VIP Marzec-Kwiecień

Page 1



VIP BIZNES&STYL

26-31

Dr Anna Siewierska-Chmaj.

Dr Anna Siewierska-Chmaj: Dziś Europa musi wrócić do fundamentów tego, co stanowiło o unikalności projektu europejskiego w skali świata. Postawienie na jednostkę. Najważniejszy jest człowiek – musimy zawsze o tym pamiętać. To jest dorobek zarówno chrześcijaństwa, jak i Oświecenia!

Ludzie biznesu

RAPORTY i REPORTAŻE

Justyna Garstecka, właścicielka Motherhood Największe przekleństwo bywa źródłem mocy

Lwów i okolice Po kresowych bezdrożach

20

VIP TYLKO PYTA

26

Aneta Gieroń rozmawia z dr Anną Siewierską-Chmaj Nie wielokulturowość jest problemem...

SYLWETKI

34

Leokadia i Grzegorz Przebindowie Oni oraz „Mistrz i Małgorzata”

60

Zbigniew Józef Tobiasiewicz Chasyd kocha podróżnych i ubogich

54 98

Biznes rodzinny Z miłości do słodkości

KULTURA

88

VIP Kultura Jerzy Wygoda. Fotograf artysta

92 94 96

Rzeszów Carpathia Festival Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Już 56. edycja Maskarad. Festiwal Teatrów Ożywionej Formy


70 88

60

34

Styl Życia

8

Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Czy samorządy w Polsce potrzebują zmian?!

42

FELIETONY

48

64

Jarosław A. Szczepański Nad zgliszczami Aleppo

50

Magdalena Zimny-Louis Kto i dlaczego zawsze nadstawia ucho

ROZMOWY

40

Prof. Jerzy Bralczyk. Pan od języka

42

Historia Rzeszowa Jakie zagadki kryje Paniaga

98

BIZNES

64

Zagraniczni przedsiębiorcy w Aeropolis w Jasionce

70

Marek Bujny Światowe targi branży lotniczej

74

Kongres i Targi TSLA EXPO 2017 Impreza branży TSL i motoryzacyjnej

40

MODA

104

Koire Moda to coś więcej niż tylko ubranie

4

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

74


OD REDAKCJI

Dokładnie 13 lat temu Polska wstąpiła do Unii Europejskiej. Od 2004 roku do dziś wykorzystaliśmy ponad 90 mld euro dotacji i nie sposób nie zauważyć, jak bardzo zmienił się nasz kraj, także Podkarpacie. Jak wiele powstało nowych dróg, lotnisk, inwestycji w biznesie, kulturze i samorządach. W ciągu tych kilkunastu lat ogromnie przeobraziła się też Europa... i, niestety, przeżywa dziś być może jeden z największych kryzysów w swojej historii. Jak przyznaje dr Anna Siewierska-Chmaj, politolog: „Stary Kontynent ma globalne problemy, ale nie mamy globalnej polityki i globalnych rozwiązań. Kryzys migracyjny zachwiał równowagą Europy, nie tyle ze względu na ilość migrantów, bo z ich dużymi falami mieliśmy już w Europie do czynienia, ale ze względu na politykę wielokulturowości. Bo – co bardzo ważne i co zawsze trzeba podkreślać – to nie wielokulturowość jest problemem, ale europejska polityka wielokulturowości”. – Przedefiniowanie Europy i jej uniwersalnych wartości. Ateny, Rzym i Jerozolima – aksjologicznie Europa musi powrócić do korzeni, z których wyrosła, i to szybko – mówi rzeszowska politolog. Tym bardziej, że Europa to ciągle najlepszy ze światów, w jakim przyszło nam żyć. Podkarpacie dopiero uparcie walczy o to, by być jednym z najlepszych do życia regionów w Polsce. Od kilku dekad udowadniamy, że potrafimy zadziwić świat. Choćby przemysłem lotniczym i motoryzacyjnym, które dynamicznie się tutaj rozwijają. W maju potwierdzeniem tego będą Międzynarodowe Targi Lotnicze Aerospace&Defense Meetings – niech świat zobaczy, że Rzeszów jest stolicą polskiego przemysłu lotniczego! A dowodem, że nie tylko inwestowanie i wydawanie pieniędzy nam w głowie, niech będzie fakt, że rodzina Przebindów – filologów, naukowców i tłumaczy, związana z Krosnem, zachwyciła nie tylko rynek wydawniczy, ale przede wszystkim czytelników, nowym, rewelacyjnym przekładem „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa. Europejska klasyka w najpiękniejszej postaci! 

redaktor naczelna


REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21

zespół redakcyjny fotograf

Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Ewelina Czyżewska biuro@biznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

Mecenas Gali

www.facebook.com/vipbiznesistyl

Sponsorzy główni Gali


Piknikowanie

Tradycja

wielkiej majówki

Elżbieta Kruszyńska.

Długi weekend majowy - czas grillowania w ogrodzie, ale także ucztowania na trawie. Pikniki obecnie są bardzo modne. Pewnie dlatego, że miejsc, w które można się wybrać z całą rodziną i zjeść smaczny posiłek na łonie natury, jest coraz więcej. Wystarczy ładna pogoda, koszyk z pysznościami i miękki koc. – Bo komu z nas nie marzy się relaks pośród zapachu świeżych kwiatów, szumu drzew, śpiewu ptaków, a do tego z ulubioną przekąską w ręce – mówi Elżbieta Kruszyńska. iedyś spędzanie wolnego czasu na świeżym powietrzu było czymś naturalnym. Dziś to, póki co, modny trend. – Na Zachodzie jest to bardzo powszechne, u nas powoli otwieramy się na takie możliwości – tłumaczy Elżbieta Kruszyńska, właścicielka restauracji „Cafe Bazylia” w Rzeszowie. – W Polsce nie ma jeszcze tego nawyku w społeczeństwie, że ludzie bez wstydu wychodzą na trawę z kocem i koszem piknikowym. Czasem kłopotem bywa też niepewna pogoda. Piknik to nie tylko zdrowa, ale też przyjemna forma spędzania wolnego czasu. To również możliwość pobycia razem. Piknikowanie nie wymaga również dużych nakładów finansowych. Wystarczy koc, kosz wiklinowy i coś dobrego do jedzenia. – Największą zaletą ucztowania na trawie jest to, że możemy to robić praktycznie wszędzie. Na łące pełnej kwiatów, leśnej polanie, w parku miejskim, a nawet we własnym ogródku – wymienia Elżbieta Kruszyńska. – Ważne jest jednak, aby decyzję o tym, gdzie zorganizujemy piknik, podjąć, zanim wyruszymy z domu. Dobrze, żeby to miejsce nie było bardzo zaludnione, tym bardziej jeśli przy okazji myślimy o aktywnym wypoczynku, takim jak wspólna gra w piłkę, spacer czy jazda na rowerze. Wtedy najlepiej wyruszyć za miasto, gdzie jest zdecydowanie więcej przestrzeni. Piknik można również połączyć z grillowaniem.

K

Przepis na „majówkowy” piknik Pomysłów na potrawy piknikowe jest nieskończenie wiele. Warto jednak zadbać o to, by produkty w koszyku były nie tylko smaczne i zdrowe, ale też łatwe do przetransportowania. Ponadto dobrze jest przygotować je tak, aby ich walory smakowe, utrzymywały się nawet przez kilka godzin. – Mamy dużą dowolność w serwowaniu przekąsek, napojów, owoców czy deserów piknikowych – zaznacza właścicielka restauracji. – To kwestia gustu i fantazji, ale też i czasu, którego potrzebujemy na ich przygotowanie. Bo chodzi o to, żeby te dania były łatwe i szybkie do zrobienia. Jeśli na ich przygotowanie poświęcimy zbyt dużo czasu i pracy, ze zmęczenia minie nam chęć piknikowania. Zrezygnujmy też z zastawy, nawet jeśli urządzamy piknik w przydomowym ogrodzie. Wystarczą jednorazowe tacki i sztućce. Komponując piknikowe menu warto pamiętać, by nie zabierać zbyt wielu produktów, które źle znoszą wysoką temperaturę. Poszczególne smakołyki trzeba też odpowiednio zapakować. Zawinąć w papier śniadaniowy lub w folię aluminiową, a kruche i sypkie umieścić w szczelnych pojemnikach. – Potrawy dobrze jest też podzielić na komponenty – doradza Elżbieta Kruszyńska. - Chodzi o to, aby jedzenie nie „podmakało”, bo zdecydowanie traci na apetyczności. Dlatego jeśli przygotowujemy sałatki, nie zalewajmy ich od razu sosem, a kanapek nie przekładajmy warzywami. Odpowiednio przygotowane pomidory, ogórki, paprykę czy rzodkiewkę, zabieramy ze sobą jako dodatek. W miejsce tradycyjnych kanapek możemy przygotować też inne potrawy. Mogą to być np. pieczone pierożki z różnego rodzaju farszem oraz ciekawym dipem. Bardzo dobrze sprawdzają się też zwijane tortille, albo małe pizzerinki z dodatkami. A jeżeli chcemy coś na deser, przygotujmy mus owocowy albo weźmy suche ciasteczka. Świetną przekąską będą również świeże owoce: truskawki, jabłka czy winogrona. – Pamiętajmy, że na piknik zabieramy tylko to, co rzeczywiście lubimy – dodaje restauratorka. – Warto też zarezerwować sobie wystarczająco dużo czasu, by w spokoju zjeść to, co przygotowaliśmy. 

Tekst Ewelina Czyżewska Fotografia Tadeusz Poźniak


Od lewej: Agnieszka Pawłowska, Tomasz Soliński, Mariusz Kawa oraz prowadzące debatę Katarzyna Grzebyk i Alina Bosak.

Debata BIZNESiSTYL „Na Żywo”

Czy ordynacja wyborcza i samorządy w Polsce potrzebują zmian Zwolennicy kadencyjności na stanowiskach wójtów, burmistrzów i prezydentów miast podkreślają, że czas zerwać z samorządową nomenklaturą. Ale czy rzeczywiście jest to lek na układy? Jakich zmian potrzebuje ordynacja wyborcza, by samorząd był rzeczywistą reprezentacją mieszkańców gminy, miasta, powiatu? Na te pytania próbowaliśmy odpowiedzieć w trakcie debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo” w hotelu Hilton Garden Inn w Rzeszowie wraz z zaproszonymi gośćmi: prof. nadzw. dr hab. Agnieszką Pawłowską, dyrektorem Instytutu Nauk o Polityce UR; Mariuszem Kawą, burmistrzem Strzyżowa, wcześniej radnym Sejmiku Województwa Podkarpackiego, oraz dr. nauk ekonomicznych Tomaszem Solińskim, od 5 lat zastępcą prezydenta Krosna.

Tekst Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak Na początku roku Jarosław Kaczyński, lider PiS, poinformował o planach zmiany ordynacji wyborczej. 15 stycznia w wywiadzie udzielonym szczecińskiej Telewizji Publicznej powiedział: „(…) są to zmiany bardzo oczekiwane przez społeczeństwo. Będą to zasady, które zabezpieczą wybory przed jakimiś nadużyciami”. Rzeczywiście, wybory samorządowe z 16 listopada 2014 r. pozostawiały dużo do życzenia. Mieliśmy do czynienia z awarią systemu informatycznego, opóźnieniem podania wyników, wysokim odsetkiem głosów nieważnych, rozminięciem się wyników sondaży z dnia wyborów i oficjalnych rezultatów. Zmiany, o których mówił prezes Kaczyński, miałyby zapewniać większą jawność podczas wyborów, m.in. dzięki przezroczystym urnom w lokalach wyborczych i uczestnictwu wszystkich członków komisji wyborczej w liczeniu głosów. Prezes PiS wskazał także na potrzebę wprowadzenia zasady dwóch kadencji dla wójtów, burmistrzów i prezydentów miast. opinii profesor Agnieszki Pawłowskiej, której badania naukowe koncentrują się wokół samorządu terytorialnego, rozwoju lokalnego i regionalnego, zmiana ordynacji wyborczej jest potrzebna. – Pożądane zmiany w ordynacji wyborczej nie dotyczą jednak wyłącznie samorządu – zaznaczyła pani profesor. – Kwestie związane z niedziałającym systemem informatycznym w równym stopniu mogły dotknąć wybory do Sejmu, Senatu, czy prezydenckie. Zatem pewne usprawnienia techniczne i odświeżenie Państwowej Komisji Wyborczej byłoby wskazane. Są potrzebne zmiany w kodeksie wyborczym. Ten, który został przyjęty w 2011 r., był obarczony np. taką wadą, że w protoko-

W

8

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

łach obwodowych komisji wyborczych nie wskazywano powodu, dla którego głos został uznany za nieważny. I trudno było ocenić, jaka była przyczyna oddania tego nieważnego głosu. Tak naprawdę to są kwestie niuansów – czasami drobnych, ale jak widać znaczących. rofesor wskazała, że ważna jest także edukacja. W wyborach samorządowych w 2014 r. wprowadzono książeczkę do głosowania i wyborcy najwyraźniej nie zostali dostatecznie poinformowani, w jaki sposób mają głosować. – Jednocześnie nie przechodziłabym tak gładko od zmian w kodeksie wyborczym do ograniczenia liczby kadencji – mówiła pani profesor. – To drugie jest ingerencją w cały system instytucji samorządowych. Jest jeszcze inny problem – wyniki wyborów lokalnych nie odzwierciedlają preferencji wyborców. Np. wybory do rad powiatu są tak zorganizowane, że nie wszystkie gminy mają swojego reprezentanta w radzie powiatu. To istotna ułomność systemu. Dyskusja o ordynacji wyborczej do samorządu terytorialnego na pewno jest potrzebna, a obok niej dyskusja nad ograniczeniem liczby kadencji. Zwolennicy zmian w samorządach twierdzą, że w wielu obowiązują skostniałe układy, które już dawno przestały reprezentować ogół mieszkańców. Te sugestie rozmijają się jednak z sondażami. W badaniach CBOS z 2015 r. władze samorządowe dobrze oceniło aż 67 procent ankietowanych. Od momentu reaktywacji samorządu w 1990 r., zaufanie do władzy lokalnej systematycznie rośnie, a wybór władz samorządowych jest przez Polaków postrzegany jako ważniejszy niż wybory parlamentarne. To oznacza, że zmiany w samorządach trzeba wprowadzać rozważnie.

P


SALON opinii – Chciałbym przede wszystkim poznać cel takich zmian, bo dopiero wtedy mógłbym je właściwie ocenić – stwierdził dr Tomasz Soliński. – Jeżeli celem zmian są jakieś niejasne układy w samorządach, lokalne powiązania, to odpowiem, że nigdzie indziej nie ma tak ścisłego nadzoru społeczeństwa jak w samorządach lokalnych. Dodatkowo, wiele instytucji kontrolnych na bieżąco sprawdza działania podejmowane przez samorządy. W przypadku funkcji obejmowanych w wyborach bezpośrednich – wójta, prezydenta, burmistrza – istnieją skuteczne narzędzia weryfikacji ich pracy. W momencie, gdy np. włodarz gminy nie spełnia oczekiwań mieszkańców, mogą go odwołać w referendum. W poprzedniej kadencji w referendach odwołano z funkcji kilkunastu samorządowców. Mechanizmy formalne ingerowania w to, czym w trakcie kadencji zajmuje się wójt czy prezydent miasta, a czym np. poseł, są nieporównywalne. Ograniczenie kadencyjności nie zapobiegnie łamaniu prawa, a zapewne przyczyni się do krótkookresowego planowania i doraźnego działania. Obecny stan prawny nie ogranicza liczby kadencji i tym samym wyzwala planowanie strategiczne wykraczające ponad dwie kadencje, a dotyczy projektów najważniejszych dla rozwoju miast czy gmin. Z tego względu uważam, że ograniczenie kadencji nie będzie korzystne dla rozwoju i mieszkańców. iceprezydent Krosna przytoczył też liczby, które tłumaczą, dlaczego dla obywateli samorządy terytorialne są tak ważne. – Odpowiadają za realizację 75 proc. inwestycji publicznych w Polsce. Duży poziom zaufania społecznego wynika z tego, że samorządowcy są najbliżej mieszkańców, mają z nimi bezpośredni kontakt. Osoby, które nie są sympatykami wójta, burmistrza czy prezydenta, mogą same zaangażować się w sprawy samorządu i ubiegać o mandat radnego, co umożliwi im bezpośrednią kontrolę władz samorządowych. Każdy obywatel może skorzystać z prawa dostępu do informacji publicznej, a także uczestniczyć w posiedzeniach komisji, obradach sesji rad miast czy gmin – często takie sytuacje mają miejsce – mówił dr Soliński. Mariusz Kawa, przedsiębiorca, który do samorządu trafił już 15 lat temu, zgodził się z prof. Pawłowską, że system wyborczy i kadencyjność próbuje się dziś sprowadzić do jednej dyskusji, a to zupełnie oddzielne tematy. W tym pierwszym można by poruszyć sprawę wprowadzenia powszechnego głosowania w formie elektronicznej. – Czy przypadkiem nie uzyskalibyśmy zupełnie innych wyników wyborczych, jakie dziś możemy estymować? – zapytał burmistrz Strzyżowa. – Rozwiązań systemowych dla kodeksu wyborczego może być bardzo wiele. Jestem jednak wielkim przeciwnikiem sprowadzania dyskusji do „luźnych” oskarżeń: „Są nieprawidłowości”. Jeśli są nieprawidłowości, to należy podejmować odpowiednie kroki prawne, a nie wrzucać wszystkich do jednego worka z „nieprawidłowościami”. Generalizowanie jest niesprawiedliwe wobec tych, którzy wiele lat życia poświęcili pracy w samorządzie. Opinia, że są to „ciepłe posadki” nie przystaje do dzisiejszej rzeczywistości. Może kiedyś. Z kilkunastoletniego doświadczenia wiem, że z każdym rokiem jest trudniej. Tempo zmian przepisów we wszystkich dziedzinach, którymi zajmuje się samorząd, jest tak potworne, że niezmiernie trudno jest opanować bieżące funkcjonowanie tej instytucji. Wynagrodzenie też nie jest tak atrakcyjne jak kiedyś. Jako burmistrz zarabiam podobną kwotę, co mój poprzednik 15 lat temu, zatem realnie o wiele mniej. Podwyżki nie są jednak społecznie akceptowane.

W

Mariusz Kawa. Burmistrz Kawa, który pracował również w instytucjach rządowych, stwierdził, że samorządy dużo lepiej gospodarują publicznymi środkami, są bardziej wiarygodne i lepiej kontrolowane przez obywateli. Ludzie znają wójta, wiedzą, gdzie mieszka, czym jeździ, jaką ma rodzinę. – Mimo to, jestem za ograniczoną liczbą kadencji – oświadczył Mariusz Kawa. – Zapewne nie ma rozwiązania idealnego. Jednak w najmniejszych gminach często wójtowi brakuje konkurencji. Im ta jednostka samorządu terytorialnego większa, tym więcej kontrkandydatów i większy wybór dla obywateli. Trwanie wójta, burmistrza, prezydenta na stanowisku przez długi okres ma także negatywne konotacje. Nie prawne, ale związane z wypaleniem zawodowym. graniczenia liczby kadencji chcą także wyborcy. Według opublikowanych na początku marca przez CBOS wyników badań opinii publicznej, opowiada się za nimi 51 proc. Polaków. 40 procent jest przeciwnych. – Nie ma jednej dobrej odpowiedzi – uważa prof. Pawłowska. – I zgadzam się, że ważny jest cel zmian. Zapowiedź Jarosława Kaczyńskiego zrozumiałam jako nie tyle walkę z nieprawidłowościami w sensie korupcji, wydatkowania środków publicznych, tylko jako walkę z tzw. układem. Problem polega na tym, że układ łatwo zdiagnozować, ale trudno udowodnić, że jest. Załóżmy, że mamy ograniczenie do dwóch kadencji. Jeżeli ktoś opiera swoje działania na różnych powiązaniach, to tak będzie rządził i najprawdopodobniej jego następca powieli ten schemat. To także kwestia środowiska i tego, czy akceptuje taki sposób funkcjonowania władz publicznych. Na pewno jest krzywdzące uznanie, że w samorządach te układy dominują. De facto byłoby krzywdzące pozbawienie możliwości kandydowania w najbliższych wyborach dwóch trzecich takich samorządowców, bo taki jest ułamek tych, którzy pełnią obecnie funkcję co najmniej dwie kadencje. Chociaż, zdaniem pani profesor, ograniczenie kadencji nie jest sposobem na układy, to takie regulacje w nielicznych krajach obowiązują. – We Włoszech można być wybranym na dwie 5-letnie kadencje, w Portugalii – na trzy 4-letnie, w Niemczech jest ograniczenie wiekowe – do 65. roku życia. We Włoszech można się starać o wybór na trzecią kadencję, jeśli jest się burmistrzem w małej gminie. Dlaczego? Bo są gminy, w których nie ma potencjału ludzkiego na to stanowisko – zarządzanie gminą wymaga zdolności menedżerskich,

O

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

9


SALON opinii

Prof. Agnieszka Pawłowska. a nie przywódczych. W Stanach Zjednoczonych ok. 10 proc. gmin przyjęło rozwiązania związane z ograniczeniem kadencji, ale przede wszystkim ograniczenie dotyczy radnych, a nie organów wykonawczych – oznajmiła prof. Pawłowska. – W wielu państwach europejskich burmistrzowie nie są wybierani w wyborach bezpośrednich. Rządzą kolegialne zarządy, tak jak to było u nas przed rokiem 2002. Ale zmieniono ustawę i wprowadzono bezpośredni wybór wójta, burmistrza i prezydenta, bo liczne rady nie były w stanie się dogadać i stworzyć koalicji, która wyłoni mocną, stabilną władzę wykonawczą. I rzeczywiście, ta zmiana władzę wykonawczą ustabilizowała. Teraz z kolei radni się skarżą, że zaczynają się czuć wyłącznie ciałem doradczym przy wójcie czy prezydencie. Szczególnie w dużych miastach. ładza jest oceniana przez mieszkańców na podstawie zmian, jakie realnie zachodzą w ich otoczeniu, przypominał dr Tomasz Soliński: – Widzą oni na co dzień, czy poprawiła się infrastruktura drogowa, warunki do prowadzenia działalności gospodarczej i tworzenia nowych miejsc pracy, jak zorganizowany jest system edukacji, czy mają dostęp do żłobków, przedszkoli, oferty kulturalnej, przestrzeni i infrastruktury rekreacyjno-sportowej, jak funkcjonuje system opieki zdrowotnej. Mieszkańcy porównują rozwój swojej gminy z innymi, sąsiednimi, czy też podobnymi i na tej podstawie oceniają efektywność działań władz. Pomiędzy samorządami istnieje już niemal taka konkurencja, jak między firmami, chociaż cele są inne niż w biznesie. Ocena tych uwarunkowań przekłada się na postrzeganie władzy samorządowej, na czele której stoi wójt, burmistrz czy prezydent. Nie wystarczy, że lider samorządu będzie dobrze administrował, ale przede wszystkim musi efektywnie zarządzać miastem czy gminą. Wiceprezydent Krosna przypomniał, że w całej masie badań prowadzonych przez różne instytucje, uczelnie i media, w pierwszej dziesiątce najlepiej ocenianych miast Polski od lat rządzą ci sami prezydenci, co oznacza, że wielokadencyjność sprzyja efektywności. Z pewnością ta korelacja nie występuje we wszystkich z około 2500 polskich gmin, ale gdy popatrzymy na takie miasto jak Krosno, które zajmuje czołowe miejsca w rankingach zrównoważonego rozwoju w Polsce, to ograniczenia kadencyjności nie sposób popierać. – Obserwujemy zjawisko dużych zmian społecznych, idącej nowej fali ludzi urodzonych w latach 80., którzy rzeczywistość postrzegają zupełnie inaczej niż ich rodzice. Koncentru-

W

10

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

ją się na bardzo wąskich, wybranych specjalizacjach, a reszta świata interesuje ich mniej. Mamy zatem grupę, która za chwilę pod wpływem emocji, impulsu może pójść, zagłosować i zrobić rewolucję. Dlatego mówiłem wcześniej o kwestii elektronicznego głosowania – przypomniał Mariusz Kawa. – Mamy też sporą część społeczeństwa, która systematycznie uczestniczy w głosowaniach. Koncentracja polityczna w samorządach poszła w kierunku tej grupy stałej, niosącej pewną siłę wyborczą, ale czy to właściwy kontekst dla tak ogromnych zmian społeczno-gospodarczo-politycznych, z jakimi mamy do czynienia u siebie i które też widzimy? – pytał burmistrz. Dodał też: – Mam inną wizję funkcjonowania w samorządzie niż mój poprzednik. Może miał na to wpływ mój pobyt w Stanach Zjednoczonych. Chcę bardziej obywatelskiego podejścia do władzy w samorządzie, bez koncentrowania się na tym, czy będę miał potencjał wyborczy po zakończeniu kadencji, czy nie. Dlatego tak mocno postawiłem na współpracę z organizacjami pozarządowymi. Jeżeli ktoś chce w jakikolwiek sposób przyłączyć się do takiego działania, zachęcamy go. Inwestujemy w dzieci i młodzież, także w sprawy socjalne. Ekonomię społeczną rozumiem jako przywracanie ludzi do funkcjonowania społeczno-gospodarczo-obywatelskiego. Mamy w Polsce jakiś problem z obywatelskością. I nie wiem, czy na jej rozwijaniu rzeczywiście wszystkim zależy. Czasem usta decydentów są pełne frazesów i popierania obywatelskości, a z drugiej strony nie wszystkie rozwiązania te nurty obywatelskie wspierają, bywa, że zamykają przed nimi drzwi. Nawiązując do słów ministra Błaszczaka, które padły 29 marca na obradach Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu Terytorialnego – „Nikt nie jest niezastąpiony” – zapytaliśmy Mariusza Kawę, gdzie mógłby się sprawdzić samorządowiec ustępujący po dwóch kadencjach. urmistrz Strzyżowa ostrożnie zaproponował opcję „miękkiego lądowania” w administracji samorządowej, zaznaczając, że zdaje sobie sprawę, iż jej wprowadzenie może być skomplikowane. – Dla lidera lokalnego tzw. czarna dziura po latach spędzonych w samorządzie nie jest komfortowa, na pewno nie zachęci go do wzmożonej aktywności. Może słuszne byłoby, gdyby nowy wójt, burmistrz czy prezydent miał prawny obowiązek zatrudnić swojego poprzednika na dowolnym stanowisku w urzędzie za np. połowę pensji? – zastanawiał się burmistrz. – To, czy poprzednik przyjmie takie stanowisko i czy będzie się dogadywał z szefem, jest zupełnie inną kwestią, ale zapis prawny chroniłby samorządowca ustępującego po dwóch kadencjach, który miałby zagwarantowaną pracę i dwa lata na znalezienie innej pracy. Nie zajmowałby się tym podczas drugiej kadencji. Nie wiem, czy takie rozwiązanie funkcjonuje gdziekolwiek w świecie. rofesor Agnieszka Pawłowska stwierdziła, że takie rozwiązanie jest dyskusyjne i że nie zna podobnego przypadku w innych krajach, gdzie nowa władza zapewnia starej „miękkie lądowanie”. Odniosła się też do słów ministrów i posłów o tym, że samorządowcy mogą swoje umiejętności wykorzystywać gdzie indziej. – Bardzo łatwo jest tak powiedzieć – stwierdziła. – Załóżmy, że mamy dwie kadencje w samorządach. W takiej sytuacji nowy samorządowiec przez pierwszą kadencję uczy się, a przez drugą zastanawia, co będzie robił po. Profesor zwróciła uwagę na system obowiązujący we Francji, gdzie mandaty kumulują się. Można tam być jednocześnie merem, ale też deputowanym lub senatorem, więc sa-

B

P


SALON opinii morządowcy mają zakotwiczenie w innym organie władzy przedstawicielskiej. Spotyka się to jednak z krytyką ze strony społeczeństwa, gdyż mer bywa merem „na pół gwizdka”, parlamentarzystą również. W Polsce problem leży głównie w niskiej konkurencyjności wyborów. – Trzeba raczej postawić na edukację obywatelską. Nie wierzę w możliwość zmian tzw. układów przez prosty przepis prawny, ograniczający liczbę kadencji. dy przytoczyliśmy opinie pracowników administracji samorządowej, że w gminie, która liczy ok. 20 tys. mieszkańców, do wygrania wyborów wystarczy, by wójt powiązał w sieć zależności ok. 10 proc. osób, nie tylko poprzez zatrudnienie w urzędzie czy podległych instytucjach, ale także przez wsparcie finansowe dla organizacji pozarządowych, kół gospodyń, strażaków czy udogodnienia inwestycyjne, nasi rozmówcy zgodnie stwierdzili, że na tym polega zadanie gminy. – Przecież zadaniem burmistrza, wójta jest wspieranie społeczeństwa obywatelskiego. Taki zarzut można sformułować wobec każdego w każdej sytuacji – powiedziała prof. Pawłowska. Zdaniem dr. Solińskiego, jeśli zostanie zrealizowany projekt polityczny dotyczący ograniczenia kadencyjności, wówczas samorządowcy, którzy nie mogliby kandydować w kolejnych wyborach do samorządu lokalnego, powinni mieć parytet np. 50 proc. miejsc na listach w wyborach do parlamentu albo do sejmiku. Mariusz Kawa zwrócił uwagę na standardy w administracji. – W stosunku do wójta, burmistrza czy prezydenta nie ma żadnych standardów, za to są wobec ich zastępców. Pojawia się tu pytanie, co jest istotne na tych stanowiskach – wykształcenie czy predyspozycje? Pani profesor mówiła, że przez pierwszą kadencję samorządowiec będzie się uczył, a przez drugą zastanawiał nad swoim losem. Pewna standaryzacja funkcji publicznych przyniosłaby efekt. Są przecież oferty studiów dla administracji publicznej. Prof. Pawłowska zwróciła jednak uwagę, że cenzus wykształcenia ograniczyłby znacznie bierne prawo wyborcze. Tomasz Soliński zaznaczył, że w wyborach bezpośrednich najlepszym weryfikatorem jest społeczeństwo, które zwłaszcza w małym środowisku gminnym nadzoruje władzę. – W wyborach 2010-2014 jedna trzecia prezydentów miast na prawach powiatu straciła zaufanie społeczne i została zastąpiona przez nowych samorządowców. To znaczy, że mieszkańcy negatywnie ocenili efekty ich pracy i dali temu wyraz właśnie w dniu wyborów. yskutowaliśmy także o wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego ze stycznia 2017 r., który przyznał, że bierze pod uwagę głosy domagające się przywrócenia wyborów proporcjonalnych w samorządzie, szczególnie w miastach i gminach poniżej 20 tys. mieszkańców. Oznaczałoby to zejście struktur partyjnych na poziom mniejszych samorządów. Na ile wtedy władza samorządowa reprezentowałaby mieszkańców? Prof. Pawłowska zaznaczyła, że okręgi jednomandatowe obowiązują we wszystkich gminach, które nie są na prawach powiatu, więc kodeks z 2011 roku zwiększył wpływ mieszkańców na skład rady. – W ciągu 27 lat samorządy uniezależniły się od partii politycznych. Najbardziej upartyjnione są wybory do sejmików wojewódzkich. W gminach bardzo dobrze funkcjonują komitety wyborcze, więc wątpię, że społeczeństwo chce przywrócenia wyborów proporcjonalnych, gdyż byłby to powrót partii politycznych do samorządów gminnych – sko-

G

D

Tomasz Soliński. mentowała profesor. – Jednomandatowe okręgi wyborcze to bardzo ważna rzecz i jestem przeciwko zmianom w tej kwestii. JOW-y zmuszają do wystawiania silnych kandydatów, a nie najlepszych kolegów z partii. Z opinią prof. Pawłowskiej zgodzili się dr Tomasz Soliński i Mariusz Kawa. Obaj przyznali, że ludzie chcą głosować na konkretną osobę, a nie partię polityczną. Na podsumowanie zapytaliśmy naszych rozmówców o to, co można by ulepszyć w samorządzie. Prof. Pawłowska zwróciła uwagę na edukację obywateli. – W Polsce mamy bardzo niski poziom zaufania uogólnionego. Nie ufamy ludziom, których nie znamy, a to poważna bariera w podejmowaniu współpracy obywatelskiej. Są pewne organizacje, które to zmieniają. Przykład: lokalne grupy działania, które powstały, bo były fundusze unijne na ich działalność, ale teraz świetnie współpracują i nawet gdy pieniądze się skończą, to dalej – miejmy nadzieję – będą ze sobą współpracować – mówiła profesor. omasz Soliński zaznaczył, że najważniejszą kwestią w poprawie funkcjonowania samorządów są przepisy prawne tworzone w parlamencie, aktywność władz samorządowych, wsłuchiwanie się w potrzeby mieszkańców, współpraca z radnymi, zarządami dzielnic i osiedli, a także otwartość na inicjatywy mieszkańców i angażowanie ich w życie miasta czy gminy. Jego zdaniem, liczy się też jawność i zgodził się z pomysłami PiS na jej zwiększenie podczas wyborów, tak aby nie było żadnych wątpliwości. – Ocena wystawiana przez społeczeństwo co cztery lata jest najlepszą oceną pracy samorządowców – podsumował. – Największym problem samorządów jest współdziałanie. Samorządy są urzędami, więc muszą się poruszać w obszarze dość mocno zakrojonego prawa. Nawet gdy chcemy być bardzo elastyczni, to większość naszej aktywności będzie się koncentrować na literalnym przestrzeganiu prawa – zauważył na koniec burmistrz Strzyżowa. – Uważam, że praca nad „ludzką twarzą” administracji samorządowej jest potrzebna. Zderzyłem się już z działalnością gospodarczą, polityczną i samorządową, i muszę przyznać, że najbardziej irytuje mnie brak samokrytyki. Samorządowcy powinni przyznawać się do swoich błędów, rozmawiać otwarcie o problemach i planach. Każdy ma prawo popełniać błędy, a opozycja ma prawo krytykować. Nie bójmy się otwartości, bo im jest jej więcej, tym lepiej przygotowujemy społeczeństwo, by co cztery lata dokonywało racjonalnego wyboru. 

T

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


gospodarka

Pracownicy Aero Gearbox w Ropczycach.

Rolls-Royce i Safran otwarli nowy zakład lotniczy na Podkarpaciu

Wicepremier Mateusz Morawiecki.

– Ropczyce to jedyne miejsce na świecie, gdzie będziemy produkować układy przeniesienia napędu nowej generacji do silników lotniczych Rolls-Royce’a – podkreślił Alan Davis, dyrektor zarządzający Aero Gearbox International Polska, otwierając w kwietniu nową fabrykę w Dolinie Lotniczej. Wstęgę razem z nim przecinali m.in. prezesi Grupy Safran i Rolls-Royce – współautorzy tego przedsięwzięcia, a także wicepremier Mateusz Morawiecki, który zapewniał, że stawiając na Podkarpacie, podjęli najlepszą decyzję. ok od wmurowania kamienia węgielnego przecięto wstęgę nowego zakładu produkcyjnego w Dolinie Lotniczej. W Ropczycach, na 7-hektarowej działce, spółka joint venture Aero Gearbox International postawiła za ok. 60 mln euro fabrykę o powierzchni 13,5 tys. m kw. i już uruchamia produkcję układów przeniesienia napędu (ADT – Accessory Drive Trains) do wszystkich silników lotniczych Rolls-Royce’a nowej generacji. W tej chwili w zakładzie pracuje 50 osób, a do roku 2020 ma ich być 200. – W sierpniu 2015 r. AGI kupowała działkę, a teraz otwieramy fabrykę – cieszył się podczas otwarcia Bolesław Bujak, burmistrz Ropczyc, przypominając, że wielka w tym zasługa Ryszarda Łęgiewicza, wiceprezesa Safran Transmission Systems Poland w Sędziszowie Małopolskim (wcześniej Hispano-Suiza), który tę lokalizację dla brytyjsko-francuskiego zakładu zaproponował. Współpraca Rolls-Royce'a i Grupy Safran ma już długą, bo 50-letnią tradycję, i współpraca w ramach takich spółek joint venture jak AGI była podejmowana już wcześniej w innych krajach. Obie firmy są liderami w przemyśle lotniczym. Brytyjski Rolls-Royce jest drugim na świecie pod względem wielkości producentem silników na potrzeby lotnictwa cywilnego. Dostarcza je do ponad 400 linii lotniczych i klientów leasingowych. Firma jest także największym w Europie producentem silników lotniczych przeznaczonych dla samolotów wojskowych. Francuska Grupa Safran skupia zaawansowane technologicznie firmy, specjalizujące się w dostarczaniu systemów i wyposażenia dla przemysłu lotniczego, kosmicznego i obronnego. Należąca do niej spółka Safran Transmission Systems Poland w Sędziszowie Małopolskim znajduje się wśród liderów rynku przekładni do silników lotniczych i jest jednym z filarów Doliny Lotniczej. Na Podkarpaciu działa już od 2001 roku i zatrudnia 800 osób. Właśnie jej kadrą między innymi posiłkuje się nowy zakład w Ropczycach. Trafili tu także inżynierowie z Pratt&Whitney Rzeszów oraz Hamilton Sundstrand Poland. W fabryce AGI produkowane będą układy przeniesienia napędu, czasami określane jako przekładnie, które są kluczowym elementem silników z napędem turbinowym, umożliwiającym wykorzystanie mocy silnika do napędzania takich systemów, jak: pompy paliwowe, pompy hydrauliczne i generatory prądu. Nowa fabryka rozpoczęła produkcję układów przeniesienia napędu (ADT) dla silnika Trent XWB Rolls-Royce’a, który zasila Airbusa A350 XWB. Takie wytwarza również fabryka we Francji, ale kolejne produkty, jakie zostaną wdrożone do produkcji w Ropczycach, będą już unikatowe i produkowane wyłącznie na Podkarpaciu. Znajdą zastosowanie w samolotach odrzutowych nowej generacji dla biznesu oraz w silnikach Trent 7000, które będą wykorzystywane w samolotach Airbus A330neo. – Produkcja ruszyła. Trent 7000 ma być wykorzystany już w 2018 roku, a AGI w Ropczycach ma umowę na wyłączność na 25 lat na produkcję układów dla wszystkich naszych zastosowań z turbogazowymi silnikami w lotnictwie cywilnym – podkreślił Warren East, dyrektor zarządzający Rolls-Royce’a. A Stephane Abrial, wiceprezes Safranu ds. relacji instytucjonalnych i międzynarodowych, zapewnił, że jest pewien sukcesu. Pozwala mu w to wierzyć zarówno długa współpraca obu firm, jak i lokalizacja na Podkarpaciu. – Uważamy ten region za centrum przemysłu lotniczego w Polsce, z wykwalifikowaną kadrą i dobrą siecią połączeń międzynarodowych – oświadczył podczas otwarcia. 

R

Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

12

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017



Sztuka

55 lat BWA Wystawiali tu Beksiński, Szajna i Andrzej Wajda

Biuro Wystaw Artystycznych w Rzeszowie świętuje 55-lecie. To okazja, by przypomnieć sobie grupę czternastu, która w powojennym mieście powodowała artystyczny ferment i „wychodziła” u władz galerię dla sztuki współczesnej. W BWA po raz pierwszy zaprezentował swoje prace Zdzisław Beksiński. Szalał tu z teatrem rysowania Franciszek Starowieyski. Był Szajna, Nowosielski, a nawet Wajda. Świętując ten bogaty dorobek, BWA przygotowało specjalną jubileuszową wystawę.

R

zeszowskie Biuro Wystaw Artystycznych od początku mieści się w budynku XVIII-wiecznej synagogi, która została zniszczona w czasie II wojny światowej. W 1954 roku rozpoczęto jej odbudowę. Trwała ona do roku 1965. – Zmieniono jej wygląd, nadbudowując dodatkową kondygnację, co w latach 60. było szczytem nowoczesności. Królował modernizm i jemu zawdzięczamy wielkie okna w nadbudowanej części. Bardzo się one przydały artystom, którzy tu urządzili swoje pracownie i potrzebowali światła – opowiada Piotr Rędziniak, artysta plastyk, kierownik działu merytorycznego w BWA. – Od początku planowano w tym miejscu pielęgnowanie życia artystycznego, organizację wystaw, spotkań twórców. To były lata, kiedy to środowisko artystyczne odtwarzało się po wojnie. Przyjeżdżali, głównie z Krakowa, młodzi malarze. Z myślą o nich stworzono więc dodatkową kondygnację synagogi. Oficjalny początek samego już Biura Wystaw Artystycznych to 8 lutego 1972 roku. Wojewódzka Rada Narodowa poprzez uchwałę i nadanie odpowiedniego statutu zdecydowała, że dawna synagoga przy ul. Sobieskiego będzie przeznaczona na instytucję kultury, z konkretnym wskazaniem – galeria sztuki współczesnej. – Zawiadowało tym środowisko, które tu już powstało – mówi Piotr Rędziniak. – Absolwenci ASP w Krakowie po przyjeździe do Rzeszowa stworzyli legendarną Grupę Czternastu. Oni zabiegali o stworzenie tej galerii. Pierwsza wystawa odbyła się w roku 1962. Zatytułowano ją „Jesienne konfrontacje”. Prezentowała prace współczesnych artystów z całej Polski. Konfrontacje przez kolejne lata kontynuowano. – Co roku, później co dwa lata, co trzy. Organizowano je do późnych lat 80. i zmiany ustrojowej. To była jedna z trzech najważniejszych w Polsce i liczących się w środowisku artystów imprez – przypomina Piotr Rędziniak. – Po ’89 BWA przeżywało trudności finansowe i „Jesienne konfrontacje” upadły. Biuro nadal jednak organizowało wystawy. W ciągu 55 lat BWA przygotowało ich kilkaset. Do najważniejszych należały wspomniane „Jesienne konfrontacje”, a także wiele wystaw indywidualnych. To w rzeszowskim BWA w 1968 roku wystawą fotografii i rysunków debiutował Zdzisław Beksiński. Gościła tu wystawa Jerzego Nowosielskiego i dwa razy odbył się pokaz teatru rysowania Franciszka Starowieyskiego. Była wystawa zdjęć i projektów scenograficznych Andrzeja Wajdy. Pokazywali tu swoje prace Jerzy Duda-Gracz, Józef Szajna. Za PRL-u ożywiona była współpraca z zagranicznymi galeriami w krajach bloku wschodniego, a obecnie odbywa się m.in. dzięki kontaktom Rzeszowa z miastami partnerskimi. BWA przygotowywało więc wystawy w Grecji, Rumunii, na Litwie, także w Brukseli. Odbyły się także dwie edycje pleneru zorganizowanego we wspólnie z gminą Niebylec, na który przyjechali artyści z całego świata. – Od początku, chociaż pod różnymi nazwami, organizujemy także konkurs „Obraz, grafika, rysunek, rzeźba roku” – wspomina Piotr Rędziniak. – Była moda na sztukę, a ja i moi koledzy z liceum plastycznego regularnie bywaliśmy na wystawach w BWA. Pracowali tu też nasi nauczyciele Józef Gazda i Stanisław Kucia. Na pamiątkę jubileuszu powstała wystawa „Ze zbiorów BWA 1962-2017” oraz katalog, prezentujące ułamek z 1500 dzieł schowanych w archiwach galerii. Malarstwo, grafika, rysunek, plakat, rzeźba, tkanina, szkło artystyczne – gromadzone były od samego początku i dziś są ciekawym przekrojem sztuki ostatniego półwiecza. 

Tekst Alina Bosak Fotografie Patryk Ogorzałek



Boguś Iwanowski.

W galerii rzeźby u Bogusia Iwanowskiego z Tyrawy Wołoskiej W ogrodzie, kuchni, sypialni, ustawiane na oknach ganku. Rzeźby towarzyszą mu wszędzie, bo Boguś Iwanowski kocha się nimi otaczać. Ponad 30 lat temu osiadł w Tyrawie Wołoskiej, wsi z każdej strony osłoniętej Górami Słonnymi, i tutaj stworzył galerię „Quo Vadis”. Dziś w ogrodzie rzeźbiarza stoi około 100 postaci wyrzeźbionych w dębie, a wśród nich 40 figur składających się na opowieść o życiu Jana Pawła II, które wystrugał z 27 kubików drewna.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

P

rawie rok od rana do nocy pracował nad rzeźbioną historią życia Karola Wojtyły, ale efekt jest piękny. Wśród figur nie brakuje rodzinnych scen z Wadowic, czy spotkań Jana Pawła II z Dalajlamą oraz Matką Teresą z Kalkuty. I nie ma turysty, który przejeżdżając obok domu Bogusia Iwanowskiego, nie wstąpiłby do jego bajecznego ogrodu, gdzie już przy furtce kłania się ogromna rzeźba wędrowca, a za nią zachęcająco wyzierają anioł i duch leśny. Tutaj sacrum łączy się z profanum, choć nie ma wątpliwości, że najważniejszymi dla Bogusia Iwanowskiego postaciami są Jan Paweł II oraz Józef Piłsudski, i to ich podobizn znajdziemy w galerii najwięcej. O nich też najwięcej usłyszymy w opowieści, jaką gospodarz za darmo uraczy każdego gościa, który zapuka do jego domu. Towarzyski, uśmiechnięty, emanuje spokojem, jakiego dziś już prawie nie ma w pędzącym i hałaśliwym świecie. W jego galerii łatwiej dostrzec sens codzienności, a człowiek żyjący w symbiozie z przyrodą zdaje się oczywistością. – Najważniejsza jest sztuka, historia i patriotyzm – śmieje się Boguś Iwanowski, rocznik 1934, dla którego czas jakby się zatrzymał, próbując zrekompensować trudną i smutną młodość. Iwanowski jest kresowiakiem, urodził się we wsi Dorguń leżącej na terenach dzisiejszej Białorusi. Jako młody chłopak przeżył obóz pracy w tajdze przy wyrębie lasu i pobyt w Kujbyszewie przy budowie elektrowni na Wołdze. – To były straszne lata. Do dziś pamiętam, jak mawiali w obozie „albo przywykniesz, albo zdechniesz” – wspo-

16

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

mina. – Baraki i prycze, a na nich ludzie z postrzępionymi rękami, jeszcze żywi, a już jedzeni przez szczury. Tamte zbrodnie do dziś są dla mnie nie do pomyślenia i wyobrażenia. – Dramatyczna, wstrząsająca historia, ale całe życie kształtuję się jako człowiek i artysta. Dlatego tak ważna jest galeria „Quo Vadis”, zmuszająca do refleksji nad życiem i przemijaniem – dodaje. W ramach repatriacji Iwanowskiemu udało się wrócić do Polski. Osiadł w Szczecinie, gdzie pędziłby spokojny, nawet trochę nudny żywot, gdyby nie jego artystyczna pasja. Już w szkole podstawowej dużo rysował, ale zawsze ciągnęło go do rzeźby. W Szczecinie coraz częściej bywał na wystawach organizowanych w Zamku Książąt Pomorskich i coraz odważniej zaczął sam tworzyć. Tam też miał pierwsze wystawy.

Okolice Tyrawy Wołoskiej.


Dobre adresy – Jednak najwspanialszy czas dla pracy twórczej znalazłem 30 lat temu w Tyrawie Wołoskiej – mówi Boguś Iwanowski, do którego wszyscy tak się zwracają, bo imienia Bogusław właściwie nie używa. – Dlaczego Tyrawa, skoro położona tak daleko od Szczecina?! Przez przypadek. Przyjechałem tutaj w 1986 roku i już zostałem. Nie bez znaczenia było uderzające podobieństwo Tyrawy do rodzinnej wsi Dorguń. Wspaniałe okolice, dobry klimat i piękne Bieszczady. Na miejscu kupiłem drewniany dom i tworzę od trzech dekad. Właściwie nie ma dnia bez rzeźbienia. W Tyrawie mam tak dużo zapału do pracy, jak jeszcze nigdzie i nigdy nie miałem. W końcu twórcą jest się do końca życia! Swoje prace wystawiał m.in. w Szwajcarii, Francji, Niemczech i w Stanach Zjednoczonych. Rzeźby Iwanowskiego znajdują też się w muzeach etnograficznych oraz zbiorach prywatnych w Polsce i za granicą. Rzeźbi zazwyczaj w dębie i choć to wyczerpująca praca, bo materiał jest bardzo twardy, to przetrwa i 1000 lat. Dzięki sztuce czuje się potrzebny i nie ma wątpliwości, że wielkość człowieka widać w jego pracy. Na najbliższą wystawę w Lesku przygotowuje rzeźbę uchodźcy, wędrowca, człowieka, który szuka domu. Temat aktualny nie tylko ze względu na problemy Europy z uchodźcami – uniwersalny w swej wymowie, choćby patrząc na losy Iwanowskiego. Bardzo zżyty ze swoimi pracami i Tyrawą, nie lubi się rozstawać z jednym ani z drugim. Tylko w jego domowej galerii można zobaczyć unikatową kolekcję 74 płaskorzeźb przedstawiających władców Polski i ich herby. Historię życia Jana Pawła II zilustrował aż w trzech kolekcjach. Najpiękniejsza jest ta plenerowa, składająca się z 40 postaci, będąca największą ozdobą ogrodu. Ciekawy, bardzo rzadko spotykany, jest zbiór pod tym samym tytułem, ale składający się z mniejszych rzeźb w czarnym dębie. Jest jeszcze cykl przedstawiający życie Karola Wojtyły w płaskorzeźbie oraz przejmujące prace ukazujące tragedię Katynia i ofiar zesłanych na Sybir. – Dumny jestem z 20 rzeźb ilustrujących życie Józefa Piłsudskiego – dodaje Iwanowski. – Włożyłem w nie

ogrom pracy i serca, ale było warto. Udało się uchwycić emocje na twarzach, a to jest najważniejsze. By rzeźba „mówiła”. Może dlatego tak wielu gości zamawia u mnie postać Chrystusa Frasobliwego i Jana Pawła II - chcą, by te dobre emocje w drzewie były blisko nich samych. Zastanawiające jednak w orszaku figur Iwanowskiego zdają się być rzeźby ducha leśnego, baby jagi czy anioła. – Ważna jest dla mnie przyroda, stąd te prace – śmieje się rzeźbiarz. – Człowiek, mając kontakt z naturą staje się lepszy, szczęśliwszy i spokojniejszy. Pięknie prezentują się w galerii i nawiązują do okolic. Swego czasu wiele bab i wędrowców spod mojego dłuta można było spotkać na wzgórzach wokół wsi. Boguś Iwanowski przyznaje, że marzy, by tak jak Tyrawa jego zainspirowała, tak też mogła oddziaływać na innych. – Kocham to miejsce, chciałbym, aby żyło, ściągało turystów i pasjonatów. Ciągle powiększam moją kolekcję i nie sprzedaję najcenniejszych prac. Kiedyś powstanie tutaj muzeum rzeźby plenerowej. Jestem tego pewny – twierdzi. – W końcu wszyscy jesteśmy wędrowcami na tej ziemi, poruszamy się w przestrzeni i czasie. Jakie ślady po sobie zostawimy, to od nas zależy, ale długość życia jest nam z góry dana. 


W Y D A RZENIE

I Nocny

Izabela Zatorska.

Dobroczynny Bieg Nadziei w Krośnie To będzie pierwszy taki bieg w Krośnie. W niedzielę, 14 maja, o godz. 21 kilkuset biegaczy weźmie udział w I Nocnym Dobroczynnym Biegu Nadziei wzdłuż krośnieńskiego lotniska. Biegaczom będzie towarzyszyć Izabela Zatorska, najpopularniejsza i najbardziej utytułowana polska biegaczka górska, a także znani polscy maratończycy. Wcześniej tą trasą, na odcinku 1 km, przemaszerują uczestnicy Marszu Nadziei Białych Serc. Wszyscy będą trzymać białe poduszki w kształcie serca.

Celem obu wydarzeń jest zebranie funduszy na rzecz pacjentów i podopiecznych hospicjum w Krośnie, które obejmuje opieką pacjentów chorych na nieuleczalne, postępujące choroby, a także ich rodziny w czasie trwania choroby, jak i w okresie osierocenia. Biegi dla maratończyków, dzieci, rodzin, duchownych i samorządowców – Wydarzenie wzbudza zainteresowanie naszych podopiecznych, tym bardziej że start w biegach zapowiedziały rodziny i bliscy chorych – przyznaje ks. Marek Zarzyczny, dyrektor i kapelan krośnieńskiego hospicjum dla dorosłych. – Poprzez bieg nadziei chcemy nie tylko zebrać fundusze na hospicjum, ale także promować zdrowy styl życia i namawiać ludzi, aby dbali o nie, nawet gdy nam dobrze służy. I Nocny Dobroczynny Bieg Nadziei oraz Marsz Nadziei Białych Serc odbędą się w niedzielę, 14 maja, w ramach obchodów Dnia Rodziny. Dochód z tego wydarzenia zostanie w całości przekazany na cele statutowe hospicjum. Biuro zawodów zostanie otwarte o godz. 14, zaś o 16 rozpocznie się festyn sportowo-rekreacyjny z okazji Dnia Rodziny. Odbędą się sztafety rodzinne i biegi dla dzieci, bieg dziadków z wnuczkami oraz sprint na rolkach. O godz. 17.30 odbędzie się maraton zumby, który poprowadzi Paulina Fałat-Kosiek. Natomiast o godz.19 chętni uczestnicy wydarzenia przejdą trasą biegu głównego (ale na krótszym dystansie, bo 1 km) w Marszu Nadziei Białych Serc. Wszyscy będą trzymać w dłoniach białe poduszki w kształcie serca (w cenie 10 zł). Organizatorzy szacują, że po płycie lotniska może przejść nawet 3 tysiące osób i że będzie to bardzo widowiskowa akcja. Białe serca niesione przez uczestników marszu będą symbolizować nadzieję.

Izabela Zatorska ambasadorką wydarzenia W nocy, o godz. 21, staną do rywalizacji zawodnicy z całej Polski, którzy wezmą udział w biegu nocnym na dystansie pięciu kilometrów. Według organizatorów imprezy, w biegu może wziąć udział kilkuset zawodników z całej Polski (limit to 1000 osób), w tym znane wśród maratończyków nazwiska, m.in. Małgorzata Sobańska i Magdalena Łączak. W ramach biegu głównego będzie prowadzona klasyfikacja osób niepełnosprawnych, oraz osób niepełnosprawnych na wózkach bez napędu. Dużą grupę będą stanowili zawodnicy uprawiający nordic walking na czele z Marcinem Michalcem, obecnym rekordzistą świata w tej dyscyplinie na dystansie maratońskim. Oprócz kat. wiekowych przewidziane są również trochę nietypowe kategorie, takie jak: duchowni, samorządowcy i parlamentarzyści, studenci PWSZ Krosno, najstarszy uczestnik, najlepszy z miasta Krosna. Wszyscy uczestnicy biegu otrzymają pamiątkowe koszulki i piękne szklane medale, a zwycięzcy poszczególnych kategorii puchary i drobne nagrody rzeczowe. Ambasadorką wydarzenia jest Izabela Zatorska, najlepsza polska biegaczka górska w historii polskiej lekkoatletyki i jedna z najlepszych na świecie, która we wrześniu 2016 r., w wieku 53 lat, biegiem na Elbrus w imponującym stylu zakończyła wyczynową karierę sportową. – Zapraszam mieszkańców Krosna, Podkarpacia i wszystkich ludzi dobrego serca z całej Polski, zarówno biegających, jak i niebiegających, dzieci i całe rodziny. Dla wszystkich przewidziane są zabawy i różne formy aktywności, które pozwolą nam razem bawić się i rywalizować – mówi Izabela Zatorska. – Cieszę się, że choć nie mamy zbyt cennych nagród, to liczba uczestników biegów się zwiększa. Bardzo liczymy też na obecność i wsparcie mieszkańców Krosna i Podkarpacia. Organizatorem wydarzenia jest Centrum Medyczno-Charytatywne Caritas Archidiecezji Przemyskiej w Krośnie przy wsparciu Urzędu Miasta Krosna. 

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Janusz Wilusz i Tadeusz Poźniak



Bywa, że największe przekleństwo może stać się źródłem naszej mocy!

Z Justyną Garstecką, założycielką i właścicielką firmy Motherhood, zajmującej

się produkcją akcesoriów dla dzieci i kobiet w ciąży, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Na założenie własnego biznesu decydujemy się zazwyczaj, gdy uznamy, że jesteśmy już na tyle silni, że poradzimy sobie bez pracy na etat. W Pani przypadku Motherhood pojawił się w najtrudniejszym momencie życia, gdy urodziła Pani synka z zespołem Downa. Justyna Garstecka: To prawda. Bardzo zawierzyłam swojemu instynktowi, umiejętnościom, waleczności chyba także. Z perspektywy czasu dramaturgia tamtych wydarzeń dziś wydaje mi się dużo mniejsza. A gdy patrzę na Franka, który ma już 10 lat i mówi do mnie: „Mamo, halo, ale nie rób takiej afery”, i słyszę to od dziecka, u którego była obawa, że być może nigdy nie będzie mówiło, to tamte wszystkie strachy sprzed lat wydają mi się nieuzasadnione. Jest mi wręcz wstyd, że miewałam tyle złych myśli w głowie. Gdyby Franek nie urodził się chory, być może Motherhood nigdy by nie powstał? To jest bardzo możliwy scenariusz. Sama firma może by powstała, ale nie jestem pewna, czy utrzymałaby się na rynku. Pierwsze dwa lata działalności były nieustanną walką o przetrwanie. Ale teraz już wiem, że najtrudniejsze doświadczenia życiowe mogą być też źródłem największej siły i determinacji. Współczesny świat ucieka od cierpienia, niewygody. Bardzo mocno tego doświadczyłam, gdy urodziłam Franka. Wydawało mi się, że wszyscy wokoło, mając zdrowe dzieci, tworzą idealny świat, do którego my już nie pasujemy. Dlatego bardzo mocno walczyłam, aby ponownie znaleźć w nim miejsce dla siebie, a pomysłem na to był Motherhood. Tym bardziej że wcześniejsze Pani życie zdawało się idealne. Młoda, dobrze wykształcona, wychowana w Warszawie, ze świetną pracą w polskim oddziale Warner Bros, gdzie zajmowała się Pani wprowadzaniem m.in. „Harry'ego Pottera”. W dodatku z dwuletnim, amerykańskim epizodem na koncie. zeczywiście, patrząc z boku, wiedliśmy z mężem w tamtym czasie sielankowe życie. Na wszystko jednak bardzo ciężko pracowaliśmy. Po tym, jak mąż obronił w Polsce doktorat z chemii, wymyślił sobie, że dobrze byłoby wyjechać na stypendium do Stanów Zjednoczonych. Zrobił listę i wysłał 100 aplikacji na różne uniwersytety, skromnie pomijając te najbardziej prestiżowe. Ale zostało mu jeszcze kilka kopert i znaczków, więc wysłał CV także na uczelnie z tzw. Ligi Bluszczowej. I kto się do niego odezwał z zaproszeniem na spotkanie? Cztery uniwersytety z Ligi Bluszczowej! Po rozmowach kwalifikacyjnych wszystkie cztery zaproponowały mu pracę! Wybraliśmy Harvard. Brzmi jak bajka (śmiech). I rzeczywiście, spędziliśmy tam wspaniałe dwa lata, bardzo skromnie żyjąc, ale za to mieszkając w przepięknym miejscu, w bezpośrednim sąsiedztwie uniwersytetu. Tam też urodził się nasz najstarszy syn Kazik. Amerykańska historia nauczyła mnie, by nigdy nie poddawać się i nie rezygnować. Czasem warto ustawić sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Tak też było z Motherhood 10 lat temu? Pomysł na firmę pojawił się, gdy byłam w ciąży z Frankiem. Bardzo źle się czułam, choć nie wiadomo było, że dziecko urodzi się z zespołem Downa i że będzie wymagało specjalnej opieki i rehabilitacji. Po porodzie jednak uznałam, że nie mogę wrócić do pracy na etat. Teraz wiem, że się myliłam, bo znam wiele matek dzieci niepełnosprawnych pracujących na etatach i wiem, że sobie dobrze radzą. Z drugiej strony byłam maksymalnie zdeterminowana – zależało mi na rodzinie, przyszłości moich dzieci, co bardzo mnie dopingowało. Sam pomysł na biznes też miał związek z Frankiem. W ciąży z nim miałam poważne problemy z kręgosłupem, biodrami i by sobie ulżyć, sprowadziłam dla siebie ze Stanów Zjednoczonych specjalną poduszkę ciążową. Uznałam, że skoro nie ma takich produktów na polskim rynku, warto wypełnić tę niszę. I tak się zaczęło, od poduszki ciążowej – Kojec i poduszki do karmienia – Fasolki. Oba te produkty do dziś mamy w ofercie i oba znakomicie się sprzedają. Firma była też dla Pani formą terapii w pierwszym, najtrudniejszym etapie życia Franka, gdy komplikacji było najwięcej i poczucie bezradności największe? 

R

20

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017


Ludzie biznesu

Fotografia Archiwum Justyny Garsteckiej

Justyna Garstecka.

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

21


Ludzie biznesu Pamiętam, jak siedziałam zamknięta w gabinecie, maksymalnie skoncentrowana na pracy, a w pokoju obok był Franek z dziadkami. Praca była mi potrzebna jak tlen, nie mogłam cały czas siedzieć przy nim i się zamartwiać, potrzebowałam odskoczni. Co nie znaczy, że poświęcałam mu mało czasu – rodzice przecież przychodzili do nas tylko na kilka godzin dziennie! Co Panią trzymało „w pionie”? Franek mnie trzymał! Z tyłu głowy miałam też myśli o finansach rodziny, swojej pracy, karierze zawodowej. Codziennie wiele godzin poświęcałam Frankowi, ale gdy był czas na pracę, byłam maksymalnie zorganizowana. Tak zresztą jest do dziś. Przez jakiś czas firma miała biuro na zewnątrz, gdzie dojeżdżałam, ale ten model się nie sprawdził i powróciłam do zarządzania z gabinetu we własnym domu. Paradoksalnie, uważam, że poświęcam relatywnie mało czasu na pracę, ale staram się być maksymalnie efektywna. Jestem typem „zadaniowca”. Siadam i robię, nie lubię niczego odkładać na później, a poza tym chcę to mieć jak najszybciej „z głowy”. Zawsze byłam zdyscyplinowana. Praca w domu niczego nie zmieniła, wręcz nauczyła mnie jeszcze lepszej organizacji pracy. Mimo to pierwsze lata w firmie były ciężkie. Trudne były pierwsze dwa lata. Wspierał mnie mąż, rodzina, mieliśmy trochę oszczędności. I... jak zapłaciłam pierwszy podatek dochodowy, z radości otworzyłam butelkę szampana. A nie było myśli - wracam do pracy na etat?! Wiele razy przychodziło mi to do głowy, ale nie odważyłam się wysłać CV. Coś mnie jednak trzymało przy Motherhood. To były czasy, kiedy w poniedziałek kupowałam „Gazetę Wyborczą” z ogłoszeniami o pracę, kładłam ją na stole, ale ostatecznego telefonu nigdy nie wykonałam. Może trudno było mi się przyznać, że po roku będę musiała porzucić firmę, bo poniosłam porażkę?! Bardzo tego nie lubię! Pomocne w tamtym czasie były też rozmowy z mężem, zawsze służył mi wsparciem i poradą. Przez długie lata zajmowała się Pani marketingiem i public relations. Nie łatwiej było 10 lat temu otworzyć w Warszawie agencję PR-ową? Dlaczego uparła się Pani na produkcję, a nie na usługi? Nie potrafię tego racjonalnie wytłumaczyć. Bardzo chciałam mieć coś swojego, konkretny produkt. Nie chciałam tylko pracować na zlecenie dla kogoś. Produkcja akcesoriów dla kobiet w ciąży i dzieci to odważna decyzja w przypadku kogoś, kto nie miał pojęcia o szyciu, kupnie materiałów, wykończeniu itd. bsolutnie nic nie wiedziałam o tej branży, o niciach, materiałach, ściegach. Za większość materiałów mocno przepłacałam. Nie rozróżniałam overlocka od interlocka. Musiałam się wszystkiego nauczyć, ale nie było to aż tak trudne. Zanim wyprodukowałam pierwszy towar, rozrywałam poduszki, by dowiedzieć się, co mają w środku. Wierzyłam, że mam dobry pomysł na biznes i ... może dobrze, że wtedy nie wiedziałam, jak złożonym procesem jest prowadzenie biznesu produkcyjnego i jak wiele czynników decyduje o jego sukcesie. Startowałam z 50 tys. zł, co wydawało mi się ogromną sumą i jednocześnie byłam przerażona, co zrobię, jeśli wydam pieniądze, a biznes się nie powiedzie. Po latach, kiedy na spotkaniach biznesowych kładła Pani na stole wizytówkę Warner Bros, która otwierała wszystkie drzwi, trudno było startować jako Justyna Garstecka? Rzeczywiście, to było bardzo trudne i trzeba było wykonać ogromną pracę. Pracując w Warner Bros mogłam wysłać maile do największych firm na świecie i zawsze otrzymywałam jakąś odpowiedź. W Motherhood musiałam mozolnie wypracowywać własną markę. I...jak mnie nie chcieli drzwiami, wracałam oknem. Dzwoniłam do skutku. W tamtym czasie wszystko postawiłam na Motherhood, nie miałam planu awaryjnego. Ale produkcję otworzyła Pani... na Podkarpaciu. Tak, w garażu (śmiech). Moi rodzice pochodzą z Wólki Pełkińskiej, która leży tuż za Jarosławiem. Wiele lat temu jako młodzi ludzie wyjechali z Podkarpacia i osiedli na stałe w Warszawie. Ale w Wólce zbudowali dom, na działce, gdzie stała stara mleczarnia, i tutaj spędzaliśmy wszystkie wakacje. Gdy startowałam z firmą, było oczywiste, że siedziba zakładu produkcyjnego będzie właśnie w Wólce. Od początku dyrektorem w zakładzie produkcyjnym została moja kuzynka, Marzena Ryszawa, i do dziś jest moją prawą ręką. W okolicach Jarosławia nie było też problemu ze znalezieniem krawcowych, bo kiedyś były tu duże zakłady włókiennicze. Kilka lat temu firma na tyle się rozrosła, że z Wólki Pełkińskiej przenieśliśmy się na przedmieścia Jarosławia. Nie bała się Pani prowadzić firmy na odległość? Nie, znów się nie bałam (śmiech). Na co dzień ja jestem w Warszawie, gdzie zajmuję się częścią sprzedażową, negocjacjami, księgowością i wymyślaniem produktów. W zakładzie produkcyjnym na Podkarpaciu bywam, gdy jest to naprawdę konieczne. Mam tu świetną załogę, której ufam. Zatrudniam 30 osób, same kobiety, i dajemy sobie radę. Pamięta Pani jeszcze start firmy? Tego się nie zapomina. Miałam jedną krawcową, panią Anię, która była na miesięcznym kontrakcie, w trakcie którego uszyła wielki zapas poduszek. Potem chodziłam z nimi od sklepu do sklepu i zachęcałam, by wprowadzić je do sprzedaży. Dopiero po kilku miesiącach udało mi się je wszystkie sprzedać i zdobyć pierwszych odbiorców. Pamiętam też, jak w sklepie internetowym było jedno zamówienie dziennie i to był powód do radości, a gdy były trzy zamówienia, wręcz szalałyśmy ze szczęścia.

A

22

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017


Ludzie biznesu Po kilku miesiącach do produkcji weszły też flanelki i otulaczki. Do dziś jednak Kojec jest największym sukcesem firmy. W międzyczasie pojawiło się wielu naśladowców, którzy próbowali skopiować poduszkę, ale nasza jest ciągle liderem na rynku. Niekiedy żartuję, że wśród producentów akcesoriów dla kobiet w ciąży i dzieci chciałabym mieć jakość „volkswagena”. Nie marzę, by być „mercedesem” czy „porsche”, ale chcę być marką, której produkty przez długie lata będą ładne, aktualne, trwałe, bezpieczne i w przystępnej cenie. Co było przełomem w rozwoju firmy? ejście z produktami do sieci sprzedaży Smyk. Ale to też była zabawna historia. Smyk na próbę wziął kilkanaście sztuk naszych wyrobów i okazało się, że produkty szybko się sprzedały. Nigdy nie zapomnę, jak przedstawicielka Smyka mnie pytała: „Pani Justyno, ale Pani tego sama nie wykupiła, prawda?!” Oczywiście, że nie wykupiłam, towar się spodobał i od tej pory nie mamy problemu z kontrahentami. Wtedy też dostaliśmy pierwsze zamówienie ze Smyka na kwotę 24 tys. zł. 10 lat temu to była dla mnie niewyobrażalna suma, szczęście absolutne. W kolejnych latach ta sprzedaż cały czas rosła. Tylko raz w historii firmy zanotowaliśmy spadek sprzedaży, co było naszą winą. Zbyt długo przetrzymaliśmy starą kolekcję i za późno weszliśmy z nową ofertą. Dość szybko, bo już w 2., 3. roku działalności pojawiły się także zamówienia na nasze produkty z Czech i Niemiec. Jak w tej chwili wyglądają proporcje w sprzedaży produktów? Na eksport idzie około 20-25 proc. produkcji, ok. 10 proc. sprzedajemy w naszym sklepie internetowym, reszta trafia na rynek polski. W ofercie mamy nieco ponad 50 produktów. Te proporcje wkrótce mogą się zmienić? Tak, i to bardzo. Po roku negocjacji, pod koniec kwietnia weszliśmy do sprzedaży sieciowej na Węgrzech. Tak dużego eksportu nie mieliśmy jeszcze nigdy, tym bardziej że partner zamówił około 20 produktów z naszego asortymentu. Ten kontrakt to kolejny, duży krok w rozwoju firmy, ale nie chcę zapeszać, bo to bardzo świeży temat. Dzięki takim m.in. chwilom, jest Pani absolutnie pewna, że wolałaby już nie wracać do pracy na etat? Tak. To, co się udało w Motherhood, jest wspaniałe i jestem z tego dumna. Oczywiście, muszę pracować, ale mam bardzo komfortowe warunki. Mam też dużą potrzebę stanowienia sama o sobie i cieszę się, że mogę iść tą ścieżką. Choć odpowiedzialność wynikająca z zatrudniania ludzi bywa przytłaczająca? Bardzo. Pamiętam, jak kilka lat temu uczestniczyłam w spotkaniu firm, gdzie byłam jednym z najmniejszych przedsiębiorców, i pamiętam, jak przedstawiciele dużych firm patrzyli na mnie i mówili: „Jak my tęsknimy do czasów, gdy mieliśmy taki właśnie biznes, opierający się na kilkunastu, kilkudziesięciu pracownikach”. Może też dlatego nie mam w marzeniach firmy zatrudniającej 100 osób. Przy biznesie wielkości Motherhood mam czas na życie i troje dzieci. Mam też dużą satysfakcję zawodową i finansową. Dla mnie to uczciwe i naturalne, że pieniądze, jakie zarabiają przedsiębiorcy, są wynagrodzeniem ryzyka, jakie podejmują. Tym bardziej, że naprawdę jest to trudna i stresująca sztuka. Kilku moich znajomych, zdolnych, dobrze wykształconych, podejmowało wyzwanie własnego biznesu i, niestety, musieli wracać do pracy na etat w korporacji. Tym bardziej była Pani zaskoczona, gdy zwyciężyła w ogólnopolskim konkursie „Sukces pisany szminką”? To było wspaniałe uczucie. Wszechogarniająca duma, radość i energia tym większa, że otrzymałam wtedy także Nagrodę Publiczności. Niedawno przypomniałam sobie tamte emocje, bo tę samą nagrodę otrzymała mama jednego z kolegów moich synów, a ja byłam obecna na gali. Po tamtej nagrodzie nawiązałam też kontakty z zagranicznymi kontrahentami, czyli miała ona bardzo wymierne skutki. Tamto szczęście porównuję niekiedy do radości, jaka się maluje na twarzy Franka, gdy jeździ konno. Obezwładniające uczucie absolutnego szczęścia! Z tego wynika, że kobiety w biznesie radzą sobie. Postrzegam się raczej w kategorii człowieka. I nie uważam, że kobiety coś ogranicza, choć to ostatnio często przywoływany temat. Uważam, że ludzie zazwyczaj sami się ograniczają. Czasami lubimy sobie nasze porażki zracjonalizować, lepiej się wtedy czujemy. Znam wiele kobiet, które mają własne firmy i świetnie sobie radzą, ale i nie mniej mężczyzn, którzy świetnie odnajdują się w biznesie. Na dziś Motherhood spełnia Pani ambicje? ak, ale co ważniejsze, wydaje mi się, że życie mnie mile zaskakuje. Tak! Kazik ma już 14 lat i jest super. Franek ma 10 lat i – mimo swojej niepełnosprawności – jest dzieckiem, które w swoim rozwoju przekroczyło nasze najśmielsze marzenia. Biega, mówi i – mimo swego opóźnienia rozwojowego – jest tak inteligentny, wspaniały i dowcipny, że nieustannie mnie zachwyca. Jest też bardzo dobrze rozwinięty społecznie. Jest jeszcze Janek, który ma 8 lat. Wspaniały chłopiec, niezwykle związany z Frankiem. Pamiętam, kiedy rodziłam Janka: choć wydawało mi się, że nie jestem spięta, to jednak byłam sparaliżowana strachem. Tak bardzo, że w trakcie porodu na chwilę zdrętwiało mi całe ciało. Gdy okazało się, że Janek jest zdrowy, lewitowałam ze szczęścia i wdzięczności. Janek jest nadzwyczaj radosny i ciekawy świata. Z każdego zdarzenia czerpie siłę i doświadczenie, coś nieprawdopodobnego, gdy to obserwuję. Kiedyś na rowerze wjechał w pokrzywy, bardzo się poparzył, zaczął narzekać: „Mamo, mamo, te pokrzywy strasznie pieką!” Po chwili dodał: „Ale mnie też napędzają!”. I pędził dalej! Jestem pewna, że to, co wydaje się naszym największym przekleństwem, może być źródłem naszej mocy. 

W

T

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl




Z dr. Anną Siewierską-Chmaj, politologiem, wicedyrektorem Instytutu Badań nad Cywilizacjami Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie...

Nie

wielokulturowość jest problemem,


...rozmawia Aneta Gieroń.

ale

europejska polityka wielokulturowości! Fotografie Tadeusz Poźniak


Dr Anna Siewierska-Chmaj, politolog, wicedyrektor Instytutu

Badań nad Cywilizacjami Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Zajmuje się językiem polityki, mitologią polityczną, wielokulturowością, polityką migracyjną i integracyjną, a także komunikacją międzykulturową i tożsamością we współczesnym świecie. Członek Polskiego Towarzystwa Nauk Politycznych oraz Rady Programowej Instytutu Badań nad Bezpieczeństwem Narodowym. Autorka kilkudziesięciu książek i artykułów naukowych m.in. W pułapce wielokulturowości, WSIiZ, Warszawa – Rzeszów 2016, którą napisała wspólnie z: Piotrem Kłodkowskim, Zofią Sawicką, Sylwią K. Mazur, Anną Martens, Iwoną Leonowicz-Bakułą i Konradem Szocikiem; Religia a polityka. Chrześcijaństwo, WUW, Warszawa 2013; Język polskiej polityki. Politologiczno-semantyczna analiza expose premierów Polski w latach 1919-2004, WSIiZ, Rzeszów 2006. Jej najnowsza książka Mity w polityce. Funkcje i mechanizmy aktualizacji, ASPRA, Warszawa 2016, została nominowana do nagrody Znaku i Hestii im. ks. prof. Józefa Tischnera.

Aneta Gieroń: „W pułapce wielokulturowości”. Tak brzmi tytuł książki, która ukazała się pod Twoją redakcją i której jesteś współautorką. A to oznacza, że nie uda się nam uciec od trudnej rozmowy o współczesnej Europie, gdzie poprawność polityczna wygrywa z racjonalną argumentacją. Nie ma też wątpliwości, że dziś największym problemem Starego Kontynentu jest napływ migrantów, wśród których przeważają migranci z krajów muzułmańskich. W kontekście Brexitu i kolejnych zamachów terrorystycznych, jakie dręczą Europę, słowa z tytułu Twojej książki nabierają dziś jeszcze większego znaczenia, choć „ruinę i zmierzch Europy” wieszczą kolejne osoby od ponad 100 lat. Dr Anna Siewierska-Chmaj: Przeżywamy w Europie poważny kryzys, a ten jest częścią globalnego wzoru, który się powtarza. Mamy globalne problemy, ale nie mamy globalnej polityki i globalnych rozwiązań. Globalizacja nie przebiega dokładnie tak, jak przewidywano, a były to optymistyczne założenia, które miały m.in. zniwelować różnice kulturowe. Dziś już wiemy, że tak się nie stało. Westernizacja, czyli przejmowanie wzorców kulturowych, ekonomicznych i politycznych z Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych, okazała się bardzo powierzchowna. Jednocześnie jestem przekona, że Europa to ciągle najlepszy ze światów, w jakim przyszło nam żyć. Trzeba też pamiętać, że kryzys migracyjny zachwiał równowagą Europy, nie tyle ze względu na liczbę migrantów, bo z ich dużymi falami mieliśmy już w Europie do czynienia, ale ze względu na politykę wielokulturowości. Bo – co bardzo ważne i co zawsze podkreślam – to nie wielokulturowość jest problemem, ale europejska polityka wielokulturowości. Na czym polega ta różnica? Wielokulturowość jest faktem związanym z istnieniem globalizacji. Nie da się utrzymać procesów globalizacyjnych bez pogodzenia się z wielokulturowością. Zaprzeczanie temu faktowi jest wypieraniem rzeczywistości, albo obrażaniem

28

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

się na rzeczywistość. Wielokulturowość jest, czy nam się to podoba, czy nie. Czym innym jest natomiast polityka wielokulturowości. I choć w Europie nie ma jednej polityki wielokulturowości, bo inną realizuje Wielka Brytania, Francja, a jeszcze inną Niemcy, to wszystkie te kraje opierają się na błędnym założeniu, że należy za wszelką cenę wspierać różnorodność etniczną, religijną grup, a nie jednostki. W przeciwieństwie np. do polityki wielokulturowości Australii, której podstawy zostały zresztą sformułowane przez Polaka, prof. Jerzego Zubrzyckiego, i która opiera się na pomocy przede wszystkim jednostce, niezależnie od wyznawanej religii. Po pierwsze jestem obywatelem?! Z wszelkimi prawami i obowiązkami, a dopiero w sferze prywatnej każdy z nas, także migrant, może być członkiem grupy etnicznej czy religijnej. Dlatego każde państwo europejskie powinno wspierać migranta jako jednostkę i wymagać od niego pełnego zaangażowania w ramach istniejących struktur społecznych. Wspominany przeze mnie przykład australijski jest o tyle istotny, że Australia też ma judeochrześcijańskie korzenie, podobnie jak Europa, i brytyjski system prawny, a mimo to całkowicie odmienną politykę wielokulturowości. Australia wspiera jednostkę, a Europa grupę religijną – kosztem jednostki. To sprawia, że polityka europejska stopniowo redukuje wśród migrantów prawa człowieka kosztem praw grupowych, co uważam za jeden z największych dziś problemów Starego Kontynentu. Dlaczego za wszelką cenę staramy się być tak poprawni politycznie? Zdaniem europejskich przywódców, bardziej otwarty język polityczny byłby tylko dodatkową pożywką dla skrajnych ugrupowań narodowych. Po II wojnie światowej największym złem wydawał się nam nacjonalizm, zresztą słusznie, i tak bardzo się go obawiano w Europie, że postawiono na drugą skrajność.


VIP tylko pyta Koszty Holocaustu i polityki kolonialnej do dziś paraliżują Europę? Tak. Tamto poczucie winy sprawiło, że dziś tkwimy w politycznej poprawności, która zamach terrorystyczny każe nam nazywać „incydentem”, która każe się nam do tego przyzwyczaić i normalnie żyć, która zagrożenie terrorystyczne uważa za coś normalnego. Tylko jak w tym dyskursie ma się odnaleźć przeciętny obywatel Unii Europejskiej, który z jednej strony słyszy bezduszny, politycznie poprawny język unijnej biurokracji, a z drugiej strony emocjonalny język politycznego populizmu? Jak Europejczyk ma się w tym odnaleźć, gdy dodatkowo paraliżuje go strach przed zamachami? Mamy z tym poważny problem. Proszę zauważyć, jak nazywany był w mediach marcowy atak terrorystyczny w Londynie – „incydent” terrorystyczny. Tak bardzo obawiano się mówienia o zamachu! Incydent to może być dyplomatyczny, jak w przypadku niepodania ręki Angeli Merkel przez Donalda Trumpa, ale nie śmierć niewinnych ludzi. Jest więc szansa, że w polityce europejskiej wypracujemy nową jakość, która zerwie z odrealnioną polityczną poprawnością, ale i nie wpadnie w nacjonalistyczną skrajność? Nie mamy wyjścia. Wcześniej czy później będziemy musieli się w Europie zmierzyć z realnymi problemami i realnym strachem. Tym bardziej że Europa od zawsze była czymś więcej, niż tylko jednostką geograficzną. Wyrośliśmy z judeochrześcijańskich korzeni, łączą nas wspólne wartości i kultura. A jednocześnie nie możemy udawać, że nie czujemy się dziś zagrożeni w Europie. Gdy słyszę, że w niektórych francuskich miasteczkach nie obchodzono świąt Bożego Narodzenia, by nie było przykro pozostałym, muzułmańskim mieszkańcom, czuję się okradana z europejskich tradycji i wartości. W europejskiej polityce wielokulturowości przekroczona została niebezpieczna granica. Ten biurokratyczny, bezduszny język, który nie pozwalał mówić o realnych problemach, nie pozwalał mówić o problemie drugiego i trzeciego pokolenia muzułmanów w Europie, którzy słabo się zasymilowali, a wręcz zradykalizowali, czyli są bardziej radykalni niż ich dziadkowie, albo rodzice, którzy kilkadziesiąt lat temu przybyli do Europy, doprowadził do tego, że dziś nie ma nawet otwartej i koniecznej rozmowy o prawach kobiet w Europie. Czy jeszcze kilkadziesiąt lat temu ktoś by uwierzył, że we współczesnej Europie prawa kobiet będą podlegały dyskusji?! A to się przecież dzisiaj dzieje. W Wielkiej Brytanii i w Niemczech są równoległe systemy prawne, gdzie pewne spory rozstrzygane są według prawa szariackiego, co było i jest olbrzymim błędem. Dlaczego tak się dzieje? Swego czasu było to bardzo wygodne dla europejskich mocarstw. W latach 60. i 70. XX wieku bogate kraje zachodniej Europy ściągały do obsługi rozpędzonej gospodarki tysiące migrantów. Uważano, że większość z nich przyjedzie na chwilę, popracuje i wyjedzie, więc nie trzeba się będzie angażować w ich integrowanie – nie będzie problemów i kosztów dla administracji niemieckiej czy francuskiej. Rzeczywistość okazała się diametralnie inna. Większość migrantów

na stałe została w Europie, a jeszcze na mocy polityki łączenia rodzin sprowadziła na Stary Kontynent resztę rodziny. Po latach okazuje się, że drugie i trzecie pokolenie ma ambicje trochę większe niż tylko bycie tanią siłą roboczą. I w ten sposób mamy dziś wielu Niemców, Francuzów, Brytyjczyków etc., którzy czują się obywatelami Europy jedynie w sensie praw socjalnych, ale nie obywatelskich obowiązków. Bogata i wygodna Europa okazała się na tyle cyniczna i samolubna, że dziś płacimy za to bardzo wysoką cenę? Dziś płacimy za grzech zaniechania, ale i wyrachowania rządów francuskich, niemieckich czy brytyjskich, którym kilka dekad wstecz wygodnie było wierzyć, że z migracji będziemy czerpać zyski, nie ponosząc większych kosztów. Czego wtedy zabrakło? Bo przecież większość tych emigrantów z drugiego i trzeciego pokolenia mówi po niemiecku, francusku, angielsku. W Europie się urodziła i wychowała.

Z

abrakło poczucia tożsamości i młodzi ludzie znaleźli je w islamie. Młody Niemiec tureckiego pochodzenia zazwyczaj nie był uczony, czym są wartości europejskie, uważano to wręcz za niestosowne. I choć urodził się w Niemczech, to gołym okiem widać, że nie jest Niemcem. Ale trudno też poczuć mu się Turkiem, bo być może nawet nigdy nie był w Turcji. I w tej etnicznej pustce pojawia się uniwersalna tożsamość – religijna, która daje mu silne poczucie przynależności do grupy, tak ważne w pewnym wieku. Islam jest dziś islamem globalnym. Dla tych młodych ludzi jest mniej istotne, jaką mają tożsamość etniczną, skoro nagle odkryli, często za pośrednictwem Internetu, tożsamość religijną. Dlatego dziś możemy mówić o islamie 2.0. Islam, tak obecny w życiu młodych migrantów, jest w opozycji do coraz bardziej ateistycznej Europy? To też się zmienia. Najmłodsze pokolenie Europejczyków, wychowane na mediach społecznościowych, które wydawało się, że będzie miało bardzo liberalne poglądy, mocno się radykalizuje. To globalny trend, że młodzi ludzie coraz częściej wyznają konserwatywne wartości. Mówi się nawet o powrocie do tożsamości plemiennych. Publicznie rzadko się o tym mówi. Bo dziś mówienie wśród pewnych grup polityków, nawet naukowców, o prawdziwych, realnych problemach związanych z polityką wielokulturową, z integracją muzułmanów, jest uznawane za coś absolutnie niepoprawnego i można trafić do szufladki z napisem „ciemnogród”. Jak to celnie ujął prof. Janusz Majcherek, wymaga się od Europejczyków, aby pozbyli się swojego zacofania, ale przyjęli zacofanie obce, a „kto śmie wątpić, ten faszysta”. Podobnie jest z poligamią w Europie, która jest, a która pozostaje tematem tabu. Wyniki analiz są rzeczywiście zdumiewające. Związki poligamiczne w krajach muzułmańskich stanowią od 2 do 4 proc. wszystkich związków małżeńskich. A to dlatego, że Koran bardzo restrykcyjnie podchodzi do poligamii i wymaga od męża, który się decyduje na posiadanie maksymalnie 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

29


VIP tylko pyta 4 żon, by równo je traktował pod każdym względem, przede wszystkim finansowym, i podobnie wszystkie dzieci, jakie urodzą się z tych związków. Jak łatwo się domyślić, jest to trudne i kosztowne, dlatego poligamia, wbrew stereotypom, nie jest powszechna w krajach muzułmańskich. Natomiast w Europie poligamia jest zakazana prawnie, ale nie jest zakazane posiadanie wielu żon, pod warunkiem, że te małżeństwa zostały zawarte w innym kraju, gdzie prawo na to pozwala. W Niemczech mężczyzna nie może wziąć sobie kolejnej żony, ale może pojechać do kraju, gdzie to jest prawnie dozwolone i przywieźć ją do Niemiec, gdzie niemieckie prawo socjalne obejmie taką kobietę i jej dzieci pomocą. I co się okazuje? Że w samym tylko Berlinie i okolicy związków poligamicznych wśród małżeństw muzułmańskich jest ok. 30 proc. Bo choć w Niemczech poligamia jest zabroniona, to muzułmanin może mieć cztery żony, wszystkie zameldowane pod tym samym adresem i korzystające z opieki socjalnej państwa. To pokazuje, jak system demoralizuje.

I

jak działa tzw. pokusa nadużycia. Ten termin zapożyczyłam z języka ekonomii, gdzie odnosi się do teorii zawodności rynku. Byłam ciekawa, jak sprawdza się w stosunku do polityki wielokulturowości. We Francji w związkach poligamicznych żyje około 200 tys. osób. Ale kiedy w latach 90. XX wieku zakazano urzędnikom pytania nowo przybyłych migrantów o posiadanie więcej niż jednej żony, to nagle przestało przybywać związków poligamicznych. Migranci sami uznali, że taki związek im się nie opłaca. Wystarczy, że usunięto pokusę, a przestało się pojawiać nadużycie.

To jak z pułapką wielokulturowości w Europie. Wiemy, że w niej jesteśmy, ale co dalej? Na szczęście zaczynamy mieć świadomość, że Europa ma problem z polityką wielokulturowości. Nawet Angela Merkel już wie, że popełniła błąd, publicznie zapraszając migrantów bez żadnych ograniczeń do Niemiec. Stało się jasne, że nie da się utrzymać wielokulturowego społeczeństwa, a jednocześnie uniknąć pewnych konfliktów wynikających z braku spójności społecznej, jeśli nie będzie się kładło większego nacisku na integrację. A do tej pory nie było żadnego nacisku na integrację, wręcz były naciski dezintegracyjne. Poprzez wspieranie grup zniechęcało się jednostki do integracji osobistej. Zapomnieliśmy o niepodważalnych prawach Europy: wolności, równości, własności? Europa pogubiła się w swojej polityce. Z jednej strony migranci byli jej potrzebni do gospodarczych interesów, kiedy uznano, że posiadanie taniej siły roboczej jest ważniejsze niż zachowanie spójności społecznej, a z drugiej strony ważny był także czynnik ideologiczny. Syndrom 1968 roku, który tak bardzo kazał nam walczyć z nacjonalizmem, który faktycznie niesie ogromne zagrożenia, również okazał się niebezpieczny, bo polityka całkowitej otwartości może być samobójcza. Kilka dekad wstecz nie ustalono żadnych warunków brzegowych, mimo że w Preambule do Traktatu o Unii Europejskiej jest zapis o wynikających z „kulturowego, reli-

30

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

gijnego i humanistycznego dziedzictwa Europy” „powszechnych wartościach, stanowiących nienaruszalne i niezbywalne prawa człowieka, jak również wolności, demokracji, równości oraz państwie prawnym”. W artykule 2. czytamy z kolei: „Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz równości kobiet i mężczyzn”. Wystarczyło tylko przestrzegać tego, co napisano w podstawowych dokumentach Unii Europejskiej. Uznano jednak, że bardziej opłacalne jest promowanie różnorodności, i to w stosunku do jednej tylko grupy, do muzułmanów. Nikomu w Europie nie przyszłoby do głowy, by inaczej traktować ludzi ze względu na to, czy są katolikami, czy protestantami. Wszyscy jesteśmy równi wobec prawa. Uznaliśmy jednak, że islam jest wyjątkiem i to był chyba największy błąd, jaki popełniła Europa. Zastanawia mnie, dlaczego ta nowoczesna Europa, feministki nie walczą z dyskryminacją muzułmańskich kobiet w Europie, choć tak zażarcie walczą o prawa kobiet w ogóle? Dzisiejsza, trzecia fala feminizmu, z jednej strony uderza niekiedy w sposób absurdalny w mężczyzn, a z drugiej strony nie potrafi poradzić sobie z prawami kobiet w islamie. Właściwie... prawie nie interesuje się prawami kobiet w islamie. Dlaczego? Bo poprawność polityczna każe wyżej stawiać tożsamość religijną niż płciową, niż prawa jednostki. Dlatego z całą pewnością musimy przedefiniować aksjologiczne podstawy Unii Europejskiej, Europy w ogóle. Wbrew głosom sceptyków, wierzę w istnienie tożsamości europejskiej. Nie mam wątpliwości, że jesteśmy unikalni w skali świata jeśli chodzi o wartości, które warto ocalić. Na tle Europy Zachodniej dziś Polska zdaje się być w komfortowej sytuacji jeśli chodzi o problemy asymilacji migrantów, mimo że tysiące Ukraińców przyjechały do nas w ostatnich kilku latach. Tak. Polska jest w znakomitej sytuacji, mimo że nie ma polityki wielokulturowej, nie ma nawet jasno sprecyzowanej polityki migracyjnej, ale wciąż jeszcze jesteśmy przed dużą falą migracyjną, która także i do nas dotrze. Im lepsza będzie nasza sytuacja gospodarcza, tym bardziej interesującym będziemy krajem z punktu widzenia migrantów. Napływ Ukraińców nie wzbudził w nas większego strachu, bo w sposób naturalny udaje się im z nami integrować, ale to nie zwalnia rządzących z myślenia o przyszłości. Jest pilna potrzeba, by Polska jak najszybciej wypracowała swoją politykę migracyjną, zwłaszcza że tym razem mamy okazję uczyć się na błędach innych, nie swoich. Czy dziś, gdy mówi się o Europach dwóch prędkości, będzie w ogóle możliwe wypracowanie wspólnej, roztropnej, europejskiej polityki migracyjnej? Europa jest dziś w takim punkcie historycznym, że swój status i rangę na arenie międzynarodowej może utrzymać tylko i wyłącznie jeśli będzie silnie zintegrowana. Bez silnej legitymizacji ideologicznej nie uda się tego zrobić. A jeśli


VIP tylko pyta przyjmiemy, że nie ma europejskich wartości, to okaże się, że nie ma także niczego, poza interesami, często sprzecznymi, co budowałoby europejską solidarność, a bez tego trudno optymistycznie myśleć o przyszłości Europy. To jest możliwe pod warunkiem, że zmieniona zostałaby polityka wielokulturowości, a przecież większość europejskich przywódców nie kwapi się do zmian. Dziś obowiązuje polityka sondażowa i retoryka polityków zmienia się w zależności od zmian nastrojów społecznych. Nie jest tajemnicą, że Europejczycy się boją, a bać się będą jeszcze bardziej, jeśli politycy nie będą poruszać istotnych da nich problemów. Politycy muszą brać to pod uwagę w najbliższej przyszłości. A możliwe będzie w Europie pogodzenie wolności i bezpieczeństwa? Na pewno będziemy musieli się zgodzić na większą kontrolę naszego życia, jeśli chcemy czuć się bezpiecznie. Tak było m.in. w Stanach Zjednoczonych po zamachu na World Trade Center, gdy wprowadzono choćby powszechne podsłuchy i kontrolę maili. W Europie stoimy przed tym samym dylematem, ale o wolności powinniśmy zawsze mówić w kontekście jednostki. Naszej podmiotowości brakuje dziś w dyskusji o Europie... Musimy wrócić do fundamentów tego, co stanowiło o unikalności projektu europejskiego w skali świata. Postawienie na jednostkę. Najważniejszy jest człowiek - musimy zawsze o tym pamiętać. To jest dorobek zarówno chrześcijaństwa, jak i oświecenia! Śp. prof. Zygmunt Bauman stwierdził: „Europa przez ostatnich 60 lat, a Polska przez prawie 30 lat oddała się orgii konsumpcji”. Jesteśmy tak zaślepieni wygodą, że ciągle nie chcemy dostrzec zagrożeń czyhających na Europę, jaką znamy? Konsumpcjonizm i obojętność stały się naszym przekleństwem. Zapomnieliśmy, że jest różnica między tolerancją a obojętnością. To dotyczy zwłaszcza pokolenia młodych ludzi, którzy nie pamiętają świata PRL-u, „zimnej wojny”, świata bez wolności osobistej i nie widzą związku między wolnością osobistą a polityczną. Dzisiaj zapanowała obojętność. W sposób obojętny podchodzimy do rzeczy, które nie dotyczą nas osobiście. Tylko że w czasach globalizacji niemal każda rzecz, zgodnie z „efektem motyla”, może mieć na nas bezpośredni wpływ. I ta obojętność wcześniej czy później może się dla nas źle skończyć. Dziś na nowo musimy przedefiniować, czym jest demokracja liberalna. Na pewno musimy bardziej angażować się społecznie, mieć większą świadomość społeczną. W świecie, gdzie polityka jest grą pozorów i socjotechnicznych trików? Przez ostatnie dekady w Europie rządziły zazwyczaj partie centroprawicowe, albo centrolewicowe. Różnice między nimi były tak niewielkie, że wyborcy w ogóle przestali je dostrzegać! Polityka stała się trochę przeźroczysta, pragmatyczna. Tylko że taka polityka sprawdza się w czasach stabilnych gospodarczo i społecznie. Wtedy ludzie mogą oddawać się konsumpcji, a politycy bieżącemu zarządzaniu państwem. Gorzej, gdy pojawiają się duże kryzysy: ekonomiczne, migracyjne. Wtedy potrzebna jest polityka

jasno sprecyzowanych poglądów. A że politycy zazwyczaj są zakładnikami sondaży, największe triumfy święcą wszelkiej maści populiści. Oni gotowi są powiedzieć i obiecać wszystko. Stąd dziś tak duża popularność populizmu w Europie i na świecie. Do tego media społecznościowe i Internet, które mogą być „gwoździem do trumny” rozleniwionej Europy?

J

est duże niebezpieczeństwo związane z tzw. technikami rekomendacji w Internecie, bo bardzo wiele sfer naszego życia jest doskonale prześwietlonych. Człowiek nie ma żadnej kontroli nad Internetem, ale to nie znaczy, że Internet nie ma kontroli nad nami, użytkownikami sieci. Będąc użytkownikami mediów społecznościowych, jesteśmy znakomicie przebadani jako konsumenci. O nas widomo wszystko – czym się interesujemy, co kupujemy, ile mamy lat, jaka jest nasza orientacja seksualna itd. W związku z tym powstały techniki rekomendacji, które w sieci podsuwają nam te treści, które mogą być dla nas interesujące. To dotyczy także treści politycznych. I jeśli techniki rekomendacji wychwycą, że sporo czasu spędzamy na portalach o treściach konserwatywnych, albo liberalnych, to natychmiast podsuwają nam treści zbliżone do naszych poglądów. W pewnym momencie zaczynamy żyć w „bańce cyfrowej”, gdzie wydaje się nam, że dokładnie tak wygląda rzeczywistość. I tak techniki rekomendacji sprawiają, że użytkownicy, którzy są słabo zaangażowani społecznie i politycznie, mają coraz większy kłopot z dotarciem do wiarygodnych treści – nie dlatego, że ich nie ma, ale dlatego, że ich nawet nie próbują szukać. Dziś Europa zdaje się być zblazowana, syta i znudzona. Niestety, tak jest. To co przed nami? Chciałabym powiedzieć: ewolucja, choć nie wiem, czy bardziej prawdopodobna nie będzie rewolucja ideologiczna. Przedefiniowanie Europy i jej uniwersalnych wartości. Ateny, Rzym i Jerozolima – aksjologicznie Europa musi powrócić do korzeni, z których wyrosła, i to szybko. Kilka lat temu wybitna, nieżyjąca już publicystka, Oriana Fallaci, powiedziała: muzułmanie nie są Europejczykami, islam nie jest religią pokoju. To było ku przestrodze? W pewnym sensie jej słowa były prorocze. Fallaci była zdeklarowaną ateistką, ale zwracała uwagę, że odeszliśmy od zasad chrześcijaństwa, które stanowiły o unikalności Europy, na rzecz akceptowania pewnych zasad islamu, które są sprzeczne z prawami człowieka. Jeszcze niedawno prawie 80 proc. brytyjskich nastolatków nie czuło związku z religią. W ich życiu nie było religii, nie było też innej tożsamości, a młody człowiek bardzo tego potrzebuje. Dzisiaj to radykalizacja islamu spowodowała odradzanie się religii w Europie. Świat się szybko zmienia, ale psychika ludzka już niekoniecznie. My ciągle potrzebujemy stałych punktów odniesienia i jasno określonych zasad, wedle których moglibyśmy żyć. 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

31




Portret

Oni oraz „Mistrz i Małgorzata” Gdyby nie Krosno, nie byłoby nowego przekładu „Mistrza i Małgorzaty” twierdzi zgodnie rodzina Przebindów, filologów, tłumaczy i naukowców, która zaskoczyła rynek wydawniczy nowym tłumaczeniem literackiego arcydzieła. Nie byłoby jednak Krosna w ich życiu, gdyby krakowianin prof. Grzegorz Przebinda nie podjął się prowadzenia zajęć dydaktycznych na tutejszej uczelni, a potem zarządzania nią. I wreszcie, gdyby nie pasja zaszczepiona przez nauczycielkę rosyjskiego już w liceum, zawodowa droga prof. Przebindy oraz losy jego rodziny mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

O

na. Doktor Leokadia Anna Styrcz-Przebinda – filolog, slawistka i polonistka, absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego. Przez wiele lat brała udział w pracach leksykograficznych Instytutu Języka Polskiego PAN, a później także przy gromadzeniu zbiorów w Bibliotece Jagiellońskiej. W pracy naukowej interesuje się komparatystyką slawistyczną, zwłaszcza badaniami porównawczymi w zakresie języka polskiego i rosyjskiego, a także literaturą narodów słowiańskich. Jest również redaktorem książek zasłużonego Wydawnictwa Kluszczyński. Widzi wielką potrzebę starań o ochronę polszczyzny, ceni dbałość o słowo pisane i mówione. On. Profesor Grzegorz Przebinda – uczeń prof. Ryszarda Łużnego, badacz historii idei, kultury i literatury rosyjskiej, historii i dnia współczesnego Rosji i Ukrainy; najpierw student filologii rosyjskiej, a później wieloletni dyrektor Instytutu Filologii Wschodniosłowiańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, od 2005 r. kierownik Katedry Kultury Słowian Wschodnich i profesor w Instytucie Nauk Humanistycznych Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej im. Stanisława Pigonia w Krośnie. Od 2012

34

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

roku rektor tej uczelni. Autor dziewięciu książek (w tym dwóch nominowanych do prestiżowej nagrody Jana Długosza) i kilkuset artykułów publikowanych w różnych językach; prywatnie maratończyk – amator. Tytuł profesora otrzymał za książkę „Większa Europa. Papież wobec Rosji i Ukrainy”, którą Jan Paweł II zainteresował się na tyle, że odbył z autorem długą rozmowę w Castel Gandolfo w 2000 roku. Grzegorz Przebinda był wykładowcą w podziemnym „Latającym Uniwersytecie”, zorganizowanym przez NSZZ „Solidarność” UJ. W stanie wojennym publikował także teksty o niezależnej kulturze rosyjskiej w polskich czasopismach drugiego obiegu i tłumaczył książki emigrantów z ZSRR (W. Bukowski, „Listy rosyjskiego podróżnika”). W 1983 roku obronił pracę magisterską o Aleksandrze Sołżenicynie, który był wtedy na indeksie w całym bloku komunistycznym. Oni. Syn Igor, filmoznawca, i córka Aneta, socjolog – oboje absolwenci Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nie wyobrażają sobie życia bez czytania, a o „Mistrzu i Małgorzacie” Michaiła Bułhakowa mogą w domu rozmawiać bez końca. Z pasją kolekcjonują jej kolejne wydania (zwłaszcza rosyjskie) i przekłady. Mają ich ponad 50, w tym w 20 językach 


Portret

Leokadia i Grzegorz Przebindowie.

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

35


Portret europejskich i azjatyckich, m.in. po albańsku, węgiersku, chińsku czy japońsku, a ich marzeniem jest zebranie wszystkich dostępnych na świecie przekładów. Krosno otworzyło przed krakowianami nowe możliwości Od 2005 roku Przebindowie związani są z Krosnem. Wraz z ich przybyciem na uczelni zostały uruchomione studia z zakresu kultury i języka Rosji. – Zawsze byłem przekonany, że na wschodnich krańcach Unii Europejskiej należy nauczać języków zarówno z zachodniej, jak i wschodniej Europy – zapewnia profesor. W Instytucie Humanistyki i Zakładzie Filologii Rosyjskiej przez pierwsze lata pełnili funkcje organizacyjne i dydaktyczne. W 2012 roku prof. Grzegorz Przebinda został wybrany na rektora, obecnie pełni tę funkcję drugą kadencję. – Uczelnia jest wysoko oceniana, a ja mam satysfakcję z pełnienia misji rektorskiej – mówi. – Krosno może wiele zaoferować co do możliwości realizacji naukowych zamierzeń. Leokadia Przebinda w związku z zajęciami dydaktycznymi zaczęła z pasją zgłębiać rosyjską kulturę, począwszy od doby staroruskiej, a także wyjeżdżać do Rosji. Ponieważ małżonkowie systematycznie pokonywali trasę z Krakowa do Krosna, godziny spędzone w podróży poświęcali na słuchanie audiobooków „Mistrza i Małgorzaty” i niekończące się dyskusje o powieści. – W końcu uznaliśmy, że los daje nam niebywałą okazję do wspólnego sprawdzenia się na polu przekładu artystycznego. Długa podróż może być uciążliwa, ale nam i tak się opłaciła, bo mieliśmy więcej czasu na „Mistrza i Małgorzatę” – przyznają. Były już dwa, po co trzeci przekład „Mistrza i Małgorzaty”?

O

rodzinnym przekładzie Przebindów zrobiło się głośno pod koniec 2016 roku, gdy wybitna powieść Bułhakowa wyszła w ich przekładzie w wydawnictwie Znak. Był to trzeci polski przekład. Przebindowie gościli na kilkudziesięciu spotkaniach autorskich i nagraniach radiowych, i zwykle byli najpierw pytani, dlaczego podjęli się tłumaczenia. Zazwyczaj odpowiadali, że nadszedł czas, gdy, jak mawiał Andrzej Drawicz, „ nie mogli się nie podjąć”. Pierwsze polskie wydanie „Mistrza i Małgorzaty” ukazało się w 1969 roku w przekładzie Witolda Dąbrowskiego i Ireny Lewandowskiej. Sprzedało się w ponad półmilionowym nakładzie, mając ponad 30 wydań. Drugiego tłumaczenia dokonał w 1995 roku nauczyciel Grzegorza Przebindy – prof. Andrzej Drawicz. Teraz Grzegorz i Leokadia Przebindowie wspólnie z synem Igorem zmierzyli się na nowo z zadaniem przyswojenia dzisiejszej polszczyźnie tej powieści wszech czasów. – Co ciekawe, choć wejście na rynek wydawało się trudne, Wydawnictwo Znak podkreśla, że dawno żadna klasyka tak dobrze im się nie sprzedawała jak „Mistrz i Małgorzata” w naszym przekładzie. W rankingach Empiku i Merlina szybko wyprzedził on poprzednie tłumaczenia – przyznają. Przeżyli tę powieść na nowo, rodzinnie Zdaniem Leokadii Przebindy, pomysłodawczyni całego przedsięwzięcia, taka rodzinna praca zespołowa przy tłumacze-

36

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

niu dzieła o tej randze kulturowej była prawdziwym atutem, gdyż zyskali potrójne spojrzenie na tekst. Ostateczna wersja przekładu była wypracowywana w toku burzliwych, ale płodnych dyskusji. Tłumaczenie trwało dwa lata i kosztowało nieraz dużo emocji oraz wytężonej pracy. Nie dzielili się partiami tekstu. Każdy z tłumaczy do końca czuwał nad całością, nikt nie miał taryfy ulgowej. Kiedy pojawiały się rozbieżności, dyskusje trwały dotąd, aż intuicyjnie odczuli, że wybrali najlepszą wersję. – Przeżyliśmy tę powieść na nowo, jako ludzie bliscy sobie, którzy mogą i dziś wiele sobie przekazać. Dla każdego z nas ta książka jest ważna na swój sposób. Syn był małym dzieckiem, gdy mąż już był bez reszty pochłonięty przypisami do wydania „Mistrza i Małgorzaty” w Bibliotece Narodowej. Ciągle widział ojca pochylonego nad kartami powieści, choć na pewno wolałby wtedy czytać z nim na głos „Lokomotywę” Tuwima. Dopiero znacznie później miał odkryć Bułhakowa dla siebie, zrozumieć fascynację rodziców. Dziś zdanie Igora liczyło się na równi z naszym, gdyż nowy przekład jest kierowany i do jego pokolenia. To rodzinne przedsięwzięcie zyskało więc dzięki Igorowi nową perspektywę i świeżość. Okazało się, że w trójkę mogliśmy być dla siebie wciąż atrakcyjnymi partnerami, zwłaszcza że tłumaczenie nie jest tylko spokojną pracą ze słownikami w zaciszu gabinetu, ale dynamicznym procesem do przepracowania, aktem twórczym, w którym tłumacz się spala, daje cząstkę siebie – wyznaje Leokadia Przebinda. Ponieważ Igor świetnie zna język angielski, korzystał także porównawczo z angielskiego przekładu. Zdaniem rodziców, syn posiada niewątpliwy słuch literacki, wyczuwa subtelności prozodyczne i rytm języka, dzięki czemu ich polska wersja nieraz zyskiwała na adekwatności w stosunku do śpiewnej ruszczyzny. Język rosyjski ma przecież dominującą cechę obcą polszczyźnie – ruchomy i swobodny akcent, co trzeba często kompensować innymi środkami, by fraza wybrzmiewała. – Igor często nam sugerował, że w zdaniu jest o sylabę za mało lub za dużo, albo że trzeba zmienić szyk lub modalność. To ważne, bo sam Bułhakow przywiązywał do strony brzmieniowej wielką wagę i testował różne warianty w czytaniu przyjaciołom na głos, tak jak i my we czwórkę – nie kryją satysfakcji Przebindowie. Czwartą osobą tego „dramatu” jest córka Aneta. Choć nie figuruje w zespole redakcyjnym, jest wielką miłośniczką „Mistrza i Małgorzaty” i dzielnie im sekundowała. – Pomagała też czasem jako arbiter, gdy we trójkę nie mogliśmy dojść do porozumienia – przyznaje profesor. – No i wymyśliła parę dobrych rozwiązań. Bułhakow kreślił rękopis, Przebindowie kreślili tłumaczenie Przekład Przebindów opiera się na najbardziej poprawnej, oryginalnej wersji „Mistrza i Małgorzaty”. Grzegorz Przebinda zapoznał się z rękopisami Bułhakowa w moskiewskim archiwum i widział, jak wiele pracy wkładał pisarz w zakorzenienie w ruszczyźnie „Mistrza i Małgorzaty”; widział, jak mocno pokreślony jest ostateczny rękopis powieści. – Nasz ostateczny wariant przekładu był równie pokreślony jak oryginalny rękopis Bułhakowa – zauważa. – Tłumacz nie powinien tłumaczyć dosłownie i niewolniczo trzymać się tekstu, ideałem byłoby przełożyć dzieło tak, jakby to sam Bułhakow napisał je po polsku. Maszynopis powieści przygotowała trzecia żona Bułhakowa, Jelena Siergiejewna Bułhakowowa. Zdaniem rektora PWSZ


Portret w Krośnie, ostateczny rękopis jest tak pokreślony, że nikt poza Jeleną nie byłby w stanie przygotować maszynopisu będącego podstawą edycji. – Mając w głowie poprawki i nakazy Bułhakowa, który był już śmiertelnie chory i mówił, że „poprawiać można, dopisywać nie wolno”, przygotowała w 1940 roku pierwszy maszynopis. Miałem go w rękach, widziałem, że jest czysty – mówi prof. Przebinda. – Gdy w latach 60. pojawiła się szansa na wydanie powieści, przygotowała kolejny maszynopis. Tam, w jednym miejscu, w 1963 roku zamieniła bułhakowowskie „i” na znak miękki rosyjski. Bułhakow zapisał „Zmartwychwstanie”, Jelena „niedziela”. Do tej pory wszystkie przekłady polskie, jak i zachodnioeuropejskie tłumaczyły ten wyraz jako „niedzielę”, tymczasem Bułhakowowi chodziło o coś więcej. W tym kontekście nie była to zwykła niedziela, lecz niedziela Zmartwychwstania, co nadaje zupełnie inny wymiar zakończeniu książki. „Mistrz i Małgorzata” traktuje nie tylko o sprawach najwyższej wagi, ale dotyczy także lżejszych stron życia, jak kobieca uroda, kosmetyki (jakże przydałby się i dziś krem Azazella!), stroje. – W tych sytuacjach, także w partiach opisów przyrody, panowie dawali mi często wolną rękę. Niektóre fragmenty cyzelowałam więc w odosobnieniu, a potem wkładaliśmy je jak puzzle w odpowiednie miejsce tekstu – mówi Leokadia Przebinda. – Żona szła do drugiego pokoju i wracała niezawodnie z gotowym akapitem, w którym nic już nie trzeba było ulepszać – potwierdza Grzegorz Przebinda. Praca nad „Mistrzem i Małgorzatą” to konieczność zmierzenia się z zagadnieniami fundamentalnymi (ścieranie się dobra ze złem, walka Boga i szatana, boskość i człowieczeństwo Jezusa), jak i z oddaniem nader szczegółowych u Bułhakowa opisów wyglądu postaci (typ kapelusza Berlioza, czerwona chustka na głowie motorniczej tramwaju, fryzury, rodzaj zarostu). – Są tu cały czas obecne różne rejestry stylistyczne, którymi trzeba umiejętnie operować. W pewnych rozdziałach odbywa się feeria, zabawa, iluzja, seans czarnej magii, a jednocześnie toczy się rozmowa o kondycji człowieka, jego relacjach z Bogiem – zauważa Leokadia Przebinda. Znalezisko w domu Michaiła Bułhakowa

L

iteratura mocno determinuje codzienne życie Przebindów. Obeszli wszystkie miejsca w Moskwie, które pojawiają się w „Mistrzu i Małgorzacie”. Rektor – kilka razy. Przygotowując się do maratonu w Moskwie, biegał… śladami Bułhakowa od domu Małgorzaty do domu Mistrza, czy na Patriarsze Prudy i pod dom Gribojedowa. Jego żona śmieje się, że bez problemu mógłby dopędzić „fatalną trójkę”, którą w powieści bezskutecznie ścigał Iwan Bezdomny. Rektor przyznaje, że podczas ostatniej podróży do Moskwy najpiękniejsze chwile przeżył w archiwum Bułhakowa, które znajduje się w domu Paszkowa, obecnym w powieści. Znalazł tam coś, na co badacze do tej pory nie zwracali uwagi. W archiwum znajdują się dwa listy pewnego polskiego profesora, który w 1969 roku spotkał się w Warszawie z Jeleną Siergiejewną Bułhakowową tuż po tym, jak „Mistrz i Małgorzata” ukazał się po raz pierwszy po polsku. Profesor ów ani słowem nie wspomina o powieści, tylko, biedny, tłumaczy się, że nie mógł kupić takich perfum, jakie zamawiała, więc wysyła inne. To pokazuje, jak dużą wagę Jelena przywiązywała również i do tych aspektów życia damy.

Rektor-maratończyk: bieganie uczy pokory, pozwala nabrać dystansu W tłumaczeniu „Mistrza i Małgorzaty” pomocna okazała się także sportowa pasja rektora, który jest maratończykiem. Amatorsko przebiegł od 2010 r. piętnaście maratonów – w Krakowie, Wilnie, Tallinie, Paryżu, Moskwie, Jerozolimie, Sankt Petersburgu, Stambule, Sewilli, Walencji, Bostonie, Budapeszcie, Nowym Orleanie i Atenach (najlepszy rezultat uzyskał w biegu moskiewskim: 3:23,45). – Trudne do przetłumaczenia frazy próbowałem odszukać w głowie, biegając wokół krakowskich Błoni. Wybiegałem przynajmniej dwa trudne zdania – uśmiecha się prof. Przebinda. – Sport bardzo mi pomaga i choć nie biegam już tak intensywnie jak kiedyś, to kilka zawodowych decyzji przemyślałem podczas biegania. Ono łagodzi charakter, pozwala nabrać dystansu, a udział w maratonach wiąże się z podróżami, podczas których zwiedzamy zabytki kultury i sztuki, muzea i… szukamy przekładów „Mistrza i Małgorzaty” do domowej kolekcji – mówi. – Obracając się w kręgu „Mistrza i Małgorzaty”, poznajemy świat, szliśmy śladami bohaterów Bułhakowa w Jerozolimie i Moskwie. Dzięki sportowej pasji męża, który brał udział także w słynnym maratonie bostońskim, miałam okazję zwiedzić dom muzeum Emily Dickinson w Amherst w Massachusetts – dodaje Leokadia Przebinda. Następne książki także będą związane tematycznie z Rosją Najbliższe wyzwania zawodowe rodziny Przebindów także związane są z literaturą, historią i kulturą Rosji. Prof. Grzegorz Przebinda w latach 1987-2016 przeprowadził wiele wywiadów z pisarzami rosyjskimi, w tym także emigracyjnymi, m.in. z Natalią Gorbaniewską, Iriną Iłowajską-Alberti, Władimirem Bukowskim, Bułatem Okudżawą, Andriejem Siniawskim, Gieorgijem Władimowem, Jewgienijem Rejnem, Dymitrem Bykowem, Władimirem Makaninem, które publikowane były w polskich czasopismach (m. in. podziemna „Arka”, „Tygodnik Powszechny”, „Rzeczpospolita”). Teraz chce je wydać w formie książki, zwłaszcza że materiał już teraz liczy około 250 stron. Na dokończenie czeka obszerna praca naukowa – pisana od kilku lat encyklopedia wiedzy o Rusi. 2000 stron haseł jest już opracowanych. Zdaniem Leokadii Przebindy, to może być naprawdę ważne źródło naukowe, także dla studentów. Profesor przyznaje, że ze względu na rozmiary dzieła chciałby, by znów była to rodzinna praca zespołowa. – Na fali popularności naszego tłumaczenia „Mistrza i Małgorzaty” Jerzy Illg z wydawnictwa Znak namawia mnie do napisania biografii Bułhakowa. Ciągle to rozważam – dodaje prof. Przebinda. – Ale długo się też wahałem, czy przystąpić do tłumaczenia „Mistrza i Małgorzaty”. Nie wiedziałem, czy znajdę czas. Teraz nie żałuję, bo uważam to za jedno z największych dotychczasowych dokonań twórczych. Małżeństwo Przebindów uznaje, że oboje mogą cieszyć się z tego, iż wciąż udaje im się znajdować czas na czytanie, nie tylko ze względu na pracę naukową, ale też dla własnej przyjemności. Przywiązują dużą wagę do stałego wzbogacania biblioteki PWSZ im. Stanisława Pigonia w Krośnie, aby młodzież miała bezpłatny dostęp do nowości wydawniczych. Także ich podróże są motywowane literaturą, dzięki czemu są w stanie zaproponować studentom o wiele więcej niż tylko suchą, podręcznikową wiedzę. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Prof. Jerzy Vetulani i dr Wergiliusz Gołąbek.

Prof. Vetulani: Nie tyle do myślenia, co do przeżycia służy nam mózg! Prof. Jerzy Vetulani, wybitny neurobiolog, biochemik, profesor nauk przyrodniczych, popularyzator nauki, jeden z największych znawców procesów zachodzących w mózgu i najczęściej cytowanych polskich uczonych, tłumaczył w Rzeszowie, dlaczego myślimy, a skoro tak, to jak to możliwe, że naszemu mózgowi dajemy się wywieść na manowce. I niestety, był to jeden z ostatnich wykładów wygłoszonych przez prof. Vetulaniego, który 6 kwietnia zmarł w krakowskim szpitalu.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

W

ykład, który w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej zgromadził setki rzeszowian w bardzo różnym wieku, był drugą już odsłoną cyklu interdyscyplinarnych wykładów „Wielkie pytania w nauce”, organizowanych przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie pod patronatem „Tygodnika Powszechnego”. Przedsięwzięcie realizowane jest we współpracy z Fundacją Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych w Krakowie oraz z Wydawnictwem Copernicus Center Press. A 81-letni profesor przez prawie 3 godziny potrafił zachwycać i zaskakiwać swoich słuchaczy, sugerując, że chyba jednak odkrył tajemnicę sprawności ludzkiego mózgu bez względu na wiek. – Jednym z celów organizacji cyklu wykładów jest podjęcie próby odpowiedzi na nurtujące problemy dotyczące

38

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

egzystencji człowieka, zmian kulturowych, społecznych i filozoficznych oraz zachęcenie słuchaczy do krytycznego myślenia. Chcemy pokazać, że efekty pracy naukowców są nie tylko tematem do dyskusji w wąskim gronie specjalistów, ale mogą też znaleźć praktyczne zastosowanie w codziennym życiu, a zaprezentowane w przystępny sposób zagadnienia mogą być zrozumiałe dla osób niezwiązanych z nauką. Nie ukrywam, że organizacja cyklu stanowi swego rodzaju opozycję dla niewymagającej intelektualnego wysiłku rozrywki wszechobecnej w mediach – mówił dr Wergiliusz Gołąbek, rektor WSIiZ w Rzeszowie. – Mózg powstał w wyniku ewolucji i służy nie tyle do myślenia, ile do przeżycia – tłumaczył prof. Vetulani. – Organizuje nam życie społeczne, ma systemy rozpoznawania twarzy, emocji i możliwości przewidywania toku myślenia innych członków naszej grupy. Myślenie z kolei jest nam


NAUKA thalidomidu, urodzone bez rąk, mają na ogół chwytne i sprawne stopy, którymi mogą wykonywać takie czynności jak wyjęcie z kieszeni paczki papierosów, otwarcie jej, wyciągniecie jednego papierosa, włożenie do ust i zapalenie przy użyciu zapalniczki. Możliwości mózgu człowieka, niezależnie od tego, w jakich warunkach kulturowych przychodzi na świat, są ogromne; nawet nie do końca możemy sobie wyobrazić, jak wielkie. latego też nadmierna koncentracja na jednej rzeczy sprawia, że pomijamy wszystko inne dookoła i nasz mózg może nas wyprowadzić na manowce. – Co zrobić, by tak nie było?! Myślmy czasem troszkę wolniej, ale jak najszerzej, by widzieć jak najpełniej – mówił naukowiec. – Gdy koncentrujemy się na jednej rzeczy, nie patrzymy na inne, w związku z tym, jeżeli nasz mózg opanuje nieodparta myśl, albo jedna ideologia, to mózg może zejść na manowce, bo nie widzimy wielu innych możliwości. Profesor nawiązał też do starzenia się mózgu kobiety i mężczyzny. – Uznajemy, że mózg męski i żeński są różne, ale równe. Jeżeli chodzi zaś o starzenie się, mózg męski jest w znacznie gorszej sytuacji, niż mózg żeński. U mężczyzn bardzo silne i szybkie zmiany zachodzą już około 65. roku życia, kiedy spada poziom testosteronu, neurony w korze mózgowej giną, a przyrasta ilość płynu mózgowo-rdzeniowego. U przeciętnego mężczyzny pomiędzy 65. a 90. rokiem życia ilość płynu w okolicach kory skroniowej wzrasta o około 30 proc. U kobiet średnio o 1 proc. Kobietom, jeżeli nie cierpią na chorobę neurodegeneracyjną, neurony się nie psują – mówił. Ale mózgi większe mają mężczyźni. To jednak, jak wykazały badania, o niczym nie świadczy, bo nasza inteligencja jest zależna od masy bezwzględnej tego organu. poro emocji wywołały też wywody prof. Vetulaniego na temat ...marihuany. – Jestem za legalizacją miękkich narkotyków, dlatego, że jeżeli alkohol jest zalegalizowany, to nie ma powodu, aby inne niezbyt szkodliwe substancje psychotropowe traktować inaczej. Owoc zakazany kusi bardziej. Uważam, że środowiska, które czerpią największe zyski z narkobiznesu, są najbardziej zaangażowane w zwiększenie sankcji za posiadanie narkotyków – stwierdził profesor. – Alkoholizm zwiększa agresję i przemoc domową, marihuana, a także morfinizm – nie. Marihuana, palona zazwyczaj w grupie, jest towarzyskim narkotykiem i uzależnia w około 8 proc. Alkohol prawie dwa razy częściej, bo w 15 proc. Jerzy Vetulani, powszechnie znany jako profesor nauk przyrodniczych i popularyzator nauki, był też działaczem opozycji demokratycznej w okresie PRL, konferansjerem i jednym ze współtwórców Piwnicy pod Baranami. – Piwnica sformatowała nam mózgi – żartował jeszcze kilka tygodni temu. – Tam było dużo alkoholu, nikotyny, a mimo to mózgi wszystkich „piwniczan” doskonale działały. Tamte kontakty w tamtym miejscu, bardzo nas ukształtowały, a to potwierdza, jak dobre towarzystwo dobrze kształtuje nasz mózg. 

D

Prof. Jerzy Vetulani.

potrzebne do poznawania świata. To ułatwia człowiekowi przeżycie i sukces reprodukcyjny. Mówiąc wprost, mózg to najpotężniejszy narząd seksualny, który służy do zdobycia możliwie najlepszej partnerki lub partnera. Od zawsze zadajemy sobie też pytanie... dlaczego myślimy?! – Możemy na nie odpowiedzieć w dwojaki sposób – mówił krakowski neurobiolog. – Po pierwsze dlatego, że mamy duży i sprawny mózg. Ale też myślenie ułatwia i usprawnia nam przeżycie. Obie odpowiedzi są prawdziwe, a nasz mózg służy do unieśmiertelnienia naszych genów. Jako nośniki materiału genetycznego jesteśmy niedoskonali i – by go unieśmiertelnić – musimy przekazać następnym pokoleniom. Jak wyjaśniał prof. Vetulani, zdolności intelektualne człowieka wyewoluowały przez ostatnie 100 000 lat albo dłużej. I nie do końca wiadomo, czy mózg neandertalczyka był strukturalnie gorszy niż nasz. Na pewno był większy i prawdopodobnie mniej plastyczny, bo kultura neandertalska była bardzo stabilnym powtarzaniem pewnych wzorców, a kultura człowieka mądrego charakteryzowała się tworzeniem indywidualnych dzieł sztuki, które przetrwały w postaci malowideł w jaskiniach. Oczywiście, plastyczność istnieje również w mózgu niższych zwierząt; widzimy, że także u szczurów w pracującym mózgu wzrasta liczba połączeń i neuronów, które tworzą się z komórek progenitorowych. Zwierzęta żyjące w warunkach zmuszających do uczenia się, prowadzących do wzmożonej neurogenezy, lepiej rozwiązują problemy kognitywne. U człowieka występuje to w części mózgu zwanej hipokampem. Wychowanie, edukacja, służą do zwiększenia plastyczności, rozwoju mózgu, tworzenia się nowych neuronów. W sytuacjach skrajnych, dzięki plastyczności mózgu osiągamy umiejętności pozornie niemożliwe. Tak np. ofiary

S

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

39


Prof. Jerzy Bralczyk

Od lewej: Łukasz Lamża, dr Wergiliusz Gołąbek i prof. Jerzy Bralczyk.

Pan od języka Wybitny językoznawca, specjalista od języka mediów, reklamy i polityki, prof. Jerzy Bralczyk podpowiadał w Rzeszowie, „Jak mówić, żeby nas słuchano”. Profesor, który analizując współczesną polszczyznę, wskazał na cztery jej odmiany: konserwatywno – religijną, populistyczną, politycznie poprawną oraz reklamową, stwierdził, że najważniejsze, byśmy na co dzień „mówili komuś”, a nie „do kogoś” i byśmy chcieli rozmawiać, a nie tylko informować.

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

W

ykład prof. Bralczyka był też ostatnim z interdyscyplinarnych wykładów „Wielkie pytania w nauce” zorganizowanych przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, pod patronatem „Tygodnika Powszechnego” i we współpracy z Fundacją Centrum Kopernika Badań Interdyscyplinarnych w Krakowie oraz z Wydawnictwem Copernicus Center Press. I... podobnie jak na spotkania z ks. prof. Michałem Hellerem oraz z nieżyjącym już prof. Jerzym Vetulanim, do Teatru im. Wandy Siemaszkowej przyszedł tłum rzeszowian. – Wygodnie jest mówić o tym, jak mówić, bo wystarczy obserwować samego siebie, kiedy się mówi. Zresztą bar-

40

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

dzo często ci, którzy mają mówić, mówią, że będą mówić, kiedy nie mają o czym mówić – rozpoczął wykład prof. Jerzy Bralczyk, dając jasny sygnał, że debata o języku w jego wykonaniu będzie miała w równym stopniu akademicki, co i żartobliwy charakter. Nie ma bowiem jasnej recepty, jak mówić, by odnieść sukces, czyli, by nas słuchano. Wpływa na to tak wiele czynników, zarówno ze strony mówiącego, jak i słuchającego, że można jedynie dywagować na ten temat, rozważać różne scenariusze i wyciągać wnioski. Już sama naukowość retoryki, czyli najprościej mówiąc sztuki przemawiania, budzi wątpliwości, bo nie wiadomo, czy retorykę traktować jak naukę, sztukę, czy może umiejętność!


P

Prof. Jerzy

– Gdy postawimy obok siebie „nagą prawdę” i „nagie kłamstwo”, bez problemu je odróżnimy. Ale „ubrana prawda” i „odziane kłamstwo” bywają nie do odróżnienia - mówił prof. Bralczyk. – Dlatego retoryka dość często bywała postrzegana jako umiejętność zawodna, zwodnicza, coś, co może raczej przeszkadzać, aniżeli pomagać. – Niekiedy człowiek, który pięknie mówi, jest postrzegany jako ten, co dużo gorzej czyni, czyli „mocny w gębie”, albo jak ta „krowa, która dużo ryczy i mało mleka daje”, definiując ludowymi przysłowiami – tłumaczył profesor. – Co oczywiście, nie do końca jest prawdą, bo wielu ludzi mówi fatalnie, a czyni jeszcze gorzej. Pewien mądry człowiek stwierdził, że ludzie na ogół nas nie zauważają, a jeśli nas zauważają, nie pozwalają nam mówić. Jeśli pozwalają nam mówić, to nie słuchają. Jeżeli nawet słuchają, zazwyczaj nie rozumieją. Jeśli zrozumieją, to nie uwierzą. A jeśli nie uwierzą, to nie zapamiętają. – A mimo to chcielibyśmy mówić, być zauważani i zapamiętani – stwierdził językoznawca. – Jednocześnie mamy świadomość pewnych rytuałów, jakich warto przestrzegać przy rozmowie. Doskonale zdajemy sobie sprawę, że idealna wypowiedź, z niezwykłą dbałością o wszystkie ogonki przy nosówkach brzmi nienaturalnie i nieprawdziwie, a przecież zależy nam na wiarygodności i szczerości naszej wypowiedzi. Dlatego wprowadzamy do rozmowy swego rodzaju niezdarność, której mamy świadomość, ale dzięki temu w sposób naturalny możemy zagadnąć naszego rozmówcę. tak rozmowa dwóch mężczyznami może brzmieć: „Słuchaj” (on i tak słucha, ale tak wypada powiedzieć), „eee” (stękanie świadczy, że ktoś myśli), „proszę ciebie” – (o coś prosi, jeszcze nie wiemy, o co, ale prosi), „jest taka sprawa” (o coś rozmówcy chodzi, inaczej by nie zagadał do kolegi) pada jeszcze słowo „wiesz” (rozmówca nie wie, ale jak powie, to może się czegoś dowie). I dopiero od tego momentu zaczyna się faktyczny dialog. Bo w mówieniu powinniśmy być sprawni, ale naturalni. Dobrze, jeśli jesteśmy postrzegani jako dobrzy mówcy, ale Broń Boże jako ci, którzy nauczyli się dobrze mówić.

I

NAUKA

rofesor Bralczyk ze smutkiem zauważył, że dziś coraz rzadziej zastanawiamy się, jak dobrze mówić, bo ważniejsze staje się sprawne komunikowanie. W swoich wypowiedziach nastawiamy się na celowość, skuteczność, a coraz rzadziej na satysfakcję z rozmowy, której się nie prowadzi, ale przeprowadza. – Mówimy posługując się całym ciałem. Mówimy nie tylko słowami, ale też głosem, gestem, w pewnym sensie sytuacją, która może nam sprzyjać lub być przeciwko nam – tłumaczył. – Żeby być wiarygodnym, spróbujmy myśleć o tym, o czym móBralczyk. wimy. Słowa zaczynają być wtedy tak artykułowane, że stają się podobne do tego, co oznaczają. Szeroki wydaje się szerszy od wąskiego, a wklęsły zdaje się mieć dołek w środku. Bardzo ważny w rozmowie jest głos. Ktoś, kto się jąka, właściwie nigdy nie jest postrzegany jako kłamca. Osoba sepleniąca nie nadaje się na charyzmatycznego przywódcę, a kobieta wymawiająca charakterystyczne „r” , bardzo rzadko będzie uważana za wulgarną. Co ciekawe, naszemu głosowi bliżej jest do myśli, niż do naszego języka. Dlatego głos wydaje się dużo bardziej naturalny niż słowa. Równie ważna jak głos, jest sprawność mówienia, która pozwala nam mówić rzecz, które chcieliśmy powiedzieć, a nie te, które się nam wymknęły przez przypadek, przy czym słuchacze najchętniej wsłuchują się w rzeczy wypowiedziane przez zapomnienie, bo wydają się bardziej naturalne i prawdziwsze, niż te wynikające z płynnej mowy. Samą sprawność mówienia możemy okazywać na dwa sposoby: mówiąc szybko, pewnie, płynnie, albo mówiąc wolniej, ważąc każde słowo i panując nad językiem. ziś zazwyczaj mówi się bardzo szybko, bo to umożliwia zrozumienie, ale nie refleksję nad treścią. W dodatku szybkie mównie ma w sobie konotację, że mówca jest kompetentny. Szybkie i głośne mówienie charakterystyczne jest dla języka polityki. Gdy mówimy głośno i wolno, słuchacze mają wrażenie bolesnej treści. Cicha i wolna mowa trafia do tych nielicznych słuchaczy, którzy jeszcze nie zasnęli, ale i tak bardzo słabo się skupiają. Gdy mówimy cicho i szybko, to przez pewien czas będziemy słuchani, ale nie potrwa to długo. Dlatego mówić musimy różnie, zarówno pod względem głośności, intonacji, akcentowania, czy dzielenia zdań. Ważna jest też świadomość, kto do nas mówi, albo kim są nasi słuchacze. Tylko demagodzy mówią „tak” lub „nie”. Prof. Bralczyk zwrócił też uwagę na słowo „super”, czyli przedrostek, który może też być przymiotnikiem, przysłówkiem, rzeczownikiem, a nawet wykrzyknikiem i ta jego wielofunkcyjność jest super. – Przy czym „super” jeszcze mnie tak nie drażni, gorzej jest z „mega” i „hiper”. A jak dostrzega mega, hiper i super, to zdaje mi się, że to już jest takie sobie – skwitował językoznawca. 

D

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

41


Z dr. hab. Andrzejem Rozwałką, profesorem Uniwersytetu Rzeszowskiego, dyrektorem Instytutu Archeologii, oraz Dariuszem Bobakiem, zastępcą dyrektora zarządu Fundacji Rzeszowskiego Ośrodka Archeologicznego, prowadzącej badania archeologiczne na ul. 3 Maja w Rzeszowie, rozmawia Alina Bosak

Od lewej Dariusz Bobak i dr hab. Andrzej Rozwałka. Fotografia Tadeusz Poźniak

Tajemnicze ciała pod 3 Maja

Rzeszowska Paniaga kryje zagadki Alina Bosak: Spodziewali się Panowie, że remont rzeszowskiego deptaka, czyli ulic 3 Maja, Grunwaldzkiej i Kościuszki, który rozpoczął się w listopadzie ub. roku, przyniesie odkrycia interesujące dla archeologów? Prof. Andrzej Rozwałka: Nie spodziewałem się. Dokumenty inwestycyjne mówiły, oczywiście, o zakresie prac i terminach, jakie muszą być zachowane. Deptak to ulubione miejsce spacerowe rzeszowian. Wszyscy chcieli, aby remont zakończył się przed majowym świętem Paniagi. Prace archeologiczne „wybuchły” wraz z podjęciem prac inwestycyjnych. Bardzo ważne jest to, że po raz pierwszy udało się przeprowadzić systematyczne badania dzięki interwencji konserwatora zabytków, rozmowom Fundacji Rzeszowskiego Ośrodka Archeologicznego z władzami miasta i zawartemu kompromisowi. To bardzo ważne osiągnięcie. Archeolodzy dotarli do fragmentów dawnego cmentarza przy kościele farnym i murów obronnych, jakie otaczały cały zespół parafialny. Władze Rzeszowa zrozumiały, że chociaż terminy prac inwestycyjnych są ważne, to jednak badania muszą być przeprowadzone. Ze względu na miejską infrastrukturę okazja do takich badań trafia się chyba rzadko? A.R.: To rzeczywiście rzadkość. Nie wynika to ze złej woli władz miasta, ale i przewidywań archeologów. Deptaki zazwyczaj nie są zlokalizowane w obrębie ściśle historycznej części miasta. Wprawdzie w Lublinie, w którym badania prowadziłem przez 20 lat, Stare Miasto jest jądrem dawnego miasta lokacyjnego, ale już deptak na Przedmieściu Krakowskim nie jest tak związany z początkami miasta. Archeologia rzadko wychodzi na przedmieścia, ale kiedy deptaki, jak w przypadku ul. 3 Maja, są w obrębie historycznej części miasta, odkryć można się spodziewać podczas jakichkolwiek prac ziemnych. Pod rzeszowską Paniagą odkryliśmy zatem nie tylko ślady dawnych ogrodzeń, ale przede wszystkim utwardzenia dawnych duktów. Wie-

42

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

my teraz, że przed brukiem XIX-wiecznym istniały poziomy ulic zrobione albo z porządnych bali – rodzaj i wiek drewna poznamy po analizie dendrochronologicznej – albo ze zwykłej faszyny, czyli utwardzane gałęziami, kawałkami kijków itp. Wstępnie oceniamy, że drewniane moszczenia pochodzą najwcześniej z XVII wieku, a na pewno z XVIII i XIX, do czasu ułożenia bruku. Widzimy, że trakt był wtedy węższy, za to bardzo starannie ułożony. W jednym z wykopów, pod warstwą z bali drzewnych, koledzy odkryli skrzynie zasypane śmieciami i gruzem. Umieszczono je tam po to, by ustabilizować grunt i dopiero na nich kładziono utwardzenie traktu. Dlaczego trzeba było stabilizować grunt? A.R.: Ze względu na wysoki poziom wody gruntowej. Wystarczyły obfite opady, by podłoże stawało się podmokłe. Budowniczowie drogi wykazali się rozsądkiem i pomysłowością, układając pod belkami skrzynie w miejscach mniej stabilnych. Te skrzynie do dziś są w dobrym stanie, chociaż niektóre ze względu na dostęp powietrza i warunki przebywania w gruncie uległy rozkładowi. Warstwy głębsze są uszkodzone w wyniku różnych robót, kanalizacyjnych itp., które regularnie odbywają się na miejskich ulicach. Archeolog w tym przypadku nie ma komfortu rozpoznania w całości stanowiska.. Serce czasem się kraje, kiedy część dawnego obiektu została zniszczona przez szeroki wykop wokół studzienki kanalizacyjnej. Problemem badaczy miast średniowiecznych jest to, że te wszystkie inwestycje typu kamienice nowożytne, czy jeszcze późniejsze, powodują wielkie wkopy w tkankę średniowieczną. Dlatego archeolodzy mogą odkrywać tylko fragmenty, jak na 3 Maja – część muru, cmentarza, drogi.


Historia Rzeszowa Dariusz Bobak: To zrozumiałe, że na dawnych budowlach powstawały nowe. Na tym też polega życie miasta. Nie można się zakonserwować w średniowieczu i zapewne nikt z nas nie chciałby żyć w tamtych czasach. Skąd wzięły się kolejne poziomy nawierzchni na ul. 3 Maja? Ludzie wyrzucali śmieci. Przez okna, z wozu. To wszystko się kumulowało i powstawały kolejne warstwy gruntu. Tak naprawdę chodzimy po dużych warstwach śmieci. Po drugie, w miarę dobre prawo o ochronie zabytków, które rzeczywiście zabytki chroni, mamy dopiero od kilkudziesięciu lat. Wcześniej to nie było regulowane i kiedy prowadzono inwestycję, nie oglądano się na to, co może być pod powierzchnią. Teraz prawo zobowiązuje inwestora do zadbania także o zabytki skryte pod ziemią, nieniszczenie ich. Jeśli takie zabytki znajdą się w trakcie prac budowlanych, inwestor musi zatrudnić archeologów, którzy to przebadają. Przez wcześniejsze roboty na ul. 3 Maja dziś znajdujemy relikty zachowane fragmentarycznie. Ale nie jest aż tak istotne, czy ze starej podbudowy drogi odkryjemy tonę czy 10 ton drewna. Najważniejsze dla nas jest to, że fragmenty, które udało się odkryć, pozwalają nam odtworzyć dawny wygląd ulicy i poznawać jej historię. Co było pierwszym odkryciem? A.R.: Fragment obrzeży cmentarza przy kościele farnym. A zaraz potem, po oczyszczeniu pierwszych warstw, odkryto także mur otaczający zespół parafialny. Z jakiego okresu? A.R.: Historycy się zgadzają, że kościół parafialny rzymskokatolicki i cmentarz istniały w tym miejscu od lat 40. XIV wieku, już po aneksji ziem zachodniej Rusi przez Kazimierza Wielkiego. Mur powstał jednak później. Znaleźliśmy bardzo dokładną wzmiankę pisaną, że to mur z początków XVI wieku. Na jego budowę przeznaczono część czopowego (podatek płacony przez mieszczan od wyrobu piwa, gorzałki, miodu i wina – dop. A.B.). W mieście średniowiecznym najważniejszymi obiektami były: rynek, ratusz, kościół parafialny i jego otoczenie – trzy centra administracyjno-religijne. Mur wybudowano ze względów obronnych. Pogranicze do XVII wieku było nękane licznymi najazdami tatarskimi, szczególnie niszczącymi, a kościół nie stał w najlepiej chronionym Rynku, tylko trochę na uboczu. Przykłady chociażby z Krakowa pokazują, że w średniowieczu kościoły były przystosowane obronnie. W czasie wielkiego najazdu tatarskiego w 1241 roku w krakowskim kościele św. Andrzeja broniono się do końca grabieży i palenia miasta, i obroniono się. Jak wyglądał zespół kościoła farnego? A.R.: Najpierw wybudowano kościół i wyznaczono wokół niego areał na cmentarz, potem powstała plebania, szkoła parafialna. Na planie autorstwa Karola Henryka Wiedemanna widzimy mur XVIII-wieczny, który wybudowany został na starszym, XVI-wiecznym. Nie wiemy, czy przebiega tak samo jak ten starszy, ale na pewno powtarza linię obiegu zespołu parafialnego. Mamy tu także XVIII-wieczną wieżę z dzwonnicą. Na planie widać, że mur wchodził pod wieżę, a na poziomie przyziemia był przejazd z ulicy ku kościołowi. To bardzo ważne miejsce dla archeologów. Na XVI-wiecznym murze osadzono dzwonnicę, budując

w jej parterowej części wjazd. Aby dowiedzieć się, jak to się stało, trzeba przeprowadzić badania w środku wieży. Rozmawialiśmy wstępnie z proboszczem i zapewne będzie to możliwe. Wieża obok fary jest wspaniała. Jej budowa była co najmniej dwufazowa. Wcześniej wieża była o wiele mniejsza. Mamy nadzieję, że badania muru i cmentarza uda się połączyć z badaniem wieży. Dziś ta wieża stoi zamknięta na cztery spusty. A.R.: A to prawdziwa perła. Niewiele osób w Rzeszowie zdaje sobie sprawę, jakiej atrakcji turystycznej pozbawiamy miasto. Z góry dzwonnicy jest wspaniały widok na Stare Miasto. Jestem przekonany, że chciałaby go zobaczyć każda wycieczka. Badania archeologiczne w wieży polegałyby na zbiciu posadzki, która została położona w latach 70. XX wieku i dotarciu do muru, który pod nią przebiegał. Takie odkrycie można by później „uczytelnić” także dla zwiedzających. D.B.: Fundacja Rzeszowskiego Ośrodka Archeologicznego podsuwa miastu różne pomysły wyeksponowania odkryć – muru, cmentarza. Wspaniale byłoby pokazać także od środka wieżę. Rzeczywiście, widok z góry robi wrażenie. Warto także unaocznić kolejne etapy rozwoju ul. 3 Maja. Są pomysły, by jej fragmenty nakryć zbrojonym szkłem. To wszystko wymaga także sporego nakładu czasu i pracy. Sama konserwacja starego, archeologicznego drewna zajmie miesiące. Konserwacja muru, który jest pod ziemią, to także wyzwanie. Miasto jest rzeczywiście bardzo przychylne takim planom, ale to duże przedsięwzięcie i jego realizacja trochę potrwa. To, że pod ul. 3 Maja istnieje drewniana podbudowa, wiedzieliście jeszcze przed przystąpieniem do prac. To też ciekawy przyczynek do historii miasta, bo tym traktem mieli jeździć na mszę do kościoła farnego Lubomirscy, którzy stali się właścicielami Rzeszowa w 1638 roku. Odkrycie traktu nie było zaskoczeniem. DB: Zaskoczeniem było to, jak dobrze ta podbudowa zachowała się. Ciekawe było również odkrycie, jak wiele kolejnych warstw składa się na dzisiejszą Paniagę. W najbardziej rozbudowanej części było aż osiem poziomów z desek i belek drewnianych! W datowaniu pomagają nam m.in. znaleziska – w jednej z niższych warstw natrafiliśmy np. na monetę z 1652 roku. Jeszcze pod tymi warstwami znaleziono miejscami wspomnianą przez profesora faszynę. Być może istniała ona tylko w niektórych miejscach, wypełniając najbardziej błotniste odcinki traktu. A.R.: Są też inne niespodzianki. Na wysokości zabudowań dawnego konwentu pijarskiego odkopaliśmy odcinki muru odgradzającego kościół od ulicy, a także mur poprzeczny izolujący część klasztorną od dostępnej dla wiernych. Najbardziej zaskoczyło nas odnalezienie w tym miejscu, obok kościoła Św. Krzyża, pochówków. Na niedużej głębokości, 20-30 cm, archeolodzy natrafili na kości trzech osób. Nie ma żadnych elementów towarzyszących pochówkowi – darów grobowych lub wyposażenia 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

43


Historia Rzeszowa osobistego, np. sakraliów – które pozwoliłyby nam wstępnie określić ich wiek. To bardzo tajemnicze znalezisko. W tym miejscu nie było cmentarza. Ale są czasem takie okoliczności jak wojna, zaraza, pożar, kiedy nie wszystkich zmarłych udaje się pochować na cmentarzu. Z kolei tak płytkie zaleganie pochówku każe podejrzewać, że został on złożony w czasach późnonowożytnych, a może i współczesnych. Dokładne badania pozwolą nam rozwiać wiele z tych wątpliwości. Jakiś ślad już próbuje znaleźć w dokumentach dr Hubert Mącik, historyk sztuki, a antropolog dr Joanna Rogóż ustali, jaką śmiercią zmarli ci ludzie. Kiedy poznamy wyniki badań tych wszystkich znalezisk? D.B.: Badania potrwają co najmniej rok. Ile w sumie pochówków znaleziono podczas badań? D.B.: Na dawnym cmentarzu, w rejonie zachodnim wieży farnej – 42 i do tego 3 przy kościele Św. Krzyża. Ponieważ cmentarze przy średniowiecznych kościołach były małe, jednych zmarłych chowano na drugich i pochówki nawarstwiały się. Na 50 m2 trafiliśmy na cztery poziomy pochówków. A.R.: Przy czym nie trafiliśmy jeszcze na warstwy najstarsze – średniowieczne. Według średniowiecznego prawa kościelnego, istniał obowiązek chowania zmarłych tylko na terenie cmentarza parafialnego Nie dotyczyło to tzw. alienatów, np. przestępców czy samobójców. Badamy tylko fragment cmentarza, przy murze. Jest tu olbrzymie zagęszczenie, grób wchodzi w grób, bo cmentarz funkcjonował od XIII do XIX wieku, czyli do momentu, kiedy ze względów epidemiologicznych wyprowadzono cmentarze poza miejskie mury, w przypadku Rzeszowa – na działkę przy dzisiejszej ul. Targowej. Wracając zaś do fary, im bardziej z wykopaliskami zbliżymy się do kościoła, tym większe prawdopodobieństwo, że dotrzemy do warstwy średniowiecznej. D.B.: Nie przesądzałbym, jak stare są pochówki, które odnaleźliśmy już w tej chwili. Nie znaleźliśmy żadnych przedmiotów, które pozwoliłyby je datować. A.R.: Trudnością, jaką napotykają archeologowie przy badaniu pochówków pochodzących ze średniowiecza i młodszych jest fakt, że nie wkładano do nich żadnych przedmiotów i pamiątek, poza sakraliami. My nawet na sakralia nie natrafiliśmy. D.B.: A to dlatego, że zapewne natrafiliśmy na biedniejszą część cmentarza. Pod murem chowano mniej zamożnych. Jeśli do takiego grobu rodzina włożyła drewniany krzyżyk, to do dziś ślad po nim nie został. Na całym obszarze badań udało się jednak znaleźć drobiazgi, związane z życiem dawnych mieszkańców Rzeszowa - fragmenty kolorowego szkła, ceramiki. Zostaną pokazane na wystawie? D.B.: Planujemy wystawę już w maju. Podczas Nocy Muzeów zapraszamy do Podziemnej Trasy Turystycznej, gdzie te znaleziska będą eksponowane.

44

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

Czego możemy się z tych odkryć dowiedzieć o historii Rzeszowa, miasta, które powstało w miejscu XI-wiecznej osady handlowej, na szlakach komunikacyjnych z Krakowa na Ruś i z Lublina na dzisiejszą Słowację i Węgry? A.R.:Wraz z powstaniem miasta lokacyjnego w 1354 roku, gród znajdujący się wówczas na terenie dzisiejszego Staromieścia utracił swą rolę. Nowoczesne, jak to określił Franciszek Kotula, miasto, czyli miasto na prawie magdeburskim, przejęło jego rolę. W związku z tym przesunęły się też szlaki handlowe ze Staromieścia. Trakt biegnący koło fary, w stronę Rynku, wzdłuż ul. Mickiewicza, ukształtował się już po powstaniu miasta lokacyjnego. Trakt od fary w stronę Mickiewicza wiązał się także ze szlakiem wodnym na Wisłoku. A.R.: Tak. Rynek był miejscem handlu. Do fary pielgrzymowali ludzie. To wszystko wpływało na nowy przebieg szlaku. Rzeszów posadowiony został na nieregularnym, „księżycowatym” cyplu. Teren musiał być starannie zagospodarowany, ponieważ otoczenie miasta w okresie średniowiecznym było trudne. Wokół brakowało miejsca pod pola uprawne. Dominowały bagna i lasy. To na pewno zwiększało bezpieczeństwo, ale nie pozwalało podczas lokacji nadawać mieszczanom dużych areałów ziemi. Aktualne odkrycia wzbogacają naszą wiedzę. Badania cmentarza przy farze dają przegląd kolejnych pokoleń mieszczan, od XIV wieku począwszy. Odnaleziony mur świadczy o tym, że mimo walorów obronnych Rzeszów nie był miastem aż tak niedostępnym, by się dodatkowo nie chronić. Poziomy ulic są późne, a to znaczy, że w średniowieczu owe trakty wyglądały inaczej. Jeżdżono po błocie. Ale zobaczymy, co jeszcze przyniosą badania na ul. Kościuszki, która miała wtedy większe znaczenie niż ul. 3 Maja. Z tego, co Panowie już powiedzieli, wynika, że obie ulice są dziś znacznie wyżej za sprawą stosów śmieci. A.R.: Studentom często to uświadamiam – w dawnych miastach nie było MPO. Śmieci nie wywożono, nieczystości wylewano przez okno. D.B.: Stąd najczęściej znajdowanymi zabytkami na traktach są odpadki, przedmioty porzucone lub zniszczone. A.R.: Oraz zguby – monety, a czasami but, który utknął w błocie. D.B.: Najcenniejsze zguby znajduje się w kloakach. Ale ich eksploracja nawet po latach nie jest rzeczą przyjemną (śmiech). A.R.: Wracając do Paniagi, cieszymy się, że w Rzeszowie rozwijają się systematyczne badania archeologiczne. Lublin, w którym prowadziłem badania przez wiele lat, zadbał o to już w końcu lat 60. XX w. Wcześnie też pomyślano o planie rewaloryzacji Starego Miasta, podobnie jak w Krakowie. Warto, aby i rzeszowska Starówka takiego planu się doczekała. Chodzi o to, aby archeolodzy, historycy sztuki i architektury mogli przebadać wszystkie obiekty wziemne i nawarstwienia kulturowe w jej obrębie i aby wszelkie prace ziemne na tym terenie były objęte nadzorem archeologów. Tak trzeba uczynić, jeżeli chcemy mieć pełną wiedzę na temat tego, co kiedyś działo się w Rzeszowie.


D.B.: Chciałbym też podkreślić ogromną rolę, jaką w naszych badaniach odgrywają służby konserwatorskie, zarówno miejskie, jak i wojewódzkie. Bez ich współpracy i pomocy nasze badania nie byłyby możliwe. Nie można przecenić także ogromnej życzliwości władz miasta, które nie traktują archeologii jako problemu, ale jako szansę na odkrycie i ukazanie starej – nowej twarzy Rzeszowa. Rozpoczęte w listopadzie ub. roku roboty ziemne przy ul. 3 Maja obligatoryjnie zostały objęte nadzorem archeologicznym, ponieważ ulica leży w obrębie stanowiska archeologicznego. W granicach całego miasta jest ponad 100 takich stanowisk, a badania na terenie wokół Rzeszowa sięgają jeszcze połowy wieku XIX, kiedy to np. w trakcie budowy linii kolejowej znaleziono skarb brązowy kultury łużyckiej. Najstarsze ślady człowieka na tym terenie datuje się na przełom XI i X tysiąclecia przed naszą erą. Co mogliby odkryć archeolodzy, gdyby pozwolono im przekopać cały Rzeszów? Szczątki mamutów? D.B.: W administracyjnych granicach Rzeszowa mamy ślady osadnictwa ludzkiego datowane na schyłek epoki lodowcowej, czyli na ponad 10 tysięcy lat temu. I nie leżą one wcale głęboko. Na terenach poza miastem nie odkładały się takie warstwy osadów jak w centrum miasta. Co do mamuta – w Bziance odkryty został jeden z najmłodszych mamutów w Polsce sprzed 14 tysięcy lat. A.R.: Przed wiekami do małego Rzeszowa weszło tyle dawnych, historycznych wsi, że można tu odkryć ślady wielu kultur pradziejowych – i łużyckiej, i pomorskiej, i kultur z okresu rzymskiego. Dziś przeciętny Kowalski bardziej interesuje się historią niż kilkadziesiąt lat temu? D.B.: Myślę, że tak. Jest wiele publikacji, nowych czasopism, stron internetowych. Z jednej strony archeologów to cieszy. Ale ma to też swoje gorsze strony. Coraz więcej domorosłych poszukiwaczy wędruje z wykrywaczem metalu. Rozkopują stanowiska, wykopują zabytki, ale niszczą inne ślady wokół, z których archeolog wiele by odczytał. Należy też podkreślić, że takie „dzikie” poszukiwania są nielegalne. A.R.: Cieszy to, że dzięki większej mobilności Polaków i turystyce, włodarze miast zaczęli doceniać wagę zabytków. Rzeszowska trasa podziemna cieszy się ogromnym zainteresowaniem, zwiedza ją mnóstwo osób. Tak samo byłoby ze wspomnianą wieżą farną. D.B.: Zabytki mogą być magnesem. We Włoszech podczas budowy McDonaldsa odkryto dawną drogę rzymską. Postawiono ją wyeksponować, podłogę wykonano z tafli szkła i każdy gość restauracji może dziś podziwiać odkrycie, zajadając hamburgera. Zabytek stał się magnesem, przyciągającym klientelę. Rzeszów też ma swoją ciekawą historię i warto ją pokazać. I przy okazji zobaczyć pewną historyczną ciągłość. To nadal miasto na skrzyżowaniu handlowych dróg. A.R.: I tych, którzy pędzą autostradą, może dzięki swej historii również przyciągnąć. 




BĄDŹMY szczerzy

Nad zgliszczami Aleppo

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Moje najwcześniejsze dziecięce wrażenia wzrokowe to wszechobecne gruzowiska. Mieszkaliśmy na gdańskim Dolnym Mieście, kilkaset metrów od Starówki, więc każdy spacer z mamą oznaczał slalom pośród gruzów. Rodzice taty mieszkali we Wrzeszczu, tuż przy lotnisku. Często jeździliśmy do dziadków, tramwajem oczywiście. Trasa wiodła wtedy przez ruiny Starego Miasta, od Zielonej Bramy ulicami Długi Targ i Długą do Złotej Bramy, a następnie Wałami Jagiellońskimi obok Dworca Głównego i dalej aleją Zwycięstwa do Wrzeszcza. Odcinek od Bramy Zielonej do Złotej prawie do końca lat 50. to był właściwie wąwóz wydrążony wśród ruin – dziś jest to jeden z najpiękniejszych ciągów spacerowych w Europie, otoczony architekturą flamandzkiego renesansu. Dziadek Kazimierz, tato mojej mamy, zwykł zabierać mnie na pierwsze nabożeństwo w każdym kościele Starego Miasta, który był już w stanie obsłużyć wiernych; do pełnej odbudowy zwykle było jeszcze daleko, ale świątynia mogła już żyć. Pełną świetność zniszczony wojną Gdańsk odzyskał dopiero na przełomie lat 60. i 70. ub. wieku. To, co obrócono w gruzy w przeciągu kilku tygodni sowieckich nalotów, trzeba było przywracać do życia przez około 30 lat - całe jedno pokolenie! Ten obraz wszechobecnych ruin po II wojnie światowej wraca do mnie zawsze, gdy widzę w serwisach telewizyjnych migawki z syryjskiego Aleppo. Zakładając,

że będzie tam już tylko spokojnie, pokolenie Syryjczyków wchodzących w dorosłość będzie miało pełne ręce roboty przez najbliższe 30 lat. Gruzy Aleppo to jednak skala zniszczeń daleko większa niż mojego rodzinnego miasta. Można ją porównać jedynie z tym, co zostało z Warszawy w 1945 roku. W ogóle w Europie, oprócz Warszawy, jest cała lista miast, które musiały podnosić się z wszechogarniających ruin, m.in.: Wrocław, Berlin, Drezno, Hamburg, Kolonia, ale także Coventry, spore fragmenty Londynu, a spoza Europy – Hiroszima, Nagasaki, a nawet, co nie jest powszechnie wiadome, Manila – stolica Filipin, którą Japończycy niszczyli metodycznie, podobnie jak Niemcy Warszawę – wypalali całe kwartały. Wszystkie wymienione (niewymienione też) miasta – ofiary II wojny światowej, ogromnym wysiłkiem całego pokolenia swoich mieszkańców i rodaków z miast mniej lub w ogóle niezniszczonych, przywróciły własną świetność. Społeczności tych miast są więc w stanie pojąć ogrom nieszczęścia mieszkańców Aleppo. Akurat one doskonale zdają sobie sprawę z tego, ile wyrzeczeń i wysiłku czeka mieszkańców Aleppo, żeby swoje miasto odbudować. W minione święta Wielkiej Nocy pomyślałem sobie nieśmiało, że te telewizyjne migawki mogłyby skłonić miasta obrócone ongiś w ruinę do poczucia solidarności z Syryjczykami w Aleppo. Wyobraźmy sobie, że te zmartwychwstałe po drugiej wojnie miasta zawiązują coś w rodzaju stowarzyszenia pomocy w odbudowie Aleppo. Istnieje na świecie taka mnogość fundacji i organizacji dobroczynnych, że samo zaapelowanie do nich o wspólną pomoc temu syryjskiemu miastu w odbudowie powinno skutkować gotowością połączenia sił. Czy nie zgłosiliby się architekci, inżynierowie, specjaliści od projektowania systemów komunikacji miejskiej, lekarze, pedagodzy, budowlańcy, konserwatorzy zabytków? Oczywiście, płynie humanitarna pomoc do Aleppo – taka jest potrzeba chwili. Wspaniale, że w tych akcjach obecni są Polacy, organizacje kościelne i świeckie, że coraz większe środki pomocowe angażuje polski rząd. Ale to są działania nastawione na fragmenty rzeczywistości, działania rozproszone. Myślę, że mądrzy ludzie z miast, które mają za sobą dźwiganie się z wojennych zniszczeń, znaleźliby szybko wspólny język z reprezentantami Aleppo. Wreszcie nie wyobrażam sobie, aby wspólne pomysły miast z doświadczeniem powojennej odbudowy na rzecz Aleppo mogły być ignorowane przez brukselską biurokrację Unii Europejskiej czy ONZ. Sądzę, że samorządy tych miast mogłyby stworzyć tak skuteczną koalicję, że odbudowa Aleppo nabrałaby tempa dotychczas niespotykanego, sami zaś Syryjczycy dostrzegli szansę w granicach własnego kraju. A organizacje pozarządowe niech naciskają samorządy do szlachetnego współdziałania. Alleluja! 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

48

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017



POLSKA po angielsku

Kto i dlaczego zawsze nadstawia ucho

MAGDALENA ZIMNY-LOUIS Przeciskając się przez tłumy ludzkie buszujące po sklepach w przedświątecznej gorączce nasłuchiwałam pilnie, o czym mowa. Nigdy nie wiesz, kto komu akurat będzie dyktował przepis na makowiec bez pieczenia, sznycel bez mielenia, albo zdradzał współrzędne miejsca spoczynku bursztynowej komnaty. Uszu nadstawiać warto, bo kto z życia czerpie do produkcji swoich książek, ten zna prawdziwą wartość ulicznego podsłuchu. Szłam pchając przed sobą uparcie skręcający w lewo koszyk i zbierałam radarem słowa i zdania zestresowanych kobiet robiących zakupy wielkanocne. Panie skażone odwieczną trwogą kucharki, głośno wypowiadały swoje lęki: – Czy mi sernik nie klapnie? – Czy mi się piana ubije? – Czy się zakalec nie wetnie w cytrynową babkę? – Żeby mi tylko chrzan za ostry nie wyszedł! Dobre żony chwaliły się swoim małżeńskim poświęceniem: – Mój z Wielkopolski pochodzi, więc muszę mu białą kiełbasę ugotować w niedzielę. Dla mnie ohyda, ale niech ma!

Jeszcze inne martwiły się głośno o sprawę urody: – Do fryzjera już nie zdążę, ale choćby hennę na brwi trzeba zrobić. Mówiąc to, krytycznie patrzyły na swoje zniszczone paznokcie. Młodsze klientki supermarketu przebierały w ciuchach, raz po raz przystawiając pod brodę szmatkę na wieszaku: – Przynajmniej nową bluzkę bym sobie kupiła, spódnicę czarną skórzaną mam, to oblecę w pierwszy dzień świąt. Najliczniejszą grupę stanowiły te, które „mają jeszcze nie posprzątane”. W ostatniej chwili brały z półki sklepowej błękitny jak niebo płyn do mycia okien i brązowy jak whisky płyn do polerki paneli. Odprowadzałam je wzrokiem do kasy, martwiąc się, czy one z tym wszystkim zdążą? Czy im się uda ta karkołomna sztuka połączenia sprzątania, gotowania, pieczenia i wyglądania? Czy to w ogóle jest możliwe? Zatrzymałam się przy regale z prasą, książką i okazjonalnymi kartkami w 3D. I gdybym mogła, to bym rzędy kolorowych gazet przykryła kocem, żeby żadna z tych dzielnych kobiet za sterem koszyka tej oferty nie dostrzegła. Przed tym wyzwaniem wielkanocnym miałyby jeszcze sobie uświadomić, że idzie lato, więc trzeba natychmiast zacząć cisnąć pot i łzy, aby na czas wyrzeźbić perfekt bikini body! W gazetach wszystkie kobiety, te 20-letnie i te po czterdziestce, polskie i zagraniczne, już się rozebrały do stroju kąpielowego i judzą swoim cienkim pasem. Wszędzie chude, tylko cycki u nich jędrne, a sutki sterczą niczym korki od szampana! Pod zdjęciami tłustym drukiem piętrzą się porady dietetyczne, zalecenia fitnessowe oraz reklamy kremów przeciwko powstawaniu „skórki pomarańczy” na udach. Żeby dobrze wyglądać dla własnej satysfakcji, aby wywołać zazdrość koleżanek i depresję czytelniczek, oraz ku pokrzepieniu serc męskich, należy spożywać jedną porzeczkę dziennie, dwa ziarenka czegoś brązowego, a wszystko to popić czterema litrami wody. Odruchowo macam się po biodrach, szczypię wałek na brzuchu, stoję i pilnuję, żeby żadna z kobiet robiących zakupy nie wzięła z półki tych szatańskich magazynów. Co miałyby zrobić z tą toną jedzenia, jaką pchają przed sobą? Alejkę dalej dwóch panów przystanęło przy monopolu. Grubszy w dresie zwierzał się chudszemu w zimowej kurtce: – Moja stara jest bardzo wierząca i pierwsze piwko świąteczne mogę sobie strzelić dopiero po rezurekcji… Tamten pokiwał głową ze zrozumieniem. Włożył do koszyka butelkę białej żubrówki i westchnął ciężko: Ja to bym najchętniej gdzieś wyjechał na Wielkanoc, odpocząć, zrelaksować się, ale moja nie chce się z domu ruszyć, mówi, że lubi święta. 

Magdalena Zimny-Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Trzy po trzy

KRZYSZTOF MARTENS

Kilka miesięcy temu obserwowałem w telewizji protest przeciwko ratyfikowaniu umowy CETA, w którym w Warszawie wzięło udział sześć tysięcy ludzi. Co to jest CETA? To kompleksowa umowa gospodarczo-handlowa pomiędzy Unią Europejską a Kanadą. Znosi ona bariery celne i wprowadza ułatwienia w transferze towarów, usług i technologii. Dziennikarz na antenie przeprowadził rozmowę z dwiema uczestniczkami tej manifestacji. Niewiele wiedziały o szczegółach tej umowy i operowały bardzo ogólnymi sloganami o utracie miejsc pracy, zalewie kanadyjskimi towarami, niezdrową żywnością. Zachwyca mnie to, że w Polsce są ludzie gotowi poświęcić swój wolny czas, energię na protest przeciwko umowie, o której nie mają zielonego pojęcia. Największe obawy wzbudza ekspansja kanadyjskiej wołowiny i wieprzowiny, a nikt nie zadaje pytania o skalę – to będzie niecałe jeden procent wszystkich kotletów i steków, które w ciągu roku zjada statystyczny Polak.

Jak zwykle w przypadku takich umów, niektóre branże, a nawet pojedyncze firmy, zyskają, inne trochę stracą. Wielką szansą będzie otwarcie kanadyjskiego rynku zamówień publicznych, wartego ponad 30 miliardów dolarów, dla polskich firm. W dobie rosnącej konkurencji ze strony azjatyckich tygrysów, tego typu umowy zabezpieczają interesy Unii Europejskiej na kontynencie amerykańskim. Niedawno wicepremier Gowin oświadczył, że obniżenie wieku emerytalnego było błędem. To była jedna z wielu obietnic wyborczych PiS i jedyna, której na pewno nie należało dotrzymać. Pojawiły się prognozy ZUS, że będzie się powiększała kwota, której zabraknie na wypłaty świadczeń – w przyszłym roku przekroczy 60 miliardów, a potem będzie coraz gorzej. Sporo mówimy o doganianiu Zachodu. Jednym z podstawowych źródeł dobrobytu jest praca. Jak zamierzamy konkurować z Niemcami, gdy u nich obowiązuje 67 lat jako wiek emerytalny i już myśli się o podniesieniu go do poziomu 69 lat. Fakty są nieubłagane – żyjemy dłużej, to i pracować powinniśmy dłużej lub musimy pogodzić się z głodową emeryturą. Kołdra w tym przypadku jest krótka. Rozumiem, że emeryci to potężna grupa wyborców i nikt im się nie chce narażać, ale wyobraźnia podpowiada, co się stanie, gdy rosnącą grupę pobierającą świadczenia emerytalne będzie musiała utrzymywać malejąca populacja pracujących. Szczególnie, że dzisiaj bardzo wiele prac można wykonywać nawet po osiemdziesiątce, siedząc w wygodnym fotelu przed komputerem. Moja babcia ze strony ojca była bardzo kulturalna panią i jedyne przekleństwo, którego używała, to – nasypali piasku. Do dzisiaj nie wiem, do czego to się odnosiło, ale piasek kojarzy mi się z utrapieniem. Pustynie piaszczyste nie są przyjazne dla człowieka, choć beduini potrafili się do nich przystosować. Okazuje się, że w XXI wieku piasek jest bardzo pożądanym surowcem. Beton, to przecież piasek i żwir połączony cementem. Przybywa ludzi i miasta nieustanie rosną, a do tego potrzeba nieprawdopodobnych ilości piasku. W Dubaju budynek Burdż Chalifa pochłonął ponad sto tysięcy ton piasku. Na Karaibach zorganizowano ochronę plaż przed złodziejami piasku. Polska jest jednym z liczących się na rynku dostarczycieli piasku. Rodzi się pytanie, co się stanie, gdy go zabraknie? Nie istnieje technologia, która pozwoliłaby na sztuczną produkcję, a potrzeby z roku na rok rosną. Piasek kształtował się przez miliony lat – nie przypuszczałem, że dożyję chwili, w której ludzkość będzie marzyć, aby „nasypali piasku”. 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

52

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017



HISTORIA

XVIII-wieczny kościół katolicki wg projektu lwowskiego architekta Wojciecha Kapinosa w Komarnie, przekazany cerkwii greckokatolickiej.

Ratusz i pomnik Adama Mickiewicza w Dobromilu.

Po kresowych bezdrożach Miasteczka i mieściny wokół Lwowa usytuowane są w odmiennej niż nasza przestrzeni i czasie. Wystarczy w przygranicznych Szeginiach – zamiast jechać główną drogą na Lwów – skręcić w prawo i niemal natychmiast znajdziemy się w innym świecie. Czas płynie tu wolno, bo na pokonanie 15 km autobus potrzebuje godziny.

Tekst i fotografie Antoni Adamski

Z

daleka kamienista droga wygląda niewinnie. Z bliska zaskakuje, bo na jednym metrze kwadratowym szosy naliczymy dwie-, trzy dziury. Pojazd kołysze się jak okręt z jednej krawędzi jezdni na drugą. Daje to złudzenie omijania najgłębszych zapadlisk. Z czasem uczymy się odróżniać kategorie traktów: te najbardziej prymitywne (same kamienie) łączą wioski. Na drogach odrobinę lepszych – między miasteczkami – ocalały niewielkie płachetki asfaltu, przypominające dawne czasy. – Ten asfalt kładziono w latach 60.-70. XX wieku, w czasach Związku Radzieckiego. Za wolnej Ukrainy nie robi się nic. Brak środków – wyjaśnia miejscowy przewodnik. Jednak trakt do Dobromila ominęła uwaga i hojność sowieckiej władzy. Tutaj droga od zawsze była tak zła, że nigdy nie przyjechała komisja ze Lwowa i nie kazała

54

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

zamknąć kościołów w Nowym Mieście i w Dobromilu – uzupełnia nasz przewodnik. Nieśpiesznie przesuwający się przed oknami krajobraz to wioski, jakie w Polsce zniknęły z pół wieku temu. Malutkie drewniane domki kryte są omszałym eternitem, zaś te bogatsze – płachtami zardzewiałej blachy. Na stodołach i oborach wyginają się przegniłe kalenice. Ludzkie siedziby trzymają się nieco lepiej, choć gliniana polepa ścian odpada płatami, ukazując drewnianą konstrukcję. Schludniejsze chatki bielone są raz do roku; na wiosnę. Niektóre połączono z nowymi murowańcami z czerwonej cegły. W takich siedliskach mieszkają dwa pokolenia. Na polach pojedyncze, dobrze utrzymane (to znaczy, że prywatne; a nie – jak kiedyś – kołchozowe, przedstawiające obraz skrajnej nędzy) krowy-żywicielki. Na podwórkach liczne stadka drobiu. Duże, puste płaszczyzny obsianych zielonych


HISTORIA

Mauzoleum rodziny Fredrów w Rudkach.

Niedziela Palmowa w Rudkach.

pól, rozgraniczają obsypane białym kwiatem drzewa owocowe, krzewy głogu i tarniny. Krajobraz jak z płócien Jacka Malczewskiego. Do tego kolorytu dodać należy ciemną zieleń lasów obwiedzioną jasnymi plamami. To dzikie – tak jak kiedyś w Polsce – wysypiska śmieci. budowane przed 1900 r. drogi wojskowe dobrej jakości prowadziły do najnowocześniejszych fortów Grupy Siedliska. Forty uzbrojone w najlepszą artylerię posiadały masywne, żeliwne kopuły strzeleckie i obserwacyjne, wyprodukowane przez czeską firmę Skoda. Jedna z takich kopuł otwiera ekspozycję Arsenału Wiedeńskiego. Drugą – mniejszą, możemy oglądać przed gmachem Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej. Tutaj toczyły się najkrwawsze walki. Na przedpolach fortów padło 10 tys. żołnierzy rosyjskich. W niektórych miejscach piętrzyły się stosy liczące nawet po 500 ciał piechurów skoszonych ogniem karabinów maszynowych. Oglądamy dwa z fortów tej Grupy: Maruszka Las i Dziewieńczyce. Od przemyskich różnią się tym, iż nie są niczym zabezpieczone. Zwiedzanie na własne ryzyko. Wchodząc do nieoświetlonych kazamatów można nadziać się na kratę zasłaniającą cembrowinę studni 60-metrowej głębokości. Krata albo utrzyma twój ciężar, albo nie. Lepiej nie próbować. Nawet deski kryjące dół latryny zgniły i nieostrożny krok grozi wypadkiem. Ruiny fortów malowniczo porastają drzewa i krzewy, w których nie wiadomo co się kryje. Na szczęście turystów prawie nie ma. Są jedynie zapaleńcy – głównie Polacy – których nie odstrasza dojazd. To dla nich Unia Europejska zafundowała drogowskazy oraz tablice z objaśnieniami: prawdziwy w opisanych warunkach kwiatek przypięty do kożucha. Uliczki Dobromila witają nas prawdziwym asfaltem. Miasteczko położone w dolinie rzeki Wyrwy istniało już w średniowieczu. W 1374 r. ziemie te otrzymał od Władysława Opolczyka ród Herburtów. Zygmunt August pozwo-

lił nadać miejscowości prawa miejskie. Stanisław Herburt, kasztelan lwowski, wybudował potężnie ufortyfikowany zamek na Górze Modrzewiowej. Pozostała z niego potężna basteja. Na skromniutkim ryneczku góruje ratusz, zaś obok pomnik Mickiewicza z 1903 r. Popiersie wieszcza przeleżało (nieuszkodzone!) w krzakach do lat 90. Później wróciło na swe dawne miejsce na cokole o finezyjnym, secesyjnym wykroju. Ciemniejsza część głowy pokazuje, którą stroną leżała na ziemi dziesiątki lat. Senne niegdyś, a dziś już zupełnie zapomniane miasteczko przetrwało dzięki patriotycznej gawędzie historycznej autorstwa księżnej Izabeli Czartoryskiej pt. „Pielgrzym z Dobromila”, wznawianej przez całe XIX stulecie. Jak pisze nieoceniony Stanisław Sławomir Nicieja w „Kresowej Atlantydzie”(t. IV), granica polsko-radziecka w 1945 r. wytyczona została tak, iż przecinała linię kolejową oraz szosę Przemyśl – Ustrzyki. Przeważa opinia, że wiecznie pijani rosyjscy geodeci z oficerskimi pagonami postanowili tak wbrew wszelkiej logice. Straciło na tym miasteczko liczące 6 tys. mieszkańców, którego nie odwiedzają turyści. erburtowie wznieśli renesansowy kościół pw. Przemienienia Pańskiego, będący równocześnie mauzoleum rodowym. Ostatni proboszcz zmarł w 1953 r. Później, aby odprawić niedzielną mszę, przyjeżdżali tu księża z okolicznych miejscowości. Od 1,5 roku Dobromil ma nowego proboszcza, który przybył z Rudek. To ks. Gerard Liryk, noszący sutannę i płaszcz z wytartymi, lecz starannie obrębionymi rękawami. Proboszcz tak mówi o swoich wiernych: – Tu nie ma ślubów i chrztów; są tylko pogrzeby. Po kolędzie odwiedzam samych staruszków. Najstarsza parafianka ma 90 lat. Na Mniszej Górze, 1,5 km na południowy wschód od Dobromila, trzech mnichów, grekokatolickich bazylianów, próbuje wskrzesić opactwo z 1. połowy XVIII w. 

Z

H

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


HISTORIA

XVII-wieczny kościół w Starej Soli.

Ks. Gerard Liryk z Dobromila.

Przebywał w nim Andriej Szeptycki, późniejszy arcybiskup Lwowa. W 1945 r. klasztor zamknięto, lokując w jego murach szpital psychiatryczny. W pustej świątyni zachował się jedyny ślad przeszłości. To fragment zawilgoconej barokowej polichromii w kopule. łynne na całą Galicję kolegium jezuickie w Chyrowie góruje na wzgórzu nad miastem. Kompleks zabudowań można odwiedzać dopiero od niedawna, bo do 2003 r. stacjonowało tu dwa tysiące komandosów. Przed portierką salutuje nam pijany stróż. Obok wejścia nowoczesne budynki koszarowe. Za nimi zabudowania kolegium z przełomu XIX i XX stulecia. Wszystkie opustoszałe. Grupa biznesmenów z Kijowa („Lepiej nie pytaj, kto” – słyszę) planuje utworzyć w tym miejscu centrum rekreacyjno-hotelowo-konferencyjne. Dawna kaplica o wielkości kościoła mieściła od 300 do 600 uczniów i setkę najlepszych wykładowców. Jezuici przybyli tu w 1883 r. z Tarnopola. Do 1939 r. maturę zdało 1200 wychowanków. Mogłoby być ich więcej, lecz nie każda rodzina mogła kształcić tu syna. W międzywojniu nauka w szkołach średnich była płatna, zaś w Chyrowie czesne nie należało do niskich. Kolegium ukończyli m.in. późniejsi: minister Eugeniusz Kwiatkowski, kardynał Adam Kozłowiecki, krajoznawca dr Mieczysław Orłowicz oraz Lech Kalinowski – wybitny historyk sztuki, mediewista, mój profesor z UJ. Obok państwowego Liceum Krzemienieckiego, była to druga największa i najlepsza szkoła średnia na Kresach. Kolegium chyrowskie podzieliło los innych polskich instytucji na Wschodzie. Niemcy, a później Rosjanie, umieścili tu szpital wojskowy. Po 1946 r. zamieniono go na koszary. Nie wiadomo, gdzie „rozeszły się”: olbrzymia biblioteka, kolekcje map, minerałów, motyli (3 tys. okazów) oraz kompletne wyposażenie obserwatorium astronomicz-

S

56

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

nego. Bogato dekorowana kaplica została kasynem oficerskim. Dziś to unikalne wnętrze cerkiewne. Unikalne, ponieważ „ozdobione” motywem sierpa i młota, które prześwitują spod farby odnowionych kartuszy na sztukateriach sklepienia. Nawaria, założona przez Kazimierza Jagiellończyka, jest dziś willową dzielnicą Lwowa. W 1. poł. XVIII w. wybudował tu kościół Bernard Meretyn, pochodzący z Niemiec architekt arcybiskupów lwowskich. Pozostało po nim kilkadziesiąt rokokowych świątyń i gmachów. Do najbardziej znanych należą: lwowska cerkiew św. Jura oraz ratusz w Buczaczu. Meretyn współpracował z najbardziej znanymi artystami rzeźbiarzami, sztukatorami, malarzami fresków. W Nawarii autorami ołtarzy byli Piotr i Maciej Polejowski, zaś malowideł ściennych – Antonio Tavellio. W tak wysmakowanej scenerii władza sowiecka umieściła w 1945 r. skład warzyw, zaś wspaniałe rzeźby ołtarzowe przeniesiono do Lwowskiej Galerii Obrazów. 25 lat temu świątynię zwrócono katolikom, lecz dzieła rokokowej snycerki nadal pozostają w muzeum. Nie ma pieniędzy na odnowienie fresków. Na obrabowanej dzwonnicy wisi jeden niewielki, nowy dzwon z przemyskiej odlewni Felczyńskich. Aby odprawić niedzielną mszę, przyjeżdża z Siemaszówki ks. Bazyli Pawełko. Wyświęcony w seminarium w Rydze – jedynym w ZSRR – przez dwadzieścia lat odnawiał wspaniałą niegdyś kolegiatę w Żółkwi, ufundowaną przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego. połowie drogi między Samborem a Lwowem, na trzydziestym kilometrze (co oznacza dwie godziny jazdy po ukraińskim trakcie), leżą Rudki, które od końca XVIII stulecia należały do rodu Fredrów. Aleksander zamieszkał w pobliskiej Beńkowej Wiszni, w pałacu, który sam zaprojektował i wybudował. Tu powstawały jego najświetniejsze komedie, zaś w rudeckim kościele 

W



HISTORIA

Wieś w okolicach Lwowa.

Byłe kolegium jezuitów w Chyrowie.

wzniósł mauzoleum rodowe. Dopiero pod koniec życia przeniósł się do Lwowa, gdzie w Teatrze Skarbkowskim miały miejsce premiery jego sztuk. Po 1945 r. Sowieci snuli wobec świątyni własne plany. Miało w niej powstać kino, później dom kultury. Skończyło się na magazynie nawozów, a następnie owoców i warzyw; w zakrystii umieszczono aptekę weterynaryjną. Krypta Fredrów została splądrowana przez poszukiwaczy skarbów. Ludzkie szczątki długo leżały rozrzucone w nieładzie. W 1966 r. napisał o tym Janusz Roszko w „Dzienniku Polskim”, jednak sprawa została ze względów politycznych wyciszona. Można ją było podjąć dopiero w roku 1988, w okresie „pierestrojki”. Krypta Fredrów została odnowiona z funduszy Ministerstwa Kultury przez Pracownie Konserwacji Zabytków – Oddział w Rzeszowie. W miejsce jedenastu zniszczonych trumien zbudowano pięć kamiennych sarkofagów. (Zachowała się jedna drewniana trumna z epoki z pękniętym na pół wiekiem). Aleksander Fredro leży w pierwszym sarkofagu od wejścia, o czym informuje wykuta w piaskowcu tablica i świeże wieńce. czasie robót do Rudek przyjechał dyrektor naczelny PP PKZ w Warszawie, dr Tadeusz Polak. Po obejrzeniu krypty Fredrów dał stróżowi magazynu dolarową łapówkę, „aby dobrze pilnował polskich pamiątek”. Tuż przed wyjazdem dyrektora zadowolony stróż przyniósł mu zawinięty w brudną chustkę „suvenir”. Był to specjalnie przez stróża oderwany kciuk Aleksandra Fredry. Odmienną wersję tego zdarzenia podaje prof. Nicieja w „Kresowej Atlantydzie” (t. V). A może chodziło o inny palec komediopisarza? Ponowny jego pochówek odbył się jesienią 1990 r. Rok wcześniej katolicy odzyskali świątynię, która została powoli przywrócona do kultu. Cudowna ikona Matki Boskiej nie wróciła jednak do Rudek. Została w 1992 r. skradziona w Jasieniu pod

Przemyślem, gdzie przez powojenne dziesięciolecia była otoczona kultem. Ikony do dziś nie odnaleziono. Na Kresy przywieziono wykonaną w Toruniu jej kopię. W Niedzielę Palmową świątynia zapełnia się tłumem. Przychodzą starsi ludzie – bez względu na wyznanie, bo przyzwyczaili się modlić po polsku. Jednak ogłoszenia parafialne ksiądz czyta już po ukraińsku. W niedalekim Komarnie niszczeje opuszczony kościół pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny, dzieło znanego lwowskiego artysty Wojciecha Kapinosa, zwanego Życzliwym (1656 r). Władze przyznały kościół grekokatolikom, którzy nie prowadzą w nim żadnych prac remontowych ani konserwatorskich (niedaleko stoją dwie cerkwie). Można odnieść wrażenie, że przejęli oni świątynię tylko po to, aby nie wróciła w ręce prawowitych właścicieli. W pobliżu pozostają – już chyba nie do odratowania – ruiny pałacu Lanckorońskich. broszyn był letnią rezydencją arcybiskupów lwowskich, wzniesioną w 1731 r. przez Józefa Fontanę, przebudowaną w okresie międzywojennym w wytwornym stylu art deco. Dziś gospodarzem obiektu jest technikum rolnicze. Istnieje tu „Karpatskij Naukowo-Innowacyjnyj Centr” – jak głosi napis przed wejściem do nowoczesnego budynku. Zdziczałą aleją grabową wchodzimy przez bramę ozdobioną rokokowymi figurami świętych i oglądamy starannie odnowioną fasadę pałacu. Wokół czysto i schludnie, błyszczą w słońcu świeżo umyte szyby. Gdy kierujemy się do ogrodu, stan pałacu gwałtownie się zmienia. Z boków straszą wyrwane okna i odpadłe gzymsy. Fasada ogrodowa z odpadającym płatami tynkiem to już półruina, w którą zmieniły się dekorowane rzeźbami schody. Widok dewastacji i opuszczenia jak na ironię stanowi bliskie zaplecze dla monumentalnego centrum innowacji z białego kamienia i szkła. 

W

58

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

O



Wielokulturowe Podkarpacie

Zbigniew Józef Tobiasiewicz.

Chasyd kocha

podróżnych i ubogich Ze Zbigniewem Józefem Tobiasiewiczem, Żydem z Jarosławia, rozmawia Antoni Adamski, fotografie Tadeusz Poźniak Antoni Adamski: Czy kogoś interesuje żydowska przeszłość Jarosławia? Zbigniew Józef Tobiasiewicz: Tylko wąski krąg osób, takich jak np. Józef Czechowicz, który wydał niedawno książkę „Historia Żydów jarosławskich”. Ta przeszłość jest niełatwa do odkrycia. Cztery kilometry za Jarosławiem, na przedmieściu pełkińskim znajduje się dziko zarośnięte wzgórze. To kirkut – cmentarz żydowski. Przy wejściu widzimy nową – z 2006 r. – macewę Markusa Rubinefelda postawioną przez jego rodzinę z Kanady. Przedzierając się przez chaszcze można dojrzeć podmurówki starych macew (nagrobków), którymi Niemcy wybrukowali place i ulice miasta. Po wojnie staraniem rodaków z USA odtworzono na pagórku ohel (kaplicę grobową) cadyka Marylesa zwanego niewidzącym, ponieważ był ociemniały. W głębi kirkutu zachowało się 36 macew; najstarsza pochodzi z XVI w., zaś najnowsze z XX stulecia. Nie ma śladu po mogile 36 Żydów – legionistów Józefa Piłsudskiego. Cementowa płyta, zarośnięta krzewami i trawą; kryje prochy 32 Polaków z Pełkiń, których tutaj rozstrzelali Niemcy za przechowywanie Żydów. Za tę „zbrodnię” wieś została przez okupanta zdziesiątkowana. Tak Żydzi ginęli za Polskę, a Polacy za Żydów. Kto dziś o tym wie? Dlatego ten kirkut jest dla mnie i dla żydowskiej lokalnej pamięci najważniejszym miejscem. Jarosław był miastem, w którym obowiązywał zakaz osiedlania się Żydów. Tak było w XV w. W XVII w. właścicielka Jarosławia, księżna Anna z Kostków Ostrogska, potwierdziła ten zakaz z zastrzeżeniem, że jedna rodzina żydowska może posiadać tylko jedno mieszkanie poza murami miasta. Sto lat później mieszkało tu ok. 100 rodzin wyznania mojżeszowego. Na początku XIX stulecia Jarosław liczył 2355, zaś w 1921 r. 6577 Żydów. Wielu z nich handlowało bydłem na słynnych miejscowych jarmarkach. We wrześniu 1939 r. hitlerowcy zgromadzili w piwnicach opactwa benedyktynek ok. 10 tysięcy Żydów. Miejscowy szef gestapo Schmidt kazał wyrzucać

60

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017


Wielokulturowe Podkarpacie więźniów z okien I piętra. Strzelał do nich jak do kaczek. Żydów masowo rozstrzeliwano pod murem obronnym nieopodal Baszty Portowej. Zwłoki transportowano ciężarówkami do Koniaczowa, gdzie je palono. Tej tragedii nie upamiętniono do dziś żadną tablicą. Jednak w ściany synagog wmurowano tablice. Jedną tablicę widzimy tylko przy wejściu do Synagogi Dużej z 1811 r., przebudowanej po wojnie na siedzibę liceum plastycznego. Obok znajduje się Synagoga Mała (wzniesiona ok. 1900 r.), przemianowana na pracownię konserwacji zabytków. Określenie „Mała” oznaczało w skali Jarosławia, że zaplanowano ją dla tysiąca siedzących osób! Synagog i domów modlitwy było w Jarosławiu więcej. PowojenBaszta Portowa w Opactwie ne przekształcenia spowodowały, iż judaistyczBenedyktynek w Jarosławiu. ne świątynie zatraciły charakter sakralny. Na przykład na Rynku 17 sala zebrań cechów miejskich została zaadaptowana na modlitewną. Przy ul. Jana Tarnowskiego 1 wznosi się okazała klasycystyczna siedziba Towarzystwa Żydowskiego „Jad Charyjcym” (Pomocna dłoń). Do niedawna mieściła się tu biblioteka, a w ogromnej, ozdobionej sztukaterią sali na piętrze – szkoła baletowa. Teraz gmach świeci pustką. Przed wojną wielką salę wynajmowało wojsko oraz polskie stowarzyszenia na różnego rodzaju uroczystości. W jednej z izb parteru znajdowała się sala modlitw. Od strony wschodniej do dziś zachowała się wnęka – aron ha kodesz, w której przechowywano Torę. Może władze samorządowe kupią ten gmach z przeznaczeniem na cele kulturalne?

L

iczę na to. Być może wtedy znalazłoby się tam miejsce na Centrum Dialogu między Religiami i Narodami. Centrum działało przy Państwowej Wyższej Szkole Techniczno-Ekonomicznej w Jarosławiu w latach 2014-2015. Zostało powołane z inicjatywy ówczesnego rektora jarosławskiej uczelni, prof. Wacława Wierzbieńca – jego twórcy, założyciela i propagatora, historyka, któremu bliska jest idea kultywowania wieloreligijności, wielonarodowości, tolerancji i dialogu międzywyznaniowego. Koordynatorem prowadzącym działalność Centrum była Joanna Potaczek – historyk, zajmująca się religią i kulturą Żydów oraz problematyką Holokaustu. Ja współpracowałem z Centrum na co dzień, byłem z nim mocno związany. Zaangażowanych było również wielu działaczy i instytucji z terenu miasta, województwa i kraju. Działalność Centrum urosła do rangi międzynarodowej. W ciągu dwóch lat jego istnienia zorganizowaliśmy szereg przedsięwzięć kreujących wydarzenia historyczne, dialog międzywyznaniowy i tolerancję. A teraz Centrum nie istnieje. Jego wyposażenie złożono w pustym gmachu Towarzystwa Żydowskiego. Wracajmy do żydowskich pamiątek. Widać je w wielu kamienicach Jarosławia. Przy ul. Mickiewicza 8 znajdował się dom starców, szpital, zaś obok siedziba kahału. Ten dom związany był z Samem Spiegielem, hollywoodzkim producentem tak znanych filmów jak „Most na rzece Kwai”, „Afrykańska królowa”, „Lawrence z Arabii”. Kamienicę przy Grunwaldzkiej 8 zamieszkiwała rodzina Weissów – ta, z której wywodził się Szewach Weiss (przyszedł na świat w 1935 r. w Borysławiu). Grunwaldzka 16 to miejsce urodzenia Mosze Kupfermana, wybitnego amerykańskiego malarza i budowniczego. Dom na rogu Grunwaldzkiej i św. Ducha należał do Juliusa Strisowera, wiceburmistrza Jarosławia. (W tym mieście stanowisko zastępcy burmistrza sprawował zawsze Żyd). Reprezentacyjna kamienica zbudowana w latach 1898-99 wzorowana była na architekturze Wiednia i Lwowa. Taka jest niepełna lista żydowskich pamiątek Jarosławia. 

Jarosławski kirkut.


Wielokulturowe Podkarpacie Jak odkrył Pan swoje żydowskie korzenie? Do 21. roku życia wychowywałem się w rodzinie katolickiej. Chodziłem na religię, byłem ministrantem, znałem wielu wybitnych księży. Gdy osiągnąłem pełnoletniość, matka powiedziała mi, że mamy rodzinę w Izraelu. Wyjechałem tam na ich zaproszenie. Znalazłem się w Tel Awiwie, w środowisku polskich emigrantów-syjonistów. Pochodzili ze Wschodu: ze Lwowa, Chełma, Lublina. Mówili o mnie: „To Polak, ale nasz”. Chodziłem też z kolegami na mszę św. do księdza Grzegorza, aby jego kaplica w dzielnicy Tel Awiwu Jafo nie świeciła pustkami. Był Pan katolikiem czy Żydem? Aniołowie lepią duszę człowieka po czterdziestu dniach pobytu embriona w łonie matki. Jeżeli jest to dusza żydowska, współwyznawcy winni ją rozpoznać i przyjąć do swej społeczności. Tak jak mnie przyjęli, choć przez 21 lat nie znałem swego miejsca. Czasami zdarza się, że ta dusza pozostaje w ukryciu, stając się później niespodzianką nawet dla jej właściciela. Nie wiedząc o tym, miałem duszę żydowską. Urodziłem się w Polsce i wychowywany byłem jak Polak w kraju jednolitym narodowo. Matka jednak gotowała potrawy koszerne, choć nie zdawałem sobie z tego sprawy. Podczas jedzenia nie ściągałem czapki z głowy, a na kotleta mówiłem sznycel. Zastanawiałem się nieraz, skąd biorą się te odmienności. W szkole uważano mnie za dziwaka. Niewiele o judaizmie wiedziała również moja izraelska rodzina. Byli to przecież socjaliści – bundowcy, odpowiednik przedwojennej PPS. W końcu trafiłem do prawdziwej koszernej kuchni w Petach Tikwa (z zawodu jestem kucharzem). Tam marokańscy rabini dozorujący praw koszerności stwierdzili, że muszę pochodzić z rodziny żydowskiej. Pracowałem tak, jak nauczyła mnie matka. Czułem jedność z judaizmem. Zostałem chasydem. A jednocześnie podkreśla Pan swą polskość. Dlaczego?

M

ój pradziadek ożenił się z katoliczką z Kościoła ormiańskiego. Był on znanym we Lwowie ateistą. Zaciągnął się do Legionów Piłsudskiego, fałszując metrykę, bo nie osiągnął wieku poborowego. Później wziął udział w wojnie polsko-sowieckiej 1920 roku i dostał się do niewoli. Gdy wrócił do domu, jego matka zemdlała. Długo utrzymywała się bowiem wersja, iż zginął w bitwie warszawskiej. Po tej wojnie służył w wojsku w Rzeszowie i Jarosławiu, lecz jako asymilowany Żyd nigdy nie otrzymał wyższego stopnia niż chorąży sztabowy. W 1939 r. przebywał we Lwowie i ponownie został wzięty do sowieckiej niewoli. Trafił do obozu w Starobielsku. Zginął w Katyniu. Dlaczego wybrał Pan chasydyzm? Dlatego, że jest religią radości, z jaką należy oddawać cześć Bogu, oraz religią miłości, którą należy mieć w stosunku do drugiego człowieka. Nawet do nieprzyjaciela. Z tego powodu Żydzi – ofiary Holocaustu – nie walczyli ze swymi ciemiężcami. To trudna do przyjęcia prawda. W Izraelu w rozmowach z ciotką poznawałem historię pokolenia Holocaustu. To budziło moją świadomość. Zacząłem zastanawiać się, jaka jest moja droga. Budowałem w moim sercu miłość do podróżnych i do ubogich. Wszyscy przecież wędrujemy przez życie. W środowisku chasydzkim odnalazłem takie zasady, jak tolerancja i braterstwo. A ponieważ chasydyzm został w Polsce wytępiony przez nazistów, postanowiłem wziąć udział w jego wskrzeszeniu. Rabin Benjamin Pinchas Pump z Jerozolimy zbierał na ten cel datki, zaś ja prowadziłem w Dynowie prace budowlane. Kupiliśmy budynek po nieczynnej wikliniarni. Został przebudowany tak, by mieścił dużą salę modlitewną na 300 miejsc oraz 450 miejsc noclegowych. Powstało największe w Polsce centrum chasydyzmu, gdzie zjeżdżają tysiące wyznawców z Europy i innych kontynentów. Staramy się, aby Polacy poznawali Żydów. Od roku 2009 chasydzi zapraszali na swoje święta studentów z Uniwersytetu Rzeszowskiego. Na Jom Kipur (Dzień Sądu) przychodzi młodzież ze szkół dynowskich. Bierze ona także udział w obchodach rocznic Holokaustu. Uczniowie zapalają świece za zabitych. Ponadto młodzież uczestniczy w obrządkach religijnych w synagodze, poznając kulturę chasydów. Duże zaangażowanie ze strony Uniwersytetu Rzeszowskiego wykazuje prof. Wacław Wierzbieniec, który poszukuje w historii Podkarpacia mniejszości narodowych i odnajduje tradycje tolerancji. Jest Pan pomocnikiem rabina Pumpa? Jestem nauczycielem, a równocześnie uczniem. Nauczycielem, ponieważ za takiego uważają mnie przybywający do Dynowa, a uczniem, bo od lat koresponduję z rabinami francuskimi, którzy uczą mnie zasad Kabały oraz filozofii żydowskiej. Oprócz tego w jarosławskiej uczelni studiuję europeistykę i stosunki międzynarodowe. Czy istnieje w Polsce antysemityzm? Istnieje, ale nietypowy. Żyda nie zabiją ani nie biją, ale nie dadzą mu spokojnie żyć. Polacy wobec Żydów kierują się mitami i uprzedzeniami. Na przykład takimi, że każdy Żyd jest bardzo bogaty. Tymczasem chasydzi byli zawsze najbiedniejszymi członkami naszego społeczeństwa. A uprzedzenia? Polacy szukają korzeni żydowskich u ludzi, których nie akceptują. Tymczasem musimy poznać się wzajemnie, gdyż bez tego obie społeczności: polska i żydowska, są kalekie. Jest od niedawna w Polsce moda na bycie Żydem: wielu Polaków szuka żydowskich korzeni. 

62

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017



INWESTYCJE

Myron Cizdyn.

Zagraniczni przedsiębiorcy znaleźli pod Rzeszowem klimat

do prowadzenia biznesu

Amerykanin Myron Cizdyn prowadził e-learningowy biznes, którym mógłby kierować z dowolnego miejsca na świecie. Włoch Michele Bidese był udziałowcem i współzałożycielem spółki Bidese Impianti – światowego lidera w produkcji maszyn wielodrutowych. Kilka lat temu obaj zdecydowali, że przeniosą swoje firmy na Podkarpacie. Ulokowali je w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce. Obaj twierdzą, że nie mogli wybrać lepiej, bo w Polsce jest dużo lepszy klimat do prowadzenia biznesu niż we Włoszech, Indiach czy na Ukrainie. Rzeszów jest świetnym miastem do życia – twierdzą. Nie za dużym, nie za małym, za to bardzo nowoczesnym.

Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak

O

tym, że Bieszczady są niezwykle piękne, Myron Cizdyn słyszał już w dzieciństwie z opowieści mamy, która w Bieszczadach się urodziła i wychowała. Dwadzieścia sześć lat temu przyjechał tu po raz pierwszy i… od razu pokochał to miejsce. Jednak zanim zdecydował się osiąść na Podkarpaciu na stałe i właśnie tu prowadzić biznes, musiało minąć wiele lat, w trakcie których mieszkał i pracował w różnych miejscach na świecie. O powrocie na Podkarpacie zadecydował nie tylko rodzinny sentyment, ale i odpowiedni klimat do prowadzenia biznesu. Znalazł go w Jasionce.

64

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

Myron Cizdyn, prezes The BLPS Group-Gateway2Achieve w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce i BLPS Content Connections w USA, urodził się w Baltimore w USA, ale jego rodzina pochodzi z Bieszczadów. Mama, Polka, urodziła się we wsi Rabe koło Ustrzyk Dolnych. Tato był Ukraińcem. Podczas okupacji hitlerowskiej rodzice zostali wywiezieni na przymusowe roboty do fabryki w Englestadt w Niemczech. Po wojnie wyemigrowali do USA. Jego rodzina ze strony ojca została po wojnie wysiedlona z Bieszczadów do mniejszych miast na Ukrainie. Niektórzy wyjechali później do USA.


INWESTYCJE – W Baltimore i Filadelfii była liczna społeczność polska i ukraińska, więc trzymaliśmy się razem. Rozmawialiśmy po ukraińsku i polsku, i do szóstego roku życia nie znałem języka angielskiego. Nauczyłem się go dopiero w szkole – opowiada. – Kiedy byłem mały, mama opowiadała mi, jak pięknie jest w Bieszczadach. Po raz pierwszy odwiedziłem Bieszczady i Rzeszów 26 lat temu i od razu je pokochałem, bo uwielbiam góry. Pamiętam, że Rzeszów w tamtych czasach był małym miastem. Po raz pierwszy przyjechał na Ukrainę w listopadzie 1990 roku. Przez cztery lata mieszkał we Lwowie, gdzie był dyrektorem wydawnictwa Kościoła greckokatolickiego. Wspomina, że często jeździł do Przemyśla, który – z hot dogami i bankiem PKO – był dla mieszkańców Ukrainy niczym Paryż. siem lat temu założył w USA firmę BLPS Content Connections, tworzącą platformy e-learningowe dla szkół i uniwersytetów. Prowadzi ją wspólnie z żoną i córką. Kilka lat temu zarząd amerykańskiej firmy zdecydował się przenieść swoje centrum informatyczne do Indii ze względu na niższe koszty pracy oraz dobrą jakość usług świadczonych przez tamtejszych informatyków. – Niestety, dużym problemem okazała się bariera językowa, różnice kulturowe, a przede wszystkim jakość pracy hinduskich programistów, która z czasem spadła – przyznaje Myron Cizdyn.

O

Na Ukrainie nie było dobrego klimatu dla biznesu Wtedy postanowił, że będzie pracował z ukraińskimi programistami, ale choć ci okazali się dobrymi fachowcami i oferowali dobry produkt, to biznesmen musiał zderzyć się z innym problemem. – Na Ukrainie nie ma odpowiedniego klimatu do prowadzenia biznesu. Nic nie jest transparentne, przewidywalne, nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Poza tym wielu programistów zaczęło emigrować do Niemiec, USA i Kanady. Firma nie była stabilna na Ukrainie, a sytuacja polityczna była nieciekawa – wyjaśnia. Kiedy był już pewien, że musi przenieść biznes ze Lwowa, jego współpracownik Taras Dzikevych usłyszał od znajomego, że powinni skontaktować się z Inkubatorem Technologicznym w Jasionce pod Rzeszowem, który wspiera przedsiębiorców prowadzących innowacyjne biznesy, także zagranicznych. – Wielu ludzi ze Lwowa albo słyszało o Inkubatorze Technologicznym, albo zna to miejsce. W Inkubatorze pracuje wielu Ukraińców, jak np. niesamowity i bystry Vadym Melnyk, który założył tu firmę z takich samym powodów jak ja – opowiada Myron Cizdyn. Tak powstała The BLPS Group-Gateway2Achieve, zajmująca się tworzeniem narzędzi do edukacji on-line, począwszy od przedszkola, przez szkołę podstawową, aż po studia. Produkty tworzone są na rynek amerykański, choć firma ma w swojej ofercie propozycje na rynek polski i europejski. Przyznaje, że w Rzeszowie jego firma zyskała o wiele więcej niż mógł początkowo zakładać. – To wszystko,

co na Ukrainie było trudne, tutaj okazało się proste i łatwe. Kiedy spotkałem się z marszałkiem województwa i opowiedziałem mu o e-learningu, bardzo zaciekawił go temat i finansowo wsparł międzynarodową konferencję eLearning Journeys, którą zorganizowałem w październiku 2016 roku. Przyjechałem po programistów, a znalazłem miejsce na biznes i organizację, która we wszystkim mi pomogła – mówi. Polska jest drugim co do wielkości rynkiem e-learningowym w Europie Ponieważ Myron Cizdyn brał udział w wielu konferencjach branżowych na całym świecie (ok. 50 rocznie), znał środowisko. Postanowił zaprosić na konferencję do Rzeszowa kolegów z branży, ponad 30 osób. Optymistycznie zakładał, że odpowie 15-16 osób, tymczasem w konferencji wzięło udział 29 gości, m.in. z San Francisco, Waszyngtonu, Czech, Anglii i Polski. Konferencja eLearning Journeys odbiła się szerokim echem i jest już pewne, że będzie miała kolejną edycję. Odbędzie się ona w dniach 16-20 października 2017 r. – Władze województwa ponownie nam pomagają. Za to właśnie lubię Polskę. Można tu nie tylko znaleźć pracowników, ale przede wszystkim jest to kraj, gdzie biznes może rosnąć, rozwijać się. Polski rynek e-learningowy jest bardzo dynamiczny. Pracownicy nie tylko wykonują swoje zadania, ale chcą tworzyć coś nowego, a ja bardzo cenię nowe idee. Polska, moim zdaniem, jest drugim co do wielkości rynkiem e-learningowym w Europie, tuż za Wielką Brytanią – uważa prezes The BLPS Group- Gateway2Achieve. The BLPS Group- Gateway2Achieve w Polsce zatrudnia pięć osób oraz freelancerów, łącznie 20 osób. Współpracuje także z Wyższą Szkołą Informatyki i Zarządzania, oferując staże studentom uczelni i pomagając im zdobyć doświadczenie w branży (do tej pory współpracowała z 8 stażystami). – To wirtualna praca, więc moi pracownicy nie są przypisani do jednego miejsca, nie przychodzą do pracy każdego dnia. Spotykamy się na telekonferencjach. Jeden z moich programistów z Ukrainy wyjechał zimą do Tajlandii. Nawet nie wiedziałem, kiedy wyjechał, bo cały czas pracował – uśmiecha się Myron Cizdyn. – Teraz jest już w Chicago. he BLPS Group- Gateway2Achieve rozwija się, choć jej prezes przyznaje, że nie tak szybko, jak by chciał. – Musimy znaleźć więcej klientów w Europie. Wielu naszych potencjalnych klientów wysyła zlecenia za granicę, np. do Niemiec czy Anglii, co wiąże się z koniecznością tłumaczenia na język polski, za co polski rząd i firmy płacą dodatkowo – mówi.

T

Rzeszów jest miastem „w sam raz” do życia Myron Cizdyn od dwóch lat mieszka w Rzeszowie. – Z okna mam widok na piękny Rynek. Uwielbiam polską pogodę, zwłaszcza wiosnę. W Polsce mam wielu przyjaciół; z Rzeszowa jest blisko na Ukrainę, gdzie także mam 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

65


INWESTYCJE

Michele Bidese. przyjaciół. Rzeszów jest pięknym, niedużym, ale bardzo nowoczesnym miastem. Jest miastem w sam raz do życia, a jego atutem jest lotnisko, z którego można dostać się wszędzie. Ludzie tutaj są bardzo otwarci i mili – przyznaje. Jego zdaniem, wielu Amerykanów nie może się tu odnaleźć, bo nie potrafią zrozumieć, co się wokół nich dzieje. On sam zna kilka języków (angielski, ukraiński, hiszpański, francuski) i rozumie język polski, a także historię Podkarpacia, więc jest mu dużo łatwiej. – Po śmierci rodziców w USA została tylko siostra, a ja jestem takim „dziwnym Amerykaninem”, który od 30 lat mieszka w Europie i tu ma przyjaciół – uśmiecha się. Michele Bidese: w Polsce biznes prowadzi się łatwiej niż we Włoszech

M

ichele Bidese był udziałowcem i współzałożycielem Bidese Impianti, włoskiej spółki, która była światowym liderem w produkcji maszyn wielodrutowych. Firmę założył wspólnie z braćmi w latach 80. XX wieku w Fara Vincentino. Spółka doskonale się rozwijała, pod koniec 2011 roku maszyny braci Bidese były obecne w ponad 60 krajach na całym świecie. Jednak ostatnie lata funkcjonowania firmy we Włoszech nie były łatwe. Wysokie podatki i brak pomocy dla przedsiębiorców ze strony instytucji rządowych skłoniły Michele'a Bidese do sprzedaży swoich udziałów w Bidese Impianti. Wkrótce nadarzyła się okazja i firma została sprzedana w 2012 roku. – Gdybyśmy nie sprzeda-

66

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

li firmy, na pewno nadal by funkcjonowała, ale byliśmy już zmęczeni tym, co działo się we Włoszech – przyznaje biznesmen. Wybrał miejsce, które polecali znajomi

Z

czasem Michele Bidese zaczął myśleć o Polsce jako o kraju, gdzie mógłby prowadzić firmę. Zastanawiał się trzy lata, zanim zdecydował się na Rzeszów. Dlaczego wybrał Polskę? – Znam Polskę od 20 lat. Przez wiele lat sprzedawałem tu maszyny produkowane przez moją rodzinną firmę. Zawsze bardzo lubiłem przyjeżdżać do Polski, obserwowałem ewolucję, jaką ten kraj przeszedł na przestrzeni lat – przyznaje Michele Bidese. – Poznałem Kraków i Wrocław, o Rzeszowie wiedziałem niewiele. Bracia Michele'a Bidese pozostali we Włoszech, natomiast on postanowił otworzyć biznes pod Rzeszowem wspólnie z synami Marco i Stefano, entuzjastycznie nastawionymi do tego pomysłu. Tak powstała Produso, produkująca części tnące do maszyn do cięcia kamienia, która funkcjonuje w Jasionce od początku 2016 roku. – Kiedy zacząłem myśleć o biznesie w Polsce, wiedziałem, że Rzeszów jest miastem o dobrej infrastrukturze, gdzie rozwijają się nowe technologie. Miastem, które jest otwarte na zagranicznych przedsiębiorców i które posiada lotnisko. Przekonali mnie polscy znajomi. Jeden z nich wspomniał o Inkubatorze Technologicznym w Jasionce i właśnie tu postanowiłem otworzyć działalność – mówi Włoch.


INWESTYCJE Dwie firmy Włocha: jedna w Inkubatorze, druga w strefie S1-3

M

ichele Bidese wspólnie z synami prowadzi tu dwie firmy. Q-TEQ to młoda spółka w trakcie organizacji. W tym roku wybuduje własną fabrykę niedaleko Inkubatora Technologicznego w specjalnej strefie ekonomicznej S1-3, gdzie w ciągu trzech najbliższych lat pracę znajdzie 50 osób. Hala będzie liczyć 5 tys. m kw., a w kolejnych latach będzie rozbudowywana. Docelowo ma mieć 10 tys. m kw. Firma będzie produkować specjalistyczne maszyny do cięcia kamienia. Rocznie ok. sześciu dużych maszyn i dwudziestu pięciu mniejszych. Druga spółka – Produso – będzie produkować części eksploatacyjne do tych maszyn. Obie firmy na razie poddają swoje produkty badaniom i testom, współpracują w tym zakresie m.in. z prof. Januszem Konstantym z Akademii Górniczo-Hutniczej. Maszyny produkowane przez Q-TEQ będą trafiać głównie na światowe rynki. Jak mówi Michele Bidese, maszynami produkowanymi przez Q-TEQ mogą być zainteresowane dwie firmy z Podkarpacia.

Zdaniem Michele'a Bidese, nie ma znaczących różnic w prowadzeniu firmy we Włoszech czy w Polsce. Wyjątkiem jest kwestia podatków. – Mamy tu lepsze warunki do prowadzenia biznesu. Nie chodzi tylko o ulgi podatkowe, choć są one istotne, ponieważ we Włoszech przedsiębiorcy odprowadzają najwyższe podatki. We Włoszech mamy dobrą infrastrukturę, serwis, potrzebne materiały, to wszystko jest tam łatwo dostępne. Myślałem, że w Polsce będzie z tym gorzej, ale myliłem się, bo możemy tu znaleźć wszystko, co jest potrzebne dla naszych maszyn. Jestem bardzo zadowolony ze współpracy z Inkubatorem Technologicznym. Możemy się zwrócić o pomoc w wyjaśnianiu problemów, szukać wsparcia. Dzięki pomocy konsultantów z Inkubatora znaleźliśmy firmę BHP, a pracowników pomagała nam rekrutować również firma z Inkubatora – przyznaje Michele Bidese. – Nie musimy szukać pomocy na zewnątrz, bo tu ją znajdujemy. Michele Bidese dzieli czas między Włochy i Polskę. – Rzeszów jest dobrym miastem do życia, nowoczesnym. Lubię to miasto. Większość czasu spędzam w Polsce, ale odpoczywać najbardziej lubię we Włoszech, gdzie jest mój dom i rodzina, choć synowie do Polski przyjeżdżają razem ze mną – dodaje. 


Światowe targi branży lotniczej i przemysłu obronnego

PODKARPACIE GOSPODARZEM Aerospace&Defense Meetings jest jedną z największych na świecie imprez przemysłu obronnego i branży lotniczej. To ponad 130 wystawców z 25 państw oraz ponad tysiąc spotkań biznesowych. W tym roku to wszystko dziać się będzie na Podkarpaciu – w Dolinie Lotniczej, która słynie z przemysłu lotniczego, kształcenia pilotów i jest dziś międzynarodową marką. Najwięksi gracze z branży spotkają się od 9 do 11 maja w G2A Arena w Jasionce k. Rzeszowa.

A

Tekst Alina Bosak, Katarzyna Grzebyk Fotografia Tadeusz Poźniak

irbus, Boeing, Lockheed Martin, Thales i ponad setka innych firm zapowiedziały udział w Aerospace&Defense Meetings Central Europe – Rzeszów 2017. To prestiżowe wydarzenie nie ma charakteru tradycyjnych targów czy wystawy, ale koncentruje się na kojarzeniu biznesowych partnerów. Zarezerwowane jest dla światowych profesjonalistów z branży cywilnej i obronnej przemysłu lotniczego. Jest doskonałą okazją dla liderów przemysłu lotniczego i obronnego do nawiązania nowych kontaktów biznesowych oraz wzmocnienia już istniejących. Jednocześnie służy promocji branży lotniczej, kosmicznej i zbrojeniowej. Aerospace&Defense Meetings to impreza cykliczna, organizowana również w hiszpańskiej Sevilli. Ma szansę stać się cyklicznym wydarzeniem także na Podkarpaciu pod nazwą Aerospace&Defense Meetings Central Europe – Rzeszów. W tej części Europy taka impreza nie ma konkurencji.

68

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

Dwa targowe dni, 10 i 11 maja, w G2A Arena w Jasionce wypełnione są setkami umówionych już spotkań między przedsiębiorcami. Poprzedzi je konferencja na temat przemysłu lotniczego, zaplanowana na 9 maja. Wśród prelegentów są m.in. Sebastian Magadzio, dyrektor zarządzający Airbus Group Polska; Jan Sawicki, dyrektor zarządzający Hispano-Suiza Polska oraz Sebastian Müller z Harmonic Drive AG. Uczestnicy konferencji skupią się na kwestii łańcucha dostaw i polityki zamówień oraz na innowacjach. Będzie to doskonała okazja do podzielenia się w swoimi doświadczeniami i poszerzenia wiedzy, która umożliwia przewidywanie kierunków, w jakich rozwija się branża lotnicza.

Polska Dolina Lotnicza Województwo podkarpackie, siedziba Doliny Lotniczej, słynie z przemysłu lotniczego i kształcenia pilotów


Targi lotnicze lotnictwa cywilnego. Podkarpacie jako jedyne w kraju określiło lotnictwo i kosmonautykę jako swoją inteligentną specjalizację w Regionalnej Strategii Innowacji. Koncentruje się tu 90 proc. polskiego przemysłu lotniczego, a także powiązane z nim centra badawczo-rozwojowe oraz uczelnie i szkoły. odkarpackie może poszczycić się ponad 100-letnią tradycją w branży lotniczej i ponad 80-letnim doświadczeniem w produkcji samolotów oraz szkoleniem personelu lotniczego. To tutaj koncentruje się polski przemysł lotniczy. Ponad 90 proc. tej produkcji trafia na eksport, głównie do Stanów Zjednoczonych, Włoch, Francji, Wielkiej Brytanii i Kanady. Podkarpackie zasłynęło na całym świecie ze swojej zdolności do sprostania wymogom największych międzynarodowych producentów OEM (producentów oryginalnego wyposażenia), takich jak: Airbus Group, Boeing, Lockheed Martin, Sikorsky, Pratt&Whitney, Leonardo Helicopters, Safran, Dessault Aviation.

P

Profesjonaliści Aerospace&DefenseMeetings Central Europe – Rzeszów organizowane jest wspólnie przez Województwo Podkarpackie i firmę ABE – Advanced Business Events. To europejski lider w organizacji spotkań biznesowych. Jej oddział BCI Aerospace specjalizuje się w organizowaniu spotkań biznesowych dedykowanych dla specjalistów z branży lotniczej i zbrojeniowej. Partnerem strategicznym wydarzenia jest Stowarzyszenie Dolina Lotnicza. To wiodący klaster Województwa Podkarpackiego, zrzesza firmy również spoza Podkarpacia. Dolina Lotnicza skupia około 90 proc. krajowej produkcji przemysłu lotniczego. W jej ramach funkcjonuje obecnie ponad 150 podmiotów związanych z lotnictwem, które zatrudniają ponad 25 tys. pracowników. Jej głównym celem jest umocnienie pozycji południowo-wschodniej Polski jako jednego z wiodących w Europie regionów przemysłu lotniczego. Prowadzi działania, których celem jest poprawa istniejącej bazy produkcyjnej, stworzenie trwałej sieci poddostawców oraz efektywnego kosztowo łańcucha dostawców. Dolina Lotnicza jest znakomitym projektem także dlatego, że przyciąga inwestorów zagranicznych oraz współpracuje z innymi europejskimi ośrodkami przemysłu lotniczego. Klaster ten słynie także ze współpracy firm z uczelniami technicznymi, instytutami naukowymi i jednostkami badawczymi. Firmy działające w Dolinie Lotniczej sprawiają, że lotnictwo staje się jednym z najbardziej innowacyjnych sektorów polskiej gospodarki. Patronat nad Aerospace&DefenseMeetings Central Europe – Rzeszów objął minister rozwoju Mateusz Morawiecki.

Największe firmy przyjadą na targi

Z

ainteresowanie udziałem w imprezie potwierdzili już kluczowi gracze świata lotniczego: Airbus, Boeing, Lockheed Martin, Thales i wiele innych. Nie zabraknie największych firm z Doliny Lotniczej, takich jak: Polskie Zakłady Lotnicze w Mielcu, Pratt&Whitney Rzeszów S.A, Pratt&Whitney Kalisz, WSK „PZL – Świdnik”, MTU Aero Engines Polska, SafranTransmission Systems Poland, Hamilton Sundstrand Poland, Goodrich Aerospace Poland, Avio Polska, Heli One Poland, MTU Aero Engines Polska. Samorząd Województwa Podkarpackiego wspiera udział przedsiębiorców z regionu w tym wydarzeniu w ramach projektu własnego RPO WP 2014-2020 „Promocja Gospodarcza Województwa Podkarpackiego”, Oś priorytetowa I. Konkurencyjna i innowacyjna gospodarka, Działanie 1.3. Promowanie przedsiębiorczości. 

Program

Aerospace&Defense Meetings Central Europe – Rzeszów 2017 9 maja, wtorek ● godz. 14.00-15.00 – rejestracja ● godz. 15.00-15.30 – przywitanie gości ● godz. 15.30-16.30 – debata panelowa „Europejskie regiony lotnicze – międzyregionalna współpraca w ramach wspólnych priorytetów RIS3” ● godz. 16.30-16.45 – przystąpienie do Europejskiej Sieci Kosmicznej NEREUS ● godz. 16.45-17.10 – konferencja prasowa ● godz. 17.10-18.50 – otwarcie targów – przejście oficjalnych delegacji po stoiskach ● godz. 19.00 kolacja VIP 10 maja, środa ● godz. 7.30-8.30 – kawa powitalna ● godz. 8.30-12.30 – spotkania B2B ● godz. 8.30-11.00 – warsztaty NEREUS ● godz. 11.00-12.30 – seminarium POLSA „Polskie przedsiębiorstwa lotnicze w programach Europejskiej Agencji Kosmicznej – doświadczenia i perspektywy” ● godz. 12.30-14.00 – lunch networkingowy ● godz. 14.00-18.35 – spotkania B2B ● godz. 15.00-15.30 – seminarium Kuehne+Nagel „Łańcuch dostaw dla przemysłu lotniczego i obronnego – case study” ● godz. 15.00-18.30 – Startup Demo day ● godz. 19.00 – koktajl 11 maja, czwartek ● godz. 7.30-8.30 – kawa powitalna ● godz. 8.30-12.30 – spotkania B2B /seminaria/warsztaty ● godz. 12.30-14.00 – lunch networkingowy ● godz. 14.00-17.00 – spotkania B2B /seminaria/warsztaty Wizyta studyjna w wybranych firmach Doliny Lotniczej

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

69


Świat zobaczy

Rzeszów

jako stolicę

polskiego

przemysłu lotniczego

Z Markiem

Bujnym

wiceprezesem Ultratechu Sp. z o.o. i członkiem zarządu Stowarzyszenia Dolina Lotnicza, rozmawia Aneta Gieroń

Fotografia Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Po raz pierwszy w Rzeszowie już w maju odbędą się targi Aerospace and Defense Meetings Central Europe Rzeszów, której to imprezy był Pan jednym z największych orędowników. Marek Bujny: Wielokrotnie sam uczestniczyłem w tego typu imprezach jako przedstawiciel Doliny Lotniczej i przedsiębiorca, a możliwe to było głównie dzięki wsparciu w ramach programu „Polski Wschodniej”. Od kilku lat obserwuję, jak to działa i jakie korzyści z tego wynikają. Organizatorem tych targów jest prestiżowa francuska firma BCI. To ona obsługuje m.in. Międzynarodowy Salon Lotniczy Le Bourget w Paryżu, ale oprócz tego organizuje co roku około 30 dużych imprez lotniczych na całym świecie. W ostatnich kilkunastu miesiącach władzom Urzędu Marszałkowskiego, Rzeszowa oraz Doliny Lotniczej udało się porozumieć z BCI i wszyscy uznali, że Rzeszów oraz Podkarpacie, ze skoncentrowanym tutaj przemysłem lotniczym, może być bardzo dobrym miejscem, by pokazać swój potencjał oraz wystąpić w roli gospodarza. Rzeszów jest stolicą Doliny Lotniczej i warto to podkreślać na każdym kroku. Francuski organizator już od prawie 20 lat działa na rynku, ma duże doświadczenie i uznanie w branży lotniczej. Jest to o tyle to ważne, że zagwarantuje on na targach obecność przedstawicieli największych firm z przemysłu lotniczego. Dwa lata temu podobna impreza była organizowana w Warszawie, ale nie do końca był to dobry pomysł, bo to jednak nie Warszawa, ale Rzeszów i Podkarpacie mają największe związki z produkcją lotniczą. To oznacza, że przez trzy majowe dni oczy całego lotniczego świata będą zwrócone na Rzeszów, czy to raczej marzenia na wyrost? amy taką nadzieję, choć oczywiście nie chcielibyśmy już dziś być hurraoptymistami. Dolina Lotnicza wkłada w to dużą pracę także poprzez prywatne kontakty. Sami Francuzi od początku byli dość przychylni targom, bo w tej części Europy, czyli w Europie Środkowo-Wschodniej, nie było dotychczas takiej imprezy. Od lat świat lotniczy świetnie kojarzy hiszpańską Sewillę, amerykańskie Seattle, kanadyjski Montreal czy francuską Tuluzę zarówno z przemysłem, jak i z dużymi targami lotniczymi. Bardzo ważne są też imprezy w Chinach, Japonii, Korei, ale przy okazji Aerospace and Defense Meetings Central Europe po raz pierwszy tak głośno i wyraźnie zostanie wymieniony Rzeszów jako stolica polskiego przemysłu lotniczego. Dotychczas najbliżej nas najbardziej rozpoznawalny był chyba niemiecki Hamburg, gdzie są zakłady produkcyjne Airbusa. W Europie jest w sumie ponad 20 klastrów lotniczych, wśród których nasza Dolina Lotnicza zdążyła już sobie wypracować całkiem dobrą renomę i w związku z tym warto jeszcze bardziej tę markę wspierać oraz rozwijać. Jakie korzyści dla małych i średnich firm, często rodzinnych, skupionych w Dolinie Lotniczej, mogą przynieść targi Aerospace and Defense Meetings Central Europe Rzeszów? Trzeba pamiętać, że najbliższa, majowa impreza nie będzie nastawiona na show i pokazy, choć tego też nie zabraknie, ale najważniejsze będą rozmowy biznesowe. Na 2-3 tygodni przed rozpoczęciem targów wszystkie firmy lotnicze, które biorą udział w imprezie, także te małe, mają szansę umówić się na spotkania z przedstawicielami największych firm lotniczych na świecie. Spotkania są półgodzinne, typowe BtoB. Oprócz tych spotkań, ważne też będą prezentacje najnowszych trendów w przemyśle lotniczym, jakie realizują tacy producenci jak Airbus, Boeing, Lockheed Martin. To niekiedy

M 70

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017


Przemysł lotniczy bywa bardzo cenną podpowiedzią dla mniejszych, polskich firm, by wiedziały, co w najbliższych latach będzie się najlepiej rozwijać w tej branży i na co będzie największe zapotrzebowanie. Z podobnych targów udało się Panu kiedykolwiek przywieźć zamówienie istotne dla rozwoju firmy? ak, choć nie było to bezpośrednio podpisanie umowy. Targi pomogły w nawiązaniu kontaktów, które z czasem przyniosły duże korzyści. Na pewno majowa impreza ma większe znaczenie biznesowe niż typowo lotnicze show. I choć może jest mniej widowiskowa, to ma większy wpływ na rozwój regionu. W tym biznesie bardzo ważne są profesjonalizm i wiarygodność, a tych nie udaje się zbudować z dnia na dzień. To oznacza, że Podkarpacie, Dolina Lotnicza będą zabiegały, by impreza była cykliczna? Na całym świecie Aerospace and Defense Meetings są imprezą cykliczną. W ubiegłym roku w Sewilli odbywały się już po raz trzeci. Chcielibyśmy, by weszły na stałe do kalendarza imprez biznesowych także w Rzeszowie. Dużo będzie zależało od sukcesu pierwszej edycji imprezy. Ile w 2017 roku jest już firm w Dolinie Lotniczej? Klaster skupia już ponad 160 członków, ale firm typowo produkcyjnych jest około 100. Na imprezie stoiska poszczególnych firm lotniczych z Podkarpacia będą zlokalizowane w jednym miejscu pod szyldem Doliny Lotniczej. Za rok Dolina Lotnicza będzie obchodzić 15. urodziny. Przy okazji tak dużych, międzynarodowych targów chcecie podkreślić, co się udało i jak wykorzystaliście jeszcze przedwojenną tradycję lotniczą tego regionu? To są targi lotnicze i zbrojeniowe, jak wskazuje nazwa, i na pewno nasz potencjał lotniczy będziemy chcieli bardzo podkreślić i wyeksponować, ale mam nadzieję, że w kolejnych latach coraz mocniej będzie też zauważalny przemysł zbrojeniowy. Jestem pewien, że za dwa lata, bo chcielibyśmy, by impreza odbywała się co dwa lata, że Aerospace and Defense Meetings Central Europe Rzeszów będzie dużym wydarzeniem biznesowym i gospodarczym, bo ma ku temu podstawy. Na przestrzeni 15 lat Dolina Lotnicza doczekała się nie tylko sukcesu wizerunkowego, ale można też mówić o sukcesie biznesowym. racuję w branży lotniczej od 1982 roku i od początku miałem świadomość, jaki to jest potencjał. Byłem w WSK Rzeszów w czasach, gdy zatrudniała 12 tys. ludzi, a WSK Mielec w tym samym czasie miała 25 tys. osób. Jednak rządy po 1989 roku traktowały ten przemysł, jakby go nie było, albo jakby się nadawał tylko do taniej sprzedaży. Dopiero po 2002 roku, gdy udała się transformacja WSK Rzeszów i Mielca, możliwe było powstanie klastra Dolina Lotnicza. Ale najważniejsze jest to, że wszystkie firmy, które tu działają, a przede wszystkim te największe, są na najwyższym, światowym poziomie. Ktoś powie: „ale to nie są polskie firmy, tylko zachodnie korporacje”! Nie zgadzam się z tym, to są polskie firmy. Pracują i działają w Polsce, tutaj płacą podatki i zatrudniają polskich pracowników. W ostatnich kilkunastu latach w ramach klastra przybywa małych, średnich, nierzadko rodzinnych firm wywodzących się z tego regionu? Tak, ale to nie jest łatwa branża i wymaga wsparcia. Przedsiębiorcy jak tlenu potrzebują uproszczenia prawa, ograniczenia biurokracji. Administracja rządowa i samorządowa muszą mieć świadomość, że bez wsparcia polskiej przedsiębiorczości nie uda się budowanie polskiego przemysłu na światowym poziomie. Wymogi w branży lotniczej są ogromne, co powoduje, że bardzo kosztowne są również inwestycje w tej branży. Ta branża nie jest łatwa, ale na pewno jest długofalowa. Biznesu lotniczego nie zamyka się w jeden dzień jak szwalni i nie przenosi do kraju z najtańszą siłą roboczą na świecie. To jest biznes, który generuje duże zyski i świetnie wyedukowane kadry, i choć buduje się go długo, metodycznie, to też na długie lata może zagwarantować dobrobyt regionu. Dlatego jednym z celów, jaki już kilkanaście lat temu postawiliśmy sobie jako Dolina Lotnicza, był lobbing w najlepszym tego słowa znaczeniu i przekonywanie, zarówno administracji lokalnej, jak i centralnej, że branża lotnicza ma duże znaczenie, że dużo może zdziałać, że warto o nią zadbać. To wszystko z roku na rok zaczyna przynosić coraz lepsze efekty. Ważne też było wsparcie przez Dolinę Lotniczą procesu edukacji od szkoły podstawowej aż po wyższe uczelnie. W maju na Aerospace and Defense Meetings Central Europe Rzeszów „ziarno zostanie zasiane”, a jakie mogą być z tego „owoce”? a wcześnie wyrokować już dziś. Ale pamiętajmy, że jeszcze wiele osób na świecie nie wierzy w zmiany, jakie zachodzą w Polsce. Uważają nas za zacofany kraj, bez perspektyw, bez przemysłu, który jeśli coś ma, to może uprawę ziemniaków i jabłek. Sam od lat obserwuję niesamowite zadziwienie oraz podziw przedstawicieli największych koncernów lotniczych na świecie, którzy po raz pierwszy przyjeżdżają na Podkarpacie z wizytą. Nie mogą uwierzyć w to, co widzą, zwłaszcza gdy oglądają tu nasze największe fabryki w branży lotniczej. Majowe targi ten efekt zwielokrotnią i utrwalą, bo w ciągu trzech dni są też przewidziane wizyty studyjne w firmach na Podkarpaciu. Ważne, by ten przekaz poszedł w świat, a tak się na pewno stanie. Oprócz przedstawicieli największego, międzynarodowego biznesu lotniczego, na imprezie będą też obecne media branżowe i ogólnopolskie. Po raz pierwszy tak wyraźnie i głośno oraz w tak dużym gronie pójdzie w świat informacja o Rzeszowie jako stolicy Podkarpacia i stolicy polskiego przemysłu lotniczego. 

T P

Z

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl




WYDARZENIE

Kongres i Targi TSLA Expo Rzeszów 2017 Największa impreza branży TSL i motoryzacyjnej We wrześniu w G2A Arena zagości najważniejsze wydarzenie branży transportowej, spedycyjnej, logistycznej i motoryzacyjnej na Podkarpaciu – Kongres TSLA Expo Rzeszów 2017. Towarzyszą mu dedykowane przedsiębiorcom i specjalistom targi oraz liczne samochodowe premiery i widowiskowe Moto Show dla wszystkich fanów motoryzacji. Tekst Alina Bosak Fotografie archiwum VIP Biznes&Styl

T

ak prestiżowej imprezy dedykowanej firmom działającym w obszarach motoryzacji, transportu, spedycji, logistyki i auto-floty na Podkarpaciu jeszcze nie było. Tymczasem leżący na skrzyżowaniu międzynarodowych szlaków handlowych region jest kluczowym partnerem w organizacji transportu i stwarza znakomite warunki dla rozwoju firm związanych z branżą TSL. Województwo podkarpackie, z autostradą A4, a wkrótce także drogą ekspresową S19, to wrota do handlu z najbliższymi sąsiadami Polski – Ukrainą i Słowacją, ale nie tylko. Za sprawą Portu Lotniczego w Jasionce i terminalu cargo – z Podkarpacia można wysyłać towar na cały świat. To siła regionu, która rośnie wraz z branżą lotniczą oraz automotive. Ta ostatnia rozwinęła się już tak mocno, że Podkarpacie, za Śląskiem i Wielkopolską, ma największy udział w polskim przemyśle motoryzacyjnym. Działają-

74

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

ce w tym segmencie firmy produkcyjne, nie licząc usługowych, zatrudniają w województwie około 13 tysięcy ludzi, a obroty branży sięgają 8 mld złotych. Produkty wytwarzane przez przemysł motoryzacyjny należą do najczęściej eksportowanych z Podkarpacia. Najważniejszym partnerem handlowym są Niemcy, w dalszej kolejności: Czechy, Belgia, Węgry, Wielka Brytania i inne kraje. Sprawna logistyka ma kluczowe znaczenie także dla tego biznesu. Z tego powodu Kongres i Targi TSLA Expo Rzeszów 2017 budzą zainteresowanie tak wielu firm – od czołowych spedytorów, przez dostawców systemów transportowych, specjalistycznego sprzętu i powierzchni magazynowych, po sprzedawców dedykowanych logistyce rozwiązań IT i samochodów. Wszyscy spotkają się 29 i 30 września w największym w regionie centrum wystawienniczo-kongresowym – G2A Arena w Jasionce, gdzie wraz z targami odbędą się Kongres TSL i pokazy Moto Show. 



WYDARZENIE

K

Biznesowe korzyści

ongres i Targi TSLA Expo Rzeszów są pierwszym wydarzeniem, które umożliwi spotkanie w jednym miejscu i nawiązanie współpracy biznesom zajmującym się transportem, spedycją i logistyką, systemami transportowymi, auto-flotą i jej serwisem oraz systemami IT. To okazja do zaprezentowania oferty firm przewozowych, portów i lotnisk, także przedstawienia wiążących się z tym usług wynajmu, budowy i ochrony magazynów, pakowania i składowania, wynajmu pojazdów, serwisu narzędzi maszyn i części. Powiązania TSL z innymi branżami na tym się nie kończą. Nowoczesna logistyka nie istnieje bez zaawansowanych rozwiązań IT – programy komputerowe umożliwiają sterowanie transportem, dystrybucją i magazynowaniem, ułatwiają nawigację i zabezpieczenie pojazdów oraz towaru, usprawniają organizację pracy i rozliczanie transakcji finansowych, kupna paliwa oraz winiet drogowych. Ponadto, przewożenie towaru wymaga znajomości nie tylko polskich, ale i międzynarodowych przepisów oraz prawa poszczególnych krajów, dlatego na wrześniowych tragach w G2A Arena nie zabraknie specjalistów z sektora prawnego i finansowego, oferujących usługi doradcze, ubezpieczeniowe oraz bankowe.

Ważną częścią wydarzenia będzie blok tematyczny: Auto-Flota. Trudno wyobrazić sobie transport bez samochodów. Ich prezentacja z pewnością zapowiada się jako najbardziej widowiskowy element TSLA Expo Rzeszów. Zadbają o to importerzy i dealerzy samochodów osobowych, terenowych, dostawczych i ciężarowych. Program TSLA Expo Rzeszów 2017 Pierwszy dzień imprezy (piątek, 29 września), skoncentrowany będzie na wydarzeniach dedykowanych przede wszystkim branży TSL i motoryzacyjnej. Głównym punktem programu będzie Kongres TSL, poświęcony aktualnym problemom tego sektora. Wypełnią go konferencje tematyczne i spotkania biznesowe oraz warsztaty prowadzone przez najlepszych specjalistów. Będzie to okazja do wymiany doświadczeń, odkrycia nowych możliwości i rozwiązań dla biznesu. Widowiskowo zapowiada się 30 września, na który zaplanowano Moto Show, wypełniony atrakcjami także dla klientów indywidualnych zainteresowanych tematyką TSL oraz dla pasjonatów motoryzacji. W programie, obok samochodowych premier, będą także symulatory, jazdy próbne, konkursy i atrakcje dla dzieci i dorosłych. Do tego prawdziwa gratka dla fanów dwóch kółek – pokazy motocykli i szansa, by wygrać harleya. 





INNOWACJE

Transport przyszłości

zaczyna się dzisiaj

Mercedes Vision Van.

Transport od zawsze miał ogromne znaczenie dla rozwoju gospodarczego Polski. Środki unijne pozwoliły znacząco poprawić jakość naszych dróg, szczególnie kluczowych autostrad i dróg szybkiego ruchu. Powstały nowe lotniska, zmodernizowano kolej. Dokładając do tego cyfryzację i rozwój innowacyjnych technologii, obserwujemy dzisiaj wręcz rewolucję w zakresie usług branży TSL.

Tekst Adam Cynk Fotografie Archiwum Mercedes i Ursus Elvi

W

dobie rozwoju handlu elektronicznego wzajemne powiązania pomiędzy transportem a cyfryzacją odgrywają coraz istotniejszą rolę. Inteligentne rozwiązania w dziedzinie łączności pozwalają rozwijać nowe usługi, zwiększać efektywność dostaw oraz dopasowywać zakres świadczonych usług optymalnie do potrzeb i oczekiwań klientów. Jednocześnie ustawodawca krajowy i unijny co rusz narzuca przedsiębiorcom nowe ograniczenia i obciążenia, podnoszące koszty funkcjonowania firm wykorzystujących transport, co zmusza biznes do szukania oszczędności w najróżniejszych obszarach.

80

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

Te wszystkie procesy nie umykają, oczywiście, uwadze konstruktorów i producentów samochodów dostawczych, które w branży transportowej odgrywają dziś kluczową rolę, a same pojazdy przechodzą właśnie totalną transformację.

Kompleksowy dostawca Firmy branży TSL wprowadzają coraz częściej nowoczesne rozwiązania informatyczne, integrujące zlecenia dostawców (np. producentów czy importerów) z pośrednikami (np. outsourcingowe firmy spedycyjne) oraz z klientami docelowymi (np. hurtownie czy sklepy). Coraz liczniejsze firmy rezygnują z popularnych do niedawna rozwiązań, w których przedstawiciel handlowy zbierał jedynie zamówienia i przekazywał je do działu sprzedaży, a następnie towar był transportowany samochodami dostawczymi z magazynów do zamawiających, po czym dział księgowy generował i wysyłał stosowne dokumenty fiskalne. Wszystkie te działania angażowały kilka osób i zajmowały czas. W nowych realiach praktycznie cały proces, od sprzedaży poprzez dostawę aż do rozliczenia transakcji, realizuje coraz częściej jeden system i jedna osoba. Coraz częściej modele aut dostawczych już w standardzie posiadają interaktywne pulpity, pozwalające na komunikację pojazdu z centralą. Skrócenie czasu realizacji zamówienia do minimum oraz obniżenie kosztów towarzyszących stało się faktem i przyjmuje coraz to nowe formy wykorzystujące inteligentne technologie. 



INNOWACJE Vision Van – doskonały

przykład łączenia transportu i cyfryzacji

V

ision Van to pierwszy na świecie samochód użytkowy zaprojektowany przez MercedesBenz, funkcjonujący w ramach zintegrowanej koncepcji w pełni cyfrowego łańcucha procesów – począwszy od magazynu towarów aż do odbiorcy. Wyposażono go w całkowicie zautomatyzowaną przestrzeń bagażową, zintegrowane drony na potrzeby autonomicznych dostaw drogą powietrzną oraz najnowocześniejsze sterowanie za pomocą dżojstika. Zasilany napędem elektrycznym o mocy 75 kW i dysponujący zasięgiem do 270 km Vision Van pozwala dostarczać towary niemal bezgłośnie i bez emisji spalin. Połączenie oprogramowania sterującego, działającego w chmurze, oraz zoptymalizowanej konstrukcji sprawia, że Vision Van ustanawia nowe wzorce efektywności, jakości i elastyczności w zakresie dostaw do ostatecznego odbiorcy. Projektanci Vision Van szczególną uwagę poświęcili interfejsowi użytkownika, który jest przykładem inteligentnej komunikacji pomiędzy pojazdem, kierowcą oraz otoczeniem. Za pomocą specjalnych czujników i sygnalizatorów samochód wymienia informacje z innym użytkownikami drogi. Uprzedza ich np. przed wykonaniem manewrów zatrzymywania się, zawracania czy wypuszczenia drona, a także wskazuje, gdy jest zaparkowany przez dłuższy czas i można go wyprzedzić. Forma inteligentnej komunikacji ma swoją kontynuację w kabinie. Za pośrednictwem deski rozdzielczej Vision Van dostarcza kierowcy wszelkie niezbędne dane, takie jak: prędkość, trasa przejazdu czy szczegóły lotu drona. W kabinie kierowcy znajduje się też terminal służący jako środek komunikacji z pokładowymi systemami autonomicznymi. Pełni on też funkcję centralnej jednostki sterującej, która łączy inteligent-

Ursus Elvi.

82

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

ny pojazd i jego zautomatyzowane układy z informacjami dotyczącymi poszczególnych zamówień. Dodatkowo kierowca Vision Vana na bieżąco otrzymuje raporty z realizacji dostaw na swojego smartwatcha. Zegarek podaje szereg szczegółów, w tym adres doręczenia, kody wejściowe do elektronicznych systemów zabezpieczeń oraz, jeśli zachodzi taka potrzeba, wskazuje bezpieczne miejsca pozostawienia przesyłki. Także odbiorcy końcowi zyskują nowe możliwości, takie jak dostawa tego samego dnia lub o danej godzinie. Poza tym mogą dopasować termin odbioru do własnych potrzeb i w razie zmiany swojego planu dnia przesunąć czas doręczenia paczki.

Samochód dostawczy bazą

dla autonomicznych robotów

Pod hasłem „Vany i roboty” zaprezentowano niedawno kolejny pionierski projekt dostarczania towarów. We współpracy ze Starship Technologies – start-upem, który zaprojektował innowacyjnego dostawczego robota – samochód dostawczy zmienia się w mobilny magazyn i centrum dystrybucji dla zautomatyzowanych dostaw do końcowego odbiorcy. Samochód pełni podstawową rolę w nowym systemie dostarczania towarów, łączącym wysoki zasięg z niskimi kosztami infrastruktury. System oblicza zoptymalizowaną trasę samochodu z uwzględnieniem postojów na wypuszczenie załadowanych robotów i zabranie tych już rozładowanych. Załadowane roboty opuszczają samochód w określonym miejscu, autonomicznie dostarczają towar do miejsca docelowego i samoczynnie wracają do auta – ich mobilnego centrum dyspozycji – na jednym z kolejnych przystanków. Długofalowa wizja tej koncepcji, zwana „Statkiem matką”, zakłada stworzenie floty robotów autonomicznie koordynujących swoje trasy z samochodami dostawczymi. Także ich załadunek miałby odbywać się automatycznie. 



INNOWACJE Oszczędność i ekologia

S

tała presja na obniżanie zużycia paliwa i emisji CO2 to jeden z podstawowych dziś trendów w projektowaniu samochodów dostawczych. Z jednej strony jest to efekt rosnącej świadomości i troski o środowisko naturalne, z drugiej zaś reakcja na idące w górę ceny paliw, których zakup stanowi między 30 a 50 proc. kosztów transportu. Obniżanie tych wydatków jest szczególnie istotne, jeśli wziąć pod uwagę rosnące opłaty drogowe, które do 2030 r. będą stanowić blisko 20 proc. całkowitych kosztów transportu. Przestrzeganie w transporcie norm emisji spalin oraz proekologiczne nastawienie do niedawna zdawały się być w naszym kraju jedynie marzeniem ekologów. Jednak od kiedy rodzime firmy zaczęły podbijać europejskie rynki, sytuacja wymusiła na ich właścicielach zakup do swojej floty coraz to nowszych samochodów spełniających wygórowane normy europejskie. Od niedawna obserwujemy także – co cieszy – większą dbałość o własne podwórko. W kilkunastu miastach polski wdrażane są projekty ekologicznego transportu miejskiego, ekologicznych taksówek czy samochodów na wynajem. W niektórych miastach wyznaczono nawet w centrum strefy, w których mogą się poruszać jedynie samochody z ekologicznym napędem, co wymusza

na firmach transportowych czy kurierskich zainwestowanie w ekologiczne samochody dostawcze. Coraz rzadsze są koncerny, w których ofercie brak ekologicznych „dostawczaków”. Niektóre marki wręcz za strategiczny kierunek obrały rozwój napędów opartych o zieloną energię. Ogromne zapotrzebowanie na samochody dostawcze z elektrycznym napędem dostrzegają także polskie firmy. Swój prototypowy model właśnie zaprezentowała światu lubelska firma URSUS. Ten jedyny polski producent ciągników z marką o ponad 120-letniej historii, już może pochwalić się ekologicznym autobusem wykorzystywanym w transporcie miejskim w Lublinie. Miejmy nadzieję, iż ELVI nie skończy jak wiele podobnych projektów w naszym kraju na śmietniku historii i uda się ten ciekawie zapowiadający się na pierwszy rzut oka pojazd wprowadzić do seryjnej produkcji. Dla przedsiębiorstw wykorzystujących transport priorytetem stało się optymalizowanie własnych wydatków eksploatacyjnych i oszczędności wynikających z właściwego doboru pojazdów flotowych. Nowe technologie, mimo iż w początkowej fazie zakupu stanowią wyższy koszt wyposażenia pojazdu, w dłuższej perspektywie przynoszą wymierne korzyści finansowe i wydajnościowe, często pozwalając rozwijać biznes w obszarach, w których do niedawna było to dla wielu przedsiębiorstw niemożliwe. 





VIP kultura

Mówią o nim – legenda. Nazywają wirtuozem dawnych technik fotograficznych i niepospolitym znawcą techniki fotografii barwnej w wydaniu cyfrowym. 80-letni Jerzy Wygoda fotografię odkrył jako 14-latek. Już wtedy wywoływał zdjęcia na porcelanowych talerzach podkradanych mamie z kredensu. W ciągu sześciu dekad prezentował swoje prace na dziesiątkach wystaw i zdobywał dziesiątki nagród, zachwycając jurorów perfekcją i artyzmem. Dziś sukcesy odnoszą też jego uczniowie. On sam aparatu nie porzuca. Wystawą „Rzeszów – ostatnich kilka dni” udowodnił, że wciąż patrzy na świat wrażliwym okiem artysty.

Tekst Alina Bosak Fotografie Jerzy Wygoda (8) Tadeusz Poźniak (1)

Jerzy Wygoda - fotograf artysta N

iemal dziesięć lat temu, z okazji 72. urodzin, a zarazem 50-lecia pracy artystycznej Jerzego Wygody, w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie zorganizowano retrospektywną wystawę jego fotografii. Jej pamiątką jest pięknie wydany katalog-album. To zaledwie wyimek pracy artysty, ale i odzwierciedlenie idei, które przyświecają mu przez całe życie – dążyć do doskonałości i nie dać się zaszufladkować. Mistrzowskie czarno-białe obrazy z wędrówek po Polsce, rzeszowski zamek widziany przez płaczącą deszczem szybę, drzewa konarami wołające do nieba i wzruszający tryptyk „Przemijanie” z rodzicami artysty. Krajobrazy, portrety, kreacje wykonywane skomplikowanymi technikami. Od parującej lokomotywowni po mecz rugby. Obraz to obraz, a on chwyta w nim rytm, zapach, wiatr, dźwięk. Raz posługując się kolorem, innym razem tylko odcieniami szarości. W Nowym Jorku, czy w Rzeszowie. Z inżynierską precyzją i plastycznym talentem, który, przyznaje, odziedziczył po ojcu. Także miłośniku fotografii.

88

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

Korzenie

Jerzy Wygoda, od lat rzeszowianin, urodził się w 1936 roku w Warszawie, a po wojnie jego rodzice zamieszkali w Przeworsku. Jego rodowe korzenie nie ograniczają się jednak do tych kilku miejsc. – Dziadek po kądzieli był poznaniakiem, babka – z Kongresówki. Pradziadek po mieczu to góral – kowal z okolic Łącka na pograniczu limanowsko-sądeckim, który żonę też miał z Galicji. Nie mam więc swojej małej ojczyzny, bo w każdym dawnym zaborze przodka mogę znaleźć – zdradza Jerzy Wygoda. Jego protoplaści do pokornych nie należeli i za to też płacili tułaczką. Dziadek poznaniak, Piotr Wawrzyniak, angażował się w działania organizacji niepodległościowych w Wielkopolsce i uciekł przed pruskimi prześladowaniami wprost w łapy carskiej ochrany, która dopilnowała, by trafił na Syberię. Pojechał razem z żoną, którą poznał pracując


Fotografia w Sochaczewie. – Po okresie syberyjskiej zsyłki, dziadkowie mieli nakaz osiedlić się na Litwie w guberni kowieńskiej. Tam urodziła się moja mama. Od czasu do czasu odwiedzali rodzinę babki Leokadii w Warszawie i mam nawet zdjęcie z zakładu Władysława Ryfferta, szanowanego warszawskiego fotografa, na którym sportretowana jest cała familia, razem z moją małą mamą – niemowlakiem, jej starszą siostrą i jednym z braci – opowiada fotograf. jciec Jerzego Wygody urodził się w Kadłubiskach pod Hrubieszowem. – Jego ojciec, a mój dziadek Józef, od małego wychowywał się w majątku w pobliskim Dołhobyczowie, wraz ze swoim rówieśnikiem – synem hrabiostwa Świeżawskich, którym przez pewien czas zajmowała się prababcia. To dało dziadkowi możliwości edukacji, jakich chłopskie dzieci wówczas nie miały. Towarzyszył młodemu hrabiemu nawet wtedy, kiedy tamten pojechał na uniwersytet do Berlina i Sorbonę. Biegle posługiwał się językami obcymi. Potem został osobistym sekretarzem hrabiego Świeżawskiego. I w czasie II wojny światowej pomagał mu w największej tajemnicy ukryć rodowe skarby. Tajemnicę tę zabrał do grobu. Potem po 1956 roku rodzina hrabiego je odnalazła. Mój ojciec ukończył Seminarium Nauczycielskie i pracował jako nauczyciel w Dołhobyczowie. Tam też poznali się z mamą, która przeprowadziła się z Litwy do Polski z całą rodziną i zamieszkała w majątku Świeżawskich, gdzie dziadek Wawrzyniak, z zawodu leśnik, znalazł zatrudnienie – wspomina Wygoda i dodaje: – Ojciec pięknie malował, rysował, specjalizował się w akwareli mokrej. W sierpniu 1939 roku obronił dyplom Wyższego Kursu Nauczycielskiego z rysunku i robót ręcznych. Miał rozpocząć studia na ASP w Warszawie, ale wybuchła wojna.

O

PASJA

Pierwszą fotografię zrobił w 1942 roku. – Jeszcze nie miałem sześciu lat. Tato ustawił wszystkie parametry na aparacie – wspomina Jerzy Wygoda. – To mnie fascynowało. Już jako 14-latek samodzielnie wywoływałem zdjęcia. Tylko mama się dziwiła, dlaczego czernieją talerze. A ja na nich wywoływałem filmy i odbitki. eszcze przed maturą praktykował w zakładzie fotograficznym u Zofii Rut w Przeworsku. Gdy jechał na egzaminy na studia, namawiała go, by w razie niepowodzenia wrócił i został czeladnikiem, potem mistrzem fotografii. Te uprawnienia miał jednak zdobyć po latach. Egzaminy na Politechnikę Warszawską zdał i został studentem Wydziału Budownictwa Przemysłowego. W wyniku reorganizacji nastąpiła zmiana nazwy na Wydział Inżynierii Budowlanej, tam też obronił dyplom magistra inżyniera budownictwa lądowego. Fotografii nie porzucił. Wiosną 1958 roku, niemal 60 lat temu, po raz pierwszy wziął udział w zbiorowej wystawie fotografii członków Studenckiego Fotoklubu na Jelonkach w Warszawie, (którego był współzałożycielem). 

J

Tryptyk „Przemijanie”.


Fotografia

Fragment cyklu fotografii „Rzeszów – ostatnich kilka dni”. – Po studiach osiadłem w Rzeszowie, bo tu wcześniej jako przyszły inżynier odbywałem praktyki na budowach, pracując z brygadą murarzy, zbrojarzy, betoniarzy, cieśli – zdradza artysta fotograf. Już z dyplomem w kieszeni trafił do nowo utworzonego Rzeszowskiego Przedsiębiorstwa Budowlanego. Miał swój udział w powstaniu kilku rzeszowskich budynków, m.in. Domu Nauczyciela przy ul. Kopernika, pawilonu Relax obok poczty, Wojewódzkiej Komendy Straży Pożarnej, dawnych Rzeszowskich Zakładów Graficznych, budynku mieszkalnego Asnyka 6 i dawnego Ośrodka Szkolenia Kadr WRN. – Po dwóch latach przeszedłem do Miastoprojektu, gdzie dostałem zadania już związane z moim wykształceniem, czyli projektowaniem dla przemysłu. ówi, że wielkiej kariery zrobić nie mógł, ponieważ nigdy nie zapisał się do partii. Pomimo tego, nie omijały go różne awanse i przywileje, które mógł uzyskać jako bezpartyjny. – Postanowiłem być takim fachowcem, aby nie mogli się beze mnie obyć i nie dyktowali, czy mam chodzić do kościoła, czy nie. Ale najwyższe stanowisko, na jakie mogłem liczyć jako bezpartyjny, to kierownik zespołu projektowego – uśmiecha się Jerzy Wygoda. – Wędrowałem zatem po różnych biurach projektów i nigdzie nie pracowałem dłużej niż 5 lat. W końcu trafiłem do Pracowni Konserwacji Zabytków. Zawodowe perturbacje nie przeszkadzały mu rozwijać fotograficznej pasji, uczestniczył w konkursach i wystawach. Pracując w PKZ-ach, wziął udział m. in. w konkursie biennale „Zabytki”, zorganizowanym w Zamościu w 1980 roku. Wysłał reportaż „Zamość za pięć 12.”, opowiadający o przygotowaniach do dożynek, na które miał przyjechać Gierek. Dostał najwyższą nagrodę. – ex aequo z kolegą z Opola – zastrzega. Bo tak samo jak w fotografowaniu, i w opowieści chce być precyzyjny. W 1980 roku nawiązał stałą współpracę z rzeszowskim oddziałem Krajowej Agencji Wydawniczej. W tym też roku otrzymał uprawnienia instruktora fotografii kategorii I nadawane przez Ministra Kultury i Sztuki oraz zdobył tytuł mistrza w zawodzie fotograf. – KAW zatrudnił mnie jako fotokorespondenta na cały kraj. Zacząłem więc więcej podróżować po Polsce, czasem budząc aparatem zainteresowanie funkcjonariuszy MO. Ale miałem legitymację KAW-u, więc i dużo swobody – zapewnia. Fotografią

M

90

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

krajoznawczą zasłużył na uprawnienia instruktora fotografii krajoznawczej PTTK. – Miałem 47 lat, gdy fotografia stała się moim zawodem – podkreśla. – W 1983 roku jako KAW-owiec otrzymałem zlecenie z Gminy Boguchwała. Miałem zrobić zdjęcia do albumu WOPR. Tak poznałem, dyrektora dr. Zdzisława Kryńskiego, kierującego Wojewódzkim Ośrodkiem Postępu Rolniczego. Akurat szukali fotografa-dokumentalisty. Zgodziłem się. Podobało im się, że z pomocą czarno-białej fotografii potrafiłem oddać różnice między zielenią owsa a pszenicy, co wcale nie było łatwe – śmieje się Jerzy Wygoda. – Dyrektor Kryński, któremu bardzo wiele zawdzięczam, wiedział, że uczestniczę w konkursach fotograficznych, publikuję swoje zdjęcia w różnych wydawnictwach, więc zaproponował, abym obok swojego nazwiska podawał nazwę ośrodka – WOPR Boguchwała. W zamian mogłem korzystać z ciemni i materiałów fotograficznych. Pracując tam, ukończył Podyplomowe Studium Pedagogiczne przy Politechnice Rzeszowskiej oraz rozpoczął studia w Wyższym Studium Fotografii w Warszawie, które kontynuował po przejściu w 1990 roku do pracy na WSP. Jego praca dyplomowa pt. „Wykorzystanie rastów do półtonowej reprodukcji obrazów fotograficznych metodą ksero” poskutkowała zgłoszeniem patentowym.

MISTRZ

W zasadzie nie musiał „robić” tych studiów. Miał już olbrzymi dorobek artystyczny. Należał do Rzeszowskiego Towarzystwa Fotograficznego i aktywnie w nim działał. – Prezesem był Zdzisław Postępski, Jurek Jawczak – wiceprezesem ds. artystycznych, a ja po kilku latach przynależności do RTF zostałem wiceprezesem ds. organizacyjnych, od 1975 do 1982 roku – wspomina. Wspomniany wcześniej sukces z Zamościa nie był pierwszym, za to jednym z dziesiątek, jakie przyniosła Jerzemu Wygodzie dekada 1980-1990. W tym okresie wziął udział w ponad stu pokonkursowych wystawach w kraju i za granicą. Jego prace zostały dwukrotnie zakwalifikowane do „Zestawu Narodowego”, reprezentującego polską fotografię na kongresach FIAP-u. Zdobył ponad 60 dyplomów, medali,


Fotografia

nagród, wyróżnień, w tym „Medal 150-lecia Fotografii (1839-1989)” w dowód uznania zasług dla rozwoju fotografii. Po roku 1990 r., uznanie dla jego pracy tylko rosło. Otrzymał tak wiele prestiżowych odznaczeń, przygotował tyle wystaw, że starczyłoby tego dorobku dla kilku fotografów. Swoją wiedzą dzielił się z innymi, pracując w rzeszowskiej WSP i w krośnieńskim Studium Kształcenia Animatorów Kultury i Bibliotekarzy, ucząc fotografii, historii sztuki oraz rysunku technicznego na kursach w ZDZ, czy prowadząc fotoklub w rzeszowskim WDK. Wielu odnoszących dziś sukcesy fotografów właśnie u Jerzego Wygody uczyło się rzemiosła. Byli też wśród nich studenci PRz. Jeden z nich dostał się do wyższej szkoły fotograficznej w Pradze, do słynnego FAMU-u. – Andrzej Wiktor, Tadeusz Poźniak, Mariusz Guzek, Paweł Olearka to także moi uczniowie – przyznaje. Skąd w jego pracach taka olbrzymia różnorodność? – Jurek Jawczak uważał, że fotograf amator powinien się specjalizować, by w jakimś temacie być na poziomie zawodowym. Wszystkiego bowiem opanować się nie da, mając inne obowiązki zawodowe. A ja wychodziłem z założenia, że jeśli tylko dam radę, nie powinienem dać się zaszufladkować. Nie chciałem, by po zdjęciu od razu rozpoznawali, że to „Wygoda” – tłumaczy. Więc najpierw myślano, że fotografuje głównie drzewa i lasy, a wtedy zaskoczył wszystkich tryptykiem „Przemijanie”, który przyniósł mu zresztą wiele nagród. – Aby nie myślano, że boję się fotografować ludzi, wziąłem się za sportowców. Z drużyną rugby jako fotograf ekipy byłem na mistrzostwach świata juniorów we Włoszech. Ale robiłem także szklanki i dzbanuszki. Cmentarze wojenne i parowozownię w Rzeszowie. Pracując w WOPR, dokumentowałem rolnictwo. 1999 roku zostaje zaproszony przez Galerię Labirynt Polish Art Promotion Bureau w Krakowie do udziału w wystawach organizowanych na terenie USA. Rok 2002 przyniósł mu dwie znaczące nagrody: stypendium twórcze Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz Nagrodę Zarządu Województwa Podkarpackiego za całokształt twórczości artystycznej. W 2012

roku Wygoda zostaje uhonorowany przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego RP odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”, a przez Ministerstwo Sportu i Turystyki – odznaką honorową „Za Zasługi dla Turystyki”. Na zdjęciu potrafi osiągnąć w zasadzie każdy efekt. – Mam duże doświadczenie – kwituje. – Te szkielety drzew w Karkonoszach, pokazane w katalogu, to solaryzacje barwne. Autoportret w rozbitym szkle pt. „Mówię, wołam do was!”, powstał z nałożonych na siebie negatywu i rozbitej odpowiednio szyby. Trzeba mieć pomysł. Najtrudniej było sfotografować rozbite szkło. Wykorzystałem tu zjawisko całkowitego wewnętrznego odbicia światła. To ono nie pozwoliło zaświetlić paska na krawędzi tych rozbitych kawałków szkła. Grafik mógłby to narysować, ale byłby to inny efekt. ednym z ostatnich projektów Jerzego Wygody jest cykl „Rzeszów – ostatnich kilka dni”. – Pomysł wyszedł w 2015 roku od Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Rzeszowie, która realizowała projekt pt. Weekend z seniorem. Panie: dyrektor Barbara Chmura i kierownik Barbara Balicka, zaproponowały mi udział w nim. Najpierw zamierzałem wykorzystać zdjęcia z 2001 roku, robione dzień po dniu (do szuflady), ale okazało się, że jest na nich zupełnie inny Rzeszów niż ten dzisiejszy. Postanowiłem zrobić zdjęcia jeszcze raz. Zacząłem 8 sierpnia 2015 roku, a potem z rozpędu robiłem dalej. Przed pierwszą wystawą jej roboczy tytuł: „Jerzy Wygoda – kilka moich ostatnich dni” spowodował, że myślano, iż to moja wystawa pośmiertna – uśmiecha się artysta. Zmieniłem więc tytuł na „Rzeszów – kilka ostatnich dni” – Wykonywałem zdjęcia przez okrągły rok – do 9 sierpnia 2016 roku. Powstało 12 wystaw, które były pokazywane w różnych miejscach – bibliotekach, domach kultury, uczelniach, Domu Polonii, galerii Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotograficznego. Ten projekt jest już zamknięty. Jeśli się uda, kolejny raz sfotografuję Rzeszów za 5 lat. Tymczasem przygotowuję prace na wystawę interdyscyplinarną pt. „Bieszczadzkie Zadumania”, która każdego roku odbywa się w Galerii Synagoga w Lesku. W imprezie tej Wygoda uczestniczy już po raz 16. Odbitki jak zwykle wykona w cyfrowym laboratorium „MAXUM”.  Fotografie Jerzego Wygody zostały udostępnione przez Wojewódzką i Miejską Bibliotekę Publiczną w Rzeszowie, pod adresem: projekty.wimbp.rzeszow.pl/wygoda/.

J

W

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


Po złowieszczo brzmiącym tytule przedostatniej płyty „Now What?!” w 2013 roku, okazało się, że leElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, gendarna formacja DEEP PURPLE nie powiedziała krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. jeszcze ostatniego słowa. Świadczy o tym najnowszy album zespołu pt. „inFinite”. Zawiera 9 autorskich kompozycji i jeden bluesowy cover grupy The Doors. Została nagrana w tym samym miejscu i pod kuratelą Boba Ezrina, odpowiedzialnego za poprzedni krążek zespołu. I choć album „inFinite” nie zawiera ani jednego przeboju w sensie komercyjnym na miarę pamiętnych „Smoke on the Water” czy „Perfect Strangers”, to jednak cały materiał z płyty daje dużą radość słuchania muzyki hardrockowej, nieskażonej wszechobecnymi, zunifikowanymi brzmieniami charakteryzującymi studyjne produkcje, od których nie stronią nawet przedstawiciele klasycznych gatunków. Wyjątek stanowią tu (niepotrzebne moim zdaniem) sekwencje ze spreparowanym wokalem Iana Gillana. Współczesna muzyka grupy Deep Purple potwierdza niekwestionowaną przez lata artystyczną klasę wykonawczą i wciąż duży potencjał twórczy jej członków. I chociaż słynny, hardrockowy wokal Gillana nie zniewala już jak przed laty, to wciąż brzmi w nim wielka siła jednego z najważniejszych wokalnych przedstawicieli gatunku. A przecież piękny Ian to 72-latek! Fani grupy Deep Purple, których w Polsce jest mnóstwo, zwłaszcza w grupie 55 plus, na pewno już doskonale znają płytę „inFinity”. Młodszej, rockowej publiczności polecam ten krążek, bowiem stanowi on przykład rzetelnego rockowego rzemiosła, podpartego latami doświadczeń. To klasyka gatunku i szkoła dla wszystkich, którzy chcą grać muzykę rockową. Uwagę zwracają wyważone proporcje między poszczególnymi solówkami a aranżowanymi fragmentami utworów. Teksty niebanalne – choć osadzone w rzeczywistości – zaciekawiają. Szkoda tylko, że w obecnej twórczości Deep Purple brakuje mocnego, riffowego grania, zwłaszcza z czasów, kiedy w grupie grał Ritchie Blackmore! W ostatnim czasie wielu recenzentów muzycznych tworzy być może nadinterpretacje dotyczące faktu pojawienia się dwudziestego, studyjnego albumu Deep Purple ”inFinity” – prognozując koniec działalności grupy. Pesymistów odsyłam więc do słownika języka angielskiego! 

XIII Międzynarodowy Festiwalu Piosenki „Rzeszów Carpathia Festival”

Rzeszów, 13-17 czerwca

Gdy w 2005 roku wystartował festiwal Carpathia (wtedy jeszcze pod nazwą I Ogólnopolskiego Festiwalu Piosenki Polskiej Rzeszów 2005), niewielu wierzyło w jego powodzenie. Tymczasem impreza odbywa się nieprzerwanie od 12 lat i wciąż rośnie liczba muzyków chętnych do wzięcia w niej udziału. Zgłoszenia napływają z różnych zakątków świata. Do tej pory w konkursie udział wzięli uczestnicy z 27 krajów. Do udziału w tegorocznej edycji festiwalu napłynęła rekordowa ilość zgłoszeń z całej Polski oraz z państw takich jak: Białoruś, Holandia, Litwa, Norwegia, Słowacja, Ukraina, Włochy i Wietnam. Jury w składzie: Dorota Szpetkowska, Marek Kościkiewicz i Roman Owsiak, wybrało jedenastu wokalistów, którzy wystąpią z towarzyszeniem Orkiestry Festiwalowej pod kierunkiem Tomasza Filipczaka, oraz osiem zespołów muzycznych. Biorący udział w festiwalu artyści wykonują piosenki autorskie, które ocenia jury festiwalowe. Główną nagrodą w imprezie jest promocja zwycięzcy poprzez dofinansowanie wydania płyty lub kosztów organizacji trasy koncertowej – 15 000 zł, zaproszenie do koncertu w przyszłorocznej edycji festiwalu oraz pamiątkowa statuetka. Podczas festiwalu będzie mieć premierę nowy spektakl wokalno-taneczny przygotowany przez Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie w reżyserii Anny Czenczek, pomysłodawczyni i dyrektor „Rzeszów Carpathia Festival”, z towarzyszeniem Orkiestry Festiwalowej pod kierunkiem Tomasza Filipczaka. Młodzi artyści zaśpiewają najpiękniejsze piosenki z polskich filmów. 



56. Muzyczny Festiwal w Łańcucie 20-28 maja 2017

Ive Mendes – gwiazda brazylijskich rytmów, Ivan Monighetti – jeden z najwybitniejszych wiolonczelistów świata oraz Gabriela Montero – mistrzyni fortepianowych improwizacji, to gorące nazwiska tegorocznego 56. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Festiwal zainauguruje koncert „Gala gwiazd”, podczas którego najsłynniejsze arie i duety z dzieł operowych i operetkowych wykona piątka znakomitych artystów. Obok siebie staną sopranistki Katarzyna Dondalska i Joanna Woś, mezzosopranistka Monika Ledzion-Porczyńska, tenor Paweł Skałuba i jeden z największych barytonów świata - Andrzej Dobber. Towarzyszyć im będzie Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej.

Ivan Monighetti.

Ive Mendes. 20 maja 2017 r., godz. 19:00, koncert plenerowy Inauguracja 56. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Sławomir Chrzanowski – dyrygent, Katarzyna Dondalska – sopran, Joanna Woś – sopran, Monika Ledzion – mezzosopran, Paweł Skałuba – tenor, Andrzej Dobber – baryton. W programie najsłynniejsze arie i duety z dzieł operowych i operetkowych: W. A. Mozarta, G. Rossiniego, G. Verdiego, G. Pucciniego, F. Lehara. Cena: 60 zł 21 maja 2017 r., godz. 19:00, koncert plenerowy Ive Mendes – diva muzyki jazzowej (Bossa nova). Zespół Instrumentalistów brytyjskich, Kwintet smyczkowy Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Podkarpackiej. Cena: 60 zł 22 maja 2017 r., godz. 19:00, sala balowa zamku w Łańcucie Apollon Musagete Quartett. W programie: J. Haydn – Kwartet smyczkowy op. 64 nr 5, K. Penderecki – Kwartet smyczkowy nr 3 „Kartki z niezapisanego dziennika”, E. Grieg – Kwartet smyczkowy nr 1 g-moll, op. 27. Cena: 40 zł

Gabriela Montero. 23 maja 2017 r., godz. 19:00, sala balowa zamku w Łańcucie Wiedeńska Orkiestra Kameralna. Michael Maciaszczyk – dyrygent/ skrzypce. W programie: J. Haydn – Symfonia nr 82, W.A. Mozart – Koncert skrzypcowy A-dur KV. 219, J. Haydn – Symfonia nr 88. Cena: 60 zł 24 maja 2017 r., godz. 19:00, Sala balowa zamku w Łańcucie Dina Yoffe – fortepian. W programie: L. van Beethoven – Sonata nr 16 G-dur op. 31 nr 1, J. Brahms – Fantazje op. 116, F. Chopin – Nokturn Es-dur op. 55 nr 2, F. Chopin – III Sonata h-moll op. 58. Cena: 40 zł 25 maja 2017 r., godz. 19:00, sala balowa zamku w Łańcucie Orkiestra Kameralna Wratislavia. Jan Stanienda – dyrygent, Ivan Monighetti – wiolonczela. W programie: G. Ph. Telemann – Suita Don Kichot [Uwertura – Przebudzenie się Don Kichota – Jego walka z wiatrakami – Westchnienia miłosne do Księżniczki Dulcynei – Oszukany Sancho Pansa – Galop Rosynanta – Odpoczynek Don Kichota], L. Boccherini – Koncert wiolonczelowy D-dur G.479 [Allegro

– Adagio – Allegro], A. Vivaldi – Koncert wiolonczelowy G-dur RV 413 [Allegro – Largo – Allegro], G. Rossini – I Sonata a quattro G-dur [Moderato – Andantino – Allegro], A. Dvořák – Serenada na smyczki E-dur op. 22 [Moderato – Tempo di Valse – Scherzo (Vivace) – Larghetto – Finale (Allegro vivace)]. Cena: 60 zł 26 maja 2017 r., godz. 19:00, Filharmonia Podkarpacka Gabriela Montero – fortepian. W programie: F. Schubert – „Four Impromptus, op. 90, D. 899”, R. Schumann – „Karnawał” op. 9 G. Montero – Improvisations Cena: 40 zł 27 maja 2017 r., godz. 19:00, Filharmonia Podkarpacka Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej, Chór Filharmonii Narodowej. Massimiliano Caldi – dyrygent. Soliści: Magdalena Schabowska – sopran, Agnieszka Makówka – alt, Tomasz Kuk – tenor, Robert Gierlach – baryton. W programie L. van Beethoven – IX Symfonia d-moll op. 125 Cena: 40 zł Koncert na bis. 28 maja 2017 r., godz. 20:00, Hotel Sokół w Łańcucie Chopin University Big Band. Janusz Olejniczak – fortepian.

KARNET: 320 zł (8 koncertów) * poza karnetem tylko koncert odbywający się w dniu 28 maja 2017 r.



Maskarada. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Ożywionej Formy

14 maja rozpocznie się w Rzeszowie festiwal Maskarada. W ciągu sześciu dni publiczność obejrzy aż 18 przedstawień w wykonaniu artystów z Polski i świata. Oglądać je będzie można nie tylko na Dużej Scenie i Scenie Kacperek Teatru Maska, który jest gospodarzem festiwalu. Aktorzy wystąpią także w plenerze – w Ogrodach Bernardyńskich i na Rynku. Przed Teatrem Maska codziennie o godz. 16 będą też czytać bajki. Program jest uniwersalny i zawiera spektakle dla widza w różnym wieku, będące najciekawszymi teatralnymi realizacjami w ostatnich sezonach.

„Sekrety Szekspira”, Teatr Sztuk.

Niedziela, 14 maja 13.30 – Historia o dziewięciu miesiącach – Teatr Piki, spektakl plenerowy, Ogrody Bernardyńskie, 3+, wstęp wolny 16.00 – Czytamy bajkę – performatywne czytanie współczesnych dramatów dla dzieci i młodzieży, parking przy Teatrze Maska, wstęp wolny 20.30 – Silence / Cisza w Troi – Teatr Biuro Podróży, spektakl plenerowy, rzeszowski Rynek, 16+, wstęp wolny. Poniedziałek, 15 maja 9.00 – Pokazy szkół teatralnych – PWST w Krakowie Wydział Lalkarski we Wrocławiu, wstęp wolny, konieczna rezerwacja miejsc 16.00 – Czytamy bajkę, parking przy Teatrze Maska, wstęp wolny 16.00 – Pokazy szkół teatralnych – Akademia Teatralna w Warszawie Wydział Sztuki Lalkarskiej w Białymstoku, wstęp wolny, konieczna rezerwacja miejsc 17.00 – Tylko jeden dzień – Teatr Maska w Rzeszowie, 6+, PREMIERA!

Wtorek, 16 maja 10.00 – Całe królestwo króla – Teatr Animacji, 7+ 16.00 – Czytamy bajkę, parking przy Teatrze Maska, wstęp wolny 17.00 – Naj – Teatr Lalki i Aktora w Wałbrzychu, 1+ 19.00 – Pomnik – Wrocławski Teatr Lalek, 15+. Środa, 17 maja 9.00 – Prosta historia – Lale.Teatr i Wrocławski Teatr Lalek, 4+ 11.00 – Gęś, śmierć i tulipan – Teatr Baj, 10+, spektaklowi towarzyszyć będą warsztaty 16.00 – Czytamy bajkę, parking przy Teatrze Maska, wstęp wolny 19.00 – Wania. Opowieść o Wani i tajemnicach rosyjskiej duszy – Karlsson Haus, 15+, spektakl z napisami w języku polskim 20.30 – Teatr Marcina Jarnuszkiewicza – prowadzenie dr hab. Tadeusz Kornaś, wstęp wolny.

Czwartek, 18 maja 10.00 – Różowy gość - Teatr Guliwer, 4+ 16.00 – Czytamy bajkę, parking przy Teatrze Maska, wstęp wolny 19.00 – Król Maciuś Pierwszy – Teatr Banialuka, 10+ Piątek, 19 maja 9.00 – Baśnie – Noriyuki Sawa, 4+, spektaklowi towarzyszą warsztaty z teatru cieni 10.00 – Wielkie Pytanie – Teatr Pinokio, 10+, spektaklowi towarzyszą warsztaty 18.00 – Sekrety Szekspira: Tytania i Oberon – Teatr Sztuk, spektakl plenerowy, parking przy Teatrze Maska, 16+, wstęp wolny 20.00 – The Monstrum Band – Grupa Coincidentia & Teatr Lalki i Aktora „Kubuś”, 16+ 21.30 – Sekrety Szekspira: Demetriusz i Helena – Teatr Sztuk, spektakl plenerowy, parking przy Teatrze Maska, 16+, wstęp wolny. Bilety w cenie 15-20 zł do nabycia w kasie Teatru Maska i na www.teatrmaska.pl.

„Szklana menażeria” w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej Premiera: 6 maja 2017 Teatr im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie zaprasza w maju na premierę sztuki autorstwa Tennessee Williamsa pt. „Szklana menażeria” (przekład: Jan Poniedziałek) w reżyserii Jana Nowary. Główna bohaterka, Amanda, to na pozór despotyczna matka, która usiłuje wtłoczyć swoje dzieci: wrażliwego poetę Toma i chorobliwie nieśmiałą Laurę, właścicielkę szklanej menażerii, w ogólnie pojęty schemat szczęścia. Ten rodzinny dramat, pełen wewnętrznych napięć i tarć, rodzi się – paradoksalnie – z wielkiej miłości. Ta znakomita sztuka traktuje o sprawach uniwersalnych i bliskich każdemu z nas: o rozczarowaniu szarą rzeczywistością, pragnieniu miłości, akceptacji i samorealizacji, ucieczce w bezpieczny świat iluzji, o braku zgody na to, że życie toczy się własnym torem, bez pytania nas o zdanie. Ale nade wszystko o tym, że w każdej sytuacji warto ocalić siebie, swoje marzenia i wrażliwość, nawet jeśli we współczesnym, bezwzględnym świecie jest to wyjątkowo trudne. Kameralna atmosfera (widownia przeniesiona na scenę) pozwala na własnej skórze poczuć złożone emocje targające bohaterami. Obsada: Anna Demczuk, Joanna Baran, Michał Chołka, Mateusz Marczydło. Reżyseria: Jan Nowara; scenografia: Magdalena Gajewska; opracowanie muzyczne: Paweł Nafus; multimedia: Marcin Pawełczak; plastyka ruchu scenicznego: Tomasz Dajewski; inspicjent i sufler: Karolina Dańczyszyn.



Biznes rodzinny

Z miłości do słodkości Cukiernicze biznesy z Podkarpacia Apetyt na słodkie nie mija! Wbrew modom i dietom, nadal lubimy się skusić na słodkie co nieco, zwłaszcza jeśli to słodkie jest przygotowane z pasją, ze składników dobrej jakości i pięknie udekorowane. Słodkie wypieki od Juliana Orłowskiego i Kazimierza Raka raczyły podniebienia rzeszowian jeszcze w latach 70. XX w. Agata Śliż, po latach pieczenia na zamówienie w domu, w 1992 roku uruchomiła w Sławęcinie mały zakład cukierniczy Keks, który dziś zatrudnia… 150 osób. I choć słodkie wypieki można dziś kupić niemal w każdym sklepie i markecie, to na rzeszowskim rynku znalazło się miejsce dla Wypiekarni Martyny i Łukasza Mrozowskich, którzy serwują niezapomniane czekoladowe brownie oraz tarty na słono i słodko.

Tekst Katarzyna Grzebyk, Alina Bosak, Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak nana rzeszowska Cukiernia Julian Orłowski i Kazimierz Rak obchodzi w tym roku 40-lecie istnienia. W 1977 roku założyli ją dwaj przyjaciele, cukiernicy z wykształcenia: Julian Orłowski i Kazimierz Rak, którzy pierwsze kroki w zawodzie stawiali w Państwowych Zakładach Gastronomicznych w Rzeszowie. – W ciągu tych czterdziestu lat nie było ani jednego dnia, abyśmy nie podali sobie ręki po zakończonej pracy – przyznaje Kazimierz Rak, wiceprezes Stowarzyszenia Cukierników Polskich, obalając tym samym mit, że spółki są niedobre. – Nasza istnieje już 40 lat, pracują w niej nasze dzieci, wkrótce dołączą wnuki i świetnie się dogadujemy. Oczywiście, zdarzały się sytuacje, że mieliśmy odmienne zdanie, jednak zawsze obaj dążyliśmy do jednego celu. Nieraz chcieliśmy dotrzeć do tego celu różnymi drogami, ale dochodziliśmy do konsensusu i zawsze to wychodziło firmie na dobre.

Z

Najlepsze lody zawsze były na Miodowej omysłodawcą założenia cukierni był Julian Orłowski, który namówił Kazimierza Raka do wspólnego prowadzenia firmy. Podział ról w firmie był naturalny. Kazimierz Rak zajął się wykonywaniem wizji artystycznej wypieków i to on do dziś jest autorem większości pomysłów cukierniczych. Natomiast Julian Orłowski odpowiadał i odpowiada za stronę techniczną i technologiczną – to on decyduje o technologii, maszynach i liniach produkcyjnych. Na ulicy Czołgistów, czyli kilkaset metrów dalej od obecnej siedziby na Miodowej, mieściła się stara pieczarkarnia, którą przerobili na cukiernię. Kazimierz Rak z rozrzewnieniem wspomina pierwsze lata istnienia pracowni i sklepu. – Mimo wielu utrudnień, to były naprawdę piękne czasy. Wprawdzie gorzej było z zaopatrzeniem w surowce, ale klientów nie brakowało

P

98

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

i mimo błotnistej drogi przychodzili do nas, wychodząc z pełną reklamówką słodkości. Wtedy słodkie wypieki nie były tak dostępne jak dzisiaj, a nasze pączki i drożdżówki nieraz były śniadaniem czy kolacją dla robotników – przyznaje. ukiernia zaczynała od lodów, pączków, drożdżówek i różnego rodzaju ciast. Lody bakaliowe i kakaowe serwowali klientom tylko w soboty i niedziele, gdyż obowiązywał przydział na te składniki. W tygodniu zapraszali na lody śmietankowe, truskawkowe i z innych owoców dostępnych na rynku. Lody stały się wizytówką cukierni i do dziś wiele osób mówi, że to najlepsze lody w mieście. Ich sekretem są naturalne składniki, bez barwników i półproduktów. Przygotowanie takich lodów według domowej receptury, bez użycia gotowych baz, zajmuje około 4-5 godzin. Praca nad produkcją lodów musi zacząć się wcześnie rano, kiedy z mleczarni przywożone jest świeże mleko. Następnie dodaje się śmietanę, jajka i cukier, i całość wędruje do pasteryzatora, który podgrzewa bazę. Największą trudnością w robieniu lodów jest znalezienie optymalnej temperatury, bo nawet różnica dwóch, trzech stopni sprawia, że ze składników wytrąca się tłuszcz, który psuje smak. Baza jest następnie chłodzona do plus 4 stopni i w tej temperaturze trzymana przez dwie godziny.

C

Słodkości według starych receptur Po kilku latach cukiernia została przeniesiona do nowej siedziby przy Miodowej, w której mieści się do dziś. Z czasem asortyment cukierni się poszerzał. Dziś oferuje: lody, torty, stoły pełne małych, ale misternie dekorowanych słodkości, ciastka, ciasteczka deserowe, pieczywo, wyroby z czekolady, a także wszelkie inne słodkości na firmowe czy indywidualne zamówienia. Cukiernia przy Miodowej położona jest z dala od zgiełku centrum miasta, więc nie może liczyć np. na turystów przechadzających się deptakiem albo przypadkowych przechodniów.


Od lewej: Julian Orłowski i Kazimierz Rak.

Na Miodową trzeba wybrać się specjalnie, a mimo to klientów nie brakuje i zawsze znajdzie się ktoś chętny na słodki kawałek pięknie udekorowanego ciasta czy słynne lody, z których znana jest cukiernia. – W ciągu tych lat klienci się zmienili, ale zmieniło się także postrzeganie słodyczy. Dziś mówi się o szkodliwości cukru, panie obawiają się, że ciasto „pójdzie im w boczki”, ale przecież nie można sobie odmawiać drobnych przyjemności – śmieje się pan Kazimierz Rak. ukiernicy bazują na starych recepturach i sposobach wykonania, co wcale nie oznacza, że słodkości robione są przy użyciu przestarzałych urządzeń. Właściciele cukierni bazują na nowoczesnych maszynach i liniach technologicznych, ale receptury np. lodów sięgają czasów, kiedy panowie Julian Orłowski i Kazimierz Rak byli jeszcze uczniami. – Nie zmieniamy nic w recepturach od tamtych czasów. Nawet nie interesują mnie wszelkie nowinki, bo jeśli widzę w składniku literkę „E”, to już nie chcę rozmawiać z przedstawicielem. To coś może być modne, lepsze, ale my pozostajemy przy swoim. Dlatego nasze lody wielu osobom przypominają w smaku lody z dzieciństwa i to jest dla nas najbardziej budujące – mówi Kazimierz Rak. Do swoich wypieków cukiernicy z Miodowej używają składników najwyższej jakości oraz surowców z Podkarpacia. Zresztą część przetworów, jak np. dżem z moreli czy powidła śliwkowe, robią samodzielnie, zaopatrując się w owoce u podkarpackich producentów. Jajka również kupują z kurników od rodzimych producentów, a mleko z podkarpackich mleczarni.

C

Wszystko może być słodkie! Właściciele cukierni zauważają, że teraz jest trudniej prowadzić cukierniczy biznes. Słodycze, lody i wypieki można przecież kupić w każdym markecie za dużo niższą cenę. Przykładowo, pączek na tłusty czwartek może kosztować w markecie

40 groszy, u Orłowskiego i Raka – 1,60 czy 1,80, a nawet i 4 zł, jeśli są to pączki firmowe. – Martwi mnie to, że rzemiosło i drobna przedsiębiorczość wnosi największy wkład do PKB, a nie ma swojego ministerstwa. Rzemieślnicy traktowani są jak wielkie firmy i muszą się do tego przystosować i jakoś sobie z tym radzić – twierdzi cukiernik. drugiej strony coraz trudniej o wykwalifikowanych cukierników–artystów, dlatego zdolni uczniowie z Miodowej otrzymują propozycje pracy w różnych miastach w Polsce. Są też doceniani na ogólnopolskich i międzynarodowych konkursach. Na Miodowej pracuje około 20 osób, w tym najbliższa rodzina Juliana Orłowskiego i Kazimierza Raka, a także uczniowie z Zespołu Szkół Spożywczych przy ul. Warszawskiej, którzy uczą się rzemiosła i zdobywają nagrody na różnych ogólnopolskich czy międzynarodowych konkursach. Cukiernicy z Miodowej nie boją się artystycznych wyzwań. Dla krakowskiej AGH przygotowali tort w kształcie osuwiska, który tak dokładnie je odwzorowywał, że nawet geolodzy uznali, iż tort jest jak prawdziwa makieta. Synowie Kazimierza Raka, którzy studiowali w Wyższej Szkole Hotelarstwa i Gastronomii w Poznaniu, uczestniczyli w światowych konkursach cukierniczych w Dubaju i Meksyku, zdobywając uznanie i sukcesy dla siebie i dla uczelni. Pomysłów na oryginalne czy imponujące słodkości im nie brakuje, bo – jak twierdzi Kazimierz Rak – ze słodyczy można zrobić wszystko. Nad nowymi rozwiązaniami często myśli przed zaśnięciem i rano wstaje już z gotowym pomysłem.

Z

Cukiernia to nie tylko biznes Cukiernia na Miodowej, jak twierdzą właściciele, nie jest biznesem nastawionym wyłącznie na zysk. Choć cukiernicy mogliby zająć się tylko pieczeniem i dekorowaniem, wciąż im 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

99


Biznes rodzinny się chce robić coś jeszcze. A to biją rekord Guinessa, tworząc największy tort bez użycia stelaża (w 2011r.), a to pieką najdłuższy piernik (w Jaworze w 2015 r.), a to zdobywają czołowe miejsca w konkursach i mistrzostwach. Rzeszowscy cukiernicy chętnie angażują się także w różne inicjatywy i działalność filantropijną. Dziesięć lat temu po raz pierwszy upiekli kremówkę na urodziny papieża Jana Pawła II. W tym roku kremówka będzie liczyć 97 metrów. W przygotowania do robienia ulubionego ciasta papieża włączają się nie tylko cukiernicy z Miodowej, ale cały Cech Rzemiosł Różnych z Rzeszowa, który jest sponsorem kremówki. – Chciałbym jeszcze zrobić coś dobrego w życiu. Dla rodziny, dla firmy czy dla miasta. Moim marzeniem jest, aby zrobić 100 metrów kremówki z okazji setnych urodzin papieża. Mam nadzieję, że zdrowie mi na to pozwoli – mówi Kazimierz Rak. – Potem pałeczkę oddamy młodym – śmieją się Julian Orłowski i Kazimierz Rak. Keks – od słodkiej pasji do sukcesu – Trzeba kochać to, co się robi. Jeśli człowiek myśli tylko o pieniądzach, nic z tego nie wyjdzie – uważa Agata Śliż, założycielka Cukierni Keks. Pierwsze przepisy wymyślała jeszcze jako dziecko. Firmę założyła za namową męża i nie marzyła, że po 25 latach będzie zatrudniać w niej 150 osób. Słynący ze słodkich wypieków Keks ma kawiarnie i restauracje w prestiżowych punktach Rzeszowa, Jasła, Brzozowa i Dębicy. Smak lodów ze Sławęcina odkrywa także Warszawa. Na spotkanie umawiamy się w Skołyszynie, w restauracji Różana, którą Agata Śliż wraz z rodziną otwarła 12 lat temu. – Nikt nie spodziewał się, że ta inwestycja przetrwa. Ale wierzyłam, że tak jak obserwowałam we Włoszech, i u nas zacznie się moda na posiłki z najbliższymi i przyjaciółmi poza domem – zdradza Agata Śliż i widać, że jest dumna z dobrej sławy tego miejsca, stałych klientów i pozytywnej recenzji, jaką parę lat temu uraczyli restaurację reporterzy „Newsweeka”. Można tu zjeść smaczny obiad, sałatkę albo pizzę według tradycyjnego włoskiego przepisu i, oczywiście, najróżniejsze słodkości. Minus? Czasem trzeba poczekać na danie dłuższą chwilę, bo w niedzielę bywa tu tłum gości. – Ale lody i ciasta są od ręki – zapewnia założycielka słynnej cukierni, której wyroby w kuszących nie tylko język, ale też oczy smakach i kolorach pysznią się za szybą witryny chłodniczej. To one uczyniły markę Keks jedną z najbardziej rozpoznawalnych na Podkarpaciu. szystko zaczęło się w rodzinnym domu Agaty Śliż w Sławęcinie. Jej 95-letnia dziś mama, Wiktoria Rosół, była w latach 60. przewodniczącą koła gospodyń wiejskich i słynęła z kulinarnego talentu już za młodych lat. Dlatego w czasie II wojny światowej Niemcy, stacjonujący w okolicach Jasła, zatrudnili ją na kilka miesięcy do pracy w kuchni. Gdy szefowała kołu gospodyń, w jej domu co rusz odbywały się pokazy gotowania, pieczenia, dekorowania stołów. W tym wszystkim uczestniczyła także młoda Agata i jej siostra. – Nawet moja szkolna wychowawczyni mówiła, że zwariowałam na punkcie pieczenia. Całkowicie zaprzątało moją głowę – śmieje się założycielka firmy Keks i dodaje, że obok mamy wielkim kulinarnym autorytetem była dla niej Genowefa Szerlągowa, współorganizatorka kół gospodyń wiejskich w powiecie jasielskim, która niestrudzenie zachęcała kobiety na wsiach do szlifowania m.in. kulinarnych umiejętności, uczestniczenia w różnych kursach i poszerzania wiedzy. – Służyło temu też wspólne gotowanie. Ale nasz dom był zawsze

W

100

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

pełen ludzi nie tylko dlatego. Przychodzili posłuchać radia, pooglądać telewizję. Ojciec był bardzo oczytany i mądry. Razem z mamą stanowili wzór pracowitości i dzięki niej wszystko w życiu zdobyli – mówi z dumą pani Agata. aki sam był dom, który i ona stworzyła potem z mężem Antonim. Zostali w Sławęcinie, z jej mamą. Tu otworzyła firmę i do dziś na tej samej rodzinnej działce Keks produkuje swoje słynne wypieki. Na miejscu dawnych budynków gospodarczych stanął duży zakład cukierniczy. A podróżni z bliska i daleka, którzy przejeżdżają obok, przywykli wpadać do postawionego obok niewielkiego sklepiku po świeże ciasteczka, drożdżówki i inne rozpływające się w ustach słodkości. – Wciąż z mężem i moją mamą tam mieszkamy, nad cukiernią – zdradza pani Agata, przyznając, że stale się wtrąca do działalności firmy, chociaż wiele obowiązków spadło już na jej córki i zięciów. – Moje życie to cukiernia – stwierdza. – Praca tętni w niej na okrągło, ponieważ ponad sto osób pracuje na trzy zmiany. Stale do nich zaglądam. Wtrącam się do produkcji, bo na tym wszystkim po prostu się znam. I wciąż mam ochotę pracować. W ostatnią niedzielę do późna byłam w restauracji Różanej, a po powrocie do domu wiązałam wstążki przy koszyczkach na ciasteczka. Do 3 nad ranem. Mimo 70 lat na karku, nadal jeżdżę po świecie, na cukiernicze targi, dużo czytam. Muszę wiedzieć o nowościach, bo lubię jako pierwsza wprowadzać do oferty firmy propozycje, które na rynku nie są jeszcze znane, a które zaskoczą i zauroczą klientów. Na pieczeniu zna się nie tylko dzięki mamie. Ukończyła szkołę cukierniczą i jeszcze w trakcie tej nauki praktykowała u słynnego jasielskiego cukiernika – Mocka. – Była tam pierwsza lodziarnia, w której lody przygotowywało się z jajek, mleka, malin, truskawek, borówek albo dawało się dżemy. Od Mocka mam przepis na kruche babeczki, napoleonkę, kremówki – wspomina pani Agata. – Wcześnie zaczęłam piec i gotować na wesela, które wtedy urządzało się w domach, na prywatnych ogrodach. Nie miałam nawet 18 lat, kiedy przygotowałam wypieki i dania na pierwszą taką uroczystość. I to w ciężkich warunkach. Nie mieliśmy wtedy lodówek, zamrażarek. Mięso z zabitej na wesele świni wsadzało się do baniek po mleku i na łańcuchu wpuszczało się do studni, by się nie zepsuło.

T

Kiedyś piekła sama, dziś zatrudnia 150 osób tym czasie prowadziła też kursy racjonalnego żywienia. – Kiedy dzieci były mniejsze, tej dodatkowej pracy brałam na siebie mniej, ale gdy podrastały, znów dużo piekłam, gotowałam. Ludzie zamawiali też różne rzeczy na przyjęcia. Jeden chciał placek, tort, ktoś inny sałatkę lub śledzie. Pracowałam po nocach i prawie nie wyłączałam piekarnika. Nie miałam nowoczesnych robotów. Pianę ubijałam trzepaczką, masy ucierałam w makutrze. Piekłam w piecu opalanym drewnem. Mąż miał w końcu dosyć dokładania do ognia, całonocnego pieczenia. I to on namówił mnie do otworzenia firmy i zatrudnienia ludzi do pomocy. I rzeczywiście, po przeróbkach w domu, wspólnie z mężem, córkami i zięciami, w styczniu 1992 roku uruchomiła mały zakład cukierniczy. Miała 45 lat. Była w nim szefem, pracownikiem, szkoleniowcem. Zarządzała firmą, piekła słodkości i uczyła swoich wspólników-pracowników. Powoli, realizując początkowo tylko indywidualne zamówienia, firma zyskała pierwszych, stałych klientów. – Zatrudniliśmy pierwszego pracownika, a potem stopniowo przyjmowaliśmy do pracy coraz więcej osób.

W


Agata Śliż.

ziś w Keksie pracuje 150 osób. Firma pozostaje własnością rodziny, pracują w niej córki Agaty Śliż, pomagają wnuki. Poza dużym zakładem produkcyjnym w Sławęcinie, prowadzi siedem kawiarni w Rzeszowie, dwie w Jaśle, jedną w Brzozowie, restaurację i kawiarnię w Dębicy, restaurację w Skołyszynie i planuje budowę kolejnej. Na początku oferowała wyłącznie wyroby cukiernicze – ciasta i ciasteczka, lody. Ale od kilku lat coraz mocniej wkracza także w świat restauratorów i poszerza ofertę o nowoczesną kuchnię, organizację bankietów, przyjęć i catering. Jak podkreśla Agata Śliż, prowadząc restauracje, cukiernię, trzeba stale inwestować. Zatrudniać świetnych kucharzy, jeździć na targi, podglądać najlepszych w branży. Dziś Polacy także wiele podróżują, chcą jeść smacznie i zdrowo. – Zawsze chciałam zaproponować coś, czego inni nie mieli – uśmiecha się pani Agata. – Dlatego wyruszałam na poszukiwanie nowinek za granicę. Chciałam wiedzieć, co się dzieje w świecie. Do Stanów od 17 lat jeżdżę na zakupy. Tylko po niezwykłe dekoracje, bo ich ciasta to już nic specjalnego. Tam też podglądnęłam tort na fontannie, który do dziś jest w naszej ofercie. Inny przykład – kiedy zaczynałam, w Polsce nie można było dostać foremek na bezy, przywiozłam je więc z Węgier. A foremkę na orzeszki, które również pieczemy od lat i sprzedajemy w dużych ilościach – z Ukrainy.

D

Przepis trudno utrzymać w tajemnicy, ale jakości nie da się podrobić W Keksie wciąż królują wypieki przygotowywane tradycyjnym sposobem. – Drożdżówka czy pączek musi być z mleka, drożdży, jajek i mąki. Takie ciasto drożdżowe już po sześciu godzinach starzeje się. Dlatego wyrabiamy je na nocnej zmianie, aby rano pojechało do cukierni świeże. To handlu nie ułatwia,

ale sprawia, że mamy wiernych klientów – podkreśla Agata Śliż. – Oni czują, kiedy do ciasta dodawane jest prawdziwe masło, jajka i czy w serniku jest rzeczywiście ser. Przepis trudno utrzymać w tajemnicy, ale jakości nie da się podrobić. latego kruche ciasto wciąż przygotowywane jest w ten sam sposób, co w pierwszych latach działalności cukierni. – Popularne wśród klientów kruche ciasteczka pieczemy od początku. Tak, jak 25 lat temu, powstają z ciasta na bazie gotowanych żółtek. Wiele przepisów pochodzi jeszcze od mojej mamy, wiele od nieżyjącej już Genowefy Szerlągowej i pani Juchowej, które uczyły gotowania kobiety z powiatu jasielskiego – zdradza Agata Śliż i, pokazując na koszyczek z ciasta pełen kolorowo zdobionych słodkości, dodaje: – A taki właśnie koszyczek był moim pierwszym wypiekiem. Taki sam zrobiłam 60 lat temu, jako dziecko, na zajęcia praktyczne w szkole. Moich rodziców nie było stać na kupienie mi zestawu drogich składników. Przygotowałam więc po swojemu ciasto z mąki i wody. Dziś wiem, że takie ciasto fachowo nazywa się martwe. Ale mój koszyczek zrobiłam w sobie tylko wiadomy sposób i teraz jest on zastrzeżonym prawnie wyrobem firmy. eks, szanując tradycję, jednocześnie stale poszerza ofertę. Same torty są w pięćdziesięciu smakach. Firma zatrudnia artystów, którzy „malują” na wypiekach niezwykłe obrazy, rzeźbią w masie, czego efektem są np. takie torty, jak futrzasty kot, którego najeżona sierść została przez zręcznego dekoratora wyczarowana ze słodkiej masy. – Receptury tortów i wszelkich ciast opracowujemy sami – opowiada założycielka marki. – Chmurka malinowa – ciasto z malinami, serkiem mascarpone i bezą, które wśród klientów robi furorę – to dzieło wnuczki i moje. Cukiernictwo to wciąż wielka pasja. Chce mi się wymyślać coś nowego, bo cieszę się tym, co robię, każdą rzeczą, którą przygotowujemy, każdym klientem, któremu u nas smakuje. 

D

K

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

101


Biznes rodzinny Słodkie smaki ze Sławęcina za sprawą rodziny idą dalej w świat. Wnuczka Agaty Śliż otwiera w Warszawie już kolejną lodziarnię. Druga wnuczka, też warszawianka, idzie w ślady siostry i również stawia na słodki biznes. Pasja widać jest zaraźliwa. Wypiekarnia powstała z miłości do słodkości anurzyć się w wyrazistych smakach: czekolady, orzechów, chili albo karmelu, lubią najbardziej. Za to też pokochali ich klienci, którzy w Wypiekarni Martyny i Łukasza Mrozowskich odnaleźli prawdziwie maślany smak kruchego ciasta czy rozpływającego się w ustach czekoladowego brownie. Trzy lata temu otworzyli w Rzeszowie cukiernię, gdzie każdy łasuch czuje się jak w raju. Wypiekarnia powstała z ich miłości do słodkości, do siebie nawzajem, a jednocześnie dla młodego małżeństwa Mrozowskich stała się pierwszym biznesem w życiu, choć właściwiej byłoby powiedzieć sposobem na życie. Oboje pochodzą z okolic Mielca i jeszcze nie mieli pojęcia o swoim istnieniu, gdy każde z nich w domu rodzinnym uwielbiało buszować w kuchni, eksperymentować ze smakami, gotować, a zwłaszcza piec. – Dla mnie to było coś zupełnie naturalnego, dla Łukasza również, ale dziś dostrzegam, że rzeczywiście, jak na nastolatków, mieliśmy spore kulinarne doświadczenie – śmieje się Martyna Mrozowska. – Te talenty jeszcze mocniej rozwinęły się w Rzeszowie, gdzie kilka lat temu trafiliśmy na studia wyższe i w wynajmowanym mieszkaniu mieliśmy dostęp do kuchni, gdzie nawzajem się inspirowaliśmy. Przeglądaliśmy dużo blogów kulinarnych, książek z przepisami i eksperymentowaliśmy. Cały czas traktowaliśmy to jednak jak zabawę i pasję. ie bardzo brali sobie do serca żarty i sugestie przyjaciół, rodziców oraz znajomych, którzy podszeptywali różne pomysły, jak mogliby wykorzystać swój talent kulinarny. W końcu byli studentami turystki i rekreacji, i z turystyką wiązali swoje plany zawodowe. A improwizacja w kuchni? Ta zawsze wprawiała w zachwyt bliższych i dalszych znajomych, którzy – zapowiedziani lub nie – często wpadali do Martyny i Łukasza z wizytą. – Od zawsze jesteśmy bardzo domowi i nigdy nie było problemu, by podzielić się czymś pysznym także z innymi. Lubimy karmić nie tylko siebie – mówią.

Z

N

Domowe wypieki i domowy klimat. Kawiarnia niczym w Skandynawii – Po raz pierwszy na poważnie o kulinarnej działalności pomyśleliśmy dopiero pod koniec studiów, gdy obydwoje byliśmy na wymianie studenckiej „Erasmus” w Saragossie w Hiszpanii – wspomina Łukasz Mrozowski. – Mieliśmy tam sporo wolnego czasu, zachwycił nas też tamtejszy klimat i mnogość kulinarnych miejscówek, gdzie dostępne były tak różne smaki, a w maleńkich niekiedy lokalach, gdzie serwowano pyszne, proste jedzenie, od rana do wieczora przesiadywali klienci. Uznaliśmy, że może warto spróbować i zaraz po skończeniu studiów otworzyć cukiernię w Rzeszowie. bydwoje mieli w głowach miejsce, w którym sami dobrze by się czuli i z przysmakami, jakie sami uwielbiają. A że kreacja w kuchni jest dla nich równie ważna jak podróżowanie, postanowili obie te pasje połączyć. Od lat są Norwegią, Skandynawią, zachwyceni, lubią tamtejszą prostą, piękną estetykę, zamiłowanie do naturalnych produktów i taką „niespieszność”. Ich Wypiekarnia, która swą nazwę za-

O

102

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017

wdzięcza rodzinnej „burzy mózgów”, odzwierciedla ich słodkie, ale i słone smaki, jakimi raczą klientów. Samo jednak logo z reniferem nawiązuje do Norwegii i niewielkiego miasteczka Fredrikstadt, gdzie kilka lat temu zauroczyli się pewną kawiarnią. Jej klimat wydał się im kwintesencją tego, co sami lubią najbardziej. Zakochali się w tamtym przyjaznym, domowym miejscu, gdzie serwowano przepyszną kawę i wypieki robione na miejscu. Goście wydawali się być zaprzyjaźnieni z personelem, a wszystko miało taki „czysty”, wyrazisty smak dobrych, naturalnych produktów i ogromnego serca włożonego w tamte wypieki. rzy lata temu podobne miejsce otworzyli w Rzeszowie. Byli świeżo po obronie prac magisterskich i nie szukali pierwszej pracy po studiach, ale odważyli się na własny biznes. Wystartowali z maleńkim lokalem w centrum Rzeszowa. I.... o dziwo, klienci szybko przywiązali się do młodego małżeństwa, które codziennie od rana od wieczora na zapleczu lokalu pichciło tarty i brownie. – To była odważna decyzja, bo uznanych i popularnych marek cukierniczych, które od lata są obecne na rzeszowskim rynku, nie brakuje – mówi Łukasz Mrozowski. – Dlatego też od początku wiedzieliśmy, że naszym celem nie jest budowanie dużej firmy produkcyjnej, ale kameralny biznes, który będzie oferował domowe ciasta, ale z trochę innymi, bardziej nowatorskim smakami. Szybko stali się też popularni jako miejsce ze znakomitymi tartami – słonymi i słodkimi, zachwycili sernikami, ale największe uznanie zyskali sobie dzięki brownie. – Do dziś brownie ze słonym karmelem jest najlepiej sprzedającym się produktem w Wypiekarni – dodaje Martyna Mrozowska. – Klienci lubią też bardzo brownie z orzechami, masłem orzechowym czy sernikowe z musem malinowym.

T

W poszukiwaniu idealnie pysznych słodkości rawie 50 receptur, jakie w ciągu niespełna trzech lat opracowali w Wypiekarni, jest pochodną ich własnych pomysłów, smaków podpatrzonych w podróży, przepisów przeczytanych w książkach kucharskich, zeszytach kulinarnych mam i babć oraz na blogach kulinarnych. I... ciągle uwielbiają eksperymentować, ale nie chcą zbyt rewolucyjnie zmieniać swoich słodkości, bo wielu klientów wraca do nich po ukochany sernik chałwowy albo tartę z orzechami i te zawsze muszą być w gablocie. Rozumieją to, bo sami przywiązują się do miejsc, bibelotów, smaków. Uwielbiają chociażby otaczać się przedmiotami, które są im bliskie, albo przywieźli z podróży. Dzięki temu w Wypiekarni nie ma przypadkowych ozdób na ścianach, ani ceramiki czy szkła. – Wszystkie patery na ciasto przywieźliśmy z Hiszpanii, Portugalii, Anglii i Skandynawii – mówi właścicielka Wypiekarni. – Kloszami z Krosna nakrywamy ciasta. Lubimy prostą stylistykę i rzeczy, z którymi łączą nas dobre wspomnienia. Niedawno z podróży do Londynu wróciliśmy obładowani kolejnymi przepisami i paterami. Tych ostatnich było tak dużo, że musieliśmy je w paczkach wysłać do Polski. I tak wygląda prawie każda nasza podróż. Bardzo lubimy zwiedzać zabytki, ale musi być też czas na kulinarne odkrywanie nowych miejsc, smakowanie, podglądanie wystaw i potraw. Rozwój. Ten jest dla nich bardzo ważny, a wszystkie zarobione pieniądze ciągle inwestują. Po półtora roku spędzonym w maleńkiej cukierni w centrum Rzeszowa, na pół roku zrobili przerwę w życiu Wypiekarni, by w tym czasie poszukać idealnego miejsca, gdzie klienci, ich wypieki i oni sami mogliby mieć dużo

P


Martyna i Łukasz Mrozowscy.

więcej przestrzeni. Pod koniec 2016 roku cukiernia świętowała swój powrót już w całkiem nowym miejscu. Nic jednak nie straciła na swojej kameralności i przytulności, a co najważniejsze – klienci już na nią czekali. – I to był bardzo dobry pomysł – mówią. W lokalu przy ulicy Hetmańskiej mają w końcu wystarczająco dużo miejsca dla gości i dostatecznie duże zaplecze, gdzie przygotowują wszystkie wypieki. – Spędzamy tutaj więcej czasu niż w domu. W Wypiekarni musi więc panować domowa atmosfera – śmieje się Martyna Mrozowska. I przyznaje, że obecne miejsce przerosło ich najśmielsze marzenia, jeśli chodzi o rozwój firmy w niespełna trzy lata od debiutu na rzeszowskim rynku. Czy słodkie czy słone, musi być dobrej jakości Bywa, że są tutaj i 7 dni w tygodniu, ale chcą i lubią pracować. Może gdy człowiek oddaje czemuś tak dużo serca i energii, to nie może się nie udać?! – Doczekaliśmy się stałych klientów, którzy są z nami od początku, często towarzyszymy im w najważniejszych chwilach życia, gdy zamawiają u nas torty na ślub, a potem na chrzciny – dodają. – Cenimy sobie bliski kontakt z gośćmi i staramy się zachować przyjazny klimat tego miejsca, by móc zamienić choćby kilka słów z tymi, których znamy. owa lokalizacja przyciąga też nowych klientów. Przy stolikach obok siebie znakomicie czują się emerytki, młode małżeństwa, jak i matki z dziećmi na spacerze. Popularna jest sprzedaż na wynos i coraz więcej klientów zagląda w porze lunchu na słoną tartę. Właściciele Wypiekarni coraz częściej zastanawiają się też, w jakim kierunku chcieliby, aby w przyszłości rozwinął się ich

N

biznes. Na początku pracowali w nim tylko we dwoje, dziś zatrudniają dodatkowych pięciu pracowników. – Rozważamy różne pomysły, ale jednego jesteśmy pewni: nigdy nie zrezygnujemy z wysokiej jakości naszych słodkich i słonych wypieków. Ten smak masła, świeżych jajek, dobrego sera, belgijskiej czekolady i świeżych owoców klienci doceniają najbardziej i nie możemy ich zawieść – mówi Martyna Mrozowska. – Na bardzo dobrej jakości wypracowaliśmy swoją markę i nie chcielibyśmy jej utracić w masowej produkcji. Być może w przyszłości rozważymy stworzenie filii Wypiekarni, ale na razie są to odległe plany i co do tego jesteśmy absolutnie zgodni. artyna i Łukasz nie mają też sztucznego podziału na typowo damskie czy męskie prace. Oboje uwielbiają piec i obydwoje robią to równie dobrze. W każdej chwili jedno może zastąpić drugie, tak w robieniu sernika, jak i maślanych babeczek. – Choć rzeczywiście, ja jestem specjalistą od ciasta kruchego, a Martyna od ciasta czekoladowego i tortów – śmieje się Łukasz Mrozowski. – Poza tym większych różnic nie ma. Rodzinny biznes bardzo nam odpowiada. Czas, byśmy zaczęli już wychowywać swoich zastępców, bo jak na razie wszystkie wypieki doglądamy osobiście. godni są co do wizji rozwoju firmy, jak i smaków proponowanych w Wypiekarni. Obydwoje uwielbiają prostotę i wyraziste smaki. Martyna przepada za czekoladą, którą najchętniej dodawałaby do prawie wszystkich wypieków. Jej zdaniem, jest kwintesencją słodkości. Coś na wzór tego namiętnego smaku, jaki można było zobaczyć w popularnym filmie „Czekolada” z Juliette Binoche w roli głównej. I może to właśnie emocje, które od początku towarzyszą im w Wypiekarni, nadają ten ostateczny, najważniejszy ton w smaku ich wypieków. 

M Z

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl


Moda

Bycie

niemodnym

to nic

złego Sztuki projektowania i szycia nauczyła się sama. Od dzieciństwa interesowała się też rękodziełem i rzemiosłem. Do dzisiaj są one inspiracją w tworzeniu ubrań marki KOIRE, które – jak sama o nich mówi – nie mają obowiązku wychodzić naprzeciw trendom. – Bo w ubieraniu nie chodzi o to, by być modnym. To jeden z elementów wyrażania siebie – przekonuje Karina Mińkowska-Pado.

Tekst

Ewelina

Czyżewska

Fotografie

Tadeusz

Poźniak (1)

Małgorzata

Cwynar-Owsiak (3) Modelka

Dasha 104

Karina Mińkowska-Pado.

M

arka KOIRE działa i rozwija się od kilku lat zgodnie z koncepcją BECAUSE YOU`RE UNIQUE, w której najważniejsze miejsce zajmują naturalność oraz świadomość własnej niepowtarzalności. Nie ma mowy o produkcji na szeroką skalę. Wszystkie ubrania powstają w swoim tempie i od podstaw tworzone są ręcznie. – Dla mnie bardzo ważne jest, aby w każdym egzemplarzu dało się odczuć obecność „czegoś” indywidualnego. Aby został w nich mój ślad – tłumaczy Karina Mińkowska-Pado, projektantka i właścicielka marki ubrań KOIRE. – Początkowo były to drobne hafty, potem aplikacje, a dzisiaj szablony z wzorami wycięć, naszyć i coraz częściej autorskie tkaniny. Na rozwój pasji Kariny Mińkowskiej-Pado duży wpływ miała babcia. – W dzieciństwie spędzałam z nią wiele czasu. To właśnie ona wprowadziła mnie w świat rękodzieła – wspomina projektantka. – Uczyła mnie, jak się robi na drutach, szydełku, wyszywa i haftuje. Pokazała mi także, jak się szyje na maszynie. Ta wspólna praca i doświadczanie radości, jaką dawało nam wykonywanie kolejnych obrusów, serwet, swetrów, bluzek, sukienek, ukształtowały również moją postawę wobec wszelkiego dzieła pracy ludzkich rąk. Jeśli mamy świadomość, ile godzin pracy, atencji i pasji ktoś włożył w wykonanie danego przedmiotu, postrzegamy ów przedmiot zupełnie inaczej, a tym samym doceniamy osobę, która go wykonała.

Początki marki KOIRE – pierwszy pokaz Kolejnym etapem w rozwoju krawieckiej pasji były studia psychologiczne, które – jak sama mówi – uzmysłowiły jej, jak ważną rolę w życiu odgrywa potrzeba tworzenia i kreacji. – To, obok potrzeby rozumienia i pojmowania świata ludzi, najważniejszy element w moim życiu – tłumaczy Karina Mińkowska-Pado. – W okresie studiów doskonaliłam umiejętności kreacji i szycia tworząc dla siebie. A ukończony w tym czasie, kurs kroju i szycia był pierwszą nauką zasad konstrukcji ubioru. Dzięki zaufaniu młodej projektantki, a jednocześnie psychologa będącego opiekunem mojego roku, a także zaangażowaniu najbliższych i znajomych, przed końcem studiów stworzyłam swoją pierwszą kolekcję. Była inspirowana okresem średniowiecza. – Mrokiem i tajemniczością tamtych czasów – opisuje projektantka. – Były to długie, dzianinowe suknie, zdobione elementami haftu. Kolekcja nazywała się KOIRE. Kilkanaście miesięcy później nazwa ta zaczęła funkcjonować jako marka projektowanych, szytych i sprzedawanych przeze mnie ubrań. Od dekady działalność KOIRE związana jest z Rzeszowem – rodzinnym miastem męża projektantki. – Tutaj, z czasem, projektowanie stało się moją główną aktywnością zawodową – mówi twórczyni marki KOIRE. – Kilka pierwszych lat to był czas oswajania się z nieznaną przestrzenią oraz budowania nowych relacji osobistych i zawodowych. Dziś żyje mi się tu dobrze, tutaj jest też mój dom. Podobnie jak na Mazurach, 

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017



Moda skąd pochodzę, mam możliwość szybkiego przeniesienia się bliżej przyrody, a kontakt z nią w moim życiu i tworzeniu ma zasadnicze znaczenie. Większość sesji wizerunkowych KOIRE realizuje w okolicach Rzeszowa, gdzie są piękne pola, łąki, wzgórza, stare lasy i oczywiście góry. – W Beskidzie Niskim jest azyl dla mojej duszy – dodaje Karina Mińkowska-Pado. asłem przewodnim działalności KOIRE jest BECAUSE YOU`RE UNIQUE – „Ponieważ jesteś wyjątkowa”. – Może brzmi banalnie, ale dla mnie wyjątkowość to sposób, w jaki pojmuję i postrzegam siebie, a także każdego człowieka – tłumaczy założycielka marki KOIRE. – Nie ma dwóch jednakowych osób. Można podobnie doświadczać sytuacji życiowych, ale każdy jest indywidualną jednostką. Jestem przekonana, że im bardziej akceptujemy siebie, tym wyraźniej jesteśmy w stanie określić własne potrzeby i granice, które chcemy stawiać innym. Stajemy się też wolni od „trendów”. – W ubieraniu nie chodzi o to, by być modnym. Ubieranie to jeden z elementów wyrażania siebie. Tego, kim jestem w danym momencie życia – przekonuje Karina Mińkowska-Pado. – Stale się zmieniamy, dorastamy, dojrzewamy, potrzebujemy innych doświadczeń i odczuwamy inaczej. W konsekwencji zmieniamy także naszą garderobę, nie tylko ze względu na trendy, ale dobieramy ją adekwatnie do tego, kim jesteśmy i czego potrzebujemy. – Nie lubię określenia „być modnym”. Coś, co jest modne, staje się powszechne – przekonuje projektantka ubrań. – Moda jest po to, by umiejętnie z niej korzystać. Natomiast ślepe podążanie za sezonowymi trendami niesie ryzyko uniformizacji – oddalania się od siebie i własnych potrzeb.

H

Tworzę ubrania adekwatne do różnych potrzeb i emocji Projekty ubrań powstające w pracowni marki KOIRE układają się w kilka linii. Są wśród nich propozycje, których przygotowanie wymaga mniejszej ilości czasu oraz takie, nad którymi praca trwa nawet kilkadziesiąt godzin. – Istotna jest dla mnie jakość – mówi Karina Mińkowska-Pado. – Dlatego tak ważne jest moje skupienie i koncentracja na detalach, a to przy złożonych modelach wyklucza możliwość realizowania tzw. rozmiarówki. Obecnie większość z nas przyzwyczajona jest do szybkiego zakupu „prosto z wieszaka” i ewentualnego zwrotu. W konsekwencji firmy odzieżowe dostarczają ogromnej ilości odpadów tekstylnych. – Ja nie mam nad sobą dehumanizujących limitów sprzedaży i presji na wynik – wyjaśnia twórczyni marki KOIRE. – Zależy mi na świadomej decyzji klientki. Podczas spotkania i rozmowy wspólnie ustalamy jej potrzeby i przedział cenowy, na który może sobie pozwolić. Zaufanie, jakim darzą mnie klientki, jest dla mnie szczególnym wyróżnieniem. Doceniam ich obecność, a one doceniają moją pracę. Zazwyczaj z czasem nasze relacje naturalnie się pogłębiają. zęść klientek mieszka z dala od Rzeszowa, poza Polską, a nawet poza Europą. Kontakt z nimi odbywa się mailowo, poprzez Skype'a lub telefonicznie. Panie podają swoje wymiary odpowiednio do przygotowywanego fasonu i dopiero wtedy rozpoczyna się praca nad formą, krojenie, zszywanie i przymiarki na manekinie… – Ideą mojej pracy jest projektowanie ubrań zgodnych ze mną i z kobietami, dla których szyję, a nie z panującymi trendami – tłumaczy projektantka ubrań. – Kobieta, która wie i czuje całą sobą, kim jest, akceptuje również swoje ciało. Nie obawia się też opinii innych ludzi. Ma swój styl, a dzięki temu w umiejętny i świadomy sposób dobiera różne propozycje do swojej garderoby. I tak, jedne fasony i tkaniny są bliskie pani Joli, inne podobają się Joannie, a jeszcze inne są przygotowywane specjalnie dla pani Hani. Projektantka modyfikuje też tradycyjne zastosowanie materiałów, aby nadać im nowe, bardziej modernistyczne formy. Dzięki temu coraz więcej jej projektów powstaje z nowych, w pełni autorskich tkanin. – Każda ma swoje indywidualne właściwości: grubość, lekkość czy sztywność, stąd też różne jej zastosowanie – tłumaczy. – Nie są przygotowywane w metrażu. Tkanina za każdym razem powstaje od nowa, w kształcie odpowiednim do danego projektu ubrania. 

C

106

VIP B&S MARZEC-KWIECIEŃ 2017



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Inkubator Technologiczny w Mielcu. Pretekst: 25-lecie Agencji Rozwoju Regionalnego MARR S.A.

Od lewej: Józef Twardowski, prezes Agencji Rozwoju Regionalnego MARR S.A.; Władysław Ortyl, marszałek podkarpacki; Barbara Kostyra, wiceprezes RARR S.A.; Krzysztof Ślęzak, dyrektor Oddziału ARP S.A. w Mielcu.

Józef Twardowski, prezes Agencji Rozwoju Regionalnego MARR S.A.

Władysław Ortyl, marszałek podkarpacki. Orkiestra Dęta OSP Dobrynin pod batutą Dariusza Bańki, z towarzyszeniem Grupy „Mażoret”.

Pracownicy MARR S.A. Od lewej: Danuta Rachowicz; Grażyna Gajek; Irena Turek; Jerzy Czerkies; Alina Adamczyk; Renata Dydo. Zbigniew Tymuła, starosta mielecki.

Daniel Kozdęba, prezydent Mielca.

Od lewej: Józef Twardowski, prezes Agencji Rozwoju Regionalnego MARR S.A.; Mariusz Błędowski, były długoletni dyrektor Oddziału ARP S.A. w Mielcu; Ryszard Kapusta, prezes Regionalnej Izby Gospodarczej w Stalowej Woli; Mieczysław Łagowski, prezes Izby Przemysłowo-Handlowej w Rzeszowie.

Od lewej: Łukasz Gajdowski, wiceprezes Agencji Rozwoju Regionalnego MARR S.A.; Józef Twardowski, prezes MARR S.A.; Urszula Podsadowska, kierownik zespołu organizacyjnodoradczego MARR S.A.

Od lewej: Zbigniew Tymuła, starosta mielecki; Maria Sukiennik, główna księgowa MARR S.A.; Marek Kamiński, wiceprzewodniczący Rady Powiatu Mieleckiego.


Volvo XC60 – nowe wcielenie legendy 13 kwietnia w podkrakowskiej Alwernia Studios miała miejsce premiera Nowego Volvo XC60. Imprezę poprowadził Maciej Kurzajewski, a wieczór uprzyjemnił koncert Justyny Steczkowskiej. Rzeszów reprezentowała liczna grupa osób, na czele z zarządem i pracownikami autoryzowanego salonu D&R CZACH. Nowe Volvo XC60 to nie jest modernizacja czy ewolucja. Tym razem Volvo zbudowało ten samochód od nowa, całkowicie od podstaw. Przed nowym Volvo XC60 stoi niełatwe zadanie. Jego poprzednia generacja była prawdziwym hitem. Przez 9 lat sprzedało się niemal milion tych aut i model ten stał się liderem sprzedaży aut segmentu premium w Europie. To auto jest dziś synonimem jakości, użyteczności i bezpieczeństwa. Obecnie sprzedaż modelu XC60 stanowi około 30 procent globalnej sprzedaży szwedzkiej marki. Volvo posiada bardzo duże doświadczenie w projektowaniu stylowych i wyjątkowych samochodów segmentu SUV, które wyposażone są w najnowocześniejszą technologię. Nowe XC60 nie będzie wyjątkiem. To doskonały samochód dla aktywnych ludzi, który spełni oczekiwania najbardziej wymagających klientów. Samochód ten jest również dowodem ogromnej transformacji marki zapoczątkowanej przez XC90.

Komfort i bezpieczństwo – kompromisów nie będzie Nowe XC60 to jeden z najbezpieczniejszych samochodów, jaki kiedykolwiek zbudowano. Jest wręcz „naszpikowany” najnowocześniejszymi rozwiązaniami technologicznymi. Wystarczy wspomnieć o przełomowych systemach, jak układ przejęcia kontroli nad torem jazdy (Steer Assist), który został dodany do systemu City Safety. Dodatkowo, jeśli system oceni, że samo hamowanie nie wystarczy do tego, aby uniknąć zderzenia, wtedy samochód przejmie kontrolę nad kierownicą. System będzie również zmieniał tor jazdy podczas zmiany pasa. Od tej pory system BLIS będzie nie tylko ostrzegał przed pojazdem w martwym polu, ale także zmieni tor jazdy naszego samochodu i uchroni go przed kolizją. Twórcy nowego XC60 skupili się na tym, aby pobudzało ono

wszystkie zmysły – kierowca, siedząc za kierownicą, patrzy na drogę, widzi również pięknie wykończoną deskę rozdzielczą, wykonaną ze szlachetnych materiałów, takich jak prawdziwe drewno, skóra czy metal. W tym samochodzie kierowca odpoczywa i na chwilę może oderwać się od zgiełku codziennych obowiązków.

Imponujące osiągi Nowe Volvo XC60 będzie dostępne z wielokrotnie nagradzanym napędem T8 Twin Engine. Jest to napęd hybrydowy typu plug-in, o łącznej mocy 407 KM. Czas przyspieszenia do 100 km/h to zaledwie 5,3 sekundy. Nowe Volvo XC60 w chwili debiutu na rynku będzie dostępne z silnikami Diesla D4 o mocy 190 KM, D5 z technologią PowerPulse o mocy 235 KM mechanicznych. Dostępne będą również wersje benzynowe T5 o mocy 254 KM oraz T6 o mocy 320 KM. Do dyspozycji kierowcy będą usługi connected, nawigacja Sensus z systemem Volvo On Call, z nową szatą graficzną i nowymi funkcjami. Podobnie jak w przypadku serii 90 samochód będzie wyposażony w system CarPlay i Android Auto.

Ponadczasowe linie Volvo Nowe XC60 to auto stworzone z myślą o doskonałym prowadzeniu. Ma dynamiczną linię, która ma w sobie coś ponadczasowego. To już tradycja Volvo, które zawsze projektowało takie samochody. We wnętrzu znajdziemy piękne połączenie harmonijnych linii, wspaniałych materiałów i najnowocześniejszej technologii. XC60 doskonale odzwierciedla skandynawskiego ducha, który sprawi, że klienci Volvo poczują się wyjątkowo.

Na Podkarpaciu Nowe Volvo XC60 już wkrótce będzie można zobaczyć i przetestować podczas jazdy próbnej, odwiedzając salon firmy D&R CZACH, Rudna Mała 610 k/Rzeszowa, tel. 17 866 81 60.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Goście jubileuszowego wernisażu.

Od lewej: Marek Jastrzębski, dyrektor Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie; Piotr Rędziniak, artysta plastyk, kierownik działu merytorycznego w BWA w Rzeszowie; Aleksander Konopek, dyrektor Departamentu Kultury i Ochrony Dziedzictwa Narodowego Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego; Ryszard Dudek, dyrektor rzeszowskiego BWA.

Andrzej Gutkowski, wiceprezydent Rzeszowa; Aneta Radaczyńska, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa.

Leszek Kuchniak, artysta plastyk, nauczyciel Zespołu Szkół Plastycznych im. Piotra Michałowskiego w Rzeszowie.

Od lewej: Robert Walawender; Danuta Solarz, radna Rzeszowa; Grażyna Szarama, radna Rzeszowa; Ryszard Dudek, dyrektor rzeszowskiego BWA; Aneta Radaczyńska, dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa; Witold Walawender, radny Rzeszowa.


Miejsce: Biuro Wystaw Artystycznych w Rzeszowie. Pretekst: 55-lecie BWA w Rzeszowie. Wernisaż jubileuszowej wystawy „Ze zbiorów BWA 1962-2017”.

Jubileuszowe statuetki BWA dla przyjaciół i mecenasów galerii.

Ryszard Dudek, dyrektor rzeszowskiego BWA.

Ryszard Dudek, dyrektor BWA w Rzeszowie; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki.

Ryszard Dudek, dyrektor BWA w Rzeszowie; Marian Burda, mecenas i sponsor BWA.

Wystawa „Ze zbiorów BWA 1962-2017”.


TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Aero Gearbox International w Ropczycach. Pretekst: Otwarcie siedziby firmy i zakładu produkcyjnego AGI Polska w Ropczycach.

Wicepremier Mateusz Morawiecki.

Od lewej: Benoit Broudy, wiceprezes AGI i prezes AGI Polska; Warren East, dyrektor generalny Rolls-Royce’a; Stephane Abrial, wiceprezes Safranu ds. relacji instytucjonalnych i międzynarodowych; Ewa van Veenendaal-Rawicz, przedstawicielka ambasadora Wielkiej Brytanii w Polsce; Bolesław Bujak, burmistrz Ropczyc; Pierre Lévy, ambasador Francji w Polsce; Alan Davis, dyrektor zarządzający AGI Poland; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; wicepremier Mateusz Morawiecki; Władysław Ortyl, marszałek podkarpacki; Etienne Boisseaum, prezes AGI.

Od lewej: wicepremier Mateusz Morawiecki; Warren East, dyrektor generalny Rolls-Royce’a; Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki.

Mike Mosley, dyrektor operacyjny cywilnego przemysłu lotniczego; Olivier Andries, dyrektor generalny Safran Aircraft Engines; Alan Davis, dyrektor zarządzający AGI Poland.

Helene Moreau-Leroy z Safran Transmission Systems; Olivier Horaist, dyrektor ds. produkcji Safran.

Od lewej: Norbert Quemerais, wiceprezes ds. projektów technologicznych AGI Poland; Olivier Horaist, dyrektor ds. produkcji Safran; Olivier Andries, dyrektor generalny Safran Aircraft Engines; Stephane Abrial, wiceprezes Safranu ds. relacji instytucjonalnych i międzynarodowych.

Ewa Leniart, wojewoda podkarpacki; Władysław Ortyl, marszałek podkarpacki.

Od lewej: Alan Davis, dyrektor zarządzający AGI Poland; Stephane Abrial, wiceprezes Safranu ds. relacji instytucjonalnych i międzynarodowych; Warren East, dyrektor generalny Rolls-Royce’a.

Od lewej: Marek Darecki, prezes Pratt&Whitney Poland i prezes Stowarzyszenia Dolina Lotnicza; Norbert Quemerais, wiceprezes ds. projektów technologicznych AGI Poland; Krzysztof Zuzak, członek zarządu MTU Aero Engines Polska.

Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl



TOWARZYSKIE zdarzenia

Miejsce: Centrum G2A Arena w Jasionce. Pretekst: Gala finałowa plebiscytu „Najlepsza Linia Lotnicza 2016”.

Lidia Kopania.

Od lewej: Michał Tabisz, prezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; Bogdan Rzońca, poseł PiS; Zbigniew Halat, wiceprezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; Kamil Szymański, prezes CWK Operator Sp. z o.o. w Jasionce.

Artur Andrus, prowadzący galę finałową plebiscytu „Najlepsza Linia Lotnicza 2016”.

Zwycięzcy plebiscytu. Od lewej: Tomasz Śniedziewski, dziennikarz portalu Pasazer.com; Frank Wagner, country manager Lufthansa Group w Polsce; Gabor Vasarhelyi, manager ds. komunikacji WizzAir; Paweł Cybulak, redaktor naczelny Pasazer.com; przedstawiciel EnterAir; Rafał Milczarski, prezes PLL LOT; Alina Szypuła, przedstawicielka Singapore Airlines; Jarosław Jeschke, prezes Small Planet Airlines w Polsce; Jarosław Jakubczak, manager EmiratesSkyCargo w Polsce; przedstawiciel Travel Service; Grzegorz Karolewski, dyrektor handlowy Qatar Airways w Polsce.

Od lewej: Michał Tabisz, prezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka; Rafał Milczarski, prezes Polskich Linii Lotniczych LOT.

Od lewej: Piotr Pilch, wicewojewoda podkarpacki; Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Lucjan Kuźniar, członek zarządu Województwa Podkarpackiego.

Od lewej: Bogdan Rzońca, poseł PiS; Zbigniew Halat, wiceprezes Portu Lotniczego Rzeszów-Jasionka.

Od lewej: Tomasz Soliński, wiceprezydent Krosna; prof. Elżbieta Dynia, Uniwersytet Rzeszowski; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji

Od lewej: Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w Ministerstwie Rozwoju; Michał Tabisz, prezes Portu Lotniczego RzeszówJasionka; Paweł Cybulak, redaktor naczelny portalu Pasazer.com.

Od lewej: Izabela Fac, zastępca dyrektora kancelarii Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Marzena Furtak-Żebracka, dyrektor Wydziału Promocji i Współpracy Międzynarodowej UM Rzeszowa.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.