dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 1 (56)
Styczeń-Luty 2018
LUDZIE BIZNESU
VIP TYLKO PYTA
Automet. Rodzina Leśniaków w motoryzacyjnym biznesie
OPOWIEŚĆ O PRZEDWOJENNYM RZESZOWIE
wywiad
KULTURA
Jola i Robert Jareccy. Kino studyjne w Zatwarnicy ISSN 1899-6477
400 kościołów Ignacego Tokarczuka
Jan Cybis w Przemyślu Prof. Stefan Chwin o terroryzmie i pięknie
Na okładce: Grzegorz, Piotr i Józef Leśniakowie.
VIP BIZNES&STYL
34-38
Andrzej Szymanek.
Andrzej Szymanek: Jestem przekonany, że gdyby nie inwestycje COP-u w Rzeszowie latach 30. XX wieku, na pewno nie bylibyśmy miastem wojewódzkim od 1945 roku, a od 1999 roku stolicą Podkarpacia. Inwestycje COP-u obudziły aspiracje i marzenia. I aż żal, że do dziś w Rzeszowie nie mamy pomnika Eugeniusza Kwiatkowskiego, któremu Rzeszów tak wiele zawdzięcza.
LUDZIE BIZNESU
RAPORTY i REPORTAŻE
Józef Leśniak, prezes Autometu Z synami mogę więcej
Muzeum Podkarpackie w Krośnie W świetle naftowej lampy
26
54
VIP TYLKO PYTA
78
Aneta Gieroń rozmawia z Andrzejem Szymankiem, historykiem Opowieść o przedwojennym Rzeszowie
KULTURA
34
SYLWETKI
42
Jola i Robert Jareccy Jak wymyślili studyjne kino w Zatwarnicy
84
Adam Micał w kartingu Kto inwestuje w podkarpackie talenty
Podróże Nad oceanem raj odnaleziony
20
Prof. Stefan Chwin O terroryzmie i pięknie
70
VIP Kultura Jan Cybis w muzeum w Przemyślu Malarska prawda
76
Teatr im. W. Siemaszkowej
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
3
88
STYL ŻYCIA
12
42
Spotkanie z cyklu BIZNESiSTYL.pl „Na Żywo” Po co zmieniać swoje życie?!
ROZMOWY
48
Dr Mariusz Krzysztofiński 400 kościołów Ignacego Tokarczuka
48
60
Magda Louis Nie oceniam i nie moralizuję
FELIETONY
64
Jarosław A. Szczepański Oby dziadek miał rację!
68
Krzysztof Martens Trump ma w nosie los Jerozolimy
94
84
BIZNES
88
Innowacje Marzenia o Dolinie Krzemowej i Tesli
92
Biznes z klasą Dlaczego mamy ciągle pod górkę?!
MODA
60
94
LadyBuq Art z Kraczkowej Kobiety pokochały te torebki
54 4
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
70
OD REDAKCJI
Nijak nie możemy i nie chcemy odciąć się od wspomnień sprzed 10 lat, kiedy to w 2008 roku ukazał się pierwszy numer magazynu VIP Biznes&Styl. Przez najbliższe 12 miesięcy zamierzamy świętować hucznie i radośnie. Na pewno będzie wystawa fotografii w Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa oraz urodzinowa Gala VIP w Filharmonii Podkarpackiej. Przez te wszystkie lata odwiedziliśmy tylu wspaniałych rozmówców, którzy gościli na naszych łamach oraz zatrzymaliśmy się w tylu nieoczywistych i pięknych miejscach, że przyszła pora, by o tej dekadzie opowiedzieć szerzej i jeszcze ciekawiej. Inspirujecie nas bardzo, ale zaskakujecie jeszcze częściej. Cieszymy się z Wami, gdy słuchamy historii, jak ta w sanockim Automecie. Zaczęło się w 1990 roku od głowy rodziny, Józefa Leśniaka, byłego szefa konstruktorów w Autosanie, który wystartował w niewielkiej i skromnej manufakturze, a dziś Automet należy do czołówki światowych firm, dostarczających linie montażowe do produkcji foteli samochodowych i jest jednym z trzech największych w Polsce producentów nadwozi autobusowych. Wsparcie synów Grzegorza i Piotra okazało się kołem zamachowym rozwoju rodzinnej firmy, która zatrudnia ponad 250 osób. Rok 2018 to też rocznica 100 lat wolnej Polski i do przedwojennego Rzeszowa postanowiliśmy wrócić choć na chwilę. Przypomnieć to małe, zapyziałe, powiatowe miasteczko pomiędzy Lwowem i Krakowem, w sąsiedztwie którego nawet Tarnów i Przemyśl miały większe znaczenie! I... gdyby nie inwestycje COP-u w 1937 roku, na pewno nie bylibyśmy miastem wojewódzkim od 1945 roku, a od 1999 roku stolicą Podkarpacia. Warto o tym pamiętać, bo nic nie jest dane raz na zawsze. Kompetencje, panowie! – przypomnę za Eugeniuszem Kwiatkowskim, któremu Rzeszów zawdzięcza tak wiele, choć nie mam złudzeń, że we współczesnej polityce Kwiatkowski nie miałby szans na posadę odźwiernego w ministerstwie, a co dopiero ministra.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21
fotograf
Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004
dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
Wyróżnienia Marta Półtorak i prof. Jerzy Posłuszny Honorowymi Obywatelami Rzeszowa na 664. urodzinach miasta Marta Półtorak i prof. Jerzy Posłuszny. Dokładnie 171 lat musiała czekać pierwsza kobieta, by dołączyć do grona Honorowych Obywateli Rzeszowa. W 1847 roku pierwsze takie wyróżnienie otrzymał Józef Bielecki, nauczyciel i dyrektor gimnazjum. Przy okazji 664. urodzin miasta, podczas nadzwyczajnej sesji Rady Miasta Rzeszowa, do szacownego towarzystwa, które liczy już 55 osób, dołączyły kolejne dwie: Marta Półtorak – współwłaścicielka firmy Marma Polskie Folie i Centrum Kulturalno-Handlowego Millenium Hall w Rzeszowie, oraz prof. Jerzy Posłuszny – rektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej, najstarszej niepublicznej szkoły wyższej na Podkarpaciu. A wszystko to przez Jana Pakosławica, zręcznego dyplomatę, który 19 stycznia 1354 roku otrzymał Rzeszów w darze od króla Kazimierza Wielkiego. Przez 7 wieków miasto przechodziło różne dzieje, ale to, co przesądziło o jego rozwoju, to m.in. wybudowanie kolei na trasie Kraków – Lwów przez Rzeszów w 1860 roku, inwestycje COP-u w okresie międzywojennym, utworzenie z Rzeszowa miasta wojewódzkiego w 1945 roku oraz scentralizowanie tutaj stolicy Podkarpacia w 1999 roku. Do tego w ostatnich latach doszła budowa autostrady A4 oraz dynamiczne rozszerzenie granic Rzeszowa. Co ciekawe, ten ostatni temat szczególnie podkreślił ks. biskup Kazimierz Górny, który gratulując Honorowym Obywatelom Rzeszowa, życzył też dynamicznego rozwoju Rzeszowowi, a zwłaszcza jak najszybszego przyłączenia nowych miejscowości i gmin, m.in. Trzebowniska i Krasnego. Były ordynariusz diecezji rzeszowskiej żartobliwie wspomniał nawet o miastach – Boguchwale i Tyczynie, czym wzbudził sporą radość w sali, choć raczej nie wszystkim było do śmiechu. – Miasto dynamicznie się rozwija, przyciąga przedsiębiorców, turystów, a co najważniejsze, nowych mieszkańców – podkreślał Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. – Ale jego prestiż budują wyjątkowi obywatele i wspaniała młodzież, z której szczególnie jestem dumny. Urodziny stolicy Podkarpacia były też okazją do nadania tytułów Honorowych Obywateli Rzeszowa
Marta Półtorak jest prezesem Marma Polskie Folie, jednego z największych w Europie przetwórców tworzyw sztucznych i producentów folii dla ogrodnictwa, budownictwa oraz przemysłu. Firma istniejąca na rynku od 27 lat ma pięć zakładów produkcyjnych: w Kańczudze, Nowej Dębie, Kędzierzynie-Koźlu, Bielsku-Białej i Wilkowicach, gdzie zatrudnionych jest ponad 2 tys. osób. Półtorak jest również prezesem Develop Investment, właściciela Centrum Handlowo-Rozrywkowego Millenium Hall w Rzeszowie, a w latach 2005-2015 była bardzo mocno zaangażowana w sponsoring oraz rozwój rzeszowskiej drużyny żużlowej Stal Rzeszów. W ostatnich latach wspólnie z mężem angażują się także w rozwój produkcji wina z Podkarpacia, w którym to upatrują szansę na rozwój najbiedniejszych terenów regionu, m.in. Pogórza Dynowskiego. – Mogłam mieszkać wszędzie, ale wybrałam Rzeszów i nie żałuję – mówiła Marta Półtorak. – I choć w ostatnich latach odebrałam wiele nagród i wyróżnień, to jednak bycie pierwszą kobietą wśród Honorowych Obywateli Rzeszowa cieszy i wzrusza bardzo. Prezes Marma Polskie Folie przyznała, że na pewno nie udałoby się jej aż tyle zrobić i pomóc w tak wielu przypadkach, gdyby nie wsparcie rodziny, męża, rodziców, dzieci, ale też współpracowników, przyjaciół i znajomych. Przywołała również zabawną anegdotę o mężczyźnie, który przychodzi do księgarni i pyta, gdzie znajdzie książkę pt. „Mężczyzna – pan i władca”, na co ekspedientka odpowiada: „Proszę szukać w dziale baśnie i legendy.” Profesor Jerzy Posłuszny to twórca i rektor Wyższej Szkoły Prawa i Administracji, najstarszej uczelni niepublicznej na Podkarpaciu, która w 2016 roku obchodziła jubileusz 20-lecia. W 2016 roku uczelnia postanowiła też przenieść siedzibę z Przemyśla do Rzeszowa i na bazie Zamiejscowego Wydziału utworzyła nową uczelnię pod nazwą Rzeszowska Szkoła Wyższa WSPiA. W ciągu dwóch dekad prof. Posłusznemu udało się stworzyć silny i liczący się ośrodek prawniczy w Polsce. Obecnie WSPiA zatrudnia ponad 200 profesorów, doktorów, asystentów i lektorów, którzy kształcą na czterech kierunkach: administracja, zarządzanie, bezpieczeństwo wewnętrzne i prawo. Uczelnia może się też pochwalić jednym z najnowocześniejszych w Polsce kampusów, który powstał na około 3 hektarach w centrum Rzeszowa. – Dziękuję za docenienie, że udało się w Rzeszowie zbudować dobrą uczelnię niepubliczną, która przez 20 lat wykształciła m.in. 4,5 tys. mieszkańców Rzeszowa – mówił prof. Posłuszny. Przypomniał też, jak w ostatnich latach zmienił się stosunek do samego miasta. – Gdy jeszcze kilka lat temu brałem udział w ogólnopolskich konferencjach, nie brakowało aluzyjek do Rzeszowa jako części Bieszczadów – opowiadał. – Dziś takie sytuacje już się nie zdarzają, a miasto, nawet z odrobiną zazdrości, jest postrzegane jako nowoczesne i szybko rozwijające się. I chyba hasło reklamowe „Rzeszów – stolica innowacji”, kiedyś zdające się brzmieć nieco na wyrost, dziś jest jak najbardziej aktualne. Do nagrodzonych z gratulacjami zwrócili się także: ks. biskup Kazimierz Górny oraz Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Wojewódzkiego, który pogratulował w imieniu marszałka województwa. W trakcie wieczoru nie zabrało też tradycyjnego, ogromnego tortu i świetnej muzyki. Wystąpili: utalentowany młody pianista, Maciej Skarbek, który wykonał „Walce szlachetne i sentymentalne” Maurice’a Ravela, oraz Lora Szafran z zespołem. Znakomita wokalistka jazzowa, wywodząca się z Krosna, zaprezentowała utwory z ostatniej płyty „Piosenki naszych Mistrzów − Wars, Szpilman, Wasowski”.
Tekst Aneta Gieroń, fotografia Tadeusz Poźniak
Przywracanie pamięci
Historia Kamila Bogackiego oraz VIP Biznes&Styl w Instytucie Polskim w Wiedniu Na łamach naszego magazynu kilkanaście miesięcy temu ukazał się artykuł redaktora Antoniego Adamskiego poświęcony doktorowi Kamilowi Janowi Bogackiemu, znakomitemu lekarzowi oraz działaczowi niepodległościowemu, którego historia za naszym pośrednictwem trafiła do Instytutu Polskiego w Wiedniu.
W
ieczór zatytułowany „Thomas Woodrow Wilson a sprawa polska” odbył się kilka tygodni temu w Wiedniu i wzięli w nim udział: prof. Zbigniew Lewicki z Katedry Amerykanistyki UKSW w Warszawie, który wygłosił wykład „Od Deklaracji Woodrowa Wilsona do współczesnych stosunków polsko-amerykańskich”; red. Antoni Adamski; Kamila Bogacka, córka Kamila Bogackiego, i Aleksander Bielenda, jego biograf i regionalista. Nie zabrakło też znakomitej muzyki – utwory I. J. Paderewskiego wykonała Natalia Rehling. W wykładzie i dyskusji wzięło udział ponad 100 osób, które zgromadziły się w jednym z najpopularniejszych Instytutów Polskich spośród polskich placówek dyplomatycznych za granicą. Obecna była m.in. Jolanta Róża Kozłowska – polska ambasador w Wiedniu, Rafał Sobczak – dyrektor Instytutu Polskiego, przedstawiciele europejskiej dyplomacji oraz liczni reprezentanci wiedeńskiej Polonii. W tym roku obchodzimy 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości i do tego w swoim wykładzie nawiązał prof. Lewicki, przypominając o programie pokojowym Wilsona, który prezydent USA ogłosił 8 stycznia 1918 roku. W dokumencie składającym się z czternastu punktów, znalazł się słynny trzynasty punkt, mówiący o odbudowie Niepodległego Państwa Polskiego. „Należy stworzyć niezawisłe państwo polskie, które winno obejmować terytoria zamieszkałe przez ludność niezaprzeczalnie polską, któremu należy zapewnić swobodny i bezpieczny dostęp do morza i którego niezawisłość polityczną oraz gospodarczą, a także integralność terytorialną należy zagwarantować paktem międzynarodowym”. Prezydentowi Wilsonowi niepodległa Polska zawdzięczała też wsparcie finansowe, o które niezwykle skutecznie zabiegał Ignacy J. Paderewski. To są fakty powszechnie znane, mało kto jednak wie, że w tych ważnych dla Polski staraniach swój bardzo ważny udział miał też Kamil Jan Bogacki, absolwent I LO w Rzeszowie, Uniwersytetu Wiedeńskiego, w końcu student medycyny na uniwersytetach w Cleveland i Princeton. Na tej drugiej uczelni Bogacki poznał profesora Thomasa Woodrowa Wilsona, który od 1902 pełnił funkcje jej rektora, zaś w marcu 1913 r. został 28. prezydentem Stanów Zjednoczonych. W czasie I wojny światowej polski doktor rozpoczął działalność niepodległościową i w znacznym stopniu przyczynił się do zdobycia poparcia oraz funduszy dla legionów Józefa Piłsudskiego, a po odzyskaniu przez Polskę niepodległości - załatwienia oficjalnej pożyczki rządu amerykańskiego dla państwa polskiego. Koniec wojny przyniósł Kamilowi Bogackiemu nominację na szefa Komisji Opieki Ministerstwa Spraw Wojskowych. Komisja organizowała leczenie i rehabilitację weteranów wojennych. Pełnił też funkcję osobistego lekarza Józefa Piłsudskiego aż do śmierci Marszałka w 1935 r. O tym wszystkim w Instytucie Polskim w Wiedniu przypomnieli: Antoni Adamski – publicysta magazynu VIP Biznes&Styl, Kamila Bogacka oraz Aleksander Bielenda. – Jestem pewna, że to początek przywracania pamięci o wybitnych zasługach mojego ojca, wielkiego patrioty i wspaniałego człowieka – mówiła Kamila Bogacka. – Moim marzeniem jest podążanie jego śladami, wystąpienie na Uniwersytecie Wiedeńskim, gdzie studiował, a następnie przypomnienie jego postaci na uczelniach amerykańskich, z którymi był związany. Może też doczekamy się biografii doktora Kamila Jana Bogackiego, nad którą pracuje Aleksander Bielenda. Przez ostatnie lata bardzo intensywnie gromadzi wszystkie archiwalia związane z wybitnym lekarzem i działaczem niepodległościowym, który urodził się w Korczynie k. Krosna i w Krośnie spędził ostatnie lata swego życia, od 1939 do 1959 roku.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Kornelia Wróbel
Legendarny hotel w Mucznem.
Widok na Bukowe Berdo.
dobre adresy
Muczne
W sercu Bieszczadzkiego Worka Jedna z najpiękniejszych bieszczadzkich dolin, której osadnicze początki sięgają XIX wieku, ale swoją „sławę” zawdzięcza pułkownikowi Kazimierzowi Doskoczyńskiemu, który w Mucznem niepodzielnie rządził w latach 1975-1981. Od kilku lat ta piękna, kameralna osada jest jedną z najczęściej odwiedzanych w Bieszczadach, skąd najbliżej na Bukowe Berdo, a gdzie były hotel robotników leśnych i rządowy ośrodek wypoczynkowy z czasów PRL-u wspominają już tylko ci, którzy odwiedzają Centrum Promocji Leśnictwa. Dzięki ponad 13 mln zł, jakie w ostatnich latach Lasy Państwowe zainwestowały w historyczną budowlę, od 2016 roku do hotelu powrócili turyści. W jego bliskim sąsiedztwie wyrósł też drewniany, jodłowo-modrzewiowy kościółek zbudowany przez górali z Podhala, osiadłych w bieszczadzkiej wsi Lipie.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
M
uczne w Dolinie Górnego Sanu także przed wojną, w przeciwieństwie do miejscowości ulokowanych wzdłuż samego Sanu, było maleńką, właściwie leśną osadą, której nijak było się równać do światowych Sianek, Beniowej czy zamożnego Bukowca. Ledwie osiem osad, po których śladu nie zostało po II wojnie światowej. Gdy spojrzeć na archiwalne zdjęcia Doliny Sanu z tamtych lat, to jednak nie liczne domostwa rolników rzucają się w oczy najbardziej, ale niewielka powierzchnia lasów w porównaniu ze współczesnymi czasami. – Niezwykłe widoki – przyznaje Marcin Staniszewski z Centrum Promocji Leśnictwa. – Przed wojną zalesienie tutejszych gruntów nie przekraczało 45 proc. i prowadzona była intensywna polityka eksploatacji drewna, dziś lasy zajmują 98 proc. powierzchni.
Kościół w Mucznem.
Wnętrze kościoła.
Jeszcze większe zmiany zawitały do Mucznego na początku lat 70. XX wieku. Powstał wtedy hotel robotniczy Nadleśnictwa Stuposiany jako tysięczny obiekt Lasów Państwowych zbudowany w Bieszczadach, w którym zamieszkało prawie 100 robotników zatrudnionych w leśnictwach: Sokoliki, Sianki, Bukowiec i Tarnawa. Długo to jednak nie trwało – Muczne i okoliczne lasy zachwyciły pułkownika Kazimierza Doskoczyńskiego, który był komendantem rządowych ośrodków wypoczynkowych w Łańsku, Arłamowie, Trójcy i Mucznem właśnie. Hotel przeszedł kolejną, gruntowną modernizację, w jego sąsiedztwie stanęły drewniane wille, a okolice Worka Bieszczadzkiego stały się terenami dostępnymi tylko dla PRL-owskich prominentów i dewizowych myśliwych. W 1981 roku słynny już hotel powrócił do Lasów Państwowych, a do eleganckich pokoi i łazienek z włoskimi płytkami wrócili robotnicy leśni. Hotel coraz bardziej podupadał, po 1989 roku kolejni dzierżawcy, owszem, podejmowali turystów, ale legendarne miejsce powoli chyliło się ku upadkowi. – W 2013 roku Lasy Państwowe zdecydowały się na rozbudowę i modernizację budynku, przy której wykorzystano dużo miejscowego surowca: kamienia i drzewa – dodaje Kaja Hrabal. – W 2016 roku w słynnym hotelu otwarto Centrum Promocji Leśnictwa z 86 miejscami noclegowymi, gdzie sporo można się dowiedzieć o bieszczadzkiej faunie i florze. Bezpośrednio przy hotelu wybudowano pawilon wystawowy z największymi atrakcjami przyrodniczymi Bieszczadów – miejsce edukacji leśnej. W tym roku ma stanąć też wiata z rozsuwanym dachem, dającym możliwość obserwacji gwiazd na bieszczadzkim niebie – uważanym za jedno z piękniejszych. Powstanie też arboretum z polskimi krzewami i drzewami. sąsiedztwie Mucznego, które leży na terenie Nadleśnictwa Stuposiany, powstało również 8 ścieżek edukacyjno-przyrodniczych, z czego dwie są profesjonalnie przygotowane dla narciarzy biegowych. Ponad 100 tys. osób co roku zagląda do Pokazowej Zagrody Żubrów, oddalonej od Mucznego ledwie dwa kilometry, i niewiele mniej do plenerowego muzeum wypału węgla drzewnego z zachowaną retortą, czyli dużym stalowym piecem służącym do wypalania węgla drzewnego w warunkach leśnych. Jeszcze nie tak dawno wczesną wiosną i latem nad Bieszczadami snuły się dymy z pracujących retort. Dziś to już rzadki widok, niestety. Punkt widokowy Pichorów w okolicy Tarnawy Niżnej przy dobrej pogodzie gwarantuje piękną panoramę na Krzemień, Kopę Bukowską, Bukowe Berdo, Halicz, a także fragment doliny potoku Roztoki. Z Mucznego wiedzie najkrótszy szlak na Bukowe Berdo, skąd można dalej wędrować na Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec, przez wielu uważane za najpiękniejsze bieszczadzkie szlaki. Sama dolina potoku Muczny, gdzie do dziś stoi niewiele drewnianych osad, a na stałe mieszka tu zaledwie 35 osób, zdaje się jedną z najbardziej intymnych. Muczne od 2015 roku, w prawie 200-letniej historii, ma też swój pierwszy kościółek pw. św. Huberta i do patrona nawiązuje jego myśliwski wystrój. M.in. 81-kilogramowy żyrandol z poroża jelenia, wykonany przez leśnika, Olafa Jóźwika z Czarnej. – Drewniany kościół w stylu zakopiańskim zbudowali cieśle rodem z Podhala – rodzina Rychtarczyków zamieszkała w Lipiu. Jodłowo-modrzewiową budowlę zaprojektowali Agata Jasińska-Malec oraz Łukasz Hawrylik, architekci z Ustrzyk Dolnych, w której balkony jako przeciwwaga spojenia dachu wzorowane są na zakopiańskim kościele na Krzeptówkach – opowiaPawilon wystawowy Centrum Promocji Leśnictwa. da Grzegorz Chudzik. jego schodów rozciąga się piękny widok na całą osadę oraz Bukowe Berdo. Kto jednak chce zobaczyć, co kryje się za rogiem drogi wijącej w głąb lasu, warto, by powędrował do Tarnawy Niżnej, a najlepiej do Bukowca, skąd wychodzi szlak do Beniowej, Grobu Hrabiny i umownych źródeł Sanu. Piękna podróż, gwarantująca nadzwyczajne widoki, ale i przedwojenne historie związane z Bieszczadzkim Workiem.
W
Z
Debata BIZNESiSTYL „Na Żywo”
Tylko połowa dorosłych Polaków jest zadowolona z pracy, którą wykonuje. W codziennej rutynie człowieka często dopada stres i zniechęcenie. Wielu tęskni za zmianą, ale boi się ryzyka. Czy warto je podejmować? A jeśli tak, to wybrać ewolucję czy rewolucję? Od czego zacząć i czy nigdy nie jest za późno? Między innymi na te pytania staraliśmy się odpowiedzieć w trakcie debaty BIZNESiSTYL „Na Żywo” w Hindi Restauracji Indyjskiej w Rzeszowie wraz z zaproszonymi gośćmi: Małgorzatą Niemiec-Bocheńską, założycielką Instytutu Kariery, trenerem i konsultantem HR; Joanną Sarnecką, antropologiem kultury, bajarką i pisarką, twórczynią grupy „Opowieści z Walizki”, oraz z lek. med. Rafałem Sztembisem, specjalistą kardiologiem i doktorem psychologii, autorem strony internetowej zyciepozawale.pl.
Fotografie Tadeusz Poźniak
Po co zmieniać swoje życie? – Czasami jest to po prostu niezbędne. Zdarza się, że to co było, rozsypało się i trzeba zacząć coś nowego. Można dryfować w rozkładzie, jaki nastąpił, i udawać, że nam to wystarcza. Ale lepiej wziąć sprawy w swoje ręce. Moment zmiany jest wtedy, kiedy zaczynamy decydować, w którym kierunku pójdziemy, co chcemy zrobić – odpowiedziała Joanna Sarnecka, która sześć lat temu wraz z trójką dzieci przeprowadziła się z Warszawy do Zawadki Rymanowskiej koło Dukli. Emocje, które wiązały się z tą zmianą opisała w bardzo osobistej, niedawno wydanej książce pt. „Dziennik Uciekiniera”. – Moja zmiana zaczęła się od rozwodu. To taki moment, kiedy wydaje się, że wszystko się rozpada, rozwala, jest destrukcją bardzo mocno przeżywaną. Ale potem człowiek się orientuje, że może o pewnych rzeczach decydować, sterować trochę tym doświadczeniem, które okazuje się dawać nowe możliwości i nie jest końcem świata. onsekwencją tego doświadczenia była przeprowadzka Joanny w Beskid Niski. Wcześniej o tym marzyła, ale zniechęcał ją brak perspektyw na pracę, dobrej szkoły dla dzieci. – I w momencie, kiedy znalazłam się na życiowym zakręcie, zaoferowano mi pracę nauczyciela domowego w Zawadce Rymanowskiej. Tak się zdarza, że kiedy wszystko się wali, pojawia się deska ratunku, jakiś pomysł, za którym można pójść. W normalnych warunkach może byłby nieracjonalny, a teraz daje nam szansę.
K 12
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Kilka lat temu zmianę zawodową przeszła też Małgorzata Niemiec-Bocheńska. Po rozstaniu z korporacją rozpoczęła pracę na własną rękę jako konsultant i freelancer, założyła Instytut Kariery. Jego celem jest m.in. pomoc osobom zmieniającym zawód i poszukującym pracy. – To była bardzo dobra decyzja. Pojawiły się nowe możliwości. Jedna zmiana spowodowała kolejne, w obszarach nie tylko zawodowych – zauważyła Małgorzata Niemiec-Bocheńska. – Osoby, które spotykam na co dzień, zarówno w kontaktach zawodowych, jak i prywatnych, bardzo często borykają się z problemami związanymi z pracą. Z różnych powodów narzekają na obecne zajęcie, niejednokrotnie zgadzają się na działanie niezgodne ze swoimi wartościami. Część osób decyduje się wziąć los w swoje ręce, by żyć w zgodzie ze sobą, część nadal tkwi w dyskomfortowej sytuacji. Pomoc we wprowadzaniu zmian związanych ze zdrowiem to misja doktora Rafała Sztembisa, fana psychologii zdrowia, mocno angażującego się w rehabilitację osób po zawałach serca. – Zawał serca to także moment, który wymusza zmiany pracy, stylu życia i odwraca wszystko o 180 stopni – podkreślał lekarz. – Pojawia się potrzeba zdefiniowania na nowo siebie, swojego życia, marzeń. Przez całe lata pracy kardiologa doktor Sztembis pomagał ludziom w dokonywaniu takich zmian, aż dotarło do niego, że zapomniał o sobie. – Zorientowałem się, że stoję w miejscu. Dlatego od trzech lat staram się zmieniać swoje życie zawodowe. Moim zdaniem, zmiana jest immanentna, przypisana ży-
Salon opinii ciu. W człowieku tkwią demony, które się ze sobą kłócą. Z jednej strony chcemy stabilizacji i poczucia trwałości, a z drugiej – świat wokół się zmienia i musimy się na niego otwierać, uczyć na nowo. Na konferencji „eLearning Journeys” ktoś powiedział, że podchodzimy do edukacji jak do czegoś, co się kończy, a tak naprawdę uczymy się przez całe życie. Ciągły rozwój jest wpisany w nasze istnienie. Sygnały o tym, że czas na zmianę, wysyła także ludzki organizm. Kardiolog tłumaczył, że jeśli tkwimy w sytuacji, która jest dla nas stresująca, ale boimy się do tego przyznać, to ciało reaguje fizycznie. Jeśli gdzieś wewnątrz buntujemy się przeciwko sobie, organizm będzie reagował. Mogą pojawić się bóle głowy, duszności, skaczące ciśnienie, choroby somatyczne. – Znam bardzo wiele historii ludzi, którzy z powodu jakiegoś życiowego zakrętu – nagłej, niespodziewanej zmiany – wylądowali w szpitalu, a diagnostyka, trwająca nawet miesiące, nie dała odpowiedzi, co się właściwie stało – opowiadał doktor Sztembis.
Z
Wyzwalacze zmian
badań CBOS można się dowiedzieć, że pod koniec 2016 roku ogólne zadowolenie z całego swojego życia deklarowały nieco ponad trzy czwarte dorosłych Polaków (76%), czyli tyle samo, ile rok wcześniej, i był to najlepszy wynik od 1994 r. Najbardziej jesteśmy zadowoleni z przyjaciół, miejsca zamieszkania, dzieci, małżeństwa, wykształcenia, warunków materialnych. Tylko połowa jest zadowolona z przebiegu pracy zawodowej. Dlaczego tak jest, że po kilkunastu latach jakiegoś, wydawałoby się, spokojnego rozwoju kariery, wielu czuje się nieszczęśliwych, niezadowolonych ze swoich osiągnięć? Jak przypomniała Małgorzata Niemiec-Bocheńska, Polacy przez wiele ostatnich lat byli ograniczeni trudną sytuacją na rynku pracy i wysokim bezrobociem. – Nawet jeśli dla kogoś sytuacja była bardzo trudna, nie miał odwagi i wiary w to, że jest w stanie coś zmienić, bo wiedział, że niesie to ze sobą ryzyko utraty pracy – tłumaczyła ekspert w dziedzinie planowania kariery. – Znam wiele osób, które od 10-15 lat pracują w jednej firmie i mają poczucie, że muszą zostać tam na zawsze. Sytuacja powoli się zmienia. Coraz częściej, szczególnie osoby młodsze mają odwagę do podejmowania decyzji o zmianie i wcielania jej w życie. Sprzyja temu coraz bardziej korzystny dla pracownika rynek pracy, także za granicą. Według Małgorzaty Niemiec-Bocheńskiej, pracę powinno się zmieniać co 5 lat. – Jeśli przez długi czas pozostaniemy w miejscu, gdzie nie czujemy się dobrze i nie mamy przestrzeni do działania, bardzo szybko pojawi się frustracja i zniechęcenie, których częstą konsekwencją są problemy ze zdrowiem – mówiła. – Istnieją zawody, w których praca jest zróżnicowana lub związana ze zmianą zakresu realizowanych zadań, tak jak w przypadku dziennikarzy. Wtedy istnieje dużo mniejsze ryzyko pojawienia się syndromu wypalenia zawodowego, ale nie jest to regułą. W sytuacji, kiedy się poddajemy, wpadamy w apatię, chodzimy do pracy z myślą, że nie mamy innego wyjścia, wydajemy się zbyt słabi mentalnie, by znaleźć rozwiązanie w tej sytuacji. Jednak kiedy pojawi się kryzys, np. w postaci choroby, rozpadu związku, bardzo szybko okazuje się, że mamy gotowość do zmiany. Mimo że w pierwszej chwili mamy poczucie, iż znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia, w naszej głowie pojawia się wola walki. Taka sytuacja sprawia, że pojawiają się niewyczer-
Rafał Sztembis. pane pokłady energii do działania i w naszym życiu zaczynają się dziać niesamowite rzeczy. Joanna Sarnecka dodała, że niezadowoleniu zawodowemu sprzyja kultura pracy w wielu firmach w Polsce, której nieobcy jest wyścig szczurów, wymuszanie pracy w nadgodzinach i podnoszenie normy. – Na szczęście są już takie firmy, w których panuje holistyczne podejście do człowieka, pracownikom zapewnia się komfortowe, sprzyjające kreatywnemu myśleniu warunki. Dzięki temu lepiej pracują, w biurze czują się jak u siebie, są szczęśliwsi – przyznawała, powołując się na przykład jednej z warszawskich firm. Wszyscy uczestnicy dyskusji zgodzili się jednak, że w wielu zawodach taki komfort wciąż pozostaje w sferze marzeń. Wolność smakuje wspaniale Zmiana, którą postrzegamy jako dobrą dla nas, bywa sprzeczna z oczekiwaniami, jakie inni mają wobec nas. Strach, by kogoś nie rozczarować, zniechęca do działania. – A może głównie chodzi o lęk związany z wzięciem odpowiedzialności za samego siebie – zastanawiał się doktor Sztembis. – Przychodzi do mnie pacjent. Tłumaczę mu, że ma nadciśnienie, groźną otyłość i musi zmienić dietę, postawić na aktywność ruchową i przemyśleć swoje podejście do życia. Drugie wyjście – dostanie receptę, będzie przychodził po następne. I przychodzi, prosi o mocniejsze leki. Przyznaje, że nie przestał palić, je jak dawniej i nie ma czasu na zmiany. Ludzie boją się stanąć przed lustrem i powiedzieć: „OK, biorę odpowiedzialność za swoje życie”. Trzeba w takich momentach udzielić wsparcia, zainspirować. Joanna Sarnecka zwróciła uwagę, że są dwa rodzaje zmian. – Jedne to te, na które nie mamy wpływu. Zaskakują nas. Drugi rodzaj wiąże się właśnie z wzięciem odpowiedzialności za swoje życie. Jeśli to zrobimy, odzyskujemy poczucie panowania nad sytuacją, co według mnie jest kluczowe w odnajdywaniu się w zmianie. Dzięki temu możemy budować swój świat na nowo. To tak naprawdę twórczy moment. Doktor Rafał przyznał, że obserwuje to u swoich pacjentów. – Człowiek, który zrzucił 15 kg, czuje się psychicznie lepiej. Zaczyna siebie postrzegać w inny sposób, nabiera większej pewności siebie, czerpie satysfakcję z relacji z innymi.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
13
Salon opinii
Joanna Sarnecka. W „Dzienniku Uciekiniera” Joanna Sarnecka napisała: „Jak miło się rozczarować. Dobrze skonfrontować swój lęk przed nowym i nieznanym, z przyjazną rzeczywistością. (…) To jest ta chwila. Chwila euforii. Kiedy zamyka się to, co było, i otwiera się nowe. Wszystko wydaje się nagle możliwe. Pod nogami ścielą się nowe drogi, a każda inspirująca, ciekawa”. Podczas debaty „ucieknierka” zwróciła jednak uwagę, że nie zawsze jest tak różowo. – Często myślę także o kosztach mojej zmiany. Wchodząc w zmiany nigdy do końca nie wiemy, jakie będę ich konsekwencje. Pewnie da się to w niektórych sytuacjach przewidzieć, ale w moim przypadku było inaczej. To było raczej wejście w ciemność. Pewnie dotyczy to także zmiany zawodu. – Owszem, jest ryzyko. Jednak z moich doświadczeń wynika, że u większości osób, które zmieniły pracę, wszystko potoczyło się dobrze – mówiła Małgorzata Niemiec-Bocheńska. – Moje ukochane klientki to mamy, które po urodzeniu dzieci wracają na rynek pracy. Chcą coś zmienić, ale potrzebują stabilności. Nie chcą zaryzykować utraty świadczeń i środków do życia. Można rzucić etat i zobaczyć, co się będzie działo, ale tego nie polecam. Proces zmiany może trwać pół roku, czasem rok albo więcej. Najpierw razem planujemy go krok po kroku, a potem wdrażamy w życie. Wizualizacja życia po zmianie daje dużo odwagi i stymuluje do działania. Jednak pierwszy krok zazwyczaj jest bardzo trudny, dlatego czasem warto podzielić go na mniejsze.
Z
Ewolucja czy rewolucja?
astanawialiśmy się też, czy lepsze są zmiany ewolucyjne czy rewolucyjne. – Chyba nie ma idealnego rozwiązania. W niektórych przypadkach pojawia się rewolucja, w jej konsekwencji nieunikniona konieczność zarządzenia tą sytuacją. Jednak kiedy czujemy potrzebę zmiany, to warto ją zaplanować jako mniejsze kroki, rozłożone w komfortowej dla nas przestrzeni czasowej i finansowej. Reasumując, jeżeli mamy na to czas, rekomendowałabym zmianę drogą ewolucji – mówiła Małgorzata Niemiec-Bocheńska. – Mam jednak dobre doświadczenia i przykłady na to, że rewolucja potrafi przynieść wiele dobrego. Jako przykład podała historię kobiety, która przez lata pracowała jako pracownik administracyjno-biurowy. Po tym, jak
14
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
skorzystała z pomocy w zakresie zmiany pracy, przeszła cykl szkoleń, odbyła praktykę i założyła własną firmę. – Przyznała, że po tej zmianie jej życie nabrało innych kolorów i stało się źródłem inspiracji do podejmowania kolejnych wyzwań. Znam wiele osób, które w dzieciństwie marzyły o wykonywaniu pewnej pracy, jednak zbieg zdarzeń i okoliczności, w których się znaleźli, spowodowały, że zajmują się czymś zupełnie innym. Takie marzenia często wracają i są bardzo dobrym motywatorem do zmiany zawodowej – mówiła Małgorzata Niemiec-Bocheńska. Za takie „wymarzone” zawody, które dają nadzieję na dobrze płatną i stabilną pracę, uchodzi m.in. lekarz czy prawnik. Jednak doktor Sztembis przyznał, że na zawód lekarza patrzymy przez pryzmat współczesności, podczas gdy medycyna rozwija się niesłychanie szybko i niewykluczone, że niedługo niektórzy specjaliści nie będą potrzebni, np. ortopeda czy dentysta. – Jeden ze startupów w USA pracuje nad urządzeniem, które diagnozuje człowieka na podstawie tkanek przedramienia. Kiedyś zmiany w medycynie trwały całymi dekadami, dziś dzieją się na bieżąco. Śledzenie tych zmian i dostosowywanie się do nich jest bardzo ważne. Jeżeli tkwimy w starym sposobie leczenia, w starych schematach, umiejętność przystosowania się do nowych sposobów jest bardzo trudna – mówił Rafał Sztembis. W dyskusji nasi rozmówcy doszli do wniosku, że ważna jest gotowość do wprowadzania zmian i że tej umiejętności powinniśmy uczyć nasze dzieci. – Niestety, nie mam na to gotowej recepty. Swoim dzieciom wpajam gotowość do zmian, do uczenia się, niezamykania się na świat, bo świat ten za chwilę może być całkiem inny – tłumaczył Rafał Sztembis. – W pierwszej połowie listopada robot chirurgiczny zdał w Chinach państwowy egzamin z chirurgii. Te zmiany pociągają za sobą zmiany w relacjach z pacjentami. Lekarz już nie jest Bogiem, który wie wszystko. Przeciwnie, wielu rzeczy nie wie, przez co rodzą się jego wątpliwości. – Największym atutem, jaki mają lekarze, to budowanie relacji. Budowanie emocjonalnej odpowiedzi na pytanie pacjenta jest bardzo trudne – zauważyła Joanna Sarnecka. – Robot tego nie potrafi i dlatego lekarz zawsze będzie potrzebny. Robot wykona zadanie, udzieli prawidłowo informacji, ale nie zbuduje relacji. Człowiek natomiast potrafi się zachować w relacjach niestandardowo, co w medycynie jest bardzo ważne. Nie do końca zgodził się z tym Rafał Sztembis. Jego zdaniem, te relacje są ważne dla pokolenia, które pamięta jeszcze czasy bez telefonów. – Dla naszych dzieci pewne nasze zachowania, o których będą w przyszłości czytać, okażą się zupełnie niezrozumiałe. Małe zmiany w codziennym życiu też są potrzebne Duża część naszej dyskusji była poświęcona rewolucyjnym zmianom w życiu osobistym, zawodowym czy zdrowotnym. A co z małymi zmianami w codziennej rutynie życia? Czy one także są potrzebne? Steve Jobs powiedział kiedyś: „Przez ostatnie 33 lata patrzyłem w lustro każdego ranka i pytałem siebie: >>Jeśli dzisiejszy dzień byłby ostatnim w moim życiu, czy chciałbym zrobić w nim to, co planuję zrobić dziś?<<. I zawsze, gdy odpowiedź brzmiała >>nie<<, wiedziałem, że muszę coś zmienić”. Czy powinniśmy wprowadzać małe zmiany? – Jestem szczególnym przypadkiem, który żyje w ciągłej zmianie i niestabilności – stwierdziła Joanna Sarnecka.
Salon opinii – Kiedy przychodzą momenty „zawieszenia na niczym”, zastanawiam się, czy nie podjąć jakichś działań. Najczęściej mówię sobie „nie” i postanawiam się ponudzić. Wydaje mi się, że cokolwiek robimy czy zmieniamy coś, czy też nie, powinniśmy zadać sobie pytanie, czy robimy to świadomie. Czy to jest mój wybór, czy robię to przypadkiem, a jeśli tak, to dlaczego. Uważam, że kluczowa jest tu świadomość. ałgorzata Niemiec-Bocheńska dodała, że warto opowiadać sobie nawzajem o dobrych rzeczach, które nas spotkały danego dnia i to już daje zmianę – zmianę perspektywy patrzenia na siebie i na nasze życie. Zamiast rutynowego pytania: „Co słychać?”, pytajmy „Co dobrego dziś cię spotkało?” albo „Wymień trzy dobre rzeczy, które wydarzyły się dzisiaj”.
M
Do zmian inspiruje również rodzicielstwo – Do największym zmian inspiruje mnie moje rodzicielstwo. Dzieci są najlepszym motywatorem do zmian: rosną, zmieniają się ich potrzeby, pytania. Jako rodzic często zastanawiam się, czy mogłabym się w danej sytuacji zachować lepiej, jak mogłabym pomóc, jak poprzez trudną sytuację wyposażyć dziecko w nową umiejętność. Uważam, że drobne zmiany są bardzo wartościowe. Budują lepszych nas. Zasada, by żyć tak, aby następnego dnia być kimś lepszym niż byłem dzisiaj, bardzo temu sprzyja – mówiła właścicielka Instytutu Kariery. – Tak chętnie mówimy o zmienianiu świata, próbujemy zmieniać innych, najlepiej zacząć te zmiany od siebie. Rafał Sztembis opowiadał o pracy ze studentami medycyny, którym zadaje zadania związane z wprowadzaniem zmian w życiu. Na przykład prosi, by zmienili jedną rzecz, która zdarza im się kilka razy w miesiącu, a potem napisali raport; określili, czy im się to udało, czy nie i dlaczego „polegli”. – Celem takiego zadania jest sprawdzenie na sobie – przyszłym lekarzu, czy mogę żądać zmian od pacjentów, jeśli nie będę potrafił wprowadzać zmian u siebie – tłumaczył kardiolog i przyznał, że złotych myśli takich sław, jak Steve Jobs, nie traktuje jako uniwersalnego motta: – Takie osoby są wyjątkowe. Oczywiście warto inspirować się, ale często ich motta są nieprzystosowane do naszej codzienności – mówił lekarz. – Wracając do pytania o ewolucję czy rewolucję, to nie widzę większej różnicy. Dla mnie ewolucja to zaplanowana rewolucja, przy czym nie zawsze mamy nad tym kontrolę. Uważam, że kluczem do wszystkiego jest zaangażowanie i świadomość. Ludzie często wypierają świadomość i uciekają w świat zastępczych używek, odruchowych zachowań, naśladowania pewnych trendów i mód, drogich samochodów i gadżetów. Czy na zmianę może być za późno, a za marzeniami trzeba gonić całe życie Podczas debaty dyskutowaliśmy o tym, czy na zmiany w życiu zawsze jest pora, czy też w pewnym wieku może być na nie za późno i czy zmiany powinny być spektakularne. – Zmiany to wyjście poza schemat, poza dotychczasową dietę, zachowanie, pracę i niekoniecznie muszą być szalone – mówiła Joanna Sarnecka. – Ważne są nawet takie zmiany, jak inny sposób komunikacji np. ze swoim dzieckiem, który spowoduje pozytyw-
Małgorzata Niemiec-Bocheńska ną zmianę w relacjach i dalszym życiu rodzica i dziecka - dodała Małgorzata Niemiec-Bocheńska. O tym, że nie należy zwlekać ze zmianami, mówił Rafał Sztembis. – Życie ma swój początek i koniec, z wiekiem ogranicza nas fizycznie i intelektualnie, starzejemy się – powiedział. – Studenci dostają nieraz ode mnie zadanie, żeby pójść w miasto i uśmiechać się do obcych osób. Taki prosty, zwykły uśmiech jest małym krokiem ku zmianie w kształceniu przyszłych lekarzy, w uczeniu ich właściwych relacji z pacjentami. asi rozmówcy zauważyli, że współczesna młodzież jest bardziej gotowa na zmiany i ciągle je wprowadza, co jednak jest niepokojące. Coraz więcej młodych osób rozpoczyna studia na kolejnych kierunkach, szukając tego właściwego, błądzi między uczelniami i tym, co chce w życiu robić. Są bardzo zagubieni. – Brakuje dojrzałości, która pozwala zamknąć pewne tematy. Przychodzi moment, kiedy marzenia z dzieciństwa trzeba na nowo zdefiniować i popatrzeć w przyszłość pod innym kątem – mówił Rafał Sztembis. – Spełnianie marzeń to nie wszystko, kluczowym czynnikiem jest odpowiedzialność i konsekwencja. Marzenia z dzieciństwa trzeba poddać krytycznej refleksji – zgodziła się Joanna Sarnecka, a Małgorzata Niemiec-Bocheńska podpowiedziała, że w realizacji marzenia pomoże stworzenie planu, na który popatrzymy obiektywnie i racjonalnie. – Chciałabym zwrócić uwagę na istotną kwestię, do której bardzo często nie przywiązujemy wagi – zdrową semantykę. W naszym otoczeniu wszyscy „muszą” coś robić. Muszą iść do pracy, muszą ugotować obiad, muszą posprzątać, wstać, napisać, muszą zmienić pracę, bo mają dość obecnej. Słowo „muszę” zabiera nam energię, powoduje, że możemy się czuć pozbawieni własnej woli. Wystarczy je zmienić na „chcę”, „decyduję”, „wybieram”, by pojawiła się siła sprawcza, stanowiąca naturalny napęd do działania i podejmowania wyzwań – mówiła właścicielka Instytutu Kariery. – Czyli odzyskać kontrolę nad życiem – uzupełniła Joanna Sarnecka. – Decydując się na zmianę, trzeba wiedzieć, że nie jesteśmy samotną wyspą zdaną na siebie, tylko są pomiędzy nami zależności, a jeden uśmiech wyzwala następny. Nawet gdy w życiu dzieją się rzeczy złe, przerastające nas i wchodzimy w ciemność, zostajemy rzuceni na głęboką wodę, to nie jesteśmy z tym sami. Zawsze jest ktoś obok.
N
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
a
u
k
c
j
a
c
h
a
r
y
t
a
t
y
w
Kup Beksińskiego albo Abakanowicz – pomożesz głodnym i bezdomnym! Ten krąg dobroci od 30 lat działa perfekcyjnie. Najwybitniejsi polscy artyści przekazują swoje prace na aukcję „Bliźniemu swemu…”, pasjonaci sztuki płacą i do domu zabierają znakomite dzieła, a zebrane pieniądze trafiają do Towarzystwa Pomocy im. Św. Brata Alberta, które prowadzi 168 schronisk, przytulisk i ochronek w całej Polsce. Od 16 lutego w Filharmonii Podkarpackiej można oglądać 233 prace, jakie 4 marca zostaną wylicytowane na aukcji „Bliźniemu swemu…”, którą w Filharmonii Podkarpackiej poprowadzą Hanna Bakuła i Marek Pietkiewicz.
a
– Na wystawy „Bliźniemu swemu...” kontynuowane od 30 lat i organizowane co dwa lata, udaje się zgromadzić dzieła najwybitniejszych polskich artystów, którzy – dzieląc się swoim sercem i talentem – dają najuboższym rzecz najcenniejszą: chleb i wiarę w drugiego człowieka, nadzieję i siłę do podjęcia kolejnej walki o swoje życie – mówi Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu swemu…” oraz kurator wystawy. tym roku to już XV Biennale „Bliźniemu swemu...”, na którym można podziwiać malarstwo, grafikę, fotografię i rzeźby ponad 200 współczesnych artystów polskich, także nieżyjących, których prace przekazali ich bliscy. W sumie 233 dzieła, które od listopada 2017 roku wędrują po największych miastach i najlepszych galeriach w Polsce, m.in. w Warszawie, Gdańsku, Katowicach, Wrocławiu, by tradycyjnie dotrzeć do Rzeszowa, gdzie co dwa lata odbywa się aukcja. Na ostatniej, w 2016 roku, udało się zebrać ponad 720 tys. zł. Jest szansa, że w tym roku rekord zostanie pobity, ale musi zostać spełniony najważniejszy warunek – kupujący muszą być co najmniej tak hojni jak dwaj kolekcjonerzy, którzy przed dwoma laty wylicytowali najdroższe obrazy Igora Mitoraja i Tadeusza Dominika, płacąc za każdy po 27 tys. zł. I… rzeźba „Ona” Magdaleny Abakanowicz może zostać wylicytowana za co najmniej 100 tys. zł – taką sumę już zadeklarował jeden z kolekcjonerów sztuki. – Możliwość dzielenia się talentem, jaki posiadamy, jest wspaniałą możliwością, a czas, kiedy żyjemy, mierzy się w naszych dobrych uczynkach. Dlatego doskonale pamiętam pierwszy obraz, jaki otrzymałem od Zygmunta Czyża i początek tej pięknej idei „Bliźniemu swemu…” – wspomina Emil Jurkiewicz. twarciu jubileuszowej wystawy w Rzeszowie towarzyszył świetny koncert o Bracie Albercie Adamie Chmielowskim „Być dobrym jak chleb” w wykonaniu aktorów: Jerzego Treli i Wojciecha Treli, którym przy fortepianie towarzyszył Robert Grudzień. Scenariusz koncertu według Anny Dreli został oparty na listach Adama Chmielowskiego do rodziny, przyjaciół, współbraci zakonnych oraz sióstr albertynek. W słownej opowieści towarzyszymy człowiekowi, który przechodzi kolejne etapy swego życia: od powstańca styczniowego poprzez artystę malarza, stawianego obok Józefa Chełmońskiego, Aleksandra Gierymskiego czy Jacka Malczewskiego, by w końcu stać się najczulszym powiernikiem głodnych, bezdomnych i chorych. 30 lat działalności „Bliźniemu swemu…” to także czas podsumowań i podziękowań dla tych, którzy wspierają aukcję pomocy najbardziej potrzebującym od początku. Okazjonalne grafiki otrzymali m.in.: Emil Polit, znakomity rzeszowski malarz; Władysław Ortyl, marszałek województwa; Krzysztof Motyka oraz Ludmiła Czyż, żona Zygmunta Czyża. Pięknymi Albertyńskimi Groszami Miłosierdzia autorstwa nieżyjącego już krakowskiego artysty Bronisława Chromego, obdarowani zostali ci, którzy od lat wspierają dzieło „Bliźniemu swemu…”, m.in.: ICN Polfa, Elektromontaż Rzeszów, Galeria Marzenie, były europoseł Mieczysław Janowski, TVP3 Rzeszów oraz magazyn VIP Biznes&Styl, który od początku swojej działalności, czyli od 10 lat, wspiera wystawy i aukcje obrazów na rzecz najuboższych, chorych i potrzebujących. zieła m.in.: Franciszka Starowieyskiego, Zdzisława Beksińskiego, Magdaleny Abakanowicz, Ryszarda Horowitza, Mirosława Bałki, Edwarda Dwurnika, Jarosława Modzelewskiego, Stefana Gierowskiego, Tadeusza Dominika, Katarzyny Kozyry, Rafała Olbińskiego oraz wielu innych znakomitych artystów już za dwa tygodnie będzie można licytować tradycyjnie, uczestnicząc w imprezie albo kupując online. Szczegóły wydarzenia oraz wszystkie prace z wystawy „Bliźniemu swemu…” można śledzić na www.blizniemuswemu.pl. Aukcja charytatywna odbędzie się 4 marca o godz. 10.00 w Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie.
W
Wojciech Trela i Jerzy Trela.
n
O
D
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak
muzyka 25 lat zespołu
Matragona Orkiestry Jednej Góry Maciej Harna z zespołem Matragona.
W górach rodzą się nie tylko rzeki. W dzikich Bieszczadach, spod góry Matragona, na którą nie wiedzie żaden turystyczny szlak, popłynął 25 lat temu strumień niezwykłej muzyki. Grupa pasjonatów, uzbrojona w instrumenty z różnych krańców świata, z odmiennych kultur i nawet epok, przyjechała tu z Sanoka i znalazła natchnienie. Tak narodziła się Orkiestra Jednej Góry – Matragona. Ich granie mieści się w szerokim nurcie world music. Lada dzień ukaże się ich najnowsza i zarazem jubileuszowa płyta „Anarti”.
Ze strunowych – między innymi sitar, lutnia, rawap, lira korbowa, z dętych – skuducze, okaryny, flety, a nawet fletnia Pana i huculska trembita. Do tego bębny z różnych zakątków świata: Maroka, Iranu, Indii i kilkadziesiąt idiofonów o intrygujących nazwach, jak filipiński Tugangay, indonezyjskie angklungi. Instrumenty zespołu Matragona są jak podróż po różnych zakątkach świata i kulturach. Kryją ich brzmienia, które przenikają do wydobywanej z ich pomocą muzyki. – Dlatego nasze kompozycje w jakiś sposób nawiązują do wielu kultur, chociaż nie inspirują się żadną konkretną. To muzyka autorska – podkreśla Maciej Harna, lider i założyciel Matragony, który w 1992 roku jako młody instruktor Sanockiego Domu Kultury dostał zadanie założenia młodzieżowego zespołu muzycznego. – Postanowiłem zrobić to, co było mi w tamtym czasie bliskie – wspomina. – Byłem zafascynowany różnymi kulturami muzycznymi świata, instrumentami, których parę miałem. Próbowałem zaciekawić innych grą na instrumentach, na których w Polsce mało kto na początku lat 90. grał. To było otwarte zaproszenie. Więc przyszli ludzie, którzy nie byli wprawdzie muzykami, ale muzyką się fascynowali. ojechali na warsztaty pod Matragonę, w dzikie Bieszczady, gdzie przyrodnicy zwykle obserwują wielkie drapieżniki – wilka, niedźwiedzia. Głusza sprzyja bowiem poszukiwaniu oryginalnych brzmień. Zespół szybko opracował repertuar i zaczął występować, prezentując początkowo muzykę indyjską, irlandzką, andyjską. Nie został jednak w nurcie folk na długo. Po dwóch latach przyuczania się, warsztatów, grania, Matragona zagrała godzinny koncert z własną muzyką. – Chcieliśmy, by zespół poznawał różne kultury muzyczne poprzez pochodzące z ich kręgu instrumenty. Chodziło o to, by wykorzystywać te instrumenty z pełną świadomością, ale tworzyć coś, co połączy brzmienia instrumentów z różnych stron świata, a będzie naszą autorską propozycją. To nie miał być folk, przetworzona muzyka jakiegoś kraju, grupy etnicznej, ale coś oryginalnego, nowego. Ponieważ jednak wykorzystywali instrumenty etniczne, zaczęli pojawiać się na festiwalach z muzyką folkową, a ich oryginalna muzyka została doceniona. Od pierwszego koncertu w 1994 roku Matragona zdobyła wiele nagród w konkursach ogólnopolskich. W 1999 roku otrzymała prestiżową I nagrodę w II Konkursie Muzyki Folkowej Polskiego Radia „Nowa Tradycja”. Zespół ma w dorobku kilka płyt: „Budzenie góry” (1998), „Tańce zmierzchu” (2002), „Trans Silvaticus” (2005), „Balnicki księżyc” (2012) czy indywidualny projekt flecisty zespołu Konrada Oklejewicza – „Legenda” (w wersji audio i wideo). Trzon zespołu stanowi siedem osób, większość związana z Matragoną od samego początku: Maciej Harna – lutnista, lirnik; Jacek Dusznik – perkusista; Konrad Oklejewicz – flecista; Malwina Zych-Oklejewicz – wokalistka i harfistka; Ewa Wojtyńska-Kiczorowska – skrzypaczka, Ernest Drelich-Gulek – perkusjonista; Jakub Kowalewicz – gitarzysta. Z Matragoną współpracuje wielu dodatkowych muzyków. raniu Matragony towarzyszy konkretna idea. – Z jednej strony fascynują nas niezwykle barwne i odmienne brzmienia instrumentów, a z drugiej chcemy korzystać ze spuścizny duchowej. Okazuje się, że muzyka na całym świecie ma mniej więcej ten sam cel. To, co łączy muzykę całego świata, to nie są tylko jej zewnętrzne przejawy w postaci skal, systemów rytmicznych, czy różnych barw brzmieniowych, technik gry, praktyk zespołowych itp., ale także jakaś duchowa aura, która sprawia, że nawet bardzo egzotyczna muzyka potrafi przemawiać do różnych ludzi. To dlatego, że jej celem jest przekaz emocji, a te są podobne u ludzi na całym świecie, tylko różnie wyrażane – wyjaśnia Maciej. – Jestem przeciwnikiem zamknięcia na jeden rodzaj muzyki. Człowiek dla własnego rozwoju nie powinien się zamykać, ograniczać, ulegać ksenofobii, która potrafi niweczyć także artystyczną wrażliwość. W Matragonie chcemy budzić otwartość, ciekawość. Cywilizacja, zamykając się we własnym kręgu ogranicza swój rozwój. W 2015 roku zespół Matragona przygotował autorski program muzyczny „Anarti”. Tak nazywało się plemię celtyckie, które osiedliło się ok. IV w. p.n.e. w górnym dorzeczu Sanu, Znajdowanych jest coraz więcej świadectw ich obecności w tym miejscu. – O muzyce starożytnych Celtów niewiele dziś wiadomo, dlatego repertuar, jaki przygotowaliśmy, to kompozycje będące wizją rzeczywistości, jaka mogła tu istnieć, zanim powstało miasto Sanok. Prezentowaliśmy je na naszych koncertach, m.in. na jubileuszowym. W marcu ukaże się natomiast płyta „Anarti”. Będzie ją można kupić także na stronie zespołu matragona.pl.
P
G
Fotografia Tadeusz Poźniak
Wykład
w Rzeszowie
Od prawej: prof. Stefan Chwin, dr Wergiliusz Gołąbek, Wojciech Bonowicz.
Profesor Stefan Chwin o terroryzmie i pięknie – Istnieje około 400 definicji terroryzmu. Na potrzeby wykładu stworzyłem swoją. Ułomną, tak jak wszystkie inne – mówił prof. Stefan Chwin podczas wykładu „Terroryzm i piękno. Między historią a literaturą”, wygłoszonego w Rzeszowie. Ceniony historyk literatury i pisarz przyznał, że tematyka jego wykładu to efekt obserwacji tego, co obecnie dzieje się w świecie. Profesor przypomniał o najgłośniejszych zamachach terrorystycznych w Polsce i o wydźwięku, jaki znalazły na kartach literatury. – Tak już jest, że terroryzm przestaje być terroryzmem, jeśli jest nasz – mówił.
Fotografie Tadeusz Poźniak
20
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
W
ykład spotkał się z żywym zainteresowaniem publiczności, poruszonej piękną polszczyzną profesora Chwina oraz wnikliwością przedstawionego eseju. Choć wydawałoby się, że trudno o bardziej odległe pojęcia niż terroryzm i piękno, esej profesora pokazał je w bliskim związku. Czym jest prawdziwy terroryzm? – Jeśli ktoś zabija z powodów osobistych, nie jest terrorystą, nawet jeśli wysadza się w powietrze lub strzela do tłumu. Motywy prawdziwego terroryzmu są zawsze ponadosobiste. Terrorysta zabija zawsze dla jakichś spraw ogólniejszych i jeśli zabija władcę państwa, to nie po to, by zająć jego miejsce. Podstawowym źródłem terroryzmu jest rozpacz i poczucie zupełnej bezsilności – mówił prof. Stefan Chwin. – Terroryzm jest ostateczną bronią słabych, przypartych do muru, którzy w swoim odczuciu nie mają żadnego innego wyjścia. Prof. Stefan Chwin przywoływał znane i mniej znane dzieła literackie oraz stosunek pisarzy do terroryzmu. Nawiązywał też do ważnych wydarzeń historycznych. Wspominał o „Konradzie Wallenrodzie” A. Mickiewicza i „Kordianie” Juliusza Słowackiego. – Terroryzm początku XIX wieku, o którym pisali Słowacki i Mickiewicz, miał założenia utopijne. Wiązał główne nadzieje z zamachem na władcę autorytarnego. Terrorysta Mickiewicza był kimś w rodzaju Samsona, ale z piętnem mroku duszy Kaina – mówił prof. Chwin. Bandyci z PPS-u, czyli terroryzm w latach 1904-1911 Prof. Chwin dużo uwagi poświęcił czasom, które, jego zdaniem, są białą plamą jeśli chodzi o znajomość historii oraz historii literatury: rewolucji 1905 roku na terenie Królestwa Polskiego oraz lat po niej następujących. – Gdyby dziś powstała w Polsce organizacja podobna do tej, jaką w 1904 roku powołał Józef Piłsudski – Wydział Spiskowo-Bojowy PPS-u, od razu zostałaby
wpisana przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych na listę organizacji terrorystycznych, a także na podobne listy prowadzone przez CIA i FBI. Bojowcy sami określili siebie jako organizację wykonawczo-terrorystyczną. Tylko w 1906 roku dokonano w Polsce 1245 zamachów terrorystycznych, a pod koniec rewolucji, w roku 1911, gdy impet działań zaczął słabnąć, w Polsce miały miejsce 134 zamachy. Liczba zamachowców i bombiarzy z tego okresy obejmuje setki nazwisk. Łącznie w latach 1905-1911 dokonano w Polsce ok. trzech tysiący zamachów terrorystycznych, a liczba bojowników szacowana jest na ok. osiem tysięcy. Mieli oni przeciwko sobie ćwierć miliona rosyjskich żołnierzy i policjantów – opowiadał S. Chwin. – Etos tych walk podjęła polska literatura, ale daleki on był od etosu rycerskiego. tym miejscu profesor wspomniał takie dzieła literacProf. Stefan Chwin. kie, jak np. „Para czerwona” Józefa Ignacego Kraszewskiego, „Noktur” Stefana Żeromskiego, „Płomienie” Stanisława Brzozowskiego, twórczość Bolesława Prusa, Henryka Sienkiewicza i Aleksandra Świętochowskiego. Niektórzy publicyści tamtego okresu posuwali się nawet do sugestii, że bojówkarze Piłsudskiego zapisywali się do tej organizacji z powodu zaburzeń seksualnych. Prasa socjalistyczna przedstawiała ich jako łotrów z narodowej demokracji, którzy sami stali się mordercami Polaków. Z drugiej strony przedstawiono duchowe piękno polskich terrorystów w opozycji do podłości systemu. – Jak literatura polska zmieniała terroryzm w piękno, to temat na osobną książkę – stwierdził profesor.
W
Jak o terroryzmie pisała młoda Zofia Nałkowska Jego zdaniem, najdalej posuniętą estetyzacją polskiego terrorysty i piękna ewangelicznego jest opowiadanie Andrzeja Niemojewskiego „Pan Jezus w Warszawie”, w którego kluczowym momencie autor sugerował podobieństwo między śmiercią Jezusa na krzyżu a powieszeniem socjalistycznych zamachowców: Okrzei, Krauzego i Kasprzaka na szubienicach cytadeli aleksandryjskiej w Warszawie. Co ciekawe, Niemojewski był ateistą i głosił poglądy wolnomyślicielskie i antyklerykalne. Drugą z przywołanych przez profesora książek był „Książę” Zofii Nałkowskiej. Młoda Nałkowska ukazała portret młodej inteligentki Alicji, która stopniowo przechodziła na stronę rewolucji, a jej problemem było przezwyciężenie w sobie wstrętu do fizycznej i obyczajowej brzydoty ludzi rewolucji. Zamach na prezydenta Narutowicza poparły tysiące polskich katolików
P
rof. Stefan Chwin przypomniał także „gorący” rok 1923, gdy tysiące polskich katolików poparły zamach na prezydenta Gabriela Narutowicza. Na pogrzeb mordercy – Eligiusza Niewiadomskiego, przyszło ponad 10 tysięcy ludzi. Jego grobu strzegła warta honorowa złożona z endeckich robotników, a w kościołach odprawiano manifestacyjne msze za spokój duszy zabójcy, których polscy biskupi musieli zakazać. W 1923 roku imię zabójcy – Eligiusz – nadano 300 dzieciom. – Byłymi terrorystami byli czterej premierzy Polski oraz dwóch prezydentów RP – Stanisław Wojciechowski oraz Ignacy Mościcki – opowiadał. – II RP nadawała imiona terrorystów placom, ulicom, skwerom i szkołom. Polska literatura okresu międzywojennego włączyła terrorystów do kultury masowej, czyniąc ich bohaterami opowieści sensacyjnych dla młodzieży w stylu Jamesa Bonda. – Tak już jest, że terroryzm przestaje być terroryzmem, jeśli jest nasz – spuentował prof. Chwin. – Terroryści islamscy też myślą o sobie jako o bohaterach walk i za jakiś czas na Bliskim Wschodzie staną piękne pomniki na ich cześć. Po nagrodzonym gromkimi brawami wykładzie rozpoczęła się krótka dyskusja pomiędzy prof. Chwinem, felietonistą „Tygodnika Powszechnego” Wojciechem Bonowiczem i rektorem WSIiZ Wergiliuszem Gołąbkiem. Prof. Stefan Chwin, odpowiadając na pytania publiczności, dał się poznać jako człowiek o dużej wiedzy, dystansie i poczuciu humoru. Wykład prof. Chwina odbył się w ramach II edycji cyklu wykładów popularnonaukowych „Wielkie pytania w nauce i kulturze”, realizowanego przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie pod patronatem „Tygodnika Powszechnego”.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
21
Wielokulturowe Podkarpacie
Zapomniani
bieszczadzcy Żydzi
Andrzej Potocki.
Gdyby nie synagoga leska i resztki pięciu izraelickich cmentarzy, nikt by się nie domyślił dawnej obecności Żydów w Bieszczadach – tak Andrzej Potocki rozpoczyna swój przewodnik po judaistycznym nieistniejącym świecie.
N
iegdyś świecie znaczącym. Choć liczba Żydów sięgała tu ponad 10 procent, w miastach znacznie przekraczała połowę mieszkańców. Przed 1939 r. należał do nich co trzeci majątek ziemski. Gospodarzyli z wielkopańską fantazją, kupowali tytuły szlacheckie. Adam Gubrynowicz, syn Bronisława, profesora Uniwersytetu Warszawskiego, i Żydówki Lowentoldówny, kupił od króla Hiszpanii – za 20 tys. ówczesnych dolarów – tytuł barona. Ten posiadacz kilkuset hektarów gruntów w Zagórzu, w 1928 r. wybudował w swych dobrach zamek w typie feudalnej warowni, z wieżą zwieńczoną blankami. Był to ostatni taki zamek – wspomnienie potęgi dawnej Rzeczpospolitej. Z kolei najbiedniejsi masowo emigrowali za ocean, stając się założycielami chasydzkich gett w Stanach Zjednoczonych oraz twórcami potęgi gospodarczej tego kraju. Polacy surowo osądzali Żydów, nie pozostawali jednak ślepi na źródła ich bogactwa. W opinii z końca XIX w. czytamy, iż do zalet tego narodu należy: „niezwykła wstrzemięźliwość w jedzeniu i piciu, wielka oszczędność, gorliwe starania o oświatę, bezprzykładna prawie solidarność, czyli wzajemne popieranie się (…) Pijaństwem Żydzi brzydzą się jak trucizną, pijany Żyd jest niezwykłą rzadkością. Co do oświaty wiadomo, że każdy prawie Żyd umie czytać i pisać. Rzadko się Izraelici pomiędzy sobą procesują, gdyż prawie wszystkie ich spory godzą rabini i starsi gminy. Także pod względem pobożności mogliby sobie śmiało Polacy brać ich za wzór i pobudkę do podobnej gorliwości w wypełnianiu przepisów kościoła katolickiego. Na nieszczęście wady Izraelitów są większe aniżeli ich cnoty” – podkreśla nieznany autor. Przypomina on, iż już w XVI w. Sebastian Klonowicz przepowiedział, iż Żydzi sprowadzą na Polskę wielkie klęski i przyczynią się do jej upadku. Te klęski to pijaństwo oraz zależność ekonomiczna warstw niższych, szczególnie chłopów. O tym, iż dochody z dzierżawionej Żydowi karczmy stanowiły znaczącą pozycję w budżecie szlachcica – właściciela majątku i że chłopom zabroniono pić gorzałkę w tawernach należących do innych herbowych właścicieli – autor opisu już nie wspomina. siążka Andrzeja Potockiego o Żydach to dobra okazja do refleksji nad zjawiskiem polskiej biedy, prymitywizmu i niemożności, Bieszczady zaś to region szczególny. W Lesku ma korzenie słynny cadyk Naftali z Ropczyc, który dał początek licznym dynastiom innych ważnych cadyków galicyjskich. Również Michael Schudrich, obecny naczelny rabin Polski, pochodzi z rodziny Rothów z Baligrodu. Z Sianek wywodzi się artystyczna rodzina Messerów. Zygmunt Messer (1886-1931), malarz realistycznych scen rodzajowych o tematyce żydowskiej, studiował w krakowskiej ASP. Jego brat Zygmunt (1885-1941) był rzeźbiarzem inspirowanym stylem art déco, zaś bratanek Emanuel (1914-1970) piastował w 1948 r. funkcję prezesa ZPAP w Szczecinie. Nowością w tego rodzaju publikacji są dobre, kolorowe reprodukcje ich prac. Autor podaje również nieznane informacje na temat judaistycznej architektury, w tym słynnego leskiego kirkutu, który istniał już w 1548 r. Na ten rok datowana jest najstarsza zachowana maceba. Z XVI stulecia zachowało się ich 30, z XVII w. kolejne 42. W sumie znajdziemy tam ponad dwa tysiące nagrobków. Z publikacji dowiemy się także o pokrewieństwie stylowym leskiej synagogi z synagogą Złotej Róży we Lwowie – zniszczonej w czasie wojny. Zachował się tylko portal synagogi. Autor – śladem nielicznych turystów – obejrzał go, wchodząc przez prywatne mieszkanie.
K
Andrzej Potocki, „Bieszczadzkie judaica od Sanoka po Sianki”, Wydawnictwo Książkowe, Rzeszów 2017. Tekst Antoni Adamski Fotografia Tadeusz Poźniak
24
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Ludzie biznesu
Józef Leśniak, prezes Autometu:
Z synami mogę więcej
W ubiegłym roku w Sanoku wyprodukowano i wprowadzono na rynek autobus elektryczny. Automet Electric to dzieło rodzinnej firmy, założonej w 1990 roku przez Józefa Leśniaka, byłego szefa konstruktorów w Autosanie. Zaczęło się od manufaktury i produkcji elementów z tworzyw sztucznych dla polskiego przemysłu motoryzacyjnego. Dziś Automet należy do czołówki światowych firm dostarczających linie montażowe do produkcji foteli samochodowych i jest jednym z trzech największych w Polsce producentów nadwozi autobusowych. Prezes Leśniak nie kryje dumy, że w biznes wciągnął synów – Grzegorza i Piotra. Bo rzadko zdarza się w rodzinie tak zgrane trio. Fotografie Tadeusz Poźniak
A
utomet to jedna z tych firm, która współtworzy siłę przemysłu motoryzacyjnego na Podkarpaciu. Powstała na południu regionu, gdzie ta branża ma długie tradycje. Stąd wyjeżdżały polskie autosany i przyczepy Zasław. Kiedy socjalistyczna gospodarka się rozpadła, trudności dotknęły także świetnie prosperujące niegdyś fabryki. Produkcja zamierała, a ludzi zwalniano. Niedoinwestowane przedsiębiorstwa upadały. Został jednak ludzki kapitał. Inżynierowie z ogromną wiedzą i doświadczeniem. – Oni otworzyli przede mną drzwi zachodnich firm, kiedy w latach 90. przemierzałem Europę w poszukiwaniu kontrahentów – stwierdza Józef Leśniak, prezes Autometu, jednej z firm, która wyrosła na motoryzacyjnych tradycjach Sanoku, zatrudnia 250 osób i 95 proc. produkcji wysyła na eksport.
26
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Tworzenie linii montażowych foteli samochodowych, produkcja foteli i nadwozi autobusowych oraz minibusów własnej marki, to część działalności Autometu. Przedsiębiorstwo w portfolio posiada ponad 5000 produktów, projektuje i produkuje elementy z metalu i tworzyw sztucznych dla przemysłu motoryzacyjnego, medycznego i obronnego. Realizuje także specjalne zamówienia i stale inwestuje, rozbudowując fabrykę o kolejne hale oraz przeznaczając 8 proc. rocznego obrotu na badania i rozwój. To przedsiębiorstwo rodzinne. Prowadzone przez ojca i synów, którzy są współwłaścicielami i zasiadają w zarządzie. Każdy w firmie zajmuje się innym obszarem i ma swoich klientów. Grzegorz Leśniak odpowiada za linie montażowe do produkcji foteli samochodowych oraz oprzyrządowanie specjalne, dostarczane do fabryk na ca-
Ludzie biznesu
Od lewej: Piotr, Grzegorz i Józef Leśniakowie.
łym świecie. Piotr Leśniak koncentruje się na rozwoju produkcji i sprzedaży autobusów (specjalność firmy to mikro- i minibusy). – Ja tylko gaszę pożary – żartuje Józef Leśniak, człowiek, do którego należy ostatnie słowo w firmie. Pod jego pieczą jest również kontrahent Autometu – szwedzki Dynapac Atlas Copco, lider w produkcji maszyn drogowych. To, obok francuskiej grupy Faurecia, posiadającej 270 fabryk na całym świecie, oraz General Electric Medical, najważniejszy klient sanockiej marki.
F
Od warsztatu do fabryki
irma powstała w 1990 roku, ale już w 1986 roku Józef Leśniak kupił od gminy Sanok małą działkę, na której zaczął budować warsztat. Z wykształcenia inżynier mechanik, absolwent Politechniki Rzeszowskiej (budowa maszyn) oraz Politechniki Krakowskiej (ciągniki i maszyny), którego teczka patentowa pękała w szwach, marzył o własnej działalności gospodarczej. Na początku był to niewielki Warsztat Mechaniczno-Stolarski. Cztery lata później na szyldzie pojawiła się nazwa Automet. W międzyczasie Józef Leśniak pracował w Stanach Zjednoczonych, aby zdobyć kapitał na rozwój firmy. Zatrudniając początkowo kilkunastu pracowników, Automet produkował elementy metalowe,
części samochodowe i zajmował się przetwórstwem tworzyw sztucznych. – Skoncentrowałem się na rynku samochodowym, głównie autobusów, samochodów ciężarowych, traktorów, maszyn budowlanych – wspomina prezes Leśniak. – W 1995 roku zacząłem dla nich „lepić poliestry”. Robiłem z nich maski do nadwozi, ściany przodu, tyłu, wszystkie elementy zewnętrzne. W tamtych czasach to był technologiczny przeskok. Tworzywa sztuczne zastępowały elementy tłoczone wcześniej w metalu, miały bardziej złożone kształty. – To był początek projektowania 3D. Wystarczy porównać maskę Ursusa sprzed 30 lat i obecną, by się przekonać, jaki nastąpił przeskok związany z kształtem i designem – zauważa Grzegorz Leśniak, który do firmy dołączył w 1997 roku, zaraz po studiach. Już wcześniej pomagał ojcu w biznesie i podobnie jak on ma talent do techniki. Ukończył technikum elektroniczne w Przemyślu, a następnie automatykę i robotykę na Politechnice Krakowskiej. Razem z ojcem zabiegał o pierwszych klientów Autometu. – Zaczęliśmy krążyć po Europie, pokonując w czasie jednego roku nawet 100 tys. kilometrów – opowiada Józef Leśniak. – Szukaliśmy nowych rozwiązań w produkcji, kontaktów. W tym czasie mocno rozwinęliśmy technologię termoformowania. To już nie było lepienie poliestrów, ale wykonywanie elementów do wnętrz pojazdów. Byliśmy w Polsce w tej dziedzinie pionierami.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
27
Ludzie biznesu W Automecie już wtedy powstało nowoczesne biuro konstrukcyjne, zatrudnieni zostali programiści i konstruktorzy. Firma wprowadziła do oferty fotele autobusowe oraz usługi projektowe. – Pracowaliśmy zarówno na tworzywach sztucznych, jak i na metalu. W Polsce wszystko było wtedy niszą – stwierdza Grzegorz Leśniak. – Jeżdżąc do Włoch, byliśmy zauroczeni współdziałaniem niewielkich firm. Funkcjonowało obok siebie sto podmiotów. Jeden robił frezowanie, drugi szlifowanie, inny świadczył usługi z zakresu know how. My nie mieliśmy komu zlecać podobnych usług. Nie było firm, szczególnie w naszej części Polski. Dlatego specjalizowaliśmy się w wielu dziedzinach, ponieważ musieliśmy być samowystarczalnymi. Firma rosła. – Musieliśmy dokupywać ziemię pod budowę kolejnych hal produkcyjnych przystosowanych do produkcji zabudów autobusowych oraz elementów wykończeniowych wnętrz pojazdów. Nasza działka rozrosła się poza Sanok. Część naszego terenu leży już w gminie Trepcza – opisuje prezes Leśniak.
W
Skok w Unię
2001 roku Automet wszedł na rynek producentów zabudów do minibusów na bazie Mercedes-Benz Sprinter, MercedesBenz Vario, Iveco Daily i VW LT. A rok później firma rozpoczęła produkcję elementów osłonowych do urządzeń elektrycznych dla General Electric Medical we Francji. Kolejne lata przyniosły kontrakty handlowe, m.in. z takimi firmami jak Dynapac Altas Copco i Faurecia. Za pośrednictwem tej drugiej Automet może się chwalić, że wyprodukował linie montażowe, na których montowane są fotele do większości samochodowych marek, także amerykańskich. Jak podkreślają Leśniakowie, skok w rozwoju firmy nastąpił po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej. W Automecie urządzono wtedy wielką fetę. Wszyscy pracownicy dostali po 1 euro – symboliczną przepustkę do zjednoczonej Europy. – Europa była dla nas zbawieniem – mówi prezes Autometu. – Wcześniej płaciliśmy ogromne cła za sprowadzane towary. Wszystkie tworzywa płynęły do nas przecież z Finlandii. To był trudny okres. Otwarcie rynków europejskich wszystko zmieniło. Z naszą wiedzą, umiejętnościami mogliśmy konkurować z bardzo silnymi firmami. Zyskaliśmy dostęp do ich know-how. Dzięki temu 95 proc. naszej dzisiejszej produkcji idzie na eksport. Grzegorz Leśniak dodaje, że przed Unią Europa była dla nich zamknięta: – Pamiętam, jak we wcześniejszych latach przyjmowano nas w zagranicznych firmach. Niemcy rozmawiali z nami w jakiejś stróżówce. Nie mieliśmy szans zajrzeć do zakładu, na produkcję. A potem już tak. Zobaczyliśmy, jak pracują fabryki takich firm, jak Peugeot, Faurecia. Siedem lat trwało przecieranie tej drogi.
28
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Z
agraniczne rynki dały Autometowi o wiele większe możliwości niż polski. Dostawy dla krajowych firm zapewniały początkowo byt producentowi z Sanoka, ale nie dawały szans na znaczący rozwój. – Owszem, był taki moment, że rysowała się przed nami świetlana przyszłość dzięki współpracy z Daewoo – wspomina Grzegorz Leśniak. – W 2001 roku Daewoo Motor Poland opracowało projekt samochodu dostawczego, do którego mieliśmy wykonywać elementy. Kontrakt na lata, bo tych samochodów miało być produkowanych140 tys. rocznie. Zatwierdzili nam już 12 elementów. Kilka wykonaliśmy. Ale firma upadła, a projekt kupiło brytyjskie przedsiębiorstwo LDV i zaczęło produkować samochód pod swoją marką. Leśniakowie żałują, że nie ma już polskich marek samochodów osobowych. Autobusy, auta ciężarowe to nie to samo, o wiele mniejsza jest skala produkcji. Co innego „osobówki”. To biznes, który ma ogromny wpływ na gospodarkę. Firma produkująca samochody zapewnia pracę nie tylko swoim pracownikom. W Tychach, gdzie montowane są fiaty, pracuje 5 tysięcy. A 30 tysięcy zatrudniają firmy, które z tym zakładem współpracują. – Dziś na nową markę auta osobowego w Europie nie ma już miejsca. Karty zostały rozdane – uważa Józef Leśniak. – Owszem, pojawiła się Tesla w Stanach Zjednoczonych, ale to inny kraj.
Młodszy syn bierze się za autobusy Piotr wspomina, że jako nastolatek trochę się buntował i ani myślał wchodzić do rodzinnego biznesu. Nie trwało to jednak długo. – Już pod koniec technikum doszedłem do wniosku, że chciałbym jednak pracować razem z ojcem, który wrócił ze Stanów i zaczął rozwijać Automet– opowiada Piotr Leśniak. technikum w Sanoku skończył kierunek obróbka skrawaniem i maszyny sterowane numerycznie. Miał do technicznych przedmiotów talent. Razem z kolegami zdobył tytuł Młodych Mistrzów Techniki, wygrywając ogólnopolski konkurs. Dziś może nie brzmi to imponująco, ale w czasach, kiedy większość podręczników była papierowa, ich projekt przygotowany do pracy magisterskiej był innowacyjny – zrobili obszerny przewodnik techniczny metodą komputerową z wyszukiwarką haseł. Młodzi Mistrzowie Techniki mieli zagwarantowany indeks na studia techniczne w całym kraju. Tymczasem Piotr Leśniak wybrał handel zagraniczny na Akademii Leona Koźmińskiego. – To było najlepsze rozwiązanie. Brat i ojciec byli „techniczni”, ja miałem wnieść coś dodatkowego. Studia dużo mi dały. Byłem pół roku na stypendium w Finlandii i pół roku w Stanach Zjednoczonych na Uniwersytecie w Gainesville na Florydzie. To otworzyło mi oczy. Dało wiedzę nie tylko teoretyczną, ale także umiejętności, o które
W
Ludzie biznesu trudno w polskiej szkole. W Finlandii nauka polega na studiowaniu case’ów, prezentowaniu swoich pomysłów, trenowaniu wystąpień przed grupą itp. W Stanach jest podobnie. Te wyjazdy dużo mi dały. I pomogły zwiększyć sprzedaż autobusów Autometu…
Automet Electric z myślą o przyszłości Początkowo 80-90 proc. autobusów sprzedawali do Polski. Później udało się otworzyć zagraniczne rynki. Pomogło doświadczenie i kontakty, które Piotr zdobył podczas studiów. To on pojechał promować firmę na pierwsze targi zagraniczne. – To było 3-4 lata po moim przyjściu do firmy. Targi dedykowane producentom autobusów i firmom motoryzacyjnym odbywały się w Hanowerze. Rok później, w 2010 roku, pojechaliśmy do Kortrijk w Belgii na największe w Europie targi autobusowe Busworld. Tam znalazłem dealerów, którzy do dziś są naszymi klientami. Jeden z nich jest z Finlandii – zdradza Piotr, przyznając, że w podpisaniu pierwszego kontraktu pomogła znajomość podstaw fińskiego z czasów studiów. W ostatnich latach sanocka firma produkuje ok. 180-200 miniautobusów rocznie na wiele rynków, od Skandynawii po Słowenię, także do takich krajów jak Islandia. W 2014 roku biuro konstrukcyjne Autometu zaczęło pracować nad projektem elektrycznego minibusa. Pomogło doświadczenie i zagraniczne kontakty, m.in. współpraca z Austriakami, produkującymi baterie. Elektryczny pojazd debiutował w ubiegłym roku. inibus powstał, tak jak dotychczasowe pojazdy Autometu, na bazie podwozia Mercedesa, ale już z innym silnikiem i bateriami. Na masce ma logo Automet Electric. – W skonstruowanym przez nas pojeździe został wykorzystany silnik szwajcarskiego producenta, a baterie elektryczne z przodu i tyłu minibusa pochodzą z austriackiej firmy Kreisel Electric – opisuje Piotr Leśniak. – Nasz prototyp przejechał już kilkaset kilometrów i teraz będziemy pracować nad jego seryjną produkcją. Firma proponuje miniautobus z silnikiem o mocy 120 kW lub 150 kW, baterie trakcyjne litowo-jonowe (od 40 kWh do 90 kWh). Na jednym ładowaniu, które trwa ok. 4 godzin, pojazd może przejechać nawet 200 km i jest dedykowany komunikacji miejskiej oraz transportowi lotniskowemu. Mieści się w nim maksymalnie 22 pasażerów. – Elektryczne samochody to przyszłość. Europa ma już pewne założenia dotyczące zamykania miast dla aut spalinowych, minibusy takie jak Automet Electric będą coraz częściej poszukiwane – stwierdza Piotr Leśniak. – Mamy wielu odbiorców w Skandynawii, którzy przodują we wprowadzaniu ekologicznych rozwiązań, nasz prototyp powstał także z myślą o nich. Został bardzo dobrze przyjęty na targach w Niemczech i Belgii oraz na premierze w Arłamo-
M
30
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
wie. Teraz przekazujemy go klientom do testów i spodziewamy się zamówień. To był dobry ruch. Mamy sporo zapytań dotyczących elektrycznych autobusów. Gminy mają na to dostawać pieniądze. Jeśli tak się stanie, będziemy im autobus Automet Electric sprzedawać. – Od elektrycznych samochodów nie ma odwrotu, cały świat idzie w tym kierunku – przyznaje Grzegorz Leśniak. – Nie tylko Tesla rozwija elektryczne samochody. Mocne pieniądze zainwestowało BMW, Volkswagen. Wprawdzie na razie brakuje infrastruktury, a pojemność baterii pozostawia sporo do życzenia, ale to się zmieni. W końcu kiedyś benzynę kupowało się w aptece. omysł na elektryczny autobus przyszedł od klientów ze Szwecji. To zielony kraj. Kiedy w Polsce dyskutowano, ile biopaliwa dodać do paliwa, oni jeździli na 100-procentowych biodieslach – opowiada Piotr Leśniak, podkreślając, że wypuszczenie na rynek własnej marki autobusu nie jest łatwe. Potrzebne są: dokumentacja projektowa, certyfikacje, homologacje. – Homologacje związane są z bezpieczeństwem. Osobne trzeba posiadać na: fotele, baterie, osobne na autobus w całości. A musieliśmy wyprodukować go pod marką Autometu. Nasze tradycyjne miniautobusy, mimo przebudowy, zachowują logo Mercedesa, ale w przypadku elektrycznego prototypu zmian było zbyt wiele. Z mercedesa zostało tylko podwozie, zawieszenie, układ hamulcowy. Reszta została zmieniona. – W taki projekt trzeba sporo zainwestować i to nie zwróci się w ciągu trzech lat. W Polsce odpowiednia infrastruktura powstanie pewnie za 15 lat. Ale musimy patrzeć w przyszłość – dodaje Grzegorz. – Holandia planuje od 2030 roku już nie rejestrować samochodów spalinowych. O sprzedaż Automet Electric nie martwi się ani ojciec, ani synowie. Ich marka jest już mocna. Klienci wiedzą, że Automet to wiarygodna firma.
P
Robotyzacja nie tylko dla gigantów W produkcji autobusów, które w 95 proc. są wykonywane według indywidualnych wymagań klientów, stale szuka się nowych rozwiązań, materiałów, które mają być coraz lżejsze i coraz bardziej wytrzymałe. – To się nigdy nie kończy – stwierdza Grzegorz Leśniak. – Podobnie jest w przypadku linii do produkcji foteli samochodowych. Automatyka, style zarządzania, także stale się rozwija. Dziś na rynku jest trend, by umożliwić klientowi zamawianie jak najbardziej spersonalizowanych aut. Aby tak było, linie produkcyjne musi cechować coraz większa elastyczność. Kiedyś do wyboru było 5 tapicerek, a dziś producenci chcą 25. Na linii produkcyjnej przesuwają się fotele do różnych samochodów. 15 kolorów w ciągu 1 minuty. To są zakłady JIT (z ang. just in time), tam nic się nie produkuje na magazyn. Po siedmiu godzinach fotel jest już w montowni samochodów. Zmieniają się również systemy komunikacji. Kiedyś w fabrykach wykorzystywano
Ludzie biznesu
systemy dedykowane wyłącznie przemysłowi. Dziś jest to zwykły typowy ethernet, jaki mamy w każdym komputerze. Następuje także robotyzacja. Roboty są „humanfriendly”, „humansafety”, pracują razem z człowiekiem. Kiedyś były umieszczane w zakratowanych celach, aby nie zranić pracownika. Dzisiaj mają czujniki, które sprawiają, że praca z robotem jest bezpieczna. Mamy takie roboty w oferowanych przez nas liniach montażowych. Opracowując rozwiązania produkcyjne dla fabryk, walczymy o sekundy. Inżynierowie procesu pracują nawet po 2 lata tylko nad tym, by oszczędzić 4 sekundy na produkcji siedzeń, których z linii schodzi rocznie 140 tysięcy. Przy takiej skali każda sekunda to wielki zysk.
Z rodziną nie tylko na zdjęciu
D
uża dywersyfikacja produkcji, od metalu, tworzyw sztucznych, poprzez wykonawstwo autobusów, linii produkcyjnych, to spore wyzwanie. Zarządzanie wymaga dużego wysiłku zarówno od ojca, jak i synów. Ale zapewnia też firmie bezpieczeństwo. – Gdyby tych wielu nóg produkcyjnych nie było, upadek takiego kontrahenta jak Daewoo doprowadziłby do bankructwa także nasze przedsiębiorstwo – uświadamia Grzegorz Leśniak.
– Ale nie Automet. Nawet przez kryzys gospodarczy, który branża motoryzacyjna odczuła bardzo boleśnie, przeszliśmy suchą nogą – stwierdza z zadowoleniem prezes Leśniak. – Może zarabialiśmy niewiele, ale w kłopoty finansowe nie popadliśmy. ostatnich latach produkcja sanockiej firmy wzrastała 20 proc. rocznie. Zatrudnienie utrzymuje na poziomie 250 osób. – Stawiamy na wzrost produktywności. Robotyzujemy spawanie. Zainwestowaliśmy w potężnego, 12-metrowego robota, który będzie spawał konstrukcje – opisują Leśniakowie. – Najbliższe plany inwestycyjne to rozbudowa lakierni i powiększenie fabryki o kolejne 3 tys. mkw. W przyszłym roku zapewne wkopiemy kamień węgielny. Musimy też zmodernizować cynkownię, anodownię. Cały czas będziemy też rozwijać produkcję autobusu elektrycznego. – Kto rządzi w Automecie? – usiłujemy dociec. – W dwóch udaje nam się ojca przekonać – śmieją się bracia, przyznając, że nie zawsze są jednomyślni. – Słucham synów, ale mam większe doświadczenie niż oni, dlatego ostatnie słowo należy do mnie – nie ukrywa Józef Leśniak. – Nie wtrącam się do przetargów, które wygrał Grzegorz, czy zamówień realizowanych przez Piotrka. Jak trzeba, pomogę. Ale strategiczne decyzje należą do mnie. Wiem też, że gdybym nie był z synami, na pewno Automet nie rozwijałby się na tak dużą skalę. Nikt z zewnątrz nie zaangażowałby się tak jak oni. Razem trzymamy tę firmę, dlatego jest dobrze.
W
Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl
Aneta Gieroń rozmawia...
Fotografie Tadeusz Poźniak
...z Andrzejem Szymankiem, historykiem, dyrektorem II LO w Rzeszowie.
Eugeniusz
Kwiatkowski i inwestycje COP-u przesądziły o wielkości dzisiejszego Rzeszowa
VIP tylko pyta
Andrzej
Szymanek, historyk, pasjonat dziejów Rzeszowa. Pochodzi z okolic Rymanowa, ale to ze stolicą Podkarpacia związany jest od prawie 40 lat. Były dyrektor Wydziału Edukacji Urzędu Miasta Rzeszowa, od 12 lat dyrektor II LO w Rzeszowie i ciągle aktywny nauczyciel historii.
Aneta Gieroń: 100 lat odzyskania przez Polskę niepodległości - ta data dominuje w tym roku w naszej wyobraźni, ale mnie bardziej interesuje, jak 100 lat temu wyglądał Rzeszów. Jakim miastem była dzisiejsza stolica Podkarpacia, gdy w 1918 roku Polska odzyskiwała niepodległość? To było małe, zapyziałe, powiatowe miasteczko pomiędzy Lwowem i Krakowem, w sąsiedztwie którego nawet Tarnów i Przemyśl miały większe znaczenie? Andrzej Szymanek: Warto cofnąć się w czasie do 1772 roku, kiedy do Galicji wkroczyły wojska austriackie. Pierwszy rozbiór Polski to było wielkie nieszczęście dla państwa, ale w przypadku samego Rzeszowa na pewno nie była to katastrofa. Liczne decyzje Austriaków w kolejnych latach okazały się bardzo pozytywnymi dla rozwoju miasta. Rzeszów stał się ważny z punktu widzenia administracyjnego. Galicja w 1773 roku została podzielona na 6 wielkich cyrkułów (województw). Siedzibą cyrkułu pilzneńskiego został Rzeszów. Po reformie administracyjnej w 1782 roku zwiększono liczbę cyrkułów do 18, a jednym z nich był cyrkuł rzeszowski. W jego skład wchodziło 12 powiatów, w tym powiat rzeszowski. Powiat ten liczył 6 mil kwadratowych powierzchni, a w 1860 roku zamieszkany był przez 31 737 mieszkańców w 75 gminach i 37 parafiach rzymskokatolickich. okresie zaborów Rzeszów po raz pierwszy w swej historii stał się siedzibą władz administracyjnych. Oprócz urzędu cyrkularnego i powiatowego, znajdowały się tutaj także siedziby innych instytucji i urzędów państwowych: pocztowego, budowlanych, drogowych, skarbowych, szkolnych, garnizonu wojskowego, a także sądów: obwodowego i kryminalnego. Swój „awans” Rzeszów zawdzięczał w dużej mierze
W 36
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
urzędnikom austriackim, którzy tutaj się osiedlali i szybko asymilowali z miejscową ludnością. W 1861 roku Rzeszów stał się przystankiem na linii kolejowej Kraków – Lwów, co dało kolejny, bardzo silny impuls do rozwoju miasta. Ważna była też linia kolejowa, która w 1890 roku połączyła Rzeszów z Jasłem. Lecz mimo że Rzeszów sukcesywnie się rozwijał, to rzeczywiście na tle innych miast nie wyglądał imponująco. Największym problemem Rzeszowa przed 1918 rokiem był brak przemysłu. Istniejące wówczas zakłady przemysłowe to były niewielkie wytwórnie zatrudniające po kilkadziesiąt osób. Zanim w latach 30. XX wieku pojawiły się fabryki w ramach Centralnego Okręgu Przemysłowego, było to miasto żyjące głównie z handlu? W okresie międzywojennym przemysł w Rzeszowie był niewielki. Największa firma – Wytwórnia Kuchni Polowych i Sprzętu Wojskowego „Mars” – zatrudniała około 300 osób, a w całym przemyśle zatrudnienie miało około 1600 pracowników. To niewiele, biorąc pod uwagę, że w 1936 roku Rzeszów miał 27 tys. mieszkańców. W drugiej połowie lat 20. XX wieku pojawił się pomysł zlokalizowania w Rzeszowie zakładów azotowych, ale opór społeczny był tak duży, że te ostatecznie ulokowano w Tarnowie. Rozważano też otwarcie „Stomilu”, czemu władze miasta były bardzo przychylne. Mimo to fabryka stanęła w Dębicy. Przełom nastąpił w latach 30. XX wieku. W 1937 roku powstała tutaj filia Fabryki Obrabiarek H. Cegielskiego Oddział w Rzeszowie, która uruchomiła produkcję obrabiarek, działek przeciwpancernych i przeciwlotniczych, a także pomocniczego sprzętu artyleryjskiego. Do pracy tylko w tym jednym zakładzie przyjęto około 1600 osób.
D
rugim bardzo ważnym zakładem, jaki w ramach COP w 1937 roku powstał w Rzeszowie, były Państwowe Zakłady Lotnicze Wytwórnia Silników nr 2. Produkowano w nich silniki tłokowe na licencji czeskiej firmy Walter, stosowane jako napęd lekkich samolotów szkolno-treningowych polskiej konstrukcji, takich jak RWD-8 i RWD-13, oraz silniki na licencji angielskiej firmy Bristol. Do 1939 roku zakład wyprodukował 50 silników kompletnych i 50 w częściach – to uzmysławia, jak nieprawdopodobne na tamte czasy było tempo pracy, zapał i entuzjazm wolnej Polski. PZL zatrudniały około 1300 osób i siedzibę miały… daleko poza granicami Rzeszowa, na końcu ulicy Hetmańskiej, w okolicach Lisiej Góry. Dziś brzmi to jak żart, ale proszę pamiętać, że w przedwojennym Rzeszowie granice miasta wyznaczały okolice zamku Lubomirskich. Budowa obu zakładów musiała spektakularnie ożywić gospodarczo Rzeszów, choćby ze względu na prawie 3 tysiące dobrych miejsc pracy. Statystyki mówią same za siebie. W 1936 roku w Rzeszowie mieszkało około 28 tys. osób, a w 1939 roku już 41 tys. mieszkańców. Inwestycje COP-u to był nieprawdopodobny impuls rozwojowy. W tamtym czasie do miasta zjeżdżali inżynierowie i fachowcy ze wszystkich zakątków Polski. Cała kadra inżynierska i kierownicza to była ludność napływowa, która w znacznej części na stałe wrosła w miasto. To był też czas, gdy zaczęły powstawać w Rzeszowie nowe osiedla mogące zakwaterować napływającą ludność. Zaczęto budować pierwsze bloki na osiedlu Dąbrowskiego i przy ulicy Hetmańskiej, zaś przy ulicy Poznańskiej powstało osiedle domków jednorodzinnych dla kadry inżynierskiej. To był też czas nieprawdopodobnego awansu w zarobkach. Podczas gdy zakłady „Mars” płaciły 2,2 zł dniówki, to w zakładach COP-u zarabiano 2 zł, ale na godzinę, czyli prawie 10 razy więcej, że już nie wspomnę o wynagrodzeniach dla kadry kierowniczej. Mieszkańcy Rzeszowa otrzymali wówczas ogromny zastrzyk gotówki. Co więcej, jestem przekonany, że gdyby nie inwestycje COP-u w latach 30. XX wieku w Rzeszowie, na pewno nie bylibyśmy miastem wojewódzkim od 1945 roku, a od 1999 roku stolicą Podkarpacia. I aż żal, że do dziś w Rzeszowie nie mamy pomnika Eugeniusza Kwiatkowskiego, któremu Rzeszów tak wiele zawdzięcza. Z okresu międzywojennego, oprócz inwestycji COP-u w Rzeszowie, co zasługuje na przypomnienie? ielkich inwestycji nie było. Pierwsze lata po I wojnie światowej były nieprawdopodobnie ciężkie i biedne. Warto jednak przypomnieć, że jako Rzeszów niepodległość odzyskaliśmy 1 listopada 1918 roku. Już w październiku do ówczesnego burmistrza miasta, dr. Romana Krogulskiego, docierały informacje, że powstaje Polska Komisja Likwidacyjna w Krakowie, ale i niepokojące wieści ze Wschodu o Ukraińskiej Radzie Narodowej, która ogłosiła, że przejmuje kontrolę nad wschodnią Galicją, Bukowiną i wszystkimi ziemiami zamieszkanymi przez Łemków. Dla Rzeszowa i jego mieszkańców był to nerwowy i niespokojny czas. Krogulski, adwokat, człowiek bardzo związany z Rzeszowem postanowił działać i prowadzić negocjacje z Austriakami. Sprawa była delikatna, gdyż
W
VIP tylko pyta w Rzeszowie stacjonowały jednostki wojskowe. Rozmowy z dowódcą tutejszego garnizonu doprowadziły do pokojowego opuszczenia Rzeszowa przez wojska austro-węgierskie bez broni i sprzętu wojskowego. 1 listopada 1918 roku urzędnicy w Rzeszowie składali już przysięgę odradzającemu się państwu polskiemu, a na najważniejszych budynkach w mieście pojawiły się biało-czerwone flagi. Cieszyliśmy się z wolności, ale realia były tragiczne. Przyszła sroga zima, w mieście i w okolicznych miejscowościach szalała grypa – hiszpanka, tyfus, do tego panowały bieda i głód, co jeszcze zwiększało śmiertelność. W tamtym czasie Austriacy wycofywali ze Wschodu wszystko co się dało, m.in. żywność i zwierzęta hodowlane, które to transporty rzeszowscy kolejarze zatrzymywali i nie pozwalali, by wywozić je z Rzeszowa. Żywność i krowy lokowano w miejscowościach wokół Rzeszowa, co łagodziło dramatyczną sytuację. Burmistrz Krogulski zawierał też porozumienia z dziedzicami okolicznych majątków, także z Alfredem Potockim z Łańcuta, by dostarczali do Rzeszowa żywność i opał. Po 123 latach niewoli entuzjazm w wolnej Polsce był ogromny, niestety nie mniejsza była bieda. Przez kogo ówczesny Rzeszów był zamieszkały, bo przecież określenie galicyjska Jerozolima już tylko we wspomnieniach, ale podkreśla, jak wielonarodowościowym miastem byliśmy przed laty.
W roku 1900, czyli na przełomie XIX i XX wieku, Rzeszów liczył około 15 tys. mieszkańców i dopiero w pierwszych latach XX wieku, gdy do Rzeszowa przyłączono Staromieście, Staroniwę i Drabiniankę, liczba mieszkańców wzrosła do około 20 tys. Przed wspomnianym przyłączeniem społeczność żydowska stanowiła około 50 proc. mieszkańców. Po przyłączeniach Żydzi stanowili około 30 proc. ludności miasta, nadając ton w obrębie handlu i drobnych usług. Rzeszów, wspominany jako „galicyjska Jerozolima” albo „Mojżeszów” to dowód, że Żydzi byli bardzo ważną, znaczącą częścią tego miasta, ale nie jedyną. Sporo mieszkańców stanowili też wojskowi, urzędnicy i nauczyciele, bo Rzeszów był istotnym ośrodkiem edukacyjnym. Do 1904 roku funkcjonowało tu tylko I Gimnazjum, szkoła ze wspaniałymi tradycjami, a w 1903 roku decyzja cesarza Franciszka Józefa przesądziła o budowie II Gimnazjum, czyli dzisiejszego II LO w Rzeszowie. W 1904 roku ukończono budowę II Gimnazjum według projektu inż. Bałbana z fundacji im. Jana Towarnickiego, a we wrześniu 1904 roku pierwsi uczniowie rozpoczęli w nim naukę. Żydzi zamieszkiwali okolice dzisiejszego placu Ofiar Getta? Pierwsi Żydzi pojawili się w Rzeszowie na początku XVII wieku, za czasów Mikołaja Spytka Ligęzy, i mogli się wówczas osiedlać w wyznaczonych do tego miejscach. Rzeszów miał wtedy ok. 2,2 tys. mieszkańców, 450 domów, a 7 pierwszych rodzin wyznania mojżeszowego skupiło się w okolicy dzisiejszej Synagogi Staromiejskiej przy ulicy Bożniczej.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
37
VIP tylko pyta Z czasem kolejni Żydzi osiedlali się w okolicach współczesnego placu Ofiar Getta, ale w latach międzywojennych Żydzi posiadali też swoje kamienice przy ulicy 3 Maja i Kościuszki – na pewno nie byli zamknięci w wyizolowanym kręgu. Wśród nich były osoby zamożne, związane z wolnymi zawodami, ale nie brakowało i biedoty. Miasto jarmarków i garnizonów – tak mówiono o przedwojennym Rzeszowie. Bo rzeczywiście Rzeszów miał wielowiekową tradycję jarmarków. Organizowanie jarmarków było przywilejem i dobrodziejstwem dla miasta. Na te największe, organizowane raz lub dwa razy w roku – w Rzeszowie najsłynniejszy był jarmark w grudniu, na św. Barbarę – zjeżdżali kupcy z bardzo odległych stron, z bardzo rzadkimi i wyszukanymi towarami. To był też czas, kiedy w drogie materiały i narzędzia mogło się zaopatrzyć lokalne rzemiosło. Targi lokalne odbywały się często, zazwyczaj raz w tygodniu, kiedy to do miasta zjeżdżali mieszkańcy okolicznych wsi. Dziś trudno sobie to wyobrazić, ale miasto w tamtym czasie po kolana tonęło w błocie, a dróg właściwie nie było. W okresie międzywojennym Rzeszów zarządzał około 42 kilometrami ulic, z czego tylko 8 proc. było brukowanych. Nieco ponad 40 proc. były to drogi żwirowe, a cała reszta gruntowe. Jak padał deszcz, miasto tonęło w błocie, gdy przychodziła susza, mieszkańcy dusili się w prochu i kurzu. Aż trudno w to uwierzyć, ale do zakładów PZL przy ulicy Hetmańskiej prowadziła zwykła, gruntowa droga. Jednocześnie to było miasto, które zaczęło mieć swoje wielkomiejskie ambicje.
Inwestycje COP-u obudziły aspiracje i marzenia. Dwóch wybitnych polskich architektów: Kazimierz Dziewoński i Władysław Śmigielski, w związku z przemysłowymi inwestycjami w Rzeszowie opracowało plan, który zakładał rozbudowę przestrzenną i ludnościową Rzeszowa do ok. 100-150 tys. mieszkańców do 1969 roku z możliwością adaptacji zamku Lubomirskich na potrzeby administracji wojewódzkiej. Większość zamierzeń tego planu zrealizowano w okresie powojennym. Po I wojnie światowej Rzeszów właściwie nie ucierpiał, ale II wojna światowa to była katastrofa dla miasta, które straciło 12 tys. mieszkańców, w większości ludności żydowskiej. Straty majątkowe wyniosły ok. 40 proc. i sięgnęły około 112 mln zł przedwojennych, co było ogromną sumą. Miasto w 1945 roku miał około 8 km kwadratowych powierzchni, dzisiaj to około 120 km kw. Przedwojenny Rzeszów miał też swoje rozrywkowe oblicze z kawiarniami, spacerami, nawet z kinem. Niedzielne spacery ulicą Pańską, a właściwie alejkami wokół zamku Lubomirskich, były domeną miejskiej elity, ale nie powszechnym zwyczajem. To były takie okruchy galicyjskiego dobrobytu, a i same spacery miały odrobinę inne znaczenie niż dziś. Proszę pamiętać, że obecna ulica 3 Maja, Kościuszki, Plac Farny, to były ciągi komunikacyj-
38
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
ne, po których jeździły dorożki i furmanki. Gdy ktoś podróżował automobilem z Krakowa do Lwowa, przejeżdżał ulicą Krakowską, czyli współczesną ulicą Jałowego, następnie przejeżdżał obok kościoła Bernardynów, farnego, wjeżdżał w ulicę Kościuszki, a następnie Mickiewicza – tym sposobem cały transport koncentrował się w ścisłym centrum Rzeszowa. Dlatego trudno tamte okolice uznać za spacerowe w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Przy ulicy 3 Maja była cukiernia, a w okolicy fary księgarz Władysław Uzarski miał księgarnię. Co niezwykłe, do dziś w tym miejscu można kupować książki. Rzeszów miał też kino, które działało od czasów I wojny światowej, jedno z najstarszych w Polsce – większość rzeszowian powinna je świetnie pamiętać: to legendarne, już nieistniejące kino Apollo, które na początku swej działalności nazywało się Olimpia. Wszystkie te dobra były jednak dostępne dla nielicznej grupy osób. W latach 20. XX wieku na podrzeszowskiej wsi za dzień pracy można było zarobić około 1 zł. Przez miesiąc nieco ponad 20 zł. Gdy do pracy najmował się woźnica, miał szansę dostać 2 zł dniówki. Niewiele, jeśli wziąć pod uwagę, że kilogram cukru kosztował 1,2 zł. Przedwojenny Rzeszów to też barwne wspomnienia o jego mieszkańcach. ostatnim czasie na szczęście próbuje się im przywracać pamięć. Na pewno należy do nich Nachum Sternheim, który urodził się w Rzeszowie w 1879 roku. Wychowany w tradycji chasydzkiej, był znanym żydowskim muzykiem, śpiewakiem, kompozytorem i poetą. W swojej twórczości nawiązywał do motywów tradycyjnej muzyki żydowskiej i muzyki ludowej Rzeszowszczyzny. Pisał piosenki w języku jidisz i polskim. W 1908 roku wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie pracował dla wytwórni filmowych w Hollywood, ale tęsknota nie dawała mu spokoju. W 1912 roku wrócił do Rzeszowa, gdzie w 1942 roku zginął w getcie. Wspaniałą postacią związaną z tym okresem jest też Leopold Lis-Kula, patron II LO w Rzeszowie, którą to szkołę ukończył. W 1912 roku jako jeden z pierwszych wstąpił do organizującego się w Rzeszowie Związku Strzeleckiego, w którym przyjął pseudonim „Lis”. Był ulubieńcem Józefa Piłsudskiego, uzdolnionym dowódcą, niezwykle odważnym żołnierzem. Powierzano mu najtrudniejsze odcinki walki m.in. na Ukrainie. Ciężko ranny w walkach o miasteczko Torczyn zmarł w 1919 roku i pochowany został na rzeszowskim cmentarzu Pobitno. Warto też pamiętać o adiutancie Lisa-Kuli, Kazimierzu Iranku-Osmeckim, absolwencie II Gimnazjum w Rzeszowie; uczestniku I i II wojny światowej; szefie wywiadu AK, który podpisywał kapitulację powstania warszawskiego. Za mało przypomina się też historię dr. Romana Krogulskiego, absolwenta I Gimnazjum w Rzeszowie i prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. W latach 1913-1933 był burmistrzem Rzeszowa, a po zmianie ustawy o samorządzie od 1933 do 1935 roku pierwszym prezydentem miasta. Rzeszów bardzo wiele mu zawdzięcza i to za jego czasów na dobre rozpoczęła się wielkomiejska historia miasta.
W
Jak Jola i Robert Jareccy wymyślili studyjne kino w Zatwarnicy Nie musieli niczego rzucać, żegnać się z przeszłością i wyjeżdżać w Bieszczady. Urodzeni niemal na samym krańcu południowo-wschodniej Polski – ona w Krościenku, on w Zatwarnicy, naturalnie wsiąkli w bieszczadzki klimat. W 2015 roku dodali mu powiewu świeżości i nowości: w dawnej stajni, będącej częścią parku konnego, otworzyli studyjne kino Końkret. Od tamtej pory w niewielkiej bieszczadzkiej wsi można oglądać światowe produkcje, których ze świeczką szukać w niejednym mieście. W stałym repertuarze kina są także trzy polskie filmy nakręcone przed laty w Zatwarnicy na podstawie twórczości Jerzego Janickiego.
Fotografie Tadeusz Poźniak
Do Zatwarnicy w gminie Lutowiska prowadzi poszatkowana nierównościami droga, która – o dziwo – w zimie staje się dużo bardziej przyjazna dla kierowców. Gdy pokryta jest warstwą dobrze ubitego śniegu, jedzie się po niej całkiem znośnie. Ta droga jest pewną granicą dla turystów: ci bardziej snobistyczni zawrócą, zaś ci, którzy chcą zasmakować Bieszczadów i szukają w nich czegoś więcej, pojadą dalej bez utyskiwania. Ci drudzy zawsze są mile widziani w Bieszczadach. U Joli i Roberta Jareckich także. On jest właścicielem firmy tartacznej Trebor-buk w Zatwarnicy, którą odziedziczył po ojcu. Ona – absolwentką polonistyki, podyplomowo historii i pedagogiki oraz absolwentką pierwszej w Polsce szkoły pisarzy – dwuletniego podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego UJ. Artystka o bojkowskich korzeniach. Pisze poezję, prozę i sztuki teatralne, tworzy hafty bojkowskie, wypala ceramikę, zajmuje rękodziełem artystycznym w pracowni Na dwie ręce, prowadzi warsztaty teatralne.
42
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Pasją obojga są mądre filmy – takie, o które trudno w kinach nastawionych na masowego widza. Ostatni park konny w Bieszczadach W 2012 roku kupili w przetargu park konny w Zatwarnicy, który wcześniej dzierżawili. – Był to ostatni park konny spośród kilkunastu, jakie kiedyś funkcjonowały w Bieszczadach – mówi Jola. Stali się właścicielami kilku budynków w ruinie: stajni, kuźni, stolarni i rymarni. Postanowili je ratować. Na pierwszy ogień poszła kuźnia, która była tak nadszarpnięta przez ząb czasu, że podczas deszczu brakowało misek do podstawiania pod przeciekający sufit. Następna w kolejce była stajnia. Jej fatalny stan można zobaczyć na zdjęciach wiszących na kinowej ścianie: zapadające się ściany, przegniłe bale… Jola i Robert musieli mieć dużo
Portret we dwoje
Jolanta i Robert Jareccy.
VIP B&S STYCZEÅ&#x192;-LUTY 2018
43
Portret we dwoje wyobraźni, żeby zobaczyć w tej ruinie przyszłe kino. Tej jednak im nie brakowało, ale funduszy na remont już tak, dlatego postanowili napisać projekt o dofinansowanie. Do Fundacji Karpackiej-Polska w Sanoku złożyli projekt „Rozwój firmy poprzez stworzenie sali kinowej z punktem sprzedaży rękodzieła i częścią warsztatową” w ramach szwajcarskiego programu współpracy z nowymi krajami członkowskimi Unii Europejskiej „Alpy Karpatom”. Składali go z niepewnością, obawiając się, że ich pomysł na kino w stajni może zostać oceniony jako absurdalny. Dotację otrzymali i już w 2014 roku rozpoczęli remont stajni. Większość prac wykonywana była ręcznie. – Fragment jednej ze ścian był tak zniszczony, że trzeba było go całkiem wymienić. Poza tym zostawiliśmy wszystko: ślady po gwoździach, wkrętach, słupy obgryzione przez konie czy żelazne pręty, na których wiszą lampiony – przyznają Jareccy. Pamiątki sprzed 50 lat zdobią ściany Końkretu Ściany zdobią oryginalne tabliczki z imionami koni: Slogan, Urzędnik, Mocznik, Żmudzin, Cznadel, a także wiele innych pamiątek po parku konnym. – Najstarsze tabliczki z imionami koni, malowane farbą olejną na desce, znaleźliśmy podczas remontu kuźni. Były schowane w piasku nad stropem. Tabliczka z napisem Żmudzin pochodzi z 1958 roku – opowiada Jola. – Podczas remontu nasz znajomy znalazł dwie kartki papieru, będące zapiskami wozaków. Może nie ma w nich ciekawych treści, ale dla nas stanowią bardzo cenną pamiątkę. ości intryguje autentyczna i bardzo osobliwa instrukcja BHP obsługi konia, w której wyjaśniono, jak zachowuje się koń, jak do niego podchodzić, karmić itp. Zdania w niej zawarte (np. „Koń to zwierzę z natury łagodne i jest najlepszym przyjacielem człowieka”) są na tyle ogólne i uniwersalne, że goście bawią się tymi słowami, przerabiając je na instrukcję obsługi studenta lub przedstawiciela danej grupy zawodowej. Najcenniejszą pamiątką w kinie jest oryginalna czerwona tablica parku konnego w Zatwarnicy, przechowana przez poetę Jerzego „Baryłę” Nowakowskiego. Kino Końkret wystartowało z początkiem 2015 roku. Pierwszą projekcją był film z cyklu Watch Docs, o tematyce romskiej, który zgromadził liczną publiczność. Gospodarze nie spodziewali się aż takiego zainteresowania.
G
Jerzy Janicki i filmowa przeszłość Zatwarnicy Jednak historia kina Końkret zaczyna się dużo wcześniej niż wskazuje na to data jego otwarcia. Bo czy powstałoby, gdyby kilkadziesiąt lat temu Bieszczadami nie zachwycił się Jerzy Janicki, znany pisarz, dramaturg i dziennikarz? Janicki po raz pierwszy przyjechał tu w latach 60. XX w., w okolice Cisnej, a potem wracał nieustannie, aż w końcu kupił dom w Chmielu, gdzie zamieszkał wraz z żoną, Krystyną Czechowicz-Janicką. Dom w Chmielu był ich drugim domem. Jak sam przyznawał, Bieszczady „stanowiły dla niego namiastkę wschodniej Galicji” i przebywał tam, jako że nie można było odwiedzać Kresów. Janicki napisał w Bieszczadach obszerne fragmenty scenariuszy m.in. do serialu „Dom” i „Ballady o Januszku”, oraz letnie i zimowe odcinki popularnej powieści radiowej „Matysiako-
44
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
wie”. Bieszczady były też inspiracją do jego wielu opowiadań, m.in. „Wolnej soboty”, „Kina objazdowego” i „Hasła”, na podstawie których napisał scenariusze do filmów. Wszystkie trzy zostały nakręcone w parku konnym Zatwarnicy. Ponadto w sąsiadującej z Chmielem Zatwarnicy Janicki organizował coroczne przeglądy filmów o Bieszczadach z udziałem najwybitniejszych polskich aktorów i reżyserów. Jola i Robert Jareccy dobrze znali przeszłość kupionej nieruchomości. Kiedy dojrzała w nich myśl o stworzeniu studyjnego kina, naturalne wydało się, że będą serwować widowni bieszczadzkie filmy. ajstarszym z nich jest dramat „Hasło” z 1977 roku, nakręcony przez Henryka Bielskiego, z Wirgiliuszem Gryniem, Ewą Żukowską, Mariuszem Dmochowskim i Mieczysławem Voitem w rolach głównych. Akcja toczy się w środowisku bieszczadzkich wozaków, którzy przewożą drzewa z gór w doliny i dostarczają je klientom. Podczas pracy wypadkowi ulega wozak Michał Kopera, który trafia do szpitala. Jego bliskich, bardziej niż stan zdrowia wozaka, interesuje hasło, którym zabezpieczone jest bankowe konto poszkodowanego. Film trzyma widza w emocjach aż do ostatniej minuty. Drugim jest komedia „Wolna sobota” z 1978 r., w reżyserii Leszka Staronia, i ze znakomitą rolą Wojciecha Siemiona jako Mieczysława Gawełka, wozaka parku konnego, który w pewną wolną sobotę musiał pojechać do miasta po prelegenta. W jednej ze scen Wojciech Siemion wchodzi przez drzwi stajni w zatwarnickim parku konnym. Jola Jarecka śmieje się, że obserwuje widzów, jak oglądają się podczas seansu za siebie, żeby się upewnić, czy to to samo wejście, co za ich plecami. Trzeci obraz nakręcony w Zatwarnicy na podstawie opowiadania Janickiego to dramat „Kino objazdowe” z 1986 r. Film opowiada o bieszczadzkiej wiosce, do której przyjechało kino objazdowe. Okazuje się, że mieszkańcy ruszyli na polowanie, aby naganiać zwierzynę jednemu z prominentów, więc seans zostaje odwołany, a kinooperator wyrusza w góry do domu swej dziewczyny, odciętej od świata przez zimę. W rolach głównych występują: Andrzej Pieczyński, Dorota Kamińska, Zdzisław Kozień i Marcin Troński. Oglądanie tych trzech produkcji w miejscu, w którym zostały nakręcone, dla wielu kinomanów jest najciekawszym doświadczeniem.
N
Czy kino w Bieszczadach ma sens? Po udanym starcie pojawił się pierwszy kryzys. – Kupiliśmy licencję na bardzo dobry film pt. „Wyspa kukurydzy”, gruziński kandydat do Oscara. Licencja była bardzo wysoka, a na film przyszły cztery osoby. Fakt, że musieliśmy do tego dołożyć, nie był problemem – tłumaczy Jola. – Problemem było to, że chcieliśmy prowadzić kino niszowe, a chętnych do oglądania nie było. Zaczęliśmy się zastanawiać, czy to ma sens. Dopiero rozmowa ze znajomą parą artystów – ilustratorką Jolą Richter-Magnuszewską i Maciejem Magnuszewskim z Beskidu Niskiego, uświadomiła im, że to może mieć sens. – Maciek zapytał nas, czy chcemy żyć w świecie, w którym goni się za pieniądzem, czy jednak realizować swoje plany i żyć z satysfakcją – opowiada Robert. – Odpowiedź była prosta. Od tamtej rozmowy zaczęliśmy inaczej patrzeć na nasze działania – dodaje Jola. I… w krótkim czasie wszystko się odmieniło. Do Kina Koń-
Portret we dwoje kret zaczęli zaglądać turyści i mieszkańcy Bieszczadów, zaś miejsce uznano za kultowe. – Ponieważ kino ma świetną akustykę, zaczęliśmy organizować koncerty i spotkania autorskie. Wszystko zaczęło się kręcić – mówi Jola. Do stałego repertuaru Kina Końkret, oprócz wspomnianych wcześniej filmów bieszczadzkich, należą obrazy w ramach Międzynarodowego Festiwali Filmów dla Dzieci i Młodzieży Kinolub. Od 2018 roku kino uczestniczy w Obchodach Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu na Podkarpaciu. – Odbywały się też spektakle Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie i teatru z Drohobycza – wylicza Robert. – Prezentujemy kino festiwalowe, nagradzane, często trudne w odbiorze. To nie jest kino dla każdego, ale mamy też kilkunastu pasjonatów, którzy są obecni na każdej premierze – mówi Robert Jarecki. Jola mówi, że kino zaczęło żyć własnym życiem, a wydarzenia, jakie organizują, są różnorodne. W styczniu br. do kina przyjechał Deshi Rinpoche, asystent Dalajlamy, duchowego przywódcy Tybetańczyków. Gościł on na wykładach buddyjskich u znajomych Jareckich, więc zaprosili go, aby w Zatwarnicy opowiedział o sytuacji geopolitycznej Tybetu. kinie funkcjonuje też herbaciarnio-kawiarnia Cafe Końsekwencja, serwująca pyszną kawę i różnego rodzaju herbaty. Otworzyli ją po roku działalności kina, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom gości, którzy po seansie filmowym zostawali do późnych godzin nocnych, by dyskutować. – Od kiedy powstała kawiarnia, kino zaczęło lepiej zarabiać – przyznaje Robert. Jareccy wprowadzili pewną tradycję. Artystom i gościom, którzy cechują się skromnością i pokorą, wręczają do podpisania deskę z podkową na szczęście. Jest nimi obwieszona jedna ze ścian kina. Robert nazywa ją „aleją sław”, zaś Jola dodaje, że nie każdy ją otrzymuje. – Nie wszyscy mieli w sobie tę skromność i pokorę, którą my cenimy – mówi.
cy zaczęli dzielić się opiniami, że „Hylaty” jest bardzo podobny do „Watahy” i że ściągnęłam temat, oburzyłam się. Książka jednak zbiera pozytywne opinie, co mnie bardzo cieszy. W tworzeniu „Hylatego” duży udział miał Robert, który mobilizował żonę do dokończenia powieści. Argument miał nie byle jaki – Joli marzył się piec do wypalania ceramiki. Robert był też pierwszym czytelnikiem książki i jak sam przyznaje, czytając powieść żony zarwał noc.
W Końkrecie powstała książka „Hylaty”, a Jola pisze kolejną
W chyży bojkowskiej powstanie agroturystyka
W
Atmosfera Kina Końkret inspiruje Jolę. W budynku kina najlepiej pisze się jej książki i tworzy rękodzieło artystyczne. Tu powstał „Hylaty”, a w toku jest kolejna książka. „Hylaty”, wydany przez Wydawnictwo Libra, ukazał się w 2017 roku i był powieściowym debiutem Joli. Główną bohaterką jest Czeczenka Hala, która wraz z dziećmi ucieka z trawionej wojną Czeczenii i chce przedostać się do Europy, przekraczając zieloną granicę. Podobieństwo tej historii do tragicznej historii Kamisy, która w 2007 roku w Bieszczadach straciła troje z czworga dzieci, jest zamierzone. Kilka lat temu na podyplomowym studium literackim w Krakowie Jola napisała scenariusz filmu na podstawie historii Kamisy. – Scenariusz wysłałam na konkurs Scriptpro do Szkoły Wajdy, ale nie został zauważony. Kilka miesięcy później ukazał się pierwszy sezon serialu „Wataha”. Oglądając go czułam, jakby ktoś wykorzystał pewne motywy z mojego scenariusza. Są one charakterystyczne, bo nie pasują do konwencji całej „Watahy”. Czy to zbieg okoliczności, plagiat, czy inspiracja, którą trudno udowodnić? Reżyser i wykładowca Jerzy Ridan proponował nawet, abyśmy poszli z tym do sądu. Nie chciałam, bo myślałam, że te podobieństwa są moim wrażeniem. Na podstawie scenariusza napisałam „Hylatego” – opowiada. – Dopiero kiedy czytelni-
Bojkowskie korzenie, bojkowskie hafty W twórczości Joli ważne jest też rękodzieło artystyczne, w tym haft bojkowski. Jest wnuczką Bojki, o czym dowiedziała się dopiero kilka lat temu, przy okazji tworzenia drzewa genealogicznego przez dalszą rodzinę. W 1947 roku w ramach akcji Wisła wysiedlono rodzinę babci i w ten sposób kontakt między rodzinami urwał się na zawsze. W domu Joli nigdy się o tym nie mówiło. Czy bojkowskie korzenie mają wpływ na twórczość Joli, trudno powiedzieć, ale wystarczy popatrzeć na hafty bojkowskie, jakie wychodzą spod jej ręki. – W hafcie bojkowskim każdy wzór niósł ze sobą pewien przesąd. Chronił przed chorobami, bezdzietnością itp. Na koszulach haftowano jedynie te miejsca, przez które mogły wtargnąć złe moce, np. kołnierz, rękawy, mankiety, dół koszuli. Mężczyźnie koszulę mogła haftować tylko jego żona lub matka, a z każdym krzyżykiem trzeba było zahaftować życzenie – wyjaśnia Jola. – Może to zabobon ludowy, ale kilka razy zdarzyło mi się nie sprzedać komuś koszuli, bo czułam, że ta koszula nie jest dla tego człowieka. Przykład? Jedna z koszul uszytych i wyhaftowanych przez Jolę długo nie mogła znaleźć nabywcy. A to rękawy były przykrótkie, a to rozmiar za duży albo za mały. Innych cisnęła w ramionach. Dopiero kiedy założył ją znany kompozytor Leszek Możdżer, pasowała jak ulał. Nawet zagrał w niej koncert w Bieszczadach.
J
ola i Robert wciąż mają nowe pomysły na życie w Zatwarnicy. Chcą poszerzyć działalność o agroturystykę. W tym celu kupili już bojkowską chyżę z Krościenka, w której w przyszłości będą mieszkać turyści. Chyża jest reliktem dawnego, przedwojennego Krościenka – niegdyś ciekawej miejscowości letniskowej, do której zjeżdżali letnicy z Krakowa, Lwowa czy Drohobycza i Chyrowa. W jednym z pomieszczeń chyży znaleźli ukryty stary krzyż – prosty, równoramienny, z ludowymi zdobnikami. Zdaniem Jareckich, może on pochodzić z XVII w. i tym samym datować wiek chyży. Był też pukiel blond włosów zawiniętych w gazetę z 1952 roku, pisaną w połowie w cyrylicy, w połowie w języku greckim. Ponadto Jola szykuje już kolejną książkę. Tym razem będzie to książka o Karpatach dla dzieci, z rysunkami znanej ilustratorki Joli Richter-Magnuszewskiej. Jareccy zdają sobie sprawę, że Kino Końkret, mieszczące na seansie ok. 26 osób, raczej nie będzie dochodowym biznesem, ale nie taki jest cel ich działalności. – Chcemy tworzyć miejsce, gdzie nasi goście będą się dobrze czuć. Nie prowadzi do nas żaden szyld, bo nie chcemy zaśmiecać Bieszczad reklamami; nie afiszujemy się nachalnie. Ci, którzy mają do nas trafić, trafią bez problemu – mówią.
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
POSTACIE Kościoła Dr Mariusz Krzysztofiński Historyk, pracownik naukowy Biura Badań Historycznych IPN w Rzeszowie. Zajmuje się badaniem najnowszej historii Polski, w tym funkcjonowania partii komunistycznych w Polsce w XX w. Autor kilku książek, m.in.„Nie można zdradzić Ewangelii. Rozmowy z ks. abp. Ignacym Tokarczukiem” i „Non omnis moriar. Abp Ignacy Tokarczuk we wspomnieniach”.
Rok Arcybiskupa 400 kościołów Ignacego Tokarczuka Rozmowa z dr. Mariuszem Krzysztofińskim, historykiem, autorem książek o arcybiskupie Ignacym Tokarczuku. Fotografie Archiwum IPN w Rzeszowie, Tadeusz Poźniak
Pamięta Pan swoje pierwsze spotkanie z arcybiskupem Tokarczukiem? Dr Mariusz Krzysztofiński: Stało się to niedługo po tym, jak zacząłem pracę w Instytucie Pamięci Narodowej. Jedna z pierwszych zorganizowanych przez rzeszowski oddział wystaw była poświęcona osobie abpa Ignacego Tokarczuka i połączona z dużą konferencją w 2002 roku. Wówczas miałem możliwość spotkania z nim, a także dostęp do dokumentów i fotografii, opisujących jego działalność. Wtedy też ksiądz arcybiskup otrzymał kilka koszy dokumentów wytworzonych przez Służbę Bezpieczeństwa i ukazujących, jakie kroki podejmowano wobec niego, historię inwigilacji, szykan. Jego działalność została później opisana w wydanej przez IPN książce „Biskupi niezłomni”. Już w niej bardzo widoczny był ten rys niezależności i walki, jaką stoczył, by Kościół i wierni zachowali suwerenność w trudnych warunkach PRL-u. Wystawa do dziś jest eksponowana w różnych miejscowościach. Z czasem też moich spotkań z arcybiskupem Tokarczukiem było coraz więcej. Jakie wrażenie zrobił na Panu „biskup niezłomny” podczas tych spotkań? Proszę pamiętać o ogromnej dysproporcji między nami. Biografia abpa Ignacego Tokarczuka zawiera w sobie całą XX-wieczną historię Polski. Urodził się na Wschodzie, studiował we Lwowie, przeżył II wojnę światową, cudem uniknął śmierci, później tułał się po różnych częściach kraju, zdobywając bardzo cenne doświadczenie duszpasterskie i życiowe.
48
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
POSTACIE Kościoła Z jednej strony on – biskup przemyski, członek Rady Głównej Episkopatu Polski, osobisty przyjaciel Jana Pawła II i prymasa Stefana Wyszyńskiego. A z drugiej strony – początkujący pracownik IPN-u. Wielkość arcybiskupa przygniatała rozmówcę? tóż nie. Był bardzo otwarty na świeckich. Nawet księża czasem żartowali, że świeccy mają większą łatwość rozmowy z arcybiskupem. Takiego też go zapamiętałem – serdecznego i otwartego. Nigdy nie dał mi odczuć kolosalnej różnicy życiowych doświadczeń i znaczenia. Podczas tych spotkań pojawiły się nawet żarty i sporo swobody. W 2011 roku przeprowadził Pan z arcybiskupem serię wywiadów, które złożyły się na książkę „Nie wolno zdradzić Ewangelii”. Czyj to był pomysł? Doprowadziło do niej wiele różnych zdarzeń. Także projekt badawczy IPN pn. „Represje wobec Kościołów katolickich metropolii lwowskiej”. Zacząłem wyjeżdżać do Lwowa i na Kresy, a one zawsze abpa Tokarczuka bardzo interesowały. Sam projekt również, ponieważ obejmował okres jego pracy na terenie archidiecezji lwowskiej, dotyczył też pracy jego kolegów, znajomych. Dlatego przed każdym wyjazdem na Wschód odwiedzaliśmy arcybiskupa w Przemyślu i po powrocie również, by opowiedzieć mu o tej podróży. On, będąc już wtedy w wieku bardzo sędziwym, często wracał myślami na Kresy. Do swoich stron dziecinnych, czaBiskup Ignacy Tokarczuk i Jan Paweł II. su studiów. Jak dziś wyglądają Łubianki Wyższe, gdzie się urodził? yłem tam kilka razy. To mała miejscowość, kilka kilometrów od Zbaraża. Większość osób zajmuje się tam rolnictwem. Młodzież wyjechała. Głównie do Polski. Wieś zamieszkują głównie starsi. Jest cerkiew greckokatolicka. Kościół łaciński oo. Bernardynów znajduje się w Zbarażu. Osada jest nieco na uboczu. Asfalt położono bodajże w 2011 roku. Ignacy Tokarczuk przyszedł tam na świat 1 lutego 1918 roku. W tamtym czasie większość mieszkańców Łubianek Wyższych stanowili Ukraińcy, grekokatolicy. Polacy stanowili mniejszość, wśród której wyróżniał się dość mocno rozgałęziony ród Tokarczuków. Zamożny? W tej wiejskiej społeczności byli na pewno jednymi z bogatszych. Ale w odniesieniu do standardów zbaraskich czy lwowskich już nie. Mały Ignacy biegał boso, pasał krowy i – jak jego koledzy – pomagał w gospodarstwie. Na lekcje do szkoły dzieci zaczynały chodzić dopiero w październiku, kiedy zakończyły się już prace polowe. Zamożność Tokarczuków wyrażała się tym, że podnajmowali ludzi do pracy, a ich spore gospodarstwo z dużym sadem zapewniało rodzinie spokojny byt. Ignacy Tokarczuk przyszedł na świat w roku, kiedy Polska odzyskała niepodległość. Jak historyczny kontekst wpływał na życie jego rodziny? W 1918 roku doszło do walk między Polakami a Ukraińcami o Lwów i Małopolskę Wschodnią. W wyniku zmagań tereny te znalazły się w granicach odnowionej Rzeczypospolitej Polskiej. Abp Tokarczuk opowiadał, że do 1918 roku Polacy mieszkający w Łubiankach uczęszczali na nabożeństwa do cerkwi greckokatolickiej, bo do kościoła łacińskiego w Zbarażu było daleko. Ale po 1918 roku zaczęli do Zbaraża jeździć, bogatsi zabierali na wozy biedniejszych, i już nie chodzili do cerkwi.
O
B
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
49
POSTACIE Kościoła Animozje polsko-ukraińskie były coraz bardziej odczuwalne. W czasie II wojny światowej nacjonalizm ukraiński stał się już bardzo silny. Kiedy Ignacy Tokarczuk przyjął święcenia kapłańskie, prymicyjną mszę odprawił w Zbarażu, a potem proboszcz greckokatolicki w Łubiankach Wyższych pozwolił mu odprawiać msze w cerkwi, ale pustej, w obecności jedynie brata Józefa. Biskup tęsknił za Łubiankami? Kiedy opowiadał o Łubiankach, zamykał oczy i jakby to wszystko odżywało w jego pamięci. Jakby tam był, powracał. Kiedy pojechałem na Kresy i stanąłem na środku tej wioski, poczułem się, jakbym ją dobrze znał. To dzięki opowieściom abpa Tokarczuka. Doszło nawet do takiej rozmowy z księdzem greckokatolickim. On mówił, że w czasie wojny były tam dwa bunkry UPA, a ja wiedziałem od arcybiskupa, że więcej. I potem okazało się, że moje informacje były prawdziwe. To tam narodził się lider Kościoła? Młody Ignacy Tokarczuk był typem samotnika. Dużo czytał. Modlił się. Nie potrzebował towarzystwa innych osób, aby budować własną tożsamość. Także z relacji wielu osób, które udało się zebrać, widać, że to do niego przychodziło się po radę. Był wyznacznikiem tego, co jest dobre i szlachetne. W Łubiankach do dziś znajduje się kapliczka postawiona przez rodziców abpa Tokarczuka. Stoi przed rodzinną posesją Tokarczuków. Rodzice postawili ją, kiedy Ignacy skończył 10 lat, bo wcześniej złożyli ślub, że jeśli chłopiec dożyje tego wieku, podziękują w ten sposób Matce Bożej i św. Ignacemu. Kapliczka ta odegrała dużą rolę w życiu przyszłego biskupa, bo ilekroć koło niej przechodził, zatrzymywał się na modlitwę. Mówił, że tam rodziło się jego powołanie. W dzieciństwie namiętnie czytał „Rycerza Niepokalanej” i był ministrantem u bernardynów. Do końca utrzymywał z tym zakonem bardzo dobre relacje. Po ukończeniu gimnazjum w Zbarażu, w 1937 r. wstąpił do Seminarium Duchownego we Lwowie i rozpoczął studia teologiczne na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Ale wkrótce wybuchła wojna… I alumn Ignacy Tokarczuk na własne oczy, zobaczył jaki jest komunizm. Stąd jego nieprzejednana postawa wobec komunistów po wojnie? owtarzał, że kto raz uwierzył komunistom, przegrał. Znał komunizm od strony teoretycznej i praktycznej. Był świadkiem wkroczenia Sowietów do Lwowa, represji i aresztowań, wywózek Polaków, kolektywizacji. To traumatyczne doświadczenia. W czasie tej okupacji młody Tokarczuk ukrywał się, fałszował dokumenty, udawał osobę upośledzoną, by uniknąć poboru do Armii Czerwonej. Pisał po latach, że wolał śmierć niż mundur czerwonoarmisty. Udało mu się uniknąć i tego, i wywózki na Sybir, i śmierci. To m.in. zasługa księdza Stanisława Frankla, który otoczył kleryków opieką i dbał o to, by seminarium działało w sposób konspiracyjny. Dzięki niemu w roku 1942 Ignacy Tokarczuk został wyświęcony na kapłana. Rekolekcje prowadził z nim ks. Marian Stark, który mówił, że kapłan musi być zawsze z ludem. Przyszły biskup przemyski tego właśnie chciał – być liderem ludu wiejskiego, pracować wśród rolników, troszczyć się o ich rozwój, pomagać im. Już w okresie nauki w seminarium duchownym alumn Tokarczuk dał się poznać jako człowiek „niesterowalny”, posiadający własne zdanie i umiejący go bronić. Z tego powodu nie został wysłany na studia do Rzymu. Stwierdzono, że się nie nadaje, bo zbyt zdecydowanie broni swoich racji. Swojej pierwszej parafii omal nie przypłacił życiem. Parafia Złotniki. Dziś tamten kościół jest w ruinie. A podobno był przepiękny w czasach, gdy ks. Tokarczuk został wikariuszem. O mało nie zginął tam z rąk UPA. Został na szczęście ostrzeżony. W Złotnikach zamordowano wtedy kilkunastu mężczyzn. On ukrył się, a potem z pomocą ludzi wyjechał do Lwowa. Parafianie go szanowali, gdyż służył im pomocą i radą. Dziecku z bardzo biednej rodziny podarował swoje buty, ponieważ miał dwie pary. Pisał ludziom listy do krewnych wywiezionych na roboty do Niemiec, prowadził zajęcia w ramach tajnego nauczania. Za PRL próbowano szukać haka na niezłomnego biskupa. Podczas procesu morderców ks. Jerzego Popiełuszki wypłynęły informacje, jakoby współpracował w czasie wojny z gestapo. Zadbano o artykuły w gazetach. To go zabolało? Oszczerstwem chciano podważyć zaufanie wiernych do jego osoby. Rola bpa Tokarczuka w kraju rosła. Jego głos był słyszalny już nie tylko w diecezji przemyskiej, ale także w innych częściach Polski. Do Przemyśla przyjeżdżali opozycjoniści z przeróżnych miast i środowisk, szukając wsparcia. Władza komunistyczna była wobec biskupa bezsilna. Przychodząc do diecezji, biskup powiedział, że Kościół musi być opozycją moralną wobec komunizmu. Poczynania biskupa Tokarczuka delegitymizowały ustrój komunistyczny. Czasami wręcz go ośmieszały. Znamienne są słowa biskupa, że w trakcie uroczystości milenijnych okazało się, iż naród ma przewagę nad partią, że komunistów jest mniej, że są w odwrocie. Preparowano więc na niego dokumenty? Tak. Można tu dostrzec współpracę między polskimi i sowieckimi służbami specjalnymi. Na terenie ówczesnej sowieckiej Ukrainy poszukiwano wszelkich śladów, sprawdzano jego przeszłość, wysyłano tajnych współpracowników, taką
P
50
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
POSTACIE Kościoła rolę spełniał m.in. jeden z jego kolegów gimnazjalnych. Próbowano zdobyć jakiekolwiek dokumenty, lub je spreparować, które w tej operacji dezinformacyjnej mogłyby zostać wykorzystane. Ale w obronie abpa Tokarczuka stanęło wtedy bardzo wielu księży, którzy z nim pracowali, m.in. ks. dr Wilhelm Dorożyński, który był proboszczem w Złotnikach w czasie wojny. Oskarżenie o współpracę z gestapo było perfidne. W Łubiankach Wyższych zamordowano w czasie wojny trzech kuzynów abpa Tokarczuka, który miał świadomość, że uniknął śmierci. Było to tak trudne doświadczenie, że po opuszczeniu Lwowa w 1945 roku nigdy już na Kresy Wschodnie nie powrócił. W rodzinne strony do śmierci nie pojechał. Nie chciał pojechać, chociaż go namawiano. Czy na starość uwierzył w pojednanie polsko-ukraińskie? igdy nie uogólniał w tym zakresie. Nie mówił, że rzeź to wina Ukraińców, obarczał nią banderowców – ukraińskich nacjonalistów. W rozmowach wspominał, że Ukraińcy mieli prawo do własnego państwa, ale metody, które wybrali, były najgorsze z możliwych. To była zbrodnia. Ludobójstwo. Pamięć o tym na pewno w księdzu arcybiskupie cały czas się tliła. Dlatego nie chciał jechać na dawne Kresy Wschodnie. Ale Ukraińcom niejednokrotnie pomagał. Gdy był proboszczem w diecezji warmińskiej, w parafii Gutkowo koło Olsztyna, organizował pomoc dla rodzin ukraińskich, które przywieziono tam po Akcji „Wisła”. Rozróżniał ludzi od zbrodniczej formacji. W 1945 r. najpierw trafił na Śląsk? Ksiądz Michał Rękas pomógł ks. Tokarczukowi zostać wikariuszem w parafii Chrystusa Króla w Katowicach. Jego najbliższa rodzina także wyjechała z Kresów i osiadła na Pomorzu, w okolicach Lęborka. Rok później młody ks. Tokarczuk podjął studia na KUL. Obronił doktorat z filozofii. Skończył także 2-letnie Studium Zagadnień Społecznych i Gospodarczych Wsi, z zajęciami z agronomii, etnografii, historii wsi. Bardzo nietypowe jak na księdza, ale wiedział, co robi. Te studia przydały mu argumentów do pracy wśród ludności wiejskiej. W tym okresie poznał późniejszego prymasa Polski, księdza Stefana Wyszyńskiego. W 1952 roku ks. Tokarczuk w ramach protestu zrezygnował z pracy na KUL-u i wyjechał na Warmię. Został wykładowcą Seminarium Duchownego w Olsztynie. Tam pracował przez 10 lat. Tam też poznał Karola Wojtyłę. Obaj byli entuzjastami Soboru Watykańskiego II. Jak się poznali? Bardzo zwyczajnie. Ks. Tokarczuk spowiadał w Olsztynie, w kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa. Podszedł do niego ksiądz, powiedział, że jest tu z młodzieżą i poprosił o możliwość odświeżenia się po wędrówce. To był Karol Wojtyła. Podobno władza przegapiła powołanie ks. Tokarczuka na biskupa przemyskiego? Wersje są różne. W okresie komunizmu władza świecka miała wpływ na tego typu nominacje. I jest taka opowieść, że Józef Cyrankiewicz nie zdążył podpisać dokumentów, ponieważ się zawieruszyły. Według innych, było to działanie celowe. Mogli sądzić, że wprowadzenie „niesfornego”, mającego własne zdanie biskupa do Episkopatu wywoła w nim sytuacje konfliktowe. Pewne jest, że prymas Wyszyński docenił zdecydowane poglądy i postawę ks. Tokarczuka, który jako biskup stał się jego najbliższym współpracownikiem, co nie znaczy, że zawsze się zgadzali. Za czasów Gierka uważano bpa Tokarczuka za przeszkodę w normalizacji stosunków Państwo-Kościół. Nawet Watykan zaangażował się w „uciszanie” przemyskiego biskupa. Bezskutecznie zresztą.
N
To był element gry dyplomatycznej. Watykan, analizując, ile może trwać komunizm, poszukiwał sposobu na ułożenie jakoś stosunków z komunistami. Komuniści też byli zainteresowani takimi rozmowami. Bp Tokarczuk był jednak do komunizmu jednoznacznie negatywnie nastawiony. Budował kościoły bez pozwoleń, mówił bezkompromisowe kazania, przekonywał ludzi. Był przeszkodą. Poza tym Watykan podejmował te rozmowy ponad głową prymasa Wyszyńskiego. Mogło to doprowadzić do stworzenia nuncjatury w Warszawie, ale i umniejszenia roli prymasa Polski. Komuniści wymyślali różne scenariusze, by pozbyć się Tokarczuka. Wysyłali skargi do Watykanu, którego dostojnicy w pewnym momencie zażądali od bp. Tokarczuka rezygnacji z jego duszpasterskiego programu, zmiany stanowiska wobec komunizmu. Bp Tokarczuk, zdecydowanie, odpowiedział, że tylko broni ludzi wierzących i że to strona komunistyczna ponosi winę za to, co się dzieje. Odmówił zmiany postępowania i oddał się do dyspozycji Stolicy Apostolskiej. To pokazuje, że biskupstwo nie było dla niego celem samym w sobie. Nie był „przyspawany” do funkcji. Był gotowy służyć Kościołowi niezależnie od konsekwencji. Watykan chciał się z komunistami dogadać, bo jak cały Zachód nie wierzył w koniec supremacji Rosji Sowieckiej w tej części Europy. Biskup widział to inaczej. W wielu krajach zachodnich funkcjonowało fałszywe pojęcie o komunizmie, wykreowane przez komunistyczną propagandę. Nie traktowano komunizmu jako zła. Antykomunizm bpa Tokarczuka nasilił się w drugiej połowie lat 80. Po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki. Ten mord pokazał w sposób jednoznaczny, czym jest komunizm i do czego komuniści są zdolni.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
51
POSTACIE Kościoła Biskup Tokarczuk znał ks. Popiełuszkę. Kapłan chciał wiedzieć, czy dobrze postępuje. Władze państwowe zarzucały mu bowiem buntowanie ludzi, a niektórzy hierarchowie Kościoła – ryzykanctwo i promowanie siebie. Bp Tokarczuk wsparł ks. Popiełuszkę, ponieważ był przeciwnikiem głoszenia tzw. czystej Ewangelii. Uważał, że należy ją głosić w odniesieniu do rzeczywistości, w której żyje człowiek. Częścią niej był także ustrój polityczny. Do bpa Tokarczuka przyjeżdżało po radę i pomoc bardzo wielu księży. Spotkania były bardzo dyskretne. Jedną z takich osób był właśnie bł. ks. Jerzy Popiełuszko, który od biskupa przemyskiego usłyszał, że wszystko co czyni, jest zgodne z linią Ewangelii, służy Bogu i narodowi. Pamiętam, kiedy ks. arcybiskup mi o tym opowiadał. Na ścianie jego gabinetu wisiał portret ks. Popiełuszki. Biskup wskazał na niego ręką i powiedział, że miał przyjemność z nim rozmawiać. Wielki hierarcha Kościoła z ogromnym szacunkiem mówił o skromnym kapłanie z Żoliborza. Posiadał także po nim pamiątkę – prezent od księdza Jerzego. To była figurka marszałka Piłsudskiego, którą robotnicy Huty Warszawa podarowali wcześniej ks. Popiełuszce. Spotkania z ks. Popiełuszką Tokarczuk opisał po jego śmierci w liście do ks. Teofila Boguckiego i to świadectwo zostało wykorzystane w procesie beatyfikacyjnym ks. Jerzego. Biskup cenił w ludziach odwagę. Sam też sporo jej miał, wspierając budowę kościołów, często bez zezwoleń urzędników. Na kościoły przerabiano cichcem gotowe już budynki, nocą stawiano kaplice. Żartowano, że to budowanie „metodą ignacjańską”.
Za jego czasów w diecezji wybudowano około 400 kościołów. To ewenement nie tylko na skalę Polski. Podejmując program budowy kościołów, przeszczepił pewne wzorce wypracowane w archidiecezji lwowskiej. Tam za arcybiskupa Józefa Bilczewskiego zorientowano się, że brakuje kościołów łacińskich, przez co Polacy zaczynają uczęszczać do cerkwi i z czasem się rutenizują. Aby temu przeciwdziałać, wybudowano kilkaset kościołów, co sfinansowała diecezja i fundatorzy. Bp Tokarczuk stwierdził, że w diecezji przemyskiej także potrzeba więcej kościołów, że wierni powinni mieć do kościoła nie dalej niż 2-3 kilometrów. W realiach komunistycznego państwa realizację tego zamysłu postanowił oprzeć o ludzi świeckich. Doszło do współpracy wiernych i duchowieństwa, biskupa i kurii. Ufał świeckim. Pieniądze na budowę kościoła czasami wręczał nie duchownemu, ale świeckim zaangażowanym w budowę. Budował w ten sposób Kościół żywy. Wspólnota budowała taki kościół, na jaki w danych warunkach ją było stać. Stąd na kościoły przerabiano nawet budynki gospodarcze. Z czasem jak okrzepnie, wybuduje się piękniejszy, bardziej okazały. Biskup mawiał: „Daję księdzu dwa tysiące dusz. To już jest parafia. Z resztą sobie ksiądz poradzi”. Oczywiście, warunki były trudne. Bywało, że księża mieszkali w budynkach gospodarczych, zanim te kościoły powstały. Podobno mówił: „Skoro Jezus urodził się w stajence, wy też możecie w niej pomieszkać”? Był wymagający, to prawda. Ale także wobec siebie. Jeden z jego sekretarzy wspomina, że w przeciągu kilku miesięcy tylko kilka niedziel spędzał w pałacu biskupim. Bywało, że rano wyjeżdżał z Przemyśla w okolice Tarnobrzega, tam odbywała się uroczystość, a po południu ruszał w Bieszczady. Wiele zawdzięczała mu także opozycja. Wspierał ją nie tylko duchowo, ale i finansowo. Dawni działacze opowiadają, że potrafił przekazać walizkę pieniędzy na niezależne czasopismo. ażne były nie tylko te pieniądze. Potrafił motywować do działania. Kiedy wielu biskupów zalecało ostrożność, nieprowokowanie władzy, on mówił o „dużych krokach”. Był antykomunistą i działaczem społecznym wielkiego formatu. Stał się przez to punktem odniesienia dla wielu osób z opozycji. Przyjeżdżali do niego, radzili się. Miał przez to szeroką wiedzę na temat tego, co się dzieje. Mówiono nawet, że był pasem transmisyjnym między opozycją a Episkopatem. Wraz z kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem był jednym z największych orędowników „Solidarności” w Episkopacie Polski. Relacje z opozycją musiały być dyskretne. Za opozycjonistami zazwyczaj podążała Służba Bezpieczeństwa. Tokarczuk jednak się nie bał. Spotkał się ze Zbigniewem Romaszewskim, kiedy ten był poszukiwany listem gończym i ukrywał się. Przekazywał pieniądze dla rodzin opozycjonistów, które były w bardzo trudnym położeniu. Gdy Lech Wałęsa był przetrzymywany w Arłamowie, jego żona z dziećmi zazwyczaj zatrzymywali się w Pałacu Biskupim. Marek Kamiński, osoba niezwykle zasłużona dla Solidarności w Przemyślu, mówi, że gdyby nie bp Tokarczuk, to „Solidarność” w Przemyślu i ludzie z nią związani nie przetrwaliby lat 80. Niektórych bp Tokarczuk po prostu utrzymywał. Sam podobno żył skromnie. Rozdawał prawie wszystko. Mieszkał prosto i skromnie. Kiedy przedstawiono mu kosztorys remontu Pałacu Biskupiego, stwierdził, że woli wybudować dwa kościoły w Bieszczadach. Był wielkim człowiekiem. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych, ale z pewnością są ludzie niepowtarzalni, którzy mają wielki wpływ na swoje otoczenie, na innych ludzi. Taki był arcybiskup Tokarczuk. Jego dziedzictwo jest nie tylko materialne, w postaci setek kościołów, ale także duchowe – jego myśli mogą dziś kształtować poczucie wspólnoty.
W 52
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Historia oświetlenia
W świetle naftowej lampy Prototyp lampy naftowej wynalezionej przez Łukasiewicza.
Ignacy Łukasiewicz.
Z kustoszem Krzysztofem Gierlachem, kierownikiem Działu Historii Oświetlenia Muzeum Podkarpackiego w Krośnie, rozmawia Antoni Adamski. Fotografie Tadeusz Poźniak Antoni Adamski: W filmie „Pan Tadeusz” w reżyserii Andrzeja Wajdy jest scena, gdy Mickiewicz pisze „Pana Tadeusza” przy świetle lampy naftowej, która powstała dwadzieścia lat później... Krzysztof Gierlach: W filmie Andrzeja Wajdy możemy zobaczyć lampy olejne popularne od końca XVIII wieku, a dokładniej od 1780 roku. W nowatorskiej konstrukcji Joseph Louis Proust zastosował boczny zbiornik na olej, umieszczony nad palnikiem. Rozwiązanie to posiadało wadę w postaci bocznego cienia rzucanego przez zbiornik. Kolejny przełom w jakości światła emitowanego przez lampę olejną nastąpił w 1782 roku, wraz z wynalezieniem przez Ami Arganda palnika wykorzystującego podwójny obieg powietrza, oraz zastosowaniu szkła kominka. To rozwiązanie stało się później podstawą do stworzenia palnika lampy naftowej. Lampa naftowa Ignacego Łukasiewicza w niczym nie przypomina tych późniejszych. Dlaczego? Prototyp, wykonany w 1853 roku przez lwowskiego rzemieślnika Adama Bratkowskiego, pełnił funkcję lampy laboratoryjnej i wykorzystywany był wyłącznie do celów do-
54
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
świadczalnych. Ignacy Łukasiewicz wraz z Janem Zehem, absolwentem Uniwersytetu Wiedeńskiego, testowali przy jej użyciu nowe destylaty naftowe w pracowni na zapleczu apteki Piotra Mikolascha we Lwowie. W zbiorach muzeum Podkarpackiego w Krośnie znajduje się wierna kopia tej lampy. Stworzono ją w renomowanej pracowni płatnerskiej „Thorkil” według projektu, który powstał w naszym Muzeum po analizie dostępnych materiałów źródłowych oraz po konsultacjach z autorytetami w dziedzinie historii oświetlenia. Prototyp ręcznie wykonany z blachy stalowej lutowanej mosiądzem ma regularny cylindryczny kształt i składa się z dwóch części oraz ucha. Dolną część lampy stanowi pojemnik na paliwo ze stalową wkładką, w której umocowany jest palnik ze sznurkowym knotem. W górnej – dwa rzędy otworów doprowadzają powietrze potrzebne przy spalaniu nafty. Światło pada przez niewielkie okienko przysłonięte płytką. ampę naftową o znanym nam kształcie po raz pierwszy zastosowano oświetlając salę operacyjną lwowskiego szpitala oo. pijarów na Łyczakowie w dniu 31 lipca 1853 roku. Po tym wydarzeniu szybko stała się najpopularniejszym źródłem światła. Jej rozpowszechnienie się wynikało z niskich cen nafty oraz niewielkich zmian konstrukcyjnych w istniejących już lampach olejnych. W odróżnieniu od oleju, nafta ma lepsze właściwości higroskopijne i poprzez nasiąkający paliwem knot sama kieruje się do góry. Zbiornik mógł być umieszczony poniżej palnika. Nowe, doskonalsze paliwo pozwoliło na wyeliminowanie skomplikowanych elementów lampy olejnej. Wytwórnie lamp znamy ze znaków fabrycznych umieszczanych na palniku. Znaki firmowe umieszczane na pokrętłach palników – regulujących wysokość płomienia – odnoszą się wyłącznie do producenta palnika. Chociaż wytwórca palnika mógł był jednocześnie producentem lampy, którą składano z różnych ele-
L
Historia oświetlenia Pamiętam, że do niedawna lampy naftowe wisiały w wartowniach wojskowych jako oświetlenie zapasowe na wypadek alarmu lub wojny. Jeszcze 10-20 lat temu takie lampy można było kupić w wiejskich sklepach. Kto wie, może jeszcze dziś wiszą na ścianie? ampa naftowa stała się niezawodnym sprzętem. Służyła do niedawna jako oświetlenie rezerwowe na statkach i jako sygnalizacja świetlna w zajezdniach kolejowych. Kolej polska i nowoczesna, dobrze wyposażona kolej niemiecka, dopiero w latach 80. ubiegłego stulecia zrezygnowały z lamp naftowych. Nasze muzeum pozyskało te wycofane z użytku lampy. Lampa naftowa potrzebna była właściwie wszędzie: w pałacu i wiejskiej chacie, w warsztacie i urzędzie. Tak. Różniły się one tylko dekoracją i materiałem, z którego zostały wykonane, zaś jakość emitowanego przez nie światła była taka sama. Poza walorami estetycznymi, lampy można podzielić na kategorie związane z ich budową oraz przeznaczeniem. Najbardziej efektownie prezentują się lampy salonowe, te z drugiej połowy XIX wieku z bogatą dekoracją eklektyczną. Lampy wykonane w tym okresie odznaczają się różnorodnością form zdobniczych opartych na dotychczas panujących artystycznych stylach. Korpusy lamp przybierały formy amfor, waz, kolumienek. Nadawano im kształty pełnoplastycznych scen z postaciami z antycznych mitów lub zwierząt. Ręcznie malowane dekoracje klosza odpowiadały stylowi zdobienia korpusu. Od 1890 roku do I wojny światowej w zdobnictwie dominuje Art Noveau. Stylistyka secesyjna w początkowym okresie charakteryzuje się giętkimi liniami, które później ewoluują do kształtów geometrycznych, zwiastując nadejście stylu art déco.
L
mentów. Szklane kominki i klosze powodowały rozproszenie światła, nadając mu jednolite natężenie. Pochodziły one najczęściej z hut polskich, śląskich i czeskich. Korpusy wytwarzane były głównie w wytwórniach niemieckich, austriackich, węgierskich, francuskich lub angielskich. Zainteresowanie kulturą Dalekiego Wschodu sprawiło, iż wykorzystywano jako korpusy porcelanowe i fajansowe wazony importowane z Chin, Japonii i Korei, niekiedy nawet pochodzące z XVII i XVIII stulecia. Korpusy wykonywano również z metalu: stopów cynkowych, mosiądzu, brązu, brązu złoconego lub srebra. Zdarzało się, że na korpusy przeznaczano naczynia zdobione techniką emalii komórkowej. Zatem sygnatury lub inne oznaczenia mogą wskazywać wytwórcę danego elementu – a nie całej lampy. Posiadamy w zbiorach dwie oryginalne lampy, których używał Ignacy Łukasiewicz. Stanowią przykład adaptacji neobarokowych, bogato zdobionych lichtarzy, w których zamontowano zbiorniki z naftowymi palnikami. Są one – obok nielicznych zachowanych mebli – pamiątkami z dworu Łukasiewicza w Chorkówce. Jakie jest znaczenie oświetlenia naftowego? ynalazek Ignacego Łukasiewicza był ewenementem w dziejach historii oświetlenia. Rozpowszechnił się w ciągu zaledwie 2-3 lat i funkcjonował jako główne źródło światła do 1890 roku, a nawet do II wojny światowej. Rozpowszechnienie elektryczności natrafiało bowiem na poważne przeszkody nawet w 1. połowie XX wieku. W miastach niewielkie elektrownie lokalizowano w centrum, wśród budynków mieszkalnych. Natomiast na wsi, przy rozproszonej zabudowie, problemy były dużo większe. W latach 30. ubiegłego wieku lampy naftowe oświetlały pałace i dwory oddalone od miasta. Powszechna elektryfikacja wsi zakończyła się dopiero w latach 60. XX wieku.
W
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
55
Historia oświetlenia
N
Art déco zdobił już chyba lampy elektryczne. ie tylko. Podobnie jak w 1854 r., producenci lamp olejnych przystosowywali je do nowego rodzaju naftowego oświetlenia, tak więc w przypadku lampy elektrycznej jej konstrukcja do lat 20. XX wieku przypominała wyglądem swoją naftową poprzedniczkę. Niedawno, bo w 2012 roku, muzeum pozyskało niezwykle cenną kolekcję 130 lamp elektrycznych od Ireny Huml-Bacz, profesor historii sztuki z Warszawy. Są to lampy wykonane w latach 1895-1940, będące doskonałym przykładem ewolucji zarówno stylistycznej, jak i konstrukcyjnej. Nasze muzeum posiada jedną z najcenniejszych na świecie kolekcji z dziedziny historii oświetlenia. Liczy ona ponad 2000 eksponatów, z czego zdecydowaną większość stanowią niezwykle dekoracyjne lampy naftowe. A te czysto użytkowe? To lampy gospodarcze i techniczne. Najczęściej pozbawione zbędnych ozdób. O ich prostej budowie decydowała czysta funkcjonalność. Począwszy od 1854 roku do początku XX wieku ich wygląd nie zmienił się. Stosowano tylko coraz nowocześniejszy typ palnika: najpierw sznurkowy, później szczelinowy, na pierścieniowym skończywszy. Jak niezawodne były lampy naftowe świadczy fakt, iż w latach 20. XX wieku używano ich jako reflektorów samochodowych. Posiadamy w naszych zbiorach egzemplarze pochodzące z ekskluzywnego francuskiego automobilu marki De Dion Bouton. Lampy naftowe długo służyły jako lampy rowerowe i powozowe. Ich budowę dostosowano do funkcji. Reflektor z lustrem odblaskowym znajdował się z boku. Komorę spalania osłonięto metalowym kloszem i kominkiem, które zabezpieczały płomień przed deszczem i śniegiem. Przyścienną lampę okrętową wyposażono w nowatorski, niezwykle skuteczny system dwupierścieniowy, utrzymujący ją w pionie, niezależnie od wychyłów statku. Piecyki i podgrzewacze są kolejnym dowodem szerokiego zastosowania nafty. Pełniły funkcję źródła światła, a równocześnie emitowały ciepło. Płomień powstający ze spalania nafty znalazł również zastosowanie w urządzeniach służących do sterylizacji instrumentów medycznych i przyrządów kosmetycznych. Nie mówiliśmy dotąd o samym paliwie: nafcie. rzed 1854 rokiem destylaty ropy naftowej używane były do celów oświetleniowych, np. rozjaśniały ulice Pragi i Drohobycza już od lat 1816-1817. Destylaty te mogły być używane tylko i wyłącznie na otwartej przestrzeni. W czasie spalania emitowały szkodliwe substancje, które mogły powodować zatrucia. Ignacy Łukasiewicz i Jan Zeh uzyskali całkowicie bezpieczne paliwo. Ich epokowy wynalazek spowodował wzrost wydobycia ropy naftowej oraz jej destylacji w powstających rafineriach. W związku z tym odkryciem obszar sięgający od Limanowej i Gorlic aż po Borysław (obecnie na Ukrainie), dotychczas jeden z najuboższych, stał się naftowym eldorado. W drugiej połowie XIX wieku na wspomnianym obszarze funkcjonowało oświetlenie gazowe, które znalazło zastosowanie głównie w miejskich obiektach użyteczności publicznej. (Chociaż rzadko oświetlano gazem wnętrza z powodu możliwości zatruć oraz konieczności montażu kosztownej instalacji). W tej dziedzinie przodowali Anglicy i Francuzi.
P
56
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
W 1856 roku powstała także gazownia w Warszawie. Pierwsze latarnie gazowe miały zainstalowane wewnątrz metalowe rurki z palnikiem, u wylotu którego zapalano uchodzący z nich gaz. Później wprowadzono palnik Arganda oraz tzw. koszulki Auera. Były to woreczki z bawełnianej siateczki, nasycone niepalnymi związkami toru i cezu. Nasadzone na wyloty palnika podczas spalania gazu rozżarzały się do białości, dając jasne światło. Oświetlenie gazowe jest dzisiaj turystyczną atrakcją. Możemy je spotkać m.in. w kramach krakowskich Sukiennic oraz na uliczkach Ostrowu Tumskiego we Wrocławiu. Muzeum Podkarpackie w Krośnie nazywane jest często „Muzeum lamp naftowych”. Co dało początek tej kolekcji? asze muzeum od początku swej działalności, tj. od 1954 roku, gromadzi eksponaty z dziedziny historii oświetlenia, w tym związane z Ignacym Łukasiewiczem i przemysłem naftowym. W skład naszych zbiorów wchodzą głównie lampy naftowe, ale także olejne, gazowe i elektryczne. Posiadamy również dużą kolekcję świeczników, latarni i lamp świecowych, oraz eksponatów pośrednio związanych z nieceniem bądź podtrzymywaniem ognia. Ponadto w Dziale Historii Oświetlenia znajduje się kilka tysięcy dokumentów i zdjęć archiwalnych oraz liczne materiały kartograficzne związane początkami polskiego i światowego przemysłu naftowego.
N
Nie oceniam i nie moralizuję. Chcę wierzyć w Waszą niewinność! Z Magdą Louis, powieściopisarką z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak
Magda Louis, rzeszowianka, która przez lata kojarzona była z „Tygodnikiem Żużlowym”, „Speedway Star” i „Evening Star”, a w 2005 roku zachwyciła swoim opowiadaniem „Studnia” Jerzego Pilcha i została wyróżniona w ogólnopolskim konkursie Polityki „Pisz do Pilcha”. W 2010 roku ukazała się jej debiutancka powieść – „Ślady hamowania”, dwa lata później „Pola”, a „Kilka przypadków szczęśliwych” w 2014 roku ugruntowało jej pozycję na rynku wydawniczym i zamknęło ponad 20-letni okres życia spędzony na emigracji. W 2016 roku ukazała się jej czwarta książka w całości napisana w Polsce, „Zaginione”, wydana przez „Świat Książki”. W lutym 2018 r., nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka, ukazała się opowieść dokumentalna „Chcę wierzyć w Waszą niewinność”. Zbiór reportaży jest mocnym powrotem do brytyjskich realiów. Sama Magda Louis okazała się wnikliwą, zabawną, a przede wszystkim bardzo sprawną obserwatorką, która plastycznie odmalowała swoich bohaterów, umiejętnie wykorzystując specyfikę językową każdego z nich, dzięki czemu czytelnik czuje się niemal uczestnikiem opisywanych zdarzeń.
Aneta Gieroń: Na początku lutego ukazała się Twoja najnowsza książka „Chcę wierzyć w Waszą niewinność”… i udało Ci się zaskoczyć formą oraz treścią. Dotychczas wydałaś cztery powieści: „Ślady hamowania”, „Pola”, „Kilka przypadków szczęśliwych”, „Zaginione”, ale to były powieści obyczajowe. W piątej książce zmierzyłaś się z literaturą faktu. Skąd ta zmiana? Magda Louis: Dojrzewałam wraz z pisaniem moich kolejnych książek i chyba potrzebowałam zmian. Można się oczywiście zastanawiać, która Magda, czy ta, która napisała „Polę”, a może jednak ta ze stron „Chcę wierzyć w Waszą niewinność”, jest najbliższa tej Magdy prawdziwej?! Czytelnikom pozostawiam ocenę, w której pisarskiej odsłonie cenią mnie najbardziej. W różnorodności poczułaś się na tyle dobrze, że jeszcze czymś nas zaskoczysz? Bardzo bym chciała. W mojej głowie nieustannie snuje się dobra komedia. Żyjemy w czasach, gdzie potrzeba nam sporo dobrego, inteligentnego humoru, a to są treści, w których dobrze się czuję. Coraz częściej myślę o satyrze, albo być może założeniu bloga, na którym mogłabym publikować śmieszne historie z cyklu „Stara Pilarska”, których namiastkę prezentuję niekiedy na moim funpage’u na FB. Pociągają mnie też scenariusze i wiele bardzo różnych innych pomysłów. Na pewno nie chcę zamykać
60
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Literatura faktu się na nieznane mi dotąd doświadczenia literackie – jestem na tyle młoda, że chcę próbować różnych gatunków. Moim wielkim marzeniem jest napisanie dużej powieści obyczajowej – takiej, w której za 100 lat ktoś miałby szansę jak w lustrze zobaczyć obraz społeczno-obyczajowej Polski w drugiej dekadzie XXI wieku. Mówię to jako entuzjastka „Lalki” Bolesława Prusa, którą uważam za powieść genialną. Po lekturze „Chcę wierzyć w Waszą niewinność” powiedziałabym, że odezwał się w Tobie dziennikarski temperament i reporterska zadziorność. Bardzo prawdopodobne, tym bardziej że nie chcąc nikogo wprowadzać w błąd, wydałam tę książkę pod swoim prawdziwym nazwiskiem – Magda Louis. Poprzednie powieści opatrzone były pseudonimem literackim Magdalena Zimny – Louis. W rzeczywistości nigdy się tak nie nazywałam, a Zimny to nazwisko mojego taty, moje panieńskie odmieniało się, czyli byłam Zimna, a od 1992 roku Louis. Magda Louis na okładce ostatniego zbioru opowiadań ma też ścisły związek z ich treścią?
K
siążka prowadzona jest w pierwszoosobowej narracji, jest utkana z moich wspomnień i zapisków z czasów, gdy pracowałam jako tłumaczka w brytyjskim wymiarze sprawiedliwości i wszędzie tam występowałam jako Magda Louis. Gdyby kiedykolwiek ktoś chciał sprawdzić, czy rzeczywiście zawodowo brałam udział w przesłuchaniach i procesach, moje nazwisko, właśnie takie, zachowało się w archiwach policyjnych i sądowych. Bardzo mi zależało, żeby ta książka była na wskroś prawdziwa, udokumentowana, nie wyobrażałam sobie, bym mogła się na niej podpisać swoim pseudonimem literackim. „Chcę wierzyć w Waszą niewinność” to zbiór jedenastu opowiadań – przejmujący zapis polskich historii na brytyjskiej emigracji. Według jakiego klucza dobierałaś opowieści, których byłaś świadkiem na przestrzeni około 7 lat, gdy pracowałaś jako tłumaczka? Zależało mi na uniwersalizmie tych historii – opisałam przestępstwa, które ludzie popełniają pod każdą szerokością geograficzną, z każdym paszportem, nie tylko Polacy na emigracji w Wielkiej Brytanii. Bardzo istotnym elementem, właściwie drugim bohaterem tej książki, jest tło historyczne i zasady funkcjonowania brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Chciałaś podkreślić, jak w dojrzałej demokracji, a taką jest Wielka Brytania, system policyjno-sądowy może być sprawnie działającą maszynerią z dużym poszanowaniem dla człowieka, bez względu na to, czy jest on obywatelem brytyjskim, czy też nie? Zależało mi, by pokazać, że zarówno brytyjska policja, jak i sądownictwo pełnią rolę służebną w stosunku do obywateli. Kodeks obowiązujący policjantów jasno określa uprawnienia policji, jednocześnie nie ograniczając praw obywatelskich. Podziwiałam szacunek, z jakim traktowano osoby, które weszły w konflikt z prawem, bez względu na rodzaj przestępstwa, narodowości czy status społeczny. Od momentu aresztowania po wyrok. Przemoc i arogancja nie są rzadkością na polskich komisariatach, jednak w Wielkiej Brytanii prawie się to nie zdarza, trzeba dodać – już się nie zdarza, bo jeszcze w latach 80. było różnie. Polacy, którym brytyjski sąd wyznaczył karę więzienia, w większości przypadków prosili ustami swoich adwokatów o pozwolenie odbycia kary w Anglii, robili wszystko, by nie być odesłanymi do Polski. Książka jest zapisem Twoich bardzo różnych doświadczeń z pracy tłumacza, gdzie byłaś uczestnikiem przesłuchań osób podejrzanych o kradzieże, podglądactwo, molestowanie nieletnich, pobicia, morderstwa, ale w wielu przypadkach te osoby po raz pierwszy w życiu wchodziły w konflikt z prawem. Alkohol. To on był zazwyczaj początkiem nieszczęść w większości opisanych przeze mnie historii i bardzo mocno to podkreślam, zawsze. Alkohol miał też swój udział w historii Marty Sobczak, bestialsko zamordowanej przez męża, co opisałam w rozdziale „Miłość”. To było jedno z tych zdarzeń, po którym bardzo długo nie potrafiłam się wyciszyć, a właściwie szczątki tamtych obrazów wciąż do mnie wracają. Znałam oboje bohaterów, przez około dwa lata ich historia wracała do policyjnych akt – z pozoru szczęśliwe, młode małżeństwo, całkiem dobrze radzące sobie na emigracji i coraz większa frustracja narastająca w tamtym mężczyźnie. Pojawił się alkohol, przemoc, na końcu brutalne zabójstwo, kiedy próbowała od niego odejść. Równie dramatyczne były historie molestowanych albo bitych dzieci, których matki nie potrafiły odejść od partnerów, mimo że ci byli sprawcami „piekła na ziemi” dla tych maluchów. Trzeba podkreślać i wszystkich uczulać – niebezpieczeństwo przychodzi zazwyczaj ze strony osób, które znamy, z kręgu najbliższych znajomych czy rodziny. Wszyscy zabójcy, z którymi miałam do czynienia zawodowo, znali swoje ofiary, mężowie zabili żony, matka dziecko, kolega kolegę, itd. Dziś sugeruje nam się, że zagrożenie przyjedzie do nas przebrane za emigranta, że będzie to ktoś obcy, nielegalnie stąpający po naszym podwórku, tymczasem jeśli ktoś nam teoretycznie zagraża, to pewnie jest to osoba z naszego najbliższego otoczenia.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
61
Literatura faktu Na przekór złu tytuł książki nosi tytuł „Chcę wierzyć w Waszą niewinność”. Wierzę w człowieka. Nie oceniam i nie moralizuję – to nie była i nie jest rola tłumacza. Każdy jest niewinny, dopóki nie zostanie mu udowodniona wina oraz nie zostanie skazany prawomocnym wyrokiem sądu. Moje rozliczne kontakty z osobami skonfliktowanymi z prawem zaczynały się na posterunkach policji, gdzie absolutnie nie można było przesądzać o winie człowieka. Sam tytuł powstał przy udziale Anny Deręgowskiej, szefowej działu literatury polskiej w Wydawnictwie Prószyński Media, która namówiła mnie do napisania tej książki, za co bardzo jestem jej wdzięczna. Kolejna kobieta w Twojej twórczości. Bo nie da się nie zauważyć, że w ostatniej książce, ale w poprzednich również, kobiety są jasną stroną świata, a mężczyźni kompletnie za nimi nie nadążają, albo są sprawcami nieszczęść. Może tylko drobnego złodziejaszka Grzesia, który odmienił swoje życie, można polubić. To próba zaklinania rzeczywistości, w której, czy to się nam podoba, czy nie, ciągle jednak rządzą mężczyźni?!
S
potkałam i ciągle spotykam wiele wspaniałych kobiet, przenikają do mojej twórczości i po prostu chwalę się nimi. Mężczyźni łamią prawo znacznie częściej niż kobiety. Na izbach zatrzymań i salach sądowych spotkałam ich zaledwie kilka, przeważnie oskarżonych o kradzież sklepową, zaniedbanie dzieci czy trudniących się najstarszym zawodem świata. Kobiety z moich sądowych wspomnień nie mordowały, nie biły, nie były agresywne po alkoholu, nie stosowały przemocy. Zazwyczaj były motorem zmian na lepsze, a jednocześnie stawały się ofiarami i latami tkwiły w toksycznych, pełnych przemocy związkach. Często mnie to zastanawiało, bo w Wielkiej Brytanii matka z dziećmi, która jest ofiarą, może liczyć na szybką pomoc ze strony różnych instytucji i jeśli tylko chce, uwolni się od swojego kata i zapewni dzieciom pomoc i bezpieczeństwo. Mimo to wiele kobiet wybierało życie z oprawcą, nawet jeśli groziła im utrata dziecka, bo tutaj system nie czeka zbyt długo. Kobiety wycofywały swoje zeznania z nadzieją, że ich mężczyzna w końcu okaże się lepszy, że przestanie pić i bić, poza tym bały się samotności, tego, że sobie w pojedynkę nie poradzą finansowo. Współczesne kobiety, jakkolwiek silne, wykształcone i niezależne, gdy przychodzi do relacji kobieta – świat, są w stanie góry przenosić, ale w relacji kobieta – mężczyzna często stają się bezradne i bezbronne. To pewnie można wytłumaczyć procesami biochemicznymi, jakie zachodzą w naszym mózgu, a może miłość jest dla nas najważniejsza?!
Jednym z najpiękniejszych opowiadań, jakie znalazły się w tej książce, jest „Nina”. Historia Twojej przyjaźni z pewną Holenderką… Dlaczego zdecydowałaś się zawrzeć w tym tomie ten nie do końca pasujący do całości portret? Chciałam podarować drugie życie Ninie. To była wspaniała, nietuzinkowa, piękna kobieta, tłumaczka, władająca płynnie trzema językami, której już nie ma, a za którą nadal tęsknię. Miałam to ogromne szczęście, że ją poznałam – szaloną, holenderską Żydówkę z węgierskimi i kazachskimi korzeniami, błyskotliwą, inteligentną, świetnie wykształconą, cytującą Wisławę Szymborską, bez cienia akcentu powtarzającą polskie słowa i… tak przejmująco samotną w swojej doskonałości. Jej życie to materiał na czterotomową powieść, ja opisałam tylko ostatni etap jej życia, który zakończył się tragiczną śmiercią. Wiele osób, które czytały to opowiadanie, natychmiast ją polubiło, wiele osób zafascynowała, więc chyba udał mi się jej literacki portret. Nie wiem, czy to przypadek, ale gdy do 2014 roku na stałe mieszkałaś w Wielkiej Brytanii, Twoje książki były bardzo polskie. Od 4 lat jesteś związana na stałe z Rzeszowem i wydałaś najbardziej brytyjską ze wszystkich swoich dotychczasowych powieści. Tęsknota czy może zamknięcie brytyjskiego rozdziału? Pierwsze trzy książki: „Ślady hamowania”, „Pola”, „Kilka przypadków szczęśliwych” pisałam w korytarzach izb zatrzymań, w salach sądowych, czyli w całym zgiełku brytyjskiego życia, a jednocześnie były one pełne ciepłych relacji, a przede wszystkim humoru. Teraz z sentymentem wróciłam do brytyjskiej pracy tłumacza, choć jestem przekonana, że już nigdy nie mogłabym jej wykonywać. To było dla mnie ogromne obciążenie psychiczne, którego nie chciałabym już przeżywać. Ta praca zabierała mi też wiele cennych chwil z życia, gdy większość wieczorów, weekendów i świąt spędzałam w policyjnych izbach zatrzymań, bo nie miałam serca odmawiać tłumaczeń, a przecież nie ma dni wolnych od przestępstw. To oznacza, że historii i wspomnień na kolejny tom raczej nie zabraknie? Czy będzie kontynuacja „Chcę wierzyć w Waszą niewinność”, nie wiem. To zależy do wydawnictwa. Materiałów i historii mam na co najmniej sześć kolejnych tomów. A następna moja książka? Jest już gotowa! „Sonia” ukaże się jeszcze w tym roku, w „Świecie Książki” i mam nadzieję, że jej premiera odbędzie się na II edycji Świątecznych Targów w Rzeszowie, które są zaplanowane w ostatni weekend listopada 2018 roku. Powieść trudna, po części oparta na faktach, bo znów zaczerpnęłam ze swoich zawodowych doświadczeń, opowiadająca o pedofilii i zaniechaniu, ale zbalansowana postaciami bohaterów, którzy wnoszą do historii dużo jasnego światła.
62
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
BĄDŹMY szczerzy
Oby dziadek miał rację!
JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI Śledząc awanturę wywołaną przez izraelskich polityków w 73. rocznicę wyzwolenia więźniów niemieckiego obozu zagłady Auschwitz, w związku z nowelizacją polskiej ustawy o IPN, odnoszę coraz bardziej nieodparte wrażenie, że świat zwariował. Bo jak to jest możliwe, że państwo izraelskie odmawia państwu polskiemu prawa do obrony swego dobrego imienia, a liczne środowiska opiniotwórcze w Europie i na świecie temu przyklaskują? Wygląda wręcz na to, że to niemal ostatni moment, aby wreszcie zacząć odkłamywać najnowszą historię, której akurat Polska nie musi się w najmniejszym stopniu wstydzić. Wręcz przeciwnie. Pewnie ta dopiero co znowelizowana ustawa będzie jeszcze zmieniana, doprecyzowywana, czy coś tam jeszcze... Ale najważniejsze, że wreszcie jest. A że stała się od razu solą w oku w Europie i nie tylko? Cóż, właściwie poza Polską nie ma chyba w Europie państwa, które w sprawie relacji z hitlerowskimi Niemcami nie miałoby czegoś za przysłowiowymi uszami. I chyba jest tak, że te nasze czyste uszy u niektórych wywołują spory dyskomfort. W Polsce wszyscy to wiemy i nie trzeba nic udowadniać, bo żyjące aktualnie nad Wisłą pokolenia mają jeszcze żywy kontakt z pokoleniem wojennym. Ale następne będą już w innej sytuacji – im pozostanie literatura, teatr, film, wyniki badań naukowych. Wszyscy w Polsce to wiemy, ale niestety, nie bra-
kuje takich, którzy dla jakiegoś mitycznego „świętego spokoju” gotowi są własny naród poddać swego rodzaju moralnej miniaturyzacji. Taki na przykład poseł Marcin Święcicki, który w swoim życiu zdążył być nawet sekretarzem Komitetu Centralnego PZPR (teraz jest w PO) powiedział publicznie w dyskusji telewizyjnej: „Nie budowaliśmy obozów śmierci, ale mordowaliśmy Żydów”. Żadnych kwantyfikatorów typu „niektórzy z nas”, „degeneraci”, „niechlubne wyjątki”. Po prostu – „mordowaliśmy” – my, Polacy, naród. Podobnie Włodzimierz Cimoszewicz, były premier niestety, za czasów PRL też komunistyczny aparatczyk. W studiu Polsatu zaskoczył mnie, uchodzący za wybitnego historyka, prof. Andrzej Żbikowski: „Najlepszą strategią ratowania się był obóz koncentracyjny, a nie ukrywanie się i zdanie się tylko na pomoc Polaków”. Jak się słucha takich opinii, to ma się wrażenie, że granice absurdu nie istnieją. Bo skoro było tak, jak mówi prof. Żbikowski, to dlaczego Żydzi nie zgłaszali się tłumnie do Auschwitz na ochotnika? Internauta Jarosław Kurgan skomentował to jeszcze dosadniej: „Jeśli ten profesor tak powiedział, to widzę tu wprost przygotowanie gruntu pod tezę twierdzącą, że Niemcy ratowali Żydów w obozach właśnie przed Polakami”. W tym kontekście zastanawia aktywność niektórych mediów. Pamiętamy zapewne news TVN z końca stycznia o obchodzonych przez polskich faszystów w lesie na Śląsku urodzinach Hitlera. Uderzało wtedy, że dzieje się to w wiosennej scenerii, natomiast na emisję tego sensacyjnego wydarzenia zdecydowano się po około ośmiu miesiącach. Już średnio rozgarnięty telewidz miał prawo poczuć się potraktowany jak idiota - bo jak można informację o takiej imprezie ujawnić dopiero po ośmiu miesiącach?! O co więc tak naprawdę chodzi? Jedyne logiczne wyjaśnienie to obawa, że natychmiastowe ujawnienie imprezy kilkunastu świrów – sympatyków faszyzmu uczuli stosowne służby na tyle, że nie przeoczyłyby 11 listopada transparentu o rasistowskim przesłaniu, co skutkowałoby tym, iż pan Guy Verhofstadt nie mógłby w Parlamencie Europejskim informować świata o tym, że przez Warszawę przeszło 60 tys. faszystów. Sądząc po reakcji władz będącej konsekwencją reportażu TVN, można uznać, że przedwczesne ujawnienie tych świrów popsułoby totalnej opozycji atak na obchody Święta Niepodległości. Nawiasem mówiąc, nic nie usprawiedliwia indolencji ABW i policji w rozeznaniu możliwych prowokacji na samym marszu, tym bardziej że treść tego transparentu korespondentka AP przesłała do swojej firmy na dzień przed marszem... A jaki będzie los awantury w sprawie ustawy o IPN? Niestety, nie mogę zadać tego pytania mojemu ś.p. dziadkowi Kazimierzowi, w przedwojennym Wilnie szanowanemu kupcowi, który uważał, że najlepszymi partnerami w interesach są Żydzi. Zresztą bardzo ich szanował i z wieloma się przyjaźnił. Znając jednak dobrze mojego dziadka, myślę, pocieszyłby mnie: „Ot, widzisz, Żydzi reagują czasem histerycznie, ale histeria im szybko mija, bo najważniejsze, żeby pilnować interesów. Bo interesy, mój chłopcze, lubią spokój”.
Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
64
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
POLSKA po angielsku
Przestępstwo, jak kamień rzucony w wodę, roznosi fale daleko od sprawcy
MAGDA LOUIS Kilka tygodni temu do księgarni trafiła moja najnowsza książka pt.„Chcę wierzyć w Waszą niewinność”, wydana przez Wydawnictwo Prószyński. To, co widziałam na własne oczy, w salach sądowych, izbach zatrzymań, miejscach zbrodni, w domach ofiar i sprawców, spisałam w formie opowieści dokumentalnej. Przez wiele lat towarzyszyłam sprawcom okrutnych przestępstw od momentu aresztowania aż po wyrok, czasami dalej, do samego więzienia. Zanim zaczęłam pracę dla brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości, jak wielu z nas, znałam morderców, katów żon, pedofili, przemytników i złodziei tylko z programów interwencyjnych. Byli dla mnie niczym bohaterowie kryminałów: popełniali przestępstwa z dala ode mnie, od świata, w który żyłam. W 2007 roku liczną grupą wkroczyli w moje życie, przynieśli mi swoje historie, tragiczne losy, lęki, motywy, tłumaczenia, kłamstwa i prośbę o wyrozumiałość. Ich ofiary, jeśli przeżyły, miały do opowiedzenia całkiem inną historię.
„Uwięziona” w pracy pomiędzy sprawcami a ofiarami nie miałam czasu na głęboką analizę, na pewno nie miałam siły na ocenę, jednak do końca nie zabrakło mi współczucia i był to jedyny dar, jaki mogłam tym ludziom zaoferować. Były ich dziesiątki, winnych i niewinnych. O nich napisałam książkę, choć bez dedykacji. Niektórzy z moich „klientów” w przestępstwa wikłali się stopniowo, poprzez znajomych, członków rodziny, przypadkowe spotkania. Inni wpadali nagle, w jednej chwili byli zwykłymi obywatelami małej społeczności, następnego dnia trafiali na sam środek miejsca zbrodni. Mieli jednak jedną cechę wspólną – w znakomitej większości przypadków, post factum, żałowali tego, co się stało. Cena, jaką im przyszło zapłacić za „chwilę” lub „jazdę” po torach przestępczości, zawsze okazywała się bardzo wysoka, a ofiary, znów użyję tego określenia, jeśli przeżyły, cierpiały przez lata. Przestępstwo, jak kamień rzucony w wodę, roznosi fale daleko od jego sprawcy, ofiar jest wiele, traumę przeżywają ci dotknięci bezpośrednio i ci stojący obok, rodzice, dziadkowie, sąsiedzi, a przede wszystkim dzieci. Dzieci świadkowie, dzieci sieroty, dzieci naznaczone aktami przemocy, ograbione z poczucia bezpieczeństwa, przedwcześnie pchnięte w dorosłość przez bezmyślnych dorosłych. Pytanie, na jakie bardzo rzadko uzyskiwałam odpowiedź, to pytanie o motyw. Szczególnie w sprawach o zabójstwo słowo „motyw” nabiera wielkiej wagi. Ława przysięgłych, prokurator, sędzia, przede wszystkim rodziny ofiar chciały się dowiedzieć – dlaczego?! Dlaczego zabiłeś naszą córkę, syna, dlaczego zabiłeś z zimną krwią mojego ojca, dźgając go nożem w samo serce 27 razy z chirurgiczną precyzją? Po kolejnej sprawie o zabójstwo, wyjaśnionej tylko co do okoliczności, ukaranej karą więzienia, zamkniętej w sali sądowej ostatnim uderzeniem sędziowskiego młotka w pulpit, zrozumiałam tę przerażającą w swojej prostocie prawdę – ludzie często zabijają z błahych powodów, sami siebie nie rozumiejąc i nie kontrolując. Ten „motyw” to często jakiś żal, zazdrość, poczucie własnej niższości, seria niepowodzeń, z którymi wszyscy musimy sobie radzić i radzimy na swój sposób. Jednak pośród nas są tacy, którzy, żeby sobie ulżyć, muszą zabić. Większość sprawców w momencie popełniania czynu była w pełni władz umysłowych, jeśli pełnią władz umysłowych można określić stan upojenia alkoholowego. Pierwszy zabójca, jakiego spotkałam na swojej drodze zawodowej, mimo iż obrońcy nakłonili go do nieprzyznania się do winy, powiedział mi w prywatnej rozmowie – „Chyba ją zabiłem, mówią, że nie, ale ja ją zabiłem, tylko nie pamiętam jak, tak byłem spity. Niech mi pani załatwi buty do więzienia, te mnie piją w dużym palcu”.
Magda Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).
Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl
AS z rękawa
Trump ma w nosie los Jerozolimy
KRZYSZTOF MARTENS Kocham miasta, ale nigdy nie czułem się dobrze w Jerozolimie. Specyficzna atmosfera w mieście, którego nazwa kojarzy się z pokojem, nie ułatwia kontemplowania jego piękna. To symbol mocno rozdarty, rozdygotany, w którym panuje niestabilny rozejm, niepisane porozumienie o chwilowym zawieszeniu walk. Muszę przyznać, że nie ma piędzi ziemi, której nie towarzyszyłaby interesująca i podniecająca opowieść. Promienie słońca dostarczają zaśniedziałej bieli murów swoistego blasku i życia. Błękitne niebo i naturalny pas zieleni stoku Góry Oliwnej obejmują miasto niczym ramiona Boga. Różne prądy, ideologie, religie, kultury, obyczaje budowały oblicze Jerozolimy. Przez wieki miasto było świątynią, istniało dla świątyń i dzięki nim. Dla muzułmanów Al- Kuds oznacza święty, dla Żydów – Jeruszalaim to miasto króla Dawida, dla chrześcijan to miejsce męki i ukrzyżowania Jezusa. Mury otaczają stare miasto, które dzieli się na cztery dzielnice: żydowską, armeńską, chrześcijańską i muzułmańską. Według tradycji muzułmańskiej, Mahomet właśnie stąd wstąpił do nieba. Legenda głosi, że Jezus umarł nad miejscem, gdzie pochowany został ojciec ludzkości – Adam. Przed laty odwiedzający Jerozolimę bohater Izraela, David Ben Gurion powiedział: „Kto w tym mieście nie wierzy
w cuda – nie jest realistą”. Można sobie wyobrazić, jak subtelna i delikatna jest równowaga panująca w tym wspaniałym mieście. Dla wyznawców trzech wielkich religii: judaizmu, chrześcijaństwa i islamu, dostęp do świętych miejsc oznacza dostęp do ich Boga. Bardzo pouczająca jest opowieść sięgająca 637 roku, w którym muzułmanie oblegli Jerozolimę. Patriarcha Sofroniusz poddał miasto kalifowi Umarowi ibn al.- Khattab za gwarancję bezpieczeństwa. Dzięki temu Żydzi i chrześcijanie zachowali dostęp do swoich miejsc kultu oraz wolność wyznania. To fakty, czas na piękną opowieść o szacunku dla symboli innych religii. Kiedy kalif Umar przybył na dziedziniec Grobu Pańskiego, Sofroniusz zaprosił go do świątyni na wspólną modlitwę. Kalif podszedł do schodów kościoła, ukląkł i się pomodlił. Następnie roztropnie wyjaśnił motyw takiego postepowania. „Gdybym wszedł do środka, to moi zwolennicy przekształciliby tę świątynię w meczet – tylko dlatego, że się tutaj modliłem”. Od tego czasu minęło 1380 lat. Żydzi to mądry naród – dobrze wiedzieli, co robą, kiedy siedzibą najważniejszych instytucji uczynili Tel Aviv, który stał się centrum biznesu, głównym ośrodkiem kultury, finansową stolicą państwa. Większość ważnych krajów nie zgadza się na uznanie Jerozolimy jako stolicy Izraela, zdając sobie sprawę z możliwych dramatycznych konsekwencji. Widmo chaosu na Bliskim Wschodzie skutecznie zniechęca do wtrącania się w symboliczny spór izraelsko-arabski. Mimo to prezydent USA podpisał proklamację, w której uznaje Jerozolimę za stolicę Izraela. Ten gest wcześniej czy później doprowadzi do dominacji jednej religii – judaizmu – w tym mieście. Jej zakres będzie zależał od siły politycznej ortodoksyjnych Żydów. Do czego prowadzi zachwianie równowagi panującej pomiędzy wielkimi religiami, doświadczył pobliski Liban, który zapłacił za to piętnastoma latami (1974-89) okrutnej wojny domowej. Przyjmuję do wiadomości, że Donaldowi Trumpowi brak elementarnej inteligencji. Niczego nie czyta i jego wiedza o historii i aktualnej sytuacji w Jerozolimie jest bliska zeru. Jednak wokół niego nie brakuje ludzi światłych i wykształconych, którzy powinni mu wytłumaczyć, że prezydent USA nie może naśladować 10-letniego gówniarza grzebiącego patykiem w mrowisku. Obserwowanie, jak mrówki dostają szału, trwa do momentu, aż okrutnego dzieciaka oblezą i zaczną gryźć. Wtedy nie pomoże obrzucenie mrowiska granatami pod pretekstem, że to mrówki Trumpa zaatakowały. Bezmyślna polityka zagraniczna służy celom wewnętrznym. Trump ma w nosie los Bliskiego Wschodu. Jest zagrożony impeachmentem i potrzebuje sprzymierzeńców, a lobby żydowskie jest w polityce amerykańskiej bardzo mocne. Rachunek za głupotę prezydenta USA zapłaci przede wszystkim Europa. To do niej trafią rozdrażnione mrówki.
Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
68
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
W Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej oraz w Muzeum Kresów w Lubaczowie oglądamy wystawy malarstwa Jana Cybisa, jednego z najwybitniejszych polskich twórców ubiegłego wieku. W czasach, gdy najszybciej starzeją się awangardowe nowości, mamy do czynienia z artystą, który swą sztukę zbudował na trwałych wartościach. „Zawsze chodziło Cybisowi o prawdę” – czytamy we wstępie do katalogu ekspozycji. Prace pochodzą ze zbiorów Muzeum Śląska Opolskiego w Opolu.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Archiwum BIZNESiSTYL.pl
VIP kultura
Jan Cybis.
Malarska prawda
Jana Cybisa
Ż
yciorys Jana Cibisa (Cybisa) – artysty wielu kultur – jest równie niezwykły jak jego malarstwo. Urodził się w roku 1897 we wsi Wróblin na Śląsku Opolskim. Jego rodzice byli Polakami, lecz uczęszczał do niemieckich szkół. Zainteresowania przyszłego malarza odkrył nauczyciel rysunku w gimnazjum w Głogowie, Hans Bloch, miłośnik francuskiego impresjonizmu. Zginął on na froncie francuskim I wojny światowej. W tym kataklizmie brał również udział Jan Cybis, który później – w lutym 1919 r. rozpoczął studia na wydziale prawa Uniwersytetu im. Fryderyka Wilhelma we Wrocławiu. Po czterech miesiącach wstąpił do miejscowej Akademii Sztuk Pięknych i Przemysłu Artystycznego. Jego nauczycielem został Otto Muller, wybitny niemiecki ekspresjonista, członek znanej grupy „Die Brucke”. Wtedy też student poznał muzea Berlina i Drezna. W roku 1921 – po plebiscycie na Śląsku – uzyskał polskie obywatelstwo, spolszczył pisownię swego nazwiska i przeniósł się do Krakowa. Wychowankowi niemieckich szkół posługiwanie się polszczyzną przysparzało wiele trudności. Rozpoczął studia w Akademii Sztuk Pięknych u profesorów: Józefa Mehoffera, Ignacego Pieńkowskiego i Józefa Pankiewicza. Nie interesował go tradycyjny warsztat malarski czy młodopolska stylistyka, lecz awan-
MALARSTWO
„Kwiaty i motyle”, 1939.
garda. Jan Cybis wraz z Formistami Polskimi uczestniczył w „koncertach malarskich”, czyli wystawach objazdowych, oraz innych kontrowersyjnych manifestacjach artystycznych. W 1924 r., wraz z grupą jedenaściorga studentów pod kierunkiem profesora Józefa Pankiewicza wyjechał na kilka miesięcy do Paryża. Studenci żartobliwie nazwali się Komitetem Paryskim. Od skrótu KP weźmie nazwę „kapizm”, czyli postimpresjonizm, który od lat 30. aż po okres powojenny kształtował na nowo polską sztukę XX stulecia. Pobyt studentów w Paryżu przedłużył się do roku 1934. Odnieśli tam kilka znaczących sukcesów. Wystawiali swe prace w Galerie Zak nad Sekwaną oraz w Galerie Moos w Genewie. Jan Cybis otrzymał nagrodę jury, w którym zasiadały sławy malarskie Francji, a słynna amerykańska mecenaska artystów – Gertruda Stein, zakupiła jego dwie prace. W 1934 r. wziął udział w Biennale Sztuki w Wenecji. Po powrocie francuskie plenery zastąpiły polskie krajobrazy malowane w dobrach rodziny Mańkowskich (Rudki i Grębanin) i w dworze Mycielskich w Wiśniowej, gdzie artysta powracał przez trzy sezony: w 1935, 1936 i 1939. Właśnie tam zawiązała się malarska kolonia – „wiśniowski Barbizon”. W dworze Jana Zygmunta i Heleny (Hanny) Mycielskich gościli wcześniej najwybitniejsi przedstawiciele Młodej Polski, jak: Józef Mehoffer, Alfons Karpiń-
ski czy Tadeusz Stryjeński. W latach 30. zawitali tu najwybitniejsi twórcy międzywojnia: Hanna Rudzka-Cybisowa z mężem Janem, Józef Czapski, Tytus Czyżewski, Leon Chwistek, Felicjan Kowarski, Zbigniew Pronaszko i Czesław Rzepiński. „Możesz tu czytać, spacerować, malować i gadać. Byleś tylko znał temat, o którym mówisz. Bo domownicy są pod tym względem nieubłagalni. Wystarczy, żebyś się zagonił z Freudem, Cezannem, Ryszardem Lwie Serce, a będziesz uznany za umysł nieścisły, czyli w przenośni, za idiotę” – głosi zapis uczyniony ręką gospodarza w Księdze Gości. Spotkania miały charakter nieoficjalny. Odbywały się dyskusje o sztuce, lecz nie organizowano wystaw poplenerowych. Z obrazów i szkiców powstała znakomita kolekcja, którą obecnie oglądać możemy w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. Wiśniowa stała się azylem dla malarzy pozbawionych na ten szczęśliwy czas trosk o sprawy materialne. Po powrocie do kraju młodych artystów czekał bowiem niedostatek. Andrzej Osęka pisał: „Inteligencja polska lat dwudziestych, szczególnie ta z tradycjami, preferowała całkiem inną sztukę; Wojciech Kossak pozostawał ciągle rodzajem ideału. Do 1939 roku kapiści – i nie tylko zresztą oni, również i grupy awangardowe – żadnego szerszego oddźwięku społecznego w Polsce nie uzyskali. Miało to swój konkretny wyraz: do końca II Rzeczpospolitej
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
71
MALARSTWO
Pejzaż wiejski, 1970.
wszyscy oni żyli dosłownie w nędzy”. Wrzesień 1939 r. zastał Jana Cybisa w Krakowie, skąd uciekł do Tarnopola. Zatrzymany przez oddział Armii Czerwonej, a następnie zwolniony, udał się do Krzemieńca, gdzie przed wojną także jeździł na plenery. Pracował tam jako retuszer fotografii oraz malarz ikon do prawosławnych cerkwi. W roku 1943 dostał się do stolicy, gdzie przeżył piekło powstania warszawskiego. Po powstaniu pomagał prof. Stanisławowi Lorentzowi w ratowaniu dzieł sztuki ze stołecznego Muzeum Narodowego. Z tą placówką Cybis związał się na wiele powojennych lat. dbiorcą sztuki postimpresjonistów stało się dopiero pokolenie powojennej inteligencji. To wtedy kapiści objęli większość stanowisk wykładowców w szkolnictwie artystycznym. Jan Cybis przewodził ugrupowaniu, które usunęło do lamusa seryjnie produkowane cykle tzw. patriotycznych Kossaków. W 1945 r. artysta został prezesem Okręgu Warszawskiego Związku Polskich Artystów Plastyków. W rok później objął katedrę malarstwa Akademii Sztuk Pięknych w stolicy, otrzymując tytuł profesorski. Redagował reaktywowane wówczas przedwojenne pismo „Głos plastyków”. Pracował nad tłumaczeniem esejów Eugene’a Fromantine’a „Mistrzowie dawni”. Krótki okres pracy twórczej przerwała doktryna socrealizmu uchwalona przez rządzącą partię. W latach 1950-54 artystę odsunięto od wykładów i od działalności publicznej. Schronienia udzieliło mu Muzeum Narodowe, gdzie pracował w samotności, malując i pisząc o malarstwie. Tłumaczenie „Mistrzów dawnych” Froman-
O 72
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Kwiaty z ogródka siostry,1959.
tine’a ujrzało światło dzienne w roku 1956. Wybór notatek malarskich i dzienników (w sumie prawie 2 tys. stron maszynopisu) ukazał się dopiero w r. 1980. rzełomem w polityce kulturalnej i w życiu Cybisa okazał się rok 1956, kiedy to w salach „Zachęty” pokazano retrospektywną wystawę prac artysty. Pięć lat później eksponował swoje płótna w Muzeum Narodowym w Warszawie. W kolejnych latach jego obrazy prezentowane były w Europie i w świecie: w Sztokholmie, Sao Paulo, Wenecji, Amsterdamie, Genewie, Paryżu, Oslo. Otrzymał nagrodę I stopnia Ministra Kultury i Sztuki. W 1968 r. zaprzestał pracy pedagogicznej i przeszedł na emeryturę. Pełen wydarzeń był rok 1972 – rok jego śmierci. W lutym wziął udział w swym ostatnim plenerze w Świnoujściu. We wrześniu i październiku odbył podróż do Francji, spotykając się w Nicei z dawnymi przyjaciółmi: Józefem Czapskim i Józefem Jaremą. 13 grudnia Jan Cybis zmarł nagle w swym warszawskim mieszkaniu. Najpełniejszy zbiór prac artysty znajduje się w Muzeum Śląska Opolskiego. Kolekcja liczy 90 płócien oraz 845 prac na papierze. Muzeum Okręgowe w Rzeszowie posiada trzy jego oleje: pejzaż „Z Wiśniowej”, ok. 1935 r., oraz dwie martwe natury: „Kwiaty w zielonym dzbanku” z 1971 r. i „Martwą naturę z owocami” z 1972. Twórczość polskich impresjonistów – w tym Jana Cybisa – była w naszej sztuce rewolucją choćby z tego powodu, iż zerwała ze schematycznie pojmowaną treścią obrazu. A zatem z obecnym w niej tematem: narodowym,
P
MALARSTWO
Portert malarza Romana Turyna, 1933.
patriotycznym, rodzajowym, a później – w okresie Młodej Polski – symbolicznym. Kapiści odcięli się od służebnego pojmowania roli sztuki. Malarstwo oparli o „doświadczenia związane z czystą formą twórczości czerpiącej radość z kształtowania przestrzeni obrazów mocnym, intensywnym kolorem. Taka właśnie była twórczość Jana Cybisa, pełna pasji, nieustępliwa w dążeniu do osiągnięcia kolorystycznej harmonii, kosztem „ładności”, elegancji czy realistycznej poprawności” – pisze Marek Mikrut we wstępie do katalogu wystawy. odać przy tym trzeba, iż sztuka Jana Cybisa nie była jednorodna. Raczej stawała się poszukiwaniem, które odbywało się na oczach widza. Niejednokrotnie po latach wracał do swych obrazów, zmieniał je, przemalowywał szukając wciąż nowego kształtu piękna. Malarstwo mistrza wykracza daleko poza jedną estetykę. Nazwanie go postimpresjonistą to błąd. Sięgał on także do doświadczeń Cezanne’a i kubizmu oraz ekspresjonizmu. Wychodził poza płaską przestrzeń płótna, „rzeźbiąc” w grubo nawarstwiającej się strukturze farby i w ten sposób tworzył swój własny obraz świata. Wystawa w Muzeum Narodowym Ziemi Przemyskiej pokazuje ten zmieniający się obraz artysty: od wczesnego okresu paryskiego po lata 60. i początek lat 70. Przedstawia twórczość mistrza w całym jej bogactwie i zmienności. „Pejzaż z Collioure” z roku 1928 to przykład cezanne’owskiego postrzegania świata, w którym domki miasteczka zamieniają się w uporządkowane geometryczne
D
bryły. Te wpływy utrwalone zostaną w pejzażu z Krzemieńca, gdzie kubistyczny dach domu zanurzony jest w bogatej, rozkwitającej zieleni. Realistyczny jest za to wizerunek dworu w Wiśniowej, pogrążonego w intensywnych barwach słonecznego lata. Później maluje grubymi pociągnięciami pędzla, nasyca obraz plamami intensywnego koloru, jak np. rozświetlona słońcem „Żółta ściana” (1965). Z biegiem lat krajobrazy Cybisa ulegają przemianie. Tracą swą postimpresjonistyczną urodę, zanurzają się w intensywnych, ciemniejących barwach („Ulica w Głogówku”, „Port w Ustce”, oba 1970-72). Artysta zaczyna stosować nawet „brudy śląskie”, zapamiętane z otoczenia, w którym się wychował. Nierzadko stosował wspomnianą grubą fakturę („Orłowo” z 1960 oraz „Motyw pejzażowy z Wróblina” – rodzinnej wsi, 1960-72), która oglądana dopiero z dystansu kilkunastu kroków tworzy pełen ekspresji rozedrgany obraz świata. Jan Cybis jest także mistrzem martwych natur: od delikatnych, kolorystycznych studiów („Kwiaty z ogródka siostry”, 1949, „Kwiaty”, 1968), w których odczuwamy radość malarza pokazującego urodę świata, aż po godną van Gogha pełną ekspresji kompozycję („Stół z czerwonymi kwiatami”, 1953). Późne martwe natury z misą oraz z kaczkami (1967-70) pokazują, jak artysta w grubej fakturze „rzeźbi” (palcem? szpachlą?) kształt przedmiotów. Intensywne, ciemne barwy rozjaśnia białymi akcentami. odobnej ewolucji ulega postać ludzka. W „Studium pracowni” (1925-28) rozjaśnione ciało modelki wynurza się z głębi ciemnego tła. Akty z lat 30. przeobrażają się z kolorystycznych studiów w pełne ekspresji, malowane grubymi pociągnięciami pędzla pałubiaste, podobne do lalek postacie. W portretach stylizacja przebiega od nasyconego kolorem „Portretu malarza Romana Turyna” z 1933 r. po cezannowski wizerunek „Grażyny” (1949). Jan Cybis notował, iż „nie ma kolorów ładnych czy brzydkich, są tylko trafnie użyte lub nie”, bo każdy obraz musiał być „rozstrzygnięty po malarsku” . Stąd jego powroty do płócien dawno zakończonych. Po latach dostrzegał w nich konieczność zmiany. O tych zmaganiach Jana Cybisa z materią pisze jego uczeń Tadeusz Dominik: „Z farbami też działy się dziwne rzeczy. Nawarstwiał je, orał w nich jak w ziemi, maglował je do granic wytrzymałości, aby po tej operacji doprowadzić materię do uległości. Dawał jej życie...”
P
Pisząc tekst korzystałem z wydawnictw: Jan Cybis, „Notatki malarskie, Dzienniki 1954-1966”, PIW Warszawa 1980; „Jan Cybis, katalog wystawy”, Muzeum Historyczne, Sanok 1995; „Barbizon wiśniowski - mecenat artystyczny Mycielskich w Wiśniowej” 18671939, Muzeum Okręgowe, Rzeszów 1997; Dorota Rucka-Marmaj „Koloryści – kolekcja kolorystów ze zbiorów Muzeum Okregowego w Rzeszowie, katalog zbiorów”, Rzeszów 2015; „Jan Cybis”, Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej, Przemyśl 2018 oraz z wprowadzenia do wystawy autorstwa Katarzyny Winiarskiej – kuratorki ekspozycji.
Więcej informacji i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
Filharmonia Podkarpacka im. A. Malawskiego w Rzeszowie Ab 9 Marca 2018, Piątek, Godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Massimiliano Caldi – dyrygent, Klaudiusz Baran – akordeon.
28 Marca 2018, (Środa), Godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego Stanisław Fiałkowski – dyrygent. Soliści: Anna Lubańska, Ewa Uryga, Tadeusz Szlenkier.
W programie: K. Kurpiński – Uwertura do op. Dwie chatki, A. Repnykov – Koncert na akordeon, C. Debussy – La Mer (Morze)
W programie: St. Fiałkowski – Symfonia światła
Ab 16 Marca 2018, Piątek, Godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Marek Pijarowski – dyrygent, laureat I miejsca Międzynarodowego Podkarpackiego Konkursu Chopinowskiego, Kacper Żaromski – fortepian.
Kim Bonsori.
W programie: F. Chopin – Koncert fortepianowy f – moll op. 21, R. Strauss– Poemat symfoniczny Życie bohatera op. 40
Ab 20 Kwietnia 2018, Piątek, Godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Roman Revueltas – dyrygent, Paweł Gusnar – saksofon. W programie: M. Ravel - Alborada del gracioso (Poranna pieśń trefnisia), M. de Falla – I i II suita z baletu El amor brujo (Czarodziejska miłość), C. Debussy – Rapsodia na saksofon, A. Weignein – Rapsodia na saksofon.
Ab 23 Marca 2018, Piątek, Godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Chór Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego Jiri Petrdlik – dyrygent, Jan Simon – fortepian. Soliści: studenci Akademii Muzycznej w Krakowie.
Ab 27 Kwietnia 2018, Piątek, Godz. 19.00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej Piotr Sułkowski – dyrygent, Bomsori Kim – skrzypce
W programie: K. Kurpiński – Uwertura D opery Ruiny Babilonu, W.A. Mozart – koncert fortepianowy B – Dur Kv 595, C. Franck – Siedem słów Chrystusa na krzyżu
W programie: F. Nowowiejski – Uwertura Swaty Polskie, H. Wieniawski - II koncert skrzypcowy d-moll op.22, Z. Stojowski – I symfonia d-moll op. 21.
Teatr im. Wandy Siemaszkowej „Piaf” i „Idiota”
– nowe spektakle sceny dramatycznej
Muzyczny spektakl wypełniony piosenkami Edith Piaf oraz adaptacja „Idioty” Fiodora Dostojewskiego to najciekawsze propozycje marcowego i kwietniowego repertuaru rzeszowskiego teatru.
B
urzliwe życie jednej z najsłynniejszych francuskich pieśniarek wyreżyserował Jan Szurmiej. Po raz kolejny powraca on do historii opowiedzianej przez Pam Gems w jej muzycznym dramacie. Ta historia wydarzy się na ulicy, w sali koncertowej, w Paryżu, Nowym Jorku i wyobraźni samej artystki. Wypełniony piosenkami porywa znakomitą muzyką (opracowanie muzyczne i aranżacje przygotował Andrzej Zarycki). Edith Piaf grają Dagny Cipora i Małgorzata Pruchnik-Chołka (są dwie obsady). Obok nich występują: Joanna Baran, Justyna Król, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Małgorzata Machowska / Beata Zarembianka, Robert Chodur, Michał Chołka, Paweł Gładyś, Józef Hamkało, Marek Kępiński, Mateusz Mikoś, Mateusz Marczydło (gościnnie), Robert Żurek, Dariusz Kot (akordeon). Nową propozycją rzeszowskiego Teatru jest także „Idiota” Dostojewskiego w reżyserii Szymona Kaczmarka i adaptacji Żelisława Żelisławskiego. Na nowo odczytane arcydzieło rosyjskiej literatury jest próbą odpowiedzi na pytanie, czy istnieje coś, co może zbawić świat, w którym wszystko jest towarem, gdzie wszystko przelicza się na pieniądze. Reżyser koncentruje się na historii walki o uratowanie Nastazji Filipownej, skrzywdzonej w dzieciństwie kobiety, której społeczeństwo narzuca rolę dziwki. W tę rolę wciela się Sylwia Gola. Na scenie zobaczymy także: Joannę Baran, Mariolę Łabno-Flaumenhaft, Pawła Gładysia, Mateusza Marczydłę (gościnnie), Mateusza Mikosia, Szymona Rzącę, Roberta Żurka.
Nasz dom
raj
nad oceanem
odnaleziony Tomek i Joasia przeprowadzili się z Kielc na Filipiny rok temu. Zamieszkali tam razem z 4-letnim synkiem Jasiem i parą przyjaciół. Ich raj to hektar plaży na wyspie Palawan. W cieniu kokosowych palm wybudowali drewniane domki. Co wieczór patrzą na słońce zachodzące nad Oceanem Spokojnym i mówią, że wolność smakuje wspaniale.
Fotografie Joanna Klich
Z
aczęło się od marzeń o egzotycznym raju. Tomasz Kosiński, licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych, żeglarz i nurek, bez podróżowania pewnie nie mógłby żyć. Jest założycielem Klubu Globtroterów Tramper i zwiedził ponad 100 krajów. Obok Europy, całą Azję i Amerykę Środkową. Zaczarowały go karaibskie i tajlandzkie plaże, na których swoje wille budują milionerzy i gwiazdy Hollywood. Szukał więc po świecie podobnej Arkadii. Pomysłem zaraził swoją partnerkę. Joanna
78
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Klich jest artystką, malarką, członkiem ZPAF Okręgu Świętokrzyskiego, prowadzi też agencję turystyczną. Poznali się w Kielcach i stamtąd wyruszyli na filipińską plażę. – Plan na początku wydawał się szaleńczym marzeniem. Teraz wprowadzamy go w życie – mówią szczęśliwi, chociaż od rodzinnych domów dzieli ich dziś 15 godzin podróży samolotem. Dlaczego Filipiny? Zaczęło się od wizyty Tomka u Polaków mieszkających na filipińskich wyspach w 2015 roku. Odkrył tu plaże równie piękne jak na Karaibach i w Tajlandii, za to w dużo przystępniejszych cenach. Dlatego w listopadzie 2016 roku wraz z przyjacielem, z którym już wcześniej zwiedził kawał świata – Gerardem (również kielczaninem) – wrócił na Filipiny na rekonesans. Szukali także działki, którą można wydzierżawić. – Cudzoziemcy nie mogą kupować tam ziemi, dlatego tylko długoletnia dzierżawa wchodziła w grę – tłumaczy Tomek. – I znaleźliśmy wymarzone miejsce – na odległej od politycznych zawirowań wyspie Palawan, przy Panaguman Beach – hektarową działkę pełną palm kokosowych. Obok parku narodowego i Podziemnej Rzeki Puerto Princesa zaliczanej do jednego z 7 Światowych Cudów Natury. Plażę wydzierżawiliśmy na 15 lat.
Podróże – To małe domki, z jednym pokojem i łazienką, ponieważ tylko takie – do 20 mkw. powierzchni, można wybudować bez specjalnego pozwolenia. A my szybko chcieliśmy się przenieść z wynajętego mieszkania na swoje. Jednocześnie złożyliśmy dokumenty potrzebne do uzyskania zgody na budowę większego domu dla siebie, a także domków komercyjnych, na . synkiem Jasiem z h c wynajem – opisuje Tomek. – To lekka konli K a n Joan strukcja, na drewnianych palach, niezwiązane na stałe z gruntem. Taki jest bowiem ich pomysł na utrzymanie się w tym miejscu: stworzenie Arkadii – egzotycznego kurortu dla ludzi zmęczonych szybkim tempem i zgiełkiem wielkich Na drugi koniec świata po naturę miast. Tomek jest przekonany, że właśnie za takim azylem omek mówi, że decyzja jego i Joasi o przenosi- tęsknią dziś Europejczycy. – W Polsce robiłem wiele rzeczy, miałem firmę, pienach z Polski na filipińską wyspę wynikła z kilniądze, ale brakowało czasu, by je wydawać. Tutaj żyję ku przyczyn. – Urodziło nam się dziecko, zaczęliinaczej, mimo poszukiwań działki, zakładania firmy i zaśmy zwracać coraz większą uwagę na nasze zdrołatwiania pozwoleń na budowę, miałem możliwość skońwie i życie. A co decyduje o zdrowym życiu? Woda, poczyć trzy książki historyczne. Pierwsza – „Rodowód Słowietrze, jedzenie, otoczenie, ludzie – wylicza i stwierdza: wian” – ukazała się 14 września nakładem Wydawnictwa – W Europie woda jest czysta, ale chlorowana, powietrze Bellona w Warszawie. Na Filipinach, gdzie korzystam z Inzatrute smogiem, bo bez ogrzewania nie da się żyć, jedzeternetu, ale obywam się bez telewizora, mam czas, by wienie z konserwantami. Do tego dochodzi stres związany czorem siąść na plaży i pisać książkę. W Polsce robiłem z codziennym życiem. Na Filipinach woda jest niechlorowiele rzeczy, ale kosztem rodziny, zdrowia. Na Palawan wana, powietrze czyste, jemy świeżo wyłowione ryby, krezdrowe jedzenie i powietrze nie wymaga ode mnie zabiewetki, kokosy zerwane z drzewa i inne, pyszne owoce. Do gów. Mam je pod ręką, bez wysiłku. Tylko na Filipinach tego mamy poczucie wolności, możliwości rozwoju i realii w Meksyku rośnie guyawa – owoc o antyrakowych włazowania swoich marzeń. ściwościach – podkreśla pionier z Panaguman Beach. TylWcześniej, jeżdżąc po świecie, zauważył, że jest goko kurczaków nie polecam, bo mogą być hodowane na stetowy zaryzykować, pomieszkać gdzieś dłużej. – Ale nie rydach. A to dlatego, że na Filipinach popularnością cieszą myślałem o emigracji z Polski. Pracę magisterską pisałem się walki kogutów. o moim mieście, zajmowałem się promowaniem regionu, iedy Tomek zajmuje się budowaniem domków otrzymałem nawet nagrodę marszałka za działalność kuli pisaniem książek, Joasia wprawia się wykonyturotwórczą. Brałem udział w imprezach narodowych, zawaniu mebli i dekoracji oraz realizuje fotogracząłem pisać książki historyczne o Polsce. Słowem: patrioficzną pasję, robiąc mnóstwo zdjęć. Jasia wszęta. Przełomem było spotkanie z Polakami mieszkającymi dzie pełno. Woda w morzu dopiero 80 metrów od brzegu na Filipinach – wspomina Tomek. jest głęboka, więc blisko plaży może kąpać się do woli. – Łatwo mnie przekonał do przeprowadzki – przyznaje Dzień na plaży zaczyna się o 6 rano i trwa do 6 wieAsia. – Trochę obawiałam się takiego pionierskiego życia. czorem. – Wtedy zachodzi słońce i jest ciemno – opisuAle pomogła moja otwartość na przygodę, zmiany. Naszą je Joasia. – Teraz czas wypełniają nam zajęcia na plaży, decyzję najtrudniej było zaakceptować naszym rodzicom. czasem trzeba pojechać na zakupy do miasta. Rejs łódką Nawet teraz, kiedy widzą, jak dobrze sodo najbliższego miasteczka Sabang, bie na Filipinach radzimy, nie wyzbyli się jeszcze wszystkich obaw. To jednak rzadkość, by dzieci wyprowadzały się w takie egzotyczne miejsce.
T
K
Pionierskie życie Najpierw wynajmowali lokum na Palawan, a pod koniec maja ub.r. przenieśli się już do wybudowanych na plaży domków. To lekka konstrukcja, z bambusa i drewna, na palach, w lokalnym stylu, ale z europejskimi wygodami, jak łazienka czy folia pod utkanym z liści dachem.
Podróże skąd wypływają łódki do Podziemnej Rzeki, trwa 20 minut. Stamtąd do stolicy Palawanu Puerto Princesa jest 1,5 godziny jazdy autem. Tam już jest wszystko. Nawet francuska kawiarnia. W stolicy Palawan mieszka mnóstwo Europejczyków. Szwajcarzy, Niemcy prowadzą restauracje. Znane na całym świecie sieci mają siem. tu swoje fast foody. z synkiem Ja i sk ń si o K sz Toma Na plaży mieszka im się dobrze. Nie ma tu małp, papug, one są daleko w dżungli. Blisko Arrzeczy zabraliśmy kadii mieszkają tylko nocne nietoperze, pożerajądla Jaśka, sporo mleka w proszku ce komary gekony i motyle o skrzydłach wielkoi kosmetyków, bo Tomek po pierwszych pobytach na Filiści dłoni. Woda w oceanie jest czysta i ciepła. Często tak- pinach zauważył, że te rzeczy są drogie. że kąpią się w pobliskiej rzece. – Jest bardzo bezpiecznie. daniem jej i Tomka, ich synkowi Jasiowi pobyt Przez dwa tygodnie spaliśmy w domkach bez drzwi – opona Filipinach służy. Dogaduje się w trzech języwiada Joasia. – Jedyne, co nam dokuczało, to meszki, ale kach – po polsku, angielsku i filipińsku. Bardzo i z nimi sobie poradziliśmy. rozwinął zdolności manualne i nie choruje jak Obok domku postawili kantynę, magazyn, wiaty, miej- w polskim przedszkolu. – Opieka zdrowotna jest dobra. Po sca do relaksu. Jak na obozie harcerskim. Wybronowa- pierwsze, Filipińczycy szczycą się wysoko rozwiniętą meli plażę, żeby pozbyć się roślinności, w której chowały dycyną naturalną. Potrafią się sami leczyć i dbają o zdrosię uciążliwe meszki. Posadzili bananowce i ananasy. 134 wie. Pełnymi garściami czerpią także z medycyny Wschodrzewa kokosowe już tam były. Stąd kokosy często gosz- du. W szpitalach i przychodniach, zarówno publicznych, czą w menu osadników. – Jedzenie jest pyszne i zdrowe. jak i prywatnych, pracują lekarze z Japonii, Korei. KorzyBrakuje mi tylko nabiału i dobrego chleba – przyznaje Jo- staliśmy już z ich pomocy; Asia z bezpłatnej, ja testowałem asia. – Mleko można kupić, ale nie jest dostępne w każdym prywatną przychodnię. Czekałem 20 minut i zapłaciłem sklepiku, jak w Polsce. Filipińczycy go po prostu nie piją. 450 peso, czyli 30 zł. Było fachowo, rzeczowo i pięć minut po wyjściu, w aptece obok, kupiłem lek. Nie wiem, jak jest Polsko-filipińskie bratanie się z bardzo poważnymi chorobami, ale z powodu takich i Polacy wyjeżdżają się leczyć do Stanów czy Niemiec. ieszkańcy wyspy Palawan przyjęli osadniO edukację Tomasz również się nie martwi. – Na Filipików z dużą otwartością. – Stale nas zacze- nach ludzie mają ogromny szacunek do nauczycieli i szkół piają. Nie czują dystansu – stwierdza Joan- – zauważa. – W stolicy naszej wyspy, Puerto Princesa, któna. – Nasza obecność przynosi im korzyść. ra liczy 200 tysięcy mieszkańców, są aż cztery uniwersyNiemal cała osada, w sumie 30 osób, pracuje u nas. Poma- tety. Dla porównania, w moich rodzinnych, równie licznie gają zagospodarować działkę, robią meble, sprzedają nam zaludnionych Kielcach, o jeden uniwersytet walczyliśmy żywność. 20 lat. W każdej filipińskiej wiosce, czy mieszka w niej 30. Nie minęły dwa miesiące, a już Tomek w miejscowej czy 50 mieszkańców, jest szkoła. Dzieci chodzą elegancszkole prowadził lekcję o Polsce i był świadkiem na ślu- ko ubrane, mają respekt wobec nauczycieli. Filipiny to dziś bie córki filipińskiej sąsiadki. – Musiałem kupić eleganc- najszybciej rozwijająca się gospodarka w Azji. ką koszulę i spodnie, bo o znalezieniu całego garnituru nie Nie chcą się zarzekać, że nie wrócą już do Polski. było mowy. Mają zbyt małe jak na Europejczyka rozmia- – Może będziemy mieszkać trochę tu, trochę tam – mówi ry – mówi ze śmiechem. Tomek. – Ale na razie już po dwóch tygodniach w Polsce – Ubrań wzięliśmy najmniej – opowiada Joasia. – Wy- tęsknimy za naszą plażą. Niespodziewanie szybko znaleźli latując chińskimi liniami, mogliśmy zabrać do samolo- się też chętni Polacy, którzy chcą dzierżawić na naszej platu tylko po dwie walizki na osobę. Nasza trójka musiała ży domki, przyjeżdżać tu na miesiąc, pół roku. Turystów więc zapakować to, co najpotrzebniejsze, do sześciu wa- już przyjmujemy. Całkiem niedawno pomieszkiwała u nas lizek. Oprócz niezbędnego sprzętu, kompute- pewna matka z córką. Dziewczyna cały czas na smartforów, kabli, najwięcej nie, a matka wpatrzona w ocean. Nie miała ochoty na żadne wycieczki po okolicy. „Chcę mieć spokój”, powtarzała. Wiem, że to brzmi może cukierkowo, ale naprawdę mamy na Palawan raj. Temperatura 32-36 st. C, bryza od morza, zachody słońca jak z pocztówki i kilometr cudownej plaży. W kwietniu w wodzie podziwialiśmy świecący plankton. Było jak w „Avatarze”.
Z
M
Losy projektu „Arkadia na Filipinach” można śledzić na Facebooku (https://www.facebook.com/groups/arkadia1/)
Od ponad roku mieszkańcy Przemyśla oraz okolic mogą cieszyć się najnowszym multipleksem w Galerii Sanowa. 4-salowy obiekt posiada niemal 600 miejsc dla widzów ceniących sobie wyjątkowe doznania filmowe. Oprócz krystalicznego dźwięku Dolby 5.1 czy filmów prezentowanych
przemyśl a nim kino
w spektakularnej rozdzielczości 4 K., w kinie została zastosowana technologia DeptQ. Wysoki poziom komfortu Widzów zapewniają lekkie, niestandardowe okulary 3D, które po zakupie każdy z Widzów może wziąć do domu i korzystać z nich przy następnych wizytach w kinie.
Co zyskaliśmy ? Przemyśl to … kultura, sztuka, a może rozrywka? Współczesne Kino zyskało znaczną dominację Wyposażenie kina w nowoczesne zestawy do projekcji filmowej, kawiarnii, popcorn baru oraz dostosowanie obiektu do rosnących oczekiwań rynkowych sprawiły, że jest on miejscem przyjaznym i komfortowym, zarówno dla klientów indywidualnych i ich rodzin, szkół jak również firm. Szerokie grono odbiorców, ma ogromną swobodę w wyborze repertuaru o różnorodnej tematyce, począwszy do komedii, dramatów, horrorów, aż po filmy historyczne. Po kilkunastomiesięcznym funkcjonowaniu kina Helios możemy stwierdzić, że Przemyśl to miasto czułe na kulturę, ceniące chwile wspólnie spędzone w gronie najbliższych. Kino to miejsce, które zapewnia naszym przemyślanom oraz ich rodzinom niesamowitą rozrywkę, Kino Helios oprócz standardowego repertuaru proponuje swoim klientom projekty specjalne. I tak dla dzieci proponowane są Filmowe Poranki - skierowane do najmłodszych widzów, nastawionej na odkrywanie, poznawanie oraz czerpanie satysfakcji ze wspólnej zabawy. Artystyczne warsztaty przed seansem rozwijają kreatywność dzieci, dzięki czemu zdobywają umiejętność pracy w grupie, rozbudzają ciekawość podczas oczekiwania na seans ze swoją ulubioną barwną postacią, która wprowadza ich w niezwykły bajkowy świat.
Godnym polecenia są również cykle filmowe skierowane do Pań - Kino Kobiet. Nie ma wątpliwości, że spotkania te zyskały grono wiernych fanek regularnie odwiedzających kino. Wiele z nich traktuje to spotkanie jako odskocznię od dnia codziennego, gdzie oprócz świetnej zabawy, mogą wygrać dodatkowe nagrody. Dla widzów którzy w kinie szukają kultury wyższej polecamy cykl Kino Konesera. W ramach spotkań prezentowane są filmy z niebanalną fabułą, dzieła pokazywane na festiwalach filmowych o których można długo rozmawiać po wyjściu z kina. Dla osób, które nie zdarzyły obejrzeć polskich filmów w regularnym repertuarze kino Helios poleca cykl Kultura Dostępna. Repertuar prezentowany jest raz na kwartał, a znajdują się w nim najlepsze polskie filmy. Kino oprócz klientów indywidualnych zyskało znaczne grono okolicznych szkół, które oprócz normalnych seansów mogą skorzystać z cykli Kino na temat czy Kino na temat Junior. Z całą pewnością Miasto Przemyśl zyskało miejsce służące rozwojowi społecznemu i kulturowemu. Jest to forma rozrywki, która poza mocą pozytywnego działania w obliczu szarej rzeczywistości, przenosi nas w świat czasoprzestrzeni, magii, fantazji i pozwala na chwile zapomnienia.
Kto
inwestuje...
w podkarpackie talenty?! Chłopak z Rzeszowa, o którym jeszcze niedawno prawie nikt nie słyszał, ma szansę zrobić karierę, może nawet światową. Ale czy tak się faktycznie stanie, już nie zależy od jego talentu, sukcesów i tego, jak bardzo będzie się nadal starał. A będzie! Na tym etapie, jaki już osiągnął, nie odpuści. Tekst Anna Koniecka Fotografie Archiwum Adama Micała
R
zeszowianin Adam Micał, który dostał swoją szansę na karierę, a ściślej – sam na nią zapracował i nadal ostro pracuje, ma piętnaście lat i jest jedynym na Podkarpaciu licencjonowanym przez Polski Związek Motorowy kierowcą - zawodnikiem w kartingu wyczynowym. Zajmuje się tym popularnym na świecie motosportem (u nas ciągle jeszcze elitarnym) dopiero dwa lata, a zdążył już osiągnąć na tyle dużo, skromnie mówiąc, że został zauważony przez ludzi zajmujących się w Polsce tą branżą. Na świecie karting to potężna branża, wielki przemysł i wielkie pieniądze. Szkoda, że nie u nas. I pomyśleć, że w siermiężnych latach 60. za PRL-u powstawały tory kartingowe, a niektóre do dzisiaj służą. Odbywały się zawody, gokarty budowano nawet w szkolnych warsztatach. Władze oświatowe widziały w tym sens: politechnizacja młodzieży. Teraz jest coraz więcej torów zamkniętych w halach, gdzie stawia się pierwsze kroki w tym sporcie, ale otwarte – profesjonalne tory kartingowe w Polsce, na których można jeździć wyczynowo, da się policzyć na palcach. – To jedna z wielu przyczyn, dlaczego mamy ciągle mało zawodników, mimo że jest dużo utalentowanej młodzieży – mówi Adam Krzysztof Micał. Jest ojcem młodego kierowcy, Adama juniora.
84
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Podaje prosty przykład. Z autopsji – treningi. W Rzeszowie nie ma warunków, żeby Adam mógł uprawiać karting wyczynowy, więc jeżdżą po Polsce. Ile czasu, pieniędzy, energii pochłania ta turystyka treningowa lepiej nie mówić i nie straszyć. Ale liczyć trzeba. Bo za wszystko płaci rodzic. Karting wyczynowy to jest wciąż bardzo kosztowny sport. „Podróżnik treningowy” Adama (2017): W środę trenował w Słomczynie, w czwartek i piątek w Bydgoszczy, w sobotę brał udział w zawodach juniorów (i wygrał). W niedzielę – Wrocław, zawody (i kolejny sukces: został mistrzem Dolnego Śląska). Potem (wtorek) Bydgoszcz… Po ponad dwóch tygodniach wrócili do domu. – Staram się robić wszystko, żeby być dobrym kierowcą – mówi z powagą Adam junior. Dodaje, że musi dbać o kondycję, w domu ma siłownię, więc ćwiczy, np. 200 pompek i takie tam… Jest w trzeciej klasie gimnazjum. Średnia ocen – 4,5. To był warunek rodziców: najpierw nauka, potem sport. – Jak ty to robisz, chłopaku? – Nadrabiam to, co mnie ominęło, gdy trenowałem, albo byłem na zawodach. A co się da, zdaję w przedterminach – odpowiada. O kolegach ze szkoły: – Oni się śmieją, że jeżdżę kosiarką.
Karting Dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą Na polskich torach kartingowych Adam Micał zadebiutował w ubiegłym roku w rozgrywkach pucharowych (puchar Rok Cup Poland oraz mistrzostwa Polski, w których zajął 8. i 10. miejsce w klasyfikacjach generalnych). tym samym sezonie (2017) zadebiutował również w największej na świecie, najbardziej prestiżowej imprezie kartingowej, jaką są mistrzostwa świata w Lonato we Włoszech. I co się okazało? W finałach światowych w Lonato, gdzie ścigają się najlepsi kierowcy kartingowi, elita elit z pięciu kontynentów, Adam Micał – ten nieznany nikomu młody Polak z Rzeszowa – był lepszy od ponad połowy spośród 97 zawodników startujących w kategorii juniorów. Jechał w najsilniejszej grupie; wielu zawodników to kierowcy z mistrzowskimi tytułami, którzy nie pierwszy raz ścigają się na tym torze.
W
Adam
Micał,
jedyny licencjonowany (PZM) kierowca kartingowy na Podkarpaciu. Junior sportu kartingowego, piętnastolatek.
Za kulisami wielkich mistrzostw
T
or w Lonato jest uważany za wyjątkowo trudny. Żeby go poznać, potrzeba lat. Adam miał na to 32 minuty (4 rundy po 8 minut). Więcej się nie dało, bo koszty, no i grafik – nie dla spadochroniarzy, którzy wpadają na chwilę przed zawodami, jak Michał. Większość zawodników przylatuje na rok przed mistrzostwami; mieszkają w pięciogwiazdkowych hotelach, trenują w Lonato tydzień, wracają do swoich krajów, tam trenują i znów lecą do Lonato. I tak na okrągło. Znają ten tor na pamięć. I… mają niewyobrażalnie bogaty sprzęt oraz wyposażenie, serwisantów, elektronikę! Mówi się, że w tym sporcie najpierw wygrywa budżet. I to jest prawda, którą widać gołym okiem. Wokół toru kartingowego w Lonato ciągną się hektary namiotów wielkich jak hangary, kilometry tirów. – To robi wrażenie – przyznaje Adam Krzysztof Micał. – Bogate teamy przywożą tony nowiutkiego sprzętu. Bolidy – bajeczne! – A my? Wynająłem samochód, zapakowaliśmy porozkręcanego gokarta, skrzynkę z narzędziami, mechanika… I tyle. Organizatorzy mistrzostw spytali mnie, jaki team wystawia zawodnika Adama Micała? Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że zawodnika wystawia Adam Micał TEAM, czyli ja – mentor, opiekun, sponsor i manager w jednej osobie – śmieje się. Adam junior ma to po ojcu. – Uważa, że nie ma co narzekać, ani wpadać w kompleksy, tylko trzeba działać. Owszem, parę rzeczy również zrobiło na nim wrażenie, nawet bardzo duże, i dało do myślenia. To, co potem opisał w Internecie, również daje do myślenia… Pasjonująca lektura. I szczera! Gladiotorzy w rydwanach Przyjechały do Lonato teamy, które posiadają nieprawdopodobnie duże budżety, same ich pawilony teamowe składające się z tirów, namiotów serwisowych z własną stołówką, zrobiły na mnie niesamowite wrażenie. Po tych widokach zadałem sobie pytanie: co ja tu robię?
Z
ostałem przygarnięty do namiotu serwisowego na parę metrów kwadratowych, przyjechał ze mną bardzo dobry mechanik, mam bolida po sezonie w Polsce, nigdy tu nie trenowałem, usłyszałem od kolegów, że ci zawodnicy, którzy tu startują – to gladiatorzy w rydwanach!!! Będzie rzeźnia – jak co roku, bo jak ktoś wylatuje z toru to nie przerywają zawodów tylko sanitariusze biegają z noszami do nieszczęśników. Porozbijane bolidy (czyli w slangu gruz), to co wyścig normalne widowisko. Jak zawodnik ma „gruz”, to na następny wyścig dostaje nowego bolida od teamu, a ja? Od kogo? Teamu nie posiadam. Polski sponsoring na wiele nie wystarczy. Najważniejsze było, jak się ustawić pod zawody. Przyszło rozwiązanie od kolegów, którzy startują tylko w Italii. Powiedzieli mi: „Adam, nie myśl o niczym, tylko zasuwaj! Naucz się nitki toru – to nic, że nie trenowałeś tutaj jak inni, dasz radę”’ . Łatwo powiedzieć. Tu przecież się ściga na grubość żyletki, czyli o tysięczne części sekundy. I jeszcze z bezwzględnymi gladiatorami! Dyscyplina sportu nie dla cieniasów – najwyżej wylecę z toru, ale w walce!
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
85
Karting
W
kwalifikacjach osiągnąłem 35. czas przejazdu wśród 97 zawodników na torze 1200 m. Czas: 50.148 s. Ze stratą do lidera czasówki: 0,519 s. I tak byłem dopiero na 35. pozycji! Osiągnąłem drugi czas w ekipie polskiej. Przytoczę jeszcze coś, co pozwala mieć obraz, rangę zawodów oraz jakiej klasy kierowcy startowali: 78 kierowców zmieściło się w 1 s. straty do lidera. Ścigało się ze mną m.in. dwóch synów brazylijskiego kierowcy F 1 Rubensa Barrichello. Pokonałem jego synów, łącznie pokonałem 62 zawodników. Szczęście Piątek 13-10-br – fajna data. Trzy Hity już za mną – nieduża strata – FINAŁ w zasięgu! Następny start – nawet się udał, byłem na 10. pozycji i nagle brutalnie zostałem uderzony przez brazylijskiego kierowcę. Wyleciałem z bolidem w powietrze, zrobił bolid obrót o 360 stopni i spadłem na pobocze toru – oczywiście bolid to „gruz”. Brazylijczyk otrzymał dyskwalifikację – wykonał wyrok na moim bolidzie. Zwieziono mnie tak jak wielu kierowców po każdym wyścigu na lawecie. Nie z mojej winy! Przyszedł czas dla doktora Łukasza (mechanik) – musiał reanimować bolida. Parę godzin i faktycznie został odbudowany, ale okazało się, że główna rama jest walnięta pomimo prostowania. obota 14-10 br. Znowu doktor Łukasz podleczył i wystartowałem w ostatnim, piątym Hicie. Nawet dobrze wystartowałem, ale po paru okrążeniach dostałem strzała w prawe koło. Bolid nie chciał skręcać. Myślałem, że wylecę z toru – a tu zawodniczka z Norwegii mi pomogła, gdyż walnęła w tylny zderzak! I super – pojechałem dalej. Jadę – co będzie, to będzie! Ostatecznie nie było tak źle. Znowu doktor Łukasz podleczył bolida i byłem gotowy do FINAŁU B, gdyż na finał A miałem nadwyżkę 4 punktów (karnych). Wszystko przez ten incydent – piątek 13! FINAŁ B – JUNIOR ROK BRIDGESTONE TROPHY. Na drugim okrążeniu w sposób wyjątkowo chamski zostałem wystrzelony z toru – przy nawrocie – przez kierowcę
S
włoskiego. Zanim wjechałem na tor – spadłem na 30. pozycję! Super! Bardzo mocno się skoncentrowałem i wyprzedziłem jednego, drugiego i ukończyłem na 23. pozycji. Adam Micał został ostatecznie sklasyfikowany w Światowym Rankingu Rok Cup na 45. pozycji. Po zakończeniu debiutanckiego sezonu D&D Motorsport Poland napisał o Adamie, że ten niezwykle utalentowany, pracowity i odważny kierowca bardzo mocno zapukał do drzwi sportu wyczynowego. Osiągnął bardzo przyzwoite wyniki, biorąc pod uwagę fakt, że to był jego pierwszy w życiu sezon w kartingu wyczynowym. W sezonie 2018 Adam będzie jeździł w ekipie D&D Motorsport Poland. A to jeden z najlepszych polskich teamów. Nie będzie już chłopakiem znikąd
M
ówi, że jest zadowolony z wyniku w Lonato, ale mogło być lepiej. Zabrakło treningów i szczęścia! Uważa, że dużo się nauczył. I został GLADIATOREM. Gokartem jechał pierwszy raz w życiu dwa lata temu, gdy nauczycielka angielskiego kupiła mu bilet – jako prezent na trzynaste urodziny. I tak się zaczęło, w hali RESKART w Rzeszowie. Od jeżdżenia gokartem w hali do wyczynowego sportu na torze wyścigowym jest daleka droga. Adam ją skrócił po swojemu. Osiągnął w kilka miesięcy to, co innym zajmuje lata. Trenował. Zdał egzamin licencyjny (PZM), jest zawodnikiem. – Prawdę mówiąc, myślałem, że to się stanie trochę później – przyznaje ojciec Adama – Ale chłopak złapał bakcyla i to na poważnie, więc trzeba było zacząć działać! Sam się kiedyś ścigałem, miałem licencję, ale zabrakło pieniędzy… Plan B
Tego chłopaka, który ma dopiero piętnaście lat, cechuje zaskakująco dojrzały realizm. Ściganie się na torach kartingowych, ta cała atmosfera, przygotowania, adrenalina, bardzo mu się podobają, świetnie mu idzie, ale… Co do planów na życie, to zdaje sobie doskonale sprawę, że to jest początek drogi. Można powiedzieć: dobry start. Włożył w to mnóstwo pracy. Z ostatniej chwili. – Na pewno chciałbym kontywiadomość od ojca Adama Micała: nuować swoją podróż w kartingu, albo później w wyższych seriach Adam właśnie dostał propozycję w motosporcie. Ale też trzeba potestów w profesjonalnym Teamie F-4 myśleć racjonalnie i przeznaczyć na włoskich torach. Jednak przyszedł czas na jakiś lepszy zawód, któten dzień, A że tak szybko – to może ry zapewni mi w przyszłości pracę. sobie pogratulować doskonałego startu Opłacalną pracę. A w sporcie jest na Mistrzostwach Świata serii ROK wiele niewiadomych. Na przykład CUP w LONATO 2017. Jak stwierdził szef kluczowa sprawa – nie wiadomo, zespołu – szukali młodych talentów, aby dać im szanse w Akademii F-4. Z propozycją wyszli do Adama! jak będzie ze sponsorami. Jak ułoTotalne zaskoczenie, gdyż takich chłopaków jak Adam jest na torach – kilka tysięcy! żą się wyścigi, no i… czy dopisze No to mamy chłopaka z Rzeszowa, Podkarpacia, do którego uśmiechnął się los jako do kierowcy. szczęście na torze – mówi Adam. Marzenie każdego kierowcy: dostać się do > F < !!! Tylko czy do uśmiechu młodego kierowcy, również uśmiechną się Podkarpaccy sponsorzy? W zamian będą mieć żywą reklamę w F-4 ! Podkarpackie i Rzeszów na >F<B&S ! STYCZEŃ-LUTY 2018 86 VIP
Sport
kartingowy: we Włoszech jest 40 tys. zawodników, Japonia ma 30 tys., Anglia – 12 tys. Niemcy – 9 tys. Po chwili: Chyba wybiorę technikum lotnicze. Jest tam dużo innowacyjnych kierunków. O tym myślę. lany na sezon 2018 ma bogate: treningi, zawody w Polsce, mistrzostwa świata, tylko czy to wytrzyma rodzinny budżet Micałów oraz ich przyjaciół i sponsora – hotelu Arłamów, który kolejny sezon będzie wspierał jedynego zawodnika z Podkarpacia, który wyczynowo uprawia karting. Przed wyjazdem na mistrzostwa do Włoch ojciec Adama zwracał się do wielu firm i instytucji; odpowiedziały dwie, w tym jedna pozytywnie: Urząd Marszałkowski w Rzeszowie, który zawodnika na wyjeździe wyżywił. Obserwując start tego młodego chłopaka z Podkarpacia, i jego problemy można odnieść wrażenie, jakby czas się zatrzymał ze dwadzieścia lat temu, kiedy swoją szansę na karierę dostawali Robert Kubica i Brytyjczyk Lewis Hamilton. Oni też zaczynali od kartingu. Tylko że Brytyjczyka (przyszłego czterokrotnego mistrza świata Formuły 1), po pierwszych sukcesach na torze kartingowym otoczył luksusową opieką koncern McLarena prowadzący własny program rozwoju młodych talentów. A Kubica? Rozwijał swój młody talent tylko dzięki temu, że ojciec wziął kredyt pod zastaw mieszkania i kupił chłopakowi sprzęt, żeby trenował. I w tym tkwi nasz polski paradoks: ani talent, ani faktyczne dokonania nie są traktowane jako wartość, jako produkt biznesowy, w który opłaca się trochę zainwestować, żeby potem zyskać więcej. Tak się robi na Zachodzie. Czemu nie u nas? ajprościej byłoby powiedzieć, że u nas myślenie jeszcze nie za bardzo jest w cenie. W wielu dziedzinach. Dlatego pozostajemy wciąż największym eksporterem talentów – lub jak kto woli – nie oszlifowanych diamentów, co może i napawa dumą, ale nie cieszy. Bo nie dla nas te diamenty potem błyszczą. Adam Krzysztof Micał: – Polscy kierowcy są cenieni, gonią światową stawkę, włoską ligę prawie opanowują, a to jest najlepsza liga kartingowa. Czemu nie polską? Dlaczego ten sport jest u nas elitarny?
P
N
W Polsce są pieniądze na promowanie polityki, ale nie na promowanie sportu, który angażuje i rozwija młodzież. A mamy tej zdolnej młodzieży bardzo dużo. Mamy już bardzo dobrych ambasadorów Polski. Jeżdżą i zdobywają medale za własne pieniądze, szukają sponsorów, lecz ze sponsorami jest tak, że oni wolą wspierać inne dziedziny sportu. A poza tym, który sponsor zainwestuje w młodego zawodnika, utalentowanego, ale jeszcze nieznanego? Niemniej jednak wszystko przez Polski Związek Motorowy musi przejść. PZM firmuje, wydaje licencje zawodnikom, bez tego nie można startować w międzynarodowych zawodach. PZM daje szyld. I więcej nic. Nawet gdy znaleźli sponsora strategicznego mistrzostw świata (Orlen), to wpisowe na zawody podrożało z 450 na 600 złotych. tak to jest poukładane: PZM jest jedynym związkiem, który może wysłać zawodnika w świat, lecz to oni sami muszą swój udział w zawodach opłacić. A ponoszenie wszelkich kosztów przez młodego zawodnika (de facto przez jego rodziców) w tym sporcie to pierwsza bariera, żeby ten sport był bardziej dostępny właśnie dla tych utalentowanych, zdolnych. Kształćmy młode pokolenie w tym kierunku, bo to jest proces cywilizacyjny. XXI wiek jest wciąż erą samochodów, a XXII to już będą pewnie tylko przestworza… Pytanie: jeśli Polski Związek Motorowy daje zawodnikowi promesę na start w mistrzostwach świata, to dlaczego nie ma czegoś takiego jak TEAM POLAND? Owszem, jest wspólne zdjęcie polskich zawodników, a dalej to każdy musi radzić sobie sam. Kiedy rozmawiam z Włochami, Amerykanami, słyszę to samo: oni popierają uprawiane przez młodzież sporty motorowe, bo to się im opłaci. Nam jakoś nie – na to wychodzi. Krótko mówiąc: ma Podkarpacie dobrego kierowcę, a cóż on trenował – jeden sezon! A inni zawodnicy trenują latami, od dziecka. Na najlepszych europejskich torach. I to w luksusowych warunkach. A Polak… idzie z tatą na pizzę i frytki.
I
Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl
Od lewej: Marek Siudyła, Jacek Siudyła, Dariusz Zuzek.
Nasze podkarpackie marzenia o Dolinie Krzemowej i Tesli Jakub Kocój i firma Cadway Automotive jest najlepszym przykładem odwróconego „drenażu mózgów”. Po latach spędzonych w Wielkiej Brytanii młody przedsiębiorca zdecydował, by firmę zajmującą się projektowaniem elementów nadwozi rozwijać w Polsce, w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce. W ich sąsiedztwie, z produkcją innowacyjnych „elektronicznych żaluzji”, coraz lepiej sobie radzi Digi Glass Factory Sp. z o.o., założona przez ojca z synem oraz wieloletniego przyjaciela rodziny. Trzej krakusi ani przez chwilę nie wątpili, że inwestycja w Rzeszowie skomunikowanym autostradą z Krakowem i ze środowiskiem biznesowym skoncentrowanym w Jasionce, opłaci się lepiej niż gdziekolwiek indziej. Obie firmy wystartowały dzięki „Platformie Startowej Technopark BiznesHub” i 800 tys. zł dotacji z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości.
Fotografie Tadeusz Poźniak
– Jako inżynier i absolwent Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie od zawsze planowałem, by zająć się produkcją – mówi Jacek Siudyła, współwłaściciel i prezes DGF Sp. z o.o. – Dzięki wspólnemu pomysłowi syna Marka, który spełniał wymóg 35 lat jako lidera projektu, i kolegi, z którymi zdecydowałem się prowadzić biznes, udało mi się spełnić marzenie. Moi przyjaciele patrzą na mnie z niedowierzaniem. Podczas gdy oni odliczają miesiące i lata do emerytury, ja całymi godzinami mógłbym opowiadać o uruchamianej właśnie linii produkcyjnej. Digi Glass Factory Sp. z o.o. założyły trzy osoby, wśród nich ojciec i syn: Jacek i Marek Siudyłowie, oraz Dariusz Zuzek. Spółka pierwsze 40 proc. dotacji przeznaczyła na zakup linii produkcyjnej, którą za około pół miliona złotych
88
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
w połowie grudnia 2017 roku sprowadziła z Chin. Wszyscy pochodzą z Krakowa, ale miejscem idealnym na biznes okazał się dla Inkubator Technologiczny w Rzeszowie. Tutaj jako start-up zakwalifikowali się do dotacji, tutaj też znaleźli w bardzo dobrej cenie halę produkcyjną oraz środowisko biznesowe, z którym zaczęli współpracę. Inteligentne domy z inteligentnymi żaluzjami Digi Glass Factory Sp. z o.o. produkuje inteligentne szyby z „elektronicznymi żaluzjami”. Produkt opiera się na innowacyjnej technologii szklenia o zmiennych właściwościach przepuszczalności promieniowania słonecznego.
Przy założeniu, że okno przepuszcza 100 proc. promieni słonecznych, wykorzystując „elektroniczne żaluzje” można płynnie sterować za pomocą aplikacji albo przycisku dopływ od 100 proc. do 40 proc. promieni słonecznych. Jest to technologia innowacyjna, inteligentna, dająca możliwość dostosowania wnętrza budynku do potrzeb osób w nim przebywających bez względu na to, jakie warunki panują na zewnątrz. Produkt charakteryzuje się minimalnym zużyciem energii. Pobór mocy 1mkw. szyby to nie więcej niż 2,5 W. Biorąc pod uwagę fakt, że szyba charakteryzuje się bardzo wysokim stopniem zatrzymywania promieniowania cieplnego IR (do 98 proc.), pozwala to na znaczne zaoszczędzenie użycia klimatyzatorów w gorące dni, a zimą zapobiega nadmiernej utracie ciepła, dzięki czemu pozwala na obniżenie kosztów ogrzewania. – Produkty tego typu są już obecne na rynku polskim, ale my jesteśmy jedynym producentem, dzięki czemu czas oczekiwania na produkt jest maksymalnie krótki, a sam towar dwa razy tańszy od innych oferowanych na rynku – przekonuje Marek Siudyła, współwłaściciel i wiceprezes Digi Glass Factory Sp. z o.o. – Nasz pomysł polegający na modułowym podziale szyby i sterowaniu jej przezroczystością zgłosiliśmy do Urzędu Patentowego. „Aeropolis” jak polska Dolina Krzemowa iudyła przyznaje, że mocno był też zaskoczony, gdy uczestnicząc w niedawnych Targach Budowlanych BUDMA w Poznaniu i rozmawiając z kontrahentem z Warszawy, specjalnie długo nie musiał tłumaczyć, jak wygląda produkcja w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce. – Klient, słysząc skąd jesteśmy, natychmiast skojarzył Rzeszów i „Areopolis”, nazywając nas polską Doliną Krzemową – wspomina Siudyła. – To nie tylko miłe, ale przede wszystkim dodaje wiarygodności spółce takiej jak my. Firma zatrudniła pierwszych dwóch pracowników i rozpoczęła współpracę z lubelskim producentem okien dachowych „Alusky”. Interesują się nią największe firmy budowlane w Polsce, a jedna z nich prowadzi negocjacje ws. wykorzystania „elektronicznych żaluzji” do „modelowego domu inteligentnego”, jaki ma powstać w celach pokazowych w Warszawie. Właściciele Digi Glass Factory Sp. z o.o. dostrzegają też kilka słabości platformy startowej, których warto uniknąć w przyszłych edycjach. Ich zdaniem, max. 40 proc. dotacji, jakie można wykorzystać w pierwszej transzy, to za mało dla firm zainteresowanych kupnem linii produkcyjnych. Powinno to być co najmniej 60 proc. – Nas w zakupie sprzętu wsparła rodzina, przyjaciele oraz moje wieloletnie kontakty handlowe w Chinach, dzięki czemu zdołałem wynegocjować bardzo dobrą cenę linii produkcyjnej – tłumaczy Dariusz Zuzek, wiceprezes DGF Sp. z o.o. – W przeciwnym razie zbyt mała pierwsza transza mogłaby pokrzyżować wszystkie nasze biznesowe plany. Niedogodnością jest też tylko złotówkowe konto bankowe, tym bardziej że większość firm już od początku działalności prowadzi międzynarodowe rozmowy i transakcje.
S
P
Innowacje w biznesie
anowie wspólnie jednak przyznają, że Rzeszowem jak na razie są zachwyceni. – Z Leżajska pochodzi rodzina mojej żony, co pewnie też ma swoje znacznie – żartuje Jacek Siudyła. W Parku Technologicznym firma wynajmuje obecnie 740-metrową halę i planami wybiega już kilka lat do przodu. By korzystać z dotacji, trzeba przez co najmniej trzy lata prowadzić działalność, ale im się marzy, by na stałe osiąść w Rzeszowie i już rysują w głowie własną siedzibę na działce kupionej w PPN-T „Aeropolis”. I… jeśli będą chcieli ziścić ten plan, to muszą bardzo się spieszyć. W tej chwili w „Aeropolis” pozostały już tylko pojedyncze, 3-hektarowe działki, a zabudowa firm w strefie wokół lotniska już dawno przekroczyła 90 proc. Projekty motoryzacyjne od Cadway Automotive Kiedy Cadway Automotive w październiku 2016 roku zaczynał działalność w Inkubatorze Technologicznym w Rzeszowie był startupem z dwoma inżynierami na pokładzie. Po niespełna półtora roku dynamicznego rozwoju zespół wzrósł do 23 osób, a firma dalej rekrutuje. Cadway Automotive zajmuje się projektowaniem elementów nadwozi dla producentów pojazdów oraz ich dostawców i coraz bardziej rozwija się w prototypowaniu. Jest jednym z kilkunastu startupów z Podkarpacia, które w 2017 roku otrzymały dofinansowanie w kwocie 800 tys. zł w „Platformach Startowych TechnoPark BiznesHub”. – Dotacja bardzo nam pomogła w starcie, ale ten kapitał wykorzystaliśmy szybko. Zainwestowaliśmy go w sprzęt komputerowy i specjalistyczne oprogramowanie, czyli wyposażyliśmy kilka stanowisk pracy – mówi Jakub Kocój. Start Cadway Automotive uważany jest za spory sukces w tym pilotażowym programie wspierającym działalność startupów i nowych technologii, a idea firmy idealnie wpisuje się też w filozofię programu Polski Wschodniej, który robi wszystko, by odwrócić odpływ wykwalifikowanej siły roboczej i skutecznie zachęcać młodych, utalentowanych Polaków, by z emigracji zarobkowej wracali na stałe do Polski. Cadway Automotive ściągnął utalentowanych inżynierów z emigracji zarobkowej Sam Jakub Kocój, absolwent Politechniki Rzeszowskiej na kierunku mechatronika-robotyka, jest tego doskonałym przykładem. Przez dziewięć lat pracował na emigracji, gdzie przeszedł wiele szczebli kariery, pracując przy projektach motoryzacyjnych. Już w 2007 r. międzynarodowa firma RLE International zaproponowała mu współpracę przy projektowaniu nadwozi. Pracował m.in. przy projektach dla Ford Motor Company, Nissana, Astona Martina czy McLaren Automotive. Przez trzy lata zarządzał jednym z oddziałów RLE International w Wielkiej Brytanii, ale w 2016 roku postanowił wrócić do Polski i założyć własną firmę w Inkubatorze Technologicznym w Jasionce.
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
89
Innowacje w biznesie
Jakub Kocój z zespołem Cadway Automotive.
C
ały rok 2017 dzielił pomiędzy pracę w Cadway Automotive w Jasionce i RLE w Wielkiej Brytanii, jednak od 2018 r. cały swój czas poświęca własnej firmie. Z emigracji ściągnął też kilku inżynierów, przyjaciół, którzy przez lata pracowali za granicą. Teraz pracują wspólnie. Kilkuletnie know-how, jakie zdobyli w dużych firmach, owocuje. – Jestem dumny z zespołu. Nasi pracownicy są doskonale przygotowani merytorycznie, a oprócz tego tworzą dobrą atmosferę pracy. Kiedy grono firmy się powiększy, w przyszłości będą świetną kadrą zarządzającą – przyznaje Jakub Kocój. Projektują nadwozia także dla samochodów elektrycznych Cadway Automotive zaczynał od projektowania elementów nadwozi samochodowych dla światowych marek, co nadal jest trzonem działalności. Inżynierowie-konstruktorzy, w dużej mierze absolwenci Politechniki Rzeszowskiej, kompleksowo projektują elementy blaszane i kompozytowe, jak również panele zewnętrzne czy elementy wnętrza itp. Obecnie firma pozyskuje coraz więcej zleceń z obszaru pojazdów elektrycznych. Zdaniem Jakuba Kocója, branża bardzo dynamicznie się rozwija. Dla biur konstrukcyjnych jest to duża szansa na pozyskiwanie nowych kontraktów. Zwłaszcza dla tych, które w swoim portfolio mają już jakieś sukcesy na tym polu. – Część naszego zespołu pracowała przy projektach pojazdów elektrycznych już 5-7 lat temu, kiedy nie były jeszcze tak popularne – mówi Jakub Kocój. – Obecnie nasi klienci wciąż muszą opracowywać tradycyjne pojazdy spalino-
90
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
we, ale jednocześnie, by być konkurencyjnym, także pojazdy elektryczne. Dlatego ośrodki badawczo-rozwojowe u producentów samochodów rozwijają się, a co za tym idzie – rośnie outsourcing usług projektowych. Nie bez znaczenia jest również powstawanie nowych firm motoryzacyjnych, które skupiają się tylko na pojazdach elektrycznych i bardzo często w początkowym okresie swojej działalności korzystają z doświadczonych podwykonawców w zakresie projektowym. Czy samochody elektryczne w bliskiej przyszłości zapełnią polskie ulice? Według właściciela Cadway Automotive, wszystko zależy od postępu w rozwoju produkcji baterii. Problemem jest także tempo ładowania i dostępność ładowarek (w Rzeszowie stacje ładowania znajdują się w Millenium Hall, CH Plaza oraz przy Inkubatorze Technologicznym w Jasionce). – Samochody elektryczne są bardzo popularne w Norwegii. Kraj ten dużo inwestuje w elektromobilność. W Polsce jeszcze nie ma odpowiedniej infrastruktury dla pojazdów elektrycznych, poza tym taki samochód wciąż jest zbyt drogi dla przeciętnego Kowalskiego i ma zbyt ograniczony zasięg – mówi Jakub Kocój. – Jeśli ktoś ma ochotę, może sobie taki samochód kupić. Będzie eko, ale koszt nie zwróci mu się w paliwie. Musi też pamiętać, by ładować samochód codziennie lub co dwa dni i nie wybierać się nim na dalekie wyprawy. Na wysoką cenę samochodu elektrycznego wpływ ma głównie wysoka cena baterii, która po kilku latach traci sprawność i musi zostać wymieniona. Obecnie złotym środkiem jest silnik hybrydowy, ale samochody elektryczne to przyszłość. Cadway Automotive jest partnerem dużych międzynarodowych firm; ich przedstawiciele często odwiedzają
Innowacje w biznesie Jasionkę, zaskoczeni, że w ciągu kilku minut po wylądowaniu mogą już spotkać się w siedzibie Cadway. Współpraca owocuje – niektóre z samochodów z elementami nadwozi zaprojektowanymi w Rzeszowie już są w sprzedaży, inne pojawią się w 2019, 2020 i 2021 roku, dlatego wciąż rekrutuje inżynierów konstruktorów. Jeszcze w tym roku firma chce podwoić liczebność załogi działu konstrukcyjnego. Poszukiwani są absolwenci wydziałów mechanicznych politechnik, konstruktorzy z dobrą znajomością języka niemieckiego i angielskiego oraz zmysłem inżynierskim.
Z
W Jasionce będą powstawać prototypy samochodów
dwuosobowego startupu Cadway Automotive rozrósł się do firmy, która realizuje skomplikowane projekty motoryzacyjne, wypracowuje zyski oraz tworzy nowe miejsca pracy. Według Jakuba Kocója, to efekt ciężkiej pracy oraz zgranego zespołu inżynierów. Nie bez znaczenia jest też wsparcie pracowników RARR-u i PPN-T „Aeropolis”, którzy pomagają w bieżących sprawach administracyjnych. Firma również zaczęła się rozwijać w kierunku prototypowania. – Mocno rozwinęliśmy dział projektowy. Planujemy w jednej z hal inkubatora stworzyć prototype workshop – miejsce, gdzie będziemy budować prototypy samochodów dla wybranych klientów, a następnie dostarczać im kompletne rozwiązania.
„Platforma Startowa Technopark BiznesHub” realizowana była od
marca 2016 do kwietnia 2017 roku przez Kielecki Park Technologiczny, który pełnił rolę lidera, oraz partnerów: RARR S.A. i Inkubator Technologiczny Sp. z o.o. ze Stalowej Woli. W sumie 34 pomysły inkubowane w ramach platformy startowej TechnoparkBiznesHub otrzymały dotację w ramach działania 1.1.2 POWP. W Kielcach – 13, w Rzeszowie 17 przedsięwzięć i w Stalowej Woli 4 projekty. Większość z nich aplikowało po około 800 tys. zł. Samo zainteresowanie platformą było ogromne, a dobra wiadomość dla przyszłych startupowców jest taka, że Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości potwierdziła realizację kolejnej edycji platform startowych i zniosła ograniczanie do 35 lat dla uczestników platformy, które obowiązywało w programie pilotażowym i często blokowało rozwój ciekawych, innowacyjnych pomysłów biznesowych.
BIZNES z klasą
Dlaczego u nas tak jest, że mamy ciągle pod górę?
O
ANNA KONIECKA publicystka VIP Biznes&Styl
Po kogo tym razem przyjdą o szóstej rano z kajdankami i kamerzystą z zamaskowaną twarzą, nie ma co zgadywać ani się martwić na zapas. Będzie jak będzie. Mnie nie dziwi to, że władza pręży muskuły; w końcu po to się pchała, żeby rządzić – według własnych standardów sprawiedliwości oraz stanowionego przez siebie prawa.
M
ając w partyjnym szyldzie takie hasła, nie może inaczej, bo odwróci się od niej żelazny elektorat, a wtedy nici z powtórki z rządzenia przez kolejne lata, dekady, milenia… Gniazdka już umoszczone, niektóre ledwo co zasiedziane, szkoda by było je opuścić i znowu popaść w niebyt! Wrócić z powrotem na posadę do Pom-u, albo robić jasełka. Albo plewić warzywa u ogrodnika. Ach! Tyle garniturów szytych na miarę by się miało zmarnować, i broszek, i limuzyn pod cudze tyłki?! Żelazny elektorat naciska, wybory coraz bliżej, więc trzeba znaleźć kolejnych wrogów, z którymi można by się rozprawić w świetle kamer. Ten pokaz siły rażenia jest konieczny również po to, by zwyczajny obywatel czuł, że władza ma wszystko pod kontrolą. Wszystko! Obywatelu, pamiętaj, ta władza na ciebie patrzy…
92
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
bywatel ma się czuć jak szczur w klatce. Ale czy aż taka eskalacja była autorskim założeniem głównego sprawcy „dobrej zmiany”, czy może nadgorliwych aktywistów z jego sztabu, jeszcze nie wiadomo. To się dopiero okaże. Wszystko wylezie; cierpliwości. A co nam innego pozostaje? Czekać na wybory, patrzeć, kogo znowu schowają do szafy, kogo przypudrują, tylko czy się da?! Coraz trudniej ukryć towarzyszom z dobrej zmiany, jak bardzo przegięli. I jak przeginają dalej, że szkodzą nie tylko dla wizerunku samej władzy (to akurat guzik mnie oraz większość obywateli niezwiązanych z tą władzą obchodzi). Lecz – tu stawiam na razie pauzę – szkoda czasu i nerwów, żeby wciąż przypominać, jaki jest wizerunek Polski po kolejnych wyczynach rządzących oraz reprezentującego ich na forach międzynarodowych premiera uprawiającego „politykę historyczną” w taki sposób, że zamiast łagodzić, eskaluje konflikt (mamy napięte stosunki z Izraelem, Ukrainą, a także USA – mistrzostwo świata, żeby to osiągnąć jedną poprawką do niepotrzebnej ustawy). Ale władza i tak się zresetuje i zaaplikuje nam jakąś kolejną „ucieczkę do przodu”. To tylko kwestia czasu. To, co się właśnie dzieje, to jest lekcja, której nie będzie w podręcznikach historii. Trzeba ją zapamiętać. Żeby nasze dzieci, ich dzieci i wnuki poznały prawdę o wizerunkowych i nie tylko skutkach „dobrej zmiany”. Może nie wpakują kiedyś Polski w podobne szambo, jeśli wyciągną wnioski z dzisiejszej lekcji. Ja ciągle wierzę, że człowiek uczy się na błędach, a najlepiej, żeby one były cudze. Ale tego się już nie da zrobić. Nie tym razem. laczego zwracam na to taką uwagę? Bo na naszych oczach jest fałszowana historia. Ostatni z brzegu przykład: premier, historyk z wykształcenia, stwierdził, że w 1968 roku Polski nie było, a wszystko co złego spotkało wtedy Żydów, to wina komunistów, a nie Polski, której wtedy nie było. Mam w tej kwestii pytanie: urodziłam się w 1950 roku w mieście z 600-letnią polską historią, między Wisłą a Sanem. To w jakim kraju się urodziłam? I jeszcze jedno pytanie: jakże będziemy teraz świętować stulecie odzyskania niepodległości, jeżeli Polski nie było w 1968 roku, a może też zostaną albo już zostały odkryte przez historyków będących u władzy jeszcze inne luki w naszych nowożytnych dziejach? Okres, kiedy Lech Wałęsa był prezydentem Polski, może też należałoby wykreślić? Przecież wywalił na zbitą twarz dzisiejszego twórcę „dobrej zmiany” i on mu tego nigdy nie zapomni. Dzieje Polski można po prostu wymazywać gumką, jak przepisy Konstytucji, które nie pasują do stanowionego prawa albo jedynie słusznych poglądów. W myśl zasady: poglądy są nasze albo żadne. No więc jak z tym świętowaniem będzie? Podatnicy zapłacą 200 mln złotych na darmo? Obchody stulecia niepodległości były zapowiadane z taką pompą, z takim rozmachem, że Tysiąclecie Państwa Polskiego to była skromnizna.
D
W
ramach programu „Niepodległa” w latach 2017-2021 realizowane będą różnorodne przedsięwzięcia upamiętniające rocznicę – od odsłaniania nowych pomników, wspierania publikacji historycznych, przez koncerty, wystawy, a także włączenie się Polski w nurt międzynarodowych obchodów wydarzeń sprzed 100 lat. Głównym celem programu jest wzmocnienie poczucia wspólnoty obywatelskiej Polaków i jeszcze silniejsze budowanie wśród nich „instynktów państwowotwórczych” – zapowiadał w zeszłym roku wicepremier od kultury – narodowej (Jarosław Sellin). Ciekawe, czy trochę nie żałuje, że języka nie powściągnął… Mówienie w obecnej sytuacji o poczuciu wspólnoty, kiedy władza wykopała pomiędzy nieswoimi a swoimi obywatelami Rów Mariański, brzmi paskudnie fałszywie. Już lepiej mówić o „budowaniu instynktów państwowotwórczych”. Brzmi zagadkowo. Może chodzi o to, że na placu Piłsudskiego, obok Grobu Nieznanego Żołnierza, czczonego jako narodowa świętość, zaczęto właśnie budować schody donikąd. W takim kształcie stanie pomnik ofiar katastrofy komunikacyjnej pod Smoleńskiem. To przedsięwzięcie nie zjednoczy Polaków, ono jeszcze bardziej ich podzieli. Już dzieli. Nie chcę powtarzać, co mówią warszawiacy. A propos „historii mówionej”. Szkoda, że pan premier nie ogłasza za granicą swoich prawd historycznych po polsku. Może wówczas zdarzyłby się cud, jak w Waszyngtonie w 1989 roku. I tłumacz uratowałby sytuację. Tak było z Jackiem Kalabińskim, który tłumaczył przemówienie Wałęsy w amerykańskim kongresie. Przemówienie rozpoczęły słowa „My, naród”… Kalabiński włożył cały swój kunszt, żeby oddać istotę tego, co chciał wyrazić pierwszy prezydent wolnej Polski; prezydent odniósł spektakularny sukces, który przeszedł do historii, również dyplomacji. Polska zyskała sympatię i przychylność. Bardzo tego wówczas potrzebowała. A teraz znów jesteśmy w punkcie wyjścia. Mówi się, że można znać wiele języków i nie mieć nic do powiedzenia. I to jest święta prawda. Tylko czemu tak jest? dumiewa, że tę niezdarną, katastrofalną w skutkach politykę historyczną uprawiają u nas magistrowie historii. Może czas w następnych wyborach bardziej zwrócić uwagę na profesje kandydatów do władz i zrobić embargo na magistrów historii, którzy uwierzyli w tym obłędzie, jaki ogarnął Polskę, iż znają się na wszystkim. Chociaż, jak się uważniej przyjrzeć dokonaniom politycznym doktorów nauk prawnych czy psychiatrów, też nie ma szału. Polska co trochę jest na ustach całego świata. Ale tak jak teraz, to dawno nie była. Szkoda. Władza dla samej władzy – to jest motywacja każdej formacji, jaka do tej pory rządziła tym krajem. I to jest nasz obywatelski dramat. Nie jedyny. Kolejny – kompleksy pokrywane (często chamską) butą. Partyjniactwo. Brak elit. Takie mamy rządy, jakie są elity w tym kraju. „Odbudowa potencjału intelektualnego i polityki społecznej to kluczowe wyzwania, przed jakimi teraz stoicie”. Tak to ujął Timothy Garton Ash, brytyjski historyk, który zajmuje się głównie historią Europy po 1945 roku; od 40 lat deklarujący się jako przyjaciel Polski.
Z
Kobiety pokochały
skórzane torebki od Lady Buq Art Fotografie Tadeusz Poźniak
Barbara i Dariusz Bełch.
M
ówili im, że Łucznik nie ma prawa szyć twardej skóry kaletniczej, że z takiej skóry nie można uszyć torebki i na pewno nie przy użyciu takich narzędzi. Że tak jak oni chcą, to po prostu się nie da. Ale Basia i Darek konsekwentnie obstawiali przy swoim, bo mieli wizję i cel: ręcznie szyć solidne, designerskie skórzane torebki i tworzyć własną markę. Dziś Lady Buq Art to marka rozpoznawalna przez elegantki i aktywne kobiety z całego świata, które chcą mieć personalizowaną torebkę. Taką, co będzie służyć lata, a jej design nie znudzi się po jednym sezonie.
– Wykorzystaliśmy talent mojej żony, która jest świetną projektantką i ma znakomite pomysły. Wszystkie projekty naszych torebek są jej autorstwa – chwali żonę Darek, ale Basia twierdzi, że sam pomysł to za mało, bo w szyciu skórzanych torebek liczy się precyzja. – Wymyślam kolejne projekty, ale nie jestem aż tak dokładna jak Darek. To on jest odpowiedzialny za wykończenia i za wszystkie czynności, które wymagają cierpliwości i dokładności – dodaje Basia. Galanteria skórzana – w niej widzieli przyszłość Lady Buq Art to niewielka pracownia kaletnicza, która od kilku lat funkcjonuje w Kraczkowej k. Łańcuta. Mieści się w dość niepozornym miejscu, ale ten, kto chce, znajdzie ją bez trudu. Przed Bożym Narodzeniem 2017 r. Basię i Darka odwiedziła klientka z USA, która przyleciała do Polski na święta. Od czasu do czasu zaglądają tu klientki z różnych części Polski, jadąc np. na urlop w Bieszczady.
94
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Zaglądają i… przepadają, bo czym innym jest przeglądać galerię pięknych torebek w Internecie, a czym innym wejść na zaplecze, gdzie panuje atmosfera twórczej pracy, zewsząd roztacza się dobrze znany zapach skóry, słychać odgłosy maszyn i narzędzi kaletniczych, a na półkach rozłożone są najnowsze modele torebek, pasków i portfeli. Trudno oderwać wzrok, trudno wyjść z pustymi rękami. Basia i Darek nie mieli wcześniej doświadczeń z szyciem i prowadzeniem biznesu, ale we wspólnym prowadzeniu firmy pomaga im na pewno wieloletnia znajomość. Razem studiowali na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, potem wyemigrowali do pracy, a kiedy wrócili w rodzinne strony z bagażem doświadczeń zawodowych i karier na kierowniczych stanowiskach, postanowili „pójść na swoje”. Zanim otworzyli własną firmę, jeszcze próbowali się przekwalifikować, jednak zajęcia te nie dawały żadnej satysfakcji. Darek chciał robić to, co lubi: majsterkować, tworzyć tak jak za czasów liceum, gdy często zachodził do pracowni tapicerskiej mieszczącej się w pobliżu Teatru im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie i przynosił do przeróbki siedzenia motocyklowe. Atmosfera zlokalizowanej w piwnicach pracowni bardzo mu się podobała i po cichu marzył, że sam kiedyś tak będzie pracował. alanteria skórzana była tym, w czym widział przyszłość, zwłaszcza że jego żonę interesowało projektowanie. – Taki talent szkoda było zaprzepaścić, a praca ze skórą dostarczała tylu wrażeń i przyjemności, że postanowiliśmy zająć się tym na stałe – przyznaje Darek. Firma zadebiutowała w pokoju, z czasem zajęła drugi pokój i garaż. Kupili pierwszą maszynę. Najtańszą z najtańszych, jakie oferował Łucznik. – Urzekła mnie przypadkiem, ale nauczyła szycia i pokory oraz szacunku do maszyn. Kiedy uszyliśmy pierwszą torebkę, rozpruliśmy ją, żeby zobaczyć, jak to powstało – śmieje się Darek, dodając, że ten pierwszy model (Lady Buq) do dziś świetnie się sprzedaje. – Potem dość szybko nauczyliśmy się szyć ładniej i lepiej, więc Łucznika zastąpił lepszy sprzęt.
G
Moda
B
asia i Darek Bełchowie przyznają, że lata pracy w różnych zawodach i miejscach, gdzie pracowali z osobami różnych kultur i narodowości, procentują. Wykorzystują zachodnie standardy relacji z klientami, bo w ich biznesie jest to niezwykle ważne. Sami odbierają telefony, przyjmują zamówienia, ustalają szczegóły; dbają o stały kontakt. – W Polsce zderzyliśmy się z trudną rzeczywistością prowadzenia firmy, ale się nie poddajemy – śmieją się. Niespotykany design tworzą skóry o niestandardowej fakturze i kolorystyce Projekty torebek tworzy Basia, Darek je dopracowuje. Lady Buq to wysokiej jakości skórzane torebki codziennego użytku, w całości tworzone ręcznie w pracowni w Albigowej. Dla właścicieli marki ważne jest to, by służyły klientkom jak najdłużej, dlatego są solidne, wytrzymałe, dopracowane w każdym detalu. – Wiemy, że nigdy nie wygramy ceną z dużymi markami, produkującymi na skalę masową, ale możemy wygrać jakością i designem – mówi Darek. Na design składają się oryginalne fasony zaprojektowane przez Basię, oraz twarde, niepowtarzalne skóry. Naturalne, dobrze wyselekcjonowane, o niestandardowej fakturze oraz ciekawej kolorystyce. Dodatkowo są łatwe w utrzymaniu, odporne na delikatne zarysowania i zabrudzenia. Trafili na nie podróżując po Polsce w poszukiwaniu najlepszych materiałów, które spełniałyby ich wymagania. Darek usłyszał kiedyś, że z takiej skóry nie można uszyć torebki, że nie da się. I… nie dość, że się dało, to jeszcze wyszło tak, że dziś nie wyobrażają sobie szyć torebek z cieńszego materiału. Wszystkie materiały, jakich firma używa do szycia, to produkty polskie, wysokiej jakości. ajlepszą wizytówką firmy jest fakt, iż jedna z pierwszych klientek Lady Buq Art do dziś korzysta z torebki, którą zamówiła osiem lat temu. – Po latach wróciła do nas z kolejnym zamówieniem. Bardzo nas to cieszy i daje motywację do pracy – przyznaje Basia. Tym, co wyróżnia markę Lady Buq, jest możliwość personalizacji. Każda klientka może spersonalizować torebkę dla siebie na podstawie kilkunastu fasonów dostępnych w sklepie internetowym. – Do konkretnego fasonu może dobrać rozmiar, kolor skór, z jakich ma być uszyta, rodzaj skór oraz przeszyć – tłumaczy Basia. – Jesteśmy otwarci na propozycje klientek, ich pomysły i opinie.
N
D
owód? W styczniu br. realizowali dla instruktorki jogi specjalną nerkę. Klientka podróżuje samochodem po świecie prowadząc kursy jogi. Z racji tego, że wszystkie ważne dokumenty stale musi mieć przy sobie – potrzebowała nerki z wszytymi przegródkami na paszport, karty czy prawo jazdy. Innym zleceniem była skórzana torba ze specjalną przegrodą na broń, jaką wysłali do klienta w Teksasie. Jeszcze inna klientka prosiła o dodatkowe kieszonki przegródki w torebce, aby mieć w niej porządek. Pewna Włoszka, która pracuje w szpitalu, zamówiła sobie torbę z przegródkami na przybory medyczne. Z kolei kobieta-mim z Krakowa potrzebowała torebki, którą po pracy będzie mogła „powiększyć”. Wymyślili więc regulowany pasek. – Nasi klienci pochodzą z różnych stron świata, bardzo cenimy sobie współpracę z nimi – przyznają właściciele marki. Marzenie? Atelier Lady Buq Art z Łucznikiem w eksponowanym miejscu
P
racy jest sporo, bo zamówień spływa coraz więcej, ale właściciele marki przyznają, że prowadzenie biznesu opartego na rękodziele jest bardzo trudne. – Chcielibyśmy rozwijać się szybciej i zatrudniać kolejne osoby, ale praca, którą oferujemy, do łatwych nie należy – mówią. – Planujemy też rozszerzyć ofertę i wprowadzić paski, personalizowane portfele, saszetki i organizery. Prototypy już mamy, ale dopracowywanie pomysłów jest pracochłonne. Być może będziemy je oferować w sezonie letnim. Darkowi marzy się małe atelier Lady Buq Art. Na razie jest to niemożliwe, bo stacjonarne atelier to spore koszty, ale kiedy ziści marzenie, w eksponowanym miejscu stanie maszyna Łucznik. Ta, od której wszystko się zaczęło.
96
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka. Pretekst: 664. rocznica lokacji Rzeszowa oraz przyznanie tytułów Honorowych Obywateli Rzeszowa.
Od lewej: Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, Honorowa Obywatelka Rzeszowa; prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej, Honorowy Obywatel Rzeszowa.
Od lewej: Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, Honorowa Obywatelka Rzeszowa; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej, Honorowy Obywatel Rzeszowa.
Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, i Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta Rzeszowa.
Od lewej: : lek. med. Dariusz Mazurczak, dyrektor ds. medycznych Centrum Medycznego „Medyk”; prof. Andrzej Zoll, prawnik, były prezes Trybunału Konstytucyjnego; Krystyna Skowrońska, posłanka PO; lek. med. Stanisław Mazur, prezes Centrum Medycznego „Medyk”.
Od lewej: lek. med. Dariusz Mazurczak, dyrektor ds. medycznych Centrum Medycznego „Medyk”; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie; lek. med. Stanisław Mazur, prezes Centrum Medycznego „Medyk”.
Andrzej Szymanek, dyrektor II LO w Rzeszowie.
Od prawej: Magdalena Louis, autorka książek z Rzeszowa; Marek Ustrobiński, wiceprezydent Rzeszowa, z żoną Albiną.
Od lewej: Kazimierz Rak, rzeszowski cukiernik; Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego.
Dr hab. Krystyna Leśniak-Moczuk, Uniwersytet Rzeszowski; oraz Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.
Miejsce: Filharmonia Podkarpacka. Pretekst: 664. rocznica lokacji Rzeszowa oraz przyznanie tytułów Honorowych Obywateli Rzeszowa.
Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, Honorowa Obywatelka Rzeszowa.
Prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej, Honorowy Obywatel Rzeszowa.
Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa.
Od lewej: dr Przemysław Niemczuk, dziekan-dyrektor Kolegium Administracji, Zarządzania i Biznesu WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej; prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej; dr Bożena Sowa, prorektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej; dr Mirosław Kurek, prodziekan WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej.
Violetta Błotko, zastępca wójta Gminy Krasne; Jerzy Cypryś, przewodniczący Sejmiku Województwa Podkarpackiego.
Ryszard Winiarski, dyrektor Galerii Fotografii Miasta Rzeszowa, z żoną Ewą.
Lora Szafran, wokalistka jazzowa.
Od lewej: Krystyna Wróblewska, posłanka PiS; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie; Grażyna Szarama, radna Rady Miasta Rzeszowa.
Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa, prof. Jerzy Posłuszny, rektor WSPiA Rzeszowskiej Szkoły Wyższej, dr hab. Krystyna Leśniak - Moczuk, Uniwersytet Rzeszowski; Kazimierz Rak, rzeszowski cukiernik; Aneta Radaczyńska, była dyrektor Wydziału Kultury, Sportu i Turystyki Urzędu Miasta Rzeszowa.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Aldoną; Barbara Matusiewicz; Andrzej Matusiewicz, poseł PiS.
Miejsce: Centrum Wystawienniczo-Kongresowe G2A Arena w Jasionce. Pretekst: II Samorządowy Bal Charytatywny.
Od lewej: Rafał Ciupiński, prezes Fundacji Podkarpackie Hospicjum dla Dzieci; Danuta Solarz, radna miasta Rzeszowa; Janusz Solarz.
Mateusz Kutrzeba, wicedyrektor Wojewódzkiego Urzędu Pracy ds. rynku pracy, z żoną Anną.
Tomasz Leyko, rzecznik prasowy Urzędu Marszałkowskiego Województwa Podkarpackiego, z żoną Joanną.
Od lewej: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Aldoną; Ivan Škorupa, Konsul Generalny Republiki Słowackiej w Krakowie z małżonką.
Marcin Fijołek, przewodniczący klubu PiS w Radzie Miasta Rzeszowa, z żoną Mają. Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego, z żoną Aldoną.
Zbigniew Halat, wiceprezes Portu Lotniczego „RzeszówJasionka” Sp. z o.o., z małżonką. Dr hab. Krystyna Leśniak-Moczuk z Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Więcej informacji z wydarzeń biznesowych i kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl
Flesz ludzie i wydarzenia 2017 Cały rok 2017 upłynął nam pod hasłem BIZNESiSTYL.pl „Na żywo”. Na portalu www.biznesistyl.pl oraz na łamach VIP-a zapraszaliśmy do cyklicznych debat, jakie organizowaliśmy, by poruszać tematy ważne dla Rzeszowa, Podkarpacia, Polski. Nie unikaliśmy tematów trudnych, jak choćby debaty o rozwoju Rzeszowa w kontekście miast metropolitalnych, czy wsparciu dla przedsiębiorczości, którego w Polsce dla małych i średnich firm ciągle za mało. Debatowaliśmy też z nauczycielami i wychowawcami młodzieży, jak nauczać w polskiej szkole, bo od września polskie dzieci znów uczą się w ośmioklasowej podstawówce, ale to wcale nie oznacza, że w lepszej szkole.
Nie wielokulturowość jest problemem, ale polityka wielokulturowości! – w długiej rozmowie z VIP-em tłumaczyła dr hab. Anna Siewierska-Chmaj, politolog, wicedyrektor Instytutu Badań nad Cywilizacjami Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Europa pogubiła się w swojej polityce. Z jednej strony migranci byli jej potrzebni do gospodarczych interesów, kiedy uznano, że posiadanie taniej siły roboczej jest ważniejsze niż zachowanie spójności społecznej, a z drugiej strony ważny był także czynnik ideologiczny. Syndrom 1968 roku, który tak bardzo kazał nam walczyć z nacjonalizmem, niosącym faktycznie ogromne zagrożenia, również okazał się niebezpieczny, bo polityka całkowitej otwartości może być samobójcza.
Spotkanie z Malką Shacham Doron, żydowską nauczycielką i dziennikarką było dla nas jednym z najważniejszych w ciągu minionych 12 miesiecy. W 2014 roku w Rymanowie przy ul. Sanockiej 2 kupiła dom, w którym przed wojną mieszkał jej pradziadek, Abraham Stary – radny miejski i właściciel 4 piekarni. Malka jest pierwszą Żydówką, która od zakończenia II wojny światowej na stałe zamieszkała w Rymanowie. W wyremontowanym budynku utworzyła tętniący życiem Dom Żydowski i przyczyniła się do wyremontowania Cmentarza Żydowskiego w Rymanowie. Wielokulturowe Podkarpacie zawsze było wartością i niech tak pozostanie.
Nie ma przemysłu, PGR-y upadły, rolnictwo nieopłacalne, turystyka raczkująca. Taki zdaje się być Beskid Niski dziś. Ale jutro może przynieść Daliowej i okolicy prawdziwą przemianę. W samym centrum Daliowej, w cieniu zabytkowej cerkwi greckokatolickiej pw. św. Paraskewy, dumnie stoją trzy budynki Fundacji Pomosty Karpat. Ktoś powie, fanaberia. Bzdura, odpowie każdy, kto zna Marka Kubina, lekarza - naukowca, niezależnego wydawcę i działacza solidarnościowej opozycji, od którego historia tego miejsca się zaczęła i który uparł się, że w krainie pięknej przyrodniczo może być też dostatnio.
Justyna Garstecka, założycielka i właścicielka firmy Motherhood, zajmującej się w Jarosławiu produkcją akcesoriów dla dzieci i kobiet w ciąży, dodała nam nadziei i wiary w człowieka. Motherhood pojawił się w najtrudniejszym momencie życia Justyny Garsteckiej, gdy urodziła synka z zespołem Downa. Młoda, wykształcona, wychowana w Warszawie, ze świetną pracą w polskim oddziale Warner Bros, z dwuletnim amerykańskim epizodem zawodowym na koncie, gdy urodził się Franek załamała się. Amerykańska historia nauczyła ją jednak, by nigdy nie rezygnować. Czasem warto ustawić sobie poprzeczkę bardzo wysoko i… dziś pani Justyna ma świetnie prosperującą firmę, męża i trzech wspaniałych synów.
Nasze Bieszczady są jak spełnione marzenia. Ewa i Maciej Mimiec do Zahoczewia sprowadzili się w styczniu 2016 roku prosto z Londynu. Kupili ponad 7-hektarowe siedlisko i urządzili dwie chaty, godząc ludową stylistykę z wysokim standardem. I nie trzeba było nawet roku, aby Maciejewka – jak nazwali swoje siedlisko – doczekała się 60 najwyższych not na booking.com i pełnych zachwytów komentarzy od gości z Polski, Europy i świata – bo do ich ukrytego wśród lasów i wzgórz domku w Bieszczadach dotarł już nawet Australijczyk. Z Markiem Dareckim, prezesem Pratt &Whitney Rzeszów, dyskutowaliśmy o Przemyśle 4.0 i współczesnym świecie, w którym ten, kto ma dane i potrafi je przetwarzać, jest i będzie bogaty! I nie ma wątpliwości, że w Przemyśle 4.0 technologia, model biznesowy i pracownik przyszłości mogą być równie wielkim błogosławieństwem, co gwoździem do trumny. Polska, Podkarpacie, Dolina Lotnicza już muszą się przygotowywać na te zmiany – idzie fala tsunami i ona nas zmiecie, jeśli nie będziemy w stanie sprostać rzeczywistości, a ta się zmienia w galopującym tempie. Elementarnym obowiązkiem nas wszystkich: przedsiębiorców, nauczycieli, polityków, jest zrozumieć istotę Przemysłu 4.0. Moda na naturalne, zdrowe produkty wcześniej czy później musiała przyjść, a moda na zachodnie, ale przetworzone – w końcu minąć. Zwłaszcza moda na wyroby produkowane na Podkarpaciu, które powstały dzięki tutejszym urodzajnym glebom i czystym przyrodniczo miejscom. Wiedział to ponad 20 lat temu Wiesław Becla, gdy zrezygnował z pracy na Politechnice Rzeszowskiej, by zająć się gospodarstwem. Dziś suszone owoce i warzywa, herbatki i przyprawowe mieszanki z logo Becla od Aliny i Wiesława Beclów z Handzlówki k. Łańcuta można kupić w sklepach ze zdrową i regionalną żywnością w całej Polsce. Suszarnie AWB przetwarzają rocznie setki ton owoców i warzyw, a asortyment liczy około 100 produktów – od truskawki, przez malinę, agrest, wiśnię, porzeczkę, czereśnię, po aronię i jabłka, także suszone pomidory – smakowite warzywne czipsy. Do tego różne herbatki.
Flesz ludzie i wydarzenia 2017 Cały rok 2018 świętujemy – 10 lat magazynu VIP Biznes&Styl. Ale ostatni rok też był dla nas huczny. VIP Biznes&Styl po raz kolejny przyznał prestiżowe tytuły Najbardziej Wpływowi Podkarpacia 2017. Statuetki słynnego rzeźbiarza Macieja Syrka otrzymali: w kategorii VIP Kultura – Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; VIP Polityka – europoseł Tomasz Poręba; VIP Biznes – Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie. Tytuł VIP Odkrycie Roku przyznany został Ryszardowi Jani, prezesowi Pilkington Automotive Poland, współtwórcy Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego. W tym roku po raz pierwszy wręczono też VIP-a Honorowego. Powędrował on do nadzwyczajnego poety – Janusza Szubera.
W Muzeum Historycznym, miejscu szczególnym dla Janusza Szubera, ten wybitny polski poeta, felietonista i eseista na stałe związany z Sanokiem, odebrał statuetkę VIP Honorowy, która jest wyróżnieniem dla osób, które w spektakularny sposób odmieniają Podkarpacie i nasze jego postrzeganie, a przede wszystkim są źródłem nieustających inspiracji. Jak przyznał sam poeta, to wyróżnienie jest mu bliskie z kilku powodów. Jak każda nagroda cieszy, ale jest też kontynuacją rozmowy, jaka od dobrych kilku lat toczy się z udziałem Janusza Szubera i dziennikarzy magazynu.
Na łamach VIP Biznes&Styl świętowaliśmy też 40 lat pracy twórczej znakomitego artysty, Leszka Kuchniaka. Najmocniej związany z Rzeszowem, gdzie od lat mieszka i tworzy, choć jego biografia zaczyna się od miejscowości nie na „rz”, ale na „ż”. I to dwóch! W Żarach koło Żagania przyszedł bowiem na świat. Święci z kapliczek, Żydzi w chałatach, ludowi grajkowie i hiszpańskie tancerki niosą swoje historie na barwnych obrazach Leszka Kuchniaka. On zaś z roku na rok coraz szerzej otwiera bramy ogrodu z folklorem. Ile z niego zostało dawnego krytyka komunistycznego systemu, autora rysunków piętnujących PRL i rzeźb przypominających polityczne zbrodnie? Wiele. Nadal bacznie obserwuje rzeczywistość. Tylko pędzlem ją rzadko konstatuje, bo smutek zatrzymał dla siebie. Ludziom daje, co kolorowe. Co zobaczy w podróżach z żoną Anną, co przypomni z dzieciństwa w Lubeni. I za to go kochają. W 2017 roku byliśmy też organizatorami najważniejszego wydarzenia branży transportowej, logistycznej i motoryzacyjnej na Podkarpaciu – Kongresu i Targów TSLA Expo Rzeszów 2017. Tak prestiżowej imprezy dedykowanej firmom, działającym w obszarach motoryzacji, transportu, spedycji, logistyki i auto-floty, na Podkarpaciu jeszcze nie było. Tymczasem leżący na skrzyżowaniu międzynarodowych szlaków handlowych region jest kluczowym partnerem w organizacji transportu i stwarza znakomite warunki dla rozwoju firm związanych z branżą TSL.
Mamy już autostradę A4, coraz bardziej realne kształty przybiera droga ekspresowa S19. Od kilku miesięcy jeździmy czterema odcinkami ekspresówki od Kielanówki do Sokołowa Małopolskiego, ale najlepsza wiadomość z 2017 roku jest taka, że cały odcinek S19 w naszym regionie, liczący prawie 170 km, ma być gotowy do 2024 roku. Wszystko dzięki wpisaniu drogi ekspresowej z Babicy do Barwinka na listę podstawowych przedsięwzięć w Kontrakcie Terytorialnym.
106
VIP B&S STYCZEŃ-LUTY 2018
Opracowanie Aneta Gieroń, Fotografie Tadeusz Poźniak