do Rymanowa, większości jeszcze nie przeczytałam, bo bardzo słabo znam język polski pisany, ale mam determinację, by wszytko to poznać i zrozumieć. Dla mnie to fascynująca historia.
O
Z pamiętników wyczytała już Pani choćby fragment rymanowskiej historii mamy? dnalazłam i zaprzyjaźniłam się z czterema jej koleżankami, które jeszcze żyją w Rymanowie i do dziś wspominają bajgle i chałki, jakie Fryda przynosiła im do szkoły. Te były pieczone najprawdopodobniej w domu pradziadków przy Sanockiej 2, stąd widać było dom dziadków przy Wesołej 5, gdzie wychowywała się moja mama i gdzie była jeszcze większa piekarnia. Pradziadek miał ich cztery. Dwie w Rymanowie, jedną w Sanoku i jedną w Iwoniczu. W Sanoku utworzył też dwuletnią szkołę rzemieślniczą, gdzie kształcił przyszłych piekarzy. Mama byłaby szczęśliwa, tym bardziej że przez całe dorosłe życie w Izraelu starała się kontaktować i pomagać znajomym z Polski. Pamiętam, że co miesiąc, gdy dostawała pensję, zawsze przygotowywała paczkę, a ja zanosiłam ją na pocztę. Fryda Stary-Vogel przez wszystkie te lata spędzone w Izraelu żyła wspomnieniami? Tak. Jak byłam bardzo młodą dziewczyną, pomyślałam nawet kiedyś, że mama ma schizofrenię. A teraz na nieuleczalną miłość do Rymanowa i Polski zapadłam i ja (śmiech).
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
37
VIP tylko pyta Mama była piękną, wysoką dziewczyną, bardzo utalentowaną. Po wojnie studiowała medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W Krakowie poznała swojego męża, a mojego ojca. Niestety, represje komunistów zmusiły ich pod koniec lat 40. XX wieku do wyjazdu z Polski do Izraela. W domu mówiło się po hebrajsku i w jidisz, ale co ciekawe, najważniejsze, najczulsze słowa rodzice do końca życia mówili do siebie w języku polskim. Mama miała ogromny wpływ na nas wszystkich. To ona, paradoksalnie, nauczyła mnie radości życia, otwartości na ludzi i wiary w siebie. Nieustannie mi powtarzała, że jestem piękna, mądra, szalona i nie wolno mi się bać robić szalonych rzeczy. „W Tobie jest pięćset lat Krakowa i Rymanowa” – mówiła. Ludzie, którzy nie mają przeszłości, przyszłości też nie mają. Była też nietuzinkowa jak na dziewczynę z lat 50. XX wieku. yła wspaniała. Zawsze ze śmiechem opowiadała, że zadbała o mój dobry początek. Zostałam poczęta w Wenecji, w trakcie podróży z Polski do Izraela, bo mama zachwyciła się włoskim miastem. A urodziłam się na plaży, z czym wiąże się nieprawdopodobna historia. Mama, będąc w zaawansowanej już ciąży, postanowiła popływać w morzu. Nagle poczuła, że odeszły jej wody, położyła się na piasku i nie zdążyła doczekać na przyjazd karetki, a ja już byłam na świecie. Sama przegryzła pępowinę, z ojcem owinęli mnie w materiał, jaki mieli ze sobą i dopiero wtedy dojechałyśmy szczęśliwie do szpitala. Śmierć mamy przesądziła o powrocie do Rymanowa na stałe? Raczej utwierdziła mnie w przekonaniu, że muszę szukać swoich rodzinnych korzeni, próbować ocalić od zapomnienia ślady, jakiekolwiek jeszcze zostały. Czułam, że muszę coś zrobić, zaznaczyć obecność naszej rodziny w Rymanowie. Powiedziałam o tym mężowi Aleksowi, a on zaproponował, że może ufunduję jakiś kamień pamięci, na co ja aż podskoczyłam ze złości. „Wszystko, tylko nie kamień, już tyle kamieni i tablic pamięci odsłonięto. Nie mogę na to patrzeć” – wykrzyknęłam. Chciałam coś, co by żyło, bo życie, pomoc drugiemu człowiekowi, są najważniejsze. I nagle z roku na rok, z dnia na dzień, coraz częściej można było Panią spotkać na ulicach Rymanowa. Kiedyś nawet dwóch Polaków mnie śledziło (śmiech). Jakieś 10 lat temu przyjechałam do Rymanowa z dwoma synami i cały dzień chodziło za mną dwóch mężczyzn. Wieczorem, już zdenerwowana, zapytałam ich, dlaczego podążają za nami krok w krok. Zawstydzeni, przyznali, że nigdy nie widzieli Żydów w Polsce, a my tak chodzimy po miasteczku, oglądamy różne miejsca i bardzo jesteśmy dla nich interesujący. To byli Michał i Adam Lorencowie z Katowic, z którymi ogromnie się zaprzyjaźniłam, którzy odwiedzili mnie w Izraelu i z którymi organizuję Dni Pamięci o Żydowskiej Społeczności Rymanowa. Niezwykła przyjaźń. Tak samo jak ta ze Stanisławem Materniakiem, który prawie pół roku remontował mój dom przy Sanockiej 2. I chyba słowo remont nie jest najlepszym, bo bardziej chodziło mi o zachowanie i odtworzenie wszystkich szczegó-
B
38
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
łów, jakie były w nim przed wojną. Udało się zachować drzwi, które otwierał pradziadek Abram, piec, z którego prababcia Chaja wyjmowała gorące bajgle, schody, jakie biegły do mieszkań na górze, studnię w podziemiach, w której pojono konie. To nieprawdopodobne, ale na strychu znalazłam stół, przy którym siedzieli moi pradziadkowie, gdzie siadywała moja matka, podwójne łóżko i toaletkę jeszcze sprzed wojny. A dziś, jak kiedyś, ten wysoki, wąski dom stoi pomiędzy innymi bliźniaczo do niego podobnymi, bo tutaj w czasie wojny było żydowskie getto. I tylko ruch pod domem zmienił się ogromnie. Codziennie setki samochodów jadą tędy w Bieszczady, a w oddali, wśród wiatraków, widać zarys Beskidu Niskiego. Pani tak nieustannie rozprawiała o Rymanowie u siebie, w izraelskim Mitzpe Ramon, aż w końcu rodzina zgodziła się na ten dom? Mąż i synowie, gdy usłyszeli, że chciałabym go kupić, uznali, że chyba jestem nienormalna, że zapadłam na babciną, nieuleczalną chorobę, która się nazywa Rymanów. W końcu ten dom przy Sanockiej 2 w prezencie kupił mi syn, Omri. Nawet przez moment nie myślałam, by tę kamienicę odzyskać. Przed wojną moja rodzina miała w Rymanowie 8 kamienic, ale wiedziałam, że jeśli chcę wrócić do Rymanowa na stałe, mieszkać i żyć z tymi ludźmi na co dzień, muszę to zrobić w sposób, który nie będzie budził negatywnych emocji. Nie chciałam, by ktoś pomyślał, że powracam, bo chcę się wzbogacić, albo odebrać dom, w którym mieszkają dziś inni ludzie. Kupienie kamienicy, która była w katastrofalnym stanie i na sprzedaż, było najlepszym rozwiązaniem. Choć i tak w pierwszych miesiącach mieszkańcy Rymanowa okazywali mi dużą nieufność. Zdarzyło się nawet, że w jednym domu chciano mnie poszczuć psami, ale to był incydent. Dziś wspaniale mi się tutaj żyje, czuję się u siebie. To jest dom, za którym zawsze tęskniłam i do którego wróciłam z dalekiej podróży. Związałam się z Rymanowem i sąsiadami, wracają wspomnienia, opowieści, cieszymy się na święta katolickie i żydowskie. Udało mi się stworzyć Dom Żydowski z mezuzą przy drzwiach. Dziś Sanocką 2 w Rymanowie znają wszyscy. Właściwie tak (śmiech). Wszystkich zapraszam, a od 4 miesięcy dom nieustannie tętni życiem. Na dole jest Dom Żydowski, a na górze mieszkam ja – w pokojach moich pradziadków. Wspaniałe uczucie, jakby czas się zatrzymał. Te ostatnie 4 miesiące to najlepszy czas w Pani życiu? ak. Gdy mnie ktoś pyta, czy jestem Polką, czy Żydówką, mówię – schizofrenia. A poważnie, dla mnie to ogromnie ważne, by móc być i Polką, i Żydówką. Dlatego z taką determinacją starałam się o polski paszport. Polska i Izrael są we mnie i są dla mnie tak samo ważne. Jestem przeszczęśliwa, że przy Sanockiej 2 zorganizowałam już 3 wystawy, na których było sporo gości, a na Uniwersytecie Rzeszowskim, w Instytucie Historii, prowadzę warsztaty kultury żydowskiej i języka hebrajskiego. Wszystkich 4 synów też już zdążyła Pani zarazić miłością do Sanockiej 2 w Rymanowie?
T
VIP tylko pyta Tak, bardzo. Ido, najstarszy syn, jest prawnikiem specjalizującym się w rynku nieruchomości. Adam matematykiem, który w Kanadzie kończy doktorat i marzy, by prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Jagiellońskim, gdzie jego babka, a moja mama studiowała medycynę. Jonatan jest prawnikiem i ekonomistą w firmie wspierającej startupy. Omri – fizykiem, mentorem Googla w Izraelu, był też ulubieńcem mojej mamy, która mówiła, że będzie drugim Isidorem Rabim. Noblistą, który w 1898 roku urodził się w Rymanowie, a którego rodzice w 1899 r. wyemigrowali do USA. On był profesorem fizyki na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku i dyrektorem Radiation Laboratory w Massachusetts Institute of Technology. Pracował nad konstrukcją radaru, a Nobla otrzymał za „metodę rezonansową obserwacji własności magnetycznych jąder atomowych”. Moja mama bardzo wierzyła w talenty Omri, on też czuł się z nią bardzo związany. Dlatego kupno przez niego tego domu było zaskoczeniem, ale sądzę, że on nie wahał się ani chwili. W ciągu tych kilku lat bardzo przywiązał się do Rymanowa i podobnie jak ja zdecydował się na polski paszport. Rymanów jest dla Pani swego rodzaju „drugim życiem”? igdy nie przypuszczałam, że na emeryturze będę tak aktywna, ale daje mi to ogromną radość. W Izraelu pracowałam jako nauczycielka, dziennikarka, wykładałam na uniwersytecie, bardzo dużo podróżowałam po świecie, a teraz tutaj, w Rymanowie, spełniam swoje największe marzenia – jestem blisko ludzi i realizuję się społecznie. Mój pradziadek Abram był wielkim społecznikiem, w tym domu rozdawał chleb najbardziej potrzebującym, a zdarzały się przypadki, że żebrakom potrafił oddać własną koszulę. Dziś chciałabym robić jak najwięcej dobrych rzeczy dla Rymanowa i Rzeszowa. Przywracać pamięć i wielokulturowość tych miejsc. Ale co takiego dostrzega Pani codziennie w Rymanowie, co różne jest od moich obserwacji o niewielkim, dość ubogim miasteczku, położonym przy ruchliwej drodze? Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale dla mnie to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Gdzie na świecie ma Pani takie drzewa, jak tu, w Beskidzie?! Gdzie Pani znajdzie ludzi z taką historią, jak ta w Rymanowie?! Dla mnie to niezwykłe. W ciągu tych ostatnich 20 lat sam Rymanów też się ogromnie zmienił. To nie jest już smutne, szare, zaniedbane miasteczko. Coraz więcej jest wyremontowanych kamienic, pięknych, nowych domów, uśmiechniętych ludzi. Nie ma drugiego takiego miejsca na ziemi. I... Podkarpacie należy do regionów, gdzie mieszkańcy bardzo długo żyją. To mnie raduje i daje nadzieję, że jeszcze sporo lat życia przede mną w Rymanowie (śmiech). W ciągu tych kilku ostatnich kilku lat, kiedy w Rymanowie jest Pani często, udało się odnaleźć nowe rodzinne ślady? Znalazłam tu wielu nowych, polskich przyjaciół, zacieśniły się kontakty, a przez to i ludzie śmielej opowiadają o tym, co w przeszłości zdarzyło się w Rymanowie. Co-
N
raz częściej wzruszają mnie opowieści o moich krewnych, które do mnie docierają, tak samo jak fotografie i pamiątki po mojej rodzinie, które różne osoby do mnie przynoszą. Inaczej też patrzę na polsko-żydowską historię. Rozumiem więcej niuansów i bardzo czuję się z Polską i Polakami związana. Wiem, jak wiele dobrego dla nas zrobili, choć nie brakowało też tragicznych historii. Te jednak nie mogą przysłaniać wspomnień o wielowiekowym życiu w symbiozie obu narodów. Pierwsze rodziny żydowskie w Rymanowie zamieszkały już w XVI wieku. Żydzi handlowali solą, pieprzem, imbirem, szafranem i winem. Na przełomie XVIII i XIX wieku miasteczko stało się ważnym ośrodkiem chasydyzmu, a ortodoksyjni Żydzi do dziś przyjeżdżają tutaj na grób słynnego cadyka, Menachema Mendla. Moi przodkowie osiedlili się tutaj w XIX wieku. Większość zginęła w czasie II wojny. Matka przeżyła tylko dlatego, że Rosjanie wywieźli ją na Syberię. Kiedykolwiek myślała Pani, że będzie miała tylu polskich przyjaciół? Nigdy. Ale nigdy też nie przypuszczałam, że kiedykolwiek będę brała udział w otwarciu odbudowanej łemkowskiej cerkwi, a tak się dzieje i to jest wspaniałe. W Izraelu bardzo dużo osób świetnie mówi po polsku, bo przecież z tej części Europy pochodzi wielu Żydów. Uważam, że przez wieki Polacy i Żydzi potrafili razem funkcjonować, co było z ogromnym pożytkiem dla polskiej nauki, kultury i biznesu. Dziś może być podobnie. Odkąd jestem w Rymanowie, nigdy nikt mnie nie obraził, nic mi nie zniszczył, nie wyrwał mezuzy przy drzwiach. Żyjemy obok siebie w pełnej tolerancji i przyjaźni, bo to jest możliwe. Moja mama powtarzała, że można studiować matematykę, fizykę, biologię, ale nikt nie naucza człowieczeństwa, a to błąd. Najważniejsza jest praca z ludźmi i na rzecz ludzi. Tym bardziej, że Polacy są bardziej skryci niż Żydzi w Izraelu. To pewnie pozostałości po komunizmie, ale z czasem to minie. Wzruszam się, gdy kolejne osoby przynoszą mi przedwojenne i wojenne fotografie, notatki, traktują mnie tu już jak swoją, a ja czuję się bardzo w domu. Do tego stopnia, że kupiłam budynek w Łazach, który remontuję i gdzie chcę zrobić ośrodek pomocy dla innych. Powrót do Rymanowa okazał się najlepszą decyzją w Pani życiu? Zawsze byłam szalona, ale Sanocka 2, to moje największe i najbardziej udane szaleństwo. Mąż i synowie już to zaakceptowali, choć początkowo ubolewali, że wnuki tak rzadko widują babcię. Czuję, że mam teraz czas, by robić naprawdę ważne rzeczy. Udaje mi się przywracać pamięć moich przodków, w końcu mam też czas, by znów grać na skrzypcach. Niekiedy słyszę: „taka kobieta w Rymanowie, nieprawdopodobne”. A tak, Żydówka, Polka z Sanockiej 2.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
39
Portret
Prof. Stanisław Woś:
Przy stole operacyjnym walczy się do końca Gdy kilka tygodni temu prof. Stanisław Woś, pionier polskiej kardiochirurgii, twórca II Kliniki Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, odbierał honorową odznakę „Zasłużonego dla Województwa Podkarpackiego”, wszystkim przypomniał się tamten śląski profesor, który 10 lat temu, w 2006 roku, otwierał pierwszy na Podkarpaciu oddział kardiochirurgii w Szpitalu Wojewódzkim nr 2 w Rzeszowie i przeprowadzał pierwsze operacje wszczepienia by-passów. Ale dla niego to było jak powrót do domu. Na zawsze został tamtym chłopakiem, który wychował się wśród lasów we wsi Jagiełła, a dzięki profesorom z liceum w Jarosławiu i niezwykłemu stryjowi – proboszczowi w Świętoniowej – nie bał się marzyć, że może być świetnym lekarzem.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie i reprodukcje Tadeusz Poźniak
– „Wyobraźnia jest ważniejsza niż wiedza” mawiał Albert Einstein, a ja te słowa całe życie sobie powtarzam – śmieje się prof. Woś. Zwłaszcza po operacji T. Williamsa, którą przed laty przeprowadzał w Leicester w Wielkiej Brytanii, wspólnie z chińskim lekarzem, Davidem Chungiem, wykształconym w Stanach Zjednoczonych. – Wszczepiliśmy pięć by-passów, chcemy wyjść z krążenia pozaustrojowego, ale serce nie podejmuje pracy. Jest wsparcie farmakologiczne, wspomaganie i nic. Próbujemy raz, drugi, trzeci przywrócić rytm serca, bez rezultatu. Zdenerwowany Chung zdejmuje rękawiczki, każe mi kończyć i wychodzi z sali operacyjnej – wspomina prof. Stanisław Woś. – Ale ja zawsze byłem uparty. Nie odpuściłem i ponad 20 minut masowałem pacjenta ręcznie. Nagle czuję w dłoniach, jak w to serce powraca życie. Nieprawdopodobne uczucie. Konsultuję się z anestezjologiem i on też potwierdza pojawiające się parametry na monitorach. Gdy Chung powrócił do sali, zbliżył się do chorego i powiedział: „He was born again.” Tamtą chwilę zapamiętałem na zawsze. Tak, tamten człowiek narodził się na nowo, a do mnie wysyłał kartki z podziękowaniem. ez tej wiary i konsekwencji raczej niewielkie miał szanse, by w szarych i biednych latach 50. XX wieku, z małej podkarpackiej wsi, gdzieś na końcu świata, rozpocząć drogę, która pozwoli mu trafić do historii polskiej kardiochirurgii. – Przed laty w rodzinne strony wybrałem się z moim synem Krzysztofem – wspomina profesor. – Ten rozejrzał się po okolicy, przystanął i mówi: „Tato, jak ty to zrobiłeś, że przeszedłeś taką drogę. Z tego miejsca do tego wszystkiego, co udało ci się osiągnąć”. Okazuje się, że można. Praca, upór, systematyczność, szczęście. Jednocześnie dla prof. Wosia jego rodzinna wieś Jagiełła, niewielka, ale historyczna, położona wśród lasów w okolicach Przeworska, była miejscem, które mocno go ukształtowało. Wielo-
B
42
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
wiekowa tradycja, bo miejscowość datuje się od czasów Władysława Jagiełły, który bywał tam na łowach i któremu wieś zawdzięcza nazwę, rozbudziła w mieszkańcach ambicje i dużą świadomość historyczną. W 1910 roku, w 500-lecie bitwy pod Grunwaldem, został nawet w niej usypany kopiec na cześć Władysława Jagiełły. – Z tych okolic, z Majdanu Sieniawskiego, pochodzi też znakomity polski ortopeda, prof. Adam Gruca. Miałem dobry wzór do naśladowania – śmieje się prof. Woś i dodaje, że zawsze wzrusza go przychylność i atencja, jakiej doświadcza w rodzinnych stronach, bo przecież niedługo będzie 60 lat, jak na stałe związał się ze Śląskiem.
Z podkarpackiej wsi Jagiełła do Katowic
W
jego rodzinie nie było tradycji lekarskich, ale ogromnie ważna była służba Polsce. Dziadek w stopniu podchorążego służył w armii austriackiej, zginął pod Łuckiem w czasie I wojny światowej. Zostawił po sobie trzech synów, z których dwóch ukończyło seminarium duchowne. – Stryjowie, Franciszek i Michał, mieli na mnie ogromny wpływ – wspomina. – Ks. Franciszek Woś przed II wojną ukończył szkołę podchorążych, ale ostatecznie poszedł do seminarium, a potem przez lata był proboszczem w Świętoniowej. Przyjaźnił się m.in. z ks. kardynałem Władysławem Rubinem i z wieloma innymi osobami. Światły, bardzo towarzyski człowiek. Na plebanii trwały niekończące się rozmowy o Polsce. To u stryja poznałem znakomitych lekarzy ze szpitala w Jarosławiu i wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że też chciałbym leczyć ludzi. Ważny był też ks. Michał Woś, drugi brat mojego ojca, który przez długie lata mieszkał na Śląsku i gdy wybierałem studia w Katowicach, nie bez znaczenia był fakt, że stryja miałem w Zabrzu.
Portret
Prof. Stanisław Woś.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
43
Portret
B
ez problemu, za pierwszym razem dostał się na studia. – W tamtych latach w jarosławskim liceum uczyły mnie same sławy, więc nie mogło być większych trudności – żartuje profesor. – Wspaniali nauczyciele, w większości przedwojenni profesorowie akademiccy ze Lwowa, którzy w powojennej tułaczce już nie jechali dalej na zachód Polski, do Krakowa czy Wrocławia, ale Prof. Stanisław Woś ze swoimi młodymi współpracownikami z II osiedlali się w miastach położonych Kliniki Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach. najbliżej wschodniej granicy. Wspaniała kultura, maniery, kult nauki, to wszystko nam, młodym, się udzielało. Jarosławskie liceum ukształtowało mnie na całe życie. Zresztą nie tylko mnie, bo wielu utalentowaŚląsk. W mateczniku polskiej nych artystów, ludzi nauki się w nim wykształciło. kardiochirurgii W tamtym czasie przez krótką chwilę rozważał jeszcze studiowanie leśnictwa, ale szybko medycyna okazała się bezkon– Byłem już dojrzałym chirurgiem, ze swoimi porażkami i sukkurencyjna. Inspiracją był też szkolny przyjaciel, Jan Bajorek, cesami na koncie, gdy w latach 70. trafiłem do prof. Tadeusza Paliwybitnie utalentowany matematycznie, wielbiciel technik ra- wody i na dobre związałem się z kardiochirurgią. Podstawy anatodiowych. miczne miałem świetne, to był mój wielki atut, tym bardziej że na – Po maturze ja dostałem się na medycynę w Katowicach, kardiochirurgię do Zabrza trafiali pacjenci z urazami wielonarząon na Politechnikę Warszawską. Swego czasu był nawet zastępcą dowymi, a ja doskonale orientowałem się w chirurgii klatki pierdyrektora w Instytucie Łączności w Miedzeszynie, a prywatnie siowej, czy narządów ruchu. To pomagało w trakcie operacji serca, ojcem Anny Streżyńskiej, obecnej minister cyfryzacji. Ta przy- bo, i znów powołam sie na Einsteina, wyobraźnia, przewidywanie, jaźń trwała długie lata. są niekiedy bezcenne przy stole operacyjnym. W Katowicach początkowo nie mógł się przyzwyczaić do wiŚląsk okazał się matecznikiem polskiej kardiochirurgii, doków. Po zielonej Jagielle, Śląsk wydawał się szary i smutny. w którym wyrósł też prof. Zbigniew Religa, właściwie równolaNa szczęście stryj Michał mieszkał zaledwie 15 kilometrów od tek prof. Wosia. Katowic, a poza tym sport i nauka pochłonęły go tak bardzo, że – Tutaj narodziła się nowoczesna kardiochirurgia – wspomina nostalgię nie pozostało już zbyt wiele czasu. na. – Większość kardiochirurgów z mojego pokolenia w ramach – Sport zawsze był ważny, tak jest do dziś – mówi profe- stypendiów przeszło też przez bardzo dobrą szkołę kardiochirursor. – Biegałem 400 metrów przez płotki, przez pewien czas, giczną za granicą. Bez tego nie byłoby mowy o rozwoju. już po studiach, byłem nawet lekarzem kadry polskich lekko1980 roku na 3 miesiące prof. Woś trafił do Ljubljaatletów. ny w Słowenii, ale najważniejszy okazał się dwuletni Szybko też wiedział, co chce w medycynie robić. Na drupobyt w Leicester w Wielkiej Brytanii. Tam nawiązał gim roku studiów został asystentem w katedrze anatomii, dzię- bardzo bliskie kontakty z prof. Johnem Bailay i dzięki temu w laki czemu miał z czego żyć na studiach, nie musiał też korzystać tach 90., gdy był już szefem II Kliniki Kardiochirurgii w Katoze stypendium fundowanego, które po studiach trzeba było od- wicach, do Wielkiej Brytanii na stypendia wyjeżdżało wielu jego pracowywać. młodych współpracowników. Wśród nich dr hab. n. med. Kazi– Od początku chciałem być chirurgiem. Czułem, że w tym mierz Widenka, obecnie ordynator kardiochirurgii w Rzeszowie, będę najlepszy i pociągała mnie adrenalina sali operacyjnej. wychowanek prof. Wosia. W dodatku miałem szczęście, bo trafiałem na wspaniałych profeBardzo ważny był też wyjazd do Stanford w Stanach Zjednosorów, którzy mnie kształtowali – opowiada. czonych w 1994 roku. Dzięki temu w 1996 roku prof. Woś jako o studiach trafiłem do kliniki chirurgii ogólnej prof. Sta- pierwszy w Polsce przeprowadził małoinwazyjną operację ponisława Szyszki. To była znakomita szkoła życia i chirur- mostowania tętnicy wieńcowej bez użycia krążenia pozaustrojogii. Jako młody lekarz przeszedłem przez wszystkie dzia- wego. Był to tzw. zabieg z minidostępu, z których słynie dziś rzeły chirurgiczne, nawet przez neurochirurgię, chirurgię naczy- szowska kardiochirurgia. niową, torakochirurgię, czy chirurgię plastyczną, ale dało mi to I pomimo że w swoim życiu zrobił tysiące operacji na otwarogromną wiedzę i doświadczenie. Dzięki temu dziś jestem chi- tym sercu, to zawsze towarzyszyły mu emocje, gdy patrzył na birurgiem trzech specjalności; ogólnej, torakochirurgii i kardiochi- jące serce. rurgii – mówi prof. Woś. – To właśnie tam, w klinice prof. Szysz– To pierwsze wrażenie jest bardzo ważne, od razu wiem, ki, rodziła się kardiochirurgia śląska, jeszcze nawet bez krążenia w jakiej jest kondycji. A już z niczym nie da się porównać chwipozaustrojowego. li, gdy po zabiegu, wychodząc z krążenia pozaustrojwego, przyKolejne dekady przynosiły mu też kolejne stopnie nauko- wraca się pracę serca. Przy prostych operacjach zwykle nie bije we. W 1966 roku ukończył studia medyczne. 10 lat później był ono do pół godziny. Przy tych bardzo skomplikowanych, nawet już doktorem nauk medycznych. W 1986 obronił habilitację, do dwóch godzin. Nie da się nie wzruszyć, gdy po trudnym zaa w 1996 roku uzyskał tytuł profesora. biegu podejmuje ono pracę, układ krążenia funkcjonuje, pacjent
W
P
44
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Rok 1990. Startuje II Klinika Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach.
Rok 2006. Prof. Stanisław Woś i dr hab. n med. Kazimierz Widenka w trakcie pierwszej operacji na rzeszowskiej kardiochirurgii.
„wraca” – opowiada profesor. – W kardiochirurgii to wszystko jest ogromną pracą całego zespołu; kardiochirurgów, perfuzjonistów, anestezjologów, pielęgniarek na intensywnej terapii. Maksymalne skupienie obowiązuje w sali operacyjnej, z której pacjent musi wyjechać w możliwie najlepszej kondycji, ale i poza nią, zwłaszcza przy transporcie na OIOM i w pierwszych godzinach po zabiegu. edług prof. Wosia, lekarz zawsze musi być nieustępliwy, jeśli chodzi o życie chorego, i nigdy nie wolno mu się poddać, trzeba walczyć do końca. Doskonale się o tym przekonał, gdy w 1990 roku doświadczył wspaniałego uczucia tworzenia II Kliniki Kardiochirurgii Śląskiej Akademii Medycznej w Katowicach, gdzie przez ponad dwie dekady był szefem i gdzie wychował tylu znakomitych lekarzy. – Ci moi chłopcy z kliniki, co ja z nimi przeszedłem; – śmieje się profesor. – Zostając szefem, na współpracowników wziąłem samych młodych lekarzy po studiach, bez specjalizacji. Nie chciałem lekarzy ze złymi nawykami, bez ambicji, a tak w tych młodych ludziach rozbudzałem zapał, talenty i efekty przyszły bardzo szybko. Wprawdzie przez pierwszych kilka lat prawie na okrągło siedziałem w szpitalu, bo byłem jedynym kardiochirurgiem na oddziale, ale późniejsze sukcesy młodych lekarzy potwierdziły, że było warto. Żartowano z nas, że jesteśmy niczym drużyna Ernesto Che Guevary. Wszystko dlatego, że prawie wszyscy lekarze na oddziale nosili brody – szkoda im było czasu na codzienne golenie. Wspaniali, inteligentni ludzie, ale czasem musiałem walnąć pięścią w stół i nigdy nie zapomnę, jak raz w takiej sytuacji któryś z „młodych” ze stoickim spokojem zauważył: „panie profesorze, proszę uważać, bo można sobie kość złamać, a szkoda, bo czym pan będzie operował”. No, nie dało się ich nie lubić.
W
Chłopak z Podkarpacia na Śląsk, Ślązak do Rzeszowa
W
trakcie jednego z ostatnich pobytów na Podkarpaciu, gdy profesor był obecny na 10-leciu rzeszowskiej kardiochirurgii, wspólnie z ordynatorem Kazimierzem Widenką zrobili małe podsumowanie, jak potoczyły się losy wychowanków prof. Wosia z II Kliniki Kardiochirurgii w Katowicach. I tak... prof. Marek Deya jest szefem oddziału kardiochirurgii w Katowicach-Ochojcu; prof. Ryszard Bachowski również jest kierownikiem oddziału kardiochirurgii w Katowicach-Ochojcu; prof. Marek Jasiński został szefem kliniki kar-
diochirurgii we Wrocławiu; dr hab. n. med. Kazimierz Widenka – ordynatorem kardiochirurgii w Rzeszowie, a dr n. med. Maciej Kolowca jego zastępcą; dr n. med. Marek Gemel jest zastępcą kierownika oddziału Szpitala Wojskowego we Wrocławiu; dr n med. Wojciech Domaradzki zastępcą ordynatora w Bielsku-Białej, dr n. med. Maciej Matuszewski konsultantem w Wolverhampton w Wielkiej Brytanii i dr n. med. Adam Szafranek w Nottingham. – Czasem żartujemy, że los bywa nieprzewidywalny, ja z Podkarpacia prawie 60 lat temu osiadłem na Śląsku, a Kaziu Widenka, Ślązak, chłopak z Rudy Śląskiej, na stałe związał się z Rzeszowem – mówi profesor. – Wysyłając go w 2004 roku na Podkarpacie, by od podstaw zbudował kardiochirurgię, dokonałem dobrego wyboru. Okazało się, że nie tylko zorganizował oddział, ale przede wszystkim umie rozmawiać z pacjentami. Jest też bardzo sprawnym chirurgiem, z ogromnymi zdolnościami manualnymi. amo powstanie rzeszowskiej kardiochirurgii to też w dużym stopniu zasługa prof. Wosia, który przez 12 lat był konsultantem krajowym ds. kardiochirurgii. W tamtym czasie zlikwidował wszystkie „białe plamy” na mapie kardiochirurgicznej kraju i od kilku lat nie ma już w Polsce województwa, w którym nie byłoby dobrze działającego ośrodka kardiochirurgii. – Gdy w 2001 roku zostałem konsultantem krajowym, pierwsze pieniądze z POLKARD-u, ponad 7 mln zł, zarezerwowałem na kardiochirurgię w Rzeszowie – wspomina. – W tamtym czasie dowiedziałem się też od Zbyszka Religi, że ówczesny wiceminister finansów, Wiesław Ciesielski, pochodzi z Rzeszowa. Natychmiast umówiłem się z nim na spotkanie w Warszawie i użyłem koronnego argumentu. „Panie ministrze – rzekłem. – Koniecznie musi Pan pomyśleć o regionie, skąd ma Pan wyborców. Droga do Krakowa i Lublina jest długa, a w razie problemów z sercem, dla Pana to też może być bardzo niebezpieczne. Zbyt wielu pacjentów umiera w Rzeszowie, bo nie są na czas dowożeni na oddziały kardiochirurgii w sąsiednich miastach wojewódzkich”. Od razu obiecał mi 3 mln zł. I tak się rodziły pieniądze, a potem inwestycja postępowała bardzo szybko i ani się obejrzeliśmy, a Rzeszów w ciągu 10 lat wykonał prawie 10 tys. zabiegów kardiochirurgicznych. We mnie ten patriotyzm lokalny już będzie zawsze – i tak – jestem dumny z tego, co udało się w Rzeszowie. Tak samo, jak byłem wzruszony podczas pierwszej operacji na rzeszowskim oddziale. Tego z niczym nie da się porównać, w tym tkwi sens zawodu lekarza.
S
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
45
Uroda życia
Pasjonaci Bo co warte życie bez endorfin
Neurolog Konrad Baum i gastrolog Tomasz Ryznar z Łańcuta oraz neurolog Adam Warecki z Przemyśla na co dzień chodzą w kitlach lekarskich. Dr Bożena Jaskowska kieruje największą uczelnianą biblioteką na Podkarpaciu. Ale ich nazwiska są świetnie znane także poza branżami, w których na co dzień pracują. Adam Warecki jest cenionym w Polsce entomologiem – specjalistą od bionomii motyli. Bożena Jaskowska – utytułowaną biegaczką i triatlonistką, która szykuje się do startu w Ironmanie. Konrad Baum i Tomasz Ryznar to urodzeni muzycy, którzy zawładnęli już niejedną sceną. Bo życie bez pasji i endorfin, bez tej „podkrętki”, byłoby nudne.
Tekst Alina Bosak, Aneta Gieroń, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak
N
eurolog Konrad Baum i gastrolog Tomasz Ryznar po pracy w szpitalu zmieniają fartuchy na rockowe kurtki i łapią gitary. Są liderami zespołu DOC. Konrad to frontman – poza palcówkami na gitarze popisuje się wokalem, Tomek jest urodzonym basistą. Dołączyli do nich zawodowi muzycy – Witold Drapała (instrumenty klawiszowe), Cezary Czarnota (gitara) oraz Filip Łukaszewicz (perkusja). Z sukcesami koncertują po Polsce i właśnie wydali pierwszą płytę. Lekarzami obaj są od 12 lat. Konrad w Szpitalu Miejskim w Łańcucie zajmuje się USG tętnic szyjnych i tarczycy. – Trafiłem do Łańcuta za sprawą żony, która jest prawnikiem i otrzymała tutaj propozycję pracy. W trzy miesiące przenieśliśmy na Podkarpacie całe swoje życie z Lublina, gdzie mieliśmy dom, dzieci w przedszkolu i przyjaciół. Żonie było łatwiej, ponieważ pochodzi z Sanoka. Ja całe życie byłem lubelakiem. Ale nie żałuję przeprowadzki, już się zadomowiłem. Dwóch lekarzy – muzyków musiało na siebie trafić w Łańcucie W Lublinie miał też swój pierwszy zespół muzyczny. Grupę Goście założył w roku 2000, mając lat 21. Zdobyła ona sławę dzięki telewizyjnemu show Must Be The Music, w którym dotarła do ćwierćfinału. – Niełatwo było mi się z nimi rozstać. Jeszcze rok po przeprowadzce do Łańcuta jeździłem na próby i koncerty do Lublina – opowiada. – Ale podróże trudno było pogodzić z pracą i musiałem zrezygnować. To, że wpadli na siebie z Tomaszem Ryznarem, nie jest niczym wyjątkowym. – Nasz szpital nie jest aż tak wielki – śmieją się obaj. Tomek w łańcuckiej placówce jest gastrologiem. Znają go również pacjenci Szpitala Wojewódzkiego nr 2 w Rzeszowie, gdzie też praktykuje. – Ktoś mi powiedział, że jest u nas nowy pracownik z Lublina, który gra na instrumencie i śpiewa – wspomina. – Myślałam, że pewnie chałtury, z ciekawości poszukałem
46
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
tej muzyki na You Tubie, trafiłem na jakiś zespół o podobnej nazwie i stwierdziłem, że wiele się nie pomyliłem. To mnie uspokoiło, bo zawsze byłem ambitny muzycznie. Nie tylko ambitny, ale i aktywny. Tomasz od lat w Łańcucie, podobnie jak Konrad w Lublinie, prowadził własny zespół, Hurry Up. – Grywaliśmy na festiwalach jazzowych – opowiada. – Ciągnęło mnie do tych klimatów. Na studiach w Katowicach miałem wielu przyjaciół wśród studentów Wydziału Jazzu i Muzyki Rozrywkowej tamtejszej Akademii Muzycznej. Były wspólne jam session i doskonalenie grania na basie. Zawsze starałem się grać z dobrymi muzykami i z takimi też współpracowałem w Łańcucie. Doktor Tomasz długo spokojny nie był, bo w końcu usłyszał prawdziwy zespół doktora Konrada. – Rock. Dynamiczny, fajnie brzmiący. I Konrad – świetny w roli frontmana. Gula mi podskoczyła – przyznaje Tomasz. – Myślałem, że lekarzy, którzy mają własny zespół i tak zaangażowanych w muzykę jak ja, przy takim ogromie pracy z pacjentami wielu nie ma. Tymczasem tu, w małym mieście, pojawił się drugi. I to niezły! W dodatku, ledwo przyjechał, już wszyscy wiedzą o jego zespole. Podczas kiedy ja swoim graniem się nie chwaliłem, z obawy przed stereotypem, że jak ktoś dobrze gra, to nie może być dobrym lekarzem, a zawsze chciałem cieszyć się szacunkiem jako lekarz. Zdecydowałem doskonalić się w obu dziedzinach kosztem innych rzeczy. Trochę po cichu, bez specjalnego rozgłosu. Konrad dodał mi wiary w siebie i przekonał do wyjścia ku szerszej publiczności. – Dość szybko dotarła do mnie wieść, że jest taki Tomek, który gra na basie i ma zespół – śmieje się Konrad. – Powędrowałem na jego oddział i tak się poznaliśmy. Po rezygnacji z lubelskiego zespołu, pomyślałem, że poprzestanę na grywaniu dzieciom w domu, po pracy. Ale kiedy spróbowaliśmy z Tomkiem zagrać coś wspólnie, wyszło naprawdę fajnie. Dołączyli do nas inni muzycy z zespołu Hurry Up i tak latem 2014 roku powstała nowa grupa – DOC. Mój rockowy temperament z ich jazzowym graniem dobrze się uzupełniał i z tego połączenia wyszło coś naprawdę fajnego. W lipcu zaczęliśmy próby, a już w październiku był pierwszy koncert.
Uroda życia Czy lekarz może być dobrym muzykiem i odwrotnie?
Z
espół dwóch lekarzy – brzmiało sensacyjnie i było świetną reklamą. Klub, w którym zagrali, pękał w szwach. A potem to już poszło – Lublin, Rzeszów, kolejne miasta. Jako support Ani Dąbrowskiej i jako gwiazda medycznych konferencji. Śmieją się, że kiedy zaczynali wspólne występy, zaliczano ich po prostu do muzycznych ciekawostek, a koncertom towarzyszyło początkowe niedowierzanie i zaskoczenie publiczności – to oni naprawdę potrafią dobrze grać? – Technicznie moi muzycy zawsze byli dobrzy, ale to energia i artystyczna szczerość Konrada podbiła serca publiczności – uważa Tomasz. – Frontmanem trzeba się urodzić. W poprzednim zespole ja musiałem zapowiadać kolejne utwory, robiłem to spięty, po sto razy analizując słowa. Było to raczej mało porywające. A on jest scenicznym zwierzem, raz dwa łapie kontakt z publicznością. Konrad dodaje: – Jak ma się za sobą pewnych muzyków, to można poszaleć. Chcę przecież budzić emocje, a nie tylko stać na scenie i coś tam śpiewać. Patrzę ludziom w oczy i jeśli w czyichś zobaczę wzruszenie, nikt mi tego nie zabierze. Nie można tego kupić za żadne pieniądze. Tomek ma podstawowe wykształcenie muzyczne. Ukończył klasę akordeonu w szkole muzycznej I stopnia. – Ale wtedy jeszcze nie pałałem do muzyki miłością. I lepszy byłem w graniu ze słuchu niż z nut – zdradza. Z kolei Konrad do szkoły muzycznej chodzić nie chciał, chociaż dom wypełniały instrumenty, a tato jest nauczycielem muzyki. – Do nauki gry się nie paliłem, ale chętnie występowałem na konkursach wokalnych. Śpiewałem, tato akompaniował i zawsze zdobywaliśmy nagrodę – nie ukrywa neurolog. – Zawsze lubiłem występować. Byłem więc nie tylko w Must Be The Music, ale i w Drodze do Gwiazd. Właściwie wpierw chciałem zostać dziennikarzem i muzykiem. Dziennikarzem, bo lubię ludzi i lubię gadać. Ale mama jest lekarzem i wciąż ją odwiedzałem w szpitalu. Nie bałem się krwi i interesowała mnie medycyna. Bardzo dobrze czuję się w tym zawodzie. Szczególnie w neurologii. Ale na studiach nie rozstałem się ze sceną. Miałem zespół, w którym moja siostra grała na basie, a perkusista był studentem stomatologii. Po studiach pojawiły się kolejne muzyczne projekty. Jak tak przeanalizuję, to nigdy nie miałem dłuższej przerwy w muzykowaniu. Bez endorfin i adrenaliny nie da się żyć DOC zamiast coverów szybko zaczął grać autorskie utwory. Dorobił się wiernych fanów i menedżera. 10 lutego wyszła ich pierwsza płyta pt. „Dla kilku chwil”. Znajduje się na niej dziesięć piosenek. Autorem tekstów jest Konrad, muzyki – on i Witold Drapała, a aranżacje to dzieło całego zespołu DOC. – To materiał, nad którym pracowaliśmy przez dwa lata. Jest bardzo zróżnicowany. Mieszanka rocku, r’n’b. Nasz własny styl. Dojrzała, przemyślana całość.
Od lewej: Konrad Baum i Tomasz Ryznar.
Rzeczywiście, fajne teksty, dopracowane partie instrumentalne i ciepły „głos z zadziorem” wokalisty sprawiają, że płyty „Dla kilku chwil” chce się słuchać zdecydowanie dłużej niż chwilę. Czy nie obawiają się zatem, że muzyczna kariera nabierze jeszcze większego rozpędu i trzeba będzie wybierać między praktyką lekarską a wielotygodniową trasą koncertową? W końcu Kuba Sienkiewicz przez jakiś czas był gwiazdą sceny, a potem znów wrócił do zawodu lekarza. – Chciałbym mieć taki problem – śmieje się Konrad. – Ucieszyłby nas w koncert w fajnym miejscu, występ w jakimś świetnym programie telewizyjnym. Ale to nie znaczy, że marzy nam się po pięć koncertów w tygodniu i długa trasa koncertowa. Na razie, tak organizują pracę i życie prywatne, aby na zespół też było miejsce. – Kwestia dyscypliny. Pracuję na etacie w szpitalu, mam dwoje dzieci i jeszcze czas na prywatną praktykę, siłownię i muzykę. Można wszystko zrobić, tylko trzeba bardzo chcieć – stwierdza Konrad, a Tomek dodaje: – Wykorzystuje się każdą chwilę. Czasem, żeby coś przesłuchać, wystarczy do poduchy przytulić głowę ze słuchawkami na uszach. kazuje się, że rozwijanie muzycznej pasji nie wzbudza obaw ich pacjentów. W końcu, skoro jeden lekarz wędkuje, inny biega w maratonach, to jeszcze inny może grać w zespole. – Muzyka uwrażliwia. Dzięki niej mam więcej cierpliwości do pacjentów – zauważa Tomasz, którego już niejeden chory podczas wizyty zapytał: „Kiedy gracie koncert?” A Konrad, odbierając na poczcie awizowaną przesyłkę, nie musi pokazywać dowodu osobistego: „Każdy wie, że Baum”, wytłumaczyła mu ostatnio pani w okienku. Konrad mówi, że bez pasji i „podkrętki” życie byłoby nudne. Tomasz myśli podobnie: – Artystyczne zacięcie miałem zawsze. W liceum występowałem z teatrem amatorskim i chciałem iść na studia teatralne. Tymczasem dostałem się na medycynę. Ale musiałem grać na gitarze, robić coś innego. I tak samo jest dziś. W moim życiu to się uzupełnia. Bez tej adrenaliny i endorfin, jaką dają sceniczne występy, nie dałoby się żyć.
O
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
47
Uroda życia Triathlonistka-bibliotekoznawczyni z dyplomem MBA i tytułem doktora Uśmiech i długie nogi, te już na pierwszy rzut oka Bożena Jaskowska ma dużo piękniejsze od średniej krajowej. Pracowitości i konsekwencji tak od razu nie widać, a szkoda, bo mówią o niej najwięcej. yrektor Biblioteki Uniwersytetu Rzeszowskiego; autorka pracy doktorskiej na temat kultury organizacyjnej w służbach informacyjnych, obronionej na Uniwersytecie Warszawskim, absolwentka studiów MBA IT w Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie oraz studiów bibliotekoznawczych na Uniwersytecie Jagiellońskim. Autorka kilkudziesięciu publikacji naukowych z zakresu bibliotekoznawstwa i informacji naukowej. Taką Bożenę Jaskowską poznamy w godzinach pracy. Prywatnie od kilku lat jest zapalonym sportowcem – amatorem. Triathlonistką, choć sportowa pasja zaczęła się u niej od biegania. – Dokładnie pięć lat temu przebiegłam maraton w Krakowie – wspomina. – Przygotowałam się do niego sama, nikomu nic nie mówiąc, a w plan wtajemniczając tylko mojego chłopaka. Otuchy dodawałam sobie na założonym blogu Run Bo, który prowadzę do dziś i który śledzą prawie 2 tys. osób. W lipcu rozpoczęłam pierwsze treningi (przy czym nigdy wcześniej nie biegałam), by sumiennie przepracować zimę i w kwietniu 2012 roku, w czasie 3 godz. i 51 minut, przebiec dystans 42 km 195 metrów. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy, na początku przygotowań, nawet nie byłam pewna, ile kilometrów ma bieg maratoński, wiedziałam, że jest długi. Tylko skąd nagle maraton w życiu dziewczyny zanurzonej w książkach? – Przypadek – odpowiada. Zachwyciła ją historia przyjaciółki, która też nie mając wiele wspólnego ze sportem, przebiegła królewski dystans. Te emocje udzieliły się Bożenie Jaskowskiej. – Potrzebowałam wyzwań – mówi z uśmiechem. – W tamtym czasie miałam już za sobą obronę doktoratu, jeszcze przed 30. urodzinami zostałam wicedyrektorem uniwersyteckiej biblioteki, potem dyrektorem, marzyłam o czymś wyjątkowym. Patrząc na wysoką, bardzo zgrabną Bożenę, myślimy, że to nieprawdopodobne, iż ona długo postrzegała siebie jak przysłowiową „fajtłapę”. – W dzieciństwie szybko wyrosłam, byłam sporo wyższa od szkolnych koleżanek, w tamtym czasie nie zawsze miałam też skoordynowane ruchy, potykałam się o własne nogi. Kiedy grałam w koszykówkę, dziewczyny w mig łapały wszystkie triki, a ja musiałam wszystko wielokrotnie powtarzać, by mieć podobne efekty. Dzięki temu nauczyłam się żelaznej dyscypliny, cierpliwości i konsekwencji, bo prymuską to byłam chyba zawsze – śmieje się triathlonistka. Jak wszyscy początkujący biegacze, „umierała” po pierwszym, drugim, trzecim kilometrze. Absolutne szczęście poczuła, gdy ponad pół godziny potrafiła przebiec bez zatrzymywania się. – W tamtym czasie sport, bieganie było dla mnie zupełnie nowym tematem, a ja uwielbiam się uczyć – wspomina. – Czytałam wszystko na ten temat, wyszukiwałam sobie plany treningowe w Internecie i to zgłębienie sportowego tematu zostało mi do dziś. Pierwszy maraton, ludzie, emocje, wyzwanie – wszystko to ją zachwyciło, a że jest perfekcjonistką, która jak sobie coś postanowi, lubi doprowadzić sprawę do szczęśliwego końca. Jednocześnie ciągle w niej kołacze serce marzycielki i romantyczki, szybko zamarzyła więc o kolejnych sportowych wyzwaniach.
D
48
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
W sumie przebiegła cztery maratony. Po Krakowie była jeszcze Warszawa, Rzym i Barcelona. W tym ostatnim mieście zaliczyła najlepszy maraton w życiu. Zagrało wszystko; pogoda, przygotowanie, nastrój i czas. Na mecie zameldowała się po 3 godzinach i 26 minutach. Ważne jest zachowanie zasady work-life-sport balance Szybko też pojawiły się marzenia, by dalej, szybciej, lepiej. Do 2015 roku nieustannie biła swoje prywatne rekordy. W Ultramaratonie Podkarpackim w 2015 roku była najszybszą kobietą na dystansie 55 kilometrów. W tym samym roku przebiegła kultowy Bieg Rzeźnika, czyli 80 kilometrów po bieszczadzkich górach. W tym biegu startuje się parami, a limit czasowy wynosi 16 godzin. Ona ze swoim partnerem z czasem 11 godz. 15 minut znalazła się w pierwszej dziesiątce. Bardzo boleśnie wspomina jednak tamten występ. Na trasie, już pod koniec biegu, przeżyła nieprawdopodobny kryzys i tylko siłą woli oraz dzięki pomocy partnera dotarła na metę. Bieg Rzeźnika był nie tylko ekstremalnym przeżyciem, przyczynił się też do poważnej, przeciążeniowej kontuzji, której wyleczenie zajęło wiele długich miesięcy. Dziś biegom ultra mówi nie, choć w bieganiu jeszcze ostatniego słowa nie powiedziała. – Kontuzja nogi, wcześniej wypadek na rowerze, gdy złamałam szczękę, bo zagapiłam się i wjechałam w samochód, dały mi spory dystans do sportu, nauczyły cierpliwości i pokory oraz potwierdziły fakt, jak ważne jest zachowanie zasady work-life-sport balance. Kocham zawody i życie z planem treningowym, ale te przykre doświadczenia sprawiły, że potrafię sobie również wyobrazić życie bez sportu. Jestem pewna, że gdyby nagle, nie daj Boże, zniknął z mojego życia, na pewno pojawiłaby się inna pasja. Już wcześniej bardzo mocno interesowałam się starymi samochodami. Do dziś mam zabytkowego, 37-letniego saaba 96 na żółtych blachach, którego znajomi chętnie pożyczają, gdy jadą do ślubu, a ja cieszę się rolą pojazdu uprzywilejowanego, gdyż kierowcy z uśmiechem zawsze wpuszczają mnie na pasach. Sama na co dzień jeżdżę trochę młodszym, ale też starym saabem, tzw. krokodylem. Uwielbiam tę szwedzką markę i chyba już nie potrafiłabym jeździć nowoczesnymi samochodami. Zaczęło się od biegania, ale to triathlon jest ukochany
B
ieganie, które od początku daje jej ogromną frajdę, szybko doczekało się sportowego rywala. Już w 2013 roku wystartowała w swoim pierwszym triathlonie. Triathlon stał się jej największą pasją. To połączenie w trakcie jednych zawodów trzech dyscyplin: pływania, jazdy na rowerze i biegania, odpowiada jej najbardziej. – Może dlatego, że znów musiałam zmotywować się do ogromnej pracy – zastanawia się Bożena Jaskowska. – Nauczyłam się pływać kraulem, choć wcześniej w ogóle nie umiałam. Z roweru z hipermarketu przesiadłam się też na bardziej profesjonalny sprzęt. Triathlon porządkuje wiele spraw, uczy nieprawdopodobnej organizacji, by pogodzić ze sobą trenowanie trzech dyscyplin. Jest szalenie różnorodny i... nigdy nie pozwala się nudzić. Triathlon bywa też namiastką kolekcjonerskich ciągotek. Bo tak jak jedni kolekcjonują torebki, inni motocykle, u Bożeny, tuż
Uroda życia obok półki z ośmioma parami butów do biegania, na ścianie w mieszkaniu, na kapitalnym wieszaku wisi kolekcja rowerów. – Tylko trzy, czyli maniakiem rowerowym jestem umiarkowanym, choć pewnie są równowartości niezłego samochodu. Podziwiam za to moją sportową koleżankę, która ostatnio sprzedała samochód, by kupić sobie rower – śmieje się triathlonistka. – Feliks, Messi i Czesław – tak się nazywają. Ten pierwszy służy do jazdy po mieście i do pracy, drugi jest rowerem szosowym i treningowym, a popularny Czesio to rower czasowy, przeznaczony na zawody. riathlon w ostatnich latach stał się w Polsce sportem bardzo popularnym, wręcz modnym, na pewno pomógł mu w promocji udział w zawodach aktorów: Maćka Stuhra czy Tomasza Karolaka. Nie warto popadać jednak w skrajność, że najczęściej uprawiany jest przez prezesów i top menedżerów, a dla innych jest za drogi. – Bzdura – twierdzi Bożena Jaskowska. – Pamiętam, jak kilka lat temu jeden z uczestników połówki Ironmana przejechał w ramach happeningu 90 kilometrów na poczciwym rowerze Wigry 3 i zmieścił się w limicie czasowym. Dzięki temu, że triathlon na tyle mocno się spopularyzował, naprawdę dobry sprzęt można kupić w okazyjnych cenach. Ale że uwielbiam zatracać się w moich pasjach, tak na wszelki wypadek mam osobne konto, gdzie co miesiąc odkładam pieniądze na zawody, sprzęt i wyjazdy związane ze sportem. Triathlonistka to słowo najpełniej definiuje Bożenę. W ostatnich latach wzięła udział w kilkudziesięciu zawodach triathlonowych, które wielokrotnie kończyła na podium, ale... to nigdy nie były triathlony na pełnym dystansie. Dlatego tak ważny jest planowany w lipcu tego roku start w Challenge Roth, jednym z najbardziej prestiżowych triathlonów na świecie, organizowanym w niemieckiej Bawarii, a do którego Bożenie Jaskowskiej udało się szczęśliwie zakwalifikować dzięki głosom internautów i do którego od jesieni ubiegłego roku przygotowuje się i trenuje pierwszy raz w życiu pod okiem trenera. – Nie było innego wyjścia, z moją skłonnością do przesady była obawa, że mogę przetrenować się na śmierć – przyznaje ze śmiechem. Limit czasowy zawodów wynosi 16 godzin. Trzeba przepłynąć 3,8 km, przejechać 180 km na rowerze, a na koniec przebiec jeszcze maraton, czyli 42 km. W imprezie bierze udział około 4 tys. uczestników z całego świata. Słynie ona ze wspaniałej atmosfery i superszybkiej trasy sprzyjającej biciu rekordów.
T
Sportowe marzenie? Udział w Ironmanie w Kona – Życie triathlonisty to jesień i zima z planem w ręku i systematyczna, czasem żmudna praca treningowa. Od czerwca do września trwa sezon startowy i zawody, czyli najlepszy czas szczęśliwego ścigania się, a potem miesiąc przerwy i zabawa rozpoczyna się od początku – śmieje się Bożena Jaskowska. – W tej chwili trenuję 6 dni w tygodniu, często dwa razy dziennie. Biegam około 50-60 kilometrów, pływam około 8-9
Bożena Jaskowska.
kilometrów, a na rowerze, na razie stacjonarnym, spędzam nie mniej niż 5 godzin tygodniowo. W teren wyjadę na wiosnę i wtedy rower będzie zabierał mi najwięcej czasu. W podsumowaniu wychodzi 12-13 godzin tygodniowo. W kwietniu i maju, czyli w najbardziej intensywnym okresie, będą tygodnie, w których treningi zajmą mi prawdopodobnie 16-20 godzin. Jeden dzień w tygodniu koniecznie odpoczywam i tego też musiałam się nauczyć, bo kiedyś przerwę na regenerację uważałam za czas stracony. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie robiła planów już na 2018 rok... Po cichutku marzy mi się zakwalifikowanie na Mistrzostwa Świata na Hawajach – słynny Ironman w Kona. łoda rzeszowianka nie ma wątpliwości, że triathlon i bieganie odmieniło jej życie. Na lepsze. Nauczyły wygrywać i przegrywać, brać porażki na klatę oraz wyciągać z nich wnioski, zmusiły do organizacji, wyrobił samodyscyplinę. Zmienił się też jej krąg przyjaciół, poznała wielu świetnych sportowców... o bardzo dobrym sercu. – Tak narodził się projekt Smashing Papkins. Czyli drużyna pozytywnie zakręconych miłośników sportu, pomagania innym, oraz – jakżeby inaczej – robienia pompek, bo od nich się wszystko zaczęło. Wspólnie ze znajomymi blogerami z Warszawy, Poznania i Gdańska postanowiliśmy trzy lata temu zachęcić ludzi do urozmaicenia swoich treningów biegowych właśnie pompkami. A że sama nie potrafiłam wtedy zrobić ani jednej, również było to dla mnie sporym wyzwaniem. Można nas poznać po charakterystycznych koszulkach, różowych dodatkach oraz akcjach charytatywnych, które przeprowadzamy kilka razy w roku, organizując zbiórkę pieniędzy na potrzebujące dzieci. I oczywiście, na mecie każdych zawodów robimy pompki – opowiada. Na co dzień Bożena Jaskowska stara się, by świat sportu nie przenikał się z pracą zawodową. Nawet jeśli rano jest basen, po treningu czekają na nią cywilne ubrania, a w samochodzie zawsze zdąży zrobić makijaż. – Czasem tylko w bibliotece można mnie spotkać w sportowych butach – śmieje się. – Nie wiem
M
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
49
Uroda życia tylko, czy budzi to jakiekolwiek zaskoczenie, bo to dość powszechna dziś moda, także w urzędach i na uczelniach. Oba te światy są jednak dla niej bardzo ważne i gdy w trakcie ostatniego spotkania świątecznego rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, prof. Sylwester Czopek, życzył jej, by dobrze rozwijała się biblioteka, a ona miała coraz więcej i coraz lepsze wyniki sportowe, w duchu przyznała, że właśnie na tym najbardziej obecnie jej zależy. Lekarz neurolog z Przemyśla jest cenionym entomologiem Adam Warecki zaznacza, że nie jest totalnie „zakręcony” na punkcie swoich pozazawodowych zainteresowań, ale patrząc na niezwykłą, skrupulatną publikację naukową jego autorstwa „Motyle dzienne Polski. Atlas bionomii”, zawierającą opisy i ok. 1200 zdjęć ponad 150 gatunków motyli, trudno nie przyznać, że oddaje się swojej pasji całkowicie. Dzięki motylom zwiedził całą Polskę, zjeździł też wiele krajów europejskich. – Tak staram się balansować między rodziną, pracą a pasją, żeby żadna strona nie była pokrzywdzona – mówi, neurolog z Przemyśla. Jego żona Beata dodaje: – Znam pasję męża „od kuchni” i wiem, z jakimi poświęceniami dla całej rodziny się ona wiąże, ale od kiedy z dorobkiem męża liczą się naukowcy, to i ja przychylniej patrzę na tę pracę. Doktor Warecki obala też stereotyp entomologa, którego możemy wyobrażać sobie jako np. pasjonata biegającego po łące z siatką na motyle. Tak jak nigdy nie miał siatki na motyle, tak i w jego domu trudno o motyla. Jest lekarzem neurologiem pracującym w Przeworsku oraz lekarzem biegłym sądowym w Sądzie Okręgowym w Przemyślu i członkiem Wojewódzkiego Zespołu Eksperckiego Podkarpacia, także współautorem pracy o motylach chronionych w ramach Obszarów Natura 2000 na Podkarpaciu. Zaczęło się niewinnie. W jego rodzinnych stronach (Gorlice) na początku lat 70. XX wieku powszechną plagą były motyle zjadające kapustowate: kapustę, kalafiory, kalarepę. Nikt wtedy nie znał oprysków, więc walka z gąsienicami bielinków była prowadzona na co dzień w każdym gospodarstwie domowym. W walce pomagały dzieci, w tym kilkuletni Adaś. – Pewnego razu uderzyłem kijem innego motyla. Wyglądał jak bielinek, ale mama powiedziała, że to był cytrynek. Wtedy dowiedziałem się, że istnieją inne motyle, które nie są szkodnikami. To odkrycie było niesamowite – wspomina. rugim odkryciem było obserwowanie, wspólnie z bratem, gąsienic, które z granicy ogrodzenia, gdzie rosły pokrzywy, przechodziły na ścianę domu, a tam w zakamarkach cegieł przeobrażały się w poczwarki, a następnie w piękne motyle. Te niezwykłe obrazy z dzieciństwa na długo utkwiły mu w pamięci i nauczyły miłości do barw i wszystkiego co ulotne. Po latach przyznaje, że jego pasja wcale nie jest oderwana od zainteresowań zawodowych, tylko naturalnie wpisana w fascynację światem przyrody. – Najpierw było zainteresowanie światem przyrody, potem fascynacja inną płcią, dojrzałość emocjonalna, dbałość o wykształcenie, praca… A motyle? Motylami interesowałem się cały czas, od dzieciństwa, ale w pewnym momencie ta pasja eksplodowała. Gdy zrobiłem drugi stopień specjalizacji, zacząłem się zastanawiać, czy na pewno chcę się spełniać tylko w medycynie – opowiada neurolog. – Mogłem zostać na Wojskowej Aka-
D 50
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
demii Medycznej i zrobić doktorat, ale przecież nie po to wyrwałem się z Łodzi, skąd pochodzi żona, by osiąść w jeszcze większym mieście.
W
„Za chlebem” z Łodzi do Przemyśla czasach gdy studiował, na Wojskową Akademię Medyczną trudno było się dostać, niełatwo było ją ukończyć. Słynna wtedy uczelnia kształciła wybitnych lekarzy i dawała solidne wykształcenie. – Studia na WAM-ie a studia na cywilnej uczelni to dwa różne światy. Na WAM-ie była dyscyplina, ale też gratyfikacje finansowe, które mobilizowały do nauki. Studenci uczelni cywilnych prowadzili normalne studenckie życie, imprezowali, mieli czas na wszystko. My nie mieliśmy tyle wolnego czasu, nauka była priorytetem – wspomina. Adam Warecki przyznaje, że nigdy nie miał ambicji, by zostać uczelnianym lekarzem – naukowcem pracującym w klinice. Owszem, chciał zostać dobrym lekarzem, ale nie w dużym mieście, bo perspektywa takiego życia przerażała go. Nie chciał słyszeć o pracy w Łodzi czy Krakowie. Pojawił się pomysł na pracę w Rzeszowie, ale jako lekarz wojskowy musiał się liczyć, że ostateczną decyzję o jego miejscu pracy podejmą jego przełożeni. Wtedy skierowano go do Przemyśla. Na początku myślał, że Przemyśl będzie etapem przejściowym, ale zarówno miasto, jak i poznani ludzie okazali się tak przyjaźni, że postanowił tu zostać wraz z rodziną. Przez 14 lat Adam Warecki był ordynatorem oddziału neurologii w tamtejszym Szpitalu Wojskowym. Po likwidacji szpitala zaczął pracę jako lekarz kontraktowy. – Rozwijanie oddziału neurologii wspominam jako piękny czas w mojej karierze zawodowej. Teraz, gdy jestem już starszy i bogatszy o życiowe doświadczenia, nie podjąłbym się funkcji kierowniczej. W medycynie skosztowałem wszystkiego i właśnie wtedy postanowiłem odświeżyć swoją pasję – opowiada. Choć ta pasja dużo zabiera, bo jest wymagająca, czasochłonna i kosztowna, dużo też daje w zamian. Dzięki fascynacji motylami zwiedził niemal każdy zakątek Polski, bywał w dzikich, niedostępnych terenach, miał okazję obcować z naturą nieskażoną przez człowieka. W tych pięknych okolicznościach przyrody spotkał nie tylko motyle, ale także wiele innych zwierząt i owadów. Tam miał również okazję poznać wielu przyrodników. Badaniu motyli w Polsce poświęcił wiele lat, a owocem jego pracy jest niezwykły atlas „Motyle dzienne Polski. Atlas bionomii”, który ukazał się w 2010 roku. Na wysokiej jakości zdjęciach przedstawił stadia rozwojowe prawie wszystkich motyli dziennych Polski, łącznie z gatunkami rzadkimi i zalatującymi. Zdjęcia jaj, gąsienic, poczwarek i imago (motyla w postaci dorosłej) są powiększone, dzięki czemu można dostrzec szczegóły ich budowy. Wszystkie zdjęcia zostały wykonane w naturalnym środowisku motyli i pokazują ich naturalne zachowanie. Niektóre stadia rozwojowe opisał jako pierwszy w Polsce. – Zawarłem w nim moje osobiste spostrzeżenia, niekiedy odkrywcze, nigdzie wcześniej niepublikowane. Niektóre z nich są nawet kontrowersyjne. Atlas w całości jest moim autorskim dziełem. Opisałem i sfotografowałem to wszystko, co widziałem na własne oczy – mówi Adam Warecki. – Kiedy w latach 80. zaczynałem badać świat motyli, nie było żadnej pozycji, z której można by się czegoś nauczyć. Były dwie książki czeskie, bardzo trudne do zdobycia. Po latach obserwowania motyli w Polsce,
Uroda życia mam sporą wiedzę, która ułatwia mi pracę nad motylami w Europie. Wiem, kiedy samce rywalizują o terytorium, kiedy pojawia się samica, kiedy następuje składanie jaj. W Europie obserwuje motyle od 2010 roku. Jego zdaniem, największe skupiska motyli są we Włoszech, Hiszpanii, Grecji i Francji, gdzie jest dostęp do morza, górzyste ukształtowanie terenu, a klimat ciepły. Jeśli chodzi o bogactwo motyli w Polsce, to w porównaniu z resztą Europy nie mamy się czym chwalić. Niszczeniu gatunków sprzyja intensywna uprawa roli, tworzenie wielkich połaci monokultur, koszenie traw kosiarkami rotacyjnymi, powszechne stosowanie środków ochrony roślin itp. – Podobnie jest na Węgrzech czy w Czechach. Tymczasem w Grecji, Macedonii czy Albanii wręcz pachnie dzikością – dodaje doktor Warecki.
Adam Warecki.
Motyle – piękne i kruche stworzenia Lekarz przyznaje, że fotografowanie motyli w ich naturalnym środowisku nie jest łatwym zadaniem. Motyle są aktywne w dzień, są bardzo ruchliwe i płochliwe, więc fotografowaniu trzeba poświęcić sporo czasu. Nie pozwalają się zbliżyć. Samcom zwykle nie podoba się obecność entomologa na ich terytorium, krążą nad nim z każdej strony, samice są bardziej „łaskawe” w tym względzie. Dla entomologa spotkanie samicy jest dużo ciekawsze, gdyż jej obecność w danym miejscu świadczy o biotopie, siedlisku i składaniu jaj, które są tak maleńkie, że trudno je zauważyć gołym okiem. – Pomiędzy samcami i samicami zwykle nie ma istotnych różnic w budowie i kształcie, natomiast dość często różnią się ubarwieniem skrzydeł (tzw. dymorfizm płciowy). Motyle są też bardzo kruchymi i krótko żyjącymi stworzeniami. Są motyle, które w ciągu roku dają dwa lub trzy pokolenia, czyli widać je wiosną, latem i jesienią. My widzimy je ciągle, ale jest to złudne wrażenie. Przeciętnie samica żyje maksymalnie dwa lub trzy tygodnie. Samce trochę krócej, gdyż po przekazaniu materiału genetycznego są już spełnione. Istnieją też gatunki, np. modraszki, w których długo żyje gąsienica, zaś motyl od 3 do 7 dni – opowiada Adam Warecki. – Mamy też motyle długowieczne, czyli rusałki jednopokoleniowe oraz listkowce cytrynka, który dzięki hibernacji żyje nawet jedenaście miesięcy. Poznanie bionomii motyli czasami jest zabawne, czasami zaskakujące, ale przede wszystkim bardzo ciekawe. hoć dorobek naukowy Adama Wareckiego z zakresu entomologii jest pokaźny, doktor skromnie twierdzi, że nie odkrył nic szczególnego ani nie jest fachowcem w tej dziedzinie. – Znam wielu przyrodników, ale w swej pasji jestem indywidualistą, działam sam, a w podróży towarzyszą mi zwykle bliscy i przyjaciele, a nie entomolodzy – wyjaśnia. – Rzadko dzielę się swoją wiedzą z innymi na forum entomologicznym, dlatego, że brakuje mi już na to czasu. Śmiejąc się, doktor Warecki przyznaje, że od kilku lat nie ma urlopu, bo wszystkie wolne dni poświęca na wyjazdy za motylami. – Każdy wolny dzień w okresie sezonu (od marca do li-
C
stopada) staram się przeznaczać na wyjazdy. Często zabieram ze sobą rodzinę. W ubiegłym roku, wspólnie z sąsiadem, przyjaciółmi i rodziną, pojechaliśmy na północ Europy do tundry. Dla nich to była wycieczka, podziwiali fiordy czy Lofoty, zdobyli Nordkap. Ja im, owszem, towarzyszyłem, ale moim głównym celem były motyle. Byliśmy też wspólnie na Wyspach Kanaryjskich, gdzie moi bliscy wypoczywali, korzystali z uroków plaży, a ja pracowałem i dopiero, gdy kończyłem fotografować, dołączałem do nich. Motyle są piękne, ale nie mogą być ważniejsze niż rodzina Tundrę odwiedził już dwukrotnie, ale planuje pojechać tam jeszcze cztery razy. Wielokrotnie był na Sardynii, Sycylii, Cyprze i Krecie, i jeszcze więcej razy w Grecji, Macedonii, Albanii, Słowenii, Węgrzech, Francji, Włoszech, Szwajcarii (Alpy), Portugalii, Hiszpanii (Pireneje) i wspomnianych już Wyspach Kanaryjskich. – Motyle motywują moje wyjazdy. Dzięki motylom poznaję świat. Pozwalają mi zwiedzić np. w Barcelonie świątynię Gaudiego czy zobaczyć zamek Maurów pod Lizboną. Podróże kształcą, wzbogacają o nowe doświadczenia i gdy oglądam jakieś wspaniałe przewodniki po Europie, z radością odkrywam, w ilu miejscach już byłem i ile widziałem. Ale to wszystko widziałem przy okazji – opowiada neurolog. – Podczas gdy inni celowo jadą w góry, by zdobyć jakiś szczyt, ja w to samo miejsce idę, ale za motylami. Pasja bardzo motywuje mnie do pracy. Mam 52 lata, wciąż czuję się młodo, pracuję, dyżuruję, podróżuję. Wszystkie moje podróże są za motylami, przez motyle i dla motyli, a ja przy okazji jestem bogatszy o wiedzę z zakresu geografii, kultury i obyczajowości. Uważam, że każda pasja jest piękna, daje energię, ładuje wewnętrzne akumulatory, ale trzeba ją mieć pod kontrolą. Motyl nie może być ważniejszy niż człowiek. W 2020 roku Adam Warecki planuje zakończyć pracę nad motylami Europy. Pasji nie porzuci, ale ma zamiar więcej czasu poświęcić na sport.
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
BĄDŹMY szczerzy
Gdzie się podziała opozycja?!
JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Pod szczytnym hasłem obrony polskiego rynku farmaceutycznego przed zdominowaniem przez obce kapitałowo sieci aptek, trwa w Sejmie procedowanie projektu zmieniającego sposób funkcjonowania aptek w Polsce. Główne założenie to zasada, że właścicielem apteki może być tylko dyplomowany farmaceuta, a jeden podmiot gospodarczy może posiadać najwyżej cztery apteki. Wyobraźnia i logika podpowiadają, że tak rozdrobniony rynek osłabi aptekarzy w relacjach z hurtownikami, u których się zaopatrują, a to z kolei może zaowocować wyższymi cenami leków. Sejmową twarzą projektu nowelizacji jest Waldemar Buda, prawnik, łódzki poseł Prawa i Sprawiedliwości, parlamentarny debiutant. W swoich wypowiedziach o zaletach zmian legislacyjnych mocno podkreśla niebezpieczeństwo ze strony wielkich sieci z obcym kapitałem, ale o hurtowniach leków nie mówi prawie wcale. Kilkunastu posłów skierowało projekt do komisji nadzwyczajnej ds. deregulacji, z pominięciem komisji zdrowia (!) i konsultacji międzyresortowych. Tymczasem sytuacja wygląda tak: w Polsce istnieje prawie 15 tysięcy aptek. 38 proc. z nich działa w ramach sieci, przy czym jedna sieć liczy od kilku do kilkunastu aptek. Do sieci z udziałem kapitału obcego (czeski, litewski, izraelski, portugalski, amerykański) należą zaledwie 594 apteki, a więc około 4 procent. I to jest ta „bestia”, czyhająca, aby pożreć pozostałe 96 proc.? Chyba by raczej pękła. Wspomniałem, że nowelizacja prawa rozdrobni rynek aptek i osłabi ich właścicieli. Kto więc skorzysta? Spróbujmy
się przyjrzeć hurtowemu rynkowi leków. Pobieżny przegląd pokazuje, że rynek hurtowy zdominowały trzy firmy: Neuca (30 proc. rynku), Farmacol i Pelion (po ok. 20 proc.). Dwie ostatnie raczej stracą na zmianie prawa, bo same są także właścicielami aptek. Neuca aptek nie ma – zajmuje się tylko hurtem. I to właśnie skłoniło, jeszcze w listopadzie ub. roku, dziennikarzy tygodnika „wSieci”, by w tej materii poszperać. Ustalili, że autorem projektu nowelizacji ustawy jest pan Krzysztof Baka, koordynator Biura Prawnego Naczelnej Izby Aptekarskiej, a nie posłowie i eksperci powoływani oficjalnie przez Sejm. Najbardziej aktywnymi lobbystami projektu są: Marek Tomków i Michał Byliniak – członkowie prezydium NRA i jednocześnie redaktorzy biuletynu wewnętrznego koncernu Neuca. Panowie wykładają również w Aptekarskiej Szkole Zarządzania – ogólnopolskim projekcie Grupy Neuca. Sami są właścicielami aptek. Neuca zaopatruje w skali kraju 6 tys. aptek. Udziela im kredytów kupieckich, a apteki zobowiązują się zamawiać 70 proc. leków właśnie w Neuce. Neuca oficjalnie nie angażuje się w zmianę prawa. Ten ciężar dźwiga Stowarzyszenie Leki Tylko z Apteki. Prezesem Stowarzyszenia jest Paweł Bernat – dyrektor w Grupie Neuca, a jego zastępcą Sylwester Dobrzański – szef marketingu i wydawnictw Neuca. Adres stowarzyszenia jest tożsamy z warszawskim adresem firmy Neuca. I tak kółko się zamyka. Gdy w lutym zaczęło być bardziej głośno o projekcie, akcje koncernu Neuca poszybowały w górę o jedną czwartą, osiągając wartość prawie 400 złotych. A co będzie, jeśli projekt stanie się obowiązującym prawem? I tu warto wspomnieć, że w grudniu ub. roku portal Mgr.farm poinformował, że światowy koncern Alliance Boots Holding Limited, hurtowo handlujący lekami, zamierza przystąpić w Polsce do kapitałowej ekspansji. Dziennikarze „wSieci” przestrzegają, że w przyszłości jedna transakcja sprzedaży między właścicielami firmy Neuca a prezesami Bootsa może większość polskiego rynku aptekarskiego oddać w kleszcze globalnego koncernu. Inaczej mówiąc, wejście w życie nowego prawa stworzy nowe zagrożenie – budowania monopolu na poziomie hurtu leków. Ministerstwo Rozwoju przesłało parlamentowi miażdżąco krytyczną opinię projektowanej nowelizacji. Resort wicepremiera Morawieckiego wskazał m.in., że projekt „osłabi pozycję aptek w kontaktach z hurtownikami, konkurencję, a co za tym idzie, spowoduje wzrost cen leków”. Mimo to projekt nadzwyczaj dziarsko przebija się przez Sejm. Mam wręcz wrażenie, jakby w cieniu bardzo wielu ważnych zmian naraz, ktoś niezauważony na boku próbował n upiec swojego małego prosiaczka. W całej tej sprawie zadziwia milczenie opozycji. To paradoksalne, że przed uchwaleniem zmiany w funkcjonowaniu aptek przestrzegają dziennikarze tygodnika uchodzącego za medium najbardziej wspierające rządy PiS. Normalna, ambitna opozycja nie pozostawiłaby na tym projekcie suchej nitki. Przecież to idealna wręcz okazja, aby rzeczowo punktować zamierzenie o ogromnym znaczeniu dla milionów wyborców, a przy tym bardzo podejrzane. Ale nie – ważniejsze jest pielęgnowanie histerycznej nienawiści, przejawiające się w happeningach typu blokowanie prezesowi Kaczyńskiemu dostępu do miejsca wiecznego spoczynku rodzonego brata, czy zbiórka pieniędzy na nowe auto dla kierowcy, który zderzył się z „państwem PiS”.
Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
52
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
POLSKA po angielsku
Cisza, którą bezpowrotnie zabrał Internet
MAGDALENA ZIMNY-LOUIS
Przyszedł luty, miesiąc ludzi całkowicie z życia niezadowolonych. Euforia świąteczna minęła, pragnienie wiosny dopiero w zalążku, człowiek dotkliwie zaczyna odczuwać BRAK. Niespokojny jakiś od ściany do ściany się tłucze, coś go dręczy, niezidentyfikowany lęk, niedotleniona potrzeba zmiany swojego życia. Chce się dowiedzieć, czego mu brakuje, więc szuka w Sieci, tam na pewno podpowiedzą, czego najbardziej potrzeba zgaszonemu przez zimę człowiekowi. Słońca? Igrzysk? Miłości? Seksu? Czy może bardziej tradycyjnie, pieniędzy, akceptacji, satysfakcji z wykonywanej pracy? A może ciszy…? Ciszy, którą bezpowrotnie zabrał mu Internet. Potwór w ciągłym ruchu, ten wielki wrzask, który atakuje nocami i rankami. Miliony stron, miliony informacji, opinii, donosów, plebiscytów, olbrzymia pralka, do której wrzucamy również swoje szmaty. Słyszymy jak buczy, co chwilę sprawdzamy, co się aktualnie pierze i na jakim programie. W każdej sieci po jakimś czasie, kiedy już odtąd-dotąd przepłyniemy, orientujemy się, że to jednak jest więzienie. Wplątaliśmy
się w Sieć, bo chcieliśmy wiedzieć więcej, wiedzieć natychmiast, wiedzieć, co jest pod podszewką, lecz gdy już przepłyniemy ten ocean wiedzy, ogarnia nas przerażenie. Co z tą wiedzą zrobić? Gigabajty informacji w naszych głowach pozostają niestrawione i zalegają niczym owoc śliwki w żołądku miesiącami. Więc zaczynamy chorować. Jak można cieszyć się zdrowiem, dobrym samopoczuciem i udanym życiem finansowo-rodzinnym, skoro na Ziemi, na wszystkich jej krańcach, przelewa się wysoką falą zło? Biją się, podpalają, wysadzają, wykańczają, głodują i marnują. Moja złotówka mogłaby napoić i odziać, ale odbiorca za daleko. Słowo pocieszenia należałoby wysłać, ale adresu nie podali. Można by zaprotestować, tylko pojedynczego głosu nie będzie słychać w jazgocie nieprawości. Sieć atakuje dalej, pod koniec dnia podsuwa nam obrazy z życia innych ludzi, którym wiedzie się znacznie lepiej niż nam, a to jest chyba najbardziej dołujące. Dla relaksu, w przerwie pomiędzy strachem a zazdrością, prosimy Sieć o przepis na placki ziemniaczane, ale zamiast placków dostajemy w wyskakujących znikąd okienkach, reklamy butów przecenionych do marginesu kosztów produkcji, oferty okazyjnego zakupu zgniataczy czosnku, biletów lotniczych do Erywania, lakierów do paznokci, które nie schodzą i spray’u na plamy, po użyciu którego schodzi wszystko. Jedno nieuważne kliknięcie przekierowuje naszą uwagę na stronę sklepową, gdzie na kilogramy można kupić kwasek cytrynowy i wziąć pożyczkę w minutkę. Nieporządek w Sieci jest dobrze zaplanowany, czyhają na nas producenci wszystkiego, od informacji po złote myśli. Chcąc zabrać radość dnia powszedniego albo naciągnąć, albo przerazić, ewentualnie odchudzić. Telewizja krzyczy jeszcze głośniej, na jednym kanale głosami pięknych, młodych i bogatych, na drugim głosem wykluczonych, okradzionych, osieroconych i brzydkich. Jedni proszą – kochajcie i podziwiajcie mnie, drudzy – pomóżcie, zlitujcie się. Patrzysz i sam nie wiesz, czy bardziej zazdrościsz, czy współczujesz? Przerażony i zdruzgotany, niepewny swojego miejsca na Ziemi, rzucasz wszystko i jedziesz w Bieszczady, żeby zamknąć się, odseparować, zanurzyć w ciszy przerwanej tylko odgłosami natury – ćwir, ćwir, szu, szu, bzzz, bzzz… I kiedy zaczynasz czuć, że wszystko w twej głowie wraca na odpowiednie półki, kłopoty z oddychaniem mijają, wzmaga się apetyt na kotlet schabowy i ogarnia chęć wzięcia udziału w obchodach 30-lecia matury, przychodzi pod twoją jaskinię spokoju lokalny zbieracz złomu i plastiku, i pyta: Słyszałaś pani, co się wyrabia? To się w głowie nie mieści! Do czego to doszło! Niech sobie pani lepiej wiadomości włączy...
Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).
Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl
AS z rękawa
Pomagać w kryzysach
KRZYSZTOF MARTENS Krótko o faktach. Trójka uczniów: dwóch 15-letnich chłopców i 14-letnia dziewczynka zapoznawali się z seksem w szkolnej toalecie. Działo się to w listopadzie w Gimnazjum Sportowym w Rzeszowie. Sedes nie jest najlepszym miejscem do zbierania pierwszych doświadczeń, ale chęć zaimponowania rówieśnikom liczyła się bardziej. Nie po to się robi tak spektakularne (w tym wieku) rzeczy, aby nikt się o tym nie dowiedział. Najpierw bohaterowie naszej historii opowiedzieli o swoich wrażeniach zaufanym kolegom i koleżankom, a później cała historia przeciekła do Internetu. Dyrektor Wojciech Wilk we współpracy z rodzicami podjął sensowne działania zmierzające do tego, aby uświadomić nastolatkom powagę sytuacji, ale nie zrujnować przyszłości dzieciaków. Zaangażowali się w rozwiązanie problemu – pedagog szkolny i psycholog. Wydawało się, że kryzys został wyciszony. Jak jednak można się było spodziewać, „sensacja” wcześniej czy później musiała trafić do mediów, a od nich do prokuratury. Prokuratura została zmuszona do przeprowadzenia postępowania dotyczącego niedopełnienia obowiązków przez dyrektora szkoły, który nie zawiadomił organów ścigania o tym zdarzeniu. Pojawiły się głosy, że dzieciaki też trzeba ukarać, bo innym dały zły przykład. One – co za hipokryzja? To my dajemy codziennie fatalny obraz ludzkiej seksualności.
Dzisiaj trudno sobie wyobrazić skuteczną reklamę czegokolwiek bez wyeksponowanych ładnych piersi, czy zgrabnego tyłka. Dostęp do pornografii w Internecie jest niczym nieograniczony. Wypaczony kult ciała, dłuższego i grubszego penisa, sprawności seksualnej na poziomie wyczynowym, wprawia nastolatki w przerażenie. Chłopcy są rozczarowani rozmiarami swojego członka, a dziewczynki kształtem własnych piersi. Prawie wszyscy nastoletni chłopcy się masturbują i jest to swoisty wentyl bezpieczeństwa dla szalejących hormonów, ale nieustannie tłumaczy się im, że masturbacja jest formą zaburzenia psychicznego, zboczeniem. Czterdzieści procent ankietowanych Polaków tak uważa!!! Mieszamy im w głowach z zapałem godnym lepszej sprawy. Seks w ich wydaniu staje się towarem, dyscypliną sportową uprawianą byle gdzie i byle jak. To my, dorośli, budujemy atmosferę przyzwolenia, wręcz presji – jak jesteś prawiczkiem, to znaczy, że nie nadążasz za światem, nie jesteś cool. Dzieciaki, lepiej odżywiane niż kiedyś, szybciej dojrzewają, są bardziej dorodne, wyższe i bardziej zadbane niż wcześniejsze pokolenia. Niestety, są też życiowo głupsze, bardziej zlimitowane i pochłonięte najnowszymi zdobyczami techniki. Mają kompletną sieczkę w głowie – pomieszanie z poplątaniem. Czy możecie sobie wyobrazić egzystencję nastolatka bez telefonu? Odebranie i wysłanie setek niepotrzebnych informacji zabiera im połowę życia. Dzieciaki wcześniej odczuwające burzę hormonalną nie są w stanie nadążyć psychicznie ani intelektualnie za swoim ciałem. Znają dużą ilość pozycji seksualnych, ale nie mają pojęcia, jak budować sensowne relacje ze swoim partnerem. Przed laty młodych chłopców z mieszczańskich domów w sekrety seksu wprowadzały przedsiębiorcze służące lub luksusowe prostytutki. Dzisiaj nowoczesna edukacja seksualna w szkołach w zasadzie nie istnieje. Źródłem wypaczonej wiedzy jest Internet. Wiek inicjacji seksualnej nieustannie się obniża i powoduje późniejsze problemy psychiczne w postaci depresji i niskiej samooceny. Z tego punktu widzenia, dzieciaki ze szkolnego sedesu same się ukarały, choć o tym nie wiedzą. Ten pierwszy raz naprawdę może być uroczy i satysfakcjonujący, a nie mieć zapachu uryny i kału. Postępowanie prowadzone przez prokuraturę przeciwko dyrektorowi Wilkowi sprawia, że powraca stary spór pomiędzy duchem a literą prawa. Prawo ujmuje życie społeczne w jakieś ramy, przepisy, zasady, które powinno się stosować dla dobra obywateli. Litera prawa dopuszcza różne interpretacje przepisów, jeżeli jest to korzystne społecznie. Duch prawa podpowiada, którą z tych interpretacji zastosować w konkretnym przypadku dla dobra człowieka. Sporo spraw umarza się ze względu na znikomą społeczną |szkodliwość popełnionego czynu. W tym przypadku proponuję prokuraturze umorzenie ze względu na pozytywną społecznie rolę nieprzestrzegania litery prawa. Dyrektor gimnazjum postąpił zgodnie z duchem prawa, mając na względzie dobro nastolatków i ich rodzin. Zdecydowanie łatwiej było się zachować jak bezduszny urzędnik – skierować sprawę do prokuratury i umyć ręce. Pan Wilk postąpił jak mądry wychowawca, dobrze wiedząc, że to oznacza dla niego kłopoty. Chciałbym, aby mój wnuk miał do czynienia w szkole z tej klasy ludźmi.
Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
56
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Marek Chrobak.
Z Markiem Chrobakiem, prezesem rzeszowskiego oddziału Stowarzyszenia Architektów Polskich, właścicielem Studia Architektury ArchiGROUP, rozmawia Katarzyna Grzebyk
W Rzeszowie brakuje dobrej przestrzeni miejskiej Rozmawiamy w większym Rzeszowie, który od stycznia powiększył się o Bziankę i liczy obecnie ok. 120 km kw., ma blisko 188 tysięcy mieszkańców, a to nie koniec planów powiększania stolicy Podkarpacia. Pana zdaniem, Rzeszów powinien się powiększać? Każde miasto powinno się powiększać, ale proces ten musi być planowany i robiony z myślą o rozwoju miasta i poprawie jego funkcjonowania, w przeciwnym wypadku organizm miejski będzie funkcjonował coraz gorzej, aż zostanie sparaliżowany. Powiększanie miasta a rozwój są to dwie różne kwestie. Sposób, w jaki miasto się rozrasta, jest bardzo ważny. Jeśli rozwój miasta jest planowany, to trzeba się dobrze zastanowić, o jakie tereny należy go powiększyć i jaki jest pomysł na ich funkcjonowanie w strukturach miasta. Tereny, które przyłączył i planuje przyłączyć Rzeszów, są bardzo
58
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
ARCHITEKTURA atrakcyjne, ale istotny jest pomysł, jak mają one funkcjonować w organizmie miejskim. Konieczna jest przecież cała infrastruktura techniczna – chodniki, ulice itp., ale też parki, miejsca kultury, nauki rekreacji. Przyłączenie nowych terenów to bardzo skomplikowany proces. Trzeba też zastanowić się, co zrobić, by wjeżdżając w granice miasta, wjeżdżać rzeczywiście do miasta, a nie do wsi. ażde miasto, każdy ustrój urbanistyczny powinien rozwijać się w sposób planowany i zwykle rozwija się odcentralnie, stąd każde miasto ma przedmieścia i ścisłe centrum. W istniejącym już areale Rzeszowa mamy takie przestrzenie, które w żaden sposób nie przypominają miasta. Nie ma dróg, infrastruktury, instalacji deszczowej. W terenach wiejskich przyłączanych do Rzeszowa tym bardziej tego nie ma, bo zwyczajnie nie było kiedyś niezbędne. Trzeba planować ich wykonanie. Miasto jest coraz większe i ma coraz więcej mieszkańców. Jak wypada na tle miast o podobnej wielkości? Nie wygląda najgorzej. Gdy rozmawiamy z planistami, urbanistami z miast o podobnym charakterze jak nasze, to rzeczywiście Rzeszów nie prezentuje się źle. Natomiast każde przyłączanie nowych terenów rodzi szereg zagrożeń. Przyłączane są tereny na otulinach, czyli bardzo atrakcyjne do zamieszkania, a więc będą tu powstawały nowe osiedla, dla wielu osób dużo atrakcyjniejsze do mieszkania niż Śródmieście. Można przypuszczać, że mieszkańcy Śródmieścia przeniosą się na przedmieścia, w efekcie centrum miasta będzie się wyludniać, zamiast zaludniać. Takie procesy zachodzą w wielu miastach, które cierpią z tego powodu. W Rzeszowie też mamy duży stopień emigracji mieszkańców z centrum. W ścisłym centrum jest wiele firm, sklepów, banków, restauracji i instytucji, ale mało mieszkańców, bo ludzie stamtąd uciekają. Dlatego uważam, że rozwój miasta powinien być planowany i kontrolowany. Do niedawna Rzeszów był miastem bez korków, w zasadzie bez problemów komunikacyjnych. Obecnie jesteśmy o wiele większą aglomeracją, ale czy w ślad za tym idzie rozwój np. komunikacji? Mieszkańców w centrum może i niewielu, ale za to mamy tętniący życiem Rynek i to, co Pan nieraz podkreśla – puste ulice wokół Rynku. W centrum każdego miasta powinny być stworzone odpowiednie warunki do rozwoju kultury, rekreacji i strefy życia mieszkańców spoza miasta, ponieważ ludzie przyjeżdżają tu, by spędzić miło czas, spotkać się z rodziną czy znajomymi. To są funkcje centrotwórcze. Jeśli miasto tego nie zaoferuje, mieszkańcy będą szukali innych atrakcyjnych przestrzeni, niestety poza naszym miastem. Zobaczmy, co się stało w momencie, gdy w Rzeszowie została otwarta fontanna multimedialna. Wcześniej ruch w centrum miasta zanikał na placu farnym, zaś główne ulice, np. Grunwaldzka, Jagiellońska, Mickiewicza czy 3 Maja, po godz. 17, gdy przestają pracować banki i inne instytucje, były niemal martwe. Nie było tu ruchu. Dzięki otwarciu fontanny multimedialnej zaczął się ruch między Rynkiem a fontanną, dzięki czemu te ulice ożyły, przynajmniej w okresie letnim. Jeśli nie stworzymy w centrum takich miejsc, gdzie mieszkańcy będą tłumnie przychodzić, by spędzić czas i skorzystać z atrakcji, to centrum miasta będzie się wyludniać. Ludzie pójdą szukać rozrywki w centrach handlowych albo gdzie indziej, a przecież jesteśmy zmęczeni takimi „rozrywkami”. Fontanna multimedialna, co zaznaczają niektórzy mieszkańcy, jest jednak dość tanią rozrywką o znikomym wpływie kulturowym… aka tania wcale nie była (śmiech). Dobrze by było, gdyby wszystkie miejskie atrakcje miały funkcje kulturotwórcze, ale nie muszą one mieć wymiernych korzyści, czyli np. wymiernego dochodu. Oczywiście, fontanna nie przynosi dochodu, raczej same straty, ale jest miejscem, gdzie ludzie z chęcią przychodzą i chętnie odpoczywają. Spacerują, spotykają się, poznają, rozmawiają. Takich miejsc w Rzeszowie nie ma wiele. Mamy parki, ale one się wyludniają po zmierzchu, jest w nich niebezpiecznie i mało przyjemnie. Włodarze, tworząc aglomerację, powinni opracować plan funkcjonowania miasta, który pokazałby, jak ten organizm ma funkcjonować w całości, a jak w poszczególnych dzielnicach, jak ma być skomunikowany, gdzie są dzielnice do mieszkania, a gdzie do rekreacji, handlu czy nauki. O takich rzeczach trzeba myśleć. Obecnie miasto mocno rozwija się w kierunku południowym, na Budziwój i Tyczyn, gdzie są bardzo atrakcyjne tereny, ale też od niedawna w kierunku północnym z nowymi planami osiedli mieszkaniowych. Niestety, trzeba zapewnić dojazd do tych terenów, a mamy stary układ komunikacyjny, coraz bardziej kolizyjny, bez możliwości rozbudowy. Dzięki włączeniu dzielnicy Budziwój miasto się rozrosło. Zaczęły tu powstawać nowe domy, coraz więcej osób zaczęło dojeżdżać do pracy, lecz niestety nie ma tu miejsca na rozwój komunikacji. Dlatego tak silny nacisk kładzie się na budowę kilometrowego mostu na południowej obwodnicy Rzeszowa. Na brak jakich miejskich atrakcji cierpi Rzeszów? W mieście mamy kilka miejsc, które należałoby reaktywować. Szczycimy się bulwarami, bo to bardzo „fajne” miejsce, gdzie można spotkać spacerowiczów, biegaczy, rolkowców, wózki itp. W lecie ta część naprawdę tętni życiem. Gdyby tam powstały restauracje, usługi, nazwijmy to „okołokulturowe”, miejsca wypoczynku i rekreacji, to mielibyśmy kolejne miejsce, gdzie mieszkańcy chcieliby spędzać wolny czas. Popatrzmy na skate-park na Podpromiu, który spełnia swoją funkcję i ciągle tam umawiają się młodzi ludzie. Uważam, że bulwary są dla Rzeszowa kluczowe, ale w tej chwili zupełnie niewykorzystane. W wielu miastach posiadających własną rzekę powstają całe kompleksy rekreacyjno-sportowe, nabrzeża z przyjaznymi przestrzeniami, tak jest choćby w Bydgoszczy czy Olsztynie. W pobliżu bulwarów ma powstać wysoki budynek. Tak..., to prawda. Projektowane są wysokie budynki apartamentowe, kolejne tysiące mieszkańców, którzy tam nie będą odpoczywali, tylko mieszkali. Po obu stronach Wisłoka ma powstać wiele wysokościowców. Niestety, pewne procesy ►
K
T
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
59
ARCHITEKTURA planistyczne nie były dopilnowane i skoordynowane. Dopuszczono do wyrwania cennego terenu dla miasta w sposób nieplanowany. Dobrze, że są to mieszkania i apartamenty w kontekście ścisłego centrum, ale czy skala nie jest za duża? Mam wątpliwości. Za chwilę o bulwarach będziemy musieli zapomnieć, gdyż nie będzie na nie miejsca. Rzeszów jest nie tylko coraz większy dzięki włączaniu nowych terenów, ale też coraz wyższy. Mamy SkyRes, będzie Capital Tower Olszynki…
I
będą kolejne. Planowana jest cała zabudowa wzdłuż Wisłoka z kolejnymi apartamentowcami w wysokiej zabudowie. O wysokiej zabudowie Rzeszowa można dyskutować, ale trzeba znać powód, dla którego buduje się wysokie budynki. Chodzi o wartość działki. Wysokościowce buduje się tam, gdzie cena metra kwadratowego przerasta ekonomię wykorzystania inwestycji w dwóch, czterech czy sześciu kondygnacjach. Uważam, że w Rzeszowie nie ma tak drogich działek, żeby zrekompensować budynki wysokościowe, które są przecież o wiele droższe choćby w kwestii zabezpieczeń przeciwpożarowych, komunikacji, parkingów, fundamentów itp. To wszystko ma wpływ na cenę metra kwadratowego powierzchni mieszkalnej w takim budynku. Jeżeli planujemy budynek wysokościowy, a metr kwadratowy w takim budynku kosztuje ok. 8-10 tys. zł, trzeba wcześniej upewnić się, czy znajdzie się klient. I tu właśnie znajduje się odpowiedź na pytanie, czy takie budynki będą powstawały, czy nie. Czy wśród rzeszowian znajdzie się grupa 600-1000 mieszkańców, którzy będą chcieli kupić takie mieszkanie, mając do dyspozycji różne inne lokalizacje, np. w cenie 4-5 tys. zł za metr? Odległości z przedmieść Rzeszowa nie są aż tak duże, żeby zniechęcać ludzi do osiedlania się tam. W Rzeszowie nie ma takich obwarowań jak w Warszawie, Poznaniu czy Wrocławiu, gdzie wysokie budynki muszą powstawać.
Mniejsze miasto, mniejszy problem. Większe miasto, większy problem. Około 10 lat temu Rzeszów był utożsamiany z miastem najbardziej zielonym. Mieliśmy najwięcej drzew i zieleni miejskiej. W tej chwili Rzeszów znajduje się w czołówce, ale pod względem wycinki drzew. Miasto się rozrasta, ale nie powiększamy terenów zielonych, poza tym zaczyna nas dotykać temat smogu i już teraz mamy w tej kwestii duży problem. Rzeszów dysponuje jeszcze atrakcyjnymi terenami, jak np. plac Balcerowicza czy tereny przydworcowe, na które ciekawy pomysł mieli studenci Politechniki Rzeszowskiej. Są to tereny w centrum, o które miasto musi zadbać. Plac Balcerowicza w założeniach planistycznych kiedyś był parkingiem. Dziś wiemy, jak bardzo by się on przydał i na pewno byłby z powodzeniem wykorzystywany. Pomysł został zaprzepaszczony, a w miejscu parkingu wprowadzono drobny handel. Oczywiście, plac Balcerowicza wrósł już w historię miasta, a handel cieszy się dużym powodzeniem. Niemniej jednak miasto musi zadbać o ten teren. Handel niech pozostanie, skoro tak dobrze się ma, ale może by wybudować tu wielopoziomowy parking, stworzyć plac zielony, a handel przenieść na górę? Pytań i możliwości jest wiele, dlatego prowokujemy studentów do kreowania rozwiązań. Ich spojrzenie na architekturę miasta jest świeże i nieskrępowane rzeczywistością, ale mające znamiona pomysłowości. Niektóre ze zgłaszanych propozycji były bardzo odkrywcze, warto rozmawiać z autorami tych prac, bo tkwi w nich potencjał. Mamy też osobliwy teren hali targowej i tzw. szczęk, czyli sąsiadujących z nią blaszanych straganów. azem z placem Wolności tworzą „wizytówkę” miasta. Hala targowa funkcjonowała kiedyś jako zielony rynek, ale od kilku lat prawie wcale się nie zmienia. Cały plac Wolności jest dziś terenem handlowym. Niedawno pojawiła się informacja o planach budowy pomnika Józefa Piłsudskiego właśnie na placu Wolności, więc trzeba zastanowić się, w jakim otoczeniu ma on powstać i czy w ogóle jest to odpowiednie miejsce na tak ważny dla Polaków symbol. Jest już pewne, że zmieni się na plus mało atrakcyjny dotychczas plac Garncarski. Ma tu powstać piękny budynek o ciekawej architekturze. Będzie to zupełnie nowy budynek w tym rejonie, o nowych funkcjach i zupełnie nowej jakości przestrzeni. Zapewne będzie przedmiotem dyskusji, ale mam wielkie nadzieje, że m.in. dzięki niemu centrum miejskiego życia rozładuje się, tak jak stało się to w Krakowie. Póki co, u nas funkcjonuje Rynek, a już na ulicy Mickiewicza jest ciemno. Nie ma życia także na ulicy Słowackiego. Czy SARP współpracuje z miastem, doradza, sugeruje? Chcielibyśmy współpracować. Wydaje mi się, że miasto jest otwarte, ale nie do końca dopuszcza inicjatywę oddolną lub sugestie fachowców. Młodzi mają ciekawe pomysły, godne zauważenia i dopuszczenia do głosu. Mamy pomysły propagujące dbałość o „dobre przestrzenie”, jesteśmy organizatorami ArchiCzwartków i wspieramy takie działania jak Smart City czy Festiwal Przestrzeni Miejskiej, który odbywa się od kilku lat i przynosi wiele nowych pomysłów. Wystarczy przyjść, zanotować parę rozwiązań i zacząć działać. Na przełomie maja i czerwca odbędzie się kolejna edycja festiwalu i już mogę zapewnić, że będą ciekawe spotkania i dyskusje.
R 60
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
ARCHITEKTURA Czy któreś z rozwiązań lub idei prezentowanych na festiwalu doczekało się realizacji w Rzeszowie? Celem festiwalu jest przede wszystkim sprowokowanie myślenia na temat miejskiej przestrzeni publicznej. W ubiegłym roku festiwal spowodował duże zainteresowanie pierwszym muralem w mieście. Chcemy iść w tym kierunku, murali będzie powstawało więcej, ale nie wypuścimy tego spod kontroli. Festiwal nie jest tylko dla władz miasta. Apelujemy zwłaszcza do mieszkańców, studentów, żeby czynnie uczestniczyli i opowiadali o swoich oczekiwaniach, sugestiach co do funkcjonowania naszego miasta. Tegoroczna edycja ma sprowokować m.in. powstanie makiety architektonicznej, wzięliśmy sobie to za punkt honoru. Będzie ona, po pierwsze, atrakcją; po drugie, retrospektywnym spojrzeniem na to, co dzieje się w mieście, a po trzecie, świetnym materiałem dla planistów i projektantów, jak i gdzie trzeba planować. Chcielibyśmy, aby makieta była ustawiona w centrum miasta, w pobliżu Podziemnej Trasy Turystycznej i ratusza. Mam nadzieję, że sprowokuje myślenie na temat bulwarów, Olszynek, wieżowców itp. Miasto jest takim organizmem, który trzeba pobudzać, żeby wszystkie jego elementy współgrały. Który z problemów miasto powinno rozwiązać w pierwszej kolejności? ulwary. Jeśli teraz o nich nie pomyślimy, za chwilę ich nie będzie. Nie będzie Olszynek, za to będziemy mieć biurowce i wysokościowce. Mamy wprawdzie Park Papieski, choć parkiem on będzie dopiero za kilkanaście lat, ale już teraz powinniśmy zastanowić się, jak sprawić, żeby ludzie tu chcieli przebywać. Ale takich miejsc jest bardzo dużo, choćby tereny dworca PKS i PKP jako kompleks przesiadkowy, dworce podmiejskie i wiele innych. Gdzie w takim razie jest centrum handlowe Rzeszowa, wcześniej mówiliśmy m.in. o placu Wolności? To centrum delikatnie zaczyna się przesuwać. W opinii rzeszowian centrum handlowe przeniosło się ze Śródmieścia na ulicę Rejtana. Handlowy ciężar nie jest jednak całkiem przerzucony, bo w centrum mamy jeszcze Galerię Rzeszów. Rzeszów w ogóle jest miastem, które ma wysoki współczynnik powierzchni handlowej na jednego mieszkańca. Mieszkańcy nie mogą narzekać na dostęp do galerii i hipermarketów. Czy jednak są to miejsca, w których się dobrze czujemy? Czy może kupujemy i szybko uciekamy stamtąd? Czy może wolelibyśmy miejsca, w których przy okazji zakupów pojeździlibyśmy na rolkach, zagrali w „siatkę”, badmintona czy pobawili się z dziećmi? Myślę, że to wszystko będzie ewoluować wraz z miastem. Podobają mi się inicjatywy, które proponuje mieszkańcom Millenium Hall, zapraszając klientów na łyżwy, do kina czy galerii. Coraz częściej jest to miejsce spędzania wolnego czasu. Tak właśnie powinna funkcjonować galeria handlowa. Czego Panu brakuje w Rzeszowie jako architektowi? Przede wszystkim otworzenia na nowe trendy. W Rzeszowie brakuje przede wszystkim dobrej przestrzeni miejskiej. Budynki mogą być lepsze lub gorsze, w zależności od inwestorów i poziomu ekonomicznego, ale brakuje nam dbałości o przestrzeń publiczną. W centrum miasta na palcach jednej ręki można policzyć dobre przestrzenie, które są odpowiednio wykorzystywane i są przyjazne dla odbiorców. Popatrzmy np. na to, co dzieje się przed dworcem PKP. Jest to przestrzeń zupełnie stracona, mało kto tam przychodzi z przyjemnością. Takie place świetnie funkcjonują w innych miastach, np. w Krakowie, gdzie ta przestrzeń została wydarta komunikacji, nie ma tam ruchu samochodowego, za to jest przestrzeń zielona i zaplecze dla dworca oraz centrum handlowego – to bardzo dobrze się sprawdza. Takich miejsc jest dużo we Wrocławiu, znakomite miejsca są na Śląsku. Warto patrzeć na te rozwiązania, bo one ściągają ludzi do odpoczynku i spędzania wolnego czasu. Jeszcze raz wspomnę o fontannie multimedialnej, która wyzwoliła nowe zachowania społeczne. Mieszkańcy przychodzą na pokazy cykliczne, sprawdzają, czy się coś zmieniło; niektórzy przyjeżdżają spoza Rzeszowa i czekają na te pokazy. Warto takie miejsca tworzyć. Uważam też, że strefa płatnego parkowania była dobrym rozwiązaniem, bo dzięki temu, że jest płatna, mamy dużo miejsc do parkowania. Przed jej wprowadzeniem w Śródmieściu już przed godziną 8 rano nie było miejsc do parkowania. W tej chwili parkowanie jest rotacyjne, nikt nie zostawia samochodu na 8 godzin, tylko na godzinę lub dwie. A jako mieszkańcowi? Jestem mieszkańcem Śródmieścia. Czego mi brakuje? Wydaje mi się, że mamy za mało imprez kulturalnych. Mamy filharmonię, teatry, ale jednak propozycji ciągle zbyt mało. Moim zdaniem, brakuje też wystaw, wernisaży itp. Kultura jest czymś, czym łatamy nasze życie, a przecież powinno być odwrotnie. Najpierw powinniśmy skorzystać z oferty kulturalnej, a potem iść do sklepu. Podobno mamy mieć jeszcze Centrum Sztuki Współczesnej przy ul. Reformackiej. lany są, ale są utopijne. Temat został sprowokowany nieopatrznie przez studentów jako temat pracy semestralnej, która wypłynęła na światło dzienne i zyskała bardzo duży aplauz. Jednak jest to nierealne ze względu na lokalizację. Nie ma tam zaplecza parkingowego ani dobrego dojazdu, natomiast takie centrum powinno być dostępne. Uważam, że jest to miejsce na zupełnie inną funkcję. A Muzeum Sztuki Współczesnej? Trzeba to dobrze przemyśleć, bo na Reformackiej, w pobliżu kościoła i parku, takie centrum nie będzie dobrze funkcjonowało. Może na placu Balcerowicza w ścisłym centrum? Podobną dyskusję mamy od lat na temat lokalizacji sądu w zamku. Dużo o tym mówimy, a nic się w tej kwestii nie dzieje. Mamy też teren po Zelmerze, którym miasto powinno być zainteresowane i odzyskać go na miejsce centrotwórcze. Dlatego podkreślam, że powiększanie miasta ma sens, jeżeli już się dusimy w centrum. Jeśli natomiast mamy w mieście przestrzenie, które są dziurami i już są stracone, to tym bardziej nikt do nich nie wróci. Nic tu nie powstanie. Trzeba mieć pomysł na to, żeby ściągnąć do miasta te osoby, które po pracy wracają do domu na przedmieścia i tam spędzają wolny czas, bo w mieście nie ma dla nich propozycji.
B
P 62
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
W Dukli czuję się u siebie
Z Sandrą hr. Tarnowską,
Sandra hr. Tarnowska.
współwłaścicielką pałacu w Dukli – siedziby Muzeum Historycznego, rozmawia Antoni Adamski
Antoni Adamski: Dlaczego mieszka Pani w tak prowizorycznych warunkach? Sandra Tarnowska: Nasi wrogowie pozbawili nas ziemi i rodowych gniazd. Jest to dla mnie przestrzeń odzyskana; wygnano nas, a teraz tu jestem. Tak, w spartańskich warunkach, ale u siebie. Adam z Kurozwęk hr. Męciński, nie mając własnych dzieci, pozostawił Duklę Stanisławowi Tarnowskiemu – memu Papie. Mam więc poczucie obowiązku wobec Niego i tego Domu, który miłował z całego serca. Czuję tu bardzo silnie Jego obecność, obecność mojego śp. Ojca, jego siostry Zofii, ich rodziców: Wandy z Zamoyskich i Hieronima hr. Tarnowskiego. Od jak dawna Pani tu mieszka ? Od jesieni 2015 r. To była piękna, słoneczna jesień. Dojeżdżałam wówczas z Iwli (Iwla była częścią majątku Dukla), gdzie mieszkałam w ślicznie położonym drewnianym domku mojej siostry i bratowej. Ma on zresztą swoją historię. Należał do ludzi, którzy mieli tak silnie wyryte w sercach prawo Boże, że odmówili przejęcia naszej ziemi na własność. Jaki był początek pobytu? race rozpoczęłam od wysprzątania kaplicy grobowej, w której pochowani są: Cezar z Kurozwęk hr. Męciński, jego syn Adam z Kurozwęk hr. Męciński wraz z żoną Józefą oraz cioteczny brat ksiądz kanonik Stanisław Puszet. Spokój tych zmarłych był stale zakłócany. Po raz pierwszy przez czerwonoarmistów, którzy szukali skarbów w krypcie. Gdy w 1970 roku nasz śp. Ojciec przyjechał tu z moim bratem Adamem, zastali nieboszczyków wyrzuconych z trumien, leżących na ziemi. Gdy kości przodków ponownie umieścili w krypcie, zanocowali w jednym z domków kempingowych, które wówczas znajdowały się w parku. O północy przyszła milicja z tajniakiem i kazali im się natychmiast wynosić. Wciąż jeszcze obowiązywał dekret o reformie rolnej z 1944 roku, według którego właściciel nie mógł przebywać bliżej niż 50 km od swojej dawnej posiadłości. Kaplica była w koszmarnym stanie. Po otwarciu drzwi zastałam niezwykłą scenerię grubych „kotar” czarnych pajęczyn. Po kilku dniach, gdy kaplica była już uporządkowana, przystąpiłam do oczyszczenia terenu wokół niej. Od lat był on miejscem libacji. Wyniosłam dziesięć worków szkła po butelkach wszelkiej maści alkoholi: od denaturatu, piwa, wódek po tequilę. Wyzbierałam tysiące zakrętek, kapsli, wydłubałam z ziemi kolejne tysiące petów. Paliłam
P 64
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
LOSY świece i znicze, otulałam to zbeszczeszczone miejsce modlitwą i miłością. Doprowadzenie tych dwóch pomieszczeń do porządku trwało trzy tygodnie. Teraz wygrzewam się przy ogniu. Przez całe życie brakowało mi kominka. Jego namiastką jest ta „koza”, ale pierwszą zimę spędziłam w Warszawie. Jak traktują Panią miejscowi? oznałam tu od ludzi dużo serca. Gdy wróciłam z Warszawy, rzuciła mi się na szyję kobieta: „O, jak dobrze, że pani już jest z powrotem”. Zastanawiałam się, skąd ją znam. Ze sklepu, z kościoła? Nie wiem tego do dziś. Tylko raz zostałam zaczepiona przez pijanego, agresywnego mężczyznę, który złorzeczył, że nie ma już w parku boiska do gry w piłkę nożną. „Aby to boisko powstało, wycięto najcenniejszy starodrzew” – odpowiedziałam. Omal się na mnie nie rzucił. W końcu jednak odszedł. Później odkryłam pustą butelkę po piwie na schodach przy drzwiach do oficyny i kupę! Jak dawno zna Pani Duklę? Pierwszy raz przyjechałam do Dukli z moimi rodzicami wkrótce po naszym powrocie do Polski. Po raz drugi w latach 80. na zaproszenie Muzeum, któremu pożyczyliśmy trofeum z wyprawy wiedeńskiej: siodło Kara Mustafy. Mieszkaliśmy w tej oficynie, w której teraz rozmawiamy. Mieściły się w niej pokoje gościnne. Znacznie później oficyna została opuszczona i wszystko, co się w niej znajdowało, wyniesiono nawet kaloryfery. Znikł klasycystyczny kominek w drugiej oficynie. Rabunek w czasach pokoju niewiele różnił się od tego z pierwszych lat okupacji sowieckiej. „Czas jest ślepy, a człowiek głupi” – takie łacińskie przysłowie przytacza w odniesieniu do miejscowych inwestycji Emmanuel Swieykowski w swojej monografii Dukli, wydanej w Krakowie w 1903 r. Z biegiem dziesięcioleci czasy stawały się coraz straszniejsze w swym zaślepieniu, zaś ludzie coraz bardziej agresywni w swej głupocie. Co pozostało? Nie zmienił się widok z okna pokoju Papy. To trzy garby góry Cergowej. Dziś można z niego oglądać bocianie gniazdo na kominie oficyny południowej, obserwować, jak małe bociany uczą się latać. Kiedy Pani ojciec wyjechał z kraju?
D
8 września 1939 roku Papa opuścił dom rodzinny w Rudniku nad Sanem. Przed wyjazdem przyklęknął w gabinecie ojca, by otrzymać błogosławieństwo. Dziadek Hieronim zdjął złoty krzyżyk i zawiesił Papie na szyi. Była to cenna pamiątka po młodszym bracie profesora Stanisława Tarnowskiego, ojca dziadka Hieronima – Juliuszu Tarnowskim, który zginął w pierwszej potyczce z Moskalami pod Komorowem w powstaniu styczniowym. Nigdy więcej Papa nie zobaczył swojego ojca. Wędrował przez Zaleszczyki do Rumunii, z Rumunii do Belgradu, z Belgradu do Francji, gdzie ukończył Szkołę Podchorążych i wstąpił do 2. Dywizji Strzelców. Po klęsce Francji został internowany w Szwajcarii, skąd uciekł, przedostał się do Palestyny i wstąpił do Brygady Strzelców Karpackich. Generał Kopański napisał: „Tarnowski należał do najodważniejszych żołnierzy w Pułku Artylerii Karpackiej. Dwa razy wyróżnił się w boju – pod Tobrukiem oraz w bitwie pod Bardią – i został odznaczony Krzyżem Walecznych”. Na własną prośbę został przeniesiony do Anglii i po ukończeniu kursu dla komandosów w Warmham Court wszedł w skład wojsk spadochronowych. Jednak w wyniku zdrady Aliantów nie został zrzucony do Polski. Wstąpił do I Dywizji Pancernej generała Maczka - do X Pułku Dragonów. Skończył wojnę w stopniu podporucznika, odznaczony czterokrotnie Krzyżem Walecznych. Kiedy Stanisław Tarnowski wrócił do kraju? Do Polski pojechał z siostrą Zofią w 1957 roku, by przekazać najcenniejszą pamiątkę rodzinną: proporzec Karola Gustawa zdobyty przez Michałka pod Rudnikiem w czasie potopu szwedzkiego – jak to pięknie opisał Henryk Sienkiewicz. Nasz Dom uważał się za strażnika dóbr narodowych. Stąd, mimo że zarówno Królestwo Szwecji, jak i Amerykanie pragnęli kupić od Papy proporzec – a było Papie wtedy bardzo ciężko, zdecydował się przekazać go narodowi polskiemu. „Żadnych dziennikarzy, żadnego ministra” – zastrzegł Papa. – Nie stanę się narzędziem propagandy”. I tak proporzec Karola Gustawa do dnia dzisiejszego znajduje się na Wawelu. Później oboje pojechali do Rudnika nad Sanem. Miejscowa ludność wydała na ich cześć przyjęcie. Papa powrócił na stałe do Polski z końcem 1960 roku. My z Mamą dołączyłyśmy do Niego w 1962 roku. Gdzie się Pani wychowała? zieciństwo spędziłam w Anglii. Pierwszą moją szkołą była szkoła francuska w Londynie. Miałam 5 lat i mówiłam tylko po polsku. Wkrótce rozmawiałam już po francusku, jak i po angielsku. Jednak w domu nie wolno nam było mówić do Mamy i Papy w innym języku niż rodzimy. Ostatni rok w Anglii spędziłam u sióstr zmartwychwstanek w Berkshire. Otoczony starym parkiem dwór sąsiadował z ulubionym zamkiem króla Edwarda VIII – Belvedere. Po powrocie do Polski chodziłam w Warszawie do polskiej szkoły i zdałam tam maturę. Nie bez trudności, bo nie przeżyłam w Polsce „nocy stalinowskiej”. Nie bałam się prawdą obalać głoszone kłamstwa. Miałam poważne trudności w adaptacji do życia w socjalistycznym kraju.
D
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
65
LOSY
W
1969 roku wyjechałam do Anglii i wyszłam za mąż za Anglika. Nie było to szczęśliwe małżeństwo. Na Boże Narodzenie 1979 roku wróciłam z dwójką małych dzieci do Polski. Sytuacja w Polsce była jasna: my – Polacy i oni – komuniści. W 1980 roku nastąpił wielki zryw narodu. Tak jak moi rodzice, związałam się z ruchem niepodległościowym kierowanym przez śp. Wojciecha Ziembińskiego. Na pogrzebie Inki i Zagończyka arcybiskup Głodź w swojej homilii przywołał Jego pamięć. Potem stan wojenny i niezapomniane kazania księdza Jerzego. Utrzymywałam się z lekcji języka angielskiego. Po latach procesów zwrócono nam pałac z oficynami i parkiem, ratusz i trzy kamienice na Trakcie Węgierskim. Mój ojciec umarł w 2006 roku. Co można robić w Dukli? Miasteczko jest piękne, lecz tak biedne, iż zamknięto już nawet ostatni szmateks. Drogą na Barwinek przejeżdżają setki tysięcy samochodów rocznie. Nikt się w Dukli nie zatrzymuje, bo nie ma po co. Jestem w Dukli zakochana. Życie płynie tu w zupełnie innym rytmie. O godz. 16 zamykane są sklepy w Rynku. Ustaje codzienny ruch. Wieczorem rozpoczynają się nabożeństwa w przepięknie odnowionych kościołach. Szczególna atmosfera panuje w rokokowej farze pw. św. Marii Magdaleny. Ławki swą lekkością przypominają salonowe meble. W nawie wiszą portrety Mniszchów. W pałacowych lustrach odbija się nagrobek Amalii Mniszchowej, dawnej właścicielki tych dóbr. Przedstawiona została jako wytworna dama leżąca z książką na szezlongu, która na chwilę przerwała lekturę i zdrzemnęła się. Ta drzemka stała się osobliwym przedstawieniem śmierci. Ta świątynia to prawdziwy „salon Pana Boga”. W prezbiterium stoi fotel w stylu Ludwika XV, który pochodzi z zamku. Gdy Papa powiedział ks. proboszczowi: „To jest mój fotel”, usłyszał następującą odpowiedź: „Ależ panie hrabio, ksiądz biskup na nim siedział”. Bieduje Pani razem z mieszkańcami? Żyję skromnie. Utrzymuję się z czynszów, które płacą: muzeum, fabryka mebli, nadleśnictwo. Nie są to wielkie kwoty, bo należy podzielić je na sześcioro mego rodzeństwa. Trudno cofnąć reformę rolną. ikt z nas nie chce odbierać chłopom ziemi. Jednakże nie cała ziemia przeszła w ręce chłopów. Dukla była przede wszystkim majątkiem leśnym. Można zwrócić dawnym właścicielom lasy. Nadleśnictwo wycina stary drzewostan. Liczy się głównie zysk. Mój dziadek kazał sadzić na każde wycięte drzewo kilka nowych. Polska jest jedynym krajem postkomunistycznym, w którym brakuje ustawy reprywatyzacyjnej. Dekrety Stalina nadal obowiązują. Miasteczko starzeje się. Młodzi nie chcą żyć wyłącznie z emerytur rodziców i wyjeżdżają. Mało kto gospodaruje na ziemi, a przecież takie jest podstawowe prawo Boże. Żyje obecnie pierwsze pokolenie, które przez rodziców nie jest uczone, jak tę ziemię uprawiać. Żywność kupowana jest masowo w Biedronce. A co będzie w wypadku wojny, gdy tych marketów zabraknie? Leżące odłogiem pola to bolesny widok. To się kiedyś zemści na całym narodzie, który wyparł się swojej ojcowizny. Nie opłaca się niczego produkować...
N
Kiedyś w Iwli było pięćdziesiąt krów. Teraz pozostały dwie. A przecież można wskrzesić np. uprawę lnu, z której słynął ten region. Nie da się wszystkiego sprowadzać z za granicy! Największe spustoszenie dokonało się w ludzkiej świadomości. Młode pokolenie zerwało z przeszłością, bo telewizja oraz Internet dyktują, jak mają żyć. Staram się im tę przeszłość ożywiać, gdy tylko mogę. Kilka dni temu pani profesor Jolanta Wojdyłło przyprowadziła kolejno dwie klasy Liceum Św. Jana z Dukli na wystawę „Rodzina w Europie – Ziemiaństwo Polskie w XX wieku”. Wspólnie przeprowadziłyśmy tu lekcje historii. Przypominam przemilczanych bohaterów. Takim człowiekiem był rotmistrz Pilecki herbu Leliwa (poświęcony mu album jest częścią wystawy). Generał Bór-Komorowski powiedział, że bez finansowego wsparcia ziemiaństwa (programy: „Uprawa”, „Tarcza”, „Opieka”) nie byłoby państwa podziemnego. Pani profesor powiedziała mi później, że uczniowie stwierdzili: „My tej lekcji nigdy nie zapomnimy”. Co będzie dalej z opuszczonymi oficynami pałacowymi? Naszym głównym problemem jest brak pieniędzy. Ponieważ nie oddano nam ziemi, nie ma naturalnego zaplecza, by to wszystko utrzymać, przywrócić do stanu. Rodzeństwo ma różne plany. Na razie etapami, rok po roku porządkujemy park, który powoli wraca do kształtu, w jakim został założony. Najlepszą inwestycją byłby hotel. Na tej trasie nie zabraknie chętnych, którzy chcieliby się tu zatrzymać. W drugiej oficynie dobrze funkcjonowałoby centrum spotkań środowiskowych: – kulturalnych, artystycznych. Jest w Dukli grupa ludzi, którym bardzo zależy na tym, by miasteczko było piękniejsze i dobrze zagospodarowane.
Rozmowa miała miejsce w północnej oficynie zespołu pałacowego, otoczonego rozległym parkiem. Oficyna z podmokłym, odpadającym płatami tynkiem od lat stoi opuszczona. Tylko dwa pomieszczenia mają swego lokatora. W ciemnej sieni stoi rozgrzany żeliwny piecyk - „koza”; głębokie fotele wokół stolika zastawione są dziesiątkiem świec. Obok niemal puste, pięknie sklepione pomieszczenie parteru; na podłodze starannie zaścielone posłanie, na parapetach okien książki.
VIP kultura
Stanisław Jachym w swojej pracowni.
W pracowni Staszka Jachyma. Alchemika Oglądanie obrazów w pracowni Staszka przypominało wędrówkę: przedzieranie się przez gąszcz tropikalnej puszczy, w której nie czyhało niebezpieczeństwo, lecz nadmiar niespodzianek. Tekst Antoni Adamski Fotografie Krzysztof Łokaj
O
brazy leżały w stosach na podłodze. Malował je najczęściej na tym, co miał pod ręką: na płóciennych okładkach książek, stolniczce, kawałku deski ze starego ula, na papierze, na którym drukarnia dokonywała próbnych odbitek reprodukcji, a nawet na kartonowym opakowaniu po pizzy. Należało je ostrożnie przekładać, aby stos nie zawalił się na widza. Na samym spodzie można było odnaleźć wspaniałe, nigdy nie oglądane prace, które dla samego Autora stawały się niespodzianką. Po prostu o nich zapomniał, a teraz przyglądał się „odkrytym” obrazom, badając, czy można uznać je za skończone. Kiedyś ktoś podsłuchał wybitnego pianistę, Adama Harasiewicza, który po obejrzeniu wystawy w Domu Sztuki powiedział do żony: „A teraz chodźmy do Jachyma przewalać…”. Chodziło o przedzieranie się przez stosy obrazów w pracowni i ich niełatwy wybór przed zakupem. Nie pamiętam, kiedy po raz pierwszy wszedłem do tej pracowni. Mam wrażenie, że znałem ją od zawsze. Były tam przedmioty dziwne i banalne, tuzinkowe i bardzo rzadkie: niklowane puchary „przechodnie”, stara fotografia trzech kobiet w strojach z końca XIX stulecia z lwowskiego zakładu „Kordian”, szklane butle o nie-
spotykanych kształtach, ślubny pantofelek matki malarza, oficerek dziadka Staszka – jeden z pary, w których przewędrował Stany Zjednoczone, partyjna legitymacja i rzeźby ludowe. Wejście do pracowni oznaczało wejście w Jego malarstwo. Niektóre z tych przedmiotów stale pojawiały się w Jego kompozycjach: odrealnione, nasycone kolorem i światłem. Było gięte krzesło, którego oparcie obecne jest na dziesiątkach martwych natur. A także ogromna szklana ryba czy staromodna kartonowa walizka – dawna własność niejakiego Roerade z Rotterdamu (o czym informował napis na wieku), wysłużona mosiężna trąba, lufa armatki-wiwatówki z XVII w. (nowa kopia), dwa barwne ptaki i drewniany centaur. Jedna z martwych natur Staszka nosi tytuł „Pracownia alchemika”. Rozpoznajemy na niej stojące w pracowni słoje, butle, retorty, moździerze – takie, w jakich niegdyś alchemik przemieniał ołów w złoto. Tak On umiał zbiór przypadkowych przedmiotów przekształcać w obrazy, nadając im nowe znaczenie i własny sens: niecodzienny, wręcz czarodziejski. Przedmioty te – odrealnione, nasycone mocnymi barwami, wydobyte na pierwszy plan za pomocą intensywnego światła lub pogrążone w mroku – budują kompozycje. Wypełniają przedstawione w martwych naturach wnętrza, nadając im tajemnicze, nieoczekiwane, niekiedy nadrealistyczne znaczenia. Jest to malarstwo intuicyjne; dużą rolę odgrywa w nim podświadomość artysty. Malując pejzaże, portrety i martwe natury nie odtwarza rzeczy-
wistości. Krajobrazy, twarze, kształty pojawiają się na jego obrazach w sposób niewytłumaczalny, nieoczekiwanie dla samego autora, który mówił w 2000-2002 r.: „Z biegiem czasu malarstwo staje się dla mnie coraz większą tajemnicą. Choć dokonuje się to w moim mózgu i moimi rękami, nie potrafię wyjaśnić, w jaki sposób sprawiam, że staje się coś, czego przedtem nie było. (…) W tej chwili dostrzegam, że w moich obrazach jest coraz więcej światła. Dzieje się to najczęściej podświadomie, odkrywam w swoich pracach zarysy postaci, zapamiętane sceny i krajobrazy, różne bliskie mi przedmioty, których wcale nie namalowałem…” otychczas artysta patrzył na upozowane do martwej natury przedmioty i przedstawiał je na płótnie jako grę barw, świateł i cieni lub jako układ brył geometrycznych. To, co widział, traktował jako oczywistość. Nie stawiał pytań. Staszek nadawał swoim płótnom tytuły opatrzone znakiem zapytania: „Czy to martwa natura?”, „Czy to kwiat?” Wątpliwości wydają się uzasadnione. Zamiast przedmiotów ustawionych do malowania martwej natury, na pierwszym planie kompozycji pojawia się niespodziewanie składane, dziecinne krzesełko z wielopolskiej plebanii, zawieszone w powietrzu, zderzone z bukietem kwiatów. To szczególny hołd złożony urodzonemu na tej plebanii Tadeuszowi Kantorowi. Inna martwa natura pokazuje lustro, a w nim odbitą twarz malarza. Powstał obraz
D
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
69
w obrazie, tak jak istnieje teatr w teatrze. W ten sposób martwa natura przekształca się w autotematyczną opowieść o tworzeniu dzieła sztuki. Do „martwego” z pozoru obrazu wprowadzony zostaje element czasu, w którym rozgrywa się ta opowieść. zględność pojęcia piękna podkreśla inny tytuł: „Brzydki kwiatek”: ustawiony na ciemnej płaszczyźnie stołu, na szarym tle kieruje ku słońcu rozbieloną tarczę, podobną do tarczy słonecznika. Ta brudna biel kontrastuje z nieokreślonym ciemnym kształtem w górnej partii kompozycji. To z niego wlewa się do centrum obrazu cudowne, białe światło sięgające nieba. Przedstawiony kwiat może nie jest piękny. Za to obraz – wspaniały, tajemniczy, nierzeczywisty. „Martwa natura z…” – tytuł celowo niedokończony. W centrum kompozycji szklana kula, zaś w niej odbijające się jak w kalejdoskopie przedmioty. Gdy obraz odwrócimy, ich kształt zmieni się (Staszek lubił oglądać swoje kompozycje „do góry nogami”). Fizyczny obraz świata jest subiektywny i zmienny; zależy od ruchu ręką, od przypadku. W szklanej kuli oglądamy bowiem to, co chcemy zobaczyć – zdaje się mówić artysta. Prowokując wysuwa na pierwszy plan przedmioty, które – jak utarło się – z powodów estetycznych „nie nadają się do malowania”. Np. czarny, niezgrabny but, a za nim lustro. Tymczasem ten, kto powiedział, że namalowany toporny but nie może być arcydziełem, nie widział płótna Vincenta van Gogha. Przedmioty z pracowni Staszka były wyposażeniem niepraktycznym, lecz użytecznym. „Meblowały” świat artysty.
W
70
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Wśród nich pojawił się nie tylko połamany stołek i drewniany centaur bez rąk, lecz także seria kolorowych popiersi. Oto kolejna prowokacja malarska: nie-portrety. Owalne głowy bez włosów i twarzy są pretekstem do powstawania kompozycji barwnych. Pełnych wyrazu, niezwykle ekspresyjnych – choć anonimowych i niemal odczłowieczonych. Jak np. wizerunek kobiety w kapeluszu i letniej sukience. Spod ronda widać nie twarz, lecz plamę barwną. Lub inny, gdzie zarys brwi, nosa i ust roztapia się w szarościach tła. Na widza patrzy tylko pełne złości, błyskające białkiem jedno oko modelki. Wyjątkiem w tym cyklu jest niemal realny „Portret córki”… której artysta nigdy nie miał. Cykl „Głów”, malowany szerokimi pociągnięciami pędzla, z wyczuwalną pasją, to przedstawienie materii malarskiej graniczącej z abstrakcją. Autor likwiduje granicę między sobą a światem zewnętrznym. W „Słoneczniku dla Staszka” kwiat przenika przez człowieka, staje się częścią zarysu głowy. W „Ukrzesłowionym” oparcie mebla tworzy wokół głowy rodzaj aureoli, w „Ikonie” twarz obwiedziona ciemnym w kolorze oparciem krzesła zestawiona została ze śmieszną rybką w akwarium. Zamiast fizycznego wyglądu postaci – tworzenie wyobrażenia o człowieku i świetna zabawa formą jak w „Womitowaniu kolorem”. Na wytartej tekturze starej walizki Staszek naszkicował grubymi kreskami pejzaż, gubiący się w załamaniach nierównej powierzchni i wyłaniający się na jej częściach wypukłych. Pejzaż przenika się z materiałem, na którym został wykonany. Artysta nigdy nie malował widoków z natury. Komponował krajobrazy utrwalone w podświadomości, które ukazują się nieoczekiwanie, w sposób
MALARSTWO zaskakujący dla ich autora. Punktem wyjścia był dla Staszka koloryzm. Odszedł od niego w kierunku malarstwa pełnego niespodzianek, tajemnic, nieoczekiwanych skojarzeń i trudnych do rozszyfrowania znaczeń. Najważniejszy w tym malarstwie jest kolor. Farba położona spontanicznie, lecz zdecydowanie szybkimi pociągnięciami pędzla, pozostawia zgrubienia i chropowatości faktury zatrzymujące światło. Gdzieniegdzie pędzel deli-
katnie muska powierzchnię obrazu, tworząc efekt laserunkowej przejrzystości. Kompozycje z mocno podkreśloną barwą zaskakują wysmakowaną kolorystyką. Ich tonacje – nigdy jaskrawe, zawsze przyćmione – chłodne lub ciepłe, niespodziewanie przecina smuga złocistego ugru lub srebrzystoszarej bieli. Obraz lśni tym światłem w niewytłumaczalny sposób, łącząc widza z innym wymiarem rzeczywistości. To realność piękna i sztuki.
Stanisław Jachym Ur. w 1948 r., absolwent Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych w Sędziszowie Małopolskim. Zorganizował ok. 30 wystaw indywidualnych, m.in. w Biurze Wystaw Artystycznych w Rzeszowie (1985 i 1997), w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie (1994, 2001), w Galerii M-Martens i S-ka w Rzeszowie (1992), w Galerii Pasaż w Jarosławiu (1993), w Salzburgu – Austria (1994 – staraniem Adama Harasiewicza), w Galerii 1 Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego (1995), w Galerii Zamek Kazimierzowski w Przemyślu (wraz z Bogdanem Szczupajem), w Muzeum Regionalnym w Mielcu oraz w BWA Krosno (wszystkie w 1996), w Galerii „Podbrzezie” w Krakowie (1998), „Pożegnanie z Afryką” – Rzeszów (2000), w Galerii Sceny Kameralnej Teatru Polskiego w Warszawie (2001), w Galerii Sztuki Współczesnej w Przemyślu oraz w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie (obie w 2002; w wystawie rzeszowskiej razem z synem – Marcinem), w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie (2003). Brał udział w aukcjach na cele charytatywne organizowanych przez Wiesława Ochmana w konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku (2002-2003) oraz w wystawie „Malarstwo moich przyjaciół”, będącej prezentacją kolekcji Wiesława Ochmana (2003). Zmarł w 2004 r. Wystawy pośmiertne: Schaffhausen-Szwajcaria (2005), BWA Rzeszów (2006), Galeria Sztuki Współczesnej Przemyśl, (2008), Galeria Zamku Kazimierzowskiego w Przemyślu (2015). Laureat nagród: Marszałka Województwa Podkarpackiego – 2003 oraz Prezydenta Miasta Rzeszowa – 2004 (pośmiertnie). Prace Stanisława Jachyma znajdują się w kolekcjach prywatnych m.in. Marii Anto, Bogusławy i Mariana Burdów, Adama Harasiewicza i Wiesława Ochmana. Artysta wydał album „Malarz i jego pracownia”(dwa wydania: Rzeszów 1997 oraz poszerzone Rzeszów 2001).
„Jezioro łabędzie” 29 marca, godz. 19 Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego „Jezioro łabędzie”, klasyczny balet z niezwykłą muzyką Piotra Czajkowskiego, w wykonaniu Teatru Narodowego Baletu z Odessy, będzie można zobaczyć w Filharmonii Podkarpackiej w środę, 29 marca. Balet rozpocznie się o godz. 19. Książę Zygfryd w przeddzień zaręczyn poluje nocą nad jeziorem. Oglądamy go tam w słynnej scenie baletowej białych łabędzi, która jest prawdziwym arcydziełem choreografii XIX wieku. Kiedy Zygfryd zbliża się do najpiękniejszego łabędzia, ten okazuje się zaklętą księżniczką Odettą. Oczarowany książę wyznaje jej miłość, która może wyzwolić dziewczynę z mocy złego czarnoksiężnika Rotbarta. Jednak matka Zygfryda zaprosiła już do zamku panny z obcych krajów, by syn wybrał sobie wreszcie narzeczoną. Na balu pojawia się także Rotbart z córką Odylią, bliźniaczo podobną do Odetty. Książę ulega, niestety, podstępowi czarnoksiężnika, zdradza Odettę i składa przysięgę miłosną Odylii. Spektakl pozostawia widzów pod urokiem romantycznej baśni i piękna muzyki Piotra Czajkowskiego.
55-lecie BWA w Rzeszowie – wystawa jubileuszowa 6 kwietnia – 7 maja 2017 r. Biuro Wystaw Artystycznych w Rzeszowie powstało w 1962 roku jako jedna z pierwszych pionierskich w latach 60. XX wieku instytucji, które tworzyły w latach późniejszych już sieć biur wystaw w całej Polsce, podlegających warszawskiej „Zachęcie”. Dziś to samodzielna instytucja kultury Rzeszowa, która może poszczycić się wspaniałą kolekcją dzieł sztuki. W ciągu 55 lat działalności zgromadzono około 1500 obiektów sztuki, jak: malarstwo, rzeźby, grafiki, rysunki, szkło i tkanina artystyczna, fotografie i plakaty. Są tu tak wielkie nazwiska, jak: Szajna, Beksiński, Nowosielski, Konieczny, Rzepka, Bajek, Sobocki. Autorzy jubileuszowej wystawy „Zbiory BWA w Rzeszowie”, której wernisaż odbędzie się 6 kwietnia, chcą szczególnie przypomnieć ostatnie 5 lat i kilka wystaw, które wydarzyły się pomiędzy rokiem 2012 a 2017: Bogdana Klechowskiego, Michała Minora, Agaty Czeremuszkin-Chrut, Marka Pokutyckiego, Tomasza Mistaka. Pokazane zostaną także ostatnie zakupione prace – P. Dębosz, P. Kina, P. Worońca, B. Nalepy, M. Wawrzusiak oraz rzadziej prezentowane inne skarby BWA w Rzeszowie.
Drugie piętro w Muzeum-Zamku w Łańcucie otwarte dla zwiedzających Turyści nigdy wcześniej nie mieli okazji, żeby zobaczyć drugie piętro Muzeum-Zamku w Łańcucie. Zamknięte przed zwiedzającymi i mocno nadgryzione przez ząb czasu zostało kapitalnie odnowione podczas dwuletniego remontu. Teraz można zobaczyć „domową” część pięknego Muzeum-Zamku. Od 14 lutego turyści mogą podziwiać m.in.: Salon Pompejański, Pokój Czerwony, Pokój Kąpielowy, Sypialnię Rokokową, ale także np. Garderobę i Pracownię czy Pokój Służbowy. Ze względu na wyjątkowy charakter wnętrz mieszkalnych rozmieszczonych na drugiej kondygnacji (przeszkody architektoniczne oraz względy konserwatorskie), jednocześnie może je zwiedzać maksymalnie 10 osób. W związku z tym konieczna jest wcześniejsza rezerwacja wycieczek. Ponadto zwiedzający mogą oglądać odremontowane wnętrza pierwszej kondygnacji zamku, a także Stajnię i Wozownię, Dział Sztuki Cerkiewnej, Oranżerię, Storczykarnię oraz ekspozycję Działu Historii Miasta i Regionu (w tym 10. Pułku Strzelców).
Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
„Morze” to w pełni autorska, debiutancka płyta pochodzącego z Jasła Ralpha Kaminskiego, Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, który napisał: „Spełniam swoje marzenie wydakrytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. jąc ten album. Długo o to walczyłem. „Morze” to zapis moich emocji i chwil, które pozostaną ze mną zawsze”. Ralph Kaminski zaczynał naukę śpiewu w jasielskim Domu Kultury pod okiem Ewy Grzebień, skąd wyruszył „na podbój świata” – odważnie i bezkompromisowo przedstawiając swoją wizję muzyki. Jest laureatem Grand Prix międzynarodowego festiwalu CARPATHIA 2011 i głównej nagrody na Międzynarodowym Kampusie Artystycznym FAMA 2013. W 2014 roku został również nominowany do nagrody artNoble w kategorii muzyka. Ukończył Akademię Muzyczną w Gdańsku na Wydziale Jazzu i Muzyki Estradowej, studiował również na Muzycznym Uniwersytecie CODART w Rotterdamie. Płytę „Morze” otwiera niezwykle wzruszająca kompozycja „Apple Air” (z polskim tekstem na obwolucie), bardzo refleksyjna, odwołująca się do tożsamości artysty i jego rodzinnego Jasła, w którym powietrze miało jabłkowy zapach. Naprawdę, z powodu zakładu produkującego przetwory owocowe. Krążek zawiera 13 nagrań bardzo spójnych stylistycznie i brzmieniowo, choć daty ich powstawania obejmują lata 2013-2016. Można więc przypuszczać, że autor konsekwentnie rozwijał przez lata swoją – dziś ugruntowaną – koncepcję muzyczną. Styl Ralpha Kaminskiego wpisuje się w szeroko pojmowany nurt muzycznej alternatywy, czyli tego, co w muzyce rozrywkowej najcenniejsze – niczym nieograniczanej twórczości własnej. Teksty Ralpha są szczerymi opowiadaniami o jego życiu, emocjach, obawach i refleksjach. Przedstawiają obraz wrażliwego i delikatnego artysty. Muzyka będąca nośnikiem historii śpiewanych przez Ralpha świetnie współistnieje w dialogu ze słowem. Po wysłuchaniu płyty „Morze” mamy ochotę wejść w świat, który kreuje artysta – rzeczywistość nierzeczywistą, opisywaną, ale jednak niedookreśloną, momentami oniryczną. Muzyka otula nas jak różowa mgła, którą tylko czasem rozwiewa jakiś niepokój. Ostinatowy akompaniament fortepianowy uspokaja emocje, a motoryczne, rytmiczne fragmenty powodują, że wracamy do rzeczywistości. Szlachetne brzmienie budowane jest za pomocą instrumentów smyczkowych, na tle których szerokie i pewne legata wokalu Ralpha Kaminskiego porządkują muzyczną przestrzeń.
Piękna tradycja kiermaszy i jarmarków
wielkanocnych
Tradycyjnie, w weekend poprzedzający Wielkanoc – zwykle w Niedzielę Palmową – w wielu europejskich miastach odbywają się jarmarki i kiermasze wielkanocne, podczas których prezentowane są wielkanocne symbole, rękodzieło artystyczne oraz świąteczne smakołyki. Często odbywają się warsztaty zdobienia pisanek czy wystawy palm wielkanocnych. Choć w tradycji katolickiej Niedziela Palmowa jest dniem, który rozpoczyna ostatni tydzień 40-dniowego postu, wprowadza w nastrój świąt Wielkiej Nocy i ma bogatą symbolikę, w świeckiej tradycji często jest nazywana niedzielą handlową. W zwyczajach niedzieli handlowej od lat uczestniczą podkarpackie miasta, zapraszając mieszkańców regionu do przedświątecznych zakupów oraz celebrowania tradycji wielkanocnych. Kiermasze i jarmarki odbywają się w muzeach, skansenach, domach kultury, coraz częściej na wielkanocne kiermasze zapraszają galerie handlowe, gdzie na specjalnie rozstawionych wyspach swoje stoiska mają producenci produktów regionalnych: serów, wędlin, pieczywa, miodów oraz wyrobów cukierniczych. Organizatorzy kiermaszy zapraszają także zespoły i kapele ludowe, wykonujące obrzędowe pieśni wielkanocne. Podczas jarmarków można kupić wielkanocne ozdoby, pisanki, baranki, stroiki czy koszyczki. 8 kwietnia w G2A Arenie w Jasionce odbędą się targi wiosenne „Wielki rodzinny jarmark wielkanocny”, w Niedzielę Palmową chętnie odwiedzany jest też Galicyjski Rynek w sanockim skansenie.
FILHARMONIA PODKARPACKA im. A. Malawskiego w Rzeszowie
W WIOSENNYCH BARWACH AB 10 marca, godz. 19.00
Z LEKKOŚCIĄ I WIGOREM AB 24 marca, godz. 19.00
GOLGOTA JASNOGÓRSKA 12 kwietnia, godz. 19.00
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Robert Kabara – dyrygent, Marek Toporowski – organy Hammonda, Ryszard Borowski – flet.
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Miłosz Kula – dyrygent, Paulina Kaczmarczyk – obój.
Anna Wiślińska – słowo „Golgota Jasnogórska” to koncert złożony z tekstów poety Ernesta Brylla z muzyką i w wykonaniu Joanny Lewandowskiej i Marcina Stycznia.
W programie: R. Borowski, A. Vivaldi, L. van Beethoven.
W programie: W.A. Mozart – Uwertura do opery „Dyrektor teatru” KV 486; R. Strauss – Koncert obojowy D-dur; P. Czajkowski – II Symfonia c-moll op. 17.
Thomas Duis.
AB 21 kwietnia, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Serge Paloyan – dyrygent Alain Jacquon – fortepian W programie: L. van Beethoven – Uwertura „Egmont” op. 84, F. Chopin – Koncert fortepianowy e-moll op. 11, L. van Beethoven – VII Symfonia A-dur op. 92. AB 28 kwietnia, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Mirosław Jacek Błaszczyk – dyrygent, Iwona Hossa – sopran, Adam Kruszewski – baryton, Bożena Stasiowska-Chrobak – przygotowanie chóru.
MARZYCIEL MUZYKI AB 17 marca, godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Wojciech Rajski – dyrygent, Thomas Duis – fortepian. W programie: L. van Beethoven – III Koncert fortepianowy c-moll op. 37, R. Schumann – IV Symfonia d-moll op. 120.
W programie: H.M. Górecki – II Symfonia „Kopernikowska” op. 31, W. A. Mozart – Symfonia „Jowiszowa” C-dur KV 551.
Widowiskowe Misteria Męki Pańskiej w regionie Misterium Męki Pańskiej w Kalwarii Pacławskiej jest najbardziej znanym plenerowym widowiskiem na Podkarpaciu, w którym co roku uczestniczą tysiące osób. Od 2014 roku organizowane jest także misterium w Przeworsku, a od 2015 w Niechobrzu.
M
isteria to jeden z najpopularniejszych rodzajów średniowiecznego widowiska religijnego. Wystawiano w nich sceny z różnych fragmentów Pisma Świętego, apokryfów i żywotów świętych. Początki misteriów w kulturze chrześcijańskiej sięgają X wieku. W Polsce pojawiły się później niż w Europie Zachodniej. Najstarszym polskim misterium zachowanym w całości jest misterium rezurekcyjne pt. „Historyja o chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim”, spisana około roku 1580 roku przez Mikołaja z Wilkowiecka. Podczas reformacji tradycja wystawiania misteriów zanikła; reaktywowano ją dopiero w XX wieku. Obecnie w całej Polsce, także na Podkarpaciu, żywa jest tradycja organizowania w Wielkim Poście, a także w Wielki Piątek, misteriów Męki Pańskiej, przedstawiających wydarzenia męki i śmierci Jezusa. Występują w nich z reguły aktorzy-amatorzy, którzy najczęściej sami przygotowują oprawę – od scenografii po stroje.
Na Podkarpaciu najbardziej znane jest plenerowe misterium w Kalwarii Pacławskiej, które w tym roku odbędzie się po raz 21. Biorą w nim udział amatorzy, mieszkańcy pobliskich miejscowości, począwszy od Kalwarii, aż po Przemyśl. W Przeworsku misterium przygotowywane jest od 2014 roku przez o. Marcelego Gęślę, gwardiana klasztoru oo. Bernardynów. Natomiast w Niechobrzu od 2015 roku misterium przygotowują mieszkańcy, w 2015 roku za scenariusz i reżyserię odpowiadał Tomasz Grzebyk, student historii, mieszkaniec Niechobrza. Misterium odbywa się przy sanktuarium Matki Bożej Nieustającej Pomocy oraz na okolicznych wzgórzach.
Pasjonaci otwarli prywatne muzeum. Jest w nim tysiąc aparatów
Aparat Caffe
1300 aparatów, z których najstarszy pamięta rok 1863. Modele, jakie wykorzystywano w filmie o Harrym Potterze i jakimi robiono pierwsze zdjęcia na Mount Evereście. Do tego setki różnych fotograficznych akcesoriów, obiektywów, kamery, powiększalniki i masa poradników – to kolekcja, którą postanowiło udostępnić wszystkim ciekawym Fundacja „Aparat Caffe”. Klimatyczne muzeum, w którym można wypożyczyć aparat, porozmawiać o fotografii i napić się kawy, otwarto przy ul. Bernardyńskiej w Rzeszowie.
Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak – Kolekcja poszerza się od 10 lat. Zaczęło się od pasji fotografowania i próbowania pracy z różnymi aparatami. Chciałem znaleźć idealny i … jak widać jeszcze nie znalazłem – żartował podczas otwarcia Muzeum Aparatów Piotr Mądrzyk, prezes Fundacji Wspierającej Rozwój Kultury „Aparat Caffe”, który już jako dziecko próbował zrobić idealne zdjęcie papieżowi, przejeżdżającemu drogą „oblepioną” wiwatującym tłumem. – Wiedziałem, jak ważne jest, by w odpowiednim momencie nacisnąć spust migawki i że mam tylko jedną szansę na dobre zdjęcie, bo wtedy królowała fotografia analogowa. Przez pewien czas pracowałem w zakładzie fotograficznym w Krakowie, gdzie miałem dostęp do studia i ciemni. Próbowałem różnych technik fotograficznych, kupowałem kolejne aparaty. Lubitel 166 to aparat z kolekcji, którym miałem okazję wykonać pierwsze zdjęcia oraz poznać technikę wywoływania zdjęć. Dość szybko powiększałem swój zbiór o nowe modele aparatów m.in. Zorka i Zenit. Taki był początek kolekcji, która w pewnym momencie zaczęła rozrastać się w sposób lawinowy. Znajomi zaczęli mi przynosić znalezione gdzieś w szufladach aparaty. Ludzie, u których kupiłem jakiś model, wysyłali mi informacje o kolejnych znaleziskach. Kolekcję udało się wzbogacić m.in. dzięki zbiorom pana Leona Koczewskiego. Zaczęły do mnie trafiać różne unikaty, także aparaty szpiegowskie. Część aparatów to duplikaty. ednym z założeń Fundacji jest odejście od formy tradycyjnego muzeum, w którym eksponaty są chronione i nieużywane. – Stąd nazwa Aparat Caffe – chcemy nie tylko stworzyć miejsce spotkań i przyjemnego przebywania w klimatycznym otoczeniu, pełnym urządzeń w stylu retro, przy filiżance smacznej kawy i ciastku, ale także wypożyczać aparaty, aby każdy mógł spróbować lub przypomnieć sobie,
J
Od lewej: Mariana Mejkiw, Piotr Mądrzyk i Monika Rejewska-Mądrzyk. jaką frajdę daje fotografia analogowa. Będziemy pomagać w wywołaniu zdjęć, organizować warsztaty szlachetnych technik fotograficznych – podkreśla Mariana Mejkiw, wiceprezes Fundacji. pracowanie kolekcji, jej katalogowanie i przygotowanie do ekspozycji trwało ponad rok. I nie byłoby możliwe, gdyby w pracę na rzecz fundacji nie zaangażowała się grupa kilku pasjonatów, obok Piotra i Mariany, także Joanna Bród, Beata Wojnarowska oraz Monika Rejewska-Mądrzyk. Każdy aparat wyciągnięty z pudeł kolekcjonera został opisany. – Ujmowaliśmy nie tylko rok produkcji, szczegóły techniczne, ale także ciekawostki. Na przykład, że taki model aparatu pojawił się w filmie o Harrym Potterze, a inny posłużył do wykonania pierwszego zdjęcia na Mount Evereście – podkreśla Piotr Mądrzyk. – Te informacje udostępnimy także w muzeum wirtualnym, które tworzymy na stronie internetowej Aparat Caffe. Mamy nadzieję, że spłyną do nas też kolejne informacje i historie od osób, których zainteresuje nasza działalność. Wśród najciekawszych eksponatów kolekcjoner wymienia m.in. aparaty Ami, a także Druha w kolorze czerwonym. – Był w serii limitowanej. Prawie nie spotyka się ich na aukcjach, ale udało mi się kupić jeden egzemplarz – mówi Piotr Mądrzyk i zdradza, że najstarszy aparat z kolekcji pochodzi z roku 1863. – Takich aparatów sprzed I wojny światowej mamy w kolekcji kilka. Ok. roku 1900 fotografowie sami budowali pojedyncze egzemplarze aparatów fotograficznych. Najwięcej eksponatów pochodzi z lat 60. – 70. XX wieku, ponieważ wtedy było najwięcej firm produkujących aparaty. Zbiór uzupełnia fotograficzna literatura, unikatowe książki, instrukcje i magazyny „Foto” zbierane od lat 70. XX wieku.
O
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
75
Janusz
Witowicz fotograf
znaczeń
Sikorki kąpiące się w kałuży „złapał” na cmentarzu Pobitno, kormoranów doczekał się nad zalewem. Janusz Witowicz, znany rzeszowski artysta fotografik, ptaki zaczął fotografować siedem lat temu, po śmierci żony. Mówi, że samotności tym nie wyleczył, ale powstała wystawa „Ptaki nasze powszednie”.
Tekst Alina Bosak Fotografie Janusz Witowicz, Tadeusz Poźniak
U
rodził się 16 grudnia 1937 r. w Tarnopolu. – Moi rodzice żyli dostatnio, ojciec był agronomem i dobrze zarabiał, mama ukończyła seminarium nauczycielskie. Pobrali się z mamą w 1933 r. W 1939 wybuchła wojna i tyle w ich życiu było szczęścia i dostatku – opowiada Janusz Witowicz, znakomity fotograf, który w tym roku kończy 80 lat i do dziś ma w głowie strzały w zbaraskim getcie i gwizd lokomotywy z lwowskiego dworca. – UPA szalało. Drzwi dorośli tara-
sowali na noc, aby nie dać się zaskoczyć, do obrony był wrzątek w garnkach. Pamiętam taką noc, kiedy mnie i siostrę obudziły strzały. Miałem 6 lat i zdawałem sobie sprawę, że mogę zginąć. Uciekając przed rzezią na Podolu, musieliśmy zostawić wszystko. Rodzina trafiła do Rzeszowa w 1944 roku i tu została. Janusz Witowicz fotografuje od najmłodszych lat. Jego specjalnością jest fotografia kreacyjna, wykorzystująca różne techniki wykonywania i obróbki zdjęć. Swoje prace po raz pierwszy zaprezentował w 1962 roku, podczas wystawy warszawskich studentów. – Dziś myślę, że tamte moje zdjęcia nie były najlepsze, nie dostałem żadnej nagrody, a jednak pokazano je w czasopiśmie „Fotografia” jako jedne z nielicznych z tej wystawy – wspomina Witowicz. – A były tam takie tuzy, jak Paweł Pierściński. W następnej edycji tego konkursu zająłem już pierwsze miejsce. W Warszawie studiował na Wydziale Lotniczym Politechniki. Podczas studiów rozpoczął współpracę z czasopismami. Kontynuował ją także po powrocie do Rzeszowa. Jego zdjęcia ukazywały się m.in. w „Widnokręgu”, kulturalnym magazynie „Nowin”. Prezentował je na wielu krajowych i zagranicznych wystawach, uzyskał ponad 30 medali oraz liczne wyróżnienia na konkursach fotograficznych, jego nazwisko znalazło się w „Antologii Fotografii Polskiej 1839-1989” Jerzego Lewczyńskiego. – W tamtych czasach nagrody z konkursów w znaczący sposób zasilały domowy budżet – wspomina Janusz Witowicz, członek Związku Polskich Artystów Fotografików i Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotograficznego.
Fotografia
P W 1980 roku współpracował z solidarnościowym miesięcznikiem „Z Dołu”. Sfotografował wydarzenia towarzyszące powstawaniu pierwszej „Solidarności” w Rzeszowie. Jako jeden z nielicznych udokumentował czas rzeszowskich strajków. Tylko on zdołał uchwycić ludzi wpatrzonych w Lecha Wałęsę jak w Boga. – Fotografia z natury swojej odzwierciedla to, co się dzieje. Jest odbiciem świata, zdarzeń. Jest nie do zastąpienia. To podstawowy pień dokumentacji, utrwalania, z którego rozrosły się różne kierunki i kreacjonizm – mówi Janusz Witowicz. otograficzne „wścibstwo” i symboliczność zdjęć Witowicza sprawiły, że znalazł się on w kręgu obserwowanych przez PRL-owskie służby. – Zajrzałem do swoich teczek w IPN i wiem, że byłem objęty dozorem w ramach skierowanej przeciwko artystom ogólnopolskiej operacji „Muza”. – W tamtym czasie, w 1983 r., zrobiłem jedno z moich najlepszych zdjęć – sfotografowałem syna przy wigilijnym stole. Na pierwszym planie zdjęcia była kartka świąteczna ze stemplem „ocenzurowano”. Cenzurze to zdjęcie do gustu nie przypadło. Odrzucała je na wielu wystawach. Po zmianie systemu, współpracował z tygodnikiem społecznym „San”, potem został zatrudniony na etacie w Gazecie Codziennej „Nowiny”, gdzie pracował do emerytury, dokumentując ważne i mniej ważne codzienne wydarzenia. Wiele osób doskonale kojarzy jego osobę – na rowerze, z fotograficzną torbą przewieszoną przez ramię, codziennie przemierzał ulice Rzeszowa. Do dziś zresztą chętnie wsiada na dwa kółka, kiedy za oknem ładna pogoda.
F
taki zaczął fotografować siedem lat temu, po śmierci żony. – Żeby się czymś zająć. Myślałem, że smutek i samotność mi przejdzie. Dlaczego akurat ptaki? Zobaczyłem kiedyś nad rzeszowskim zalewem żółte, lecące coś – chyba trznadla – i pożałowałem, że tak mało wiem o ptakach. Syn woził mnie samochodem w okolice Rzeszowa, sam wędrowałem po mieście – mówi. Bez statywów, nie przesiadując w czatowniach i nie wabiąc smakołykami, chwytał spustem migawki swoich skrzydlatych bohaterów w codziennych momentach. – Aby pokazać ptaka ze wszystkim szczegółami, trzeba go sfotografować z odległości nie większej niż 7-10 metrów, nawet jeśli ma się obiektyw bardzo drogi i o bardzo długiej ogniskowej – tłumaczy. – Dlatego fotografowanie ptaków wymaga cierpliwości. Mnie przez pięć lat udało się zrobić tyle zdjęć, by powstała wystawa. Siedem lat temu potrafił rozpoznać tylko kilka – wróbla, jaskółkę, bociana. Po latach już po głosach wie, czy przelatują nad nim kormorany. „Ptaki nasze powszednie”, jak zatytułował wystawę, to nie tylko najpopularniejsi mieszkańcy naszych lasów i parków, ale także egzotyczni przybysze, którzy – jak kormorany – pojawiają się na chwilę. W zabieganiu zarówno te rzadkie, jak i te najzwyklejsze zaczynają nam umykać. Janusz Witowicz zatrzymuje je podczas kąpieli w kałuży, w milisekundzie niezwykłego rozpostarcia skrzydła. Na ten moment zamiera też w odbiorca – staje przed zdjęciem i zauważa piękno. Wystawa fotografii Janusza Witowicza „Ptaki nasze powszednie” po raz pierwszy została zaprezentowana na przełomie stycznia i lutego 2017 w Galerii Nierzeczywistej Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotograficznego.
Rodzinny biznes
na TYROLSKIM dachu świata
Tux tux Hintertux! – wszyscy śpiewają, klaszczą, wystukują rytm. Niektórzy tańczą, tzn. drepczą w miejscu. Spontanicznych tancerzy coraz więcej. Muzyka na full! Zatłoczona gospoda w wiosce u stóp lodowca Hintertuxer Gletscher aż się trzęsie.
Tekst Anna Koniecka Fotografie Anna Koniecka, Aleksander Kot
J
est późne popołudnie. Ostatni dzień roku w dolinie Zillertalu. Najbardziej wytrwali narciarze ciągle jeszcze walczą gdzieś na stokach. Biją rekordy prędkości oraz pokonanych kilometrów. A jest się gdzie pościgać. Na Hintertuxie jest prawie 90 kilometrów tras narciarskich o różnym stopniu trudności. Najdłuższa ma 12 kilometrów. Aż żal, że tak prędko zachodzi zimowe słońce. Stacja kolejki linowej w wiosce Hintertux (Tux) przeżywa oblężenie – zaczynają powracać z lodowca ci, co już naprawdę mają dosyć nart na dzisiaj. W wiosce też długo nie zabawią. Wioska – kilka sklepów, tyrolska gospoda (z tańcami) oraz bar pod gołym niebem (też oblegany w godzinach szczytu). Są wypożyczalnie sprzętu narciarskiego, kilka luksusowych hoteli w przysadziście tyrolskim stylu, a dla mniej rozrzutnych narciarzy egalitarne, słusznych rozmia-
78
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
rów dwa parkingi. Dla kamperów oraz rzeszy zmotoryzowanych, przyjeżdżających na Hintertux tylko na parę godzin, mimo że wszędzie w dolinie Zillertalu są o tej porze roku dobre warunki narciarskie. W Mayrhofen – na drugim końcu doliny – będzie się jeździć na nartach aż do połowy kwietnia. Dwie góry do objeżdżenia (Penken i Ahorn); sporo łatwiejszych, rzec można familijnych, tras, ale także wyczynowych i dla szaleńców (słynna Harakiri!). Wszędzie infrastruktura nówka sztuka, XXI wiek. Standard usług turystycznych lepszy niż w szwajcarskich Alpach – sami Szwajcarzy to przyznają. A ceny niższe o 30 procent. Najliczniej przyjeżdżają tu Niemcy, bo też umieją liczyć. Ostatnio coraz częściej także Chińczycy. Hintertux to jedyny lodowiec w Austrii, gdzie są warunki do uprawiania narciarstwa przez cały rok. Latem – przynajmniej na jednej trasie. Chcąc zachować standard
Podróże (święta rzecz w tutejszym alpejskim biznesie!), produkuje się i magazynuje śnieg całą zimę, żeby było co „dosypać” latem. W Austrii zaśnieżane jest ok. 60 procent stoków. W Tyrolu są miejsca, gdzie leży tylko sztuczny śnieg. Koszt naśnieżania – miliard euro rocznie. Ale inwestowanie w śnieg nadal się opłaca. Jaką cenę płaci za to środowisko? Złota piramida Potężny lodowiec Hintertuxer Gletscher zamyka długą dolinę rzeki Ziller. Dosłownie zamyka; kończy się jedyna droga, a dalej już nie ma nic, tylko góry. Buro-zielono-szary masyw, niczym potężny mur obronny, zagradza niebo. Tyle widać z wioski Tux, która leży na wysoko-
ści 1500 m n.p.m. żeby zobaczyć więcej (i ponartować, jak to się mówi, całym majestatem), trzeba podjechać jeszcze półtora kilometra bliżej nieba. Kolejka linowa, dwie przesiadki na wyższych stacjach i… już! Można się poczuć zdobywcą najwyższych szczytów Alp Zillertalskich – na siedząco. Luksusowo, szybko. Za szybko! Szkoda, że cała jazda trwa tak krótko. Mnie zajęła niecałe pół godziny, bo musiałam(!) się pogapić na widoki po drodze ze stacji na stację. Musiałam! pisywanie panoramy, jaka się roztacza z wysokości trzech kilometrów, byłoby banalne i ze szkodą dla (S)twórcy, który naprawdę bardzo się postarał. A mówiło się, że on Tyrolczyków nie lubi (nie wiedzieć czemu) i dał im na otarcie łez tylko te góry – ot, kupa kamieni i lodowa biała pustynia, na której nic nie urośnie ani nie wyżyje. Chyba tylko świstak (na wegetariańskiej diecie). Albo turysta.
O
Podróże biera Tyrol (wiadomo – Alpy!). Tylko w 2014 r. wydali oni tutaj ponad 7 mld euro. A frekwencja ma tendencję rosnącą. W tym z Polski. Proporcja jest taka: sto tys. nartuje u nas, a w Austrii trzy razy tyle (wg niektórych szacunków – pół miliona Polaków). Chociaż sami Austriacy przyznają, że dla nich w Austrii jest drogo. I kto to mówi, beneficjenci czwartej spośród najlepszych europejskich gospodarek. Żeby się gościom komfortowo nartowało, spało w pierzynach (autentyk!), żeby smakował Wiener Schnitzel oraz Apfelstrudel, i w ogóle – żeby się bosko odpoczywało w tej cudnej tyrolskiej krainie, pracuje na to ponad pół miliona tubylców. Całymi rodzinami. Pensjonaty, małe hoteliki i tym podobna. rodzinne firmy, często ze stuletnią tradycją. en biznes stawia przede wszystkim na miejscowych (sprawdzonych) ludzi. Oraz na jakość! Bo z sukcesami w tym biznesie (bardzo wrażliwym) jest jak z miłością długodystansowca – liczy się ostatecznie jakość, a nie opakowanie. Marka, a nie marketing. Stara prawda: samym pięknem, jak słodkościami, się nie najesz, co najwyżej dostaniesz mdłości. Alpejskie marzenie polskich gór – nie wypada być złym prorokiem – raczej nieprędko się spełni. I znów nie chodzi o to, że oni tu mają góry, a my, z przeproszeniem, góreczki. Tyz pikne! Skoro jednak wyleźliśmy tym razem na dach świata, to jeszcze dwa przykłady stamtąd: Hintertux i w ogóle Alpy Zillertalskie słyną z doskonale zorganizowanych połączeń kolejek i wyciągów; no i nie ma kolejek – jeździ się na okrągło. Są trasy, gdzie jest zupełnie pusto. Jeździ się za słońcem, tzn. wybierając zbocza, które są akurat po słonecznej stronie. W austriackich Alpach można sobie pozwolić na taki luksus. W polskich górach to niemożliwe. Bo u nas jest tak: jedna góreczka, dwóch właścicieli albo i więcej, dwa osobne wyciągi, dwa parkingi, dwa karnety. A tutaj turyście wystarczy jeden karnet – na wszystko. Na wyciągi, parkingi przy stacjach kolejki górskiej, skibusy rozwożące turystów po całej dolinie i różne inne przyjemności. Właściciele narciarskiej infrastruktury jakoś potrafią się dogadać między sobą i podzielić zyskiem. Po to zrzeszają się w spółdzielnie i tym podobne organizacje. ni nie widzą interesu w tym, żeby przegradzać płotem łąkę (jak na Gubałówce). Zimą ta łąka jest przecież częścią nartostrady, z której czerpią profity wszyscy. A poza tym za dużo razem zainwestowali do tej pory i nadal inwestują, żeby ta kupa kamieni i lodowa pustynia, jaką dostali w posagu, była w dalszym ciągu żyłą złota i mogła wyżywić następne pokolenia tak, jak to się dzieje od prawie stu lat. Prawie, bo jeszcze na początku zeszłego stulecia była tu bidusia. Ludzie z alpejskich wiosek chodzili boso na odrobek do bogatych gospodarzy, emigrowali za chlebem a teraz „śpią na milionach”. (I to najbardziej w oczy kole! Oj!) Dlaczego Austriacy potrafią, a my nie? To osobna historia, która bierze swój początek chyba w mentalności. Najlepiej to ujął młody prezenter polskiej telewizji: „Eeeech!, Alpy są u nas nie do podrobienia”.
T
S
zczyt Gefrorene Wand (Lodowa Ściana; 3250 m n.p.m.). Platforma widokowa jak patelnia, a dookoła scenografia na Oscara. Świeci słońce, błękitne niebo. Zero wiatru, nie czuć mrozu. Jaki mróz?! Minus sześć stopni. Turyści robią sobie pamiątkowe fotki. Na dole śmigają narciarze. Całkiem mali nartowicze bywają wwożeni na lodowiec (via kolejka górska) w wózeczkach na płozach, co sprawia może frajdę mamie pchającej taki wózek po śniegu, ale nie służy płuckom dziecka, które musi oddychać na tej wysokości rozrzedzonym powietrzem. W cieniu Lodowej Ściany czeka na swoje pięć minut najwyższy szczyt Alp Zillertalskich, Olperer (3476 m n.p.m.) Wznosi się nad nieskazitelnie białą przestrzenią niczym piramida. Kiedy słońce nareszcie ją oświetli, wygląda jakby ta piramida była ze złota. I tak legenda o tym, że w zillertalskich Alpach każdy może uszczknąć dla siebie trochę złota, a i tak nigdy go nie zabraknie, okazuje się prawdziwa. Takie jest bogactwo tych gór! Świat z tej perspektywy w ogóle wydaje się lepszy. A problemy malutkie; zostały trzy kilometry niżej. Dobry dystans. Można posłuchać, co mówią góry. Tego, co mówią turyści, lepiej czasem nie rozumieć. Sukcesy, dochody, czyli liczenie cudzych pieniędzy niektórym nacjom naprawdę wychodzi najlepiej, nawet podczas urlopu w Alpach. I jest tak, jak w tej dziadowskiej pieśni, którą przytaczał Wańkowicz. W tutejszych okolicznościach przyrody brzmiałaby mniej więcej tak: A na tej wieżycy (widokowej na Lodowej Ścianie) święty Jurgens (ze Śląska) stoi i wielkim szydłem diabła w dupa koli. Oj, jak jego boli. Ooooj! Odpuściwszy emocje, od strony biznesowej sprawa ma się tak: Turyści przyjeżdżający do Austrii w sezonie zimowym zostawiają ok. 10 mld euro. Więcej niż połowa gości wy-
80
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
O
Podróże
M
ayrhofen. Miasteczko niespełna czterotysięczne, kurort; nieformalna stolica zillertalskiej doliny. Takie austriackie Zakopane. Tylko zamiast koszmarnych budowli zasłaniających góry i niebo, są stylowe wille i pensjonaty (często niepiękne, zresztą to rzecz gustu). Ostało się sporo tradycyjnej, starej tyrolskiej zabudowy. Nie ma sieciowych hoteli. Chociaż „wypasione”, owszem, są. Wszystko w swoich rękach. Miejscowi pracują, miejscowi budują, pieką ekologiczny chleb, hodują krówki – a przecież to miasto! Nikomu nie wadzi, że w podwórku obok domu adaptowanego na pensjonat jest obora na 20 krów (i więcej). Sery – ekologiczne – rekompensują obecność sąsiedztwa. W supermarkecie eko-warzywa i tym podobna żywność prawie w tej samej cenie co produkowana przemysłowo. W Mayrhofen nie ma nieznanych obcych – skrupulatnie przestrzegany jest obowiązek meldunkowy. Każdy turysta zapisany, policzony. Nie ma przypadkowych gości. Każdy jest czyjś, wszyscy o wszystkich wiedzą. Można się poczuć „bezpiecznie zaopiekowanym”. Miasteczko leży w wąskiej dolinie. Każdy płaski kawałek gruntu jest na wagę złota. Lecz oni tu jakoś potrafią utrzymać w ryzach zapędy developerów. Osiedla nie tratują łąk, nie rżnie się drzew, żeby jeszcze upchnąć, dogęścić i się cudzym kosztem obłowić; kosztem tych, co już mieszkają. I słono zapłacili za swoją przestrzeń. Tutaj jest czym oddychać. Smogu też nie ma. Ani opłaty klimatycznej. I jeszcze taki drobiazg, a propos racjonalnego gospodarowania przestrzenią. Na placu przykościelnym składa się paralotnie, które lubią krążyć nad doliną niczym kolorowe motyle. A kościółek – wzór ascezy. Nie dworzysko, mimo że lud bogobojny i tradycyjnie wita przybysza: „Grüss Gott”. A może właśnie dlatego? Centrum, z kawiarniami, restauracjami ożywa, jak każdy kurort – kiedy z gór zjeżdżają się pod wieczór narciarze. Również z Hintertuxu. Romantyka stania w korku Wieczór w górach – magiczna pora. Wielki Wóz, cicha noc… Mrugają rozwieszone wokół dachów girlandy światełek. W domu po sąsiedzku w Mayrhofen ubrany w światełka nawet komin. W tyrolskiej gospodzie w wiosce Tux, kogutowi na dachu świeci się na niebiesko… ogon. Lampy, dopiero co zapalone na przęsłach kolejki linowej, rysują świetlistą smugą drogę wzdłuż stromego zbocza, którym suną wagoniki po ostatnich narciarzy.
Ostatni narciarz, który zjechał nartostradą, a nie kolejką ze szczytu Lodowej Ściany, odpiął narty, popatrzył na zegarek i śmieje się. „Myślałem – powiada – że zajmie mi to dłużej, ale samej jazdy było niespełna 13 minut! Po drodze ze szczytu trzeba jeszcze kawałek podjechać wyciągiem”. W gospodzie już nie ma gdzie palca wetknąć. koczna, energetyczna piosenka „Tux tux Hintertux”, w wykonaniu Helmuta z Majorki, bisuje już nie wiadomo który raz. Bo to jest superhit na cześć Hintertuxu, który zdobył tytuł najlepszego lodowcowego regionu narciarskiego na świecie! Trochę to wyjaśnia, czemu właśnie tutaj zjeżdża się tylu narciarzy. I po całym dniu szusowania chce się im jeszcze ruszać w tany. Nieważne, ile kto ma lat, ani jak cholersko bolą (nie tylko) nogi. Tak działa magia tych gór. Jest nieustające narciarskie święto. (…) Świat lśni białym śniegiem. Narty mkną szybciej jak błyskawica. I każdy narciarz wie, że na Hintertuxie to on jest królem gór. Hintertux! tux tux (…) Spontaniczne tłumaczenie tej disco ody do radości i młodości niech wybaczą wielbiciele Helmuta z Majorki oraz Ludvig z Bonn. Sława ma swoją cenę. Jedyna droga do Mayrhofen zakorkowana. Skibusy, autokary hotelowe oraz sznur aut osobowych sunie powolutku, jak na zwolnionym filmie. Ale – to też ma swoją dobrą stronę. Wraz z gasnącym dniem na zboczach gór zapalają się gwiazdy. Dopiero teraz widać, że gdzieś tam również mieszkają ludzie.
S
Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl
Anna Kochman i Marek Kubin.
Do
Daliowej
zjechała Warszawa,
by Beskid Niski w dostatnią krainę przemienić Ponad 600 lat historii, widok na Beskid Niski taki, że dech w piersiach zapiera i... ta rezygnacja snująca się po okolicznych domostwach. Nie ma przemysłu, PGR-y upadły, rolnictwo nieopłacalne, turystyka raczkująca. Taka zdaje się Daliowa dziś. Ale jutro może przynieść wsi i okolicy prawdziwą przemianę. W samym centrum Daliowej, w cieniu zabytkowej cerkwi greckokatolickiej pw. św. Paraskewy, rosną w górę trzy budynki Fundacji Pomosty Karpat. Ktoś powie fanaberia. Bzdura, odpowie każdy, kto zna Marka Kubina, lekarza – naukowca, niezależnego wydawcę i działacza solidarnościowej opozycji, od którego historia tego miejsca się zaczęła. Z długą, białą brodą niczym św. Mikołaj, od kwietnia 2016 roku uwija się w Daliowej jak w ukropie. Na budowie piętnastu chłopa, a czas goni. W majowy weekend 2017 roku już tak z „przytupem” startuje biznesowo-rolniczo-przetwórczo-turystyczny projekt, który na lepsze ma odmienić życie okolicznych mieszkańców.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
82
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
M
arek Kubin, urodzony społecznik, prezes fundacji, niepoprawny optymista, ma plan działania rozrysowany w głowie na kilkanaście lat do przodu. Anna Kochman, warszawianka, która kilka lat temu osiadła w nieodległej od Daliowej Iwli, skarbnik fundacji, całym sercem zaangażowana w Pomosty Karpat jest „prawą ręką” Marka, bo to właściwie ona pomogła mu znaleźć ziemię w Daliowej. – Zaskoczył mnie rozmachem i szybkością działania – śmieje się Anna i zastanawia, czy rzeczywiście o zaskoczeniu może być mowa, bo Marka zna od dawna i wie, że słynie on z konsekwencji w realizacji marzeń i celów. Do tego jest niepokorny, zadziorny, ale nie można go nie lubić. Marek, jeszcze w latach 60. i 70. XX wieku przyjeżdżał w Beskidy i często tu wracał. – Wolność mam w krwi – mówi ze śmiechem. W latach 70. i 80. XX wieku uczestnik opozycji demokratycznej, współzałożyciel NZS, absolwent Akademii Medycznej w Warszawie, reporter prasy „Solidarności”, niezależny wydawca, internowany, wielokrotnie aresztowany, skazany, objęty amnestią i w rezultacie zrehabilitowany. – W PRL-u chcieli mnie zmusić do emigracji, a ja się zaparłem i postanowiłem, że `prędzej „oni” poproszą o azyl w Moskwie, niż ja wyjadę z mojego kraju, z którego tak mnie wypędzają – wspomina Marek.
Ekonomia społeczna
G
dy w Polsce rozpoczął się okres zmian, upadał PRL i nadszedł rok 1989, uznał, że pora ruszyć w świat, ale na własnych warunkach. Sprzedał „malucha”, kupił bilet do Stanów Zjednoczonych i kolejne 20 lat przepracował w amerykańskich laboratoriach. Ale zawsze wiedział, że do Polski wróci. Trafił na Uniwersytet Pensylwanii, gdzie pracował naukowo, na wiele lat związał się z firmą biotechnologiczną, gdzie badania koncentrowały się wokół molekularnej biologii oraz immunologii. Od 2006 r. skupił się na współpracy z organizacjami pozarządowymi w USA, Afryce i Ameryce Łacińskiej. Amerykańskie doświadczenia na polskiej prowincji – Przez ponad dwie dekady, jakie spędziłem w USA, dostrzegłem i zrozumiałem, jaka siła tkwi w małych, ale dobrze zorganizowanych, świadomych społecznościach lokalnych – mówi. Popularnym hasłem było tam „myśl globalnie, działaj lokalnie”. – Mieszkając na niewielkiej wyspie koło Seattle nie mogłem się nadziwić, jak to możliwie, że w około 20-tys. społeczności jest ponad 200 organizacji pozarządowych. W gminie Jaśliska są dwie. Wtedy zrozumiałem, że tego między innymi w Polsce brakuje: pracy u podstaw, konsekwencji i współdziałania. W USA ludzie już dawno zrozumieli, że ich los w dużym stopniu leży w ich rękach. Nie będąc zjednoczonymi wokół cennych dla siebie wartości, pozwolą na to, by globalne korporacje i „klasa polityczna” bezwzględnie realizowały własne interesy, niekoniecznie idące w parze z interesem społecznym. – W domu rodzinnym pomoc innym wydawała się oczywistością. Mama była lekarzem, tata socjologiem. Oboje powstańcy warszawscy, więźniowie polityczni, działacze społeczni. Ja sam sens życia od zawsze widzę w pracy na rzecz drugiego człowieka, w budowaniu lokalnej tożsamości – tłumaczy Marek. M.in. dlatego już dobrych kilka lat temu zdecydował, że czas wracać do Polski, gdzie można byłoby wyko-
Stodoła, gdzie będą organizowane warsztaty i przechowywane plony.
rzystać to, czego nauczył się w Stanach. Od ponad 10 lat szukał ziemi, która byłaby dla niego polskim przystankiem. W poszukiwaniach pomagała mu Anna, warszawianka, absolwentka Wydziału Architektury Wnętrz na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, z Beskidem Niskim związana od ponad 30 lat, kiedy to wraz ze swoją drużyną harcerską 80. WDH organizowała w tym regionie obozy stacjonarne i wędrowne. W latach 80. i 90. XX wieku brała udział w inwentaryzacji i renowacji beskidzkich cerkwi. – Wtedy nawet nie marzyłam, że kiedykolwiek tutaj osiądę na stałe, ale zawsze mnie ciągnęło w te strony – mówi. – Długie lata mieszkałam w bezpośrednim sąsiedztwie Puszczy Chojnowskiej, między Tarczynem a Piasecznem, wychowywałam dzieci, zajmowałam się domem, pracą, przygotowywałam projekty wnętrz prywatnych i komercyjnych, projektowałam meble. Ale... 3 lata temu moi przyjaciele z Warszawy, którzy jakiś czas temu zamieszkali w Iwli, zaczęli mnie kusić, że we wsi jest domek na górce do kupienia. Przyjechałam, zobaczyłam, zachwyciłam się, ale właścicielka uznała, że mi go nie sprzeda, bo dom obiecała lekarce z Iwonicza. Tamta pani wycofała się jednak z transakcji, a ja szczęśliwie osiadłam w Iwli na stałe. 15 hektarów szczęścia w Beskidzie Niskim
J
ak to w życiu bywa, o lokalizacji Fundacji zdecydował szczęśliwy przypadek. Oglądając ziemię w Wisłoku z paniami, które przyjechały aż ze Szczecina, Anna czuła się w obowiązku spędzić z nimi cały dzień, tym bardziej że do transakcji nie doszło. Wracając do domu była już tak zmęczona, że na nocleg zatrzymała się w Jaśliskach, choć to tylko ok. 20 kilometrów od jej domu w Iwli. W kuchni Gościńca Jaśliska spotkała kobietę, która przed laty, tak jak ona, mieszkała na ulicy Koszykowej w Warszawie. Szybko okazało się, że jej mąż ma do sprzedania ziemię w Daliowej. I tak pojawiło się pierwsze 5 hektarów przyszłej Fundacji. Z czasem przybyły kolejne hektary. W styczniu 2016 roku powstała Fundacja Pomosty Karpat, do której zaprosili wielu utalentowanych ludzi, m.in. swoich przyjaciół z Warszawy, ale nie zapomnieli też o miejscowych, bo to oni są najważniejsi w tym przedsięwzięciu i stanowią większość współpracowników.
Ekonomia społeczna – Wspólnie z Markiem zastanawialiśmy się wielokrotnie, skąd w nas ten imperatyw pracy na rzecz innych ludzi – opowiada Anna. – Dlaczego chcemy od życia czegoś więcej, niż tylko szczęścia dla siebie i naszych rodzin?! I... doszliśmy do wniosku, że tak jak nasi dziadkowie służyli ludziom i Polsce, my chcemy podobnie. Wspólnym mianownikiem w naszych rodzinach jest uczestnictwo w powstaniu warszawskim. Już wtedy wielu warszawiaków zrezygnowało z młodości, talentów, światowego życia, świetnie zapowiadających się karier i wybrało walkę o honor i wolność. Dziś ważna jest walka o jednostkę, obywatela w kontekście społeczności lokalnej, w kontekście działania na rzecz wspólnego dobra. Nieustannie musimy powtarzać, że nie można się bać urzędów i lokalnych władz, które zostały wybrane, aby służyć. To taka smutna pozostałość po PRL-u i prywatyzacji z początku lat 90. XX wieku, kiedy PGR-y w okolicznych wsiach zostały sprzedane za śmieszne pieniądze. Kupiło je kilka osób, które dziś mają setki hektarów cennej ziemi, a większość miejscowej ludności klepie biedę i niekoniecznie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości. To przerażające, jak wiele osób zostało społecznie wykluczonych i jak nieskutecznie próbuje się im pomóc. Jak wielu ludzi wyjechało poza region i z kraju. – Dlatego konieczna jest zmiana mentalności. Praca i walka – dorzuca Marek. – Powstanie Fundacji było czymś naturalnym, oczywistym. Od kwietnia 2016 r. Marek na stałe jest w Daliowej. Fundacyjna ziemia ciągnie się od drogi w centrum wsi, tuż przy drewnianej cerkwi pw. św. Paraskewy, aż po Trakt Węgierski. Wystarczy wdrapać się kilkaset metrów na wzgórze, a widać drewniany spichlerz – królestwo Marka. Tutaj z każdego okna ma widok taki, że pocztówkowe zdjęcia zdają się brzydkie. W niewielkiej drewnianej chatce urządził, zgodnie z projektem Anny, piękny salon z kuchnią, łazienką, sypialnią na antresoli. Ma tu wszystko, a co najważniejsze, tylko kilka minut drogi dzieli go od powstających budynków Fundacji. Daliowej najbliżsi sąsiedzi żartują, że z warszawiakami da się wytrzymać, choć zaskoczenie, gdy rok temu pojawili się we wsi, było duże. Ludzie zaglądali, zastanawiali się, co mogło skłonić ludzi z daleka do zainwestowania w lokalną społeczność, ale powoli, z każdym tygodniem chętniej zaczęli współpracować i dostrzegać, że intencje są dobre. Od kilku miesięcy teren Fundacji jest największą inwestycją we wsi, na budowie pracuje w porywach do 15 cieśli, elektryków i hydraulików z okolicy. Co niektórzy w Daliowej jeszcze patrzą z daleka i podejrzliwie, ale kolejne miesiące powinny rozwiać obawy.
W
Jak z pięknego Beskidu uczynić dostatnią krainę?! W ramach zabudowań Fundacji remontowane i budowane są: łemkowska chyża, stodoła i budynek, w którym powstanie Inkubator Przetwórczości. – Tworząc Fundację chcemy pomóc przywrócić tutejszym terenom Beskidu Niskiego dawną świetność. Zależy nam, by robiąc to, co kochamy, zarabiać na godziwe życie i tworzyć miejsca dobrej pracy dla sąsiadów. Chcemy
84
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Na tarasie odbywać się będą imprezy kulturalne.
pokazać, że wykorzystując zastany potencjał we współpracy z lokalną społecznością, można przywrócić temu regionowi dawny blask – mówią Anna i Marek. – Uświadamiamy, że korzystając z dobrodziejstw Beskidu Niskiego, można życie tutejszych mieszkańców uczynić lepszym, bardziej dostatnim. Tłumaczymy, że warto uprawiać ziemię, tylko zbiory trzeba inaczej wykorzystywać, przetwarzać i sprzedawać. To nieprawdopodobne, ale lokalnie właściwie niemożliwe jest kupienie tutejszych serów, przetworów, owoców, warzyw, bo prawie wszyscy zaopatrują się w pobliskim supermarkecie. ziałalność FPK ma wspomagać ruchy oddolne, zachowanie lokalnej tradycji i kultury w wielu jej postaciach; promować zdrowy styl życia poprzez propagowanie zrównoważonego rozwoju regionu, szczególnie w odniesieniu do rolnictwa, ze szczególnym naciskiem na jego ekologiczny charakter, promowanie turystyki, ochronę środowiska, organizowanie szkoleń i warsztatów. W starej, ponad 100-letniej łemkowskiej chyży powstaje restauracja, a na poddaszu pokoje gościnne. Z nadzieją, że powitają pierwszych gości już w weekend majowy i zachwycą kuchnią ekologiczną, łemkowskimi i innymi przysmakami, miejscowymi delikatesami. Wszystko od lokalnych producentów, świeże, naturalne, zdrowe. W chyży będzie też można kupić lokalne sery, suszone zioła, przetwory, miody, nawet wyroby rękodzielników, bo tych w okolicy jest wielu. – Przy restauracji chcielibyśmy też stworzyć dobrą informację turystyczną. Aktualną bazę pokojów do wynajęcia, standardu i oferty – wylicza Anna. – Planów związanych z tym miejscem jest wiele. Za chyżą powstaje piękny taras, który w przyszłości być może będzie sceną dla trup teatralnych, które chciałyby w Daliowej wystąpić. Na wzgórzu ustawi się leżaki, rozłoży koce i tak wspaniałe klimaty zapowiadają się wokół chyży. Do pracy w restauracji Fundacja chce zatrudniać miejscowych bezrobotnych, najchętniej z powstającego z inicjatywy FPK Centrum Integracji Społecznej, czyli tych, którzy w ostatnich dekadach byli wykluczeni społecznie, a dziś mają już 30, 40 lat. To oni są najczęściej beneficjentami opieki społecznej, bo tak na poważnie, nikt do końca nie zajmuje się biednymi ludźmi.
D
Tutaj, w łemkowskiej chyży, powstanie knajpa.
– Chcemy tworzyć pomost dla samych mieszkańców. Już mamy pytania od lokalnych seniorów, czy mogłyby się tutaj odbywać ich spotkania. Klub Seniora już wystartował. Czekamy też na kolejne pomysły i grupy – mówi Marek. Wiejski Inkubator Przetwórczości na start
W
dużej, drewnianej stodole odbyły się już 11 listopada śpiewanki patriotyczne, wspólne kolędowanie, gdy w największe, styczniowe mrozy w stodole zgromadziło się ponad 100 osób (prawie cała wieś). Była nawet zabawa sylwestrowa, bo sąsiedzi zagadnęli Marka, czy mogliby zorganizować zabawę w budynku, a on nie miał nic przeciwko. W przyszłości będzie tutaj składowisko dla części plonów, jakie uda się zebrać z pola, a w drugiej części budowli – miejsce na szkolenia i warsztaty. W trzecim budynku ma ożyć Inkubator Przetwórczości. To tutaj przetwarzane byłyby grzyby, owoce, warzywa, stanęłaby przenośna suszarnia, a nawet młynek do zbóż. W przyszłości w nawiązaniu do inkubatora powstałby także sklep internetowy z produktami od miejscowych wytwórców skupionych wokół Fundacji. – Najbliższy młyn do ekologicznego mielenia gryki jest w Świętokrzyskiem – mówi prezes Fundacji. – To pokazuje, jak duża jest nisza na tego typu usługi. Gryka zebrana z pola daje niewielki zarobek, ale przetworzona na kaszę/ płatki, a jeszcze lepiej, na ekologiczną mąkę i jej przetwory, pomnaża zyski. Takiego właśnie myślenia i działania chcemy uczyć naszych sąsiadów i wierzymy, że można odmienić los tutejszych ludzi, wracając do tradycji regionu i nie naruszając czystości okolic. A wracając też wspomnieniami do tej niewielkiej wyspy koło Seattle, gdzie było ponad 200 organizacji pozarządowych: w Daliowej to też jest możliwe, tylko ludzie ciągle nie mają świadomości, że mogą coś zmieniać, że mają na coś wpływ. A jednocześnie przy najmniejszej okazji widać, jak szybko się uczą, jak są chętni, zaangażowani i gdyby jeszcze nauczyli się działać wspólnie, byłoby wspaniale. W okresie międzywojennym w Polsce kwitła spółdzielczość wiejska i miejska, dlatego w Fundacji nieustannie po-
wtarzają, jak ważna jest ekonomia społeczna. A gdy pokona się wewnętrzne antagonizmy, sąsiedzkie skłócenia, pobudzi ducha wspólnej pracy, efekty są zachwycające. – Miejscowi coraz częściej przychodzą do nas z konkretną ofertą. Ktoś zaproponował, że może robić świetne produkty z ciasta i pierogi. Inny mieszkaniec – przetwory z pomidorów, w których się specjalizuje. Pszczelarze są chętni dostarczać miody i wyroby pszczelarskie – wylicza Anna. – Już są pomysły, by Fundacja jak najszybciej kupiła samochód, którym lokalne, oznakowane produkty byłyby raz w tygodniu, w piątek, wożone na śniadaniowe targi do Krakowa, Katowic albo Warszawy. Chcemy współpracować z Uniwersytetem Ekologicznego Rolnictwa w Grzybowie k. Sochaczewa, skąd studenci wysyłani są na praktyki i których chętnie gościlibyśmy w Daliowej. Marek, jak na naukowca przystało, już ma w planach szklarnię-laboratorium, gdzie, chce sadzić warzywa, zboża i eksperymentować, które z roślin najlepiej nadają się do uprawy w okolicach Daliowej. Tak, jak robił to nad Pacyfikiem. Tym bardziej, że gospodarstwo, jakie w ramach Fundacji tworzy, ma być nie tylko ekologiczne, ale i samowystarczalne. W planach jest więc farma fotowoltaiczna, wiatrak, własne ujęcie wody oraz ekologiczna oczyszczalnia ścieków. choć entuzjazmu im nie brakuje, w ostatnim roku już zderzyli się z Lokalną Strategią Rozwoju opracowywaną przez Lokalną Grupę Działania „Kraina Nafty”, która na lata 2014-2020 pozyskuje unijne pieniądze na rozwój lokalnych inicjatyw. Fundacja Pomosty Karpat zabiegała o dofinansowania na Inkubator Przetwórczości. Niestety, ten nie został wpisany do Lokalnej Strategii Rozwoju. W „Krainie Nafty” stwierdzono, że z ich badań wynika, iż nie jest to potrzebne, ale badań do dziś nikt nie chce ujawnić. – Będziemy się odwoływać, rozmawiać, argumentować, bo w Polsce to już działa, choć doświadczeń jest mało, a w zachodniej Europie mają świetne wyniki. Nie zamierzamy się poddać – mówi Marek. – Drobnymi kroczkami będziemy się starali uruchomić Inkubator za pieniądze z innych źródeł, wypracowane przez Fundację, które zainwestujemy w zakup kolejnych sprzętów. Jesteśmy przekonani, że to dobry i pożyteczny pomysł, który zaktywizuje lokalnych rolników do uprawy ziemi i do własnego przetwórstwa. Zostajemy w Daliowej na dobre.
I
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
85
Kowale
z Kuźni
Skarbów Agnieszka i Filip Pasek.
Do Kuźni Skarbów łatwo trafić. Wystarczy przejechać przez tory w Mokrem pod Sanokiem i wypatrywać szyldu ze strzałką. Potem kawałek wiejskiej drogi pod górkę i już jesteśmy w raju Agnieszki i Filipa Pasków. W drewnianym domu po gajowym mieszkają z czwórką dzieci. Obok stoi przerobiona na kuźnię okazała stodoła – Pracownia Kowalstwa Artystycznego i Metaloplastyki, gdzie z metalowych prętów i blach powstają prawdziwe cuda – świeczniki, rzeźby i lampy. Od bram po pierścionki. „Naczelnym kowalem” jest tu Agnieszka.
Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak
O
boje pochodzą z Podkarpacia, ale poznali się w Poznaniu. Agnieszka jest metaloplastykiem. Ukończyła Liceum Plastyczne w Rzeszowie. – Byłam pierwszą dziewczyną, którą wpuścili na kuźnię. Wydawało się wtedy, że kowalstwo nie jest dla kobiet, bo wymaga sporej siły fizycznej. Zrobiłam coś na próbę, wyszło dobrze i zostałam – opowiada. Szczupła dziewczyna z dredami na
86
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
głowie. – Mam silne ręce – uśmiecha się w odpowiedzi na moje niedowierzanie. – Do kowalstwa poczułam zew, chociaż to nie jest łatwa praca. Brud i fizyczny wysiłek. W lecie na kuźni jest bardzo gorąco, w zimie też bywało ciężko. W poprzednich pracowniach nie mieliśmy ogrzewania ani ciepłej wody, więc kiedy rano przychodziłam do pracy, czekał na mnie lód w beczce. Trzeba sporo samozaparcia, aby w takich warunkach pracować.
Radość życia – Kiedy dowiedziałem się, że Agnieszka uczy się kowalstwa, nie byłem zdziwiony, bo znałem wielu zakręconych artystów, ale przyznam, że zaimponowała mi – wspomina Filip i zdradza, że kiedy zaprosił ją na Slot Art Festival, jeden z największych festiwali kultury alternatywnej w Polsce, i zobaczył, jak pracuje z młotkiem przy palenisku, przepadł całkowicie. Pobrali się i zamieszkali w Poznaniu, gdzie Filip kończył studia z zarządzania i marketingu. – Ale zawsze drzemał we mnie artysta – stwierdza ze śmiechem. – Trochę grałem na różnych instrumentach i lubiłem coś tworzyć, chociaż do rysunku talentu nie mam. I zazdrościłem moim przyjaciołom, którzy dostawali się do liceum plastycznego. W zarządzanie to chyba Pan Bóg mnie wrobił. Przewidział, że przyda mi się do prowadzenia firmy, a i wcześniej do pomocy w stowarzyszeniu, w którego działalność się zaangażowałem. W tamtym czasie oboje pracowali jako wolontariusze w Stowarzyszeniu Pomocy „Inny Dom”. Filip zatrudniał się dorywczo, aby zarobić na wspólne życie. – Stowarzyszenie prowadzi świetlicę dla dzieci z trudnych rodzin i z myślą o nich realizuje wiele wspaniałych projektów. Dzięki temu mogą zobaczyć trochę inny świat niż ten za ścianą – mówi Agnieszka. – Kiedyś, gdy Filip wracał do domu, dwóch chłopaków na ulicy obiło mu twarz, zabrało telefon. Stwierdził wtedy, że warto w tej świetlicy pracować, bo bardzo jest potrzebna. Wracamy w Beskid Niski W 2005 roku urodziła się Karmina – najstarsza córka Agnieszki i Filipa, a w 2006 wrócili na Podkarpacie. Jak tłumaczą, nie marzyli o życiu w mieście. Chcieli przestrzeni, widoków na Beskid Niski, własnego domu i kuźni. Najbardziej odpowiadały im okolice Sanoka i tu wynajęli pierwszy dom. – Zaczynaliśmy w drewnianej szopce. Miałam kilka młotków, kleszczy, kowadło i kiepską spawarkę – wspomina Agnieszka, która wtedy z pomocą unijnej dotacji otworzyła firmę. – Planowałam robić tylko drobne rzeczy, a Filip miał pomagać w papierkowych sprawach. Ale pojawiło się większe zamówienie. Wynajęli więc dużą pracownię w Sanoku i zabrali się za realizację. Dziś mówią, że był to z ich strony bardziej akt wiary niż trzeźwa kalkulacja. Zaczynali od zera, bez kapitału, z nadzieją, że to, co potrafi Agnieszka, spodoba się i znajdzie kupców. – I zamówienia spływały – wspomina kowalka w dredach. – A my inwestowaliśmy w kolejne urządzenia do kuźni, Filip nauczył się spawać, znów zmieniliśmy warsztat na wygodniejszy. mbitne prace ściągały kolejnych klientów. W dorobku mieli już takie realizacje, jak np. całe ogrodzenie, z wielką, kutą bramą w kształcie drzewa, otwieraną po ukosie. To nie było łatwe zadanie nawet dla fachowca z 30-letnim doświadczeniem, ale przewagę dawało im artystyczne wykształcenie Agnieszki, jej talent do rzeźby i form przestrzennych. Filip także nauczył się kuć i zrealizował kilka samodzielnych prac, ale dziś jego głównym zadaniem jest ogarnianie biurokracji związanej z zamówie-
A
niami, prowadzeniem firmy i internetowego sklepu. – I trochę mi teraz pracy z młotkiem brakuje – przyznaje. – Ale jeśli chcemy rozwijać sprzedaż, nie mam wyjścia i mogę się tylko cieszyć, że do niektórych prac wniosłem jakieś swoje pomysły. W kuźni rządzi Agnieszka. Pomaga jej dwóch pracowników. Czyszczą, spawają. Gięciem, wykuwaniem i kształtowaniem metalu zajmuje się ona. – W pewnym momencie musieliśmy zdecydować, czy pozostać przy małej pracowni metaloplastyki, czy rozbudowywać kuźnię i zatrudnić pracowników – mówi artystka. – Postawiliśmy na rozwój. Oprócz indywidualnych zamówień, tworzę także przedmioty w małych seriach. Nie są takie same, bo to ręczna robota, ale łączy je wspólny projekt. Tak powstają m.in. lampy, misy. yroby trafiają do zaprzyjaźnionych galerii. Można je także kupić w sklepiku na ich stronie internetowej. W Kuźni Skarbów powstają nie tylko kute bramy czy ogrodzenia, ale i rama łóżka, lampa w stylu loft czy miedziana blacha pod kominek, na której techniką repusowania wyczarowano kota w pogoni za kłębkiem wełny. Są tu świeczniki, akcesoria kominkowe, oryginalne psie miseczki i ślimaki do ozdoby. Wszystko, co można zrobić z metalu, ale i metal łączony z drewnem – stoły i stołki. – Ludzie zaczynają doceniać ręczną pracę. Chcą mieć coś oryginalnego – zauważa Agnieszka. – Często kupują u nas jedną rzecz, a potem zamawiają kolejne. W jednym domu zrobiliśmy kratkę do kominka, a potem gospodarze zapragnęli jeszcze karniszy, lamp i innych elementów wystroju. Bywają już całe domy wypełnione naszymi wyrobami. I… całe szkatułki, bo biżuteria kowalki spod Sanoka też ma grono wiernych fanek. Wyroby powstają głównie ze stali, której dzięki różnym technikom wykończenia można nadać określony wygląd. Zabezpieczana jest antykorozyjnymi farbami, lakierem. W Kuźni Skarbów wykorzystuje się także mosiądz i miedź. Praca zaczyna się od pomysłu. Tych Agnieszce nie brakuje. Jedni w głowie słyszą muzykę, ona widzi formy. Bywa, że tworzy od razu, pracując z metalem, ale często zaczyna od rysunku. Najpierw małego na kartce, następnie większego na blasze lub podłodze w pracowni. Potem tnie się materiał. – Muszę przemyśleć, o ile on się wydłuży w trakcie kucia – tłumaczy kowalka. – Wtedy rozpalam palenisko i częściowo na młocie sprężarkowym, a częściowo ręcznym młotkiem na kowadle formuję metal. Wypracowaliśmy własny styl, udoskonaliliśmy rzemiosło. Zdobyliśmy klientów. Dziś zamówień mamy na kilka miesięcy. Przyznają, że własna firma wymaga dyscypliny. – Pracujemy codziennie od 8 do 16. Czasem dłużej, ale staramy się jednak nie przesadzać – stwierdza Agnieszka. – Mamy niesamowite szczęście, że praca jest naszą pasją. Wielu naszych znajomych nie jest szczęśliwych w wykonywanym zawodzie. Doceniam więc to, że jestem dziś właśnie tutaj. Ale o to razem z Filipem walczyliśmy, wiedząc, że nic nie zrobi się samo. Potrzebna jest praca i dyscyplina. Dom stoi obok kuźni, ale nie pozwalam sobie na spóźnienia
W
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
87
Radość życia do pracy, chociaż czasem chce się jeszcze poleżeć w łóżku. Dni wolne planujemy. Wiemy, że trzeba też odpocząć, pobyć z dziećmi. Nie chcemy dać się wpędzić w myślenie: „chcemy więcej”. Nie na tym polega życie. Tego też starają się uczyć czwórkę swoich dzieci. Karmina ma już 11 lat, Natan – 10, Elena – 8, a najmłodsza Tamara – 1,5 roku. Widać, że odziedziczyły artystyczne talenty. – Rysują, grają na instrumentach, piszą – mówi z dumą mama i dodaje: – Nie planuję im przyszłości. Najważniejsze, aby robić to, do czego jest się powołanym, w czym się człowiek najlepiej odnajduje. To ważniejsze niż posiadanie kilku fakultetów. Można być dobrym nauczycielem albo świetnym krawcem. Dzieciom chcę przekazać coś więcej niż firmę, majątek i przekonanie, że najważniejsza jest kasa. Jasne, fajnie mieć pieniądze, ale to nie jest cel, który nadaje życiu sens. Ludzie, którzy osiągają bogactwo, bywają bezradni wobec pytania, co dalej robić ze swoim życiem i nie potrafią być szczęśliwymi. Dlatego my mamy inne cele. Raj w Mokrem Drewniany dom w Mokrem kupili trzy lata temu. Na wzgórzu, otoczony pięcioma hektarami ziemi. Wokół stare jabłonie i widoki na Beskid Niski. Mieszkał tu kiedyś gajowy. Chata, którą wybudował, chociaż wiekowa, powstała z mocnego, jodłowego drewna. Od razu spodobała się Agnieszce i Filipowi. Obok stała stodoła, w sam raz do przebudowania na kuźnię. – Szukaliśmy jakiegoś miejsca na dłużej – mówi Filip. – Trafiła się ta działka. Zobaczyliśmy tę jedną i już nie szukaliśmy innych. Urzekła nas ta górka, klimat, widoki i nie zniechęciło przerażenie mojego taty, że zamierzamy kupić taką ruderę. Mamy dużą wyobraźnię, więc od razu wiedzieliśmy, co możemy zrobić. Sprawdziliśmy tylko drewno. Na pierwszy rzut oka naszych stolarzy – dobre. Zdecydowaliśmy się na zakup. todoła przeszła tak gruntowny remont, że to właściwie zupełnie nowy budynek. Jest tu kuźnia, małe zaplecze pracownicze i mała galeria kowalskich prac. Z domu ściągnęli elewację z czerwonych desek, by odsłonić jodłowe bale. – Ale tej czerwonej elewacji nie wyrzuciłem. Każdą deskę oczyściłem z farby i wykorzystałem do wykończenia wnętrza galerii – opisuje Filip. – Stare drewno ma wyjątkowy urok. Nową deskę można różnymi zabiegami postarzać, ale i tak nie będzie wyglądała jak ta, która przez lata była wystawiona na słońce i deszcz, śnieg i mróz. Trzeba tylko to piękno zauważyć. Ziemię też postanowili uprawiać. – Własne ziemniaki, warzywa. Obok starych jabłoni posadziliśmy nowe drzewa. A w tym roku postawimy także ule. Skoro mamy tyle możliwości, chcemy z nich korzy-
S 88
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Radość życia stać – mówią. I nie tylko oni. Znajomi ściągają do ich gospodarstwa na całe wakacje. Są mile widziani, bo to dom otwarty. Gościnni właściciele planują nawet urządzenie przy pracowni dodatkowego mieszkania dla przyjaciół, by swobodnie ich przyjmować. – Przy okazji powstałoby studio do fotografowania naszych wyrobów i dodatkowa przestrzeń ekspozycyjna – snuje plany Filip. – Byłoby to też świetne miejsce do organizacji twórczych warsztatów. en ostatni pomysł wiąże się z wolontariatem, w który właściciele Kuźni Skarbów nadal są zaangażowani. Filip jest w zarządzie Stowarzyszenia Lokalnych Ośrodków Twórczych we Wrocławiu, które organizuje Slot Art Festival. – Przygotowanie festiwalu wymaga dużego zaangażowania. Jeździmy tam oboje, razem z dziećmi i prowadzimy warsztaty – opowiada Agnieszka. A Filip zdradza: – Teraz chcielibyśmy zorganizować w Mokrem Slot Wiochę i klimat tego, co się dzieje na festiwalu w Lubiążu, w scenerii klasztoru pocysterskiego, zrobić u nas w wersji country. Zaprosić ludzi tutaj. Stworzyć coś, co będzie inspirować kolejne osoby. Kowalstwo nie jest naszą jedyną pasją. Mamy ich wiele. One się nawzajem uzupełniają. Wszystkim towarzyszy jedna wspólna: odkrywanie Boga. Nie pod względem religijnych praktyk, ale czegoś bardziej osobistego. Dla nas jako artystów wspaniałym doświadczeniem jest spotkanie autora jakiegoś dzieła. I tak patrzę na swoją wiarę – to okrywanie twórcy piękna, które dostrzegam w otaczającym świecie.
T
Co sobie wymarzę Pomysłów i marzeń jest mnóstwo. Wśród nich daleka wyprawa. Już trochę ich odbyli. Filip kawał świata zwiedził autostopem. – Pierwszą podróż w ten sposób odbyłem z mamą. W szóstej klasie pojechałem z nią stopem do sąsiedniej wsi – śmieje się. – Teraz chciałbym zabrać Agnieszkę do Libanu. Byłem tam trzy razy. Pierwszy raz jeszcze przed wojną, a ostatni – dwa lata temu na wiosnę. Znam nie tylko klimat obozów dla uchodźców, ale i zwykłe miasteczka, zwykłych ludzi. Ciągnie nas do poznawania innych kultur. zy takie właśnie życie sobie wymarzyli? – Na pewno nie myślałem, że i ja będę kowalem – stwierdza Filip. – Ale chciałem mieć dom w górach, chciałem, aby to był dom otwarty, do którego z radością przyjeżdżać będą ludzie. Chciałem, aby to było w takim miejscu, że jeśli ktoś będzie potrzebował pomocy, będziemy mogli zaoferować mu na jakiś czas schronienie. Chciałem podróżować i chociaż przez ostatnie lata, ze względu na dzieci i rozwój firmy, robiłem to rzadziej, to nie zrezygnowałem z tych planów. Nigdy nie chciałem żyć tylko życiem typu: praca-dom, dom-praca, praca-dom. I nie żyję. Robimy z Agnieszką coś więcej.
C
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
89
PRZEDSIĘBIORCZOŚĆ
Od lewej: Vadym Melnyk, Norbert Pisz, Witold Mielniczek, Janusz Fudała.
Janusz Fudała.
Na Podkarpaciu powstał pierwszy akcelerator biznesu Pierwszą szansą na to była platforma TechnoParkBiznesHub, proNa wzór praktyk z powodzeniem jekt realizowany przez Podkarpacstosowanych w Dolinie Krzemowej, ki Park Naukowo-Technologiczpowstał na Podkarpaciu ny AEROPOLIS (RARR S.A) przy Akcelerator Start In Podkarpackie. współpracy z Kieleckim Parkiem To pierwszy w regionie akcelerator, Technologicznym oraz Inkubatorem będący częścią ekosystemu, w Stalowej Woli. Napłynęło do niektóry ma zbudować, zjednoczyć go ok. 500 zgłoszeń, podczas gdy i wypromować lokalną społeczność RARR zakładał dofinansowanie tylstartupową. W jego ramach nad ko 22 startupów. Wtedy powstał poswoimi pomysłami biznesowymi już mysł, by stworzyć akcelerator. pracuje 11 startupów. Efekty ich – Naszym celem jest doprowaprac poznamy w maju, podczas Demo dzenie do jak największej ilości Pierwszy akcelerator powstał Day, gdy zaprezentują się przed transakcji kapitałowych na rynku potencjalnymi inwestorami. w USA w 2005 roku startupów w województwie podkarpackim. Startupy, które będą aktywAkceleratory od lat z powodzeTekst Katarzyna Grzebyk nie uczestniczyć w naszym prograniem funkcjonują w Stanach ZjedFotografie Tadeusz Poźniak mie, dostaną szansę zaprezentowanoczonych, gdzie startupy z całenia się przed inwestorami gotowygo świata szukają wsparcia dla swomi do zainwestowania znaczących ich pomysłów biznesowych. Najsłynniejszy z nich to Y Combinator (założony w 2005 roku), sum kapitału. To niepowtarzalna okazja, żeby pozyskać nie dzięki któremu powstały setki firm, światło dzienne ujrzało tylko kapitał, ale mentoring i doświadczenie dużych firm. wiele produktów, usług i rozwiązań, w tym m.in. system ko- Mamy nadzieję, że innowacyjne podejście młodych przedmentowania Disqus czy Dropbox, bez którego wielu z nas siębiorców w zetknięciu z doświadczeniem inwestorów zanie wyobraża sobie wirtualnego świata. W Europie akcele- procentuje utworzeniem i ugruntowaniem się na rynku starratory biznesu zaczęły się rozwijać znacznie później. W Pol- tupów z województwa podkarpackiego – mówi Janusz Fudała, prezes RARR S.A. sce – jeszcze później. Akcelerator Start In Podkarpackie jest pierwszy na Podkarpaciu, jest też częścią ekosystemu Start In Podkarpackie, Trzy miesiące pracy, 5 minut prezentacji sprzyjającego rozwojowi nowych technologii oraz współpracy między społecznością startupowców, przedsiębiorców Celem Akceleratora Start In Podkarpackie jest przeproi uczelni wyższych. Ponieważ w regionie społeczność star- wadzenie startupu przez jego pierwszą fazę rozwoju i dotupowa dynamicznie się rozwija, akcelerator od samego po- prowadzenie projektu do etapu MVP (Minimum Viable Proczątku cieszył się zainteresowaniem młodych przedsiębior- duct). Następnym krokiem będzie skojarzenie startupu z odców, którzy szukali sposobu na rozwijanie i finansowanie powiednim Aniołem Biznesu, który poprzez zainwestowaswoich pomysłów biznesowych. ny kapitał, kontakty i swoje doświadczenie pomoże rozwiAkceleratory wspierające rozwój przedsiębiorczości charakteryzują się przede wszystkim tym, że w formie mentoriongu oferują młodym ludziom wiedzę, jak zrobić własny biznes. Wszystko dzieje się dynamicznie, w przyspieszonym tempie. Startupy przez kilka miesięcy przechodzą okres akceleracji, czyli przyspieszonego rozwoju, po to, by przygotować się do finałowego momentu, czyli „Demo Day”.
90
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
nąć projekt (tzw. smart money). Startupowcy będą szkoleni w zakresie skutecznego pitchingu przed inwestorami i efektywnego nawiązywania współpracy. Przez trzy miesiące będą uczestniczyć w obowiązkowych szkoleniach i warsztatach ze specjalistami w swoich dziedzinach, będą to m.in. szkolenia z zakresu technik sprzedaży, modeli biznesowych, marketingu, konstruowania planu finansowego, budowania wizerunku i zarządzania. W maju 2017 r. odbędzie się Demo Day, podczas którego startupowcy zaprezentują przed inwestorami swoje przedsięwzięcie. Po każdym 5-minutowym pitch elewatorze, tj. krótkiej prezentacji pomysłu, przez kolejne parę minut będą udzielać odpowiedzi na pytania z nim związane. Inwestorzy, wchodząc w dany projekt, dostarczą kompilację pomocy – doradztwa, mentoringu, kontaktów, a także pieniędzy. Do współpracy zostali zaproszeni: startupy z południowo-wschodniej Polski, inwestorzy – Aniołowie Biznesu, przedstawiciele funduszy Venture Capital, mentorzy, regionalne organizacje startupowe, uczelnie z regionu, samorządy województwa podkarpackiego, firmy organizujące wydarzenia startupowe oraz portale crowdfundingowe – społeczne (internetowe) finansowanie pomysłów. Ambasadorami akceleratora są młodzi podkarpaccy przedsiębiorcy: Norbert Pisz, Vadym Melnyk i Witold Mielniczek, których innowacyjne pomysły biznesowe zyskały uznanie w Polsce i na świecie. Szefem zespołu mentorów jest Mateusz Tułecki, pomysłodawca głośnej konferencji InternetBeta. – To pierwsza tak kompleksowa pomoc dla młodych ludzi w naszym województwie – zaznacza Janusz Fudała.
Firmy chcą inwestować w startupy – Z rozmów z dużymi firmami wiem, że chciałyby one zainwestować w najzdolniejszych ludzi w naszym województwie. Mają na to środki, ale nie do końca wiedzą jak to zrobić. Dla korporacji przeznaczenie środków na wejście kapitałowe jest mało znaczącym kosztem, natomiast zysk, jaki mogą dzięki temu wypracować, spory. Akcelerator Start In Podkarpackie będzie na bieżąco raportował inwestorom rozwój startupów, w które został zainwestowany kapitał, tak żeby inwestor wiedział, czy startup podąża zaplanowaną ścieżką, czy też idzie może w niewłaściwym kierunku. Chcemy wyważyć interesy obu podmiotów na rynku i umożliwić skuteczne transakcje finansowe. Będziemy zabezpieczać interesy inwestorów w zakresie zainwestowanego kapitału, a także interesy startupowców, którzy nierzadko obawiają się wrogich przejęć – wyjaśnia Janusz Fudała. Pierwsi potencjalni inwestorzy, skłonni zainwestować w najlepsze pomysły, już są. To CyfrowaFoto – największa cyfrowa drukarnia w Europie Środkowo-Wschodniej i lider w swojej branży na polskim rynku; Fibrain – producent kabli światłowodowych i osprzętu do budowy sieci światłowodowych oraz OPTeam, firma dostarczająca rozwiązania informatyczne dla biznesu, uczelni wyższych i instytucji publicznych. Który ze startupów zyska inwestora, okaże się w maju br. podczas Demo Day. Zaprezentuje się wtedy 11 startupów, które obecnie pracują nad rozwojem swoich pomysłów.
Agata Ĺ okaj.
Vissavi
- modowa marka z Rzeszowa podbija serca Polek
Tekst
Alina Bosak Fotografie
Krzysztof Ĺ okaj
Z
aczęło się od pięciu fasonów, zaprojektowanych po to, by ratować sprzedaż. Dziś Agata Łokaj, założycielka Vissavi, mówi, że wejście w branżę producencką było jej najlepszą decyzją. Marka, której specjalnością stały się sukienki, obecna jest już w niemal 70 polskich sklepach. Właśnie otwiera w Warszawie kolejny firmowy butik i planuje dalej rozwijać sieć. To sukces całego zespołu, który tworzą i którym rządzą kobiety. Chociaż pierwszym inwestorem był mężczyzna…
– Zawsze chciałam pracować na własny rachunek, być niezależną. Skończyłam studia z marketingu i zarządzania i postanowiłam założyć firmę – opowiada Agata Łokaj, uśmiechając się na wspomnienie czasów, kiedy miała więcej entuzjazmu niż wiedzy na temat prowadzenia działalności gospodarczej. – Ale dzięki temu miałam odwagę i nie szukałam z wyprzedzeniem przeszkód, które mogły mnie zniechęcić do podejmowania biznesowego ryzyka. Tak naprawdę to był dobry moment. Mój ojciec prowadził firmę budowlaną i zgromadził trochę kapitału, który zgodził się zainwestować w moją wymarzoną firmę. Dziś nie bez dumy mówi, że były to najlepiej ulokowane pieniądze w jego życiu. ciągu 15 lat wartość marki Vissavi wielokrotnie wzrosła. Na początku biznes miał polegać na importowaniu końcówek serii znanych odzieżowych marek i sprzedaży w Polsce po konkurencyjnych cenach. – Pomysł może i był dobry, ale firma nie przyniosła natychmiast oczekiwanych zysków. Przez pierwsze pięć lat właściwie uczyłam się biznesu – przyznaje właścicielka i dyrektor artystyczny Vissavi. – Prawie nic nie zarabiałam i zaczynałam mieć wątpliwości, czy warto w to wkładać tyle wysiłku i pracy.
W
Ważne decyzje Dziś Agata Łokaj mówi, że najlepszą decyzją w tych pierwszych latach okazało się porzucenie pierwotnego pomysłu i znalezienie niszy lepszej niż walka cenowa na rynku wypełnionym podobnym towarem, a co za tym idzie – wejście w branżę producencką. Trochę pomógł przypadek. – Ubrania na sprzedaż kupowałam w portugalskich i francuskich fabrykach. A to kraje, w których klimat jest zdecydowanie cieplejszy niż w Polsce. Sprowadzałam więc głównie lekkie rzeczy. Kiedy nadeszła zima, nie miałam stamtąd towaru odpowiedniego dla naszych klientek. I tak, trochę zmuszona przez życie, w trzecim roku działalności firmy zdecydowałam, że sami stworzymy kolekcję jesienną. Spodnie i spódnice. Krótka seria uszyta w zaprzyjaźnionym zakładzie krawieckim. Projekty Agata naszkicowała na papierze. Raptem pięć fasonów. – Zamówiliśmy po 15-18 sztuk każdego modelu. Trzy rozmiary. I to chwyciło. Sprzedaliśmy wszystko. Sukces sprawił, że firma zaczęła rozszerzać autorską kolekcję o sukienki, żakiety, płaszcze itd. W końcu całkiem zrezygnowała z importu rzeczy gotowych i zaczęła tworzyć ubrania pod własną marką. Już tamte pierwsze projekty dały przedsmak stylu, w jakim rozwinęło się Vissavi. Formy były klasyczne, ale oryginalne dzięki detalom. – Działałam zupeł-
Moda
nie intuicyjnie. Nie analizowałam, co jest na rynku modne, wyczekiwane. Narysowałam coś, co mi się po prostu podobało – wspomina twórczyni marki. Do dziś trzyma się tej zasady i potem z przyjemnością sama wkłada ubrania z metką Vissavi. Nosi je codziennie i jest najlepszą reklamą swojej firmy. Moda w jej życiu nie wzięła się znikąd. Babcia Agaty była krawcową, mama także szyła, a dom dzieciństwa wypełniały szmatki i gałganki. Od dziecka projektowała i szyła ubranka dla swoich lalek. Przerabiała, doszywała, obcinała, przygotowywała całe kreacje. Utalentowana plastycznie, poszła jednak za głosem rozsądku i zamiast artystycznej szkoły, wybrała liceum ogólnokształcące. – Ale cały czas coś tworzyłam, chodziłam na kursy malowania – zdradza. – To, co robię dziś, nie jest przypadkowe. Gdzieś ta moda siedziała w duszy małej dziewczynki, która projektowała ubranka dla lalek. Do dziś z dumą wspominam plecak szkolny, który dla siebie sama uszyłam. Miał mnóstwo detali i ozdobników. To było dla mnie coś naturalnego. Lubiłam się ubierać oryginalnie, chociaż nie ekscentrycznie. Kochałam sukienki.
Stawiam na własną sieć Właśnie poczucie smaku właścicielki, jej umiejętność odgadywania kobiecych gustów i pracy z ludźmi sprawiają, że ubraniowa marka z Rzeszowa odnosi coraz większe sukcesy. Pierwsze kolekcje Vissavi uszyła na zamówienie jedna zaprzyjaźniona pracownia krawiecka. Dziś firma współpracuje na stałe z kilkunastoma takimi zakładami na Podkarpaciu. Jej serce stanowi zespół kreatywny, którym kieruje szefowa firmy. Tu powstają projekty, konstrukcje, dobierane są tkaniny i dodatki oraz przygotowywana jest produkcja. – Najpierw analizujemy trendy, jakie będą obowiązywać w danym sezonie. Oglądamy pokazy mody, sprawdzamy trendbooki. Wachlarz tego, co będzie modne, zawsze jest bardzo szeroki. Wybieramy to, co nam się podoba, czego poszukują nasze klientki i na tej podstawie wypracowujemy założenia do pracy nad konkretnymi już projektami – opisuje Agata Łokaj. – Każdy z zespołu, ja również, przygotowuje szereg propozycji. Potem jest burza mózgów i ze wszystkich projektów wybieramy około 100 modeli, które tworzą kolekcję na sezon. onstruktor przygotowuje formy i powstają prototypy. Tę pierwszą kolekcję oglądają kontrahenci oraz kierowniczki sklepów. To czas na uwagi i poprawki. – Wykonanie ubrania o dobrej konstrukcji, które będzie dobrze leżało na wielu sylwetkach, jest sztuką. To wymaga czasu, warsztatu i odpowiednich nakładów finansowych. Chcemy mieć pewność, że ubrania będą dobrze się układać, mają odpowiednie dekolty, rękawy, długości. Nie robimy sztuki dla sztuki, ale ubrania dla kobiet, które mają je nosić, dobrze się w nich czuć i pięknie wyglądać. Z tego też powodu po pierwszych prototypach powstają kolejne – w najmniejszym i największym rozmiarze, jaki oferujemy, czyli 36 i 46. Potem jest czas na przymiarki na modelkach i wprowadzenie ostatecznych poprawek. Można ruszać z produkcją.
K
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
93
Moda
U
brania powstają z tkanin przede wszystkim europejskich. – Trochę sprowadzamy z Włoch, Holandii, Francji, ale dużo też kupujemy w Polsce – na pewno wszystkie dzianiny, wełny. Zamawiamy także w Turcji. To materiały z naturalnych włókien i mieszanek dobrej jakości, wysokogatunkowe poliestry. Podszewki powstają z bawełny, bambusa. Staramy się przy tym optymalizować cenę, by na nasze ubrania mogło sobie pozwolić wiele kobiet. Tworzenie takiej „dobrze skrojonej” oferty trwało kilkanaście lat. Ale konsekwencja opłaciła się. Vissavi posiada 13 sklepów firmowych w największych polskich miastach i w tym roku otwiera czternasty – w Warszawie. Do tego zaopatruje 5 sklepów franczyzowych i około 50 multibrandowych butików. – Stawiamy na własną sieć i ją chcemy rozwijać. Robimy to stopniowo, otwierając 2-3 sklepy rocznie. Damy o rozwój organiczny. Musimy przecież jednocześnie budować odpowiedni personel, w tej chwili około 80 osób, aby zapewnić właściwą obsługę całości. Na stałe zatrudniamy stylistkę, która odwiedza nasze sklepy i prowadzi szkolenia personelu, aby potrafił doradzać kobietom w doborze kreacji. Na taki Dzień Stylizacji i spotkanie ze stylistką zapraszamy również klientki. Dbamy, aby z produktem oferować coś więcej – poradę, modowe know-how – podkreśla właścicielka.
Co się podoba kobietom W każdej kolekcji jakiś model cieszy się szczególnym wzięciem wśród klientek. – Te hity bywają zaskakujące – przyznaje dyrektor artystyczny Vissavi. – Klientki „biją się” o sukienkę, która wydawała nam się przeciętna. Są zapisy na ten model w sklepie i trzeba nadążyć z produkcją. W ostatnim sezonie takim przebojem była sukienka z bardzo głębokim dekoltem, wypełnionym siateczką, dopasowana, mini, odcięta w pasie, z dwiema podmarszczonymi falbanami. Model projektowany z myślą o studniówkach, kupowały nawet 40-latki na świąteczne kolacje, firmowe wigi-
94
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
lie. To pokazuje, jak odważne robią się Polki. Coraz bardziej dbają o odpowiednią dietę i aktywność fizyczną, mają świetne figury i chcą się tym pochwalić. odę na zdrowie Agata obserwuje u wielu kobiet. Sama jest też zwolenniczką takiego stylu życia. Chociaż jest szefem firmy i mamą, nie wychodzi z domu bez śniadania i znajduje czas na jogę. – Polecam wszystkim – uśmiecha się. – Joga jest ogólnorozwojowa, każde zajęcia wyglądają inaczej, więc nie nużą. Świetnie relaksuje, wzmacniając i ciało, i ducha. Dzięki takiej dodatkowej pasji łatwiej jest w życiu i w biznesie. W modzie nie ma sztywnych zasad. Wciąż coś się zmienia. – Projektując ubrania, bierzemy pod uwagę, że kobiety mają różne sylwetki i typy kolorystyczne. Pamiętamy, że wśród naszych klientek są osiemnastolatki, szykujące się na bal maturalny, jak i 60-letnie elegantki. Dlatego w każdej kolekcji są dwie linie – młodzieżowa i klasyczna. Nasza specjalność to sukienki. Można powiedzieć, że każda pani znajdzie u nas odpowiednią dla siebie. To 90 procent naszej oferty – mówi Agata. – Skupiamy się na kobiecie. Nasze fasony podkreślają biust i talię. Akcentują atuty, bo wiemy, że kobieta, która będzie się czuła w sukience pięknie, podzieli się dobrą opinią o marce ze swoimi koleżankami. Ta filozofia w Vissavi się sprawdza i odpowiada też moim gustom. Buntuję się przeciwko unifikacji w modzie. Nie podoba mi się oversize i myślę, że ładna i dopasowana sukienka zmienia nastawienie do świata. Żal mi porzucania kobiecości na rzecz garnituru i krawata. Przecież prezes w spódnicy może być równie skuteczny, jak w spodniach.
M
Sama jest tego najlepszym dowodem i uważa, że osławiona damska intuicja to nie mit, ale cecha, która pomaga w rozwijaniu firmy. Sama się nią kieruje i nie ukrywa, że podejmując decyzje, opiera się nie tylko na rzeczowej analizie sytuacji, ale i swoich odczuciach. Kobieta – szef ma w sobie sporo empatii, a to ułatwia dobrą współpracę z innymi, tworzenie twórczej atmosfery i rozmowy z kontrahentami. Co więcej, stery w Vissavi właściwie trzymają dwie kobiety – podczas gdy nadzór nad produkcją pozostaje na głowie Agaty, finansami i sprzedażą zajmuje się jej mama, która po przejściu na emeryturę również postanowiła dołączyć do rodzinnego biznesu. bie podkreślają, że udało im się stworzyć miejsce, w którym panuje przyjazna atmosfera i wzajemna sympatia. – Jest pełna współpraca. Jeśli ktoś ma problem, może liczyć, że drugi pracownik chętnie mu pomoże. To dlatego, że moje dziewczyny – bo u nas pracują niemal same kobiety – są pasjonatkami swojej pracy, podobnie jak i ja, więc chociaż w firmie zdarzają się momenty, kiedy gonią terminy, trzeba rozwiązać jakiś problem, nie narzekają – uśmiecha się Agata i przyznaje: – Mam szczęście, bo lubię to, co robię. Uwielbiam modę, tak jak i moje projektantki. Kochamy ciągłe zmiany w trendach, śledzenie nowinek. Raz do roku wyprawiamy się do jednej z europejskich stolic mody – Paryża, Mediolanu, Barcelony, czy jak w tym roku – Lizbony. Podglądamy, co króluje w butikach, czym żyje ulica. Ale inspiracji dostarczają nie tylko wielcy projektanci. Często same kobiety, czasem tkaniny, obrazy. Z pomysłami nie mamy problemu. Raczej wymyślamy więcej niż można wyprodukować. Dopinanie każdej kolekcji to sztuka rezygnacji.
O
Nowe centrum projektowe Jak podkreśla twórczyni marki Vissavi, sercem firmy są ludzie, dlatego planując świętowanie 15-lecia, im postanowiła podziękować. – Wspólnie, całym zespołem, wybrałyśmy się na warsztaty pt. „Kobiecość” z coachem – Bogusławą Kolasińską. Były i tańce, i rozmowy, warsztaty psychologiczne, integrujące. Mam nadzieję, że dzięki temu będzie nam się razem pracować jeszcze lepiej. Ten jubileuszowy rok jest dla firmy wyzwaniem nie tylko z powodu otwarcia kolejnego butiku, ale również dlatego, że buduje w Parku Naukowo-Technologicznym Rzeszów-Dworzysko nową siedzibę – centrum logistyczno-magazynowe z dużym biurem projektowo-konstrukcyjnym – i uruchamia zakład, który będzie produkował małe serie oraz prototypy. Przeprowadzka planowana jest na przyszły rok. A na razie w sklepach debiutuje kolekcja wiosna/lato 2017. Co będzie modne w tym sezonie? – Tkaniny z delikatnym połyskiem, prześwitami. Będzie dużo błyszczących detali, haftów. Nie żegnamy się z koronkami, ponieważ wciąż są modne. Spodobały nam się również perłowe wykończenia – jasne kolory z perłowym błyskiem, które pięknie rozświetlają karnację, oczy i dodają szyku – mówi Agata Łokaj. – W nowej kolekcji jest też sporo mocnych kolorów, z czerwienią na czele, ale wracają także pudrowe róże, lazury oraz morskie błękity. Co do fasonów, jest dużo ołówkowych form z cięciami modelującymi sylwetkę, ale również rozkloszowane spódniczki. Nowością są długie sukienki, które znów wróciły na modowe wybiegi. Szykujcie się na lato w szyfonach.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Włodek Pawlik Trio.
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: 663-lecie lokacji Rzeszowa i wręczenie tytułów Honorowych Obywateli Rzeszowa dla: Rafała Wilka, prof. Tadeusza Markowskiego i prof. Tadeusza Pomianka oraz Zasłużonego Obywatela Rzeszowa dla Krzysztofa Ignaczaka.
Od lewej: Krzysztof Ignaczak, były siatkarz Asseco Resovii, Zasłużony Obywatel Rzeszowa; prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej, Honorowy Obywatel Rzeszowa; prof. Tadeusz Pomianek, współzałożyciel i prezydent WSIiZ w Rzeszowie, Honorowy Obywatel Rzeszowa; Aneta Radaczyńska, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki UM Rzeszowa; Rafał Wilk, mistrz paraolimpijski w kolarstwie ręcznym, Honorowy Obywatel Rzeszowa.
Od lewej: Rafał Wilk, mistrz paraolimpijski w kolarstwie ręcznym, Honorowy Obywatel Rzeszowa; Krzysztof Ignaczak, były siatkarz Asseco Resovii, Zasłużony Obywatel Rzeszowa.
Od lewej: Bogusława Markowska z mężem, prof. Tadeuszem Markowskim, rektorem Politechniki Rzeszowskiej; Aleksandra Ferenc; ks. bp Kazimierz Górny, biskup senior diecezji rzeszowskiej.
Włodek Pawlik, muzyk jazzowy.
Od lewej: prof. Tadeusz Pomianek, współzałożyciel i prezydent Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, Honorowy Obywatel Rzeszowa; prof. Tadeusz Markowski, rektor Politechniki Rzeszowskiej, Honorowy Obywatel Rzeszowa.
Od prawej: Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacka; ks. bp Kazimierz Górny, biskup senior diecezji rzeszowskiej.
Od lewej: ks. dr Wiesław Matyskiewicz; Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Rafał Wilk, mistrz paraolimpijski w kolarstwie ręcznym, Honorowy Obywatel Rzeszowa.
Od lewej: Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Wojciech Buczak, poseł PiS; Stanisław Kruczek, członek zarządu województwa podkarpackiego.
Tort na 663. urodziny Rzeszowa przygotowany przez cukiernię Julian Orłowski & Kazimierz Rak z Rzeszowa.
Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Rafał Wilk, były żużlowiec, mistrz paraolimpijski w kolarstwie ręcznym, Honorowy Obywatel Rzeszowa.
Od lewej: Andrzej Bajor, właściciel firmy Stalbudowa Kazex; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Adrian Bajor, właściciel firmy Stalbudowa Kazex.
Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe G2A Arena w Jasionce. Pretekst: X Forum Europa – Ukraina.
Od lewej: Karel Schwarzenberg, przewodniczący Komisji ds. Zagranicznych Parlamentu Republiki Czeskiej; Rebecca Harms, niemiecka eurodeputowana; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Borys Tarasiuk, zastępca przewodniczącego Komitetu Spraw Zagranicznych Rady Najwyższej Ukrainy; Bogusław Chrabota, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”.
Od lewej: Oleksandr Hanushchyn, przewodniczący Lwowskiej Rady Obwodowej; Robert Karczewski, prezes Korczowa Dolina sp. z o.o.; Julianna Orban Mate, dyrektor Via Carpatia EGTC; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego.
Od lewej: prof. Grzegorz Budzik, prorektor ds. Nauki Politechniki Rzeszowskiej; dr hab. Grzegorz Ślusarz, prorektor ds. Finansów i Organizacji Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Zygmunt Berdychowski, przewodniczący Rady Programowej Forum Ekonomicznego w Krynicy, Fundacja Instytut Studiów Wschodnich.
Od lewej: Joanna Bril, radna PiS w Sejmiku Województwa, Tomasz Leyko, rzecznik prasowy Urzędu Marszałkowskiego; Helena Dzieciuch, zastępca dyrektora Departamentu OrganizacyjnoPrawnego Urzędu Marszałkowskiego; Władysław Ortyl, marszałek województwa; Maria Kurowska, wicemarszałek województwa; Lesław Majkut, sekretarz województwa podkarpackiego; Lucjan Kuźniar, członek zarządu województwa podkarpackiego.
Od lewej: Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum - Zamku w Łańcucie, Oleksandr Hanushchyn, przewodniczący Lwowskiej Rady Obwodowej; Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego.
Od lewej: Anatolij Czemerys, prezes ukraińskiego NGO Instytut Zarządzania; Michał Tabisz, prezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka.
Od lewej: Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Andrij Deszczyca, ambasador Ukrainy w Polsce.
Od lewej: Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego; Maria Kurowska, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Joanna Bril, radna PiS w Sejmiku Województwa.
Od lewej: Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Inga Safader-Powroźnik, właścicielka ITS Communication.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: lek. Marcin Ściegienny, spec. chorób wewnętrznych; lek. Anna Kucharska, onkolog; dr n. med. Joanna Grzegorczyk, spec. chorób wewnętrznych , spec. rehabilitacji medycznej; dr hab. n. med. Krzysztof Gutkowski, gastroenterolog; lek. stom. Waldemar Mokrzyński; lek. Dorota Jędral - Gerritsen, spec. medycyny rodzinnej; lek. Janusz Kuczek, internista, kardiolog; lek. stom. Izabela Pasternak; lek. stom. Magdalena Jakubczyk; lek. stom. Aneta Daraż; lek. Beata Tworek, pediatra, spec. medycyny rodzinnej; Marcin Matysiak; lek. Anna Watras.
Od lewej: Waldemar Szumny, wiceprzewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; dr hab. n. med. Krzysztof Gutkowski, ordynator Kliniki Gastroenterologii i Hepatologii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim Nr 1 w Rzeszowie, nagrodzony za szczególne osiągnięcia w dziedzinie medycyny w woj. podkarpackim. Lek. stom. Izabela Pasternak, zwyciężczyni w kategorii lekarz stomatolog.
Dr n. med. Joanna Grzegorczyk, spec. chorób wewnętrznych , spec. rehabilitacji medycznej, wyróżniona w kategorii specjalista; Stanisław Mazur, prezes Centrum Medycznego MEDYK w Rzeszowie.
Od lewej: lek. Janusz Kuczek, internista, kardiolog, zwycięzca w kategorii specjalista; lek. Marcin Ściegienny, spec. chorób wewnętrznych, wyróżniony w kategorii lekarz rodzinny.
Od lewej: lek. stom. Magdalena Jakubczyk nagrodzona za uzyskanie największej ilości punktów z woj. podkarpackiego w Lekarsko-Dentystycznym Egzaminie Końcowym; dr n. med. Wojciech Domka, prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Rzeszowie.
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego w Rzeszowie. Pretekst: Plebiscyt Eskulap 2016, w którym pacjenci z Podkarpacia wybrali najlepszych, ich zdaniem, lekarzy w trzech kategoriach: lekarz rodzinny, specjalista i lekarz stomatolog.
Od lewej: dr hab. n. med. Krzysztof Gutkowski, ordynator Kliniki Gastroenterologii i Hepatologii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 1 w Rzeszowie; lek. Dorota Jędral-Gerritsen, spec. medycyny rodzinnej, zwyciężczyni w kategorii lekarz rodzinny; lek. Janusz Kuczek, internista, kardiolog, zwycięzca w kategorii specjalista; lek. stom. Izabela Pasternak, zwyciężczyni w kategorii lekarz stomatolog.
Lek. Dorota Jędral-Gerritsen, spec. medycyny rodzinnej, zwyciężczyni w kategorii lekarz rodzinny.
Mariana Mejkiw, wiceprezes MadMag sp. z o.o. i Piotr Mądrzyk, prezes MadMag sp. z o.o.
Lek. Beata Tworek, pediatra, spec. medycyny rodzinnej, wyróżniona w kategorii lekarz rodzinny.
Flesz ludzie i wydarzenia 2016 W listopadzie 2016 roku minęło 8 lat, odkąd wydaliśmy pierwszy numer magazynu VIP Biznes&Styl i... doczekaliśmy się gazety z ogromną pięćdziesiątką na okładce. A początek? Był trochę jak kadr z „Ziemi obiecanej” – „Ja nie mam nic, ty nie masz nic, on nie ma nic. To razem właśnie mamy tyle, w sam raz tyle, żeby założyć wielką fabrykę”. Marzył nam się magazyn opinii. Rzetelny, obiektywny, w którym nie ideologia, manipulacja, propaganda są świętością, ale uczciwe przedstawianie, analizowanie oraz opisywanie faktów. I to się udało. Ciągle jest możliwe i ciągle Czytelnicy cenią nas za to najbardziej. Kiedy na rynku ukazywał się pierwszy numer VIP-a, tak bardzo obawialiśmy się, czy dla takiego formatu starczy nam tematów i pomysłów, by gazetę wydawać latami. Nie doceniliśmy Rzeszowa i Podkarpacia. Przez ostatnich 8 lat mieliśmy okazję dokumentować tak wiele tak ważnych dla regionu wydarzeń, chwil, historii, życiorysów, że sami jesteśmy zaskoczeni, jak ambitnym, z ogromnym potencjałem jesteśmy regionem. Warto zawsze o tym pamiętać. Cały rok 2016 upłynął nam pod hasłem BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”. Na portalu www.biznesistyl.pl oraz na łamach VIP-a zapraszaliśmy do cyklicznych debat, jakie organizowaliśmy, by poruszać tematy ważne dla Rzeszowa, Podkarpacia, Polski. Nie unikaliśmy tematów trudnych, jak choćby debaty o wizji Polski na najbliższe lata, pytaliśmy o perspektywy rozwoju osobistego i zawodowego w mieście takim jak Rzeszów. Debatowaliśmy z rektorami największych uczelni w regionie o szkolnictwie wyższym na Podkarpaciu i jego współpracy z lokalnym biznesem. Nie unikaliśmy też trudnej rozmowy o roli kobiety w dzisiejszej Polsce, zwłaszcza w sferze publicznej, zdominowanej przez mężczyzn.
Był dramat – jest sukces. Kiedy 20 lat temu w Mielcu upadały zakłady lotnicze, 20 tys. ludzi stało przed widmem utraty pracy. Dziś bezrobocie w tym mieście należy do najniższych na Podkarpaciu. To efekt powołania specjalnej strefy ekonomicznej, która obejmuje grunty w Mielcu i innych lokalizacjach. Przyciągnęła nie tylko dużych, zagranicznych inwestorów. Dwie trzecie firm w strefie to polskie biznesy. Wśród nich fabryka Cobi, największy w Europie Środkowej i Wschodniej producent klocków konstrukcyjnych. Firma była jedną z pierwszych, które zainwestowały w Specjalnej Strefie Ekonomicznej Euro-Park Mielec. – Otrzymałem zezwolenie z numerem 12 – wspomina Robert Podleś, prezes Cobi S.A. – Kto wie, gdyby nie strefa w Mielcu, może dziś produkowałbym klocki w Chinach? Dziś w rozbudowanej, nowoczesnej fabryce w Mielcu Cobi zatrudnia 250 osób i produkuje zabawki do 42 krajów Europy, Azji i Ameryki Północnej.
102
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Wielokulturowe Podkarpacie. Zyndranowa, niewielka wieś w Beskidzie Niskim przy granicy ze Słowacją. Do 1945 roku mieszkało tu 175 rodzin, w tym do 1943 – 4 rodziny żydowskie i pięć cygańskich; resztę ludności stanowili Łemkowie. Roboty przymusowe w Niemczech i wysiedlenia w latach 1945 oraz Akcja „Wisła” w 1947 wyludniły wieś. Gwarna niegdyś Zyndranowa liczy dziś około 30 rodzin, głównie mieszanych, oraz kilka łemkowskich, ale wieś jest… centrum kultury łemkowskiej za sprawą niezwykłego muzeum. Przed laty wspólnie z łemkowskimi działaczami założyli je Maria i Teodor Goczowie. W marcu w podkarpackiej wsi Markowa otwarto Muzeum Polaków Ratujących Żydów podczas II wojny światowej im. Rodziny Ulmów. To pierwsze takie muzeum na świecie. Upamiętniające tragiczne losy Polaków i Żydów. Dokładnie 73 lata temu, 24 marca 1944 roku, niemieccy żandarmi zamordowali ośmioro Żydów z rodzin Szallów i Goldmanów, których ukrywali Józef Ulma i jego żona Wiktoria będąca w ósmym miesiącu ciąży. Hitlerowcy zamordowali też sześcioro ich dzieci. Budynek Muzeum jest przejmujący w swojej prostocie. Ma kształt długiego prostokąta, zakończonego trójkątnym, ostrym dachem. Bryła obiektu wchodzi w głąb ziemi. Przed budynkiem znajduje się obszerny plac z tabliczkami z nazwiskami mieszkańców Podkarpacia zamordowanych za pomoc Żydom. Z kolei na murze przy Muzeum umieszczono nazwiska osób, które Żydów ratowały.
Flesz ludzie i wydarzenia 2016 Na Podkarpacie coraz częściej ściągają ludzie z Polski, którzy akurat w naszym regionie odnajdują idealne warunki do pracy i życia. Jola i Maciej Magnuszewscy z „Innej Bajki” zawsze mieszkali na pograniczu. Trzy lata temu los sprowadził ich do Pagorzyny w Beskidzie Niskim. Znowu na pograniczu – województw małopolskiego i podkarpackiego. Jola RichterMagnuszewska, znana i popularna ilustratorka utworów i czasopism dla dzieci, oraz zajmujący się formami drewnianymi Maciej Magnuszewski, dopiero na południu Polski odzyskali spokój i harmonię. Od tej pory ich życie to już inna bajka. W przenośni i dosłownie, bo tak nazywa się pracowania tej pary. Macieja cieszą nieznane mu wcześniej ciepłe wiatry, w ilustracjach Joli zaczęli pojawiać się ludzie i góry, a synowie Kostek i Ignaś przestali chorować.
Przez pierwsze lata mało kto wierzył w ich potencjał. Gdy zmienili model biznesowy ze sklepu e-commerce na marketplace, w ponad 2 lata zyskali 150 tys. sprzedawców i ponad 10 mln kupujących. Zespół G2A.COM liczy dziś ponad 580 osób reprezentujących 30 narodowości. W najbliższym czasie firma planuje zatrudnić więcej utalentowanych pracowników tak, aby ich liczba sięgnęła tysiąca. Jej założyciele; Bartosz Skwarczek i Dawid Rożek, mają jasno sprecyzowany cel – doprowadzić do tego, aby G2A stała się pierwszą rozpoznawalną globalnie polską marką. – „G2A to taki Google z Rzeszowa, chcę tu pracować” – słyszą od wielu utalentowanych osób, które do nich przychodzą.
W czerwcu doczekaliśmy się otwarcia Centrum Wystawienniczo-Kongresowego, w którym od ponad pół roku odbywają się kongresy, konferencje, targi i seminaria. Był już m.in. prestiżowy Kongres 590 i X Forum Europa – Ukraina. Obiekt został wybudowany kosztem ponad 155 mln zł, a plany zakładają, że ma się w nim odbywać ok. 200 imprez rocznie. Pod koniec 2016 roku CWK zmieniło też nazwę na G2A Arena.
104
Z Magdaleną Jagiełło-Szostak, członkiem zarządu Krajowego Funduszu Kapitałowego S.A., rozmawialiśmy o przedsiębiorczości młodych Polaków. I choć ona sama jest zwolenniczką hasła: „Nie licz na kogoś, licz na siebie”, bo zawsze wychodziła z założenia, że trzeba być samorządnym, samofinansującym się i trzeba umieć zarobić tyle, żeby po zapłaceniu podatków, ZUS-u i całej reszty, zostało więcej niż tylko na waciki. Niemniej jednak, uważa, że to dobrze, iż pojawia się tyle programów i możliwości wsparcia dla przedsiębiorców. Czasem wydaje się, że one zachodzą na siebie i jest klęska urodzaju, a łatwość zdobycia grantów rozleniwia, ale dają jednak pozytywny efekt i są ludzie, którzy potrafią je dobrze wykorzystać. Na początku była miłość. Zaraz po niej wiara, gdy stanęli na polanie, gdzie przed laty ojciec Magdy pasł krowy, a oni uwierzyli, że stworzą tu, w Orelcu cudne miejsce na ziemi dla siebie i turystów. Dziś „Zagroda Magija Twórcze Bieszczady” Magdy i Janusza Demkowiczów to w Bieszczadach miejscówka kultowa, ale dla nich początek wyzwań. Rok temu uruchomili Bieszczadzkie Drezyny Rowerowe – i znów sukces. W pierwszym roku działalności, historyczną linią kolejową od Zagórza po Krościenko, gdzie po drodze widoki zapierają dech w piersiach, przejechało ponad 30 tys. osób. Certyfikat – Najlepszy Produkt Turystyczny Polski 2015, tylko to potwierdził.
Gościliśmy też u Mariusza Jerzego Olbromskiego, pisarza, dyrektora Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku pod Warszawą, długoletniego dyrektorem Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej. Dzięki niemu Stawisko stało się miejscem spotkań z pisarzami, naukowcami, aktorami, reżyserami. Często odbywają się też wernisaże wystaw, liczne są koncerty, pokazy filmów. Szkoda tylko, że Stawisko, a nie Przemyśl, Podkarpacie, korzysta z talentów Mariusza Olbromskiego.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
To była bez wątpienia historyczna chwila. W lipcu 2016 roku pierwsze samochody pojechały autostradą A4 na 41-kilometrowym odcinku Rzeszów – Jarosław. Oznaczało to, że ta autostrada, najdłuższa w Polsce, bo licząca 672 km długości, łącząca przejście graniczne z Niemcami w Jędrzychowicach z przejściem granicznym z Ukrainą w Korczowej, stała się przejezdna na całym swoim przebiegu. Budowa autostrady A4 była też największą inwestycją drogową w historii Podkarpacia.
Izabela Zatorska. Jest najlepszą biegaczką górską w historii polskiej lekkoatletyki i jedną z najlepszych na świecie, co dokumentują m.in. puchary i medale zgromadzone w kilku pomieszczeniach jej domu we Wrocance k. Krosna. Gdy osiągała najlepsze wyniki w sporcie wyczynowym, urodziła troje dzieci. Druga ciąża przekreśliła jej udział w olimpiadzie w 1988 roku. Nie żałuje. Utytułowana lekkoatletka we wrześniu 2016 r., w wieku 53 lat, biegiem na Elbrus w imponującym stylu zakończyła wyczynową karierę sportową. Teraz nie chce się z nikim ścigać, a sport będzie uprawiać dla przyjemności. I do tego namawia wszystkich. – Każdy może być mistrzem dla siebie, jeśli da z siebie wszystko i będzie podążał za marzeniami – mówi.
Dr hab. n. med. Maciej Machaczka, hematolog, zostawił Sztokholm i Centrum Hematologiczne Karolinska w Szpitalu Uniwersyteckim Karolinska Huddinge, by przenieść się na kierunek lekarski Uniwersytetu Rzeszowskiego i do Klinicznego Wojewódzkiego Szpitala nr 1 w Rzeszowie. Twierdzi, że w jego klinice w Sztokholmie jest kilku profesorów, docentów, kilkunastu doktorów nauk medycznych, ludzi, którzy są doskonałymi specjalistami z hematologii, którzy wykonują pełen zakres usług medycznych w zakresie chorób krwi i czy on tam będzie osobiście, czy nie, Karolinska Institutet znakomicie sobie bez niego poradzi. W Rzeszowie zaś czuje się bardzo potrzebny. Jednocześnie od kilku lat coraz mocniej tęsknił za Polską jako swoim krajem, a Rzeszów okazał się idealny do zamieszkania.
Flesz ludzie i wydarzenia 2016 On był nastolatkiem, gdy na lekcji fizyki usłyszał o wytwarzaniu prądu elektrycznego z promieniowania słonecznego przy wykorzystaniu zjawiska fotowoltaicznego i ta myśl, że energia ze światła słonecznego w ogniwach fotowoltaicznych może być za darmo, nie dała mu już spokoju! Ona, na automatyce i robotyce w Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, w ramach pracy semestralnej z ochrony praw autorskich zaproponowała żaluzje fotowoltaiczne i już było wiadomo, że pracy i wyzwań się nie boi. Te żaluzje były pierwszym fotowoltaicznym projektem Edyty Stanek i Dawida Cyconia, i tak już zostało. Fotowoltaika stała się ich pasją oraz pomysłem na małżeński biznes. W 2007 roku w garażu w Rzeszowie założyli ML System, a w styczniu 2016 roku wprowadzili się do nowej siedziby w strefie S1-3 w Jasionce, gdzie zatrudniają ponad 50 osób.
Wykłady otwarte ks. prof. Michała Hellera, cyklicznie odbywające się w Rzeszowie, cieszą się ogromnym zainteresowaniem. Tym razem światowej sławy kosmolog, fizyk, filozof i teolog, profesor Wydziału Filozofii Papieskiego Uniwersytetu Jana Pawła II w Krakowie, pracownik Obserwatorium Watykańskiego, członek zwyczajny Papieskiej Akademii Nauk i wielu towarzystw naukowych, autor kilkudziesięciu książek matematyczno-fizycznych i kosmologicznych, rozważał – „Czy Wszechświatem rządzi przypadek?” i ... Wszechświat nie mógłby funkcjonować bez przypadków!
Doktor Kamil Jan Bogacki w ostatnich latach jest postacią prawie zupełnie zapomnianą. Szkoda tym bardziej, że przyjaciel prezydenta Wilsona i lekarz Piłsudskiego pochodził z krośnieńskiej Korczyny. Znakomity lekarz i konsultant uniwersytetów europejskich oraz amerykańskich, osobisty lekarz Jozefa Piłsudskiego (1918-35), działacz niepodległościowy, żołnierz Legionów oraz Armii Krajowej. Obywatel świata i żarliwy polski patriota. Pamięć o nim próbuje przywrócić córka, Kamila Bogacka, która osiadła w Krośnie i prowadzi fundację charytatywną „Czyń Dobro, Mimo Wszystko”. W październiku 2016 roku rzeszowska kardiochirurgia obchodziła swoje 10. urodziny. Budowa oddziału rozpoczęła się jesienią 2004 roku i kosztowała ponad 45 mln zł. Podkarpacie było wówczas jedynym województwem w Polsce, w którym nie wykonywano operacji na otwartym sercu. Dr hab. n. med. Kazimierz Widenka został jego pierwszym ordynatorem i jest nim do dziś. – Miałem wtedy 38 lat, byłem świeżo po powrocie z Anglii i miałem przed oczami to, co było złego i dobrego w Wielkiej Brytanii, wiedziałem więc, jak od podstaw zorganizować oddział kardiochirurgii, by dobrze funkcjonował. Marzyłem, by te plany wcielić w życie – wspomina Widenka.
Niezwykła szklana twórczość Henryka Rysza, hutnika artysty, założyciela i właściciela Huty Szkła Artystycznego „Sabina” w Rymanowie, doceniana jest w galeriach szkła na całym świecie. Zachwycają się nią arabscy szejkowie, amerykańscy koneserzy sztuki, Anglicy i Rosjanie, ale w Polsce odmówiono mu wystawy w galerii sztuki tylko dlatego, że nie ma studiów plastycznych. Tym, co wyróżnia twórczość Henryka Rysza spośród innych artystów tworzących w szkle, są unikatowe modele żab i jaszczurek. Jak twierdzi, jest jedynym człowiekiem na świecie, który potrafi wykonać ze szkła takie rzeczy. Zdzisław, Tomasz i Zofia Beksińscy znów w Sanoku, z którego nigdy do końca nie wyjechali. „Ostatnią rodzinę” w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, która opowiada o 28 latach z życia tej niezwykłej rodziny, Sanok obejrzał na specjalnym pokazie, oczyma tych, którzy ciągle jeszcze ich tu pamiętają. Świetne kreacje Andrzeja Seweryna w roli Zdzisława Beksińskiego, Dawida Ogrodnika grającego postać Tomasza Beksińskiego i subtelna, ale przejmująca rola Aleksandry Koniecznej jako Zofii Beksińskiej. Największe jednak brawa należą się cichemu, bodaj największemu bohaterowi przedsięwzięcia, dr. Wiesławowi Banachowi, dyrektorowi Muzeum Historycznego w Sanoku. To dzięki jego ogromnej wiedzy, wynikającej z wieloletniej przyjaźni z genialnym malarzem oraz dbałości o archiwa Beksińskich, powstał wstrząsający, ale piękny obraz, ze świetną scenografią, muzyką i przejmującym przesłaniem. – Bo na przekór wszystkiemu, to jest film o miłości – podkreśla Wiesław Banach.
106
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017
Opracowanie Aneta Gieroń, Fotografie Tadeusz Poźniak
108
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2017