dwumiesięcznik podkarpacki
Numer 3 (23)
Maj-Czerwiec 2012
LUDZIE BIZNESU
Biznes i społeczeństwo
PRZYSZŁOŚCI
VIP TYLKO PYTA
O ŁAŃCUCIE I NIE TYLKO... ZE ZBIGNIEWEM ĆWIĄKALSKIM
Portret
DR BŁAŻEJ BŁAŻEJOWSKI Z BIESZCZADÓW NA KONIEC ŚWIATA ISSN 1899-6477
III FORUM INNOWACJI
RZESZÓW, 30-31 MAJA analiza
Biznes po chińsku Na okładce
Anna Sieńko
VIP BIZNES&STYL Maj – Czerwiec 2012
28-33
Zbigniew Ćwiąkalski:
Moje związki z Łańcutem zawsze były bardzo silne. Tutaj mieszkali moi rodzice i teściowie, na łańcuckim cmentarzu są ich groby. Dziadek żony był pułkownikiem w X Pułku Strzelców Konnych w Łańcucie i lekarzem weterynarii. Naprawdę często tu bywam. Zawsze też podkreślam, że Podkarpacie, Rzeszów są niedoceniane. Będąc ministrem z Podkarpacia, starałem się nieustannie lobbować za tą częścią Polski.
LUDZIE BIZNESU
RAPORTY I REPORTAŻE
Biznes i społeczeństwo przyszłości
78 Anna Koniecka Biznes po chińsku: interesy i przyjaźń idą w parze
20 Anna Sieńko, dyrektor generalna IBM na Polskę i Kraje Bałtyckie. VIP TYLKO PYTA
28 Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają z prof. Zbigniewem Ćwiąkalskim,
adwokatem, byłym ministrem sprawiedliwości. W Łańcucie bywam bardzo często, tu są moje korzenie
SYLWETKI
36 Dr Błażej Błażejowski Z Bieszczadów na koniec świata
52 Wiesław Myśliwski Współczesna cywilizacja odbiera nam poczucie własnego Ja…
60 Gospodarka III Forum Innowacji w Rzeszowie 88 Polska lokalna Fenomen Sandomierza
94 Koncert Wielki chór Jednego Serca Jednego Ducha KULTURA
48 Zdzisław Beksiński Zakała i chluba Sanoka
54 Carpathia Festival 2012 Rzeszów 6-8 lipca
60 36
70 Maj – Czerwiec 2012
FELIETONY
40 Jarosław A. Szczepański Z gierkowskiego lamusa
110 52
42
Krzysztof Martens Zapanowała moda na bojkot
NAUKA
78
70 Dr Włodzimierz Lewandowski Nauka i biznes
48
ARCHITEKTURA
84 Żyć lepiej dzięki sztuce MODA
100 A ja na to jak na lato 106 Rita Hayworth – ikona stylu
106 88
STYL ŻYCIA
110 Towarzyskie zdarzenia MOTO
121
Segment Premium ma się dobrze. Na rynek wkroczył Jaguar
4
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
121
OD REDAKCJI
Wysoko stawiaj poprzeczkę doskonałości. Na te słowa przez kilka dobrych lat patrzył Błażej Błażejowski jako uczeń Zespołu Szkół Gazowo-Naftowych w Krośnie. Dziś Błażeja już nie ma, jest dr Błażejowski, pracownik Polskiej Akademii Nauk, współautor jednych z najważniejszych odkryć paleontologicznych w Polsce, lada moment kierownik polskiej stacji badawczej na Antarktydzie i konsekwentny entuzjasta Bieszczadów, do których ciągle wraca. To jest ta jasna strona młodości w Polsce i Unii Europejskiej, ale bardziej martwią czarne statystyki. W Hiszpanii co drugi absolwent studiów wyższych nie ma pracy, w Polsce co trzeci. Świat w ostatnich dekadach nabrał niewyobrażalnego przyspieszenia, pytanie tylko, czy system kształcenia nadąża za tymi wyzwaniami? Byłam zafascynowana, gdy pisałam o Annie Sieńko, dyrektorze generalnym IBM na Polskę i Kraje Bałtyckie, która już ponad 20 lat temu studiowała informatykę na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie. Widać w jej przypadku anegdoty o dziewczynkach bawiących się lalkami, zwłaszcza Barbie, które uwielbiają zakupy, ale nie kochają matematyki, bo jest zbyt trudna, okazały się nieprawdziwe. W historii Anny Sieńko i Błażeja Błażejowskiego zadziałał podobny mechanizm: umiejętne rozbudzenie ambicji i wykorzystanie możliwości. Do tego trzeba znakomitych nauczycieli, i to nie na poziomie studiów wyższych, ale już od szkoły podstawowej. Wprawdzie w życiu nigdy nie jest za późno na zmiany, ale jednak scenariusz życia, jaki piszemy do czasu zdania matury, a potem wybierając studia wyższe, mocno o tym dorosłym życiu przesądza. W ostatnich dniach maja Rzeszów już po raz trzeci gościł będzie Forum Innowacji. W ciągu trzech lat impreza świetnie się rozrosła, w tym roku zgromadzi ok. 350 gości: polityków, przedsiębiorców, samorządowców i naukowców z kraju i zagranicy (Francji, Brazylii, Portugalii i Wielkiej Brytanii). Na przyjazd do Rzeszowa dały się namówić osoby, które decydują o kształcie polskiej gospodarki, szefowie koncernów i korporacji, a także 100 osób z różnych krajów Europy. Dla Rzeszowa Forum Innowacji jest możliwością budowania prestiżu. Ale mam też cichą nadzieję, że Forum, które organizuje również Miasteczko Innowacji, będzie takim impulsem, by rozbudzić ambicję choćby kilku młodych rzeszowian.
redaktor naczelna
REDAKCJA redaktor naczelna
Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862-22-21
zespół redakcyjny fotograf
Jaromir Kwiatkowski jaromir@vipbis.pl Anna Olech anna@vipbiznesistyl.pl Katarzyna Grzebyk katarzyna@vipbis.pl
skład
Artur Buk
współpracownicy i korespondenci
Anna Koniecka, Paweł Kuca, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens, Jerzy Borcz
Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl
REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. promocji Inga Safader-Powroźnik inga@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 dyrektor ds. reklamy
Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862-22-21 tel. kom. 501 509 004
biuro reklamy
Grażyna Janda grazyna@vipbiznesistyl.pl tel. kom. 502 798 600
Przemysław Worwa przemek@vipbis.pl tel. kom. 512 760 033
ADRES REDAKCJI
ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów tel. 17 862-22-21 fax. 17 862-22-21
www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl
WYDAWCA SAGIER PR S.C. ul. Cegielniana 18c/2 35-310 Rzeszów
www.facebook.com/vipbiznesistyl
Ranking VIP Biznes&Styl
Statuetka VIP-a autorstwa Macieja Syrka.
Najbardziej wpływowi na Podkarpaciu 2012 Listę najbardziej wpływowych osób w naszym regionie magazyn VIP Biznes&Styl po raz pierwszy opublikował w styczniu 2012 r. Ranking od pierwszej edycji zdobył tak duże zainteresowanie i uznanie, że magazyn VIP postanowił rokrocznie publikować listę najbardziej wpływowych na Podkarpaciu, jednocześnie dzieląc konkurs na cztery kategorie, a zwycięzców obdarowywać statuetkami VIP, wykonanymi przez znakomitego podkarpackiego rzeźbiarza, Macieja Syrka. Wielka Gala VIP-a, połączona z wręczeniem statuetek oraz recitalem Lory Szafran, odbędzie się 24 listopada 2012 r. w Filharmonii Podkarpackiej. Nagrody przyznane zostaną w czterech kategoriach: VIP Polityka 2012, VIP Biznes 2012, VIP Kultura 2012 oraz VIP Odkrycie Roku 2012. W najbliższych wydaniach magazynu VIP oraz Trendy Podkarpackie zaprezentujemy 10 nominowanych osób w każdej z kategorii, z wyjątkiem Odkrycia Roku, które ma być największą niespodzianką w rankingu naszego magazynu.
NOMINACJE VIP POLITYKA
VIP BIZNES
VIP KULTURA
Jan Bury, poseł, prezes podkarpackiego PSL. Prawnik i polityk, w obecnej kadencji Sejmu przewodniczący Klubu Parlamentarnego. Inicjator Forum Innowacji w Rzeszowie.
Marek Darecki, prezes „WSK-PZL Rzeszów”, pomysłodawca i prezes Stowarzyszenia „Dolina Lotnicza”, które skupia dziś na Podkarpaciu prawie 100 firm z branży lotniczej.
Lucyna Mizera, dyrektor Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli. Menedżerka kultury, która w nieco ponad 10 lat potrafiła w powiatowym mieście stworzyć znane i cenione w Polsce muzeum.
Elżbieta Łukacijewska, posłanka PO do Parlamentu Europejskiego. Przez 6 lat (2004-2010) była przewodniczącą, a następnie wiceprzewodniczącą Regionu Podkarpackiego PO.
Adam Góral, doktor nauk ekonomicznych, współzałożyciel i prezes Asseco Poland SA. Prezes Podkarpackiego Klubu Biznesu, współzałożyciel Wyższej Szkoły Zarządzania w Rzeszowie.
Janusz Szuber, znakomity sanocki poeta. Autor wierszy, które stawiane są w tym samym szeregu, co twórczość Wisławy Szymborskiej i Adama Zagajewskiego.
Mirosław Karapyta, polityk PSL i samorządowiec, doktor socjologii, wykładowca wyższych uczelni. Od 2010 r. marszałek województwa podkarpackiego.
Janusz Zakręcki, prezes PZL Mielec. Absolwent Politechniki Krakowskiej, który sprowadził do Mielca produkcję legendarnych amerykańskich śmigłowców Black Hawk.
Tadeusz Ferenc, samorządowiec i polityk, od trzech kadencji prezydent Rzeszowa. Wcześniej był m.in. prezesem Spółdzielni Mieszkaniowej Nowe Miasto w Rzeszowie.
Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, prezes sekcji żużlowej Stali Rzeszów, właścicielka Galerii Millenium Hall w Rzeszowie.
Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku, twórca Galerii Zdzisława Beksińskiego. Sanocki zamek zawdzięcza mu największą na świecie kolekcję prac Beksińskiego. Jan Gancarski, dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie. Odkrywca grodu z epoki brązu na Podkarpaciu. Twórca archeologicznego skansenu „Karpacka Troja” w Trzcinicy koło Jasła.
Także Czytelnicy magazynu VIP Biznes&Styl mogą typować i głosować we wszystkich czterech kategoriach, wysyłając zgłoszenia na adresy mailowe: ranking@vipbiznesistyl.pl oraz ranking@vipbis.pl.
Tekst Aneta Gieroń Fotografia Tadeusz Poźniak Sponsorzy główni Gali VIP-a:
Partnerzy medialni:
Patronat VIP-a
Od lewej: Aleksander Bobko, rektor-elekt UR; Björn Cato Funnemark, Jan Kopka, były prezes Orkli Press na Polskę.
Björn Cato Funnemark.
Czy koncerny medialne mają poglądy polityczne?
FUNNEMARK:
– Prasa przetrwa, gdy będzie wyrazista – Dla koncernów medialnych najważniejszy, bardziej niż kiedykolwiek, jest interes komercyjny. Ale wrażenie, jakoby w tym wszystkim nie było polityki, byłoby błędne – uważa Björn Cato Funnemark, były dyrektor generalny norweskiego holdingu medialnego Orkla w Polsce.
Funnemark wygłosił 26 kwietnia na Uniwersytecie Rzeszowskim wykład „Czy koncerny medialne mają poglądy polityczne?”. Spotkanie zorganizowały Katedra Politologii i Koło Naukowe Politologów UR. Patronat nad wykładem objął magazyn VIP. Gość rozpoczął od przypomnienia sztuki Gustava Freytaga „Die Journalisten” (Dziennikarze) z 1852 r. Po porażce partii konserwatywnej w wyborach, przegrani, za plecami redaktora naczelnego wpływowej gazety, postanowili znaleźć kupca, by gazeta zmieniła profil polityczny. – Mam wrażenie, że od tamtego czasu niewiele się zmieniło – skomentował Funnemark. Były dyrektor Orkli stwierdził, że koncerny medialne najczęściej podkreślają, iż nie mają poglądów politycznych. Rzeczywistość jest jednak bardziej skomplikowana, a każdy przypadek – indywidualny, gdyż profil danego koncernu, charakter jego kontaktów z politykami, zależy często od jednego człowieka w koncernie, z reguły redaktora naczelnego lub dyrektora generalnego. Wśród kilku przytoczonych przez Funnemarka przykładów z dziejów największych koncernów warto odnotować historię z początku tego roku, związaną z niemiecką bulwarówką „Bild” (ponad 3 mln dziennego nakładu), wydawaną przez koncern Springera. Kai Diekmann, redaktor naczelny „Bilda”, ujawnił wtedy, że zadzwonił do niego prezydent Niemiec Christian Wulff, który zażądał wycofania artykułu dotyczącego dziwnej pożyczki na kupno domu, którą otrzymał, zanim jeszcze został prezydentem, od żony zaprzyjaźnionego biznesmena. Ten telefon, zinterpretowany przez opinię publiczną jako nacisk na gazetę, był jednym z „gwoździ do trumny” prezydenta, który musiał podać się do dymisji. – Pytanie brzmi: dlaczego redaktor gazety konserwatywnej niszczy karierę prezydenta kraju z tej samej opcji politycznej (CDU), z którym był od kilkudziesięciu lat zaprzyjaźniony? – pytał Funnemark. I stwierdził: – Pan Diekmann pokazał, że redaktor naczelny tej gazety jest ważniejszy od prezydenta Niemiec. Przykład zaangażowania w politykę wprost to Bodo Hombach, do początku tego roku dyrektor generalny niemieckiego koncernu WAZ, a jednocześnie wpływowy polityk SPD, były szef Urzędu Kanclerza Federalnego w pierwszym rządzie Gerharda Schroedera. Inną drogą poszli inni giganci medialni. Silvio Berlusconi, właściciel koncernu Mediaset, pokazał, że to telewizja może kontrolować partie, a nie odwrotnie, zaś Rupert Murdoch, właściciel koncernu News Corporation, przyjął drogę układania się z każdą władzą. Gość z Norwegii przedstawił także krótką historię zaangażowania Orkli w polską prasę po 1989 r. – Orkla myślała – stwierdził – że wraz z nowym ustrojem nabiorą znaczenia nowe tytuły. Okazało się, że w Polsce tak się nie stało. Bardzo mało nowych gazet – z wyjątkiem „Gazety Wyborczej” – przetrwało do dziś. Funnemark stwierdził, że wraz z pojawieniem się Internetu najtrudniej będą miały gazety obiektywne, stawiające na dużą liczbę informacji. Jego zdaniem, prasa przetrwa, także w papierze, pod warunkiem, że będzie wyrazista. Norweg przywołał pogląd jednego z szefów Orkli Media: „w dzisiejszym świecie pieniądze można zarobić albo na pornografii, albo na komentarzach”. Wypowiadając się na temat przyszłości prasy regionalnej w kontekście ekspansji pism lokalnych stwierdził, że gazeta powinna postawić na ścieranie się lokalnych opinii. – Jeżeli nie chce się nikomu narazić, to może się nikomu nie spodobać – stwierdził Funnemark w rozmowie z dziennikarzem VIP-a. – Lepiej mieć jeden dziennik wyraźnie prawicowy i jeden wyraźnie lewicowy niż dwa dzienniki pośrodku. ■
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
KSIĄŻKA Krzysztof Potaczała.
Takiej Polski już nie ma. I takich Bieszczadów już nie ma – pisze Krzysztof Potaczała w świetnej publikacji wydawnictwa „BOSZ” – „Bieszczady PRL-u”. To nie jest opowieść o ludziach w kapeluszach i na koniach, jak fałszywie większość z nas postrzega Bieszczady. Krzysztofowi Potaczale, dziennikarzowi i reporterowi publikującemu na łamach regionalnej i ogólnopolskiej prasy, udało się zatrzymać w słowie kawałek nieistniejącego już świata, w którym setki zapaleńców w błocie, przy wyrębie, w barakach kilkadziesiąt lat temu próbowały poskromić Bieszczady. Ta książka jest opowieścią o przyjaźni, o dygnitarzach polujących na żubry, o słynnym pułkowniku Kazimierzu Doskoczyńskim, bodaj najbardziej kontrowersyjnym w Bieszczadach człowieku i o wstydliwej historii wymazywania ruskich, tatarskich i ukraińskich nazw miejscowości na wschodnich krańcach Podkarpacia graniczących z ZSRR. 21 niezwykłych opowieści i ponad sto czarno-białych unikatowych, historycznych fotografii. Niezwykły jest reportaż o pułkowniku Doskoczyńskim, panu na Arłamowie i Mucznem, który przez dekadę niepodzielnie rządził w Bieszczadach. Jego nazwisko kojarzy każdy, kto choć raz był gościem w południowo-wschodnim zakątku Podkarpacia. Jedni mówią o nim satrapa i tyran, dla innych pozostanie dobroczyńcą Bieszczadów. Na zawsze Doskoczyński wymykać się będzie czarno-białym ocenom. Na Podkarpaciu pojawił się w 1966 r., wraz z początkiem budowy ośrodka rządowego w Arłamowie. W 973 r. dowiedział się o hotelu robotniczym budowanym w Mucznem, spenetrował nadleśnictwo Stuposiany i los Mucznego został przesądzony. Hotel wybudowany przez Zarząd Budownictwa Leśnego musiał zostać przekazany władzy ludowej. Dwa lat trwał remont i tak powstał ekskluzywny ośrodek rządowy u stóp Jeleniowatego, w którym często bawili najważniejsi polscy i zagraniczni politycy, z premierem Piotrem Jaroszewiczem i Edwardem Gierkiem na czele. Nie brakowało też zapalonych dewizowych myśliwych, którzy płacili tysiące dolarów za odstrzał żubra, niedźwiedzia albo wilka. – Pamiętam, jak w 1974 r. roku byłem w Mucznem na pierwszej kolonii zorganizowanej przez Zarząd Lasów Państwowych – wspomina Krzysztof Potaczała, od zawsze mieszkaniec Ustrzyk Dolnych, którego ojciec był wśród pierwszych budowniczych osad i dróg w Bieszczadach. – Tamtego świata już nie ma i nie da się go odtworzyć. Tamte Bieszczady były mieszanką wspaniałych ludzi, biedy i dzikiej przyrody. Dziś wszędzie są ludzie, wszędzie jest tłok. Drogi pułkownika Doskoczyńskiego przecięły się nawet ze słynnym Majstrem Biedą, czyli Władysławem Nadoptą, który dostarczał mu grzyby. Umowa się skończyła, gdy Doskoczyński zamachnął się na psa Nadopty. Od tego czasu Majster Bieda do Mucznego już nie zajrzał. Reportaż „Z kilofem na Bieszczady” jest długo wyczekiwaną odpowiedzią na popularne, ale fałszywe bieszczadzkie opowieści, jakoby w tamte rejony w latach 50., 60. i 70. ściągali tylko osobnicy skłóceni z prawem, uciekającym przed wojskiem, niepłaconymi alimentami i innymi zobowiązaniami. Wtedy w Bieszczady jechali masowo wszyscy ci, którzy chcieli po prostu zarobić. Spali na pryczy, myli się w potoku, załatwiali w wychodku, ale jak na koniec miesiąca brali wypłatę, to plik setek robił wrażenie. – Myśmy naprawdę się nie opieprzali – wspomina Tadeusz Froń pracujący przy budowach bieszczadzkich dróg od 1964 r. – Każdy machał kilofem ile wlezie, bo miał w oczach te liczby, które szefostwo wykaże i wypłaci na koniec miesiąca. W tej pracy ponad siły było jeszcze coś. Jak podkreśla Józef Ruszelak, wszyscy byli ze sobą ogromnie zżyci, nierzadko po imieniu, robotnicy i szefostwo. W jednym baraku mieszkali, jedli w stołówce przy tym samym stole, wspólnie obchodzili imieniny, a że w hotelach robotniczych kwaterowało i po 40 osób, nader często wypadało czyjeś święto. Musowo musiała być wódka i musowo dużo. Musowo musiała być też skończona robota na czas. ■
Tekst Aneta Gieroń Fotografia i reprodukcja Tadeusz Poźniak.
Muzealne wydarzenie
Obrazy Rafała...
DWÓCH MALARZY:
... i Jacka Malczewskich.
Jacek i Rafał Malczewscy Sandomierz jest trzecim – po Radomiu i Gdańsku – miastem, gdzie można obejrzeć wystawę malarstwa zatytułowaną „Jacek & Rafał Malczewscy”. Ekspozycja w Muzeum Okręgowym jest znakomita. Zobaczymy na niej 108 najlepszych prac obu artystów, w tym wiele dotąd nieznanych i niedostępnych. Część z nich wypożyczono z prywatnych kolekcji, w tym Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku. Inne pochodzą ze zbiorów: Muzeum im. Jacka Malczewskiego w Radomiu, Muzeów Narodowych: w Krakowie i w Warszawie, Muzeum Literatury w Warszawie, Muzeum Tatrzańskiego w Zakopanem i Śląskiego w Katowicach. Jacek Malczewski należy do najciekawszych malarzy-symbolistów. Jego świat wypełniają poruszające wyobraźnię wizerunki chimer, trytonów, faunów przeniesionych w naszą prozaiczną rzeczywistość. Wyspiański widział w Wawelu polskie Akropolis, u stóp którego przepływa Wisła-Skamander. Tymczasem Malczewski przedstawiał fauna romansującego z prostą dziewczyną, pastuszka z noszącym fantastyczne skrzydła aniołem. Wokół wiejskiej „Zatrutej studni” rozgrywa się tajemniczy dramat artysty z udziałem kobiety-muzy, a także Parek i chimer w scenach rodzajowych pojawia się Thantos - bóg śmierci. Kazaniu św. Franciszka przysłuchują się zarówno tłuste fauny, jak i damy z ziemiańskiego dworu. W ikonografii Jacka Malczewskiego stale obecny jest wątek patriotyczny. W tryptyku „Chrystus w Emaus” apostołowie Kleofas i Piotr odziani są w żołnierskie szynele zesłańców. Artysta, przekazując głębokie treści ogólnoludzkie i narodowe, wyprowadzał postacie ze świata antyku, Nowego Testamentu i bohaterów mistycznych poematów Juliusza Słowackiego. Twórczość Rafała Malczewskiego, syna Jacka, jest mniej znana – również dlatego, że zmarł na emigracji w Kanadzie. Jacek Malczewski mimowolnie był dla syna nauczycielem. Podpatrując ojca w pracowni Rafał wybrał jednak własną drogę twórczego wyrazu, a nazwisku, które przyszło mu nosić, nadał nową jakość. Malował fantastyczne górskie pejzaże z pogranicza jawy i snu. Na wystawie zobaczymy po raz pierwszy „Rynek w Sandomierzu (nokturn)” z 1938 roku z prywatnej kolekcji. Co ciekawsze, artysta przedstawiał – z tą samą wirtuozerią co zakopiańskie krajobrazy – pejzaże przemysłowe: kopalnie i hale fabryczne, piece hutnicze i betonowe zapory wodne. Z okresu powojennego pochodzą subtelnie malowane widoki architektoniczne nowojorskich „drapaczy chmur”. Autorką scenariusza i kuratorem wystawy jest Katarzyna Posiadała z radomskiego Muzeum, zaś kuratorami ze strony Muzeum Okręgowego w Sandomierzu: Jerzy Krzemiński i Bożena Ewa Wódz. Ekspozycja czynna będzie do końca lipca. Warto ją przenieść do innych podkarpackich muzeów. Sandomierska ekspozycja nie ma nic wspólnego ze skromniejszą (pod względem artystycznym i ilościowym) wystawą pod tym samym tytułem pokazywaną niedawno przez Muzeum Regionalne w Stalowej Woli. ■
Tekst Antoni Adamski Fotografie Marek Banaczek – Muzeum Okręgowe w Sandomierzu
KONKURS
Od lewej: dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. nauczania WSIiZ w Rzeszowie; Mateusz Tułecki, twórca Akademii Innowacji Internetowych; prof. Marek Orkisz, rektor-elekt Politechniki Rzeszowskiej; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Marta Półtorak, właścicielka Marmy Polskie Folie; prof. Grzegorz Kleparski, anglista z Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Od lewej: Mateusz Tułecki; Włodzimierz Rudolf, dyrektor Telewizji Rzeszów. Od lewej: prof. Marek Orkisz, rektor-elekt Politechniki Rzeszowskiej; prof. Czesław Puchalski, prorektor ds. rozwoju i polityki finansowej Uniwersytetu Rzeszowskiego.
Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; Teresa Kubas-Hul, przewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego.
PODKARPACKIE LWY ROZDANE Pierwsze Podkarpackie Lwy – nagrody w konkursie zorganizowanym przez Telewizję Rzeszów i marszałka województwa podkarpackiego – trafiły m.in. w ręce Marty Półtorak, właścicielki firmy Marma Polskie Folie oraz galerii Millenium Hall, zwyciężczyni w kategorii gospodarka. W kategorii nauka najlepszy okazał się nowy rektor Politechniki Rzeszowskiej, prof. Marek Orkisz, zaś osobowością roku został Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Czwarty Złoty Lew, wyjątkowy, bo przyznany przez widzów Telewizji Rzeszów oraz czytelników podkarpackich pism, trafił w ręce Mateusza Tułeckiego, twórcy Akademii Innowacji Internetowych.
Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak Złoty Lew Podkarpacki to nowa nagroda ustanowiona przez Telewizję Rzeszów, wyróżniająca osoby, które swoją wiedzą i doświadczeniem, przedsiębiorczością i konsekwencją w pokonywaniu trudności i barier oraz przełamywaniu schematów myślenia zmieniają oblicze Podkarpacia i Polski. Nagroda ma wspierać, doceniać i promować osoby, które aktywnie, skutecznie i z poszanowaniem zasad etyki przyczyniają się do rozwoju województwa. Do konkursu zgłoszono ponad 50 kandydatów, spośród których kapituła konkursowa wyłoniła trzech nominowanych w każdej kategorii. W dziedzinie gospodarka o Lwa Podkarpackiego walczyli: Wojciech Inglot, twór-
16
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
ca światowego imperium kosmetycznego „Inglot”, Marta Półtorak oraz Wiesław Grzyb, właściciel firmy Arkus & Romet Group z Dębicy, największego polskiego producenta rowerów. – Jestem wzruszona i czuję, że nie zasłużyłam na tę nagrodę – mówiła Marta Półtorak, zwyciężczyni konkursu w kategorii gospodarka. Swoją statuetkę zadedykowała tragicznie zmarłemu niedawno żużlowcowi, Lee Richardsonowi. Tadeusz Ferenc, który uhonorowany został Złotym Lwem w kategorii osobowość roku, w walce o nagrodę pokonał Łucję Bielec, założycielkę mieleckiej Fundacji SOS
Od lewej: Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. promocji VIP Biznes&Styl; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl; Lucyna Pokrzywa, wiceprezes Betad Leasing sp. z o.o. w Rzeszowie.
Od lewej: Marta Półtorak, właścicielka Marma Polskie Folie; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. nauczania WSIiZ w Rzeszowie.
Od lewej: Jan Gancarski, dyrektor Muzeum Podkarpackiego w Krośnie; Teresa Kubas-Hul, przewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego.
Od lewej: Mirosław Leniart, Asseco Poland; Lucjan Kuźniar, członek zarządu województwa podkarpackiego; Ilona Małek, dziennikarka Telewizji Rzeszów; Marcin Pawlak, dziennikarz Telewizji Rzeszów.
Od lewej: Jerzy Oleszkowicz, Telewizja Rzeszów; dr Wergiliusz Gołąbek, prorektor ds. nauczania Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Bartek Urbanowicz, śpiewak operowy.
Życie, od lat organizującą profilaktyczne badania przeciwko rakowi piersi i szyjki macicy, oraz Jana Gancarskiego, dyrektora Muzeum Podkarpackiego w Krośnie, twórcę archeologicznego skansenu „Karpacka Troja” w Trzcinicy koło Jasła. Ferenc, odbierając nagrodę, dziękował wszystkim mieszkańcom Rzeszowa: przedsiębiorcom, artystom, młodzieży, każdemu, kto utożsamia się z miastem i komu zależy na nieustannym rozwoju Rzeszowa. – To jest wyróżnienie dla nas wszystkich i tak traktuję tego Złotego Lwa – stwierdził Tadeusz Ferenc. W kategorii nauka o statuetkę ubiegali się: prof. Marek Orkisz – rektor-elekt Politechniki Rzeszowskiej, prof. Tadeusz Pomianek – twórca i rektor Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządznia w Rzeszowie oraz prof. Grzegorz Kleparski – kierownik Zakładu Językoznawstwa Teoretycznego i Historii Języka w Instytucie Filologii Angielskiej na Uniwersytecie Rzeszowskim. Zwyciężył prof. Marek Orkisz, autor ponad 120 prac naukowych oraz 2 patentów. Nowy rektor Politechniki Rzeszowskiej, przyjmując statuetkę, podziękował wszystkim tym, z którymi dotychczas współpracował.
Andrzej Cierniewski, piosenkarz i kompozytor. Mateusz Tułecki, zwycięzca w plebiscycie widzów i czytelników, był największą niespodzianką wieczoru i bodaj najbardziej cieszącym się zdobywcą Złotego Lwa. Tułecki, ekspert od Internetu, laureat tytułu „Człowiek Roku Polskiego Internetu 2010”, przyznawanego na branżowym spotkaniu Webstarfestival, już zapowiedział, że jeszcze wiele dobrego zamieszania będzie można się po nim spodziewać w Rzeszowie. Sama nagroda Złoty Lew Podkarpacki nawiązuje do herbu województwa podkarpackiego, na którym, oprócz ukoronowanego srebrnego gryfa w polu czerwonym, dawnego herbu ziemi i województwa bełskiego, oraz srebrnego krzyża kawalerskiego, znajduje się ukoronowany złoty lew w polu błękitnym, który był herbem dawnego województwa lwowskiego. Twórcą statuetki „Złotego Lwa Podkarpackiego” jest sanocki artysta, Adam Przybysz. Gala wręczenia nagród odbyła się 18 maja w Urzędzie Marszałkowskim w Rzeszowie, na której, oprócz nagrodzonych, wystąpili również Andrzej Cierniewski i Bartek Urbanowicz. ■
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
17
INNOWACJE
Biznes i społeczeństwo przyszłości
Wydajne magazynowanie energii odnawialnej, biometryczna identyfikacja, sterowanie urządzeniami za pomocą myśli, koniec cyfrowego wykluczenia oraz poczta bez spamu – oto pięć innowacyjnych rozwiązań, które w najbliższych latach mogą rewolucyjnie wpłynąć na nasze życie. Słynną już listę „IBM Next Five in Five” ogłosiła Anna Sieńko, dyrektor generalna IBM na Polskę i kraje bałtyckie. Z punktu widzenia Rzeszowa, który próbuje realizować politykę „Stolicy Innowacji”, o tyle to niezwykłe, że Anna Sieńko, absolwentka informatyki na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, jest rzeszowianką. Opracowanie tekstu Aneta Gieroń Fotografie Archiwum IBM, VIP
IBM, najstarsza firma informatyczna na świecie, rok temu obchodziła swoje setne urodziny i już przez sam ten fakt jest firmą niezwykłą. Anna Sieńko, która jest pierwszą kobietą na stanowisku dyrektora generalnego w polskiej historii IBM-u, wpisuje się w filozofię firmy już dawno temu wyznaczoną przez Thomasa J. Watsona. W 1935 r. Watson, jeden z założycieli informatycznego giganta, obiecał kobietom, że u niego zarabiać będą tyle samo co mężczyźni. Od tego czasu IBM nie złamał obietnicy. Robi też wszystko, aby wśród pracowników było jak najwięcej kobiet. To się opłaca. W IBM Polska połowa pracowników to kobiety. – Każdy ma jednakowe szanse na karierę w IT – twierdzi Anna Sieńko. Kobiet – informatyków mogłoby być jeszcze więcej, gdyby już od najmłodszych lat dziewczynki nie były zniechęcane do zadań wymagających logicznego, matematycznego myślenia. Ktoś kiedyś – trochę złośliwie, ale obrazowo – powiedział, że nawet zabawki dla dziewczynek, nawet ich ukochana lalka Barbie, gdy tylko nauczyła się mówić, przyznała, że kocha zakupy, ale niekoniecznie lubi matematykę, bo ta jest trudna. Z każdym rokiem to stwier-
20
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
dzenie traci na szczęście na aktualności. Świat już coraz rzadziej zdobywa się na naiwne klasyfikowanie chłopców do zadań kreatywnych, wymagających analitycznego myślenia, zaś dziewczynek do zajęć wymagających empatii. Anna Sieńko z IBM Polska związała się w 1999 r. jako Menedżer ds. Outsourcingu Strategicznego i od podstaw stworzyła oraz rozwinęła dział outsourcingu IBM Polska. W pierwszych latach XXI w. wybrała holding Optimus. Była prezesem głośnej spółki Optimus Lockheed Martin. Później Anna Sieńko szefowała spółce Xtrade, działającej na rynku transakcji elektronicznych. Do IBM Polska wróciła w 2003 r. Szybko awansowała na Dyrektora Integrated Technology Services IBM GTS na region Europy Środkowo-Wschodniej. W 2008 r. przeniosła się z warszawskiej siedziby IBM do biura regionalnego w czeskiej Pradze. Tam zarządzała działem usług technologicznych w kilku krajach Europy Środkowo-Wschodniej. W 2009 r. Anna Sieńko została pierwszą kobietą na stanowisku dyrektora generalnego IBM Polska, a od 2011 r. jest też dyrektorem generalnym IBM na Litwę, Łotwę i Estonię. Na stałe związana jest z Rzeszowem. ►
Anna Sieńko dyrektor generalna IBM na Polskę i Kraje Bałtyckie
INNOWACJE – Rozwój każdej firmy polega na eksperymentowaniu i otwieraniu nowych przestrzeni rynkowych. Doroczna lista pięciu innowacji IBM wskazuje na metody tworzenia innowacyjnych rozwiązań oraz tłumaczy, w jaki sposób technologia może zmienić społeczność i biznes w przyszłości – wyjaśnia Anna Sieńko, dyrektor generalna IBM na Polskę i Kraje Bałtyckie.
Wydajne
magazynowanie energii odnawialnej Uczeni z IBM przekonują, że wszystko, co się porusza lub produkuje ciepło, może tworzyć energię elektryczną, którą da się magazynować: chodzenie, bieganie, jazda na rowerze, ciepło generowane przez nasz komputer, a nawet woda krążąca w rurach. I to bez negatywnego wpływu na środowisko naturalne. Wystarczy wyobrazić sobie przyłączenie niedużych urządzeń do szprych koła roweru, które będą ładowały baterie w trakcie pedałowania. Zdaniem naukowców z Massachusetts Institute of Technology (MIT), dzięki zainstalowaniu małego urządzenia w podeszwach butów oraz przy wykorzystaniu niedużej anteny, można by było wyprodukować energię wystarczającą do naładowania baterii komórki. Przy szybkim tempie chodzenia człowiek może wyprodukować do 67W (osoba o wadze 68 kg przy 2 krokach na sekundę). – Dzisiaj jeszcze energię kinetyczną tracimy, ale już niedługo będziemy ją mogli wykorzystać do zasilania domów, biur, serwerowni, urządzeń codziennego użytku – nie ma wątpliwości Anna Sieńko. – Już dzisiaj naukowcy firmy IBM w Irlandii rozwijają proces konwersji energii fal oceanicznych na prąd elektryczny, aby w ten sposób pozyskiwać w przyszłości energię na szerszą skalę i bez negatywnego wpływu na środowisko naturalne.
Biometryczna identyfikacja
Ta innowacja ogłoszona przez IBM jest niczym kadr z filmu science – fiction. Najprawdopodobniej za pięć lat nie trzeba będzie tworzyć, zapisywać bądź pamiętać dziesiątek haseł do różnych loginów. W przyszłości każdy będzie mógł bezpiecznie pobierać pieniądze z bankomatu poprzez wypowiedzenie swojego imienia lub przystawienie oka do maleńkiego czytnika, który zidentyfikuje niepowtarzalny wzór siatkówki naszego oka. W ten sam sposób będziemy mogli sprawdzić stan naszego konta w banku, w telefonie komórkowym lub w tablecie. Każda osoba posiada niepowtarzalną tożsamość biologiczną, za którą kryją się dane. Dane biometryczne, takie jak definicje twarzy, skany siatkówki oka oraz pliki głosowe, już za pięć lat będą najprawdopodobniej zbierane w specjalnych bazach danych, co pozwoli na szerokie wykorzystywanie weryfikacji DNA w systemach dostępu. Tak zwana biometryka wieloskładnikowa zostanie zintegrowana przez inteligentne systemy w czasie rzeczywistym i zapewni dostęp
22
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
do informacji wyłącznie osobie spełniającej kryteria profilu biometrycznego.
Sterowanie
urządzeniami za pomocą myśli Bardzo możliwe, że już wkrótce naukowcy znajdą sposób na podłączenie naszego mózgu do komputera lub smartfona. Wystarczy będzie pomyśleć o wykonaniu telefonu do jakiejkolwiek osoby, a połączenie zostanie zrealizowane. Możliwe też będzie sterowanie kursorem na ekranie komputera za pomocą myśli. Naukowcy w dziedzinie bioinformatyki opracowali hełmofony z zaawansowanymi czujnikami do odczytu elektrycznej aktywności naszego mózgu, które będą mogły zidentyfikować wyrazy twarzy, poziomy emocji i koncentracji, a także myśli osoby bez konieczności podejmowania jakichkolwiek działań fizycznych. W ciągu najbliższych 5 lat zobaczymy wczesne zastosowanie tej technologii w branży gier komputerowych. Także lekarze będą mogli zastosować technologię do badania wzorców mózgu, a nawet do rehabilitacji osób po udarach lub do zrozumienia zaburzeń czynności mózgu, na przykład autyzmu.
Koniec
cyfrowego wykluczenia Dostęp do informacji w najbliższych latach przesądzi o rozwoju współczesnego społeczeństwa. Obecnie na Ziemi żyje 7 miliardów osób. Za pięć lat na rynku ma być 5,6 miliarda urządzeń przenośnych, co oznacza, że 80% ludzkości będzie miało dostęp do technologii umożliwiającej łatwy dostęp do informacji. Telefony komórkowe staną się na tyle tanie, że na posiadanie ich będą sobie mogli pozwolić nawet najbiedniejsi, którzy nie mogą kupić ich dzisiaj. Już dziś IBM prowadzi w Indiach projekt polegający na nauce niepiśmiennej ludności wiejskiej, jak przesyłać informacje poprzez wiadomości nagrane na ich telefonach. Dzięki dostępowi do informacji, których wcześniej nie mieli, wiedzą teraz, kiedy do ich wiosek przyjeżdżają lekarze, mogą także sprawdzać rynkowe ceny produkowanych przez siebie upraw lub towarów. Jest pewne, że dostęp do niezbędnych informacji umożliwi szybszy rozwój w najbiedniejszych regionach świata.
Poczta bez spamu
Według IBM, za pięć lat reklamy będą na tyle spersonalizowane, że nie będą już postrzegane jako spam. Jednocześnie filtry antyspamowe staną się tak dokładne, że nikt już nie będzie bombardowany niechcianymi ofertami sprzedaży. Wystarczy wyobrazić sobie przez chwilę, że bilety na koncert ulubionego zespołu są zarezerwowane, ►
INNOWACJE
Wizualizacja pracy mózgu
gdy tylko pojawią się w sprzedaży i to właśnie na ten wieczór, który jest wolny w kalendarzu. Po otrzymaniu bezpośredniego powiadomienia będzie można od razu nabyć bilety za pomocą urządzenia mobilnego. Taka wizja staje się coraz bardziej realna, bo firma IBM pracuje nad technologią, która wykorzystuje statystyki w czasie rzeczywistym, aby zrozumieć i zintegrować dane z różnych obszarów naszego życia, na przykład sieci społecznościowych w celu zaprezentowania informacji, które będą istotne właśnie dla nas. Począwszy od wiadomości, poprzez sport, a kończąc na polityce, będziemy coraz bardziej polegali na technologiach w kwestii naszych gustów i preferencji. Jednak to do nas będzie należało podjęcie ostatecznej decyzji, technologia zaoferuje nam tylko optymalny profil naszych zainteresowań i potrzeb.
Dobra
informacja to sprawdzona informacja Czy to się komuś podoba, czy nie, stajemy się społeczeństwem dysponującym miliardami informacji. W ciągu dwóch dni tworzymy obecnie tyle informacji, ile cała ludzkość stworzyła od początku istnienia do roku 2003.
24
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Powstają one głównie na serwisach społecznościowych. Facebook ma obecnie ponad 900 milionów aktywnych użytkowników, a każdy z nich publikuje miesięcznie 90 wpisów. Zarejestrowani użytkownicy Twittera wysyłają około 140 milionów wpisów dziennie. Użytkownicy portalu YouTube – a jest ich 490 milionów – publikują w ciągu 60 dni więcej treści wideo niż trzy największe amerykańskie stacje telewizyjne zdołały stworzyć w ciągu 60 lat. – Mamy do czynienia z lawinowym przyrostem liczby informacji, a jednocześnie zmienia się ich jakość. IBM szacuje, że do 2015 r. 83% danych będzie pochodzić z niesprawdzonych źródeł. Tradycyjne, takie jak encyklopedie, stopniowo tracą na znaczeniu. W marcu 2012 roku – po 244 latach i 7 milionach sprzedanych kompletów, Britannica ogłosiła, że przestaje być wydawana w formie książek i przenosi się do Internetu. Wszystko to sprawia, że potrzebujemy obecnie nowych rozwiązań analitycznych, które pomogą nam ocenić wiarygodność informacji i na tej bazie budować konkurencyjną pozycję naszych firm na rynku. Z danych IBM wynika, że organizacje, które inwestują w analitykę, osiągają wyższe o 33% przychody, notują 12 razy większe wzrosty zysków i osiągają zwroty z inwestycji większe o 32% – wylicza Anna Sieńko. ■
28
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski rozmawiają...
... z profesorem Zbigniewem Ćwiąkalskim, prawnikiem, ministrem sprawiedliwości w pierwszym rządzie Donalda Tuska
29
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Wbywam Łańcucie bardzo często, tu są moje korzenie
Fotografie Tadeusz Poźniak
Prof.
A
Zbigniew Ćwiąkalski
dwokat, pracownik naukowy Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, od 15 lat także Wyższej Szkoły Prawa i Administracji w Rzeszowie. Wykładał też na Uniwersytecie Rzeszowskim. W latach 2007 - 2009 minister sprawiedliwości i prokurator generalny w rządzie Donalda Tuska. Prezes Trybunału Arbitrażowego do spraw Sportu przy Polskim Komitecie Olimpijskim. Jako adwokat był obrońcą m.in. byłego prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego i byłego senatora Henryka Stokłosy (w postępowaniu przygotowawczym). Napisał opinię prawną dowodzącą, że nie można postawić Ryszardowi Krauzemu zarzutów karnych. W latach 1972-81 należał do PZPR. W 1980 r. wstąpił do „Solidarności”. Po 1989 r. nieformalnie doradzał kilku posłom OKP. W latach 90. doradzał m.in. ministrom nauki i szkolnictwa wyższego, a także premier Hannie Suchockiej. Bezpartyjny, był członkiem organizowanej przez Andrzeja Olechowskiego rady programowej Platformy Obywatelskiej.
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Panie Profesorze, Panie Ministrze, czy może Panie Mecenasie? Do którego z tych tytułów jest Pan najbardziej przywiązany? Zbigniew Ćwiąkalski: (śmiech) Hmmm… dobre pytanie. W ogóle nie przywiązuję wagi do tytułów, nie jestem z Krakowa. Wprawdzie mieszkam tam od 1968 r., ale pochodzę z Łańcuta. W Krakowie spędził Pan ponad 40 lat. Przez tak długi czas trochę już można przywiązać się do tytułów… Jestem przywiązany do uczelni, lubię adwokaturę. Także niespełna półtoraroczny okres ministrowania był bardzo ciekawym doświadczeniem i pomimo tego, że nie była to pełna ministerialna kadencja, oceniam ją pozytywnie. Uważam jednak, że bardzo dobrze jest, gdy człowiek ma do czego wrócić. Znam bardzo wielu polityków, którzy nie wiedzą, co ze sobą zrobić w momencie, gdy odchodzą z polityki. Na szczęście nie miałem tego problemu. W dowolnym momencie mogłem odejść z polityki i wrócić na uczelnię oraz do adwokatury. Polityka zawsze była na trzecim miejscu. Gdyby dostał Pan poważną propozycję, rozważyłby Pan powrót do polityki? Podobno w polityce nigdy nie należy mówić nigdy. Ale to skomplikowane zagadnienie. Wszystko zależałoby od tego, z kim, kiedy i w jakich warunkach oraz jaka byłaby możliwość realizacji zamierzeń. Na razie nie mam takich planów i takich propozycji. W jednym z wywiadów udzielonych wkrótce po odejściu z ministerstwa powiedział Pan wręcz, że z punktu widzenia finansowego odejście z funkcji ministerialnej było dla Pana opłacalne… To prawda. Wbrew temu, co niektórzy sobie wyobrażają, w Polsce w polityce nie zarabia się dużo. Znacznie więcej można zarobić, pracując w prywatnym biznesie. Co sprawiło, że w 2007 r. zdecydował się Pan objąć tekę ministra sprawiedliwości?
30
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Prawdą jest, że byłem częstym krytykiem mojego poprzednika, Zbigniewa Ziobry. W chwili, gdy padła propozycja, bym to ja został ministrem sprawiedliwości, pomyślałem sobie: „no dobrze, krytykowałeś, to teraz sam pokaż, czy można działać innymi metodami, szczególnie jeśli chodzi o stanowisko prokuratora generalnego”. Proszę pamiętać, że byłem jeszcze ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym, które to funkcje, zresztą z mojej inicjatywy, zostały później rozdzielone. W 2009 r. podał się Pan do dymisji w związku z samobójstwem Roberta Pazika, skazanego za porwanie i zabójstwo Krzysztofa Olewnika… iewątpliwie najważniejszym z zabójców Olewnika był Wojciech Franiewski, który popełnił samobójstwo za czasów ministra Zbigniewa Ziobry i wtedy nie mówiono, że Ziobro powinien podać się do dymisji. Ale ponieważ to już była trzecia śmierć osoby skazanej za zabójstwo Olewnika i media przy każdej okazji pytały mnie, czy rozważam podanie się do dymisji, więc odpowiedziałem, że nie mam z tym żadnego problemu i mogę to zrobić w każdej chwili. Dlatego gdy premier zaprosił mnie do siebie na spotkanie, to powtórzyłem, że jestem gotów podać się do dymisji ze względu na to, że ponoszę odpowiedzialność polityczną za to samobójstwo. Powiedział Pan wtedy pamiętne zdanie, że politykę śledzi Pan od lat i wie, że można na niej wylecieć jak saper na minie… Podtrzymuję tamte słowa. Panie Profesorze, czy zabolały Pana słowa wypowiedziane wówczas przez premiera Donalda Tuska, że nie zamierza tolerować żadnych zaniechań i niechlujstwa, nawet jeśli dotyczą one dobrych ministrów? Ja tych słów nie odebrałem do siebie. Nie czułem, by z mojej strony miały miejsce jakiekolwiek zaniedbania czy niechlujstwo.
N
VIP tylko pyta Czy to był moment, w którym Pan pomyślał, że na razie ma dość polityki? Nie. Pomyślałem, że wracam z powrotem do Krakowa. Żałowałem, że nie udało się dokończyć jeszcze kilku zaawansowanych reform. Na szczęście moi następcy je kontynuowali. Miałem też pewną satysfakcję, że dziennikarze, którzy bardziej sprzyjali Prawu i Sprawiedliwości, już po mojej dymisji żałowali, że odszedłem. Pochodzi Pan z Łańcuta, z rodziny o silnych tradycjach prawniczych. Pana ojciec był przedwojennym sędzią… o wojnie sędzią już być nie mógł, pracował jako radca prawny. Pamiętam, jak przynosił do domu akta sądowe, a ja byłem szczęśliwy, gdy mogłem usiąść przy jego biurku i je czytać. Ojciec dużo opowiadał mi o swoich studiach na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Związana jest z tym fascynująca historia. W swoim indeksie miał wpis od prof. Kazimierza Przybyłowskiego, cywilisty. Ja też miałem. Profesor Przybyłowski zaczynał swoją akademicką karierę na Uniwersytecie we Lwowie, a kończył na Uniwersytecie Jagiellońskim. Historia zatoczyła koło. Podobno ojciec znał się z Simonem Wiesenthalem, znanym tropicielem nazistów? Mój ojciec i Wiesenthal urodzili się w Buczaczu w tym samym, 1908 roku. Chodzili do tej samej szkoły, do jednej klasy i nawet razem siedzieli w ławce. Jak rodzina trafiła w te strony? Moja rodzina osiadła w Łańcucie w 1944 r. Tak naprawdę ojciec z rodziną zmierzał wtedy do Krakowa lub Wrocławia. Łańcut miał być przystankiem w podróży, ale ostatecznie tutaj się osiedlili i tu poznał moją mamę, która była jego uczennicą ze szkoły średniej. Dziadkowie ze strony ojca byli już starszymi ludźmi, nieprzyzwyczajonymi do losu tułaczy, była też z nimi siostra mojego ojca i jej syn. Z czasem syn siostry mego ojca zdał na studia do Krakowa i tam został. Ja w 1968 r. zdałem w Łańcucie maturę, dostałem się na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i w Krakowie zamieszkałem na stałe. Ale z Łańcuta pochodzi także moja żona, z którą poznaliśmy się w I LO, a licealna miłość skończyła się małżeństwem. Moje związki z Łańcutem zawsze były bardzo silne. Tutaj też mieszkali moi rodzice i teściowie, na łańcuckim cmentarzu są ich groby. Dziadek żony był pułkownikiem w X Pułku Strzelców Konnych w Łańcucie i zarazem lekarzem weterynarii. Tutaj są też pochowani moi dziadkowie ze strony mamy i ojca, mój brat oraz siostra ojca i jej mąż. Naprawdę często tu bywam. Zawsze też podkreślam, że Podkarpacie, Rzeszów są niedoceniane. Będąc drugim, po Aleksandrze Bentkowskim, konstytucyjnym ministrem z Podkarpacia, starałem się nieustannie lobbować za tą częścią Polski. Pana dzieci również są prawnikami. W środowisku prawniczym to dość częste zjawisko... o prawda. Żona niekiedy żartuje, że jest jedyną „normalną” osobą w rodzinie, gdyż jest socjologiem. Pracowała kiedyś w katedrze kryminologii, a od kilku lat pracuje w biurze karier Uniwersytetu Jagiellońskiego. Córka, syn i zięć studia prawni-
P
T
cze wybrali świadomie. Niekiedy jednak moi koledzy żartują, opowiadając, jak to moja córka w klasie maturalnej zapytała mnie, co ma studiować. „Co zechcesz” – miałem jej odpowiedzieć. Ona wspomniała o historii sztuki. Wtedy ponoć zrobiłem mało entuzjastyczną minę, ale powiedziałem: „dobrze”. Córka to dostrzegła, a ja przyznałem, że jej wybór nie bardzo mi się podoba. Na jej pytanie, co ja chciałbym, aby ona studiowała, szybko odpowiedziałem: „co zechcesz, byleby to było prawo”. Dziś córka jest adwokatem i jest bardzo zadowolona z wykonywanego zawodu. Wracając do Pańskiego ojca: do końca życia pozostał człowiekiem z pogranicza kultur, religii i narodowości, czego Pan, urodzony w 1950 r. w Łańcucie, już nie doświadczył. Ojciec często wspominał, że przeżył wiele wojen, wiele razy musiał uciekać, w czasie II wojny był zmuszony ukrywać się i pracować fizycznie jako robotnik leśny. Ale opowiadał też często o przedwojennych podróżach do Paryża, Wiednia, Pragi. Po wojnie często razem słuchaliśmy Radia Wolna Europa. Był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, niesłychanie łagodnym. Moja mama kiedyś wręcz zmusiła ojca, by dał mi klapsa, bo to ona była tym surowszym rodzicem. A ja… nie byłem łatwym dzieckiem. Jak ojciec odnajdywał się w PRL-owskiej, smutnej rzeczywistości? ługo nie chciał pogodzić się z tym, że nie wróci do Buczacza. Był przekonany, że po wojnie nastąpi zwrot, który pozwoli nam wrócić do domu rodzinnego. Siostra mojego ojca, która też mieszkała w Łańcucie, przez 20 lat nie rozpakowała części rzeczy, które przywiozła ze Wschodu, aż zjadły je mole. My, urodzeni w Łańcucie, takich oczekiwań nie mieliśmy. Ojciec miał już 80 lat, gdy po raz pierwszy po latach pojechał w 1988 r. do Buczacza, Lwowa, Stanisławowa i Kamieńca Podolskiego. Sam w czasach PRL-u starał się nas chronić. Jako radca prawny dobrze zarabiał i zależało mu, byśmy dużo zwiedzali. Wprawdzie nie wyjeżdżaliśmy za granicę, ale Polskę zjeździliśmy od morza po góry. Ojciec zawsze bardzo interesował się tym, co działo się w Polsce i na świecie. W rodzinnym domu nie można było wyrzucić gazety, dopóki nie było na niej napisane „czytana”. Nie wierzył, że za swojego życia doczeka w pełni wolnej Polski. Na szczęście doczekał, tak samo jak wnuków prawników. Zmarł w 2002 r. w wieku prawie 94 lat. Mówi Pan o słuchaniu Radia Wolna Europa. Brat Pana matki w procesie politycznym w 1950 r. został skazany na karę więzienia za udział w organizacji „Orlęta”. Szwagier ojca, Jan Bieniarz, był jednym z dowódców Armii Krajowej w Małopolsce i więźniem stalinowskim. Jak to się zatem stało, że w 1972 r. zapisał się Pan do PZPR? Moja odpowiedź jest bardzo prosta. Gdy przyszedłem na uczelnię, to spotkałem tam bardzo wielu ciekawych ludzi. Wydział Prawa zawsze był wydziałem kontestującym. Na prawie spotkałem m.in. Zbigniewa Dodę, późniejszego prezesa Izby Karnej Sądu Najwyższego, Jana Woleńskiego, żyjącego nadal filozofa pracującego na Uniwersytecie Jagiellońskim i kilka jeszcze osób, które były takimi ►
D
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
31
VIP tylko pyta buntownikami. Jako że byłem blisko ich kręgu, oni mnie przekonali, że warto być gdzieś aktywnym. Innej aktywności niż w PZPR w zasadzie nie było. Później byłem prezesem Towarzystwa Asystentów UJ. Towarzystwo było szykanowane przez władzę i Służbę Bezpieczeństwa. Są nawet dokumenty potwierdzające, że próbowano nas inwigilować. Nigdy jednak SB nie udało się przeniknąć do Towarzystwa Asystentów. Na studiach był Pan na jednym roku z ludźmi o bardzo różnych poglądach… ak, rzeczywiście. Moimi kolegami z roku byli: Jerzy Jaskiernia, Zbigniew Wassermann, Ryszard Czarny, niedawny poseł SLD Stanisław Rydzoń, były poseł AWS Kazimierz Barczyk. Oczywiście, konkurowaliśmy, np. z Jerzym Jaskiernią. Wassermann wtedy nie wyróżniał się, na pewno nie można było powiedzieć, że już jest działaczem opozycyjnym o ugruntowanych poglądach. Głębsze podziały przyszły później, gdy narodziła się „Solidarność”. Studiował Pan też z publicystką VIP-a Anną Koniecką, która bardzo serdecznie Pana pozdrawia. Oczywiście, pamiętam Anię. Bardzo ładna dziewczyna, jedna z najładniejszych na studiach. Pozostała taka do dziś. Dawno jej nie widziałem. Też serdecznie ją pozdrawiam. W 1981 r. wystąpił Pan z PZPR i wstąpił do „Solidarności”. Zobaczyłem, że to są całkowicie różne filozofie i porozumieć się nie da. Nie miałem żadnych wątpliwości, która strona jest dla mnie bardziej interesująca i komu chcę poświęcić swoje siły i czas. Do „Solidarności” wstąpiłem w chwili jej założenia, więc jeszcze w 1980 r. Rok 1981, a zwłaszcza wprowadzenie stanu wojennego, było ważną cezurą: albo – albo. To był czas, który wręcz zmuszał do opowiedzenia się po którejś ze stron. Dokładnie tak było. Wtedy ujawniło się, kto ma odwagę chodzić na manifestacje, nielegalnie zbierać składki czy bronić działaczy „Solidarności”. Wtedy jeszcze nie byłem adwokatem, ale broniłem nauczycieli w postępowaniach dyscyplinarnych. Skądinąd do dziś mam oryginał wyroku skazującego jedną z nauczycielek, której broniłem. To była pani Tejchma z rodziny byłego członka Biura Politycznego KC PZPR Józefa Tejchmy. W stanie wojennym z Tadeuszem Syryjczykiem pisaliśmy u mnie w domu instrukcję, jak się zachowywać podczas przesłuchania. To się ukazywało regularnie w podziemnym biuletynie „Solidarności” z Huty im. Lenina. Bogdan Klich mógłby opowiedzieć, jak go kiedyś uratowałem przed zatrzymaniem. Podobnie było z Janem M. Rokitą. Nie były to może wielkie czyny, ale trochę odwagi trzeba było mieć. Oprócz związków z Łańcutem i Krakowem, ma Pan silne związki z Rzeszowem. Najpierw z Filią UMCS i Uniwersytetem Rzeszowskim, a od 15 lat z Wyższą Szkołą Prawa i Administracji. Jeżeli chodzi o Filię UMCS, to najpierw pracowałem w Zakładzie Prawa Karnego i Postępowania Karnego, którym kierował nieżyjący już prof. Zbigniew Sobolewski. Potem stworzyliśmy dwa odrębne zakłady, ja prowadziłem Zakład
T
32
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Prawa Karnego Materialnego. Po śmierci prof. Sobolewskiego przyłączono jego część do mojej. Prof. Jerzego Posłusznego, rektora WSPiA, poznałem, kiedy byłem jeszcze doradcą ministra nauki i szkolnictwa wyższego i zajmowałem się Radą Główną Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Do Rady wpłynął wniosek w sprawie utworzenia tej szkoły i mój kolega szkolny z Łańcuta, Jerzy Buczkowski, późniejszy prorektor WSPiA, poprosił: „słuchaj, zobacz, czy ten wniosek jest dobry”. Przyglądnąłem się mu, był absolutnie jednym z najlepszych. Rada Główna nie miała więc żadnych problemów z wyrażeniem pozytywnej opinii na temat utworzenia tej szkoły. To był początek naszej znajomości. Nie było bynajmniej tak, że ja od początku zacząłem tam pracę, zaproponował mi to po kilku latach pan rektor Posłuszny. Dziś już nie byłoby takiej możliwości, bym pracował na trzech uczelniach jednocześnie. Przyznam, że bardzo lubię tę szkołę. Nie ma tam żadnych problemów, jeżeli chodzi o pracę naukową czy awanse. Ściągnąłem do niej prof. Andrzeja Zolla, który do dziś tam pracuje. Oprócz pracy na uczelni, jest Pan czynnym adwokatem. Bronił Pan także osób bardzo kontrowersyjnych, m.in. byłego senatora Henryka Stokłosę. Małe uściślenie: nie broniłem Henryka Stokłosy bezpośrednio przed sądem, lecz w postępowaniu przygotowawczym, kiedy jeszcze się ukrywał. Zresztą nigdy nie spotkaliśmy się osobiście. Adwokat powinien być profesjonalistą i „zamykać oczy” na to, kogo broni. Lecz czy w takiej sytuacji można do końca wyzbyć się emocji? Oczywiście, że można. Każdą sprawę należy traktować wyłącznie profesjonalnie. Kodeks etyki zawodowej mówi, że nikomu nie można odmówić prawa do obrony. Choć, oczywiście, zawsze można znaleźć pretekst, by go nie bronić. Zdarzyło się Panu kiedykolwiek odmówić obrony? Nigdy nie występowałem w sprawach o zabójstwo. Dlaczego? ynika to ze specyfiki naszej kancelarii. Ale gdybym został obrońcą z urzędu, to wtedy nie mógłbym odmówić. Natomiast odmawiałem i odmawiam obrony czy nawet występowania w roli pełnomocnika pokrzywdzonego w tych sprawach (choć teraz jest ich mniej), w których postępowanie, zwłaszcza przygotowawcze, toczyło się w czasach, kiedy byłem prokuratorem generalnym. Wprawdzie mój nadzór był czysto teoretyczny, ale ponieważ byłem zwierzchnikiem prokuratorów, to teraz nie mogę przeciw nim występować, bo byłoby to z mojej strony nie fair. Mówi Pan o profesjonalizmie. Czy więc nie poczuł się Pan zażenowany, gdy mecenas Aleksander Pociej z własnych pieniędzy wpłacił kaucję za swoją klientkę, byłą posłankę Beatę Sawicką? Pan by wpłacił? Nie, ponieważ uważam, że złamałbym wtedy zasadę rozdziału mojego życia prywatnego od zawodowego. Zrobiłbym to, co byłoby możliwe, ale w ramach czysto zawodowych. Nigdy nie angażowałbym swojej prywatności w sprawy klienta. A więc mec. Pociej przekroczył tę granicę?
W
VIP tylko pyta Każdy może wpłacić za kogoś kaucję czy poręczenie majątkowe, to nie jest przestępstwo. Natomiast łatwo wtedy zburzyć granicę pomiędzy tym co prywatne i zawodowe. Tamto zachowanie mec. Pocieja można rozpatrywać bardziej w kategoriach manifestacji politycznej przeciw polityce ministra Ziobry niż prywatnych sympatii wobec pani Sawickiej. Czy adwokat, będąc obrońcą, powinien być aż tak „skonfigurowany” politycznie? Czy to jest zachowanie profesjonalne? a czasów ministra Ziobry wiele osób demonstrowało dezaprobatę dla jego posunięć. Trzeba podchodzić z dystansem do każdej sprawy. Choć gdyby mój bliski przyjaciel został tymczasowo aresztowany, ja bym nie wierzył, że mógł się dopuścić przestępstwa, a jego rodzina nie miałaby pieniędzy na kaucję, to pewnie bym mu pożyczył czy za niego założył. Każdy przypadek trzeba rozpatrywać odrębnie. Pani Sawicka została skazana w pierwszej instancji na 3 lata bez zawieszenia. Sąd uznał, że jest winna płatnej protekcji oraz żądania i przyjęcia łapówki. W momencie, kiedy ta sprawa wypłynęła, Pan krytykował działania CBA wobec posłanki PO, mówiąc, że podżeganie do przestępstwa jest karalne. Jak Pan skomentowałby ten wyrok? Zaczekam na rozstrzygnięcie sądu drugiej instancji i wtedy chętnie porozmawiam. Niektórzy zapominają, że sąd dokonał dość istotnej zmiany kwalifikacji zarzutów, które zostały postawione pani Sawickiej i burmistrzowi Helu. To nie było tak, jak chcieliby ogłosić Zbigniew Ziobro czy Mariusz Kamiński, były szef CBA, że wszystko, co oni ustalili, się potwierdziło. Aczkolwiek wyrok trzech lat bez zawieszenia świadczy, że pani Sawicka nie była niewiniątkiem. Zgadzam się, to wysoki wyrok. Ostatnio skrytykował Pan obecnego ministra sprawiedliwości Jarosława Gowina, który postuluje, by kłamstwa w oświadczeniach majątkowych nie były karane. Nie zgadzam się, by znieść prawną odpowiedzialność w przypadkach, gdy ktoś umyślnie składa fałszywe oświadczenie majątkowe, chcąc ukryć, że w międzyczasie ten majątek powiększył, skądinąd niekoniecznie w wyniku przestępstwa. Choć w przypadku nieumyślnego złożenia fałszywego oświadczenia bym nie karał. W czym jeszcze nie zgadza się Pan z ministrem Gowinem? Np. z deregulacją zawodów w takim zakresie, jaki chciał minister. Nie chciałbym, by po Krakowie oprowadzał mnie przewodnik, który nie ma o tym zielonego pojęcia. Albo by wiózł mnie taksówkarz, który ma na koncie przestępstwa przeciwko życiu i zdrowiu lub który w ogóle nie zna miasta. Myślę, że ten pierwszy zapał deregulacyjny ministra nieco osłabł. Kolejny problem to reforma sądów. Myśmy też chcieli zlikwidować część małych sądów, bo są takie przypadki, że jest 4 - 5 sędziów i cztery wydziały, a więc każdy sędzia jest przewodniczącym jakiegoś wydziału, a następny sąd jest odległy o 15 km. Sądy czy prokuratury nie są artykułami pierwszej potrzeby, a więc nie muszą być w każdym mieście. Uważam, że zamysł likwidowania jednostek, które zatrudniają np. 10 pracowników, nie był do końca słuszny. Jako prezesowi Trybunału Arbitrażowego do spraw Spor-
Z
tu przy PKOl, również sport nie może być Panu obcy. Oczywiście, bardzo lubię sport. Od dziecka jeżdżę na nartach. Najbiedniejszy był mój zięć, który już w dorosłym życiu musiał się tego nauczyć, gdyż wszyscy jeździmy i to bardzo dobrze. Do niedawna grałem w piłkę, jeszcze w 2008 r. wystąpiłem w meczu parlamentarzyści kontra TVN. Na jakiej pozycji Pan grywał? W pomocy lub na prawym skrzydle. Czyli obrona nie była Pana najmocniejszą stroną? Nie (śmiech). Był Pan bramkostrzelny? Zdarzało mi się strzelać bramki. Nie byłem jednak rasowym napastnikiem, który strzelał gole w każdym meczu. Na pewno do Lewandowskiego z Borussii Dortmund mi daleko (śmiech). Grywał Pan z premierem? Zdarzało się. Dobrze gra? Bardzo dobrze. Ale premier gra regularnie. To nie jedyny nietuzinkowy epizod w Pana życiu. Wystąpił Pan w filmie „Vinci”, grając samego siebie jako egzaminatora głównego bohatera. Kiedy przestałem być ministrem, to panowie Sekielski i Morozowski, w nieistniejącym już programie „Teraz my!” w TVN, zwrócili się do reżysera tego filmu, Juliusza Machulskiego, że już jestem wolny, mam więcej czasu i mogę zagrać w jego kolejnym filmie. Jak to się stało, że Pan wystąpił w tym filmie? Przyszła do mnie administratorka budynku, że mają przyjść filmowcy, będą nagrywać sceny w sali amfiteatralnej i poszukują odważnego pracownika naukowego, który by się zgodził wystąpić w filmie wraz z uczestnikami seminarium. W tym epizodzie uczestniczyli także mój syn i córka, którzy byli studentami prawa. Zabawne jest to, że scena, która trwa w filmie kilkanaście sekund, była nagrywana przez 3,5 godziny. Poza tym powiem nieskromnie, że miałem wpływ na scenariusz. Pierwotnie miało to wyglądać tak, że komisja siedzi w sali amfiteatralnej za stołem, a studenci piszą egzamin. Powiedziałem reżyserowi, że gdyby tak było, to wszyscy by odpisywali i że na prawdziwym egzaminie jest tak, iż część komisji chodzi po sali pilnując, by studenci nie ściągali, a tylko pojedyncze osoby siedzą za stołem. Juliusz Machulski zgodził się zmienić w ten sposób scenariusz. Dostałem za tę scenę honorarium, bodajże 105 zł. Dziwię się tylko, że mnie nie umieszczono w napisach końcowych. Powinien Pan wziąć podwójną gażę: jako aktor i jako konsultant. (śmiech) Właśnie, właśnie. Jest Pan człowiekiem bardzo medialnym, dość często komentuje Pan w mediach różne bieżące sprawy. ubię media, choć zdaję sobie też sprawę, że nie należy im ulegać. To nie jest tak, że po każdym telefonie pędzę do telewizji czy radia, bądź udzielam wywiadu prasie. Korzystam z 50 proc. zaproszeń, bo nie chcę, żeby ktoś bał się otworzyć lodówkę, bo a nuż ja z niej wyskoczę. Poza tym media chcą, żeby komentować wszystko, a ja komentuję tylko to, na czym się znam. ■
L
Sesja fotograficzna odbyła się w Muzeum-Zamku w Łańcucie.
PORTRET Dr Błażej Błażejowski
– paleontolog, pracownik i członek rady naukowej Instytutu Paleobiologii Polskiej Akademii Nauk oraz Zakładu Biologii Antarktyki Instytutu Biochemii i Biofizyki PAN, wiceprezes Stowarzyszenia Przyjaciół Nauk o Ziemi PHACOPS
Z BIESZCZADÓW NA KONIEC ŚWIATA
Ma 33 lata i kilkadziesiąt artykułów w prestiżowej prasie naukowej na koncie. Jest współautorem najważniejszych odkryć paleontologicznych, jakie miały miejsce w ostatnich latach w Polsce. Jest też jedynym Polakiem, który w 2004 roku – mając 25 lat – wziął udział w międzynarodowym projekcie Mars Society i NASA na kanadyjskiej wyspie Devon, gdzie przeprowadzano badania istotne dla eksploracji Marsa. Zima 2012/2013 zapowiada się u niego wyjątkowo mroźnie: dostał propozycję objęcia kierownictwa w polskiej stacji badawczej na Antarktydzie. Mimo licznych wypraw i przedsięwzięć naukowych, zawsze znajduje czas, by wrócić w ukochane Bieszczady. Do Szczawnego, gdzie mieszkają jego rodzice, i do Zubeńska, w którym zakochał się dawno temu.
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Prywatne Błażej Błażejowski ze Szczawnego w gminie Komańcza to zaprzeczenie powszechnie – i zresztą niesłusznie – panującego stereotypu naukowca. Jego godny pozazdroszczenia dorobek naukowy nie zrodził się tylko w zaciszu pracowni. Powstawał na przysłowiowym końcu świata – Arktyce i Antarktyce – i zapewnił wysoki poziom adrenaliny oraz atrakcje, o których czasem lepiej nie marzyć. Pracownikowi PAN-u nie są obce spotkania oko w oko z niedźwiedziami, koczowanie na wrzących plażach bezludnej wyspy Deception, posługiwanie się bronią czy wędrówka po lodowcach w zamieciach śnieżnych. Jako jedna z nielicznych osób na świecie, na własnej skórze przekonał się też, jak może wyglądać życie na Marsie.
W poszukiwaniu dinozaurów „Wysoko stawiaj poprzeczkę doskonałości” – te słowa, widniejące na ścianie Zespołu Szkół Gazowo-Naftowych w Krośnie (obecnie Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych nr 4) mocno wyryły się w pamięci Błażeja Błażejow-
36
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
skiego. Do dziś się nimi kieruje. W latach 1993 - 1998 był uczniem tutejszego technikum geologicznego, które sprecyzowało jego zainteresowania oraz zweryfikowało plany na przyszłość. – Wiele zawdzięczam pani Marcie Łuszcz, która była doskonałym nauczycielem, pedagogiem i geologiem. To ona zafascynowała mnie geologią i przygotowała do olimpiady geologicznej – wspomina paleontolog. Będąc uczniem trzeciej klasy technikum, został laureatem olimpiady. Nie miał jeszcze matury, a w kieszeni już indeks na wszystkie uczelnie w kraju. Wybór padł na Wydział Geologii Uniwersytetu Warszawskiego. Nieprzypadkowo. W stolicy znajduje się Instytut Paleobiologii PAN-u oraz Muzeum Ewolucji ze szkieletami dinozaurów znalezionymi na pustyni Gobi w latach 60. i 70. XX wieku przez ekspedycje paleontologiczne pod kierunkiem prof. Zofii Kielan-Jaworowskiej. Nazwisko to znał bardzo dobrze. Książkę profesor Kielan-Jaworowskiej pt. „Polowanie na dinozaury” przeczytał jeszcze w podstawówce, marząc o wyprawie na Gobi, więc nic dziwnego, że chciał być jak najbliżej środowiska, którego odkrycia go fascynowały.
Dr Błażej Błażejowski w Szczawnem w gminie Komańcza.
Po pierwszym roku studiów spełnił swoje dziecięce marzenia i wraz z grupką znajomych udał się do Mongolii. Głównym celem tej wyprawy było udokumentowanie stanu odsłonięć w prawie 30 lat po zakończeniu wypraw paleontologicznych, zorganizowanych przez naukowców z Instytutu Paleobiologii PAN w Warszawie. Szukali kości dinozaurów i znaleźli je. Nie zabrali ich ze sobą, bo tak robią tylko kolekcjonerzy. – W prawdziwej nauce trzeba mieć odpowiednią dokumentację i pozwolenie na przewiezienie do muzeum – wyjaśnia Błażej Błażejowski.
Ze zmywaka na Spitsbergen Po tej wyprawie zaczął planować ekspedycję do Arktyki. Żeby zdobyć Spitsbergen, przez kilka miesięcy zarabiał pracując na zmywaku w USA. Zebrał grupę kilku chętnych osób i w 2002 roku na nartach pokonali prawie 200 kilometrów, by dotrzeć do Polskiej Stacji Polarnej nad Zatoką Białego Niedźwiedzia w fiordzie Hornsund. – Wielu osobom wydaje się, że podróż do Arktyki jest niemożli-
wa. Moim zdaniem, wszystko jest do zrealizowania, trzeba tylko wysoko stawiać sobie poprzeczkę i urzeczywistniać marzenia, nawet gdy marzymy o podróżach międzyplanetarnych. Nasza przyszłość nie jest kwestią przypadku – jest kwestią wyboru. To my jesteśmy reżyserami własnego życia. Ja miałem jeszcze to szczęście, że na swojej drodze w odpowiednim czasie spotykałem odpowiednich ludzi – mówi naukowiec. Wyprawa na Spitsbergen i kontakt ze środowiskiem naukowym utwierdziły go w przekonaniu, by na poważnie zająć się badaniami paleontologicznymi w Arktyce. Badania nad kolekcją zębów kopalnych rekinów sprzed 270 mln lat z rejonu Hornsundu na południowym Spitsbergenie, zebraną przez profesora Andrzeja Gaździckiego, były idealnym tematem pracy magisterskiej. Co ciekawe, ta pierwsza praca naukowa jest dziś najczęściej cytowaną publikacją Błażejowskiego. Profesor Gaździcki zaś, znany geolog i paleontolog z PAN-u, był jedną z osób, które wywarły znaczny wpływ na karierę naukową studenta z Bieszczadów. Zaproponował mu studia na Międzynarodowym ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
37
PORTRET Arktyka kanadyjska, Wyspa Devon 2004 r. Badania geologiczne w kraterze impaktowym Haughtona.
Antarktyka, Wyspa Króla Jerzego 2007 r. Wśród słoni morskich na Przylądku Lions Rump. Studium Doktoranckim Nauk Biologicznych przy Muzeum i Instytucie Zoologii PAN. W jego towarzystwie odbył też pierwszą wyprawę naukową na Antarktydę i daleką Arktykę. – Cudowny człowiek, nie tylko jako mentor, na którego doświadczeniu zawsze mogę polegać, ale i jako szczery, wyrozumiały przyjaciel – zaznacza Błażej. Także temat pracy doktorskiej, nie inaczej, musiał być związany z Arktyką. By napisać o otwornicach późnego paleozoiku (organizmach jednokomórkowych występujących w skałach paleozoiku na Spitsbergenie), spędził dwa sezony letnie na Archipelagu Svalbard, zbierając próbki skał. Codziennie po kilka godzin wspólnie z profesorem Gaździckim pracowali w górach wśród lodospadów, a w badaniach towarzyszyły im… niedźwiedzie. Raz, nieoczekiwanie, stanęli oko w oko z niedźwiedziem, ale zwierzę było tak zdezorientowane ich pewnym najściem, że wycofało się. Mogli mówić o szczęściu. Karabin Błażejowskiego nie był naładowany.
Bilet na ziemskiego Marsa W 2004 roku NASA i The Mars Society zorganizowały międzynarodowy konkurs na prowadzenie badań na pustyni Utah w USA, gdzie znajduje się baza Mars Society. Błażej był wtedy na pierwszym roku studium doktoranckiego. Wysłał swoje zgłoszenie bez większych nadziei na pozytywną odpowiedź. Trudno sobie wyobrazić jego zdziwie-
Spitsbergen (Arktyka) 2002 r. Na lodowcu Drevbreen w drodze na Górę Polaków (Polakfjellet).
38
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
nie, gdy dwa dni później skontaktował się z nim nie byle kto, bo sam dr Robert Zubrin, inżynier z NASA, wizjoner, znany przede wszystkim z poparcia dla projektów kolonizacji i eksploracji Marsa, pomysłodawca projektu Mars Direct i założyciel Mars Society. Poprosił go o potwierdzenie wcześniejszego pobytu w Arktyce. Dr Zubrin zasugerował udział w badaniach – przygotowaniach do pierwszej załogowej misji na Marsa przeprowadzanych na kanadyjskiej wyspie Devon. To tutaj 23 miliony lat temu z siłą 100 tysięcy bomb wodorowych uderzył meteoryt. Upadek meteorytu zabił wszystkie żywe istoty na wyspie i zniszczył jej glebę, pozostawiając granie i potrzaskane przez falę uderzeniową skały, tak jak to mogło się stać na Marsie. Obok Polaka, na Devon pracowali Amerykanie, Kanadyjczyk i Węgier. Zadaniem Polaka, poza testowaniem prototypowego wyposażenia i sprzętu, było poszukiwanie śladów kopalnego życia w przetopionych skałach wyspy. Prócz tego, realizował tam własny projekt badawczy dotyczący analizy osadów jeziornych krateru Haughtona. – Moja praca tam nie różniła się niczym od wcześniejszych badań w Arktyce. Szukałem śladów kopalnego życia, z tym, że musiałem to robić w skafandrze kosmicznym – wyjaśnia. – Po upadku meteorytu w kraterze Haughtona powstało jezioro, w którym przez kilka milionów lat żyły m.in. różnego rodzaju ryby. Udało mi się znaleźć ich zęby, dość dobrze zachowane. Podsumowując, kiedy w niedale-
Spitsbergen (Arktyka) 2005 r. Polska Stacja Polarna nad Zatoką Białego Niedźwiedzia w fiordzie Hornsund.
PORTRET kiej przyszłości człowiek wyląduje na Marsie, w znajdujących się tam przetopionych skałach będzie szukał śladów życia. Na podstawie profilu skał można dowiedzieć się o klimacie, geologii i ewentualnych formach życia.
Nagroda za popularyzację nauki Błażejowski jest specjalistą od zmian biotycznych i izotopowych sprzed prawie 300 mln lat na pograniczu er paleozoiku i mezozoiku, kiedy to wyginęło około 90 procent istot żywych, więcej niż wtedy, gdy wyginęły dinozaury. Udało mu się też wykazać, że w erze paleozoicznej na terenie obecnej Arktyki panował klimat tropikalny, który stopniowo się ochładzał. Dowodem na to są znalezione przez niego i opracowane mikroskamieniałości oraz fragmenty rafy koralowej. Oprócz badań paleontologicznych i całego szeregu zainteresowań okołopaleontologicznych – których, jak sam przyznaje, na naukowca – specjalistę w konkretnej dziedzinie ma zdecydowanie za dużo, pracuje jako wolontariusz. Prowadzi wykłady „Wędrówki po dziejach Ziemi” w przedszkolu Montessori w Konstancinie. Naukę popularyzuje także podczas spotkań i warsztatów paleontologicznych w szkołach na Podkarpaciu. Jest autorem pierwszej lekcji dla ogólnopolskiego programu edukacyjnego „Szkoła pod Biegunem” oraz współautorem ogólnopolskiego programu edukacyjnego „Edukacja interaktywna w podstawach nauk o Ziemi i przyrodoznawstwie”. Był ambasadorem ogólnopolskiej akcji „Wyślij książkę do Komańczy”, w wyniku której do szkoły trafiło 2,5 tysiąca książek. Jego działalność nie mogła zostać niezauważona. W 2010 roku - jako „młody uczony wyróżniający się humanistyczną postawą, szerokimi horyzontami i umiejętnością przekraczania granic swojej specjalizacji naukowej” – uhonorowany został Nagrodą im. Artura Rojszczaka za „pełne pasji popularyzowanie nauki w szkołach wiejskich i kształtowanie etycznego poglądu na świat”. To wyróżnienie poczytuje sobie za duży zaszczyt. Kilka lat temu, wspólnie z przyjacielem ze studiów, Adrianem Kinem, obecnie doktorem Uniwersytetu Jagiellońskiego, założyli Stowarzyszenie Przyjaciół Nauk o Ziemi PHACOPS, popularyzujące nauki przyrodnicze. Dziś stowarzyszenie ma na swoim koncie sporo odkryć paleontologicznych, mających istotne znaczenie dla polskiej nauki. W kwietniu tego roku na łamach prestiżowego periodyku naukowego „Lethaia” oraz informacyjnego czasopisma geologicznego „Geology Today” ukazał się artykuł o sensacyjnych odkryciach polskich naukowców w słynnym kamieniołomie Owadów-Brzezinki w Sławnie pod Opocznem, uznawanym za polskie Solnhofen (Solnhofen w Niemczech to miejsce słynące z niezwykłych znalezisk i bardzo dobrze zachowanych skamieniałości sprzed 150 mln lat). – Ten kamieniołom to takie okno na świat sprzed 148 milionów lat. Znaleźliśmy tam odpowiednik wiekowy Solnhofen, w którym to został odkryty Archaeopteryx (zwierzę łączące cechy gadów i ptaków, będące dowodem ewolucji – przyp. red.). Na terenie Polski rozciągało się wtedy płytkie morze, w którym żyły zwierzęta: małże,
amonity, krewetki, langusty, a z lądu przylatywały ważki i żuki. Adrian odkrył tu pierwszego w Polsce skrzypłocza. Trafiliśmy też na szczątki pierwszego znalezionego na terenie Polski pterozaura, czyli latającego gada, a także niewielkich morskich gadów należącego do rodzaju Pleurosaurus – praprzodka hatterii występującej endemicznie na Nowej Zelandii, na którego przykładzie można zrozumieć proces ewolucji jaszczurek – tłumaczy paleontolog. – Dzięki badaniom światowej sławy geochemika, śp. prof. Michała Gruszczyńskiego, znaleźliśmy również ślady pierwszego tsunami, jakie nawiedziło Polskę 148 mln lat temu.
Misja na Marsa Dr Błażejowski obecnie prowadzi badania m.in. nad kością zębową pleurozaura, znalezioną w kamieniołomie pod Opocznem. Pracuje nad habilitacją i przygotowuje się do objęcia kierownictwa na polskiej stacji antarktycznej na Wyspie Króla Jerzego zimą 2012/2013, bo taką propozycję otrzymał. Decyzji jeszcze nie podjął, ponieważ ma wiele zobowiązań naukowych. Jeśli nie zdąży się z nich wywiązać, na Antarktydę wyjedzie dopiero zimą 2013/2014. Temat Marsa bynajmniej nie jest zamkniętym rozdziałem. Błażejowski nadal utrzymuje kontakt z Mars Society. Czy znajdzie się w gronie osób, które polecą na Czerwoną Planetę? – Zobaczymy, marzenia przecież się spełniają – uśmiecha się i dodaje: – Chyba łatwiej, taniej i szybciej jest nauczyć naukowca obsługi promu kosmicznego niż pilota promu szukania śladów życia w skałach. Tym, którzy sceptycznie wypowiadają się o planach eksploracji i kolonizacji Marsa wyjaśnia, że Mars może być nam potrzebny. Nie teraz, nie za dziesięć lat, ale w dalszej przyszłości. – Ziemię w przeszłości nawiedziło szereg katastrof. One zdarzają się cyklicznie. Przecież dinozaury żyły spokojnie przez 160 milionów lat. Wyginęły wszystkie. Człowiek żyje na Ziemi dopiero 3 miliony lat – tłumaczy Błażej Błażejowski. ■
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
39
BĄDŹMY szczerzy
Z gierkowskiego lamusa
Jarosław A. Szczepański
Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.
Latem 1981 roku, w okresie zwanym przez niektórych publicystów „festiwalem Solidarności”, Telewizja Polska wyemitowała sztukę, która opowiadała o mieście sterroryzowanym przez trzygłowego smoka – taką bajkę. Tyle tylko, że akcja rozgrywała się we współczesnej scenerii. Otóż mieszkańcy grodu, za pośrednictwem burmistrza i rady miejskiej, musieli spełniać różne okrutne żądania bestii. Najbardziej bolesnym żądaniem było wydawanie co jakiś czas na pastwę smoka dziewicy. Doszło do tego, że w mieście ostała się jedna dziewica, którą była córka burmistrza. Ale i jej czas jako ofiary zbliżał się nieubłaganie. Wieść o grozie panującej w owym nieszczęsnym mieście poszła w świat, ale znikąd nie deklarowano żadnej pomocy. W atmosferze przygnębienia czekano na tragiczny finał miejskiej hańby. Ta atmosfera kontrastowała z radosnym optymizmem mediów, szczególnie zaś telewizji, które były ze smokiem, jakbyśmy dziś powiedzieli, zaprzyjaźnione. Jednak jak to w bajkach bywa, dzień przed terminem przekazania bestii córki burmistrza do miasta przybył nieznany nikomu młodzieniec, który zadeklarował, że stoczy zwycięską walkę ze smokiem. Głównym zajęciem mediów, z telewizją na czele, było wyszydzanie młodzieńca, wręcz obrzydzanie go sterroryzowanym mieszkańcom nieszczęsnego grodu. Toteż młodzieniec nie cieszył się poparciem w mieście, raczej unikano z nim kontaktu. Młodzian wszak robił swoje. Oficjalnie rzucił smokowi wyzwanie. Zapowiedział, że okrutny gad, aby dostać córkę burmistrza, musi pokonać w walce samozwańczego jej obrońcę. Smok z nieskrywanym rozbawieniem przyjął wyzwanie, a media, z telewizją na czele, zapowiedziały transmisję na żywo. Przed kamerami występowali kolejno najróżniejsi eksperci. Konkluzje ich wywodów były absolutnie zgodne co do tego, że młodzieniec-przybłęda nie ma w starciu ze smokiem najmniejszych szans. Takie też były wyniki kolejnych najnowszych sondaży. Nadszedł moment rozpoczęcia walki. Nie sprawdziły się przewidywania ekspertów, że walka będzie bardzo krótka, a właściwie nie będzie jej prawie wcale, bo smok w pierwszych sekundach zmiażdży śmiałka. Młodzieniec okazał się być bardzo sprytnym przeciwnikiem wykorzystującym naturalną ociężałość ogromnej trzygłowej bestii. W momencie, gdy młody przybłęda odrąbał smokowi pierwszą głowę, oglądalność trans-
40
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
misji gwałtownie wzrosła. Z otwartych okien słychać było okrzyki zagrzewające rywala smoka do walki. Natomiast sprawozdawca telewizyjny powtarzał jak mantrę, że zwycięstwo smoka nad zuchwałym przybłędą jest tylko kwestią czasu i to bardzo niedługiego. Nawet gdy smok stracił drugą głowę, sprawozdawca telewizyjny prawie krzyczał, że „to nawet dobrze, że smok stracił dwie głowy, bo teraz nic go nie dekoncentruje – może się on bardziej skutecznie skupić na przeprowadzeniu zwycięskiego ataku”. Smok jednak stracił też trzecią głowę, dzięki czemu miasto stało się wolne od terroru. Bajkowej logice stało się zadość. Wówczas, w 1981 roku, dodatkowej pikanterii temu telewizyjnemu spektaklowi nadawała okoliczność, że autor tej bajki (nie pamiętam już, niestety, nazwiska) był obywatelem… Związku Radzieckiego. I to chyba było głównym powodem, dla którego dopuszczono wówczas ten spektakl do emisji. To były czasy, gdy szefowie telewizji bali się po prostu nie dopuścić na antenę dzieła radzieckiego autora. Ale to tak na marginesie. Ten incydentalny spektakl, którego nigdy więcej już nie pokazano w Telewizji Polskiej, od pewnego czasu przypomina mi się niemal codziennie. Natrętnie mi się wręcz przypomina. No bo jak ma się nie przypominać, gdy słyszę codziennie, że: wszystko na Euro 2012 będzie zapięte na ostatni guzik, a w tle widać rozbabrane autostrady, nad którymi ewentualnie będzie można podczas mistrzostw przelecieć sobie samolotem lub śmigłowcem, bo przejechać się nie da; pociągi na głównych trasach jeżdżą coraz wolniej, infrastruktura kolejowa pozostawia wiele do życzenia, czego dowodem są niedawne katastrofy, a telewizja jedna, druga i trzecia pokazuje radosną podróż premiera do Wrocławia wagonem, rzecz jasna, 2 klasy, i jeszcze w pakiecie serwuje spontaniczną radość współpasażerów premiera, którzy oczywiście przypadkowo znaleźli się w tym samym przedziale; z lamusa gierkowskiej propagandy wyciąga się moduł „gospodarska wizyta” z premierem Donaldem Tuskiem w roli głównej, co, jak rozumiem, ma przykryć nieudacznictwo różnych prezesów, dyrektorów, rad nadzorczych i diabli wiedzą kogo i czego jeszcze, którzy tam, gdzie są, znaleźli się skutkiem kolesiowo-partyjnych rekomendacji, co kiedyś nazywano po imieniu selekcją negatywną. I tak można w kółko i bez końca. Cóż wszak począć? Gdy po pięciu latach trwania przy władzy nie bardzo można wszystko zwalić na poprzedników, to pozostają, jak zawsze ponoć, dwa wyjścia: albo złożyć dymisję, albo jeszcze trochę popajacować. ■
AS z rękawa
Zapanowała moda na bojkot
Krzysztof Martens
brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.
Przed 28 laty zetknąłem się osobiście z mieszaniem się polityki do sportu. Związek Radziecki ogłosił bojkot olimpiady w Los Angeles (1984 rok). Na szczęście ówczesne władze nie zwróciły uwagi na to, że olimpiada brydżowa miała miejsce w tym samym roku w Seattle (USA). Polska drużyna, w której miałem zaszczyt uczestniczyć, odniosła w tej imprezie największy w swojej historii sukces, zdobywając olimpijski złoty medal. Dzisiaj do bojkotu piłkarskich mistrzostw Europy, które mają się odbyć w Polsce i na Ukrainie, wzywa wielu polityków i nie ukrywam, że bardzo mi się nie podoba. Flagę z napisem bojkot bardzo wysoko niesie Jarosław Kaczyński. „Przypadkowo” wybranemu prezydentowi nie podaje ręki, o premierze wyraża się w najgorszych słowach, instytucji państwa polskiego nie szanuje. Ostatnio szef PiS wezwał do bojkotu Euro 2012, którego Polska jest współorganizatorem. Absurd. Nigdy co prawda prezes nie chodził na mecze piłkarskie, ale teraz nie pójdzie na stadion ze względu na przekonania. Bojkotować piłkarskie mistrzostwa Europy zamierza związek zawodowy „Solidarność”, ojciec Rydzyk, a nawet celnicy. Pomysł celników polega na strajku włoskim – nie wpuszczą do naszego kraju tłumnie przybywających kibiców. Może wreszcie wpuszczą, ale przetrzymując ich na granicy, wielu zniechęcą. Jan Tomaszewski, poseł PiS, były bramkarz, który „zatrzymał Anglię na Wembley” nie będzie kibicował polskiej reprezentacji, ponieważ nie akceptuje w niej piłkarzy pochodzenia niemieckiego i francuskiego. Wstydzi się, że kiedyś grał w drużynie narodowej. Bardzo interesująca dyskusja odbyła się ostatnio w środowisku akademickim. Według profesor Ewy Nawrockiej z Uniwersytetu Gdańskiego, studenci udają,
42
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
że studiują, a nauczyciele udają, że ich uczą. Nie jest to opinia odosobniona. Powstaje pytanie – po co nam taka edukacja, skoro bojkotują ją wszyscy jej uczestnicy. Prawdziwe kłopoty wyższych uczelni wzięły się z bojkotu prokreacji przez Polaków. Liczba urodzeń spadła, a tym samym zmniejszyła się liczba studentów. Zaradzić chcą temu aptekarze poprzez bojkot sprzedaży środków antykoncepcyjnych. Powołują się na klauzulę sumienia, jakby sumienie tylko oni posiadali. Leszek Miller bojkotuje podniesienie wieku emerytalnego. Pamiętam, że jako premier bardzo popierał plan Hausnera. Elementem tego programu była zmiana wieku przechodzenia na emeryturę. W reprezentacji siatkarzy nasz czołowy zawodnik Mariusz Wlazły bojkotuje grę w barwach narodowych. Ktoś kiedyś go źle potraktował i się obraził. Wcale nie lepiej dzieje się w innych krajach. Grecy bojkotują zaciskanie pasa, a ich partie polityczne utworzenie rządu. Czekam na dzień, w którym Europa zbojkotuje Grecję i powie – Akropolis Adieu. Francuzi, na czele z nowo wybranym prezydentem, chcą bojkotować uzgodniony z takim trudem przez prawie wszystkie kraje Unii Europejskiej pakt fiskalny. Nie podoba im się dyscyplina finansowa. Hiszpanie protestują przeciwko polityce drastycznych oszczędności i bojkotują bankierów i złodziei „ Bankier uratowany, złodziej opłacony” –skandowali z zapałem demonstrując w Madrycie. Bojkotowani bankierzy i złodzieje mają się dobrze. Bojkot stał się sposobem na życie i zaistnienie w mediach. Służy realizacji własnych interesów i wywieraniu presji na rządzących. Nikt się nie przejmuje na przykład tym, że wyprowadzając ludzi na ulicę w czasie Euro 2012 („Solidarność”, Rydzyk, PiS) fatalnie zaprezentujemy się w oczach całego świata. Idea dobra wspólnego już nie istnieje. ■
MĘSKIE, żeńskie, nijakie
Bez trzepotu sztucznych rzęs
Lena Świadek
Łatwiej chyba napisać czego nie robiła, niż co robiła. Pisarka, dziennikarka, modelka, choreograf, podróżniczka, biznes coach. Obecnie pisze i współtworzy dwujęzyczny magazyn GoodLifePoland. Niepoprawana optymistka, uwielbia podróże i spotkania z ciekawymi ludźmi. Wiosna z latem się przeplata, płyną dni i płyną lata. Tak sobie właśnie pomyślałam naliczywszy, że oto opiewam trzecią z kolei wiosnę wraz z Wami i magazynem VIP Biznes&Styl i mam wrażenie, że wszyscy jesteśmy o wiele mądrzejsi, dojrzalsi i, tak lubię sobie afirmować, piękniejsi;-)
ka – dosłownie i przenośnie, z którą miałam przyjemność przeprowadzić wywiad. Iskra w oku, ogniste (i tak, również siarczyste:-) poczucie humoru i dużo... no właśnie, piękna. Tak, innego rodzaju. Bez trzepotu sztucznych rzęs czy kuszenia natarczywie wydekoltowanym silikonem (z całym szacunkiem dla takich wyborów), za to z pięknem z innej przestrzeni, widocznym I właśnie o pięknie chciałam dziś nieco porozmawiać; o tym, co szczególnie, kiedy Ania mówiła o swoich kalekich podopiecznych. ono dla mnie kiedyś znaczyło i co znaczy teraz, bo ten wciąż „– To oni mi pomogli, nie ja im. Pokazali mi, jak można kochać. Jak przecież gorący towar kusi z wielu opakowań i sprzedaje więk- się zachwycać sobą. Jak dawać. U nich jest to zupełnie bezwarunszość okładek. Swoją opowieść musiałabym zacząć od świata kowe. Oni nie wiedzą, że ja jestem znaną aktorką, ale widzą mnie mody, w który wkroczyłam w wieku 14 lat sercem i kochają za to, jakim jestem człowiei szybko zaczęłam nasiąkać koncepcją, że kiem. Tylko tyle.” piękno to ulotne złudzenie odbite w obiekAlbo aż tyle. Patrzyłam na pasję aktorki dla tywie aparatu; złudzenie, które trzeba mojej sprawy i napawałam się emanującym z niej zolnie podtrzymywać karkołomnymi dietapięknem. Miłość, która z niej biła, przyciągała mi, morderczymi treningami i masą zabiena jej drogę wielu przychylnych ludzi, i to włagów, mających na celu zamaskowanie nieśnie ona czyniła ją piękną. doskonałości rozumianej zresztą dość enigW mojej pracy rozmawiam z wieloma kobiematycznie jako wszystko co bardzo ludzkie: tami. Większość z nich ma problemy z akceptacją pory, piegi, blizny. Z tamtego czasu ze zdjęć siebie oraz swego piękna. Ela, sześćdziesięciospogląda na mnie przestraszona i zakomlatka, wykształcona, błyskotliwa pani prawnik, pleksiona dziewczyna schowana za wyzyopowiada na terapii, jak była chwalona: Mądra wającym makijażem. Niebezpieczny świat, i miła dziewczynka – mówiła babcia. Po pauzie Anna Dymna (fot. Marek Kowalski). dodawała: Nawet ładna, ale też pracowita – redukujący człowieczeństwo do statusu ładnego „wieszaka”. Chory świat, gdzie dziewprzyklepywała komplement, jakby było coś barczyny umierają z głodu wierząc, że chudość to piękno. Zaraźli- dzo zdrożnego w urodzie per se. Młode kobiety traktują z kolei swowy świat, bo pewne pomysły, a właściwie iluzje przedostały ją urodę jak broń, którą ciągle trzeba „testować”, „oliwić”, aż „złasię do większości aspektów naszego życia. pie się męża”. Potem zmęczone, odpuszczają sobie i tracąc „linię”, tracą pewność siebie wybudowaną wokół wyglądu. Po pierwsze, większość z nas dała się omamić koncepcji, że rozNa żadnej z tych dróg nie traktuje się piękna z radością i lekkomiar jest tożsamy z urodą. W rezultacie, gdziekolwiek spojrzymy, ścią. Zagubiliśmy platońsko-tantryczne rozumienie ciała jako świąwołają do nas diety, pigułki na odchudzanie i cudowne opowieści tyni ducha, jako odbicia naszego wnętrza. Nauczyliśmy się pao zrzuceniu 20 kilogramów w 10 dni, zwłaszcza sezonowo, kiedy trzeć na nie powierzchownie i płytko, w rezultacie pomijając waloniczym Afrodyta z piany, wyłaniamy się z zimowych ubrań. ry piękna autentycznego, które może nie rzuca się w oczy agresywA ja się pytam: czemu połykamy te bajki w całości, bez uprzed- nie, ale za to kwitnie o wiele dłużej. Im bardziej się rozwijam, tym niego zapytania siebie: czy aby na pewno chcę w nie wierzyć? bardziej tak patrzę na innych; dobrzy ludzie wydają mi się piękni; Może warto też zapytać: co to znaczy piękno? I dlaczego wszyscy trudno mnie nabrać na blichtr i dobrze mi z tym. W konkursie na tak go pożądają? najpiękniejszych głosowałbym właśnie na Annę Dymną. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że większość z nas pragnie Na co dzień coraz częściej uśmiecham się do siebie i widzę być piękną-pięknym, aby otrzymać akceptację i miłość, a tę otrzy- w sobie człowieka, a nie zbędne fałdki czy niedoskonałe kolorymujemy, gdy sami potrafimy ją dać i nie ma ona nic wspólnego ty skóry, czego i Wam, Drogie Panie i Panowie, życzę. Cieszmy się z pięknem zewnętrznym, choć to przychodzi jako efekt, rzec by moż- tym, co jest, bawmy się tym, co zostało nam dane, również piękna, uboczny. Posłużę się przykładem: Anna Dymna, kobieta wiel- nem, bo nikt z nas nie ma gwarancji na jutro. ■
44
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
PROCES myślowy
Szkoda Solidarności
Jerzy Borcz
adwokat, współwłaściciel Kancelarii Adwokackiej J. Borcz i Partnerzy, specjalizujący się w prawie gospodarczym i handlowym. Zapalony myśliwy, koneser wina, zwłaszcza pochodzącego z krajów Nowego Świata.
To był zasmucający dzień, kiedy niedawno w Sejmie głosowano nad ustawą o wydłużeniu wieku emerytalnego. Wszyscy popełniali wtedy błędy. Najpierw zbłądziła pani marszałek, odmawiając delegacji Solidarności wejścia do Sejmu i obserwowania debaty na galerii dla publiczności. Podniosło to ciśnienie obecnym pod Sejmem związkowcom oraz dało pretekst do radykalnych zachowań. Mówię pretekst, bo przecież nie mogło to usprawiedliwić tego, co działo się później i co nie było spontaniczną reakcją, ale z góry zaplanowaną i przygotowaną akcją. Solidarność postanowiła przetestować nowy sposób wpływania na proces legislacyjny w postaci uwięzienia posłów. Ten niepraktykowany do tej pory wynalazek może się jednak okazać bardzo niebezpieczny, jeśli po obu stronach barykady nie będzie głębszej refleksji nad tym, co się stało. Nie można się zgodzić na bagatelizowanie tych zdarzeń, jak czynią to związkowcy mówiący, że właściwie to nie ma problemu, darmozjady posiedziały trochę dłużej w pracy i mogły się zastanowić, co narobiły. Bardzo rozczarował przewodniczący Solidarności, Piotr Duda wzbudzający wcześniej powszechne uznanie za bardzo dobre, merytoryczne wystąpienie w debacie w Sejmie podczas pierwszego czytania ustawy. Tym razem przeszedł na pozycje związkowego watażki, w swoich komentarzach ujawniał pewien rodzaj cwaniactwa i niedojrzałość, kiedy puszczał oko do publiczności i mówił, że związkowcy nie przepuszczając posłów przez barierki, dbali o ich bezpieczeństwo, posłowie mogli w Sejmie odpocząć, a kijek do podwiązywania pomidorów był bardzo cienki i lekki. Przewodniczący Solidarności chyba naprawdę jest zadowolony z siebie i swoich kolegów i uważa, że nie ma problemu, związek pokazał nowe możliwości, zaangażowanie w obronę praw pracowniczych, i to druga strona powinna się zastanowić nad tym, co robi. Tymczasem problem jest, i to dość poważny. Okazało się bowiem, że nasze państwo nie ma zdolności reagowania na sytuację, kiedy duża grupa związkowców, przez kilka godzin, w biały dzień, w środku miasta, na oczach policji popełnia przestępstwa na szkodę indywidualnych osób i instytucji.
46
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Jedyną reakcją była próba przeczekania. Policjanci wbrew ciążącym na nich obowiązkom nie reagowali, kiedy blisko nich dające się zidentyfikować osoby naruszały nietykalność cielesną funkcjonariuszy państwowych. Może i rozsądna była decyzja o wstrzymaniu działań mających odblokować Sejm, rząd nie miał dobrego wyjścia, zapewne kalkulowano polityczne koszty możliwej konfrontacji z nadzieją, że związkowcy niedługo odstąpią od oblężenia. Tak się zresztą stało, bo po stronie związkowej wyraźnie było widać, że nie mają pomysłu, co dalej począć z blokadą. Rząd nie poniósł politycznych kosztów konfrontacji i użycia policji, ale mimo to wszyscy ponosimy koszty tych zdarzeń. Z pewnością ucierpiał autorytet ważnych instytucji państwa. Jeszcze raz mogliśmy zobaczyć, że państwo nie cieszy się szacunkiem. Sejm będący podstawą demokratycznego ładu jest lekceważony i wręcz pogardzany. Aktywiści związkowi traktują posłów jak wrogów z obcego plemienia, których można dowolnie lżyć, przypisywać im najgorsze intencje, a nawet potraktować kijem. Wedle takiej związkowej logiki, poseł głosujący inaczej niż chce związek, automatycznie staje się członkiem wrogiej kasty, traci należne osobie ludzkiej prawo do szacunku, przechodzi do kategorii darmozjadów, na których utrzymanie ciężko pracują związkowcy. Mogą więc w swoim przekonaniu stosować także i przymus wobec ludzi niezasługujących na szacunek, niereprezentujących istotnych wartości, w odróżnieniu od przedstawicieli związku, po których stronie jest prawda, dobro, uczciwość i bezinteresowność. To oczywiście fałszywa i niebezpieczna postawa. Tym razem do konfrontacji nie doszło, ale nie wiadomo, czy Solidarność uznała, że jednak z blokadą Sejmu posunęła się za daleko, czy też potraktuje to jako test słabości rządu pozwalający na podobne akcje w przyszłości. Miejmy nadzieję, że po stronie związkowej dojdzie do refleksji prowadzącej do samoograniczenia takich akcji, zaś druga strona również wykaże większą chęć dialogu. A swoją drogą, jakie to przygnębiające, kiedy marszałek Bogdan Borusewicz nie widzi miejsca dla swych dawnych kolegów z Solidarności podczas senackiej debaty nad ustawą emerytalną, Lech Wałęsa mówi, że należało pałować związkowców pod Sejmem, zaś proszony o komentarz Piotr Duda mówi, że nie będzie zniżał się do poziomu byłego prezydenta. Szkoda Solidarności. ■
Część nowego skrzydła zamku – galeria Beksińskiego.
ZAKAŁA I CHLUBA
SANOKA
W ODBUDOWANYM, POŁUDNIOWYM SKRZYDLE SANOCKIEGO ZAMKU POWSTAŁA GALERIA ZDZISŁAWA BEKSIŃSKIEGO. TAK PO DZIESIĘCIOLECIACH DO SWEGO MIASTA WRÓCIŁ ARTYSTA, KTÓRY NIGDY NIE RUSZYŁBY SIĘ STĄD, GDYBY WŁADZE NIE NAKAZAŁY ROZBIÓRKI JEGO RODZINNEGO DOMU. PRZED WEJŚCIEM DO ZAMKU WYEKSPONOWANO JEGO WYPOWIEDŹ: „OGÓLNIE JEDNAK UCHODZIŁEM ZA ZAKAŁĘ MIASTA. WIELE LAT PÓŹNIEJ POKAZANO MNIE KILKA RAZY W TELEWIZJI, WIĘC PRZESZEDŁEM DO LOKALNEJ KADRY NARODOWEJ I DZIŚ UWAŻANY JESTEM JUŻ NIE ZA ZAKAŁĘ, LECZ ZA CHLUBĘ MIASTA”.
Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak Władze miejskie wystawiły ku chwale Beksińskiego pomnik – drugi na starówce po monumencie Szwejka. Tymczasem obok zamku wyrosło nowe skrzydło. Znakomicie wpisane w bryłę zabytku, kiedy patrzymy z dołu – od strony Sanu; ciężkie i niezgrabne, gdy spoglądamy od strony dziedzińca. W pokrytym kamienną okładziną murze rażą nieregularnie rozmieszczone okienka. Ich sens odkryjemy dopiero we wnętrzu: wspaniałe widoki na wzgórza i San przeplatają się z zawieszonymi na ścianach ob-
48
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
razami. Południowe skrzydło zamku powstało na przełomie XVI i XVII w. Dzisiaj znamy tylko zarys jego fundamentów. Jedyne austriackie zdjęcie sprzed I wojny światowej przedstawia nieciekawy, otynkowany budynek ze spadzistym dachem, rozsypujący się ze starości. Zburzono go, zanim Józef Szwejk wyruszył w pole. Różne koncepcje ścierały się przy odbudowie skrzydła. Najciekawszą z nich: pawilonu ze szkła, w którym odbijałyby się zamkowe mury, rutynowo odrzucił konserwator
Zdzisław Beksiński
VIP kultura
zabytków. Pomysł budynku z ceramiczną fasadą, dekorowaną siatką nakładających się na siebie „piszczeli” (znany z cyklu katedr Beksińskiego) okazał się zbyt drogi. Zgodnie z regułami przetargu zwyciężyła koncepcja najtańsza: projekt Jerzego Hnata, architekta z Gliwic, pochodzącego z Sanoka. To ocieplony pawilon wzniesiony z pustaków, pokrytych wykładziną z regularnych kamiennych płytek. Skrzydło wzniesione z kamiennych ciosów – identycznych z murami zamku – byłoby zbyt ciężkie i skarpa groziłaby osunięciem. Koszt inwestycji to 4,3 mln zł; z tego 2,5 mln zł z funduszy europejskich i 900 tysięcy ze spadku po artyście, który swoje prace oraz cały majątek zapisał w testamencie Muzeum Historycznemu w Sanoku. Decyzja o powołaniu Galerii zapadła w roku 1999 – po śmierci syna artysty, Tomasza. Gdy umilkną przemówienia i zwiędną kwiaty złożone pod pomnikiem Beksińskiego, na wystawie biograficznej zwiedzający będą słuchali jego wypowiedzi utrwalonych na taśmie filmowej. Jest wśród nich i taka:
– Nie walczyłem z żadnym ustrojem: ani z poprzednim, ani z obecnym. Po prostu miałem ich wszystkich w d.... Raz tylko złamałem swoje zasady i w okresie największej zapaści finansowej złożyłem podanie o trzymiesięczne stypendium. W międzyczasie sprzedałem obraz i podanie wycofałem. Jednak do dziś czuję niesmak, że ich o coś poprosiłem... Ekspozycję rozpoczyna wspomnienie nieistniejącego domu. Na fotografiach skromny parterowy budyneczek z drewnianym gankiem wychodzącym na zdziczały ogród. Jego wnętrze wypełniały rysunki, obrazy i fotografie. W sieni ustawiono pierwsze rzeźby artysty: ekspresyjne czaszki; w pokoju Hamleta w czerni. Naprzeciw zawieszono fotograficzne autoportrety w stylu Witkacego. Beksiński stroi błazeńskie miny w kolonialnym, korkowym hełmie z książką pt. „Secret service” pod pachą. Pozuje w tyrolskim kapelusiku, w sowieckiej uszance z ogromną czerwoną gwiazdą i w zbyt małej czapce gimnazjalisty. Jest także przeraźliwy grymas kandydata na samobójcę z kowbojskim pistoletem przy skroni. Powagę zachowuje tylko na zdjęciu z fajką w ustach. Tylko że...Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego, inicjator powstania Galerii i autor ekspozycji, wyjaśnia: – Beksiński nigdy nie palił. Papierosy paliła jego żona Zofia. Zdjęcia sanockiego domu pochodzą z 1976 r. W rok później rodzina Beksińskich wyprowadziła się do Warszawy. Przed przeprowadzką artysta spalił nieudane – jego zdaniem – obrazy i rysunki. Beksiński zabrał ze sobą serię obrazów na szkle, które ukryte pod podłogą regału na obrazy staną się później prawdziwym zaskoczeniem dla pracowników Muzeum Historycznego w Sanoku. Dziś zajmują osobną ścianę. Obok niewielka ekspozycja fotogramów z lat 50. i 60. Oto skrępowana sznurkiem twarz oraz ciało modelki – jedyny w swoim rodzaju akt, leżąca na torach samobójczyni – jak z policyjnej kartoteki, twarze z wydartymi oczami i ustami, kalekie lalki... – Fotogramy Beksińskiego wyprzedzają eksperymenty światowej awangardy. Pomyśleć, że wykonywał je w prowincjonalnym, odciętym od międzynarodowej sztuki Sanoku – mówi dyrektor Banach. Obok dwa cykle obrazów. Wczesne (1948), postimpresjonistyczne portrety m.in. ojca czytającego gazetę, musiały należeć do tych, które przedłożył komisjom egzaminacyjnym. Składał papiery na Akademię Sztuk Pięknych i na ► VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
49
Zdzisław Beksiński
Sanocki dom Beksińskiego.
„PRAKTYCZNY” ZAWÓD ARCHITEKT architekturę na Politechnice Krakowskiej. Oba egzaminy zdał. Pod naciskiem ojca wybrał „praktyczny” zawód. Nieopodal cykl rysunków i grafik z lat 60.: przerażające, wykrzywione grymasem twarze, rozpadające się w strzępy ciała; jedno z nich rozpięte na krzyżu. Interesował się wtedy sztuką umysłowo chorych, której reprodukcje z zaciekawieniem oglądał w podręczniku psychiatrii. Te ostatnie prace przeszły dużo ostrzejszą selekcję. Zostały przez cenzora dopuszczone na wystawę w warszawskiej galerii. – Cenzora wyraźnie rajcowały moje obsesje – wspominał Beksiński. Rysunki zawisły w oddzielnym, przesłoniętym kotarą pomieszczeniu „dla wybranych”. Zwiedzający awanturowali się, krzyczeli, że chcą zobaczyć wszystkie prace i taki był „oddźwięk społeczny” oraz początki ogólnopolskiej kariery artysty. Rok 1977. W ramach „modernizacji i estetyzacji” miasta władze Sanoka nakazały rozbiórkę domu, w którym mieszkały cztery pokolenia Beksińskich. Artysta przeprowadził się do Warszawy, do bloku na Mokotowie przy ul. Sonaty 6/314. Tu mieszkał do śmierci, która nadeszła
Czaszki – rzeźby Beksińskiego.
50
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
niespodziewanie 21 lutego 2005 r., kiedy do jego domu weszło dwóch morderców. Zabrali dwa cyfrowe aparaty fotograficzne i skromną kwotę pieniędzy. Nie wzięli żadnego z obrazów, które osiągały wówczas wysokie ceny rynkowe. Warszawska pracownia została pieczołowicie przeniesiona do wnętrza sanockiego zamku. Na prostym regale meblościanki wisi kurtka malarza ze spranej bawełny firmy Cottonfield. Całą ścianę zajęły półki szczelnie wypełnione setkami kaset i CD z muzyką poważną, która stale towarzyszyła artyście w czasie malowania. Na białych drzwiczkach meblościanki plakat z sanockiej wystawy malarstwa, który Beksiński bardzo lubił, oraz odbitki jego grafiki komputerowej. Na tylnej ściance, w widocznym miejscu – koperta z testamentem – zapisem na rzecz sanockiego Muzeum Historycznego. Centralne miejsce zajmują sztalugi z niedokończonym obrazem. To objęta rękami, pozbawiona twarzy głowa anonimowego człowieka – stałego bohatera tego malarstwa. W przeciwległym kącie wysokie lustro, które służyło do tego, by w całości obejrzeć malowany obraz. – Pracownia była wąska, brakowało „odejścia”. W sanockiej ekspozycji jest ona szersza o 1,30 metra niż w rzeczywistości – tłumaczy dyrektor Banach. Przy przenosinach nie zapomniano o żadnym szczególe. Za oknem naturalnej wielkości zdjęcie wstrętnego gierkowskiego blokowiska, na które codziennie spoglądał Beksiński. Nie zwracał na ten widok uwagi. Dbał tylko o to, by mieć spokojne miejsce do pracy. Na osobnej półce kolekcja aparatów fotograficznych. Jedna z dwóch cyfrówek Beksińskiego to niewielki, srebrzysty aparat firmy Fujifilm, który padł łupem morderców. Dyrektor Banach przywiózł go z więzienia, gdzie przechowywano dowody rzeczowe po procesie bandytów. – Do dziś ściska mnie w dołku, kiedy patrzę na to wnętrze. Tędy prowadziło przejście na balkon, którym mordercy wlekli ciało. Nocowałem w tym mieszkaniu wielokrotnie, także po śmierci Zdziska. – Jak się śpi w mieszkaniu, gdzie popełniono morderstwo? – pytam. – To było mieszkanie pełne dobrych fluidów. Beksiński był pogodny, przyjazny, życzliwy wszystkim. Jego dobre uczucia emanowały z tego wnętrza – a nie zło, które wtargnęło tu niespodziewanie. Co nie zmienia faktu, iż zmywaliśmy jego krew z podłogi – odpowiada Wiesław Banach. Na dwóch niższych kondygnacjach pokazano prace Beksińskiego ze wszystkich okresów twórczości: – Klucz chronologiczny w wypadku Beksińskiego za-
Zdzisław Beksiński
Zdzisław Beksiński w warszawskiwj pracowni. wodzi, jest wręcz nie do przyjęcia. Trzeba było znaleźć inny porządek – wyjaśnia autor scenariusza. Polega on na przenikaniu się różnych motywów, które wciąż na nowo opracowywane towarzyszyły artyście przez całe życie: ludzka postać i zbliżenie twarzy, fantastyczne krajobrazy i budowle: wieże, gmachy, lochy i zamki, motyw krzyża i wiele innych. Na każdym piętrze ważne miejsce zajmuje twórczość z lat 70. To „okres fantastyczny” – jak określił go Wiesław Banach, dodając przy tym jeszcze jedno określenie: „mistyczny”. Bo jest to twórczość mistyczna w tym znaczeniu, w jakim była nią mroczna proza Franza Kafki. Opisywanie tych kompozycji jest trudne i prowadzi donikąd. Oto gotycka katedra z dwiema wieżami. Zbudowana z pajęczej siatki, w której rozpoznajemy ludzkie piszczele ułożone równo jak rzędy kości trzech milionów zmarłych spoczywających w paryskich katakumbach (praca z 1983 r.; obrazy Beksińskiego nie mają tytułów). Wąwozem, które tworzą potężne, jakby wykute w kamieniu mumie – posągi podąża malutka ludzka postać z pochodnią w ręku (1972). Obok kalekie stwory, błyskające wilczymi ślepiami, przykucnięte nad ogniskami, które rozpalono na wysokich, wypiętrzających się w górę skalnych półkach (lata 70.). Szkielety we wnętrzu, które wtargnęły do pracowni artysty jak postacie w „Błędnym kole” i „Melancholii” Jacka Malczewskiego. Do najwspanialszych wizji należą ukrzyżowania (cykl z lat 80. - 90.). Uproszczony – niekiedy niemal do znaku graficznego – kształt krzyża niknie w czerniach i szarościach. Na innym obrazie występuje na tle ciemnego obłoku okolonego niesamowitą poświatą. Widać również oświetloną dolną część krzyża, posadowioną na pękającej
skale, oraz linię horyzontu. Krzyż staje się symbolem nie tylko metafizycznym, lecz także kosmicznym. Pod koniec życia artysty forma kompozycji ulega uproszczeniu i zmonumentalizowaniu. Głowy pozbawione są rysów twarzy, a postaci – cech indywidualnych. Przypominają ekshumowane z masowych grobów ciała anonimowych ofiar. Ta ekspozycja to wstrząsający „Labirynt Beksińskiego”, którym krążymy poszukując znaczenia prac powstałych jakby na pobojowisku naszej cywilizacji. Tymczasem... „Znaczenie obrazu nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia... – odpowiada Beksiński. – Zaczynam malować arcybiskupa, a wychodzi mi lokomotywa”. Bo – jak mówi – przedstawia rzeczywistość z marzenia lub snu. Ma ona charakter czysto wizualny, ale za tą wizją ukrywa się przeżycie, którego nie można wyrazić słowami. Co pozostaje? „W moim przypadku tylko beznadziejna walka ze śmiercią i przemijaniem jest motorem twórczości”. Wystawa Beksińskiego jest ekspozycją stałą. Towarzyszą jej czasowe wystawy artysty otwarte w Sandomierzu, Poznaniu i Wrocławiu, które zostaną przeniesione do Krakowa, Świdnicy i Zamościa. Przedstawiają one sanocką Galerię – jeden z najważniejszych projektów polskiego muzealnictwa, który stał się rzeczywistością. ■
Od lewej: dwa wczesne rysunki, okres fantastyczny i krzyż – obrazy Beksińskiego.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
51
WSPÓŁCZESNA CYWILIZACJA odbiera nam poczucie własnego Ja...
Z Wiesławem Myśliwskim rozmawia Elżbieta Lewicka
Wiesław Myśliwski
14 maja na Uniwersytecie Rzeszowskim uhonorowany został tytułem doctora honoris causa. Myśliwski, laureat wielu nagród i wyróżnień, zdobywca dwóch prestiżowych statuetek NIKE, za powieści „Widnokrąg” oraz „Traktat o łupaniu fasoli” należy do najbardziej cenionych pisarzy polskich. Orędownik i odkrywca kultury chłopskiej urodzony w Dwikozach k. Sandomierza. Podczas wizyty w Rzeszowie prowokacyjnie stwierdził, że chciałby być autorem jednej, ale za to najlepszej książki, wtedy ścięto by mniej sosen.
Co buduje coraz bardziej trywialny język kultury masowej? Pyta mnie pani o rzecz, która mnie w ogóle nie interesuje. Nowomowa żadnej epoki mnie nie interesuje. Nie umiałbym zdania w tej nowomowie napisać. A to zjawisko nie jest wcale pionierskie, bo takich nowomów ja przeżyłem już parę. To są w gruncie rzeczy sezonowe slangi, które przemijają i powstają nowe, wraz z nowym pokoleniem. Można by w zasadzie napisać historię slangu, ale slang nie jest językiem, jest kodem. Ale co się dziś dzieje z kulturą wysoką? Wbrew pozorom, kultury wysokiej nie tworzą branże, takie jak literatura czy muzyka. Kulturę tworzą artyści, osobnicy, indywidualności. Kultura wysoka nie powstanie, jeśli się to podporządkowuje jakiejś gromadnej sentencji. Ponieważ literatura jest mi najbliższa, to powiem pani takie zdanie, którego czasami używam: wszystko może być literaturą, każdy ludzki zapis, ale mało co jest literaturą. Zarówno literatura, jak malarstwo, muzyka i inne rzadko bywają sztuką. Ale w ogóle sztuka odgrywa wielką rolę, co łatwo można sprawdzić, gdy sobie wyobrazimy świat bez sztuki. Czy świat mógłby istnieć bez sztuki? Nie! Co dla Pana oznaczy pojęcie świata jako globalnej wioski? Nie... Jaka globalna wioska?! To jest pojęcie, które stworzyli jacyś faceci, a świat jest, jaki był, przy zmieniających się – z natury rzeczy – parametrach. Człowiek jako jednostka, jaki był, taki jest. Najważniejsza jest jednostka. Jest Pan miłośnikiem życia? Ja w ogóle jestem zwolennikiem czegoś dobrego: dobrej kuchni, dobrego teatru, dobrych butów...Więc jestem miłośnikiem życia jednak wybranego. Wszystko jest kwestią wyboru. Najważniejszą rzeczą jest dla człowieka umiejętność dokonywania wyboru. Najpierw wyboru żony. Jeżeli człowiek nie umie wybrać żony, to nie umie też wybrać władzy. To jest podstawowa kwestia. Trzeba umieć wybrać książkę, utwór muzyczny. Wszystko trzeba umieć wybrać, łącznie z modelem swojego życia.
52
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
O kulturze życia Kto ma nas nauczyć tej trudnej sztuki wyboru? My się sami musimy tego nauczyć. Oczywiście jakieś lekcje odbieramy od poprzedników, ale nie musimy tego naśladować. Niedawno ktoś mnie zapytał: jakie wartości zawdzięcza pan rodzicom? Odpowiedziałem: żadnych! To nietuzinkowa odpowiedź… Bo wszyscy mówią, ile to zawdzięczają rodzicom, a nie na tym rzecz polega. Wartość, którą człowiek pobiera od rodziców, polega na tym, czy uczestniczył w ich wspólnym życiu, czy nie. Nie na przykazaniach, jakie rodzice mu nadawali. Życie rodziców musi odbywać się przy otwartej kurtynie. Wtedy my chcemy uczestniczyć w tym życiu i utożsamiamy się z rodzicami. To jest jedyna i prawdziwa metoda przekazywania wartości. Czy nie ma Pan wrażenia, że zawęża się ludzkie universum? Gdyby pani się spytała kogokolwiek żyjącego przed dwoma tysiącami lat, czy świat był lepszy w jego czasach, to nikt by nie powiedział, że jego świat był lepszy. My też uważamy, że nasz świat nie jest dobry – bo co? – bo poprzednie były lepsze? Nigdy nie było dobrych światów dla człowieka, bo człowiek jest skazany od swojego zarania na cierpienie. W każdym świecie cierpiał i będzie cierpiał. To jest universum. A wartości? Wartości to jest taki szablon, który dziedziczymy z dekalogiem. Ale wyjdźmy trochę poza to wszystko i spróbujmy przynajmniej względnie zdefiniować, kim jest człowiek? Oczywiście nigdy nie uzyskamy odpowiedzi, bo człowiek jest nierozpoznawalną istotą nawet dla samego siebie – a może przede wszystkim dla samego siebie – tym bardziej dla innych. Ale przecież los ludzki to uniwersum, nie życie – los. A czy w tym losie będą plusy czy minusy, to nie ma żadnego znaczenia. Znaczenie ma to, czy człowiek jest w stanie nadać swojemu życiu sens. Bo sens nie ma sensu ogólnego dla ludzkiego istnienia, tylko dla jednostki. A jaki sens ma hymn UEFA 2012? Mnie się to podoba! ??? Oczywiście! Śpiewają te kobiety melodię – oczywiście ludową – i to jest o wiele lepsze niż te pozostałe tzw. hity estradowe, które w ogóle nie wpadają w ucho, a to wpada. Najlepszy dowód, że wszyscy śpiewają. Ale prawie wszyscy się też oburzają… No tak! Bo jakieś tam babuszki z Jarzębiny wygrały... Z taką czy inną gwiazdą i one w gruncie rzeczy nieświadomie powiedziały, co to są gwiazdy. Nie będę wymieniał nazwisk, kto się obraził, ale wszystkie gwiazdy i gwiazdeczki się obraziły, bo wygrały jakieś babuszki. Już teraz nie są „jakieś”, bo są medialne. Sądzi pan, że świat to zrozumie? A co to kogo obchodzi? Zrozumie, albo nie zrozumie. A co? Innych by zrozumiał? Przecież ciągle startujemy w Eurowizji i co z tego? Doszło już do tego, że nawet nas tam nie kwalifikują! Ja bym się śmiał, gdyby te babuszki wygrały Eurowizję. Wie pani, to jest też klasyczny przykład na znużenie cywilizacją, do czego musiało dojść. I dojdzie jeszcze bardziej. Bo w naszych futurystycznych marzeniach wydawało się nam, że cywilizacja to będzie zbawienie. Tymczasem każda cywilizacja dochodzi do swojego kresu, kiedy człowiek staje się nią znużony – więcej – kiedy człowiek zaczyna rozumieć, że ona jest ambiwalentna. Przynosi zarówno pożytek, jak i jest zamachem na człowieka. Mamy telefon komórkowy i to jest znakomity, służący człowiekowi wynalazek. Ale samochód? Statystyki wypadków samochodowych są przerażające. To są ofiary pożerane przez cywilizację. Przecież współczesnej cywilizacji, która jest z natury komercyjna, wcale nie zależy na człowieku i jednostce. Jej zależy na kliencie. Ona wszystkich nas chce urobić na jedną modłę – klienta, którego obowiązkiem, a nawet pragnieniem (jedynym) jest kupować, kupować, kupować. Ludzie zaczynają powoli rozumieć, że współczesna cywilizacja odbiera nam poczucie własnego ja. Ciągle słyszymy, że nie ma pieniędzy na kulturę. Organizatorzy dokonują niemal cudów, aby wyprosić pieniądze od sponsorów. Kto powinien dbać o kulturę w Polsce? Jestem zwolennikiem mecenatu państwowego nad kulturą! Zawsze był mecenat. Sztuka potrzebuje mecenatu. Słowo mecenas wywodzi się ze starożytności, gdzie już wtedy je rozumiano. Dzięki ówczesnym mecenasom sztuki możemy dziś podziwiać we Włoszech wspaniałe dzieła sztuki. Bez nich by one nie powstały. Chałtura może obejść się bez mecenatu, a prawdziwa sztuka nie. Dzisiaj nie ma co liczyć na mecenasów, bo ludzie, którzy proszą o pomoc sponsorów, mówią, że jest to żebranina. Mecenat nad kulturą to obowiązek współczesnego państwa. ■
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
53
Carpathia po raz ósmy! Tradycją jest, że w wakacje Rzeszów staje się stolicą piosenki, do której zjeżdżają utalentowani wokaliści i zespoły z całego świata. W dniach od 6 do 8 lipca uczestnicy ósmego już Międzynarodowego Festiwalu Piosenki Rzeszów Carpathia Festival 2012 będą śpiewająco walczyć o Grand Prix festiwalu i 45 tysięcy złotych. PIĄTEK, 6 LIPCA. SCENA RYNEK 21.00 - 21.30. Spektakl wokalno-taneczny pt. „Kaziu zakochaj się”, w wykonaniu solistów i grupy artystycznej Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie, w reżyserii Anny Czenczek, z towarzyszeniem zespołu festiwalowego pod kierownictwem Andrzeja Paśkiewicza. 21.30 - 21.45. Uroczyste otwarcie VIII Międzynarodowego Festiwalu Piosenki ,,Rzeszów Carpathia Festival” 2012. 21.45 - 22.15. Koncert Laureata Nagrody Publiczności „Rzeszów Carpathia Festival” 2011 – Luizy Ganczarskiej. 22.15 - 23.00. Koncert Laureata Grand Prix „Rzeszów Carpathia Festival 2011” – Ralpha Kamińskiego.
SOBOTA, 7 LIPCA. SCENA RYNEK 18.00 - 20.30. Przesłuchania festiwalowe. 20.30 - 21.00. Koncert „Laureaci Rzeszów Carpathia Festival Symfonicznie”, z towarzyszeniem Podkarpackiej Orkiestry Symfonicznej, pod kierownictwem muzycznym Zygmunta Kukli, Wystąpią: Adam Ďurica (Słowacja), Alexandra Iván (Węgry), Luzia Fritzka (Słowacja), Ralph Kamiński (Polska), Jan Vytásek (Czechy), Grupa ,,Che Donne” (Rzeszów). 21.00 - 22.00. Ewa Farna z towarzyszeniem Podkarpackiej Orkiestry Symfonicznej, pod kierownictwem muzycznym Zygmunta Kukli.
Gordon Haskell. NIEDZIELA, 8 LIPCA 2012. SCENA RYNEK. 18.00 - 19.00. Specjalny program artystyczny – soliści i grupa artystyczna Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie. 19.00 - 21.00. Koncert laureatów VIII Międzynarodowego Festiwalu Piosenki ,,Rzeszów Carpathia Festival” 2012. 21.00 - 22.00. Koncert Gordona Haskella.
„POKOLENIE ’80 – Polityczny protest? Artystyczna kontestacja?” Muzeum Okręgowe w Rzeszowie. Czynna do 26 sierpnia
Wystawa sztuki niezależnej tworzonej przez artystów, których artystyczny debiut przypadł na lata 1980-89. Na ekspozycję składa się ponad 140 prac plastycznych blisko 40 twórców, których dorobek pochodzi z takich ośrodków jak: Zachęta Narodowa Galeria Sztuki w Warszawie, Muzeum Archidiecezji Warszawskiej czy Muzeum Narodowe w Krakowie. Główny trzon ekspozycji stanową dzieła użyczone przez samych twórców, na co dzień niewystawiane, a prezentowane okazjonalnie na wystawach retrospektywnych. Celem projektu POKOLENIE’80 jest ukazanie twórczości artystów rozpoczynających swą samodzielną, artystyczną drogę w latach 1980 - 89 w obszarze kultury niezależnej. Pokazane zostaną obrazy, rzeźby, plakaty, fotografie reprezentantów różnych nurtów artystycznych, szczególnie mocno aktywnych się w drugim obiegu. Dominować będzie malarstwo figuratystów krakowskich, warszawskiej Gruppy czy wrocławskiego Luxusu. Nie zabraknie udokumentowanych działań alternatywnych, ulicznych happeningów, w wyniku których wytworzyła się nowa poetyka i estetyka.
XXI FESTIWAL MUZYCZNY „WIECZORY MUZYKI ORGANOWEJ I KAMERALNEJ W KATEDRZE I KOŚCIOŁACH RZESZOWA”
Organy w rzeszowskiej katedrze.
24 czerwca, godz. 20.00. Katedra „Koncert Inauguracyjny” Marek Kudlicki (Wiedeń) – organy, Strzyżowski Chór Kameralny pod dyrekcją Grzegorza Oliwy. 8 lipca, godz. 20.00. Katedra „Dudy kontra organy” Mirosława Semeniuk-Podraza – organy, Lindsay Davidson (Szkocja) – dudy szkockie. 22 lipca, godz. 20.00. Katedra „Komeda-Inspirations” Jan Bokszczanin – organy, Robert Majewski – saksofon jazzowy. 29 lipca, godz. 20.00. Katedra „Z kazaniem Piotra Skargi” Tomasz Glanc (Niemcy) – organy, Andrzej Róg – aktor. 5 sierpnia, godz. 20.00. Katedra „…Gdy zabrzmi złoty róg” Andrzej Białko – organy, Wojciech Kamionka – waltornia. 12 sierpnia, godz. 19.45. Kościół św. Krzyża „Musica da chiesa, musica da camera” Marek Stefański – organy, Barbara Świątek-Żelazna – flet.
15 sierpnia, godz. 18.00. Kościół Wniebowzięcia NMP w Rzeszowie – Zalesiu „Przed Tobą Matko” Marco di Lenola (Włochy) – organy, Rafał Kobyliński – tenor, Tomasz Jarosz – bas. 19 sierpnia, godz. 20.00. Katedra Koncert finałowy Józef Serafin – organy, Podkarpacki Kwintet Akordeonowy „Ambitus V”. CYKL TOWARZYSZĄCY: „MUZYKA ORGANOWA W OPACTWIE” (JAROSŁAW, KOŚCIÓŁ ŚW. MIKOŁAJA): 23 czerwca, godz. 18.00 Andrzej Chorosiński – organy. 14 lipca, godz. 18.00 Marek Stefański – organy, Tomasz Ślusarczyk – trąbka piccolo. 1 września, godz. 18.00 Roman Perucki – organy, Maria Perucka – skrzypce.
Moje Ulubione
Wraz z najnowszym wydaniem VIP-a pojawia się w polskich sklepach muzycznych najnowszy, czwarty album amerykańskiej wokalistki, Melody Gardot. O rosnącej popularności Gardot niech świadczy fakt, że porównuje się jej kreacje artystyczne do takich sław jak Diana Krall czy Norah Jones. Ale najważniejsza jest tu chyba osobowość młodej artystki. Kto kiedykolwiek widział Melody na koncercie, ten wie, że roztacza wokół siebie aurę tajemniczości, czaruje publiczność, śpiewając niskim, lekko rozwibrowanym głosem, który nigdy nie wychodzi poza dynamikę mezzoforte. Szczególna dbałość stylistów o image sceniczny Melody powoduje, że jawi się nam ona jako nadzwyczajnie interesująca i intrygująca artystka. Trudno uwierzyć, ale to być może w następstwie nieszczęśliwego wypadku, któremu Melody Gardot uległa w 2003 r., jest ona dziś wielką gwiazdą. Gdyby nie fakt, że porusza się o lasce, a oczy chroni za ciemnymi okularami, nikt nie wiedziałby o tragedii Gardot, która powypadkowe konsekwencje zdrowotne postanowiła leczyć tworzoną przez siebie muzyką. Krążek „The Absence” zawiera zaledwie 12 indeksów, ale na szczęście ten ostatni pt. „Iemanja” trwa ponad 18 minut. To energetyczna impresja mocno nawiązująca do korzeni afrykańskich, których
MUZYKA sztuka
Elżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. moc artystka poczuła podróżując po Maroku. Melody Gardot śpiewa na tej płycie w dobrze nam już znanym, charakterystycznym dla siebie stylu. Brzmienie instrumentów akustycznych użytych do nagrań zawartych na najnowszej płycie Melody Gardot powoduje, że całość w połączeniu z altowym, uwodzicielskim głosem wokalistki daje efekt niekończącej się nostalgii, melancholii, błogiego rozleniwienia, potrzeby przeżycia czegoś niecodziennego i magicznego. To płyta doskonała zarówno do słuchania podczas podróży, jak też podczas wiosennej nocy. W pojedynkę, a najlepiej w duecie. W lipcu tego roku Melody Gardot po raz drugi odwiedzi Polskę, wystąpi m.in. w Warszawie. We wszechwiedzącym Internecie można obejrzeć fragment koncertu z najnowszymi piosenkami Gardot, który daje przedsmak jej polskich występów. Na pewno warto wybrać się na jeden z nich. ■
Zachwyt nad urodą świata
W Biurze Wystaw Artystycznych w Krośnie,można obejrzeć niezwykłą ekspozycję: pejzaże Katarzyny Zwolińskiej, malarki ze Starego Sącza. Pejzaż we współczesnych salach wystawowych wydaje się być gatunkiem wyeksploatowanym, powtarzającym skostniale schematy. Na tym tle malarstwo Katarzyny Zwolińskiej jest czymś odosobnionym. Zwraca uwagę nowym, oryginalnym sposobem postrzegania świata. Pogodne kompozycje, pełne radości życia, urzekają wyrafinowanymi zestawieniami barw, różnorodnością faktury, wirtuozerią w operowaniu światłem. Artystka zachłannie, zmysłowo chłonie wrażenia. Zapamiętane obrazy świata odtwarza tak sugestywnie, że patrząc na jej kompozycje odczuwamy klimat namalowanego krajobrazu: Włoskie impresje. temperaturę, ruch powietrza, nawet zapachy lawendowego pola, zieleni nasyconej wilgocią czy spalonych słońcem traw. Malowanie jest dla niej sposobem porządkowania świata. Dla pejzażowej sztuki Katarzyny Zwolińskiej trudno znaleźć odpowiednik tak w dawnym, jak i we współczesnym malarstwie polskim. Jej swoboda w operowaniu plamą i zdolność do inkrustowania kompozycji miniaturowymi detalami architektury nasuwa skojarzenia z młodopolskimi krajobrazami Jana Stanisławskiego. Kontrastowe smużki światła na granicy plamy barwnej znamy również z malarstwa Jerzego Nowosielskiego. Jednak artystka stworzyła własny, rozpoznawalny styl, oparty na wielkiej kulturze malarskiej i wrażliwości kolorystycznej. W nim wypowiada się, układając olśniewający obraz świata: najczęściej radosny, niekiedy liryczny lub zaprawiony nutą nostalgii. ■
Tekst Antoni Adamski Reprodukcje Katarzyna Zwolińska KATARZYNA ZWOLIŃSKA studiowała w Europejskiej Akademii Sztuk w Warszawie na Wydziale Malarstwa. Dyplom z wyróżnieniem w pracowni prof. Antoniego Fałata i prof. Andrzeja Sadowskiego. Zajmuje się malarstwem sztalugowym, pastelą, malarstwem ściennym. Laureatka wielu nagród i wyróżnień. Współpracowała w wykonywaniu dekoracji do filmu fabularnego „Quo vadis” J. Kawalerowicza oraz animowanego „Szewczyk Dratewka” A. Wrotniewskiego.
Iłża III.
Filharmonia Podkarpacka Dyrygent – Bohdan Jarmołowicz Jacek Kotlarski – śpiew Jerzy Karwowski – saksofon Monika Szela – prowadzenie
Marta Magdalena Lelek. Muzyczne Wędrówki po Europie. Zaczarowany świat bajek. Dzień Dziecka w Filharmonii 29 V 2012 r., godz. 12.00 30 V 2012 r., godz. 9.30; 12.00 31 V 2012 r., godz. 9.30; 12.00 1 VI 2012 r., godz. 9.30, 12.00, 17.00 Sala koncertowa Filharmonii. Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej
Koncert nadzwyczajny 22 VI 2012 r., piątek, godz. 19:00 Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej T. Wojciechowski – dyrygent B. Bilińska – fortepian
PROGRAM: Melodie z bajek i filmów Zakończenie sezonu koncertowego AB 15 VI 2012 piątek, godz. 19:00 Sala koncertowa Filharmonii Orkiestra Filharmonii Podkarpackiej Dyrygent – Vladimir Kiradjiev Solistka: Marta Magdalena Lelek – skrzypce PROGRAM: B. Szabelski – Toccata Y. Stankovych – Koncert skrzypcowy Nr 2 M. Musorgski/M. Ravel – Obrazki z wystawy
Teatr im. Wandy Siemaszkowej
PROGRAM: W. Kilar – Mała Uwertura na orkiestrę, II Koncert fortepianowy, Siwa mgła na baryton i orkiestrę, Krzesany na orkiestrę Koncert Inauguracyjny XXXVII Międzynarodowych Kursów Muzycznych im. Zenona Brzewskiego w Łańcucie 1 VII 2012 r. Sala koncertowa Filharmonii
Hetery
Spektakle: 15 czerwca, godz. 17 17 czerwca, godz. 18
„Hetery” to polska prapremiera sztuki według „Dwóch Bakchid” Plauta. Początek tej krwawej historii zaginął. Udało się ją zrekonstruować tylko do pewnego stopnia, biorąc pod uwagę znane nam zdarzenia. Ich kolejność nie jest pewna, należy brać pod uwagę nie tylko logiczny rozwój wypadków, ale także sposób pojawiania się bohaterów na scenie. Wiele wątków do dzisiaj owianych jest tajemnicą. Zachowane urywki przynoszą następujące informacje: dwa lata wcześniej obywatel ateński Doradzides wysłał syna, Pamiętulusa, wraz z ochroniarzem Mamonasem do Efezu, by tam, delikatnie mówiąc, odebrali pewne należności pieniężne. Młodzieniec po drodze zawinął na wyspę Samos, zaszedł na drinka do znanego w okolicy nocnego klubu i… zakochał się na śmierć w heterze Bakchidzie, która była wówczas własnością ekscentrycznego właściciela sieci nocnych klubów – Rębalusa (pseudonim: Żołnierz). Rębalus dowiedział się o wszystkim i… pierwszym lotem wysłał dziewczynę do Aten. W tej sytuacji gnany szaloną miłością Pamiętulus jeszcze z lotniska napisał do swego przyjaciela w Atenach – Ufnidesa, by ten odnalazł ją i za wszelką cenę uwolnił z rąk Żołnierza. Ufnides szukał jej po całym mieście, aż wreszcie znalazł ją w… Tymczasem znany ze swego okrucieństwa i dziwnych skłonności Żołnierz nabrał tego dnia wyjątkowej ochoty na zabawę… Zawrotne tętno akcji, stan przedzawałowy. Niebezpieczne, kipiące pożądaniem kobiety, wątek kryminalny, arcygenialna poezja rzymska, duch grecki przemieszany z przewrotną ironią dziejów i szaleństwem współczesności, muza wciskająca w fotel, aktorzy wyciskający z siebie siódme poty. ■ Reżyseria: Jacek Bała. Obsada: Joanna Baran, Karolina Dańczyszyn (adept), Magdalena Kozikowska-Pieńko, Mariola Łabno-Flaumenhaft, Barbara Napieraj, Beata Zarembianka/Małgorzata Pruchnik, Robert Chodur/Grzegorz Pawłowski, Michał Chołka, Aleksander Janiszewski, Piotr Napieraj, Robert Żurek.
GOSPODARKA
II Forum Innowacji w Rzeszowie w 2011 r.
30-31 maja – III Forum Innowacji w Rzeszowie
ZYSKAJĄ CI, KTÓRZY POSTAWIĄ NA NOWOCZESNE TECHNOLOGIE
Poseł Jan Bury, wiceminister skarbu, a jednocześnie szef Rady Programowej Forum Innowacji w Rzeszowie, przyznaje, że denerwują go pytania dziennikarzy, jaki jest konkretny efekt dwóch wcześniejszych edycji imprezy, której trzecia odsłona odbędzie się w dwa ostatnie dni maja. – W wyniku takich spotkań jak Forum Innowacji w Rzeszowie, Forum Ekonomiczne w Krynicy czy Światowe Forum Ekonomiczne w Davos nie powstają wprawdzie nowe miejsca pracy, lecz są to imprezy, na których spotyka się elita naukowców, przedsiębiorców, polityków, by dyskutować o problemach ważnych dla regionu, kraju czy świata – uważa Bury.
Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak Rzeszowska impreza, choć odbywa się dopiero po raz trzeci, już wpisała się do kalendarza najważniejszych wydarzeń polityczno-naukowo-biznesowych Podkarpacia. Odbędzie się 30 - 31 maja w nowym hotelu Hilton Garden Inn w kompleksie Millenium Hall. Zgromadzi ok. 350 gości (polityków, przedsiębiorców, samorządowców i naukowców) z kraju i zagranicy (m.in. Francji, Portugalii i Wielkiej Brytanii). – Udało się nam przekonać do przyjazdu do Rzeszowa tych, którzy decydują o kształcie pol-
Waldemar Pawlak.
60
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
skiej gospodarki, szefów koncernów i korporacji, a także 100 osób z różnych krajów Europy – mówił na konferencji prasowej poprzedzającej Forum Zygmunt Berdychowski, prezes Fundacji Instytut Studiów Wschodnich (organizatora Forum Ekonomicznego w Krynicy – Zdroju), członek Rady Programowej rzeszowskiego Forum Innowacji. Podkreślił, że w tym roku liczba gości będzie trzykrotnie większa niż w pierwszej edycji. – To pokazuje, jak szybko rozrosła się ta impreza – dodał. ►
Jan Bury.
GOSPODARKA
Miasteczko II Forum Innowacji w 2011 r.
„Zagłębie” nowoczesnych technologii O innowacjach w gospodarce warto rozmawiać, bo innowacyjność będzie tym czynnikiem, który będzie decydował o czyjejś przewadze w wyścigu konkurencyjnym. – Poradzą sobie tylko te kraje, które postawią na naukę, innowacje, na rozwój przy pomocy nowoczesnych technologii – uważa Jan Bury. Zdaniem szefa Rady Programowej Forum Innowacji, stolica Podkarpacia znakomicie nadaje się na miejsce takiego spotkania. Rzeszów reklamuje się jako „stolica innowacji”, a Podkarpacie – jako „przestrzeń otwarta”. – Nasz region jest miejscem, które upodobały sobie firmy z branży lotniczej, a jest to branża bardzo innowacyjna – przypomina Jan Bury. Nie bez znaczenia też jest fakt, że Rzeszów jest np. siedzibą rejestrową Asseco – globalnej firmy IT, a więc z branży również bardzo innowacyjnej. To, że na Podkarpaciu zainwestowały tak znane firmy jak niemiecka MTU czy amerykańska Sikorsky Aircraft (w PZL Mielec), świadczy o tym, że również świat zaczyna dostrzegać Podkarpacie i traktować je jako „zagłębie” nowoczesnych technologii. Do tego trzeba dodać wyższe uczelnie z innowacyjnymi kierunkami, zwłaszcza Politechnikę Rzeszowską, Uniwersytet Rzeszowski i Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania. Wszystko to razem sprawia, że Rzeszów jest dobrym miejscem, by rozmawiać o innowacyjności w gospodarce. A duża liczba znakomitych gości nie tylko dodaje miastu i regionowi prestiżu, ale jest także znakomitą okazją do promocji stolicy Podkarpacia i całego regionu.
Osiem paneli, bloków dyskusyjnych i case studies Podczas tegorocznego Forum dyskusja będzie dotyczyła głównie trzech obszarów. Pierwszy to elektroenergetyka. – Także ta najbardziej zaawansowana, bo odbędzie się panel poświęcony uzyskiwaniu energii m.in. z atomu – informuje szef Rady Programowej Forum. – Polska nie ma tej energii, tylko o niej mówimy i marzymy. Będzie także mowa o energii z gazu i ze źródeł odnawialnych. Przyszłości energetyki i możliwościom zastosowania w niej innowacyjnych technologii zostaną poświęcone dwa
62
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
panele: „Atom, węgiel, ropa, gaz, słońce i wiatr – dokąd zmierzamy?” oraz „Inteligentny dostawca czy inteligentny odbiorca? Kto jest głównym beneficjentem innowacyjnych rozwiązań?”, w których wezmą udział m.in. prezesi polskich koncernów energetycznych: Krzysztof Kilian, prezes PGE; Dariusz Lubera, prezes Tauronu; Maciej Owczarek, prezes Enei i Henryk Majchrzak, prezes PSE-Operator S.A, a także Marek Woszczyk, prezes URE; Giles Dickson, wiceprezes ds. relacji międzyrządowych w Europie Alstom Power, Dariusz Fabiszewski, dyrektor generalny Cisco Systems Poland i Anna Sieńko, dyrektor generalny IBM Polska. Drugi obszar to teleinformatyka i telekomunikacja. – Cała rewolucja cyfrowa i informatyczna, to, że świat stał się globalną wioską, jest zasługą tych dwóch branż – podkreśla Jan Bury. Trzeci obszar jest związany z medycyną. – Będzie bardzo bogaty panel na temat innowacji w medycynie, szczególnie związanych z chorobami układu krążenia, kardiochirurgią, hemodynamiką – wyjaśnia szef Rady Programowej Forum. – Polska jest krajem, w którym bardzo dużo się w tej dziedzinie dzieje, np. w ciągu ostatnich 20 lat znacznie zmniejszyła się liczba zawałów. Moim zdaniem, gdyby w Polsce wykładano więcej pieniędzy na innowacje w medycynie, na zapobieganie różnym chorobom, to w systemie ochrony zdrowia mielibyśmy pieniędzy pod dostatkiem. A teraz często leczymy już skutki, a nie przyczyny. Uczestnicy będą rozmawiać także m.in. o polityce klastrowej i jej wpływie na wzrost konkurencyjności poszczególnych przedsiębiorstw oraz całej gospodarki. Nie przypadkiem przykładem efektywnej realizacji założeń polityki klastrowej jest Dolina Lotnicza. W debacie „Jeden klaster – wiele wspólnych interesów – komu mają służyć?”, wezmą udział: Dariusz Szewczyk, zastępca prezesa PARP; Marta Półtorak, prezes Marma Polskie Folie, prezes ►
GOSPODARKA
I FORUM INNOWACJI 7 - 8 września 2010
W obradach wzięło udział ponad 130 gości. Przeprowadzono sześć dyskusji panelowych obejmujących szerokie spektrum tematów dotyczących nowych produktów i technologii w przemyśle lotniczym i kosmicznym; innowacji w energetyce; wspierania i promowania innowacji w Polsce. Rzeszowskie Forum zgromadziło przedstawicieli rządu, agencji rządowych, reprezentantów polskiego i zagranicznego biznesu oraz naukowców. Gościem specjalnym i uczestnikiem panelu „W poszukiwaniu nowych atutów gospodarczych w Europie Środkowo-Wschodniej” był wicepremier, minister gospodarki Waldemar Pawlak, który stwierdził, że dziś nowoczesne rozwiązania mogą być ulokowane w dowolnym miejscu na świecie. – Wiele zależy od przebojowości ludzi i otoczenia. Bardzo ważne znaczenie ma klimat, elementy, które tworzą dobrą kulturę, żeby ludzie mieli możliwość wymyślania zaskakujących nowoczesnych rozwiązań – mówił wicepremier. Drugiego dnia Forum wręczono nagrody „Business Innovation Award“. Laureatami zostały Rafineria Lotos SA i Politechnika Poznańska.
II FORUM INNOWACJI 24 - 25 maja 2011
Wicepremier Waldemar Pawlak był także gościem II Forum, podczas którego wyraził życzenie, by Polska stała się Kalifornią Europy. W spotkaniu uczestniczyło ponad 200 liderów biznesu, nauki i polityki, którzy dyskutowali nad możliwościami zwiększenia innowacyjności polskiej gospodarki i wykorzystania naszych pomysłów przez największe firmy światowe. Podczas paneli dyskusyjnych zastanawiano się nad przyszłością energetyki, lotnictwa i motoryzacji. Na Forum przyjechali goście z Chin, Szwajcarii, Holandii, Węgier, Słowacji, Niemiec. Prof. Sun Fengchun, dyrektor Krajowego Laboratorium Inżynierii Pojazdów Elektrycznych w Chinach, tłumaczył, jak i dlaczego jego kraj stosuje samochody z napędem elektrycznym. Dużym powodzeniem cieszyło się Miasteczko Innowacji, gdzie najnowsze rozwiązania prezentowały firmy komputerowe i telekomunikacyjne. Goście mogli także wejść do specjalnej ciężarówki przygotowanej przez chińską firmę Huawei oraz do urbantraina – 18-metrowego elektrycznego pojazdu, który dzięki swojej konstrukcji ma możliwość manewrowania nawet w ciasnych uliczkach. Laureatami nagród „Business Innovation Award” zostały firmy Asseco Poland SA oraz Software Mind SA.
66
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Krystyna Woźniak-Trzosek, Zygmunt Berdychowski. Podkarpackiego Klastra Poliuretanowego; Marek Darecki, prezes Stowarzyszenia Dolina Lotnicza; Dionizy Smoleń, Manager Public Sector Deloitte Consulting; Jan Jekiełek, Managing Partner Nutshellmodels.com i Andrzej Skolimowski, wiceprezes Zakładów Azotowych w Tarnowie. Program dwudniowego spotkania obejmuje osiem paneli, bloków dyskusyjnych i case studies (patrz ramka).
Gość specjalny, czyli poszukiwanie drogi Gościem specjalnym Forum będzie Ladislau Dowbor, doradca gospodarczy prezydenta Brazylii w latach 2003 - 2011, Luli da Silvy, znany ekonomista, często zapraszany na różne światowe kongresy. Polak z pochodzenia, świetnie mówiący po polsku. – Brazylia jest krajem, który w ostatnich latach świetnie sobie poradził na różnych gospodarczych zakrętach i rozwija się dynamicznie – podkreśla Jan Bury. – Nasz gość będzie mówił o brazylijskich doświadczeniach, ale także o styku nauki i innowacyjnej gospodarki. Spodziewamy się, że powie, jakiej drogi poszukiwać, bo dziś już wiemy, że socjalizm się nie sprawdził, ale i kapitalizm ma swoje problemy. Trzeba szukać nowych pomysłów, a Brazylia na pewno jest krajem, który może podzielić się z innymi swoimi doświadczeniami, w jaki sposób z biedy budować gospodarkę rynkową w oparciu o elementy polityki społecznej.
Rzeszowskie Forum – „pączek” Forum z Krynicy Rzeszowskie Forum Innowacji jest powiązane z prestiżowym Forum Ekonomicznym w Krynicy – Zdroju – najważniejszą imprezą gospodarczą w Polsce. Powiązane także personalnie, gdyż szef Rady Programowej Forum w Krynicy, Zygmunt Berdychowski, jest członkiem Rady Programowej Forum Innowacji, a szef tej ostatniej, wiceminister Jan Bury, jest członkiem Rady krynickiego Forum. Forum Ekonomiczne w Krynicy „pączkuje”: oprócz rzeszowskiego Forum Innowacji, np. Tarnów organizuje ►
GOSPODARKA
Miasteczko II Forum Innowacji w 2011 r. Forum Inwestycyjne, Sopot – Forum Energetyczne, a Muszyna – Forum Samorządowe. – Te imprezy pomagają politykom zrozumieć różne procesy w gospodarce, a przedsiębiorcom otworzyć się na różne obszary związane z polityką europejską, z tendencjami w polityce unijnej – mówi Jan Bury. Podkreśla, że wiele doświadczeń z Krynicy jest przenoszonych do Rzeszowa. Ale jednocześnie – że nie byłoby Forum Innowacji, gdyby nie zaangażowanie Urzędu Marszałkowskiego z marszałkiem Mirosławem Karapytą oraz Urzędu Miasta Rzeszowa z prezydentem Tadeuszem Ferencem.
Nowinki w Miasteczku Innowacji Forum Innowacji nie jest imprezą zamkniętą. – Chcemy – mówi Jan Bury – żeby to była nie tylko dyskusja polityków, samorządowców, ludzi biznesu i nauki, ale by w Forum wzięli udział także mieszkańcy Podkarpacia. Temu właśnie, już po raz drugi, ma służyć Miasteczko Innowacji, zlokalizowane na placu w Millenium Hall, gdzie swoje nowinki zaprezentują firmy z różnych sektorów gospodarki. – Pomysł polega na tym, że stworzą one swoiste „Centrum Kopernika”, gdzie będą mogli przyjść młodzi ludzie, nawet dzieci, jak również dorośli, i popatrzeć na to, co jest dopiero prototypem, a za 5-10 lat będzie w powszechnym użyciu.
Będzie więc można zobaczyć m.in., jak działa kamera termowizyjna, jak steruje się pracą elektrowni jądrowej oraz zobaczyć symulację pracy elektrowni wiatrowej. Oprócz tego na placu znajdzie się camper multimedialny Orange, pełniący rolę centrum rozrywki i truck firmy Huawei, a także żyroskop i dwukołowe pojazdy elektryczne Segway.
W przyszłym roku o kosmosie Wiadomo już, że przyszłoroczne Forum zdominuje tematyka wykorzystania przestrzeni kosmicznej w innowacyjnej gospodarce. Zwiastunem tego będzie ostatni wykład na tegorocznym Forum, który wygłosi dr Włodzimierz Lewandowski, naczelny fizyk z Międzynarodowego Biura Miar w Sèvres pod Paryżem, bohater tekstu w magazynie VIP z 2009 r. – Kosmos to dzisiaj pieniądze, innowacyjne technologie najwyższego rzędu. Takie kraje jak USA, Chiny, Indie, Francja czy Niemcy stawiają na rozwój w kosmosie – podkreśla Jan Bury. – Francuzi, którzy są bardzo zaangażowani w wykorzystanie kosmosu, mówią: jedno euro wydane na rozwój technologii kosmicznych przynosi cztery euro zwrotu. Polska, niestety, w tym wyścigu nie bierze udziału, a mogłaby. Jeżeli dalej będziemy tak oporni, to w przyszłości będziemy musieli płacić innym za korzystanie z możliwości, jakie daje dziś kosmos. ■
Organizatorem III Forum Innowacji jest Fundacja Instytut Studiów Wschodnich (organizator Forum Ekonomicznego w Krynicy – Zdroju). Partnerami instytucjonalnymi są Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego i Urząd Miasta Rzeszowa.
PANELE, BLOKI I CASE STUDIES III FORUM INNOWACJI Atom, węgiel, ropa, gaz, słońce i wiatr – dokąd zmierzamy? Od idei do praktyki – innowacje w medycynie. Inteligentny dostawca czy inteligentny odbiorca? Kto jest głównym beneficjentem innowacyjnych rozwiązań? Budowa sieci szerokopasmowych przepustką do rozwoju społeczeństwa informacyjnego – plany kontra możliwości. Jeden klaster – wiele wspólnych interesów – komu mają służyć? Innowacje – moda czy konieczność? Nauka dla innowacyjnej gospodarki. Case Studies: MMC Brainville – Park technologiczny 3.0. Nowe podejście do wsparcia rozwoju firm sektora MŚP w branży IT. Appia® – innowacyjny system zarządzania inwestycjami online.
68
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
NAUKA i biznes Co zrobić, by nauka współpracowała z biznesem?
POTRZEBNE SĄ PAŃSTWOWE PROGRAMY STRATEGICZNE Z dr. Włodzimierzem Lewandowskim
naczelnym fizykiem z Międzynarodowego Biura Miar w Sèvres pod Paryżem, rozmawia Jaromir Kwiatkowski Polscy naukowcy słabo sobie radzą z komercjalizacją badań, czyli z wykorzystaniem ich wyników przez przemysł. Z kolei przedsiębiorcy skarżą się, że potrzeby firm nie leżą w kręgu zainteresowań naukowców, a instytucje naukowe nie są w stanie realizować badań służących nowoczesnej gospodarce – taki obraz relacji pomiędzy światem nauki a biznesem wyłania się z badań, do których dotarł kilka miesięcy temu dziennik „Rzeczpospolita”. A jak to wygląda we Francji? Na pewno inaczej. To jest zupełnie inny świat. Inna mentalność, inaczej funkcjonuje nauka, a także inaczej funkcjonuje państwo. Jedyny zwornik to sposób funkcjonowania firm prywatnych i ich mentalność we Francji i w Polsce. Dość podobny, mimo różnic kulturowych. Na pewno we Francji relacje pomiędzy nauką a biznesem są lepsze, bo przede wszystkim państwo prowadzi bardzo rozsądną politykę, promującą – poprzez najróżniejsze programy państwowe – badania stosowane w przemyśle. W efekcie następuje połączenie nauki z przemysłem. W Polsce sytuacji tak dobrze nie oceniam, a często wręcz – szczególnie w mojej dziedzinie – oceniam bardzo źle. ► Reklama
Dr Włodzimierz Lewandowski
Ukończył Politechnikę Warszawską i studiował na Uniwersytecie Warszawskim. Pod koniec lat 70. wyjechał do Francji, by w ramach otrzymanego stypendium kontynuować prace nad doktoratem. Tam zastał go stan wojenny. Młody doktorant zaangażował się w działalność Radia Solidarność w Paryżu. Po tym epizodzie działalności opozycyjnej, promotorzy jego pracy doktorskiej załatwili mu staż w paryskim Obserwatorium, aby przeczekał trudne momenty. Polski fizyk nie uwolnił się jednak od dylematu, co dalej. Wracać do Polski? Przewidywał, że może mieć tam problemy, ale nie wyobrażał sobie zostania we Francji na stałe. I wtedy wydarzyło się coś zupełnie niespodziewanego. Międzynarodowe Biuro Czasu, dotychczas działające w ramach Obserwatorium, zostało przeniesione do Międzynarodowego Biura Miar w Sèvres pod Paryżem, organizacji międzyrządowej typu ONZ. W 1984 r. zaproponowano mu, by wszedł ze statusem dyplomaty do nowej ekipy, która powstawała w Sévres. Pracuje tam do dziś. Jego dwie główne pasje to kosmos i metrologia. Dr Włodzimierz Lewandowski będzie gościem III Forum Innowacji w Rzeszowie. Jego głos będzie zapowiedzią przyszłorocznych obrad, poświęconych głównie wykorzystaniu przestrzeni kosmicznej w gospodarce.
NAUKA i biznes To znaczy? To znaczy, że w Polsce nie ma żadnej polityki państwa, która by, po pierwsze, promowała rozwój tych technologii, a po drugie, promowała stosowanie wyników badań naukowych w przemyśle. Zresztą, nie ma co mówić o „przełożeniu” na przemysł, skoro w ogóle nie ma strategii państwa. Laboratoria i instytuty naukowe najczęściej robią, co im się podoba. Na pewno rozsądna polityka państwa powinna stymulować związek nauki z biznesem. A tego, jak widać choćby z tych badań, o których wspomniałem na początku, nie widać. Z drugiej strony mówi się, że mentalność polskich naukowców jest taka, iż zadowala ich prezentacja wyników badań podczas konferencji naukowej, natomiast mniej ich obchodzi to, czy te badania przydadzą się przemysłowi. Absolutnie się z tym stwierdzeniem zgadzam. Mniej ich obchodzi, albo w ogóle ich nie obchodzi. Gorzej, zastosowanie przemysłowe wyników badań jest traktowane jako coś negatywnego, wręcz upokarzającego dla naukowca. Polscy naukowcy traktują wszelkie zastosowania przemysłowe z niechęcią. Liczy się publikacja, prezentacja wyników na konferencji naukowej, ale jeżeli jakiś naukowiec przykłada wagę do tego, by to potem było zastosowane w przemyśle, to może się spotkać ze złą oceną w środowisku, z zarzutami, że zajmuje się rzeczami gorszymi. Ja to przerysowuję, ale sam odczułem to na własnej skórze, bo kiedy mówię w Polsce o zastosowaniach, to się to traktuje źle i wyrabiam sobie złą reputację w środowisku. Bez względu na prestiż instytucji, w której pracuję, i realizowanych przez nią programów, w momencie, kiedy mówię o aplikacjach, postrzegane jest to jako coś gorszego. To prawda, zarabianie pieniędzy na aplikacjach jest w Polsce traktowane jako coś pośledniego w porównaniu z tzw. czystą nauką. Zależy to oczywiście od profilu naukowców. Nawet w radach naukowych instytutów, gdzie jest zarówno „czysta nauka”, jak i są aplikacje, naukowcy, którzy zajmują się „czystą nauką”, ► Reklama
NAUKA i biznes podchodzą do aplikacji tak, jak opowiedziałem. Na radach naukowych dominują statystyki nt. publikacji i procedury nadawania tytułów. Niezależnych zewnętrznych rad nadzorczych nie ma. Jednakże część naukowców aplikacje tworzy i czasem są oni w bardzo dobrych relacjach z przemysłem. Ale generalnie nie ma najlepszej atmosfery wokół tego, co robią. Np. w punktach, które się dostaje za działalność naukową, nie jest to dostatecznie dowartościowane. Z związku z tym rodzi się pytanie: co robić, by nauka współpracowała z biznesem? Jak zasypać, jeśli nawet nie przepaść, to przynajmniej głęboki dół pomiędzy tymi dwiema dziedzinami? Liczenie na dobrą wolę części środowiska naukowego, które zajmuje postawę niechętną, jest nierealistyczne. Oni się nie zmienią. To jest kwestia dziesięcioleci przyzwyczajeń. Jedno z wyjść, które bym widział, to są państwowe programy strategiczne. Wcześniej mówiłem o Francji, ale podobnie jest we wszystkich rozwiniętych krajach Zachodu, a szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie zlecenia, zwłaszcza z wojska, są niezwykle motywujące i rozwijające. Ale są też inne programy strategiczne państwa, z których w Stanach Zjednoczonych żyje wiele firm. Bez zleceń państwowych one by nie mogły funkcjonować i jeżeli te firmy tracą takie kontrakty, to giną. Państwo daje zlecenia również jednostkom badawczym i wykonują one badania na potrzeby programów strategicznych. W Polsce natomiast ja przynajmniej nie spotkałem się w mojej dziedzinie – ani nie słyszałem o innych – by programy państwowe były stymulatorem rozwoju firm, a państwo było zleceniodawcą poważnych kontraktów dla małych, średnich i dużych firm. To jedna sprawa. A druga – czy w poprawie sytuacji mogłyby pomóc zmiany w profilu kształcenia, i to od najmłodszych lat? A jeżeli tak, to jakie? Nie jestem praktykiem, z uczelniami mam mało kontaktu, poza wygłoszonym okazjonalnie referatem. Ale powiedziałbym tak: nie uważam, żeby profil nauczania był najważniejszy. Człowiek, bez względu na to, jakie ma wykształcenie, wykonuje swoją pracę w jakimś otoczeniu. To otoczenie powinno być stymulujące, a ja tego w Polsce nie widzę, przynajmniej w mojej dziedzinie. Jak powiedziałem, w ogóle nie ma programów strategicznych, i to dotyczy zarówno technik satelitarnych, jak i metrologii. Jest Główny Urząd Metrologii, ale on nie ma programu strategicznego, podobnie jak i państwo. W tej chwili pracujemy nad reformą tego. W technikach satelitarnych jest jeszcze gorzej. Od kolegów zajmujących się innymi dziedzinami słyszę, że u nich jest podobnie. I to jest czynnik dominujący. Natomiast profil kształcenia absolwentów, to, jak oni będą przygotowani, to są oczywiście rzeczy ważne. Ale nawet jeżeli absolwenci byliby źle przygotowani, to jeżeli wejdą w dobre struktury, które motywują do rozwoju i gdzie motywacją są także, podkreślmy to, względy finansowe, to oni się dokształcą. Oczywiście, byłoby lepiej, gdyby byli od razu dobrze przygotowani, ale w mojej opinii to nie jest przyczyna tych kłopotów, o których mówiliśmy.
Międzynarodowe Biuro Miar, BIPM (fr. Bureau International des Poids et Mesures)
Organizacja zajmująca się ujednolicaniem jednostek miar układu SI. Organizuje międzynarodowe porównania krajowych standardów pomiaru i przeprowadza kalibracje jednostek w państwach członkowskich. Cele organizacji: ujednolicenie systemu miar, przechowywanie wzorców miar, okresowe porównywanie z wzorcami narodowymi, koordynacja prac narodowych laboratoriów. Siedziba BIPM mieści się w Sèvres, na zachodnich przedmieściach Paryża. Pałace te zostały wzniesione na polecenie Ludwika XIV w XVII w. Po utworzeniu organizacji zostały oddane na jej rzecz w 1875 roku. Pałace zostały poważnie zniszczone podczas wojny francusko-pruskiej, ale odbudowano je. Interesującym faktem jest eksterytorialny status siedziby organizacji, który został potwierdzony umową z rządem francuskim z 1969 roku. Pozwoliło to na funkcjonowanie BIPM-u nawet w czasie okupacji Francji przez wojska hitlerowskie. ■
74
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Od lewej: prof. Wojciech Dyduch, prof. Jan Wojtyła, prof. Celina Olszak.
Konferencja podsumowująca projekt Pro-Roz.
PROJEKT PRO-ROZ NA UNIWERSYTECIE EKONOMICZNYM W KATOWICACH 12,5 miliona złotych to suma, jaką w ciągu czterech lat otrzymał Uniwersytet Ekonomiczny w Katowicach na realizację projektu Pro-Roz „Opracowanie i wdrożenie spójnych działań rozwojowych promujących przemiany w celu zapewnienia wyższych standardów edukacyjnych”. To gigantyczne przedsięwzięcie, jedno z największych w Polsce, jeśli chodzi o dofinansowanie uczelni wyższych ze środków Unii Europejskiej, właśnie się zakończyło. O jego korzyściach dyskutowali naukowcy i pracodawcy podczas konferencji zamykającej projekt.
Projekt Pro-Roz został stworzony przez pracowników Biura Programów i Współpracy Międzynarodowej pod kierunkiem profesora Jana Wojtyły. Powstał wyjątkowo szybko, bo w ciągu zaledwie dwóch miesięcy, ale – jak zaznacza prof. Jan Wojtyła – powiódł się dzięki pasji i świadomości misji jego twórców. Podczas konferencji podkreślano, że największą wartością projektu oprócz szeregu korzyści bieżących jest fakt, iż przynosi on także efekty długofalowe. NOWE KIERUNKI, PRAKTYKI, STAŻE I WYJAZDY ZAGRANICZNE W ramach projektu Pro-Roz wzmocniono ofertę studiów na kierunkach Logistyka i Międzynarodowe Stosunki Gospodarcze, a także opracowano od podstaw i wdrożono unikatowe kierunki: Gospodarka i Zarządzanie Publiczne oraz Finanse i Zarządzanie w Ochronie Zdrowia. – Przygotowując program nowych kierunków myśleliśmy przede wszystkim o tym, co jest i co będzie potrzebne społeczeństwu w perspektywie wymagań rynku pracy. Podpatrywaliśmy też tendencje na uczelniach zachodnich. Kierunek Finanse i Zarządzanie w Ochronie Zdrowia powstał w odpowiedzi na problemy starzejącego się społeczeństwa. Im lepiej wykształcimy dobrych menedżerów, którzy będą zarządzać naszymi finansami, tym większe mamy szanse na skuteczne funkcjonowanie służby zdrowia i bardziej optymistyczne perspektywy dla przyszłych emerytów – tłumaczyła podczas konferencji prof. Aldona Frączkiewicz-Wronka. Projekt umożliwił studentom zrealizowanie płatnych praktyk (w liczbie 449) i staży (w liczbie 60) zarówno w polskich,
jak i zagranicznych przedsiębiorstwach, dzięki którym mogli oni wykorzystać w praktyce wiedzę zdobywaną podczas studiów. Studentki Agnieszka Adamus, Aleksandra Telęga oraz Małgorzata Szczęsny, które miały okazję przebywać w firmach i instytucjach m.in. w Brukseli, Wiedniu, Monachium i Chinach, podkreślały, że zdobyte tam doświadczenie umożliwia im swobodne poruszanie się po świecie, a nawiązane tam kontakty będą procentować w przyszłości. W ramach projektu Pro-Roz zorganizowano zajęcia wyrównawcze z matematyki dla studentów I roku, którzy nie zdawali matury z matematyki oraz dla tych studentów, którzy chcieliby utrwalić swoją, tak istotną z punktu widzenia nauk ekonomicznych, wiedzę na poziomie programu matematyki obowiązującego w liceach ogólnokształcących W sumie w kursach wzięło udział 450 osób. NOWOCZESNY SPRZĘT DLA NIEDOWIDZĄCYCH I NIEDOSŁYSZĄCYCH W ramach projektu stworzono stanowiska komputerowe wyposażone m.in. w klawiaturę Braille’a, syntezator mowy, auto-lektora, profesjonalną drukarkę itd. Dodatkowo zakupiono sprzęt FM dla osób niedosłyszących. Zainicjowano też prace nad wdrożeniem specjalistycznego oprogramowania, które ułatwi studentom niepełnosprawnym dostęp do materiałów dydaktycznych pomocnych w zdobywaniu wiedzy. Ponadto pracownicy administracji i kadry dydaktycznej oraz studenci mieli możliwość wzięcia udziału w kursie języka migowego, który cieszył się sporym zainteresowaniem.
Dr Maria Gorczyńska przyznała, że dzięki otwarciu się uczelni na potrzeby osób niepełnosprawnych, na studia zgłosiło się kilka osób właśnie z powodu nowoczesnego sprzętu, który wyrównuje szanse przyswajania wiedzy studentom niepełnosprawnym w stosunku do ich pełnosprawnych rówieśników. Na uczelni stworzono również platformę e-learningową, która umożliwiła umieszczanie i przeprowadzanie zajęć w formie e-learningu, realizowanie między wykładowcą a studentem konsultacji elektronicznych, symultaniczną współpracę wykładowców ze studentami oraz sporządzanie analitycznych raportów z przebiegu e-kursów oraz e-konsultacji. Ponadto, w celu podniesienia jakości kształcenia na studiach licencjackich, magisterskich oraz podyplomowych, zaproszono przedsiębiorców, by – jako doświadczeni praktycy
zaangażowali się w proces edukacyjny. Zarówno Bogusława Niewęgłowska z banku BGŻ w Sosnowcu, jak i Katarzyna Motak z Liberty Poland, do których na staże, a potem także do pracy, trafili studenci Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, zachęcały studentów do aktywności i korzystania z różnych form dokształcania się jeszcze w trakcie studiów oraz by w miarę możliwości starali się łączyć teorię z praktyką. W ramach projektu Uniwersytet wdrożył też System Zapewniania Jakości Kształcenia (SZJK) wpisujący się w misję i politykę dydaktyczną oraz podkreślający istnienie instytucjonalnej autonomii uczelni. Podsumowując realizację projektu, uczestnicy konferencji zgodnie przyznali, że 12,5 miliona złotych, które uczelnia otrzymała z Europejskiego Funduszu Społecznego, zostały dobrze zainwestowane.
TEN PROJEKT BĘDZIE ŻYŁ NADAL, ALE W INNEJ FORMULE
Rozmowa z prof. UE Janem Wojtyłą z Uniwersytetu Ekonomicznego w Katowicach, kierownikiem projektu Pro-Roz
12,5 miliona, które uczelnia otrzymała na realizację projektu Pro-Roz, zostały bez wątpienia dobrze wykorzystane. Oprócz szeregu bieżących korzyści dla studentów, pracowników uczelni i samej uczelni, zaprocentują one w przyszłości w postaci kapitału ludzkiego – dobrze przygotowanych do pracy absolwentów uczelni. Przygotowanie i realizacja projektu wiązały się z wielką odpowiedzialnością, czy te aktywności, które zostały zaprojektowane, będą promować szanse studentów i pracowników, a także wzbogacać sprawność administracyjną uczelni. Żaden europejski projekt nie może kończyć się z dniem skwitowania. Projekt musi żyć i mieć ciąg dalszy. Chciałbym obserwować efekty tego projektu procentujące w przyszłości. Przykładem w moim przekonaniu mogą być kierunki studiów otwarte właśnie ku przyszłości, jak Finanse i zarządzanie w ochronie zdrowia czy Gospodarka i zarządzanie publiczne. Planowaliśmy je cztery lata temu, a dziś obserwujemy prywatyzację służby zdrowia, wymagającą dobrych menedżerów. Zapaść służby zdrowia jest niczym innym, jak brakiem właściwego zarządzania. Są także nowe wyzwania, stawiane przez europejski rynek pracy. Absolwent musi zatem być obecny i na tym rynku, obserwując funkcjonowanie tamtejszych firm i instytucji. Dlatego studenci mieli szanse odbywania praktyk, staży, wizyt studialnych także w zagranicznych przedsiębiorstwach, poznając różnice kulturowe i zdobywając umiejętność swobodnego poruszania się po świecie. Projekt kładł na to bardzo silny nacisk. Na potrzeby realizacji projektu m.in. opracowano od podstaw programy nauczania na nowych kierunkach oraz zapewniono dostęp do odpowiedniego sprzętu osobom niepełnosprawnym. Programy studiów muszą być tak dobierane, by były chlebodajne, kształtowały kierunkowe myślenie, by studenci mie-
li bezpośredni kontakt z praktykami, a studia zapewniały naszym wychowankom równe szanse, zwłaszcza osobom niepełnosprawnym. Właściwie dopiero realizując projekt poznaliśmy ich codzienne problemy i nauczyliśmy się wspólnie stawiać im czoła. Ich serdeczna wdzięczność za dane szanse – m.in. aparaturę, na której mogą bez problemów pracować i osiągać lepsze wyniki w nauce, to dowód, że zrobiliśmy coś dobrego. To niesłychanie ważne. Upatruję w tym znacznie większą wartość niż w ilości wydanych zaświadczeń i świadectw. Mam nadzieję, że ten projekt będzie żył i przynosił owoce w przyszłości. Czy uczelnia, mając już doświadczenie w realizacji tak dużych przedsięwzięć, ma jakieś plany związane z kolejnymi projektami finansowanymi przez Unię Europejską? Wszystko zależy od uczelni i zaangażowania osób oraz stworzenia odpowiedniego klimatu dla tych, którzy ponoszą ryzyko przygotowania projektu. Potrzeba właściwego systemu motywującego do pracy nad takimi projektami, nie tylko w naszej uczelni, ale we wszystkich instytucjach. Niestety, projekty unijne dla uczelni wyższych się kończą. Perspektywy po roku 2013 rysują się znacznie skromniej. Z pewnością formuła dostępności środków będzie inna. Jeżeli ktoś nie był przewidujący i dotychczas nie wykorzystał tej szansy – został na peronie.
BIZNES po chińsku:
interesy i przyjaźń idą w parze Z Darrenem Chongiem,
ekonomistą, międzynarodowym doradcą biznesowym, coachem, autorem książki „Jak Polacy mogą przebić mur chiński. 39 sekretów chińskiej kultury biznesu”,
rozmawia Anna Koniecka
Przez ostatnie dziesięć lat podróżował po Europie i Azji w związku z zainteresowaniami biznesowymi oraz prywatnymi. Pasjonuje go kultura europejska, a także wpływ różnych kultur na kształtowanie relacji biznesowych. Spotkaliśmy się w maju w Warszawie, gdzie Darren Chong pracuje jako Project Manager China Services Group Poland w Deloitte Advisory. W Polsce jest po raz drugi, stąd mój (starannie obmyślony wg zasad chińskiego savoir vivre’u biznesowego) prezent na powitanie – książka nt. kultury i historii naszego kraju napisana po angielsku. Darren zna kilka języków i, jak podkreśla, uczy się polskiego. Na podarek zareagował spontanicznie:
Darren Chong: – To jest świetny prezent. Bardzo dziękuję! Rozmawiamy o Chinach i to jest bardzo dobry wstęp do rozmowy. Kiedy pracuje się z Chińczykami, dawanie prezentów jest bardzo ważne, ponieważ robienie interesów z Chińczykami to nie tylko sztywny biznes. To oznacza zawieranie przyjaźni. Stąd takie ważne jest wspólne spędzanie czasu, żeby się poznać na gruncie prywatnym. Jeżeli dajesz prezent, to znaczy, że osobę, której dajesz prezent, traktujesz jak przyjaciela. Anna Koniecka: – Będąc w Chinach spotykałam się z takimi przyjaznymi gestami ze strony zupełnie obcych, przygodnie poznanych ludzi. Ciągle też jestem pod wrażeniem pracowitości i innowacyjności Chińczyków. I tego jak to procentuje – chińska gospodarka jest druga na świecie! Jak Pan sądzi, co potrzeba zrobić, żeby stała się pierwszą?
78
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Żeby być na pierwszym miejscu w globalnej gospodarce, Chiny potrzebują więcej wsparcia od innych krajów. Jesteśmy w Polsce, więc potrzebujemy wsparcia w Polsce, od polskich inwestorów i władz, żeby budować wzajemne relacje. Chiny są zainteresowane inwestowaniem w Polsce, żeby stać się numerem jeden na świecie? Tak. To jest dobra strategia. Nasz premier odwiedził Polskę, a wasz prezydent Chiny, wszyscy o tym mówią. Polityczny most został zbudowany. Teraz wszystko zależy od nas, osób, które powinny przejąć pałeczkę i budować na tym gruncie. Ale jak zrobić, żeby polsko-chiński biznes zaczął się lepiej kręcić, biorąc przy tym pod uwagę, że my potrzebujemy szczególnie takich inwestorów, którzy przysporzą lokalnie miejsc pracy. To ważne, zwłaszcza dla mło-
CHINY Polska dych – chcą pracować, a nie mają gdzie. Jak by Pan ocenił możliwości Polski, jeśli chodzi o przyciągnięcie inwestorów z Chin? Polska ma bardzo dobrą lokalizację w Europie Środkowo-Wschodniej. Po drugie, wg badań, jest wielu młodych, zdolnych, dobrze wykształconych ludzi w Polsce. Jeżeli dobrze pamiętam, na 10 wykształconych Europejczyków (absolwentów studiów) 1 - 2 osoby to Polacy. Zatem lokalizacja i wykształcenie, a po trzecie – młodzi ludzie w Polsce znają języki obce. Tak więc Chińczycy patrzą na jakość zasobów ludzkich. Czyli – utalentowana siła robocza. Po czwarte – koszty. W Polsce jest taniej niż w innych krajach europejskich. Koszty pracy, koszty funkcjonowania biznesu, biura, nieruchomości, fabryki – to jest tańsze niż w innych krajach Europy. Mam dalej wyliczać? Mówi Pan o plusach. A co utrudnia chińskim inwestorom wejście na polski rynek? Polska jest uważana przez Chińczyków za młody kraj, szczególnie pod kątem biznesowym, dopiero kilka lat temu weszliście do UE. Chińczycy nie wiedzą, że Polska ma dużo do zaoferowania. Chińczycy nie znają Polski, nie wiedzą, że są tu dobre okazje, warunki do robienia biznesu. Polskie firmy i rząd powinny promować zalety Polski wśród Chińczyków. Szczególnie podkreślać, że Polska jest dobrym miejscem do robienia biznesu, jest członkiem UE. Jest stabilna! Mimo kryzysu, Polska zanotowała wzrost PKB, inne kraje europejskie miały spadek PKB, a tylko Polska i Cypr zanotowały wzrost. Czy Chińczycy o tym wiedzą? Jeżeli wiedzieliby więcej o Polsce i o tych faktach, o szansach biznesowych, o infrastrukturze, o tym, jakie są korzyści z inwestowania w Polsce, że Polska jest członkiem UE, to byłoby więcej polsko-chińskiego biznesu. Czyli następny ruch należy do nas... Jeżeli polskie firmy chcą, żeby Chińczycy przyjechali do Polski, to muszą działać. Wszyscy na świecie znają Chiny, ale nie wszyscy znają Polskę. Chińczycy nie wiedzą nic o Polsce. Nam się myli „Poland” z „Holland”. Trzeba promować wiedzę o Polsce. Dodatkowo Polska musi zrozumieć potrzeby Chińczyków i to, w jakie obszary chcieliby inwestować. Chińczycy są zainteresowani surowcami, kopalniami, przemysłem drzewnym i meblarskim, włókienniczym. Wszystkim, co jest związane z surowcami naturalnymi występującymi w Polsce. Chiny są wielką fabryką świata i potrzebują surowców do produkcji. Na co narzekają chińscy inwestorzy, którzy już są w Polsce, np. LiuGong Machinery, który zainwestował w Stalowej Woli? Nie chciałbym mówić o konkretnej spółce, lecz ogólnie. Najważniejszą przeszkodą są różnice kulturowe. Zacznijmy od wręczania wizytówek. W Chinach trzeba podawać ją dwoma rękami i odbierać też dwoma rękami. W Polsce wizytówkę wręcza się jedną ręką, co przez Chińczyków jest uważane za nieuprzejme, symbolizuje brak szacunku. Chińczycy muszą zrozumieć lepiej kulturę polską, a Polacy chińską. Te kultury są tak różne, że łatwo o konflikty, a czasami trudno w ogóle osiągnąć zrozumienie. Np. pracując z Chińczykami ważne jest, żeby się ze sobą przyjaźnić. Ży-
cie zawodowe i prywatne przeplatają się. Chińczycy nie robią biznesu z kimś, kogo nie znają. Trzeba czasu, żeby się poznać. Również na gruncie prywatnym. Negocjacje z Chińczykami trwają bardzo długo. Polacy muszą być cierpliwi, a często nie są. Nawet jeżeli pierwsze spotkanie wydaje się nieudane, Chińczycy nie okazali zainteresowania, to nie należy się zrażać. Przecież zawiązano długotrwałe relacje i Chińczycy mogą wrócić za jakiś czas z inną propozycją biznesową. Problemem jest komunikacja. Chińczycy mówią słabo po angielsku, a Polacy nie mówią po chińsku. Można mieć tłumacza, lecz rozmowy z tłumaczem są bardzo formalne. Nie zawsze można mieć tłumacza. Więc jak rozmawiać, żeby się zrozumieć i – co ważne – porozumieć?!
N
ajważniejsze jest przełamanie lodów. Wykonanie pierwszego kroku. Polacy na początku boją się odezwać, nie wiedzą jak zacząć, nie znając ani chińskiego, ani angielskiego. A komunikacja jest bardzo ważna, żeby zacząć budować relacje. I w Chinach, i w Polsce jest podobnie. Jak kogoś nie znasz, to jest sztywno, ale jak się napijesz wódki, to od razu jest dobre porozumienie, rozmowa, można się poznać. Jeżeli jest problem natury komunikacyjnej na gruncie biznesowym, to polska spółka powinna zatrudnić Chińczyka, któremu można zaufać. Wtedy Chińczycy, robiąc interesy z polską spółką, która ma chińskiego konsultanta, czują się bezpieczniej, mogą zaufać, mogą się łatwo porozumieć po chińsku, nie ma problemów kulturowych. Wtedy wiedzą, że polska spółka traktuje poważnie współpracę z chińskimi partnerami. Jak znaleźć godnego zaufania chińskiego konsultanta? Jest już trochę Chińczyków w Polsce, znają Polskę i oni byliby najlepsi. Znają obie kultury, wiedzą, jak działa współpraca w obie strony. Załóżmy, że przedsiębiorca z Podkarpacia chce takiego konsultanta zatrudnić... Można dać ogłoszenie w chińskiej gazecie, która wychodzi w Polsce. Niedługo będzie chińska TV. Można dać ogłoszenie na chińskim portalu internetowym „obsługującym” Chińczyków w Polsce albo portalu typu Golden Line, ale to nie jest efektywne. Najlepsze źródło to polecenie, rekomendacja. Najlepiej zapytać kogoś, kto zna i może polecić taką osobę. Wtedy pracujesz „z przyjaciółmi”, od razu podtrzymujesz i budujesz relacje zarówno z osobą, którą prosisz o polecenie, jak i z poleconą. Polacy, wg badań statystycznych, są narodem, który ma najmniej zaufania do innych osób. A w relacjach z Chińczykami muszą zaufać, muszą polegać na poleceniu. Na przykład: jak poznała Pani mnie? Bo polecił mnie ktoś, kogo Pani zna, a wcześniej on mnie poznał. Dlaczego nosi Pan imię angielskie Darren, a nie tradycyjne, chińskie? ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
79
CHINY Polska Z kilku powodów. Wielu Chińczyków po prostu ma angielskie imiona. Poza tym jest taki trend, że Chińczycy mieszkający poza granicami kraju używają angielskich imion. Ale to nie znaczy, że nie są dumni ze swoich chińskich imion. Moje chińskie imię to Chong Yoon Huat. To trudne imię do zapamiętania przez Europejczyka. A jeśli mój rozmówca go nie zapamięta, to nie będzie mógł się do mnie zwrócić po imieniu i nie będzie wiedzieć, jak o mnie myśleć. Często chińskie imię coś oznacza. A pańskie? Szczęście i bogactwo. Rozumiem, że rodzice chcieli mi życzyć, żebym miał w życiu dużo szczęścia i bogactwa, nie tylko w pojęciu pieniędzy. Ale teraz rodzice często nie dają dzieciom imion, które coś znaczą. W dużych miastach jest więcej nowoczesnego podejścia do tradycji. Ale nikt nie zmienia nazwiska. Nazwisko przechodzi z pokolenia na pokolenie. Chińczycy poza Chinami są bardziej tradycyjni niż w Chinach. Ja się urodziłem i wychowałem w Malezji. Rodzice posłali mnie do chińskiej szkoły. Mówię dwoma dialektami chińskimi. Chińska tradycja jest bardzo ważna dla mnie. Wychowałem się w tej kulturze, oglądam chińskie filmy, mam chińskich przyjaciół. Świętujemy chińskie święta. Chociaż jestem poza Chinami już wiele lat, zawsze na chiński Nowy Rok wracam do domu. Czuję się Chińczykiem, kultywuję chińską tradycję, noszę chińskie nazwisko. Szanuję nauki konfucjańskie. Robi pan karierę biznesową za granicą, czemu nie w Chinach? Zdecydowałem się wyjechać za granicę, bo mówię po chińsku i w wielu innych językach. Mówię po malezyjsku, po hindusku, rozumiem mandaryński, kantoński. Skończyłem
studia w Malezji i zrobiłem MBA w Indiach. Pracowałem w Chinach, w Indiach, w Hongkongu, na Filipinach, w UK (Londyn) i w Polsce. Ale podkreślam – wyrastałem w społeczności chińskiej. Mam 4 siostry, 2 braci i ponad 40 kuzynów, bo moja mama miała 12 rodzeństwa. Pochodzę zatem z bardzo tradycyjnej, chińskiej rodziny. Tradycja, konfucjanizm – czy to w dzisiejszych czasach pomaga w pracy?
T
ak! Np. słuchamy zawsze, co mówi szef, lider. Ważny jest szacunek dla osób starszych, dla liderów. Szef nie jest przypadkowo szefem, dużo osiągnął i dlatego jest szefem. Trzeba go szanować. Ważna jest też harmonia. Ważne jest, żeby zachować twarz (zasada konfucjańska). Twarz to reputacja, status, prestiż i specjalne traktowanie. Np. jak dajesz wizytówkę jedną ręką, to tracisz twarz, jak spóźniasz się na spotkanie, to tracisz twarz, bo nie okazujesz należnego szacunku twoim rozmówcom, partnerom biznesowym. Jak mówisz za dużo o polityce, Tybecie, Tajwanie, to tracisz twarz. Jak mówisz, że Chińczycy powinni uwolnić Tybet, to tracisz twarz. Nie rozmawiamy o polityce, lecz o biznesie. Mieszanie polityki z biznesem bardzo biznesowi szkodzi. To Pan usłyszy nie tyko ode mnie – potrzebujemy pragmatycznego, profesjonalnego podejścia do gospodarki. Dlatego tak mi się podoba chińska definicja szefa: „Szef nie jest przypadkowo szefem, tylko dlatego, że dużo osiągnął”. Wróćmy zatem do relacji ważnych z punktu wi-
Zakazane Miasto, dawny pałac cesarski dynastii Ming i Qing w Pekinie.
80
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
CHINY Polska Szanghai – dzielnica Pudong, wielkie centra handlowe i biznesowe.
dzenia chińskiego pracownika i pracodawcy, bo to się może przydać polskim pracownikom i ich szefom. U nas ważna jest hierarchia, system raportowania - kto do kogo. Kto podejmuje decyzje. Decyzje zawsze z góry na dół. Konfucjanizm podkreśla, że ważna jest praca w grupie. Zgodnie z modelem różnych kultur, Europejczycy/Polacy są indywidualistami, a Chińczycy są nastawieni na pracę w grupie. I to jest siłą Chińczyków. Chińczycy, chcąc wejść do Polski, patrzą, jakie chińskie firmy są już w Polsce obecne. LiuGong jest pozytywnym przykładem. To sukces. Teraz inne spółki są już w Polsce – telekomunikacyjne firmy z Chin i Bank of China. Ma on tylko dwa oddziały w Europie, w tym jeden w Polsce. Widać, że Polska jest ważna. I teraz inni Chińczycy też będą tu przychodzić. Trzeba promować Polskę, wtedy inwestorzy przyjadą. Potrzebne jest jeszcze wsparcie lokalnych władz, lokalnych firm i społeczności. Gdzie najłatwiej robić Chińczykom interesy?
N
ie ma najlepszego miejsca dla Chińczyków w Europie. Chińczycy podążają za okazjami biznesowymi i potrzebują wsparcia lokalnych władz i społeczności. Jak są te dwie rzeczy, to Chińczycy inwestują. Polska jest atrakcyjna z wielu powodów. Ale... w krajach, gdzie jest już wielu Chińczyków, jest łatwiej przyjechać innym Chińczykom. Np. w Londynie, gdzie jest ich wielu, są chińskie firmy prawnicze, konsultingowe, są chińskie media, stowarzyszenia biznesowe, jest zbudowana struktura itd. Ale to nie znaczy, że Chińczycy będą ciągnąć tylko do Londynu. Pojadą tam, gdzie są szanse biznesowe. Pani Anno, proszę zrozumieć, mam pieniądze, mówię tylko po chińsku, przyjadę do Polski, i co? Nie ma nic. Jest mało Chińczyków.
I koncentrują się tylko na Wólce Kossowskiej i Jaworznie. A na przykład Podkarpacie? Skąd mają Chińczycy wiedzieć, co to za region, gdzie to jest, co może zaoferować Chińczykom? Jaki rodzaj lokalnego wsparcia Pan ma na myśli?
Z
acząłbym od zatrudnienia chińskiego konsultanta, żeby zrozumieć, jakie są lokalne szanse, co Podkarpacie może zaoferować Chińczykom, co tu jest atrakcyjnego. Po drugie, warto byłoby zorganizować konferencję, żeby powiedzieć Polakom, co Chińczycy mogą im zaoferować. To musi w dwie strony działać. To, co robi Pani teraz, jest też ważne. Ten artykuł jest ważny, bo media zajmują ważną pozycję.
Owszem, jako źródło przydatnych informacji, dlatego pozwoli Pan, że jeszcze dopytam o chiński savoir vivre – co jest akceptowalne, a co nie? Ważna jest cierpliwość. Nie można być zbyt nachalnym, wywierać za dużego nacisku na Chińczyków. Nie można ich popędzać. Rok, dwa może trwać zamknięcie transakcji. Np. zamknięcie transakcji LiuGong trwało prawie 2 lata. I potrzeba wielu spotkań. Trzeba wiele rozmawiać, poznać chińskich partnerów, ale też dać się poznać samemu. Chińczycy zadają dużo prywatnych pytań, są ciekawi drugiego człowieka, chcą go poznać, zrozumieć. Zadawanie prywatnych pytań w Chinach jest na porządku dziennym, a w Polsce nie jest mile widziane. To jedna z dużych różnic kulturowych. Trzeba dać się poznać Chińczykom, spędzić ►
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
81
CHINY Polska sporo czasu na prywatnych rozmowach, w nieformalnej atmosferze. Trzeba się otworzyć. Jest takie słowo guanxi – relacje, związki. Biznes i przyjaźń idą razem. Chińczycy są przyjaźnie nastawieni, ale muszą poznać partnera – wtedy buduje się zaufanie. Jak się poznamy, szanujemy się, zbudujemy zaufanie, to na pewno biznes będzie szedł dobrze i harmonijnie. W Polsce nie jest to łatwe. Wiem, ale ja się już przyzwyczaiłem. Już się tutaj dobrze czuję. Jest takie angielskie przysłowie: „When in Rome, do as the Romans” (Jak jesteś w Rzymie, to zachowuj się tak jak rzymianie). W Polsce chyba nie ma odpowiednika. Jest. U nas się mówi: „Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”. Tyle że, jak Pan zauważył, Polacy to indywidualiści, a biznes to gra zespołowa.
W
ażną zasadą biznesową jest: myśl globalnie, działaj lokalnie. Jak Chińczyk zakłada restaurację w Warszawie, to myśli globalnie, bo wychodzi poza granice Chin, ale rozumiejąc polski rynek, poda nie tylko pałeczki, ale nóż i widelec, i być może przyrządzi niektóre dania w sposób mniej pikantny, żeby Polacy mogli je zjeść, czyli dopasuje szczegóły biznesu do lokalnych gustów i kultury.
Dlaczego Pan wybrał karierę biznesową? To tradycja rodzinna. Biznes w Chinach jest rozwijany od pokoleń, przekazywany z ojca na syna. Ludzie u nas mają po prostu zmysł do robienia biznesu. Firmy rodzinne są bardzo mocne. Chinatown w miastach Europy czy Ameryki to często rodziny, które robią interesy w danym miejscu. A ja na razie pracuję dla Deloitte. Życzę w takim razie, żeby Pan miał własną firmę. Już miałem! 3,5 roku. Na czym polega ten chiński zmysł przedsiębiorczości? To kwestia systemu edukacji, sposobu myślenia? To nie jest sprawa wykształcenia. Tu chodzi o rozwój osobisty. Każdy ma swój osobisty potencjał i stara się go jak najlepiej rozwinąć. Chińczycy dużo pracują, po godzinach, są ogólnie pracowici – wynika to z zasad konfucjanizmu. Wszystko co robią ma przynieść korzyści w długim okresie. Jeżeli inwestuję tyle czasu w relacje międzyludzkie, to biznes musi przynieść długoterminowe korzyści. Taki jest nasz sposób myślenia. Każdy osiąga spełnienie i szczęście w inny sposób. Chińczycy osiągają szczęście i spełnienie poprzez rozwój biznesu, przedsiębiorczość, a Polacy mają swoją drogę. To moja filozofia. Nie ma rzeczy dobrych i złych. Nie można myśleć, kto jest lepszy, a kto gorszy. Najważniejsze to robić to, co się uważa, że się powinno robić i być z tym szczęśliwym. Dostrzega Pan podobieństwa pomiędzy naszymi kulturami? Polacy, tak jak Chińczycy, są otwarci na obcokrajowców. Są ciekawi innych ludzi. Są gościnni. Zapraszają mnie do
82
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
domu. Polacy też dużo pracują, są przedsiębiorczy. Chcą mieć własne firmy. Są kreatywni. Ciężko pracują i chcą osiągnąć sukces. Przyjechałem tutaj pierwszy raz w 2004 r. Polska była pierwszym krajem europejskim, który odwiedziłem. Potem wróciłem do Azji, a potem jeszcze raz tu przyjechałem. Za pierwszym razem myślałem, że Polska to to samo co Europa. Że Europa jest jednorodna. Ale jak przyjechałem tu, to zrozumiałem, że to nie tak. Oczekiwałem czegoś innego, a to, co tu zastałem, było inne. Na przykład: Chińczycy jedzą dużo ryżu i klusek, a Polacy dużo ziemniaków i chleba. Polacy piją dużo wódki – to dla mnie był szok. A na płaszczyźnie zawodowej? Tutaj, jak rozmawiam z szefem, to za chwilę (po godzinach pracy) on jest moim kolegą. Poza pracą w Polsce nie ma hierarchii. W Polsce mogę się sprzeczać z moim szefem, mieć inne zdanie niż mój szef. Teraz mam szefa Polaka. W Chinach szef to szef. Po godzinach to też szef. O co pytają Pana najczęściej polscy biznesmeni?
N
ajwięcej prosi o pomoc w znalezieniu inwestora z Chin. Polscy biznesmeni rozumieją coraz lepiej guanxi, rozumieją, co to znaczy relacja i przyjaźń. Więc proszą, żebym przedstawił im kogoś z Chin, z kim mogą budować relacje biznesowe, polecił ich komuś i odwrotnie. Większość wyrobów codziennego użytku w Polsce (i nie tylko) to wyroby chińskie. Nawet jak nie cały przedmiot, to jego podzespoły są chińskie. Polscy biznesmeni pytają mnie, jak nawiązać relacje z producentami tych przedmiotów, żeby od nich kupować; jak importować towary. Chcą się podłączyć do sieci relacji. Pytają mnie o radę, czy dobrze postępują w relacjach z Chińczykami, czy nie robią gaf. Chcą, żebym się podzielił z nimi doświadczeniem biznesowym. Polscy biznesmeni rozumieją, że relacje są ważne.
Czy trudno być cudzoziemcem w Polsce? I tak, i nie. Jeżeli chodzi o załatwianie spraw w urzędach, w instytucjach – np. żeby załatwić wizę, pozwolenie na pracę itd., to jest ciężko. Nikt w urzędzie nie mówi po angielsku. Jest mi trudno cokolwiek załatwić. Ale inne sprawy są OK. Nauczyłem się, że jak nie jestem pewien jak coś załatwić, to pytam młodych ludzi, bo oni mówią po angielsku i mogą pomóc. Zauważyłem, że w Polsce jest duża różnica między pojęciem przyjaciel i kolega. Można mieć bardzo wielu kolegów, ale tylko 2 - 3 przyjaciół. W Chinach jest zupełnie inaczej. Moje pytanie do Pani. Czy chciałaby Pani zaprzyjaźnić się z Chińczykami? Bardzo, ale nie mówię po chińsku. Ale Pani była w Chinach, interesuje się Chinami, a co z przeciętnymi Polakami? Myślę, że Polacy są różni. Otwarci na przyjaźń również są. ■
CHINY Polska
Chińska szansa
Tomasz Konik,
partner w Deloitte, lider Deloitte China Services Group w Polsce:
C
hiny to w tej chwili jedna z najbardziej dynamicznie rozwijających się gospodarek świata. Chińscy decydenci postanowili, że chińskie przedsiębiorstwa powinny w większym stopniu inwestować poza Chinami (do tej pory znaczący udział chińskich inwestycji to inwestycje krajowe), a celem priorytetowym powinna być Europa. Z kolei w Europie środek ciężkości chińskich inwestycji już systematycznie od kilku lat przesuwa się z Europy Zachodniej do Europy Wschodniej i Środkowej. I w tym kierunku rozwojowym tkwi olbrzymia szansa dla polskiej gospodarki, dla polskich przedsiębiorców. W przyszłości mamy szansę na przyciągnięcie do Polski znacznych inwestycji chińskich. W mojej ocenie, prowadząc rozmowy biznesowe z Chińczykami nie należy liczyć na szybki sukces, trzeba się uzbroić w cierpliwość. Należy poznać dobrze swojego partnera biznesowego, pozwolić mu na uzyskanie odpowiedniego komfortu zaufania. Ten proces jest zwykle czasochłonny. Niemniej jednak, kiedy uzyskamy wzajemne zrozumienie i zaufanie, to rozmowy biznesowe powinny przebiegać już dużo szybciej i łatwiej. Znany jest mi przypadek długiej współpracy polskiego inwestora w Chinach, który dopiero po kilku latach obecności na chińskim rynku zaczął naprawdę rozwijać swój biznes w Chinach. Stało się tak, ponieważ partner chiński w pewnym momencie zaproponował działanie w innym modelu współpracy, który był znacznie korzystniejszy od poprzednio stosowane-
go. Pewnie nie byłoby takiej propozycji, gdyby nie fakt, że partner chiński zaufał partnerowi polskiemu. Należy również mieć na uwadze fakt, że znacząca część działalności biznesowej Chińczyków to działalność krajowa na ich rynku wewnętrznym. Tak więc bardzo często brakuje im odpowiedniej wiedzy o zagranicznych rynkach, o stosowanych praktykach czy nawet o zagranicznym prawie. Poznanie wszystkich tych elementów aby doprowadzić do sfinalizowania transakcji zajmuje obiektywnie sporo czasu i nie jest to zadanie łatwe. W tym kontekście znacznym ułatwieniem może być wykorzystywanie podobnych mechanizmów funkcjonujących w Polsce i Chinach, mam tutaj chociażby na myśli mechanizm specjalnych stref ekonomicznych. Strefy przyczyniły się do rozwoju Chin, są mechanizmem znanym i stosowanym przez chińskich inwestorów. Stąd też bardzo pozytywna percepcja specjalnych stref ekonomicznych w Polsce przez chińskich inwestorów. Nie bez przyczyny jeden z dwunastu punktów planu premiera Chin ogłoszony podczas jego kwietniowej wizyty w Polsce wskazuje, że chiński rząd będzie wspierał chińskie przedsiębiorstwa we współpracy z poszczególnymi krajami Europy Środkowo-Wschodniej w celu ustalenia i rozwoju w najbliższych 5 latach ścisłej współpracy ze strefami ekonomicznymi. W tym celu wydaje się zasadne dalsze uatrakcyjnianie mechanizmu specjalnych stref ekonomicznych, zwłaszcza jeżeli chodzi o wydłużenie ich działania w Polsce. ■
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
83
EUROPA Wiedeń
Żyć lepiej dzięki
sztuce Dom Hundertwassera w Wiedniu: przykład budownictwa komunalnego na ludzką miarę.
Dom Hundertwassera w Wiedniu jest żelaznym punktem programu wycieczek turystycznych – także tych z Podkarpacia. Polacy postrzegają go jako atrakcyjną osobliwość – coś w rodzaju domku z piernika lub zaczarowanego zamku z Disneylandu. Tymczasem Dom trzeba traktować na serio. Sławny artysta-malarz pokazał jak zmienić blokowiska w miejsca przyjazne człowiekowi. Tekst i fotografie Antoni Adamski Friedensreich Hundertwasser (właściwe nazwisko: Fredrich Stowasser) z wyglądu przypomina czarodzieja. To dziwny brodaty pan w baniastej czapce na głowie, chodzący w dwustronnych ubraniach i pasiastych płaszczach, noszący zawsze dwie różne skarpetki o intensywnych wzorach (wszystkie ubiory projektuje sam). Niekiedy na wernisażach występował nago w towarzystwie dwóch rozebranych modelek. Nieprzejednany ekolog zasadził 60 tysięcy drzew na całym świecie – w tym także na balkonach, tarasach i dachach wzniesionych przez siebie domów. („Za-
84
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
sadzenie drzewa jest aktem ekologicznym, jego wycięcie – aktem politycznym” – mawia). Na tych pokrytych zielenią dachach chciał także wypasać krowy. Lansował humusowe toalety (coś w rodzaju przenośnych „sławojek”), aby nic nie marnowało się w naturalnym obiegu pierwiastków w przyrodzie. Własnym żaglowcem „Regentag” przemierzył pół świata. Przez całe życie walczył ze współczesną sztuką, którą osądzał jako „fałszywą”, zaś architekturę uważał za jej najbardziej „zdegenerowaną” dziedzinę. Na początku lat 80.
EUROPA Wiedeń
Dom komunalny Hundertwassera.
rada miejska Wiednia zwróciła się do Hundertwassera o wykreowanie domu komunalnego na rogu ulic Lowengasse i Kegelgasse. Właściwie należałoby użyć tu słów: „zaprojektowanie i zbudowanie”, ale znany artysta-malarz nigdy nie był architektem – choć ma na swoim koncie ok. 50 projektów budynków mieszkalnych, usługowych, przemysłowych, na kościele kończąc. Połowa z nich została zrealizowana: od Europy po Japonię i Nową Zelandię. W rozwiązywaniu problemów technicznych pomagali twórcy architekci i konstruktorzy.
BAJECZNY DOM
Hundertwassera
Zbudowany na narożnej działce Dom Hundertwassera jest zaprzeczeniem tego, co dotąd kojarzy się z budownictwem, a tym bardziej komunalnym. Ma nieregularną bryłę, która stopniowo obniża się na zbiegu ulic, by nieoczeki-
wanie przejść w wysoką klatkę schodową zwieńczoną baniastą wieżyczką, wzorowaną na wieżach barokowych kościołów austriackiej prowincji. Fasada – podzielona różnokolorowymi pasmami tynku (każde z pasm wydziela jedno mieszkanie) pełna jest balkonów i balkoników, loggii, wykuszów i schodków o fantastycznych kształtach. Narożna część budynku zwieńczona została czymś w rodzaju attyki, która kryje taras pełen drzew i krzewów. Drzewka i krzewy rosną również na balkonach i w loggiach, a winna latorośl oplata ściany, zacierając architektoniczne kontury. Dachy Domu porośnięte zielenią przywodzą na myśl wiszące ogrody Babilonu. Podstawą tej budowlano-ogrodowej kompozycji jest wijąca się kapryśnie, nieregularna linia – konsekwentne zaprzeczenie linii prostej, wszechobecnej w naszych blokowiskach. Dom Hundertwassera otwarto we wrześniu 1985 r. Jest tam 50 mieszkań komunalnych (a zatem przeznaczonych dla ludzi o niższych dochodach) o powierzchni od 60 do 117 m.kw. oraz 37 miejsc parkingowych. Przestrzeń prywatna (klatki schodowe, tarasy) zamknięta jest dla ►
Detale fasady.
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
85
EUROPA Wiedeń zwiedzających. Mieszkańcy jednak przyzwyczaili się do turystycznego oblężenia. Co więcej, polubili to miejsce. Na jedno zwalniające się mieszkanie jest średnio po sześciu chętnych. Zainteresowanie mieszkańców Wiednia było ogromne: zaraz po otwarciu miejsce to zobaczyło 70 tysięcy osób. Po kilku latach Dom otrzymał laur najczęściej odwiedzanego – sztandarowego obiektu turystycznego stolicy Austrii. Tak jest do dziś. Liczba oglądających stale się zwiększa. Dom figuruje od kilku lat także w programach podkarpackich wycieczek. Należy do najważniejszych obiektów, które należy zobaczyć w Wiedniu w ciągu 2 - 3-dniowego pobytu. A zwiedzanie przypomina pobyt na jarmarku. W latach 90. był tu jeden butik. Później powstało znakomicie prosperujące skupisko sklepów, gdzie można kupić niemal wszystko: od chińskiej masówki po ekskluzywne gadżety z najlepszych domów mody w eleganckiej galerii handlowej. Królują typowe pamiątki: fotografia Domu drukowana na podkoszulkach, kubkach, talerzach, popielniczkach i papeterii. Zyski z handlu już dawno zrekompensowały zwiększony koszt inwestycji, szacowany początkowo na 50 mln szylingów. Realne wydatki zamknęły się kwotą 80 milionów. Z perspektywy wąskich uliczek trudno obejrzeć fasadę w całości. Za to oko łatwiej wyławia detale: fragmenty elewacji wykładane połamanymi kafelkami i odłamkami kamienia, wśród których znalazł się nawet fragment nagrobka z neogotyckim napisem. Bajecznie kolorowe tynki sąsiadują z pasami surowej cegły. Na ceglanych balustradach tarasów tandetne odlewy antycznych rzeźb – takie, jakie nowobogaccy ustawiają w ogrodach „wypasionych” willi. Hundertwasser świadomie nie broni się przed kiczem i improwizacją. W czasie prac wykończeniowych dał wolną rękę kafelkarzom, malarzom i dekoratorom, którzy szczycili się później tym, iż własną inwencją dopełnili koncepcję mistrza. Jego Dom pokazuje, jak prywatna przestrzeń lokatorów wkracza w przestrzeń publiczną ulicy, czyniąc ją bardziej kameralną i „swojską”. Co to oznacza, można stwierdzić, porównując istniejącą kreację Hundertwassera z makietą typowego bloku komunalnego, który pierwotnie miał stanąć w tym miejscu. Wizja artysty zwyciężyła z architektoniczną nijakością.
SPALARNIA NICZYM PAŁAC
z „Tysiąca i jednej nocy”
Kolejne zamówienie rady miejskiej Wiednia polegało nie na budowie, lecz na przekształceniu spalarni śmieci a jednocześnie elektrociepłowni na przedmieściu Spittelau (1988 - 92). Bryła spalarni była banalnym pseudonowoczesnym kubikiem (w części przeszklonym), z wysokim kominem. Z zakładu przemysłowego jakich wiele, Hundertwasser wyczarował wschodnią bajkę: pałac jakby z „Tysiąca i jednej nocy”. Komin przemienił się w minaret z cebulastą kopułą wykładaną złoconymi płytkami. (Kopuła umieszczona została nie na szczycie, lecz w trzech czwar-
86
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
tych wysokości komina). Takimi płytkami wyłożony został także górny taras obiegający komin oraz trzy pierścienie rozmieszczone na jego długości. Fasada elektrociepłowni stała się po przebudowie nieregularna, rozbita plamami koloru oraz koronami drzew posadzonymi na różnej wysokości: na dachu i tarasach, wspartych na śmiesznych pękatych kolumnach. Krawędzie fasady obramowane są kolorowymi rurami, zwieńczonymi pozłacanymi kulami. Nawiązują do barwy kopuły komina-minaretu. Z fantastycznym kształtem budowli kontrastują podjeżdżające do rampy wyładunkowej banalne pomarańczowe śmieciarki. Spalarnia w Spittelau położona jest malowniczo nad Dunajem tuż obok parku, osiedla mieszkaniowego i stacji kolejki podmiejskiej. W nocy wyróżnia się fantastycznie kolorową iluminacją. Nie przyjeżdżają tutaj turyści, choć do centrum Wiednia jest tylko kilka kilometrów czteropasmową szosą dojazdową. Spieszący do pracy ludzie obojętnie przechodzą wzdłuż fasady zakładu, którego budowa w takim miejscu wzbudziłaby w Polsce masowe protesty. Nie bez powodu: nasze zakłady przemysłowe nierzadko nocami wypuszczają zanieczyszczenia do atmosfery, aby zaoszczędzić na żywotności drogich filtrów. Zanieczyszczenia powietrza nie da się udowodnić, bo urzędnicy-inspektorzy od spraw środowiska w nocy nie pracują. Poziom dwutlenku węgla emitowany do atmosfery w Spittelau wynosi tyle co nic: 0,1 grama na rok! Dlatego mieszkańcy wyrazili zgodę na inwestycję. W Austrii ich głos jest w sprawach lokalnych decydujący. U nas władze miejskie forsują wyłącznie interes inwestora, cynicznie lekceważąc zdanie swoich wyborców. Podobny do Domu jest wiedeński KunstHaus (powstały z przekształcenia istniejącego budynku), dziecięce muzeum w Osace, przedszkole we Frankfurcie, wijąca się wśród wzgórz wioska gorących źródeł – uzdrowisko w Blumau (Styria), domostwa w Nowej Zelandii z pokrytym ziemią dachem, na których wyrastają drzewa. Na specjalne zamówienie lekarzy Hundertwasser zaprojektował wnętrze oddziału onkologicznego szpitala uniwersyteckiego w Grazu. Specjaliści uznali, że chłodna, sterylna przestrzeń szpitalna negatywnie wpływa na stan zdrowia chorych. W zamian – tak jak w innych swych swoich kreacjach – zaprojektował „szczęśliwą przestrzeń” budzącą nadzieję i chęć do życia. Jedno z dzieł artysty zasługuje na szczególną uwagę. To zwyczajny wiejski kościółek św. Barbary w Barnbach (Styria), którego wieża lśni z daleka złoconą, cebulastą kopułą. W arkadach 12 bram prowadzących do świątyni artysta umieścił – za zgodą władz kościelnych – symbole różnych światowych religii. Od największych (islam, judaizm, hinduizm, buddyzm, konfucjanizm) po zapomniane religie prehistoryczne, tajemnicze wierzenia afrykańskich i polinezyjskich plemion oraz amerykańskich Indian. Niekatolickie religie chrześcijańskie reprezentują wyobrażenie Biblii protestanckiej oraz krzyże: koptyjski, jerozolimski i prawosławny. W ten sposób twórca wykreował „przestrzeń miłości”, opartą na tolerancji i ekumenicznym porozumieniu. „Wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga, choć inaczej Go sobie wyobrażamy i pojmujemy” – zdaje się mówić artysta.
EUROPA Wiedeń Spalarnia śmieci i elektrociepłownia w Spittelau – pałac jak z „Bajki z tysiąca i jednej nocy”.
„NIE” DLA ARCHITEKTURY
funkcjonalnej
Jakie są źródła tego gwałtownego protestu przeciw współczesnemu budownictwu? W roku 1958 Hundertwasser ogłosił manifest przeciw architekturze funkcjonalnej, pojmowanej jako „maszyna do mieszkania”: „Trzeba wreszcie skończyć z tym, by człowiek korzystał ze swego mieszkania jak królik z klatki” – pisał o blokowiskach i „mrówkowcach”, podkreślając, że: „niszczeje w nich dusza człowieka”. Źródłem zła jest powszechnie używana w tego rodzaju budowlach linia prosta: „Żyjemy dziś w dżungli linii prostych, w chaosie linii prostych. Kto temu nie wierzy, niech policzy linie proste w swym najbliższym otoczeniu, wtedy zrozumie, gdyż nie uda mu się tego zakończyć (…) Linia prosta jest bezbożna i niemoralna. Nie jest linią twórczą...” Standardowy projekt ściśle podporządkowany architektonicznym normatywom zastąpił niczym nieskrępowaną kreacją artystyczną. Dom jest trzecią skórą człowieka (po skórze właściwej i ubraniu) – podkreślał Hundertwasser, dodając: Dlatego musi odzwierciedlać jego osobiste potrzeby, przekonania i gusty. Stojąc przed wiedeńskim budynkiem komunalnym lokator może wskazać: „Mieszkam tutaj, w tym mieszkaniu wyróżnionym na fasadzie niebieskim (białym, żółtym, pomarańczowym, szarym) pasem i półokrągłym balkonikiem”. Nowoczesne bloki nie mają fasad; są przerażająco do siebie podobne. W Brasilii – supernowoczesnej stolicy kraju, wznoszonej od 1955 r. według projektów Lucio Costa oraz Oscara Niemeyera i wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO, ludzie zaczęli się buntować przeciw bezosobowej architekturze XX stulecia. Wokół potężnych budowli ze szkła i aluminium, na przeraźliwie pustych placach spontanicznie powstało „dzikie” budownictwo: szopy, przybudówki, pawilony – koszmarnie brzydkie, lecz użyteczne. Przystosowane do potrzeb człowieka, na ludzką skalę i na ludzką miarę. „Jednostka mieszkaniowa” w Marsylii Le Corbusiera – modelowy blok mieszkalny z zespołem usługowym już w latach
70. ubiegłego wieku straszył pustką. Nikt nie chciał wynajmować niegdyś luksusowych mieszkań. Lekarstwo na kryzys przyszło z zewnątrz, spoza środowiska architektów. Zaproponował je Hundertwasser: ekscentryczny artysta-malarz, grafik, plakacista, projektant książek, tkanin artystycznych, ubrań, zegarków, kart telefonicznych, żetonów do kasyn, znaczków pocztowych, naklejek, a nawet tablic rejestracyjnych oraz flag państwowych – wykonywanych z taką intencją, by lepiej (czyli mądrzej) podkreślały narodową tożsamość. W świecie zwany „malarzem-królem” zapowiada koniec zuniformizowanej kultury globalnej. Dla architektów jest sławnym „nikim”. Storpedowali oni projekt przebudowy miasteczka Griffen w Karyntii, gdzie obwodnica przebiega główną ulicą starówki, która z tego powodu wymiera. W zadziwiający sposób jest rozumiany przez „szarych ludzi”, choć nie mają oni pojęcia o sztuce współczesnej. Jak podkreśla Pierre Restany, monografista Hundertwassera, dzięki artyście wzrasta liczba ludzi, którym dzięki jego sztuce żyje się lepiej. Pisząc tekst korzystałem m.in. z monografii Hundertwassera autorstwa Pierre’a Restany i Harry Randa (Wyd. Taschen). Cytat wg Przemysława Trzeciaka „Pochwała różnorodności. Architektura po roku 1960” w: „Sztuka świata” t.10, Wyd. Arkady. ■
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
87
Miasto ma swoje „pięć minut” za sprawą popularnego serialu. I zamierza dobrze je wykorzystać. Czy mu się uda?
Fenomen
SANDOMIERZA Tekst Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
Przez długie lata było to miasto odwiedzane głównie przez wycieczki zakładowe i szkolne. O fenomenalnych, wielowiekowych zabytkach niby wiedziano, ale Sandomierz, zwany nawet „małym Rzymem”, nigdy wyjątkowo modny nie był. Do czasu. Od kilku lat systematycznie „uciera nosa” Kazimierzowi nad Wisłą i masowo ściąga turystów z Warszawy, Śląska, Małopolski, o Kielcach i Rzeszowie nie wspominając. Nadawany od końca 2008 r. w TVP1 serial „Ojciec Mateusz” stał się „kołem zamachowym” popularności Sandomierza. Jednak miasto na medialnej sławie nie poprzestaje.
Ratusz – centralne miejsce sandomierskiego Rynku.
PROMUJEMY SIĘ nie tylko przez serial
Ewa Kondek, zastępca burmistrza Sandomierza. Cezary Łutowicz, sandomierski złotnik, popularyzator krzemienia pasiastego, uliczkami pamiętającymi czasy Kazimierza Wielkiego przechadza się od 40 lat. Dokładnie wtedy porzucił Słupsk i osiadł na stałe w Sandomierzu. – Przez kilka dekad naoglądałem się wycieczek pracowniczych i szkolnych spacerujących po moim mieście, ale trudno to było nazwać turystyką – wspomina. – Prawdziwy renesans miasto przeżywa od kilku lat. Łutowicz nie ma wątpliwości, że na prosperitę złożyły się co najmniej trzy czynniki. Najważniejszy to kręcony w Sandomierzu popularny serial „Ojciec Mateusz”. Po drugie, fenomen krzemienia pasiastego, kamienia rzadszego niż diament. Do tego dodać jeszcze trzeba politykę włodarzy miasta, którzy we wsparciu dla turystyki dostrzegli szansę dla Sandomierza i jego mieszkańców.
To ostatnie właściwie nie powinno dziwić, skoro odpowiedzialna za strategię promocji miasta wiceburmistrz Ewa Kondek z miejsca ujmuje rozmówcę bezpośredniością i dynamizmem. Pani burmistrz jest w Sandomierzu osobą napływową. Pochodzi z Puław, po studiach pracowała na wsi niedaleko Kielc, ale – jak mówi – „zaczynała się dusić”. Akurat urodziła dziecko, stale powtarzając przy tym mężowi, że muszą znaleźć coś ciekawszego. Mąż dostał propozycję pracy z mieszkaniem właśnie w Sandomierzu. Pani Ewa zaczęła pracować w Urzędzie Miasta najpierw jako naczelnik wydziału, od 2010 r. jako wiceburmistrz. Ewa Kondek potwierdza, że „Ojciec Mateusz” spowodował zwiększone zainteresowanie Sandomierzem ze strony turystów. Podkreśla, że jako przyjezdnej łatwiej jej było to zauważyć. – Wcześniej Rynek po godz. 16 stawał się zupełnie „martwy” – opowiada. – Sama ekipa filmowa podkreślała, że kiedy przyjeżdżali na pierwsze zdjęcia, to nie trzeba było żadnej ochrony, bo nikt im nie przeszkadzał. Obecnie trzeba już zagradzać teren, gdzie są kręcone kolejne sceny. Serial na pewno jest magnesem, który ściąga turystów do Sandomierza. Szukają tam, a jakże!, śladów ojca Mateusza. – Czasami mimowolnie słyszę ich rozmowy na Rynku: „o, tędy przejeżdżał ojciec Mateusz”, „o, tu stała w filmie budka z warzywami” – opowiada Ewa Kondek. – Często poszukują filmowego kościółka, położonego tak naprawdę w Gliniance pod Warszawą. Pani burmistrz podkreśla, że – choć serial jest dla Sandomierza bardzo ważny, bo pomógł odkryć miasto na nowo – nie można oprzeć strategii rozwoju wyłącznie na przygodach sympatycznego detektywa w sutannie. Tym bardziej, że – jak mówią telewizyjne badania opinii – do jednych grup społecznych „Ojciec Mateusz” dociera lepiej, ►
Rynek.
POLSKA lokalna
Wystawa portretów Zofii Nasierowskiej podczas Festiwalu Filmów Niezwykłych.
ZATRZYMAĆ turystę na dłużej
Anna Wnuk i Przemysław Gołębiowski.
do innych gorzej. Serial stanowił natomiast bazę do akcji promocyjnej miasta z wykorzystaniem nie tylko TVP, ale także stacji komercyjnych, np. TVN, radia, Internetu czy billboardów. – W ten sposób docieraliśmy także do innych odbiorców – mówi Ewa Kondek. – Akcję prowadziliśmy nie tylko w województwach ościennych, ale także np. na Śląsku, gdyż ze statystyki wejść wiemy, że tamtejsi mieszkańcy oglądają nas w Internecie często. Kiedyś śmialiśmy się, że Kraków nas nie odwiedza, a teraz okazuje się, że krakowskich rejestracji jest coraz więcej. Mówiło się także, iż cała Warszawa jeździ tylko do Kazimierza Dolnego. Naszą kampanią chcieliśmy pokazać, że warto przyjechać także do nas. Wygląda na to, że przyniosło to pierwsze efekty. – Od naszych gości czasami słyszymy, że Sandomierz jest bardziej atrakcyjny od Kazimierza. Sporo gości wraca do nas wielokrotnie – podkreśla Eliza Sorbian, menedżerka hotelu i restauracji „Pod Ciżemką”. – Turyści są bardzo często zaskoczeni tym, że tak wiele jest tu do obejrzenia – dodają Anna Jeżowska i Marcin Borzęcki z Centrum Informacji Turystycznej w Rynku. – Jedno z pytań, które nas najbardziej denerwują, brzmi: „przyjechaliśmy tu na godzinę, proszę powiedzieć, Brama Opatowska. co tu można zobaczyć”.
90
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Obecna strategia marketingowa Sandomierza zakłada, że jego „klimatyczność”, wspaniałe zabytki, „szlak ojca Mateusza” itd., pomagają wprawdzie „zakochać się” w tym mieście, ale stanowią atrakcję na 1-2 dni. Chodzi natomiast o to, by przyjeżdżający goście mieli zapewnione miejsca i imprezy, które pozwolą im mile spędzić czas wieczorem oraz zachęcą ich do pozostania w Sandomierzu dłużej i do przyjazdu nie tylko w weekendy i wakacje. Zarzewie potencjalnego sukcesu turystycznego miasto widzi w ciekawych cyklicznych imprezach. Organizowane są koncerty znanych wykonawców (w maju można było usłyszeć na żywo m.in. Anitę Lipnicką z Johnem Porterem i Edytę Geppert), wystawy (trwa właśnie wystawa malarstwa Jacka i Rafała Malczewskich), przeglądy filmowe (na przełomie kwietnia i maja sporą publiczność ściągnął Festiwal Filmów Niezwykłych), festiwale muzyczne (np. „Muzyka w Sandomierzu” w sierpniu) czy kulinarne (w maju odbył się Festiwal Nieskończonych Form Mleka – Czas Dobrego Sera). Samorząd inwestuje w turystyczną infrastrukturę: powstają drogi, parkingi, ścieżki rowerowe, trasy spacerowe, jest ośrodek sportów wodnych z wypożyczalnią sprzętu. Ponaddwukrotnie wzrosła liczba miejsc noclegowych, coraz więcej osób chce prowadzić handel pamiątkami, sezonowo wzrasta zatrudnienie w kawiarniach i restauracjach.
ZNAJOMI dotąd dziwią się, że wróciliśmy Miasto jest urokliwe, spokojne, lecz można usłyszeć, że – ze względu na sytuację na rynku pracy – nie bardzo nadaje się na miejsce zamieszkania dla ludzi młodych. Potwierdza to analiza przygotowana przez Powiatowy Urząd Pracy na marcową sesję Rady Miasta. Można w niej przeczytać m.in., że brak w najbliższym rejonie ośrodków przemysłowych oraz centrów kształcenia i biznesu powoduje, że młodzież, która wyjechała na studia z reguły nie planuje już powrotu. O tym, że tak być nie musi, świadczy historia Anny Wnuk i Przemysława Gołębiowskiego. Ona, absolwentka stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Jagiellońskim, i on, jeszcze przed magisterium na hotelarstwie i turystyce na UJ, oboje sandomierzanie, swojego miejsca na ziemi nie szukali jednak w Krakowie, ale odważyli się wrócić do rodzinnego miasta.
POLSKA lokalna – Znajomi ciągle jeszcze dziwią się naszemu powrotowi, ale to była przemyślana i dojrzała decyzja. Po siedmiu latach spędzonych w Krakowie uznaliśmy, że jest to świetne miejsce do studiowania, ale niekoniecznie do życia na stałe. Wróciliśmy do Sandomierza świadomie, ale od początku wiedzieliśmy, że nie szukamy tutaj pracy na etat, bo o taką bardzo trudno, lecz spróbujemy sił we własnym biznesie – opowiada Anna Wnuk. – Stanęliśmy do przetargu na lokal należący do miasta i od miesiąca zapraszamy gości do „Iluzjon Art Cafe”, z przepięknym widokiem na Rynek. Anna i Przemysław już wcześniej przepracowali kilka lat w hotelach i restauracjach, dlatego branża, z którą się związali, nie była przypadkowa. Od początku mieli sprecyzowany pomysł na lokal, jego atmosferę, menu oraz wystrój. Pierwsze tygodnie ich działalności są prawie różowe od optymizmu, ale nie można dać się zwieść pierwszym sukcesom, zwłaszcza że otwarcie lokalu zbiegło się z rekordowo długim weekendem majowym, podczas którego pogoda była przepiękna, a co za tym idzie – wyjątkowo dużo gości. Nie bez znaczenia było też to, że wtedy odbywał się Festiwal Filmów Niezwykłych, na który przyjechali m.in. Andrzej Seweryn, Andrzej Łapicki z żoną Kamilą i Wojciech Pszoniak. – Liczymy, że Sandomierz stanie się miastem ludzi młodych – ma nadzieję wiceburmistrz Ewa Kondek. – Choć zdajemy sobie sprawę, że nie da się tego zrobić szybko.
PILKINGTON przestraszył się powodzi Dotychczas mówiło się, że sandomierski rynek pracy stoi na „trójnogu”: producent szkła Pilkington Polska – targowisko – turystyka. Na pewno znacząco wzrosła rola turystyki, ale to nie oznacza, że miasto tylko na niej stoi. Nadal bardzo poważnym pracodawcą jest Pilkington, który zatrudnia prawie 2 tys. osób. Była szansa na kolejną inwestycję w Sandomierzu, która dałaby kilkaset nowych miejsc pracy. Był to jednak czas powodzi i firma – zaniepokojona zagrożeniem z tego wynikającym – ostatecznie ulokowała tę inwestycję w Chmielowie. – Szukali terenów po bezpiecznej, lewobrzeżnej stronie Sandomierza, ale miasto nie ma tu terenów inwestycyjnych, jest małe obszarowo, zamknięte – ubolewa Ewa Kondek.
Zamek w Sandomierzu.
Sandomierska katedra.
W ponad 25-tysięcznym Sandomierzu aktualnie bez pracy pozostaje, według statystyk PUP, ponad 1300 osób. W ostatnich latach bezrobocie utrzymywało się na podobnym poziomie, najniższe było na koniec 2008 r. Według PUP, zauważalny jest powolny wzrost liczby zarejestrowanych bezrobotnych, w czym na pewno maczał palce m.in. kryzys gospodarczy. Szansą dla Sandomierza jest, zdaniem PUP, dalsze rozwijanie bazy turystycznej oraz tworzenie nowych atrakcji dla turystów (np. parków rozrywki, ośrodków SPA), poprawienie infrastruktury drogowej, rozwijanie usług gastronomicznych i wszelkich usług związanych z ruchem turystycznym, dbałość o tereny zielone, ich zadrzewianie i pielęgnacja.
MODA na krzemień pasiasty Atutem do jeszcze lepszego wykorzystania jest na pewno krzemień pasiasty, zwany kamieniem optymizmu. Dziś Sandomierz jest światową stolicą krzemienia pasiastego, a w Muzeum Okręgowym można zobaczyć unikalną, największą na świecie kolekcję biżuterii z jego wykorzystaniem. Można powiedzieć, że biżuteria z krzemieniem pasiastym jest rodzajem „służbowego ubrania”, które chętnie manifestują sandomierzanki, także pani Ewa Kondek, wiceburmistrz Sandomierza. ■
KONCERT Wielki chór Jednego Serca Jednego Ducha zaśpiewa w Rzeszowie po raz dziesiąty
Biskup rzeszowski Kazimierz Górny jest wiernym fanem koncertu.
Jedyny taki koncert „Po prostu można było dotknąć nieba, stojąc tu na ziemi. Najwspanialszy koncert ze wszystkich. A ten deszcz był taki niesamowity i piękny. Po prostu łaski spływały, a raczej lały się ostro z nieba. Kocham was, bo jesteście moim skrawkiem nieba” – Magda. Tekst Jaromir Kwiatkowski Fotografie Tadeusz Poźniak
Boże Ciało. Wieczór. Park Sybiraków na Baranówce w Rzeszowie. Morze głów. Na scenę wychodzi Jan Budziaszek, perkusista Skaldów: – Chcecie posłuchać dobrej muzyki?! – Taaaaak!!! – odpowiada wielotysięczny chór. – To sobie zaśpiewajcie sami!!! Ta scena powtórzy się 7 czerwca już po raz dziesiąty. Od 2003 roku, w Boże Ciało, do południa oddajemy cześć Jezusowi Eucharystycznemu w wielkiej procesji ulicami Rzeszowa, a wieczorem uwielbiamy Go na gigantycznym spotkaniu modlitewnym, które przybrało postać koncertu piosenki religijnej Jednego Serca Jednego Ducha.
94
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
NIEPRAWDOPODOBNIE SZCZĘŚLIWE TWARZE Jan Budziaszek w czwartym tomie swojego „Dzienniczka perkusisty” nazwał to rzeszowskie wydarzenie „koncertem swojego życia”. Pomysł nosił w sobie ponad 20 lat. Od czasu, gdy w maju 1981 r. w Meksyku zobaczył w restauracji, jak kilka zespołów chodziło od stolika do stolika, a ludzie zamawiali swoje ulubione utwory. Jednak nie po to, by posłuchać zespołu, lecz by sobie ten utwór zaśpiewać z jego akompaniamentem. – Zobaczyłem nieprawdo-
Prowadzenie koncertu: Jan Budziaszek Organizacja: ks. Mariusz Mik, ks. Andrzej Cypryś Kierownictwo muzyczne: Marcin Pospieszalski Organizatorzy: Odnowa w Duchu Świętym Diecezji Rzeszowskiej, Duszpasterstwo Akademickie WSIiZ w Rzeszowie, KSM Diecezji Rzeszowskiej Jan Budziaszek: – Chcecie posłuchać dobrej muzyki? Zaśpiewajcie sobie sami. podobnie szczęśliwe twarze ludzi, którzy sami sobie śpiewają. Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że człowiek może być naprawdę szczęśliwy tylko wtedy, gdy sam coś tworzy – opowiada perkusista Skaldów. Tę myśl skojarzył ze zdaniem popularnym w środowisku jazzowym: „chcesz posłuchać dobrej muzyki, zagraj sobie sam”. Powtarzał także: „Objechałem kawał świata. Doszedłem do tego, że jedyne co ma sens, to chwalenie Pana Boga”. Z tych myśli „utkał” pomysł na koncert. W 2002 r. Budziaszek znalazł w Rzeszowie współpracowników gotowych pomóc mu w realizacji jego „szalonego” pomysłu: księży Mariusza Mika i Andrzeja Cyprysia. Znalazł też muzyków, którzy do dziś stanowią podstawę orkiestry: grupę New Life M, jeden z najlepszych zespołów chrześcijańskich w Polsce. Basista grupy, Marcin Pospieszalski, od początku czuwa nad muzyczną stroną koncertu. MEDALIKI NA ŁĄCE W czytaniach mszalnych z dnia, w którym Budziaszek i obaj księża spotkali się po raz pierwszy w sprawie organizacji koncertu, był m.in. fragment z Dziejów Apostol-
skich. Doszli do wniosku, że zdanie: „Jeden duch i jedno serce ożywiały wszystkich wierzących” znakomicie oddaje sens spotkania, które chcą zorganizować. Tak powstało hasło koncertu: Jednego Serca Jednego Ducha. Na miejsce koncertu wybrali park Sybiraków na Baranówce. W czasie ustalania miejsca pod budowę sceny Budziaszek, nikomu nic nie mówiąc, zostawił na łące – zapożyczając ten pomysł od Matki Teresy z Kalkuty – kilka poświęconych medalików Niepokalanej, prosząc Matkę Bożą o błogosławieństwo. Dziś głębiej rozumieją, że było to zrządzenie Opatrzności. Bo dzięki temu tamtejsza parafia Podwyższenia Krzyża Świętego otworzyła dla muzyków i chórzystów wszystkie swoje podwoje, pobliska Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania daje ►
Koncert ma także baaaardzo młodych miłośników.
KONCERT „GWIŻDŻĄCE” MIKROFONY I… NIESAMOWITY DUCHOWY KLIMAT
m.in. miejsca noclegowe, sale, łącza internetowe, a inny sąsiad – Centrum Kształcenia Ustawicznego – stworzył zaplecze noclegowe dla służb technicznych O terminie koncertu – dniu Bożego Ciała – zadecydowały przyziemne względy: wtedy muzycy i spece od techniki mieli wolny termin. Świadomość, jak wspaniałe jest takie zwieńczenie tego świątecznego dnia przyszła później. Dziś Jan Budziaszek powtarza, że nieprzypadkowo tak wielkie dzieło powstało właśnie w Rzeszowie. – Podkreślam to zawsze i wszędzie: tu jakby inni ludzie mieszkali – mówi inicjator koncertu. – Południowo-wschodnia Polska to nie Warszawa, Kraków czy Poznań, a nagle przyjeżdżają tu na koncert ludzie z Nowego Jorku, Los Angeles, Paryża, Moskwy czy Hamburga.
Koncert miał być jednorazowym wydarzeniem. I pewnie tak by było, gdyby nie to, że – jak później napisał Budziaszek w czwartym tomie „Dzienniczka perkusisty” – „urządzenia techniczne zakpiły z nas”. Wynajęta firma nagłaśniająca pokazała w folderze reklamowym sprzęt ze światowego topu, jednak rzeczywistość okazała się zgoła inna. – W dniu koncertu zobaczyłem, że ustawiają maleńki stół mikserski – opowiada Budziaszek. Podczas koncertu słychać było „gwizdy” sprzęgających się mikrofonów. Mimo problemów technicznych, koncert miał niesamowity duchowy klimat. Wszyscy – zarówno muzycy i chórzyści na scenie, jak i 7 tys. ludzi przed sceną – nieprawdopodobnie go przeżyli. Pokazał on także, jak wielka tkwi w ludziach potrzeba takich spotkań. Organizatorzy, po długim namyśle, zdecydowali się więc go powtórzyć w następnym roku. Pewne opory wynikały stąd, że przeczuwali, iż po drugim koncercie prawdopodobnie będą następne. I nie pomylili się. NIC TAK NIE ROZPRASZA MODLITWY, JAK ŹLE NASTROJONA GITARA Dziś koncert JSJD to dzieło dojrzałe, zarówno pod względem technicznym, organizacyjnym, artystycznym, jak i duchowym. Organizatorzy bardzo dbają, by te sfery szły z sobą w parze. – Przekaz Ewangelii połączony z przekazem sztuki na najwyższym poziomie to dla mnie ewenement rzeszowskiego koncertu – mówi Piotr Baron, jeden
KONCERT z najwybitniejszych polskich saksofonistów jazzowych, który grał w Rzeszowie w latach 2007-2010. – Bardzo często jest tak, że przekaz Ewangelii, pomimo szczerych chęci i otwartych umysłów, jest poparty słabą muzyką. Natomiast tu Jan Budziaszek rzeczywiście dba o to, by muzyka była najlepsza z możliwych. Tak jak uczył św. Maksymilian: co najlepsze dla Chrystusa i co najlepsze dla Maryi. Z pewnością przekaz duchowy ułatwia przekaz artystyczny, a przekaz artystyczny na najwyższym poziomie jest niezbędny do właściwego przekazu duchowego, ponieważ nic tak nie rozprasza modlitwy, jak źle nastrojona gitara. Poziomu ducha osób zaangażowanych w dzieło JSJD Jan Budziaszek rzeczywiście twardo pilnuje. – Modlimy się przed każdym koncertem – mówi. – Ale proszę także o przystąpienie do sakramentu pojednania, by osoby wchodzące na scenę były w stanie łaski uświęcającej. Wiem, że coraz więcej osób zaczyna zdawać sobie sprawę, jak to jest ważne.
Ks. Mariusz Mik: –Nie wiemy, czy po dziesiątym będzie następny koncert. Wiemy tylko, że na razie przygotowujemy dziesiąty.
AGNIESZKĘ I PIOTRA POŁĄCZYŁ KONCERT Nazywają siebie „Rrodzinką Jednego Serca Jednego Ducha”. To grupa osób szczególnie zaangażowanych w dzieło JSJD. Osób, które wręcz żyją „od koncertu do koncertu”. Trzon tej grupy stanowi część chórzystów. Tradycją stały się regularne spotkania pomiędzy koncertami. W październiku odbywa się spotkanie promocyjne CD i DVD z koncertu z danego roku. W styczniu – wspólne kolędowanie. W lutym jest wyjazd na Jasną Górę, gdzie zawierzają Czarnej Madonnie dzieło koncertu. W Wielkim Poście – warsztatorekolekcje. „Rodzinka JSJD” stała się wspólnotą ludzi, którzy – jak to określa Jan Budziaszek – „czerpią radość z tego, że mogą się za siebie modlić”. Może najmocniej doświadczyła modlitewnego wsparcia wspólnoty w bardzo trudnych momentach swojego życia (najpierw śmierć córeczki, potem taty) Tamara Kasprzyk-Przybysz ze Szczecina, od początku odpowiedzialna za prowadzenie chóru. – Czułam
Kto mówił, że pada deszcz? Pierwsze słyszę!
się wtedy autentycznie niesiona przez tych ludzi, od których odebrałam wielką dawkę serdeczności, ciepła i chrześcijańskiej miłości – wspomina. Z dzieła JSJD wywodzą się także małżeństwa, np. Agnieszka i Piotr Jakubkowie. – Poznaliśmy się dzięki śpiewowi w chórze – opowiada Piotr. – W 2007 r. staliśmy na scenie niedaleko siebie, wcześniej się nie znając. Piotr podkreśla, że dzieło JSJD scementowało wiele związków i przyjaźni. Nawet tych, wydawałoby się, trudnych do wyobrażenia. – Pamiętam pierwszy koncert, na którym śpiewałem w chórze – opowiada. – Przyjechała m.in. pani Tamara, pani Ania Kaczmarczyk z Warszawy, Viola Brzezińska. Pomyślałem: „jejku, takie gwiazdy”. Nie sądziłem, że po kilku latach to będą moi przyjaciele. Jeżeli potrzebuję modlitwy, to mam świadomość, że modli się za mnie Danusia w Poznaniu, Tamara w Szczecinie, Ania w Warszawie, cała Polska. ►
KONCERT By należeć do „rodzinki”, nie trzeba być chórzystą czy muzykiem. Np. Staszek Futyma, student Politechniki Rzeszowskiej i pasjonat informatyki, nie mógł, niestety, zaśpiewać na scenie, ale pięknie odnalazł się na zapleczu i nikt już nie wyobraża sobie koncertu bez niego. Albo Danuta Sklepik z Poznania. Nie śpiewa w chórze, ale wiernie towarzyszy wykonawcom przed sceną. Z wieloma, mimo różnicy wieku, zdążyła się zaprzyjaźnić. DUCHA ŚWIĘTEGO SIĘ NAPILI Na pierwszy koncert przyszło ok. 7 tys. osób, na kolejne już kilkanaście tysięcy. Szczytem był rok 2007, kiedy publiczność mogła liczyć ponad 30 tys. osób. Nawet te najtrudniejsze pod względem pogodowym, „mokre” koncerty gromadziły od 10 do kilkunastu tys. ludzi. Ubiegłoroczny – ok. 25 tys. To spotkanie jest swoistym wyznaniem wiary każdego, kto w nim uczestniczy. Wobec siebie nawzajem i wobec świata zewnętrznego. Piotr Baron, zapytany, czy widok tak wielkiej liczby ludzi śpiewających i modlących się stanowi dla niego jako muzyka napęd, odpowiada: – To nie jest napęd. To jest szczęście, że wiele tysięcy ludzi modli się razem. Nie czułem się połechtany w mojej próżności jako muzyka, że kilkadziesiąt tysięcy ludzi słucha mnie w parku Sybiraków w Rzeszowie. Byłem raczej „zmiażdżony” w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu, potęgą tej modlitwy. To była wielka jedność, zaprzeczenie wieży Babel. Na źródło tej jedności wskazuje wokalista i gitarzysta Mate.O (Mateusz Otremba), mąż Natalii Niemen, na DVD z 2009 r.: – Jak Pan Jezus jest w centrum, to wtedy jesteśmy razem. Jak nie jest w centrum, to znajdzie się tysiąc powodów, żeby nie być razem. Na początku koncertu uczestnicy zawsze przywołują Ducha Świętego. Na Jego obecność wskazał na ubiegłorocznym DVD Jan Budziaszek, komentując „koncert po koncercie”, kiedy część publiczności, nie zważając na to, że chórzystów i części muzyków już nie ma na scenie, śpiewała, tańczyła i bawiła się: – Ducha Świętego (łac. spiti-
O fenomenie koncertu JSJD opowiada album dziennikarzy VIP-a, Jaromira Kwiatkowskiego (tekst), Tadeusza Poźniaka (zdjęcia) i Artura Buka (skład i łamanie), który będzie można nabyć podczas tegorocznego koncertu.
98
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
tus) się napili i zanim wytrzeźwieją, to to musi kilka godzin potrwać. Kulminacją każdego koncertu są świadectwa, czyli dzielenie się z zebranymi żywą wiarą. Uczestnikom – oprócz opowieści Jana Budziaszka – na pewno pozostanie w pamięci poruszające świadectwo Tamary po śmierci córeczki Nadziejki. Albo znanej piosenkarki Eleni, która w 2010 r. opowiadała o śmierci córki Afrodyty, zamordowanej przez jej chorobliwie zazdrosnego chłopaka. Eleni od razu mu przebaczyła, a przebaczenie nazwała „najtrudniejszą miłością”. Koncert JSJD łączy wiele grup: dzieci, młodzież, dorosłych, osoby starsze. Każdy może przekonać się, jak piękna może być muzyka inspirowana wiarą. – Poza tym ten koncert udowadnia, że przy muzyce chrześcijańskiej też można się dobrze bawić – mówi chórzystka Ania Szmigiel. WIELBILI BOGA W MAKABRYCZNEJ ULEWIE Jeżeli chodzi o pogodę, to lata 2008 - 2010 były niezłą szkołą. Szkoła zaufania Panu Bogu. Zwłaszcza rok 2010, kiedy Podkarpacie nawiedziła powódź. Tuż przed koncertem puściła się makabryczna ulewa. Na scenie nic nie działało. Pracownik firmy odpowiedzialnej za bezpieczeństwo poinformował, że trzeba zamknąć koncert. Lecz gdy ks. Mariusz Mik wchodził na scenę, by to ogłosić, zobaczył... tysiące ludzi, którzy tańczyli, śpiewali, modlili się i w ogóle ta ulewa im nie przeszkadzała. Niedługo potem technicy przywrócili nagłośnienie i tak rozpoczął się najbardziej niesamowity koncert w strugach strasznej ulewy. Szczególnego dramatyzmu dodawały mu sygnały wozów strażackich i karetek pogotowia, pędzących ulicą Krakowską w kierunku Ropczyc, na zalewane przez powódź tereny, oraz komunikaty ze sceny, adresowane do kolejnych grup, by gromadziły się przy swoich autokarach, gdyż trzeba wracać, bo drogi do ich miejscowości będą zamknięte. – Jednocześnie patrzyłem na ludzi przed sceną, którzy robili to, co w takiej chwili, przywodzącej na myśl obraz małej apokalipsy, powinni robić uczniowie Pana: wielbili Boga – opowiada ks. Mariusz. Niektórzy zrzucali peleryny i zamykali parasole. Nie zrozumie ich zachowania ten, dla kogo to spotkanie to zwykły koncert. To cud, że ta edycja w ogóle się odbyła. I cud, że prąd w pływających w wodzie kablach nikogo nie poraził. CO PO DZIESIĄTYM? NIE WIEMY Przed dziesiątą edycją były różne pomysły, co dalej. Nawet taki, by na tym jubileuszowym koncercie zakończyć. – Ale ponieważ jesteśmy dziećmi Boga, to wsłuchujemy się w to, co Pan Bóg zaplanował. Nie wiemy, czy po dziesiątym będzie następny koncert. Wiemy tylko, że na razie przygotowujemy dziesiąty – mówi ks. Mariusz. – A po nim, mam nadzieję, będzie promocja, kolędowanie, wyjazd do Częstochowy, warsztaty... – dopowiada Ania Szmigiel. ■
MODA
A ja na to jak na lato
R
ozpoczęła się już na dobre, moim zdaniem, najpiękniejsza pora roku. Zrzuciliśmy ciepłe, ciężkie i często dość bezkształtne ubrania. Nadszedł czas powiewnych tkanin i nasyconych kolorów. Sezon wiosna – lato 2012 powitał nas paletą prawdziwie soczystych barw. Bardzo mnie to cieszy. Jest szansa, że ulice Polski rozkwitną jak śródziemnomorskie ogrody. Bardzo modne są wszelkie odcienie pomarańczu, różu, czerwieni, żółci, śliwkowe fiolety i trawiaste zielenie. Kolory te można dowolnie łączyć, bez obaw, że przesadzimy. Wręcz odwrotnie. Im bardziej kolorowo i krzykliwie, tym lepiej. Do soczyście pomarańczowych szortów możemy założyć równie soczyście malinową bluzkę. Całości wizerunku dopełnią czerwone dodatki. Niezwykle modne są także kwieciste tkaniny, ale raczej nie popularne „łączki”, lecz wzory mniej oczywiste w formie, a bardziej wyraziste w kolorze. Kolor pojawia się nie tylko w modzie dla pań. Także panowie mogą włączyć do swojego wizerunku kolorowe koszule lub bermudy. Odradzam jednak panom popadanie w kolorowe szaleństwo. Lepiej zdecydować się na jeden mocny, kolorystyczny akcent. Reasumując, moda na wiosnę – lato 2012 jest bardzo wesoła, kolorowa i seksowna. ►
100
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
MODA
N
Tekst i projekty Basia Olearka Fotografie Bartosz Frydrych
iestety, lato to nie tylko wakacje i plaża. Część czasu każdy z nas spędzi w pracy. Choć za oknem wspaniałe słońce i upał, nie powinniśmy jednak zapominać, że miejsce pracy to, niestety (z wyjątkiem nielicznych szczęściarzy), nie nadmorski deptak. Powinniśmy więc zrezygnować z plażowych stylizacji. Kolory powinny być bardziej stonowane, długości spódnic w okolicach kolana. Myślę, że absolutnie trzeba zrezygnować z szortów oraz mocno wyciętych bluzeczek na cienkich ramiączkach. Na najgorętsze dni lata w pracy polecam zarówno paniom, jak i panom postawienie na naturalne, przewiewne tkaniny. Ale lepiej, jeśli nasze sukienki będą miały choć najkrótsze rękawy, a męskie spodnie sięgać będą kostki. Mocne, soczyste kolory proponuję zarezerwować jedynie dla niewielkich akcentów w naszym stroju. W tym sezonie mamy możliwość odmłodnieć dzięki wesołym, nasyconym kolorom naszych strojów. Pamiętajmy jednak, że zawsze modna jest stonowana elegancja, która najlepiej sprawdza się w pracy. ■
102
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
IKONY Stylu
Rita Hayworth
OGNISTA BOGINI KINA LAT 40.
C
o tak naprawdę oznacza życie pełne blichtru i przepychu? Czy Hollywood jest w stanie zapewnić swoim gwiazdą coś więcej niż tylko dwa oblicza sławy: piękne i pełne szalonego rozmachu, ale częściej smutne, paradoksalnie naiwne i płytkie? Oto Rita Hayworth, która dla swoich największych fanów była przełamującą tabu oraz pełną płomiennej charyzmy Gildą, boginią miłości i seksu…
Tekst, stylizacja i makijaż
Anna Jabłońska Fotografie
Urszula Deręgowska Modelka
Natalia Michno 104
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
Pochodziła z rodziny, w której taniec był najważniejszą tradycją rodzinną przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Trenowała pod okiem swojego ojca – Eduardo, który przyzwyczajał ją do scenicznych występów od najmłodszych lat. Profesjonalną przygodę z tańcem rozpoczęła w wieku 8 lat. Rita Hayworth opowiadała w późniejszych wywiadach, że pracować zaczęła już jako trzynastolatka, tańcząc na wszelkiego typu uroczystościach wraz ze swoim ojcem. Występowała w czterech przedstawieniach dziennie; dwa odbywały się po południu i dwa wieczorem, a w przerwach chodziła na zajęcia z tańca. ►
IKONY Stylu lumbia Pictures – Harry Cohna i swojego pierwszego męża Edwarda C. Hudsona, wzbiła się na szczyt światowej kariery filmowej, przeobrażając się z Margarity Carmen Cansino w Ritę Hayworth.
„WIĘKSZOŚĆ MĘŻCZYZN ZAKOCHIWAŁA SIĘ W GILDZIE, A BUDZIŁA SIĘ ZE MNĄ ….” Pierwszy obraz Rity, jaki się nasuwa, to Gilda – niemalże mityczny charakter. Kusząco zuchwała, wdzięczna, muśnięta powabem świeżości i otwarta seksualnie. Dla kontrastu – dla swojej rodziny we Francji była po prostu kochającą kobietą. Jej córka z drugiego małżeństwa z księciem Aly Khan, księżniczka Yasmin Aga Khan, w każdym z wywiadów wypowiada się o matce w samych superlatywach. Postrzegała ją jako kobietę wrażliwą, którą podziwiała za piękno, urok, szczerość i prawdomówność, za bycie damą. Jednak życie Rity pełne było zawirowań, nieładu, pomyłek i dezorientacji. Przez wiele lat cierpiała na chorobę, która nie była dobrze zdiagnozowana i wtedy jeszcze – nieznana. Na scenie Rita była pewna siebie, żywa, pełna wigoru, olśniewająca, mająca kontrolę nad wszystkim, co robiła. W życiu prywatnym była cicha, spokojna i piekielnie nieśmiała. Nie spotykała się z nikim, czuła się raczej samotna. Rita Hayworth pięciokrotnie wychodziła za mąż. Jej drugim mężem został Orson Welles, trzecim książę Aly Khan, kolejnym Dick Haymes i piątym, ostatnim – James Hill, z którym wzięła ślub w 1958 roku. Który z nich chciał poślubić Ritę, a który Gildę?
M
iała 15 lat, kiedy na ulicy zaczepiali ją reżyserzy i producenci prosząc o możliwość sprawdzenia jej umiejętności scenicznych. Wkrótce potem poznała Edwarda C. Hudson’a, sprzedawcę samochodów z Los Angeles, który został jej pierwszym mężem. Bratanek Rity – Richard Cansino przyznał w jednym z wywiadów, że nikt z rodziny Cansino nie pochwalał tego związku, zarówno z powodu dużej różnicy wieku jak i wyczuwalnej interesowności Edwarda.
SŁAWA PRZYSZŁA JAK PRZEOBRAŻENIE W MOTYLA… Jest taka scena w filmie „Gilda”, kiedy wchodzi do salonu dwóch mężczyzn i jeden z nich pyta: „Gilda, jesteś przyzwoita? Wtedy ukazuje się kadr z Ritą w tle, która zarzuca włosami i pyta w niesłychanie zmysłowy sposób: „Ja?!” Współczesna hollywoodzka aktorka – Nicole Kidman opisuje ją jako kobietę pełną zdeklarowanej charyzmy i niezwykłego piękna, tą, która utorowała ścieżkę aktualnym gwiazdom amerykańskiego kina, jak sama Kidman. Miliony fanów są zgodni, że Rita była boginią piękności, której czar i sława przetrwały dekady. Z pomocą legendarnego w Hollywood prezesa studia filmowego Co-
106
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
WYGLĄD, KTÓRY NIE TYLKO ZACHWYCA, ALE I INSPIRUJE Sesje zdjęciowe z udziałem Hayworth odznaczają się stylem retro, ale z drugiej strony są uznawane za ociekające ponadczasową nowoczesnością. To także kombinacja dawki seksapilu z charakterystyczną tylko dla Rity, pełną naturalności zmysłowością i kokieterią. Do dziś kobiety pojawiają się ubrane w stroje podobne do jej filmowych i stylizowanych kreacji na takich uroczystościach jak gala rozdania Oscarów, czy festiwal filmowy w Cannes. Całe mnóstwo pań kopiuje jej fryzury charakteryzujące się bujnymi falami, miękkimi lokami, zaczesane i podniesione do góry bez widocznego przedziałka. Są niezaprzeczalnie kobiece i idealne na wielkie wyjścia. Używano do nich spinek mocujących i wałków właśnie po to, by uzyskać ten spektakularny i pożądany efekt. Fryzura ta, wykreowana przez Hayworth w latach 40. jest z każdym kolejnym dziesięcioleciem uaktualniana i uważana za wciąż elegancki, a jednocześnie dziewczęcy oraz fantazyjny trend. Czerwone usta oraz czerwone, długie owalne paznokcie były stałym punktem jej wizerunku. Czerwonej szminki używała przez cały okres swojej kariery. Oczu nie malowała przesadnie, jednak do sesji zdjęciowych używała sztucznych rzęs, aby je podkreślić. Jej brwi były delikatne, dopasowane do oprawy i kształtu oczu oraz delikatnie podkreślone ciemną kredką. ►
IKONY Stylu
Sesję zdjęciową stylizowaną na Ritę Hayworth przeprowadziła Urszula Deręgowska.
Stroje z filmu Gilda prezentują hiszpański styl aktorki – długie sukienki, poruszające się z każdym krokiem, koszulki odkrywające plecy z dziewczęcymi krótkimi pofalowanymi rękawami. W 1949 roku aktorka została okrzyknięta przez Artists League of America posiadaczką najpiękniejszych ust na świecie, co dało początek jej kontraktu z firmą Max Factor. Rita Hayworth była jedną z pierwszych hollywoodzkich gwiazd, które wystąpiły w reklamie znanej marki kosmetycznej. Reklama z jej udziałem była słodka, przepełniona kobieco-dziewczęcą świeżością. Rita znana była również jako pin-up girl – dziewczyna kociak ubrana w skąpy ciuszek, którą kochali i ubóstwiali mężczyźni, a przede wszystkim żołnierze. Stało się to m.in. za sprawą pociągającej i pełnej seksapilu, lecz ryzykownej jak na tamte czasy fotografii, ukazującej nagość Rity, która miała na sobie jedynie seksowną koszulę nocną. Siedząc na łóżku, wpatrywała się uwodzicielsko w obiektyw aparatu. Elli Walach, gwiazdor Hollywood i weteran II wojny światowej twierdzi, iż były dwie opcje: albo każdy żoł-
108
VIP B&S MAJ-CZERWIEC 2012
nierz posiadał to zdjęcie, albo je kojarzył. Trzeciej opcji nie było. Ujęcie to zostało okrzyknięte najbardziej popularną pin-upową fotografią wszech czasów.
TO JAKA W KOŃCU BYŁA RITA? Jakich słów należy użyć, by scharakteryzować Ritę Hayworth? Ideał kobiecego piękna? Bogini miłości i seksu? Ikona stylu końca lat 40.? Każde określenie jest prawdziwe. Rita Hayworth była profesjonalną tancerką, modelką biorącą udział w reklamach Max Factor i hollywoodzką aktorką. Występowała z takimi gwiazdami jak Gary Grant czy Fred Astaire, który uważał, że nie spotkał bardziej promiennej i utalentowanej tancerki niż ona. Ciężko pracowała, miała niebywały talent i jedyne w swoim rodzaju predyspozycje, by być prawdziwą ognistą boginią kina lat 40. ■
Miejsce: Muzeum-Zamek w Łańcucie. Pretekst: 51. Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Inauguracja.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Kazimierz Gołojuch, poseł PiS; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum-Zamku w Łańcucie; Danuta i Janusz Solarzowie.
Mecenas Aleksander Bentkowski, prezes CWKS Resovia, z żoną Danutą.
O prawej: Janusz Olech, dyrektor generalny Urzędu Wojewódzkiego w Rzeszowie z żoną Joanną; Stanisław Gwizdak, burmistrz Łańcuta, z żoną Teresą; Teresa Kubas-Hul, przewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego.
Kazimierz Kowalski, śpiewak operowy.
Ryszard Zatorski, redaktor wydania miesięcznik Nasz Dom Rzeszów, z żoną Danutą. Od prawej: Bożena Kubska, Bank Pekao SA; Wit Karol Wojtowicz, dyrektor Muzeum- Zamku w Łańcucie, z żoną Haliną; Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu Swemu…”
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej; Aleksandra Ferenc; Anna Kowalska, wicemarszałek województwa podkarpackiego. Od lewej: Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji; Maria Ćwiąkalska; prof. Wacław Wierzbieniec, rektor Wyższej Szkoły Techniczno-Ekonomicznej w Jarosławiu; ksiądz Janusz Sądel, wicekanclerz Kurii Diecezjalnej w Rzeszowie; prof. Zbigniew Ćwiąkalski, adwokat, były minister sprawiedliwości; prof. Jan Burek, radny Sejmiku Województwa Podkarpackiego.
Prof. Aleksander Bobko, rektor-elekt Uniwersytetu Rzeszowskiego, z żoną Iloną.
Od prawej: prof. Wacław Wierzbieniec, rektor Wyższej Szkoły Techniczno-Ekonomicznej w Jarosławiu; Anna Kowalska, wicemarszałek województwa podkarpackiego, z asystentką Darią Kędzierską.
Maria Dybka-Tyczyńska, zastępca dyrektora Zespołu Szkół Muzycznych nr 1 w Rzeszowie, z mężem Maciejem.
Stanisław Sieńko, wiceprezydent Rzeszowa, z żona Urszulą. Lucjan Kuźniar, członek zarządu województwa podkarpackiego z żoną Jadwigą.
Małgorzata Kulińska, sopranistka, z Orkiestrą Filharmonii Podkarpackiej.
Krzysztof Łokaj, fotoreporter GC Nowiny, z żoną Agatą Blok-Łokaj.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Miejsce: Muzeum – Zamek w Łańcucie. Pretekst: 51. Muzyczny Festiwal w Łańcucie. Recital fortepianowy Yulianny Avdeevej.
Yulianna Avdeeva. Prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej i Józef Kański, krytyk muzyczny.
Bogumił Sobota i Jolanta Kupińska, współwłaściciele restauracji Jazz Clubu Klimaty w Rzeszowie.
Od prawej: Inga Safader-Powroźnik, dyrektor ds. promocji VIP Bizes&Styl; Olga Golonka, VIP Biznes&Styl.
Danuta Stępień, dyrektor IV LO w Rzeszowie.
Katarzyna Murjas; Józef Maziarz, adwokat. Stanisław Pado, wiceprezes Integral sp. z o.o., z żoną Marią.
Anna i Benedykt Golba.
Lucjan Kuźniar, członek zarządu województwa podkarpackiego, z żoną Jadwigą.
Mieczysław Janowski, były europoseł, z żoną Bogumiłą.
Robert Kochman, sekretarz powiatu łańcuckiego, z żoną Bernadettą.
Miejsce: Stara Ujeżdżalnia w Łańcucie. Pretekst: Koncert Vadima Brodskiego z orkiestrą Filharmonii Lwowskiej.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Gabriel Chmura, dyrygent z żoną Mariele; prof. Marta Wierzbieniec, dyrektor Filharmonii Podkarpackiej.
Od lewej: Józef Laskowski z żoną Czesławą; Witold Wańczak, prezes Integralu sp. z o.o. z żoną Bogusławą.
Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl z mężem Mieczysławem Górakiem, pilotem instruktorem.
Od prawej: Janusz Witek, właściciel firmy Orient; Małgorzata Witek, nauczyciel w IV LO w Rzeszowie; Maria Data, dyr. adm. w Wyższej Szkole Prawa i Administracji, Teresa Kubas-Hul, przewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego z mężem Józefem.
Andrzej Szlachta, poseł PiS z żoną Krystyną.
Od lewej: Bożena Kubska, Bank Pekao SA; Emil Jurkiewicz, prezes Fundacji „Bliźniemu swemu…”; Alicja Acedońska-Mik, Leonard Mik. Reklama
Miejsce: Muzeum Historyczne w Sanoku. Pretekst: Otwarcie Galerii Zdzisława Beksińskiego.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Od lewej: Jakub Osika, dyrektor Miejskiego Domu Kultury w Sanoku; Marian Kunc, sekretarz powiatu sanockiego; Sebastian Niżnik, starosta sanocki; Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku.
Od lewej: Elżbieta Bieńkowska, minister rozwoju regionalnego; Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku; Sławomir Miklicz, członek zarządu województwa podkarpackiego; Anna Kowalska, wicemarszałek województwa podkarpackiego. Od lewej: Elżbieta Bieńkowska, minister rozwoju regionalnego; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO; Małgorzata Chomycz-Śmigielska, wojewoda podkarpacka.
Elżbieta Bieńkowska, minister rozwoju regionalnego. Od lewej: Jakub Osika, dyrektor Miejskiego Domu Kultury w Sanoku; Grzegorz Chudzik, naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR.
Od lewej: Grażyna Stojak, Podkarpacki Wojewódzki Konserwator Zabytków; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO.
Od lewej: Grzegorz Chudzik, naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR; Małgorzata Chomycz - Śmigielska, wojewoda podkarpacka; Czesława Kurasz; Elżbieta Łukacijewska, europosłanka PO; Jakub Osika, dyrektor Miejskiego Domu Kultury w Sanoku.
Od lewej: Sebastian Niżnik, starosta sanocki; Wiesław Banach, dyrektor Muzeum Historycznego w Sanoku.
Od lewej: Mieczysław Jakiel, dyrektor oddziału PGNiG SA w Sanoku; Wacław Krawczyk, wicestarosta sanocki.
Anna Kowalska, wicemarszałek województwa podkarpackiego; Marek Pańko, starosta leski.
TOWARZYSKIE zdarzenia Henryk Pietrzak, prezes Radia Rzeszów.
Miejsce: Hotel Prezydencki w Rzeszowie. Pretekst: Jubileusz 60-lecia Radia Rzeszów.
Od lewej: Sławomir Miklicz, członek zarządu województwa podkarpackiego; Teresa Kubas-Hul, przewodnicząca Sejmiku Województwa Podkarpackiego; Anna Kowalska, wicemarszałek województwa podkarpackiego.
Roman Holzer, wiceprezydent Rzeszowa; Alicja Wosik, wicewojewoda podkarpacka.
Od lewej: Krystyna Wróblewska, radna Miasta Rzeszowa; Władysław Ortyl, senator PiS; Maria Tarnawska; Alicja Zając, senator PiS.
Od lewej: dr Leszek Gajos, socjolog PWSPiA w Rzeszowie; Janusz Żuczek, dyrektor Hotelu Prezydenckiego; Jerzy Posłuszny, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Prawa i Administracji w Rzeszowie.
Od lewej: Łukasz Sikora, szef Marketingu i Rozwoju Połączeń w Porcie Lotniczym Rzeszów-Jasionka; Marcin Pawlak, dziennikarz TVP Rzeszów. Od lewej: Edward Marszałek, rzecznik prasowy Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Krośnie; Grzegorz Chudzik, naczelnik Bieszczadzkiej Grupy GOPR; Mieczysław Jakiel, dyrektor oddziału PGNiG w Sanoku.
Od lewej: Bogdan Rzońca, poseł PiS; Andrzej Szlachta, poseł PiS; Stanisław Piotrowicz, poseł PiS.
Od prawej: Janusz Majka, dziennikarz Radia Rzeszów; Andrzej Dańczyszyn, dziennikarz Radia Rzeszów. Od lewej: Bernadetta Szczypta, dziennikarka Radia Rzeszów; Rafał Potocki, dziennikarz Radia Rzeszów; Zofia Pakuła.
Od lewej: Adam Głaczyński, dziennikarz Radia Rzeszów; Łukasz Błąd, autor audycji satyrycznych.
Miejsce: Fabryka VAC AERO w Jasionce k. Rzeszowa. Pretekst: Oficjalne otwarcie zakładu.
Od lewej: Rafał Darecki, właściciel firmy set2go; Andrzej Rybka, dyrektor biura Stowarzyszenia Dolina Lotnicza; Gunter Friedrich, Regional Director Eastern Europe & CIS Lufthansa Technical Training GmbH; Michael Miasek, prezes VAC AERO w Polsce.
Od lewej: Lesław Kuźniar, zastępca wójta gminy Trzebownisko; Józef Twardowski, wiceprezes RARR S.A., Barbara Kostyra, dyrektor Centrum Zarządzania Podkarpackim Parkiem Naukowo-Technologicznym; Krzysztof Kłak, prezes RARR S.A.; Józef Janusz Mroczka, dyrektor Biura Zarządu RARR S.A.
Od lewej: Grzegorz Inglot, dyrektor Generalny Norbert Polska; Alidor P. (Dorne) Lefere, wiceprezes dyr. Obsługi Prawnej Norbert Polska; Grzegorz Trychta, kierownik Działu Zakupów Norbert Polska; Rok Rosman, Procurement Assembly Components, MTU Aero Engines GmbH.
Od lewej: Gunter Friedrich, Regional Director Eastern Europe & CIS Lufthansa Technical Training GmbH; Ryszard Łęgiewicz, prezes Hispano Suiza; Marek Darecki, prezes WSK „PZL-Rzeszów”; Tadeusz Ferenc, prezydent Rzeszowa. Reklama
TOWARZYSKIE zdarzenia
Scott Rush, prezes VAC AERO International.
Od lewej: Marek Darecki, prezes WSK „PZL-Rzeszów”; Kip G. Thompson, prezes Economic Development International LLC; Mirosław Karapyta, marszałek województwa podkarpackiego.
Od lewej: Jan Sawicki, prezes Goodrich Krosno; Roman Staszewski, prezes Hamilton Sundstrand Poland; Ryszard Łęgiewicz, prezes Hispano Suiza Polska; Marek Darecki, prezes WSK „PZL-Rzeszów”.
Miejsce: Auto Centrum w Kraczkowej k. Rzeszowa. Pretekst: Otwarcie salonu Jaguara, Land Rovera i Range Rovera w Kraczkowej k. Rzeszowa.
TOWARZYSKIE zdarzenia
Włodzimierz Zientarski.
Od lewej: Mirosław Misiołek, właściciel Auto Centrum; Włodzimierz Zientarski, dziennikarz motoryzacyjny. Od lewej: Mirosław Misiołek, właściciel Auto Centrum; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji; Włodzimierz Zientarski, dziennikarz motoryzacyjny. Od lewej: Krzysztof Gryczman, prezes 360 circus; Mirosław Misiołek, właściciel Auto Centrum. Od lewej: Łukasz Róg, prezes Auto Card; Włodzimierz Zientarski, dziennikarz motoryzacyjny. Od lewej: Mirosław Misiołek, właściciel Auto Centrum; Renata Kasprzycka, prezes Auto Centrum; Dariusz Wawrzynów, dyrektor handlowy JLR Polska.
Od lewej: Robert Orzechowski, dyrektor zarządzający Auto Centrum; Włodzimierz Zientarski; Mirosław Misiołek, właściciel Auto Centrum.
Od lewej: Krzysztof Sarna, właściciel Carsystem Wschód; Stanisław Orzechowski, dyrektor operacyjny Auto Centrum; Henryk Wolicki, pełnomocnik prezydenta Rzeszowa ds. edukacji.
Od lewej: Robert Orzechowski, dyrektor zarządzający Auto Centrum; Włodzimierz Zientarski, dziennikarz motoryzacyjny. Włodzimierz Zientarski; Anna Niedzielska, założycielka szkoły tańca „Aksel” w Rzeszowie.
MOTORYZACJA
SEGMENT PREMIUM MA SIĘ DOBRZE Na rynek wkroczył Jaguar
Lekarze, prawnicy, prezesi ważnych firm, osoby reprezentujące wolne zawody. To oni najczęściej stają się właścicielami luksusowych marek, dostępnych w Rzeszowie, takich jak BMW, Volvo czy Mercedes. Do tego grona dołączył niedawno Jaguar, zaś na przełomie roku krąg segmentu Premium wzbogaci Audi. Fakt, iż w stolicy Podkarpacia pojawiają się kolejne luksusowe marki nie jest przypadkiem. Na Podkarpaciu samochody te, podobnie jak w Europie i na świecie, sprzedają się bardzo dobrze, i jak twierdzą specjaliści, tendencja ta będzie się utrzymywać. Dlaczego? Ludzie biznesu i osoby pełniące ważne funkcje zawsze będą szukać samochodów spełniających ich wysokie oczekiwania. Reklama
Najlepszym potwierdzeniem, że sprzedaż aut luksusowych ma się świetnie, są rewelacje z niemieckiego rynku motoryzacyjnego sprzed kilkunastu tygodni. Niemiecki koncern Porsche poinformował, że wypłaci każdemu ze swoich 8,5 tys. pracowników premię za rok 2011 w wysokości 7,6 tys. euro. Nagrody postanowiono przyznać, ponieważ w 2011 roku koncern sprzedał rekordową liczbę tych luksusowych aut – 119 tysięcy. DOBRA LUKSUSOWE TO WYJĄTEK OD PRAWA POPYTU
Reklama
Luksusowe auta sprzedają się dobrze w Europie ŚrodkowoWschodniej, także w Polsce, gdyż rynek zbytu nie jest tu jeszcze nasycony. Dobrą sprzedaż luksusowych marek potwierdzają również szefowie salonów BMW, Volvo i Mercedesa na Podkarpaciu. – Klasa Premium rzeczywiście jest bardziej odporna na dekoniunkturę na rynku motoryzacyjnym. Wynika to ze specyfiki oferowanego przez nas produktu. Samochody marki Mercedes, czyli dobra luksusowe, stanowią wyjątek od prawa popytu. Zmniejszenie się budżetu, jakim dysponują klienci, nie wpływa bezpośrednio, liniowo na wyniki sprzedaży. Ludzie biznesu poszukują samochodów, które spełnią ich wysokie oczekiwania, w związku z czym nie mamy tu do czynienia z tak silnym oddziaływaniem wyniku ►
MOTORYZACJA rachunku ekonomicznego, jak w przypadku klasy średniej. Jednakże i w tym przypadku cena zaczyna odgrywać coraz większą rolę w decyzjach konsumenckich. Klienci przywiązują również dużą wagę do warunków finansowania – zauważa Marek Zajko, dyrektor ds. sprzedaży w firmie Danuta i Ryszard Czach, autoryzowanym dealerze Mercedes-Benz. – Atutem Mercedesa w porównaniu z konkurencją jest też szeroka gama pojazdów, pozwalająca wybrać pojazd w maksymalnym stopniu odpowiadający gustom klienta. Nie bez znaczenia jest też prestiż, jaki nieodłącznie wiąże się z posiadaniem samochodu marki Mercedes. DBAŁOŚĆ O KLIENTA NA NAJWYŻSZYM POZIOMIE W przypadku BMW, który pojawił się na rzeszowskim rynku w 2009 roku, o dobrej sprzedaży decyduje fakt, że marki tej nie było w Rzeszowie przez lata. Klienci chcieli czegoś innego niż to, co do tej pory mieli do dyspozycji. – BMW te oczekiwania spełniło, mimo że cena mogła nie być argumentem zachęcającym do zakupu – przyznaje Paweł Orzechowski, dyrektor salonu Auto Premium w Rzeszowie, autoryzowanego dealera marki BMW. Czym BMW przekonało i nadal przekonuje klientów z Podkarpacia? – Na pewno estetyką, bo wielu klientów samochód „kupuje oczami”. Nie bez znaczenia są Reklama
też zaawansowane rozwiązania technologiczne, jak np. 8-stopniowa skrzynia biegów, które zapewniają komfort jazdy. Klienci przekonali się do marki i zaufali nam, ponieważ obserwujemy, że klienci do nas wracają, by wymienić samochód na nowy – dodaje dyrektor salonu Auto Premium. Volvo notuje dobre wyniki sprzedażowe w segmencie Premium od kilku sezonów. W 2011 roku były one efektem znakomitej sprzedaży modelu XC60 oraz udanego wprowadzenia nowego Volvo S60 i V60. Oba modele okazały się prawdziwymi hitami i cieszą się niesłabnącą popularnością. Pierwszy kwartał 2012 roku był wyjątkowo korzystny. Motoryzacyjny rynek odnotował ogółem
MOTORYZACJA 12-procentowy wzrost sprzedaży, zaś segment Premium 36-procentowy. – Volvo zajmuje obecnie pierwsze miejsce w segmencie Premium i utrzymuje wysoki udziału w całym rynku – 1,8 proc. Tak wysoki wynik zawdzięczamy bardzo dobrej sprzedaży modelu Volvo XC60 oraz wprowadzeniu do oferty pojazdów specjalnych – bankowozów typu C – potwierdza Jacek Nieduży, dyrektor Viking Cars Sp. z o.o., autoryzowanego dealera Volvo w Rzeszowie. – Dbamy też o dobre relacje z partnerami biznesowymi, czego efekty widać m.in. w corocznym badaniu satysfakcji dealerów samochodowych. JAGUAR, LAND ROVER I RANGE ROVER OD NIEDAWNA W RZESZOWIE Zapotrzebowanie na podkarpackim rynku spowodowało, że w Rzeszowie od połowy maja można stać się posiadaczem takich marek jak Jaguar, Land Rover i Range Rover. Na Podkarpaciu do tej pory tych marek nie było. Zainteresowani Jaguarem mieli do wyboru Kraków, Katowice i Warszawę. – Długo obserwowaliśmy rynek i widzieliśmy, że luksusowe marki odnotowują wzrost sprzedaży. Szacujemy, że na Podkarpaciu jest miejsce i dla nas – wyjaśnia Robert Orzechowski z Auto Centrum w Rzeszowie, autoryzowanego dealera Jaguara, Land Rovera i Range Rovera. Atutem salonu może okazać się świetna lokalizacja. Pomijając fakt, iż klientami salonu zostaną na pewno bogaci mieszkańcy Podkarpacia, właściciele liczą na znacznie szersze zainteresowanie – w przypadku Jaguara na klientów z Lubelsz-
czyzny i części województwa małopolskiego. Nie bez znaczenia w tym przypadku jest sąsiedztwo Podkarpacia ze Słowacją i Ukrainą. Mając do dyspozycji autostradę, bogatego obywatela Ukrainy do salonu Jaguara będzie dzielić ok. 1,5 - 2 godzin jazdy. Zresztą, zainteresowanie Jaguarem w naszym regionie było spore na długo przed oficjalnym otwarciem salonu. – Nasze nowe marki są dla wszystkich, których na to stać. W przypadku Land Rovera grono klientów jest zróżnicowane. Land Rover świetnie sprawdza się w terenach górzystych, których u nas nie brakuje, w związku z czym klientami mogą być także rolnicy, leśnicy czy straż graniczna. Jeśli chodzi o Jaguara, to nie jest to marka tania. Jest za to bardzo prestiżowa, odpowiednia dla pasjonatów motoryzacji i ludzi bogatych – dodaje Robert Orzechowski. ► Reklama
MOTORYZACJA AUDI DO KUPIENIA NA PRZEŁOMIE ROKU 2012 i 2013 Na przełomie roku 2012 na 2013 zostanie otwarty pierwszy w Rzeszowie salon Audi. Pojawienie się w stolicy Podkarpacia tej marki to nie przypadek. – Rzeszów to specyficzne miasto. Funkcjonuje tu już kilka salonów oferujących samochody klasy Premium, które dobrze sobie radzą, więc teraz kolej na Audi, markę wyróżniającą się przede wszystkim innowacyjnością i techniką – mówi Stanisław Górski, prezes firmy Autorud. Właściciele salonu są przekonani, że na brak klientów nie będą narzekać. – Audi jest chętnie kupowane przez przedsiębiorców i przedstawicieli wolnych zawodów. Wybierają tę markę, ponieważ cenią nowoczesność, komfort i elegancję – dodaje prezes Autorudu. ■
Tekst Katarzyna Grzebyk Fotografie archiwum producentów Reklama