VIP Biznes&Styl Nr 62

Page 1



VIP BIZNES&STYL

28-31 Elżbieta Łukacijewska: Doskonale pamiętam wejście Polski do Unii Europejskiej – wspaniały czas, duma, że jesteśmy częścią zachodniej, nie wschodniej cywilizacji, co było i jest dla mnie bardzo ważne. Przez tych 15 lat wielu Polaków uwierzyło w swoje możliwości, otworzyło głowy i bez kompleksów odnalazło się na europejskim rynku.

32-35 Tomasz Poręba: 15 lat Polski w Unii Europejskiej to bardzo duży sukces. Otrzymaliśmy z Unii nie tylko ogromny zastrzyk gotówki, ale też entuzjazm i dobre praktyki. Mamy piękną tradycję, wielki potencjał, rozwijamy się gospodarczo i jeśli zwiększymy jeszcze naszą dostępność komunikacyjną, uważam, że mamy znakomite perspektywy dalszego rozwoju.

LUDZIE BIZNESU

SYLWETKI

Jakub Kocój, prezes Cadway Automotive Nie warto bać się lepszych od siebie

Radosław Fedaczyński Dla weterynarii zrezygnowałem z bycia rockmanem

24

VIP TYLKO PYTA

28

Aneta Gieroń rozmawia z Elżbietą Łukacijewską, europosłanką PO Od 15 lat bez kompleksów wchodzimy na europejskie salony

VIP TYLKO PYTA

32

Aneta Gieroń rozmawia z Tomaszem Porębą, europosłem PiS Z Unii otrzymaliśmy nie tylko zastrzyk gotówki, ale też entuzjazmu

38

RAPORTY i REPORTAŻE

60

Anna Koniecka Tam, gdzie tańczą żurawie

72

Drugie życie kolei w Rzeszowie

KULTURA

88

VIP Kultura Serce poetki – Halina Poświatowska

92

Muzyczny Festiwal w Łańcucie


88

68

38

Styl Życia

8

Dziedzictwo przyrodnicze Arboretum w Bolestraszycach

18

44

Jak być szczęśliwym?

ROZMOWY

44

Dr n. med. Anna Kozak-Sykała i lek. med. Andrzej Sykała Z uchodźcami na greckiej wyspie Chios

50

50

Żydzi z Podkarpacia Grzech naszego zapomnienia

100

68

Maciej Łobos, MWM Architekci Porozmawiajmy o architekturze

BIZNES

78

Wydarzenie III Kongres i Targi TSLA EXPO 2019

82

78

60

Transport w nowoczesnym łańcuchu dostaw

84

Motoryzacja Powstaje największy monster truck na świecie

MODA

100

Dorota Zielińska Ręcznie malowane suknie

4

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

84

72



REDAKCJA redaktor naczelna

Aneta Gieroń aneta@vipbiznesistyl.pl tel./fax: 17 862 22 21

zespół redakcyjny fotograf

Alina Bosak alina@vipbiznesistyl.pl Natalia Chrapek natalia@vipbiznesistyl.pl Tadeusz Poźniak tadeusz@vipbiznesistyl.pl

skład

Artur Buk

współpracownicy i korespondenci

Anna Koniecka, Magdalena Louis, Antoni Adamski Jarosław Szczepański, Krzysztof Martens

REKLAMA I MARKETING dyrektor ds. reklamy

Adam Cynk adam@vipbiznesistyl.pl tel. 17 862 22 21 tel. kom. 501 509 004

dyrektor marketingu Dariusz Chyła dariusz.chyla@sagier.pl tel. kom. 607 073 333

ADRES REDAKCJI

ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów tel. 17 862 22 21 fax. 17 862 22 21

www.vipbiznesistyl.pl e-mail: redakcja@vipbiznesistyl.pl

WYDAWCA SAGIER Sp. z o.o. ul. Cegielniana 18c/3 35-310 Rzeszów

www.facebook.com/vipbiznesistyl


OD REDAKCJI

15 lat Polski w Unii Europejskiej świętowaliśmy 1 maja. I chyba nikt nie ma wątpliwości, jak ostatnich kilkanaście lat odmieniło Polskę i Podkarpacie. Infrastrukturalnie, ale przede wszystkim mentalnie. I tylko żal, że Rzeszów zapomniał o świętowaniu naszych 15 lat w Unii. Otwarcie granic, możliwość legalnej pracy i edukacji w krajach starej piętnastki, dały wszystkim, a zwłaszcza młodym Polakom, możliwości, o jakich ich rodzice i dziadkowie mogli tylko pomarzyć. Firmy takiej jak Cadway Automotive nie zbudowałbym, zostając po studiach w Polsce – mówi Jakub Kocój, 36-latek, który po 10-letnim pobycie w Wielkiej Brytanii w 2016 roku otworzył w Jasionce pod Rzeszowem startup, projektujący elementy nadwozi oraz wnętrz pojazdów. Know how i kontrakty przywiózł z Wielkiej Brytanii – ta przed zdolnym inżynierem otwarła wiele drzwi. To dzięki jego pracowitości, pomysłowości, ale przede wszystkim dzięki temu, że w 2004 roku Polska stała się pełnoprawnym członkiem europejskiej wspólnoty, dziś na Podkarpaciu powstają projekty elementów konstrukcji nadwozi samochodowych na zagraniczne rynki, a kolejni młodzi przedsiębiorcy walczą o polskie i światowe rynki. Radosław Fedaczyński, weterynarz z Przemyśla, twórca centrum adopcyjnego dla zwierząt, psiej wioski, pogotowia dla niedźwiedzi i pierwszej szkoły latania dla ptaków, jak dbać o zwierzęta podglądał w Kopenhadze, kiedy Polski w Unii Europejskiej jeszcze nie było. Tamtejsze standardy zrewolucjonizowały myślenie o leczeniu zwierząt, jego ojca, Andrzeja Fedaczyńskiego, a Radosława odmieniły raz na zawsze. Dzięki jego interwencjom, w przemyskiej Lecznicy Ada uratowano już ponad pół miliona zwierząt. W tym roku mija też 15 lat od pierwszej odsłony książki Andrzeja Potockiego „Po tak wielu zostało tak niewiele. Żydzi w Podkarpackiem”. Znany publicysta i regionalista opublikował właśnie jej poszerzone wydanie, które jest przypomnieniem, ale też swoistym hołdem oddanym starszym braciom w wierze. Ponad 500 zdjęć, w większości unikalnych, i dzieje społeczności żydowskiej w 164 miejscowościach województwa podkarpackiego. Mamy wspaniałą historię, kulturę i tradycję, od zawsze żyjemy na styku kultur, narodowości i religii, korzystajmy z tego pełnymi garściami! A okazja ku temu wspaniała – przed nami maj, najpiękniejszy miesiąc w roku! 

redaktor naczelna


Dziedzictwo przyrodnicze

Ponad 3,5 tys. drzew, krzewów, roślin zielonych i szklarniowych na ponad 28 hektarach. Ponad 100 gatunków jabłoni i gruszy. Wśród jabłoni, dereni, lip, kasztanowców, cisów, albo brzegiem stawu porośniętego liliami wodnymi, przechadza się co roku ponad 80 tys. osób. Arboretum jest jedynym na Podkarpaciu dziedzictwem kulturowym i przyrodniczym, próbującymi ratować od zapomnienia piękną tradycję parków dworskich, których przed wojną w regionie było ponad 500.

S

Tekst Aneta Gieroń Fotografie Tadeusz Poźniak

ame Bolestraszyce, niewielka wieś ledwie kilka kilometrów oddalona od Przemyśla, potocznie mówiąc, „sroce spod ogona nie wypadła” i ma ponad 600-letnią historię. W tutejszym pałacu, który – odrestaurowany – stoi do dziś w arboretum, w połowie XIX wieku przez 10 lat mieszkał Piotr Michałowski, jedyny polski malarz, którego obraz wisi w paryskim Luwrze. Michałowski, znany jako genialny akwarelista, był też reformatorem rolnym, ministrem Komisji Przychodów i Skarbu w Królestwie Kongresowym oraz szefem uzbrojenia armii polskiej w powstaniu listopadowym. Malarz, zasypując fosy i wyrównując teren wokół pałacu, założył też park, który stał się początkiem późniejszego arboretum. To powstało w 1975 r. i od początku kojarzy się z nazwiskiem prof. Jerzego Pióreckiego. Dzięki niemu powstało miejsce, które pozwala prowadzić badania naukowe, ale przede wszystkim kształcić dzieci i dorosłych. Bolestraszyce są jedynym takim ogrodem w tej części Polski, najbliższe są w Krakowie, Lublinie, albo we Lwowie na Ukrainie. Arboretum zajmuje powierzchnię 28,2 ha, w tym są trzy stawy zajmujące nieco ponad jeden hektar. Położone jest na granicy Bezleśnego Przykarpackiego Pogórza Lessowego i Kotliny Sandomierskiej. W dalekiej przeszłości u podnóża skarpy płynął San. Stawy położone są na poziomie niskim arboretum, przy czym dwa uformowane zostały pod koniec XIX wieku na miejscu dużego rozlewiska, a staw trzeci, średni, jest rekonstrukcją stawu z początku XX wieku. Warto zatrzymać

8

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

się przy nich na dłużej i warto odszukać, piękną, ogromną południowoamerykańską – gunnerę, która w ciągu jednego roku wyrasta na kilkumetrową roślinę.

Polski dereń jadalny Sentymentalna, swojska i unikatowa jest kolekcja historycznych odmian grusz, jabłoni i derenia jadalnego zgromadzona w dziale roślin użytkowych. Odmiany te uprawiane


kie kontynenty, tak różnorodną roślinność zgromadzono w arboretum. Ogród położony jest na dwóch poziomach – niskim, na dnie doliny Sanu, oraz wysokim, na Lessowym Progu Przykarpackim.

Poczuj i dotknij piękna przyrody Pałac, w którym mieszkał Piotr Michałowski. od wieków, przed głodem chroniły naszych przodków, a hodowane na tych ziemiach dostosowały się do lokalnych warunków glebowych i klimatycznych, dzięki czemu do dziś wspaniale plonują. Jednak i to nie uchroniło ich przed masowym karczowaniem, bo na ich miejsce masowo wdarły się powojenne, niskopienne, przemysłowe odmiany jabłoni i gruszy. A szkoda, bo przed wojną jabłoń i dereń jadalny były w każdym dworze, albo przy willach zamieszkiwanych przez inteligencję. Jabłonie i grusze rozkwitały przy najmniejszych, najbiedniejszych wiejskich chatach, w licznych odmianach były znakomitym zapasem na czas zimy i wiosennego przednówku. Ludność żydowska rozkochana była w dereniu wykorzystywanym na świetne konfitury, powidła i genialne nalewki – dereniówki. Na szczęście tradycja derenia, bardzo polskiego drzewa wywodzącego się z Podola, znów odżywa i coraz częściej występuje on w przydomowych ogrodach. Przepiękny, najstarszy, ponad stuletni dereń, zasadzony przez rodzinę Zajączkowskich, można oglądać w Bolestraszycach, gdzie dereni są całe aleje.

Komu nie jest dane ogród zobaczyć, może go poczuć i dotknąć. Specjalnie dla osób niepełnosprawnych w Bolestraszycach powstał ogród sensualny. To niesamowite wrażenie, gdy w dłoniach można rozcierać aromatyczne rośliny i zioła, albo dotykać pędów, owoców, liści, które różnią się fakturą i wielkością. Niezwykłe jest też zanurzenie dłoni wśród roślin pływających i nadbrzeżnych. Roślinność zasadzona jest na podwyższeniach i przy bardzo szerokich alejach, dodatkowe informacje gwarantują podpisy w języku Braille’a.

Podróż dookoła świata Fenomen arboretum tkwi też w jego różnorodności. Tutaj każdy znajdzie roślinność, która go uwiedzie. Z jednej strony swojskie jabłonie, z drugiej roślinność wodna, nadbrzeżna, bagienna. W trakcie dwugodzinnego spaceru po ogrodzie mamy szansę podróżować przez prawie wszyst-

M

iło jest dotknąć i powąchać liści granatu, drzewa oliwnego, miry czy figi. W alei roślin użytkowych zaskoczeniem będą informacje, że niektóre ze znanych nam zbóż towarzyszą człowiekowi od neolitu. Popularne przed laty gryka, proso, soczewica, dziś dla najmłodszego pokolenia są nic nie mówiącymi wyrazami, a szkoda. Czasem warto wybrać się w przeszłość, by zdrowo żyć w teraźniejszości. Jeszcze więcej niespodzianek czeka na zwiedzających w dziale z dzikimi roślinami jadalnymi. I aż wierzyć się nie chce, jak wartościowymi roślinami mogą być; pokrzywa, lebioda, czy popularny oset. 

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

9


Nauka i muzyka

Ks. prof. Michał Heller:

Ks. prof. Michał Heller i zespół ARSO Ensemble.

W człowieku i Wszechświecie jest coś bezwarunkowego. Poza czasem

W

ielcy naukowcy to prawdziwi artyści, a i wspaniali artyści są odkrywcami. Cztery koncerty skrzypcowe zamknięte w „Czterech porach roku” Vivaldiego, które po mistrzowsku wykonał w Filharmonii Podkarpackiej wirtuoz Konstanty Andrzej Kulka, wystarczyły ks. prof. Michałowi Hellerowi, by pokazać, że kiedy mowa jest o zmianach pór roku i o czasie – jest też mowa o wielkiej tajemnicy. Z jednej strony człowiek mierzy się z problemem przemijalności, z drugiej – może nie mieć ona żadnego znaczenia. Jest moment w dziejach wszechświata uważany za kres fizyki – który już był przed Wielkim Wybuchem i do którego dążą naukowcy – marzyciele, rozpędzający cząsteczki elementarne w podziemiach ośrodka badawczego CERN. Tam, gdzie kres fizyki – w erze Plancka – czas może nie istnieć. A Ty jesteś częścią tego Wszechświata.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

10

– To moje drugie tak bliskie spotkanie z Einsteinem – zdradził prof. Kulka. – Bo przed laty zostałem zaproszony do nagrania muzyki do sztuki Friedricha Dürrenmatta „Fizycy”. Byłem bardzo młody, akompaniowała moja mama. Poproszono, bym grał tak nieczysto i tak nierówno, jak się da. – A potrafi pan zagrać nieczysto? – miał wątpliwości Wojciech Bonowicz, poeta i dziennikarz, który w Filharmonii Podkarpackiej poprowadził spotkanie „Cztery pory roku w muzyce i w kosmosie”. Zorganizowała je Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie wspólnie z Fundacją Tygodnika Powszechnego w ramach cyklu „Wielkie pytania w nauce”. Pytanie Wojciecha Bonowicza rozbawiło publiczność, która wcześniej wysłuchała „Czterech pór roku” Vivaldiego w wykonaniu prof. Kulki i towarzyszącego mu zespołu ARSO Ensemble. Był to koncert niezwykły, bo przeplatany wykładem ks. prof. Michała Hellera, kosmologa i filozofa. Uczony zaprosił słuchaczy do kontemplacji Wszechświata z Einsteinem i Vivaldim. Dlaczego wybrał właśnie tych dwóch patronów wykładu? – Einstein, twórca ogólnej teorii względności, był wielkim artystą, a kompozytor Vivaldi wielkim odkrywcą. Artyści odkrywają te aspekty świata, które są poza zasięgiem standardowej metody nauk ścisłych – tłumaczył profesor. ivaldi, nazywany za życia Rudym Księdzem (Il Prete Rosso), był kompozytorem znanym i zapraszanym na książęce dwory. Jedna z anegdot opowiada, że jego „opętanie” muzyką było tak wielkie, iż jeśli podczas odprawiania mszy wpadł mu do głowy jakiś ciekawy temat muzyczny, przerywał mszę i szedł do zakrystii, aby go zapisać. Po śmierci trochę o nim zapomniano, ale pamięci przywrócił go Bach, dokonując transkrypcji kilku jego utworów na klawesyn. „Cztery pory roku” Vivaldi skomponował w Mantui, starając się opisać muzyką sceny rodzajowe, jakie tam obserwował. Możemy je kontemplować, słuchając tych koncertów. – Kontemplacja to kontakt z pięknem. Tęsknota do piękna jest czymś w rodzaju namiętnego instynktu. Daje nim o sobie znać nasze drzewo genealogiczne. Swoimi korzeniami jesteśmy głęboko wrośnięci w przeszłość naszej planety, a poprzez nią także w kosmos. Słuchanie „Czterech pór roku” może być jak wykład z astronomii – oznajmił kosmolog i zaraz dał tego dowód. - W sztuce Wszechświat przemawia do nas tymi wymiarami, których nie umiemy wyrazić inaczej. Co mówi Vivaldi? Obrazy, które namalował muzyką w „Czterech porach roku, opisał też w sonetach, poprzedzających każdą z części. W „Wiośnie” dosłuchamy się śpiewu ptaków, szumu wody i wiatru, w „Lecie” nadciągnie burza, a gradobicie zniszczy plony. „Jesień” zabrzmi chłopskimi tańcami, radością z zebranych zbiorów i polowaniem. „Zima” to rozpalony kominek w domu i pojedynek dwóch wiatrów – mroźnego boreasza i ciepłego sirocco. Ten ciepły zwiastuje nadchodzącą wiosnę... – Wiosna, lato, jesień, zima i znów wiosna – powtórzył

V

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


Prof. Konstanty Andrzej Kulka z zespołem ARSO Ensemble.

kosmolog. – Cykliczność, tak istotna w życiu każdego z nas i naszej planety, wiąże się z czasem i jego upływem. Nasza codzienność ma pewną powtarzalność – pobudka, obiad itd., a jednocześnie linia naszego życia ma początek i koniec, biegnie z przeszłości w przyszłość. Tak to czujemy dziś. Inaczej niż wieki temu. Pierwotna koncepcja czasu mówiła, że biegnie on w kółko, odradza się po długim czasie, wszystko dzieje się jeszcze raz. Platon powiadał, że wszystkie gwiazdy wrócą kiedyś do tej samej konfiguracji, co kiedyś. ak to się stało, że w naszej kulturze czas się wyprostował i stał się linearny? – Odpowiedzialna za to jest biblijna koncepcja czasu i chrześcijaństwo – przyznał uczony. – Świat został stworzony i biegnie ku przyszłości. Wszystko się kończy Sądem Ostatecznym. Ciekawe, że podobna idea czasu linearnego obowiązuje w standardowej kosmologii, w której wszystko zaczęło się 14 mld lat temu od Wielkiego Wybuchu i biegnie ku przyszłości. U podstaw tej samej kosmologii leży też teoria względności Einsteina. W standardowej kosmologii czas jest jeden, a w rozwiązaniach różnych równań Einsteina na ogół nie ma w czasoprzestrzeni jednego czasu, tylko wiele lokalnych czasów. Ks. prof. Heller zwrócił uwagę, że historię Wszechświata dziedziczymy w naszych tkankach: – Wiemy, jak przebiegała ewolucja pierwiastków chemicznych we Wszechświecie, a więc i pierwiastka węgla, na którym opiera się cała chemia organiczna, dotycząca funkcjonowania żywych organizmów. Jądra pierwiastków, z których jest zbudowane nasze ciało, zostały wielokrotnie przepalone we wnętrzach gwiazd. Aby mógł powstać węgiel w kosmosie, pierwotna materia musiała być przepalona w kilku pokoleniach gwiazd. Kiedy mówię, że wszystko jest w naszych tkankach, mówię to dosłownie. Dotykasz skóry ręki i dotykasz pierwiastków, które kiedyś były we wnętrzu naszego Słońca. A potem kosmolog zabrał słuchaczy na wycieczkę do CERN-u pod Genewą, gdzie w wybudowanym 100 metrów pod ziemią tunelu elektromagnesy rozpędzają cząstki elementarne do wielkich prędkości. Jak się okazuje, tu także można rozważać problem czasu. Na schematycznym rysunku profesor pokazał cztery podstawowe siły fizyczne, jakie działają na cząsteczki – elektromagnetyczną, słabą jądrową, silną jądrową i grawitację. – Fizycy marzą, żeby stworzyć teorię, w której wszystkie te siły unifikowałyby się w jedną – przyznał. – Ale, aby to się stało, musimy dysponować znacznie większymi energiami niż dziś dostępne na Ziemi. Na razie w CERN-ie udało się połączyć siłę elektromagnetyczną ze słabą jądrową, za co „padły” Nagrody Nobla. Apetyty fizyków zatem rosną. Ale na połączenia wszystkich czterech sił na Ziemi nie ma możliwości. Gdyby nam się to udało, osiągnęlibyśmy erę Plancka. To kres fizyki, jaką znamy. Wielka niewiadoma. Ale wycieczką do ery Plancka może być też spojrzenie na Wszechświat, który rozszerza się od 14 mld lat. U jego początku także były wielkie energie przy niewielkich odległościach między cząsteczkami. Cofając się w historii Wszechświata, osiągamy erę Plancka. – Więc era Plancka jest tu i tam 14 mld lat temu. To nie są dwie różne ery, ale ta sama. W erze Plancka może czas nie istnieje? Chcę tylko powiedzieć, że problem czasu jest niezmiernie trudny, i daleko sięgający. Uczy naszą wyobraźnię odbiegać od potocznych wyobrażeń, które wiążemy z zegarkiem na ręku – mówił ks. prof. Heller. ak trudno nam jednak wyobrazić sobie życie poza czasem. – Czas jest nierozerwalnie związany z naszą egzystencją. Myślimy, że jesteśmy niewolnikami czasu – przyznał uczony, przywołując scenę z filmu „Siódma pieczęć” Ingmara Bergmana, w którym Rycerz gra ze Śmiercią w szachy. – To właśnie nasze życie, w którym każdy dzień jest ruchem figury szachowej na szachownicy. Mierzymy się z problemem przemijalności. Można o nim nie myśleć, ale on i tak się pojawi. Mimo tego problemu przemijalności jest we mnie coś, co nie podlega żadnym warunkom – to, że jestem, że ja to ja. To coś bezwarunkowego. Kiedy zamykam oczy i staram się wyobrazić sobie swoje ja – jest tam ciemno. Jestem częścią Wszechświata. Zbudowany z jego pierwiastków. Bez niego nie mógłbym istnieć. Wszechświat też doświadcza przemijania. Jest kruchy, mimo swego ogromu. Gwiazdy się rozpadają, zamieniają w czarne dziury, słońca gasną. W tej kruchości Wszechświata też jest coś bezwarunkowego. W tym, że jest. Przecież mogłoby go nie być. Moje „jestem” ukrywa się pod tysiącami myśli i obowiązków codzienności, a kiedy to odsuwam, uświadamiam sobie, że jestem. Nie tylko ja. Jestem wkomponowany w całość. Moje życie nie jest tylko moją sprawą, jestem częścią całości – podsumował profesor, a pytany, dlaczego tym razem nic nie powiedział o Bogu, stwierdził: – Wolę przedstawiać przesłanki, a wniosek pozostawić słuchaczom do wyciągnięcia. Nasz świat jest dziś taki niemądry, ponieważ daje nam wnioski, a nie daje przesłanek. 

J

T

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


Darczyńca

Jan Partyka i jego dar 2200 eksponatów dla rzeszowskiego muzeum

P

racowity, systematyczny, sumienny. Biegły w przepisach prawnik, a zarazem wielki społecznik i romantyk. Urodził się 14 października 1931 roku w Nakliku, w powiecie biłgorajskim, ale od 1957 roku na stałe związał się z Rzeszowem, gdzie zaczynał pracę jako… krawiec w Domu Mody. W tym mieście poznał swoją przyszłą żonę, Irenę, kształcił się i awansował na kierownicze stanowiska w działach prawnych kolejnych instytucji. Praca zawodowa była tylko skromnym wyimkiem tego, co robił w życiu. Jan Partyka pasjonował się historią, szczególnie ostatnich polskich wojen. Kolekcjonerem odznak wojskowych został w połowie lat 60. XX wieku. W poszukiwaniu militariów i pamiątek do swojej kolekcji podróżował do wielu miejsc, odnajdując żyjących w zapomnieniu legionistów Piłsudskiego i żołnierzy II wojny światowej, także AK i armii gen. Władysława Andersa. W czasach, kiedy wiedzę o przynależności do tych formacji trzymano w tajemnicy z obawy przed represjami, on wydobywał od byłych żołnierzy pamiątki i spisywał ich wspomnienia, tworząc przez 50 lat zbiór o ogromnej wartości historycznej i materialnej. Pracę tę rozumiał także jako misję przekazywania kolejnym pokoleniom historii wolnej od propagandy i zakłamań. Dlatego już od 1976 roku jeździł z prelekcjami do szkół, domów kultury, pokazywał i opowiadał o swoich zbiorach młodzieży. Prezentował skarby ze swojej kolekcji na około 180 wystawach, w tym 60 muzealnych. Zazwyczaj sam wszystko przewoził, układał na ekspozycji. Najczęściej z pomocą żony Ireny. Właściwie rzadko kiedy eksponaty leżały w domu. Gdy do niego wreszcie trafiały, sąsiedzi żartowali: „Wojsko już do Partyki przyjechało”. Bo na podwórku wietrzyły się mundury. – Musiałem je wysuszyć, zakonserwować. O eksponaty trzeba dbać – tłumaczył Jan, a wystawy organizował niezależnie od tego, jakie to były uroczystości – czy uznawane oficjalnie, czy nie. By opowiadać zakazaną historię, posługiwał się fortelem. W Święto Rewolucji Październikowej pokazywał radzieckie odznaczenia, a przy okazji odznaczenia z obrony Lwowa i te z Zachodu. Przez wiele lat jego zbiory pokazywano także w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie i to ono w 2015 roku stało się najhojniej przez niego obdarowaną placówką. Są także inni beneficjenci jego społecznikowskiej natury – w 2005 r. przekazał do IPN Oddział w Rzeszowie cenny zbiór plakatów z okresu Polski Ludowej i pierwszych lat III Rzeczypospolitej, gazet, wydawnictw, kopert i znaczków związanych z NSZZ „Solidarność” oraz „Solidarnością Walczącą”. an Partyka pamiętał o małych społecznościach, z jakich sam się wywodził. Pomógł zorganizować i wyposażyć w zbiory Izby Pamięci szkół w Kuźminie i Szyszkowie. Wymyślił i był jednym z fundatorów obelisku oraz pomnika w rodzinnym Nakliku. Rodzinną miejscowość oraz Rzeszów obdarował także w inny sposób – spisując wspomnienia pt. „Krętymi drogami z Naklika do Rzeszowa”. Jest również autorem książek: „Odznaki i oznaki PSZ na Zachodzie 1939–1945” oraz „Odznaki pamiątkowe obrony Lwowa oraz niektóre z lat 1918–1920”. Znajdował na to czas i na wiele innych spraw. Działał w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci, Automobilklubie Rzeszowskim, Polskim Związku Motorowym czy Polskim Towarzystwie Archeologicznym i Numizmatycznym. Widać nie chciał w życiu zmarnować ani chwili. Doceniano też to zaangażowanie, honorując Jana Partykę wieloma odznaczeniami. Otrzymał ich ponad 20. W tym Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski oraz Złoty i Srebrny Krzyż Zasługi. Ostatni dar - Order Orła Białego – ofiarował Muzeum Okręgowemu w Rzeszowie 11 listopada 2018 roku, w 100. rocznicę odzyskania przez Polskę niepodległości. Wcześniej był gościem honorowym uroczystości na placu farnym. Uderzył w Dzwon Niepodległości, a potem do pamiątkowej księgi wpisał słowa Leonarda Da Vinci: „Zostawiajmy po sobie dobre imię i trwałą pamięć wśród śmiertelnych, aby nasze życie nie przeszło nadaremnie”. 

Jan Partyka, najhojniejszy darczyńca Rzeszowa ostatnich kilkudziesięciu lat, zmarł 15 kwietnia, po ciężkiej chorobie, mając 87 lat. Przez ponad pół wieku zbierał odznaki i pamiątki z wojen o polską niepodległość. W lutym 2015 roku przekazał je Muzeum Okręgowemu. Był to tak wielki dar, że na ścianie muzeum odsłonięto tablicę upamiętniającą to wydarzenie, a ponad 2200 eksponatów – mundury, odznaczenia, odznaki wojskowe, fotografie, dokumenty, oporządzenie żołnierskie oraz broń biała – stało się fundamentem stałej wystawy pn. „Żołnierz polski 1914 – 1945. Kolekcja Jana Partyki”. Cztery sale są w stanie naraz pomieścić tylko część tego, co przekazał kolekcjoner.

J

Tekst Alina Bosak Fotografia Michał Mielniczuk/Podkarpackie.pl



Zilustrowane legendy

Grzegorz Frydryk, linoryt.

Dorota Sankowska.

Jak Legendy

Rzeszowskie

Marka Czarnoty

zamieniły się w ucztę dla oczu „Jak Krzyż Kawalerski herbem Rzeszowa został”, „O wilkach na Wilkowyi”, „O tym, jak Wisłok Królową Jadwigę uratował” i „O chorobie kołtunem zwanej” to tylko niektóre z intrygujących tytułów legend Marka Czarnoty, które postanowili zilustrować artyści z Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. 32 historie opowiedziane słowem i obrazem zamknięto w oprawionej płótnem książce wg projektu graficznego Doroty Sankowskiej, Anety Suslinnikow i Natalii Łach. Album zachwyca barwnymi pracami wykładowców i ich studentów. Aż żal, że na razie nie można go kupić w księgarni, a nakład jest symboliczny. Byłby to piękny i oryginalny sposób na promocję Rzeszowa.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak Ilustracje: Aneta Suslinnikow, Grzegorz Frydryk

14

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

C

hyba nikt nie potrafił tak barwnie opowiadać o Rzeszowie, jak nieżyjący już regionalista i bibliofil Marek Czarnota. I równie barwnego doczekał się wydania swoich „Legend Rzeszowskich”. Na pomysł, by je zilustrować, wpadła dr hab. prof. UR Dorota Sankowska, która na Wydziale Sztuki UR prowadzi Pracownię Mediów Rysunkowych. – Kiedy zastanawiałam się, jaki tekst zaproponować studentom do zilustrowania, do głowy przychodziło wiele pomysłów – wspomina profesor Sankowska. – W końcu literatura jest bardzo bogata. Nie chciałam im zostawiać wolnej ręki, ale zmobilizować do pracy nad czymś, co da całość złożoną z ich dzieł. Legendy znakomicie się do tego nadawały. A skoro legendy, to dlaczego nie rzeszowskie? Tak trafiliśmy na książkę Marka Czarnoty – człowieka bardzo ważnego dla popularyzacji historii Rzeszowa i charyzmatycznego regionalistę. orota Sankowska dotarła do wydania jego „Podań, legend i opowieści z Rzeszowa i okolic” z 2009 roku (wydawnictwo Mitel). Tamto zostało zilustrowane rysunkami rzeszowskich przedszkolaków. Teraz za legendy wzięli się artyści. Z ponad 30 historii opisanych przez Czarnotę, studenci III roku Grafiki i Pracowni Mediów Rysunkowych wybierali te, które najbardziej ich zainspirowały. – Studentów było 17, więc aby móc stworzyć książkę, do współpracy zaprosiłam także ich mistrzów – naszych profesorów grafiki, malarstwa, rysunku – dodaje autorka pomysłu. – Z każdego zakładu na naszym wydziale, tak, aby można było zaprezentować różne dziedziny sztuki. Obok malarstwa klasycznego – malarstwo cyfrowe, grafikę cyfrową, także linoryt, drzeworyt, rysunek. Pomysł spodobał się, chociaż miał połączyć tak wiele różnych artystycznych światów. Tak powstały 32 ilustracje i zarazem znakomity materiał na album. Pracownicy naukowi i studenci pracowali od stycznia 2017, a pod koniec 2018 roku „Legendy” opuściły drukarnię. Wydane zostały z funduszy Wydziału Sztuki i Uniwersytetu Rzeszowskiego 

D



Aneta Suslinikow, grafika cyfrowa. w skromnym nakładzie. Tymczasem warto, by to wydawnictwo stało się dostępne dla każdego czytelnika. Album promuje miasto i jego historię, a jednocześnie jest dziełem sztuki. Jest atrakcyjny zarówno dla dorosłych, jak i dzieci. Nawet rodowitym rzeszowianom pozwala odkryć legendy o swoim mieście, o Wilkowyi, Pobitnie i innych jego zakątkach. rzykładowo, znakomity plakacista Wiesław Grzegorczyk zilustrował legendę pt. „Objawienie się Rzeszowskiej Pani”, zaczynającą się od słów: „Na tem miejscu, na którem jest kościół oo. Bernardynów, mieszkał niejaki Jakub Ado, z urodzenia ubogi kmiotek, z cnoty znamienity człowiek”. To jemu w sadzie, na gruszy, objawiła się Matka Boska. W tym miejscu postawiono kapliczkę, a potem obok niej kościół, w którym stanęła figura Matki Boskiej Rzeszowskiej. Z kolei Janusz Pokrywka wykonał barwną ilustrację do legendy o tym, skąd na szczycie krzyża w Świlczy wziął się kogut i dlaczego rzekę tamtejszą Łuckowa nazwano. Karolina Handermandel wybrała historię o tym, jak wieś Krasne wzięła nazwę od krasnego pola, na którym książę osadził jeńców tatarskich za namową dzielnego wojaka Rzesza. W albumie są i sensacyjne opowieści związane z dawnym Rzeszowem, jak ta wybrana do zilustrowania przez Magdalenę Uchman „O niewiastach o czary pomówionych”. Marek Czarnota przypomina proces, jaki odbył się za czasów księcia Lubomirskiego, kiedy to pewna zazdrosna mieszczka pomówiła kilka kobiet z Pobitna i Staromieścia o uprawianie czarów. Sąd zarządził wówczas próbę wody. Gdyby kobiety wrzucone do Wisłoka utrzymały się na wodzie, znaczyłoby, że są czarownicami. Te jednak szły na dno i z wody wyławiał je… kat. Miał on ostatecznie swoją „uciechę”, bo fałszywą oskarżycielkę za oszczerstwa skazano na karę pręgierza. W albumie znajdziemy legendy i podania o wiele mówiących tytułach: „Jak Krzyż Kawalerski herbem Rzeszowa został”, „O wilkach na Wilkowyi”, „O tym, jak Wisłok Królową Jadwigę uratował”, „Jak Piotraszówka w Boguchwałę się zmieniła”, „Dlaczego Rzeszów nazywa się Rzeszów”; a i dość tajemniczych: „Żabnik i Pogwizdoł”, „Skrzynowina”, „O chorobie kołtunem zwanej”. Wydana na kredowym papierze księga zawiera całe bogactwo technik plastycznych. Klasyczne malarstwo, techniki komputerowe, mieszane, długopis na papierze, akryl na płótnie, drzeworyt, kolaże. Tradycyjny rysunek łączony z montażem elektronicznym. Mimo różnego zestaw artystów i technik, album jest spójną całością. – Łączy je tekst

P

16

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Marka Czarnoty, nadając im jakiś wspólny klimat. Artyści przystępując do pracy wiedzieli, że książka ma mieć format kwadratu, a ilustracja może mieć przełożenie na rozkładówkę. Szukaliśmy oczywiście odpowiedniego rytmu, układając kolejność tych prac. Nie kierowaliśmy się przy tym chronologią czy książką-pierwowzorem, ale obrazami. To była wspaniała praca przy projektowaniu książki – przyznaje prof. Dorota Sankowska. – Album w pewien sposób oddaje nasze zakotwiczenie w tym miejscu, w tym mieście – dodaje dr hab. prof. UR Jarosław Sankowski, jeden ze współautorów. – Chcieliśmy, aby powstała książka, nad którą będzie można się pochylić. Książka to bardzo kameralny sposób odbierania grafiki i tekstu, specyficzna i historyczna przestrzeń czytania. Książkę zaczyna się czytać, w pewnym momencie odkłada. Czasem wraca za godzinę, czasem za miesiąc. Czasem podróżuje się po książce, oglądając najpierw obrazki. Jeśli nam się podobają, to sądzimy, że tekst także jest dobry. Taką książkę czyta się wielokrotnie. Dobra książka jest w sercu. – Ilustracja jest trudną dziedziną sztuki artystycznej. Bywały czasy, że traktowano ją jako sztukę użytkową, która służy słowu i literaturze, ma je objaśniać – uzupełnia prof. Sankowska. – Na naszych studiach staraliśmy się tak przygotować program zajęć i tak je poprowadzić, aby ilustrację traktować w szerokim znaczeniu i jako właśnie sztukę. Słowo jest ważne, ale nie tłumaczymy obrazem słowa. Dzieło literackie staje się tematem dla artysty, ale jednocześnie ilustracja nie musi się ograniczać do czystego przedstawienia treści, nie ma wprost przekładać akcji, nastrojów bohaterów. Lepiej, gdy dopowiada, rozwija, nawet wchodzi w dialog. To czyni ilustrację dziełem autonomicznym, które może funkcjonować także poza książką. lbum, który stworzyli studenci i profesorowie, także może być książką, do której się wraca. – Marek Czarnota, sam będąc bibliofilem, nie mógłby sobie wymarzyć piękniejszej książki z wybranymi fragmentami swoich legend - domyśla się prof. Dorota Sankowska. Album: Legendy Rzeszowskie Marka Czarnoty w ilustracjach pracowników i studentów Wydziału Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego. Na podstawie wybranych tekstów Marka Czarnoty „Podania, legendy i opowieści z Rzeszowa i okolic”, wg projektu graficznego Doroty Sankowskiej, Anety Suslinnikow i Natalii Łach, Oficyna Wydawnicza Zimowit, Rzeszów 2018. 

A



WIELKIE

PYTANIA

Od lewej: dr Wergiliusz Gołąbek, dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska, ks. prof. Alfred Wierzbicki, Wojciech Bonowicz.

Jak być szczęśliwym?

Postępuj tak, aby chciało ci się śmiać, nie płakać

B

yło to kolejne spotkanie w ramach tegorocznej edycji cyklu „Wielkie Pytania w Nauce”, organizowanego przez Wyższą Szkołę Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie we współpracy z „Tygodnikiem Powszechnym”. Spotkanie z dr Ewą Woydyłło-Osiatyńską i ks. prof. Alfredem Wierzbickim poprowadził poeta i publicysta, Wojciech Bonowicz. Ewa Woydyłło-Osiatyńska jest doktorem psychologii i terapeutą uzależnień. Spopularyzowała w Polsce leczenie oparte na modelu Minnesota, bazującego na filozofii Anonimowych Alkoholików. Ks. prof. Alfred Wierzbicki, teolog i etyk, jest wykładowcą wielu prestiżowych uczelni, m.in.: Papieskiego Uniwersytetu Laterańskiego w Rzymie, Uniwersytetu w Parmie oraz St. Thomas University w St. Paul (USA). Tym razem oboje próbowali odpowiedzieć, czym jest właściwie szczęście i czy istnieje recepta, jak je osiągnąć? – Są dwa sposoby. Pierwszy mówi, że powinniśmy skupić się na tym, co mamy, a nie na naszych brakach. Drugi sugeruje myślenie o rzeczach, które sprawiają nam radość – wyjaśniała Ewa Woydyłło-Osiatyńska. Według psycholog, każdy może czuć się szczęśliwy, wystarczy nauka i praca nad sobą, czyli dogłębne poznanie siebie. – Nie chodzi mi tu o 7-letnią freudowską psychoanalizę. Wystarczy usiąść z kartką papieru oraz długopisem w ręku i odpowiedzieć sobie na następujące pytania: w jakich sytuTekst Natalia Chrapek acjach czuję się najlepiej, co lubię robić, kiedy czuję radość itd. To będzie Fotografie Dominik Matuła początek spektakularnych zmian – mówiła psycholog. Terapeutka przekonywała, że aby osiągnąć szczęście, nie warto zajmować się problemami, trzeba je rozwiązywać. – Życie potrafi być brutalne, borykamy się ze zmartwieniami i kłopotami. Najgorsze, co możemy zrobić, to roztrząsać nieszczęścia. Problemem trzeba się zająć głównie po to, by go rozwiązać. Nic więcej. Jeżeli potrafię przebaczyć naturze złą pogodę, gdy planowałam wycieczkę, albo darować osobie, która mnie zawiodła, to jestem na dobrej drodze do odnalezienia spokoju, który przełoży się na moje poczucie szczęścia – wyjaśniała Ewa Woydyłło-Osiatyńska. Szczęście ma zapewnić człowiekowi jeszcze jedna, niedoceniana umiejętność – akceptacja, która jest niezbędna do utrzymania i pielęgnowania pogody ducha. - Jest taka modlitwa, której autorstwo przypisuje się Markowi Aureliuszowi. Roz-

– Nadwornym lekarzem króla Stefana Batorego był Andrzej Oko, który zwykł mawiać: „Wasza Wysokość, nie ma takiego lekarstwa, którego by ruch nie zastąpił. I nie ma takiej choroby, na którą ruch by nie pomógł”. Recepta na szczęście – śmiech i ruch. Uśmiechnij się, wyjdź z domu, pobiegaj, a endorfiny ruszą. Zacznij postępować tak, aby chciało Ci się śmiać, a nie płakać – przekonywała w Rzeszowie dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska. Znana psycholog, wspólnie z teologiem i etykiem, ks. prof. Alfredem Wierzbickim, podczas spotkania w Filharmonii Podkarpackiej próbowali odpowiedzieć na pytanie: Czy szczęścia można się nauczyć?

18

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


propagowali ją Anonimowi Alkoholicy. To modlitwa o pogodę ducha: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godził się z tym, czego nie mogę zmienić. Odwagi, abym zmieniał to, co mogę zmienić. I mądrości, abym odróżniał jedno od drugiego” – przytoczyła terapeutka. Dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska podkreślała, że każde, nawet najboleśniejsze doświadczenie, jak chociażby strata najbliższej osoby, trzeba zaakceptować. W człowieku z natury drzemie zdolność do podnoszenia się z kryzysowych sytuacji. Jak się to ma do szczęścia? – Nasze życie składa się ze strat. Tracimy dzieciństwo, bliskich, dalekich, wartości, a nawet złudzenia. Akceptacja i zgoda na to, co niesie nam czas, pozwala przetrwać i być wdzięcznym za każdy dzień – tłumaczyła psycholog. – Szczęście przychodzi wtedy, gdy nie rezygnuję z bycia sobą, buduję oraz pracuję nad własną osobą – kontynuował ks. prof. Alfred Wierzbicki, teolog i etyk. – Szczęście rozgrywa się w profilu „być”, a nie „mieć”. Do istoty szczęścia, według teologa, należy zgoda z samym sobą, która w dzisiejszych czasach stanowi ważny problem kulturowy, a nawet cywilizacyjny. – Żyjemy w kulturze, która opiera się na złudnym poczuciu szczęścia. Świetnie obrazuje to spektakl Antona Czechowa „Trzy siostry” – galeria różnych osobowości na różnych etapach życia. To historia postaci, z których każda legitymuje się innym światopoglądem i wyznaje inne zasady. Spektakl pokazuje nostalgię za wyimaginowanym szczęściem i jednocześnie utratę tego rzeczywistego, które przydarza się nam każdego dnia w prostych rzeczach, słowach czy spojrzeniach – przypomniał ks. prof. Alfred Wierzbicki. Dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska od 1987 roku zajmuje się leczeniem uzależnień w Ośrodku Terapii Uzależnień Instytutu Psychiatrii i Neurologii w Warszawie. – Jak człowiek może odzyskać coś, co uzależnienie zniszczyło, czyli wolną wolę? Właśnie na tym polega istota transcendencji, czyli tego, co nazywamy przekraczaniem własnych granic. Człowiek, aby wyjść z nałogu, musi dokonać zmiany siebie. To prawie nieosiągalne, a jednak okazuje się możliwe. Od 40 lat w tym zawodzie byłam świadkiem, jak tysiące osób zrywają z uzależnieniem, rozkwitają i zmieniają swoje życie, czyniąc je pięknym. Skoro one potrafią, to czemu my nie możemy spróbować? Dlaczego nauczyciele, matki czy ojcowie nie mogą zachęcać do szczęścia? – pytała. Odnalezienie harmonii w życiu, to często długa i żmudna droga, wymagająca cierpliwości, poświęceń i przede wszystkim ciężkiej pracy. Jeśli będziemy w stanie przezwyciężyć ten trudny okres, efekty z pewnością nas zaskoczą. – Są takie osoby, które mówią: „Ja tego nie zmienię, już taki jestem”. Ten sposób myślenia wyklucza zmianę. Chociaż często brakuje nam do niej motywacji, warto pamiętać, że czasami zachodzi ona w życiu, nawet gdy jej nie chcemy. W końcu nasza cała egzystencja składa się z dynamicznych zmian, takich jak chociażby proces starzenia się, który zachodzi wbrew naszej woli. Czy musimy go przeżywać, degradując przy tym swoją codzienność, zamykając możliwości funkcji życiowych? Są pechowcy, którym nie jest dane odwrócenie tego biegu rzeczy. Istnieją jednak ludzie decydujący się na dokonanie przełomu. Wola walki w połączeniu z umiejętnościami, powoduje, że nagle stają otworem dotąd nieznane możliwości i sytuacje – wyjaśniała psycholog. W pogoni za szczęściem nie można przeoczyć także dwóch ważnych i z natury prostych elementów. – Gdy się uśmiechamy, wydzielają się hormony szczęścia, czyli nasze własne środki uśmierzające ból fizyczny i egzystencjalny. Podobnie jest z aktywnością fizyczną. Jej dobroczynny wpływ na nasze samopoczucie zauważono już setki lat temu. Nadwornym lekarzem króla Stefana Batorego był Andrzej Oko, który zwykł mawiać: „Wasza Wysokość, nie ma takiego lekarstwa, którego by ruch nie zastąpił. I nie ma takiej choroby, na którą ruch by nie pomógł”. Uśmiechnij się, wyjdź z domu, pobiegaj, a endorfiny ruszą. Zacznij postępować tak, aby chciało ci się śmiać, a nie płakać – przekonywała dr Ewa Woydyłło-Osiatyńska. Mówiąc o szczęściu, nie można pominąć jego przeciwieństwa. Co zrobić, gdy pojawia się na naszej drodze nieszczęście? – Wydaje się nam, że nieszczęście wyklucza szczęście. Może trzeba na nie popatrzeć, jak na przyprawę dodającą smaku w naszym życiu. Gdyby nie ciosy nieszczęścia, trudno byłoby nam znaleźć i przede wszystkim docenić dobro, jakie nas otacza. Zresztą nieustanne szczęście mogłoby nam się po prostu znudzić. Nasz układ nerwowy nie lubi monotonii. Wszechobecne szczęście niekiedy sprawia, że nasze życie staje się jałowe, bez wyrazu. Dlatego nieszczęść nie życzę, ale i tak wiadomo, że przyjdą. One są po to, by utrzymać sinusoidę w życiu – tłumaczyła Ewa Woydyłło-Osiatyńska. 

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

19


kultura

Krosno szkłem stoi.

Kolekcja secesyjnego szkła

Krzysztof Gierlach.

W ciągu ostatnich dwóch lat Muzeum Podkarpackie w Krośnie zakupiło kolekcję siedemdziesięciu szkieł artystycznych. Są to wyroby hut śląskich, czeskich, francuskich, włoskich. Pochodzą z lat 1895–1915, czyli z okresu rozkwitu stylu secesyjnego.

M

uzeum Podkarpackie w Krośnie słynie w kraju i za granicą ze swej kolekcji lamp naftowych oraz innych rodzajów oświetlenia. Poza tym Muzeum zgromadziło największy zbiór szkła formowanego mechanicznie. Pochodzi ona z miejscowej fabryki: Krośnieńskich Hut Szkła, które rozpoczęły produkcję w roku 1924. Od niedawna muzealna kolekcja jest uzupełniana o szkło formowane mechanicznie z innych wytwórni. W 2010 r. od oferenta z Krakowa został zakupiony zbiór tego szkła. Liczy on sobie trzysta sztuk i pochodzi z lat 1930–1970. Dlaczego kolekcjonerzy sprzedają swe zbiory krośnieńskiemu Muzeum? – To sprawa prestiżu. Szkło oświetleniowe i artystyczne to specjalność Muzeum Podkarpackiego. Śledzimy rynek antykwaryczny oraz aukcje krajowe i międzynarodowe – mówi starszy kustosz Krzysztof Gierlach, kierownik Działu Historii Oświetlenia. W latach 2017–2018 muzealna kolekcja szkła wzbogaciła się o siedemdziesiąt wyrobów wykonanych w europejskich hutach szkła, takich jak: Huta Fridricha Heckerta w Piechowicach, Wilhelma Kralika w Eleonorenhain, Pallme König & Habel w Kosten, Daum w Nancy. Są to szkła posiadające dekorację charakterystyczną dla okresu secesji. Najczęściej są one zdobione motywami roślinnych lub abstrakcyjnymi, a ich zewnętrzne powierzchnie wzbogacone zostały iryzowaniem i wielobarwną inkrustacją. Pozyskane do krośnieńskiego Muzeum szkło prezentuje całą gamę metod formowania, barwienia, zdobienia szkła właściwego dla secesji. Najbardziej charakterystyczna dekoracja to łączenie w jednym wyrobie kilku rodzajów barwienia szkła. Jest to tzw. barwienie w masie lub barwienie zamącone. Inną metodą dekorowania jest malowanie i płaskorzeźbienie zewnętrznych powierzchni wyrobu. Jako dekoracja wykorzystane są miękkie kwiatowe linie oraz inkrustowanie zewnętrznych powierzchni szkłem w innym kolorze (nakładanym metodami hutniczymi). Bardzo często szklane wyroby secesyjne łączone są z elementami metalowymi z brązu, mosiądzu, cyny, srebra oraz złocone. Pozyskana dla Krosna kolekcja nigdy dotąd nie była pokazywana publicznie. Już w maju br. zostanie ona udostępniona zwiedzającym w nowym miejscu. Będą to piwnice kamienicy przy ul. Szczepanika. Szkła zostaną ustawione na łatwych do przesuwania regałach. Ekspozycja będzie miała charakter dostępnego dla turystów magazynu muzealnego. To bardzo rzadka w Polsce forma prezentacji zabytków. W piwnicach oprócz pokazów będą odbywały się także lekcje muzealne dla młodzieży, wzbogacone oglądaniem filmów historycznych.

Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

20

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019





Ludzie biznesu

Jakub Kocój: Nie warto bać się lepszych od siebie – Firmy takiej jak Cadway Automotive nie zbudowałbym, zostając po studiach w Polsce – stwierdza Jakub Kocój, 36-latek, który po 10-letnim pobycie w Wielkiej Brytanii, w 2016 roku otworzył w Jasionce pod Rzeszowem startup, projektujący elementy nadwozi oraz wnętrz pojazdów. Know how i kontrakty przywiózł z Wielkiej Brytanii, która przed zdolnym inżynierem otwarła wiele drzwi. Dzięki temu na Podkarpaciu powstają dziś projekty elementów konstrukcji nadwozi samochodowych na zagraniczne rynki.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

24

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


Ludzie biznesu

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

25


Ludzie biznesu

P

raca nad każdym modelem auta to długi proces. Zaczyna się od koncepcji i rysunku. Designerzy tworzą projekt samochodu. Ma być piękny i funkcjonalny. Wiadomo. Ale ma się też sprzedać. Dlatego trzeba zbudować kilka modeli w skali 1:1. Przeprowadzić selekcję i wybrane zaprezentować osobom dobrze zorientowanym w rynkowych trendach i konsumenckich upodobaniach, decydującym o strategii i kierunku stylistycznym, w jakim dana marka chce podążać. Powstaje zatem kilka koncepcji – ulepione z gliny samochody, które poddaje się ocenie. – Artyści tworzą modele samochodów, skanują ich designersko ukształtowane powierzchnie i potem przekazują nam do dalszej pracy, już inżynierskiej. Mamy zaprojektować wszystko, co znajdzie się pod spodem, czyli po drugiej stronie wymodelowanych przez stylistów powierzchni. Dotyczy to nie tylko paneli zewnętrznych nadwozia, ale również elementów wnętrza. To, co widzi kierowca siedzący w aucie, to kreacja artystów, zaś wszystko, co sprawia, że poszczególne części tej układanki trzymają się i sprawnie działają – to zasługa takich zespołów inżynierskich, jak w Cadway Automotive – opisuje Jakub Kocój i dodaje, że inżynier nie musi posiadać talentu plastycznego, ale na pewno dużo wyobraźni. iuro mieści się w Inkubatorze Technologicznym w Podkarpackim Parku Naukowo-Technologicznym Aeropolis. Od 2016 roku, kiedy to pracowało w nim zaledwie dwóch inżynierów, znacznie się rozrosło. Dziś liczy kilkudziesięciu konstruktorów i rośnie wraz z kadrą i powierzchnią najmu. Sąsiedztwo jest tu zacne. W tym samym budynku inny startup rozwija produkcję drukarek 3d, projektowane są drony. – To świetne firmy – uważa Jakub Kocój. – Mamy wielu bardzo dobrych specjalistów, świetnie wypadają na tle międzynarodowym. Myślą, rozwiązują problemy. Są zdolni, dynamiczni. Z Polakami bardzo dobrze się pracuje i mówię tak po latach doświadczeń za granicą, w międzynarodowych środowiskach.

B

Z Rzeszowa w świat

P

rojektowania samochodów nie uczył się na Politechnice Rzeszowskiej, ale wiedza, którą zdobył studiując mechatronikę, zaczyna mu się coraz bardziej przydawać. – Do samochodów „wchodzi” coraz więcej inteligentnych części. Wymusza to integrowanie wielu dziedzin wiedzy inżynierskiej, w tym informatyki, elektroniki, mechaniki oraz wytrzymałości materiałów w celu proponowania kompleksowych rozwiązań technicznych – tłumaczy Jakub Kocój. Już na studiach miał okazję zapoznać się z zachodnim modelem pracy. Zaczęło się od wyjazdu do Belgii na wymianę studencką w ramach programu Socrates Erasmus. – Liznąłem wtedy z kolegami trochę innego doświadczenia, bardzo praktycznego – wspomina. – To była krótka przygoda, ale spowodowała, że zacząłem myśleć o spróbowaniu swoich sił w pracy za granicą. Kiedy kończyłem

26

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

studia, skontaktowano się ze mną i zaproponowano pracę przy projektowaniu nadwozi samochodów w niemieckim biurze projektowym. Propozycję pracy w dużej mierze zawdzięczał temu, że dobrze mówił po angielsku, co jeszcze dekadę temu nie było wśród absolwentów politechniki tak powszechne. – Mało kto myślał o pracy za granicą, pracy w zawodach konstrukcyjnych nie brakowało. Inżynierów chętnie zatrudniały firmy w Rzeszowie. Dodatkową barierą przed wyjazdem było życie osobiste. Wielu moich kolegów ze studiów szybko pozakładało rodziny, zostało ojcami. Wyjazd w takiej sytuacji stawał się trudniejszy. Z mojego roku za granicę wyjechało nas kilku – opowiada Jakub Kocój. kończył studia na politechnice w 2007 roku i wyjechał z Polski na 10 lat. W Niemczech był tylko rok, a potem razem z żoną podjął decyzję o przenosinach do Wielkiej Brytanii. Wysiadając z samolotu w Anglii nie miał pojęcia, jak wiele możliwości otworzy przed nim ten kraj. – Właściwie natychmiast poczułem się rozczarowany – śmieje się dziś na wspomnienie pierwszego „brytyjskiego” wrażenia. – Miejsce, do którego trafiłem, to nie była ta Anglia, jaką pamiętałem z wyjazdów turystycznych. Basildon to przemysłowe, robotnicze miasto. Stworzone w latach 50., dla osiedlenia mieszkańców zrujnowanego wojną Londynu na czas odbudowy stolicy. Dziś Basildon jest już ładniejsze niż w 2008 roku, kiedy je zobaczyłem. Wtedy chciałem wracać. Został. Dzięki temu teraz przyznaje, że Wielka Brytania to kraj, który pracowitym i zdolnym daje szansę przebicia się i osiągnięcia sukcesu. Nie zmieniał drogi rozpoczętej w Niemczech, ale pozostał wierny motoryzacji, która od zawsze była jego pasją. Pracę u samochodowych gigantów zaczynał od stanowiska konstruktora, a szybkie awanse w kilka lat pozwoliły mu zostać kierownikiem projektu. Kiedy zapadła decyzja o powrocie do Polski, zarządzał już wieloosobowym zespołem inżynierów. Dlaczego postanowił wrócić? – Ze względów rodzinnych. Zawsze chciałem wracać do domu i chciałem, by moje dzieci mogły cieszyć się bliskością dziadków – tłumaczy.

U

Ze świata do Rzeszowa Od początku plan był taki, że spróbuje sił we własnym biznesie. – Na pracę tak dobrze płatną jak na Wyspach nie miałem szans – stwierdza inżynier. – Przemysł motoryzacyjny na Podkarpaciu opiera się na poddostawcach części. W brytyjskich firmach pracowałem po drugiej stronie barykady. Projektowaliśmy elementy, ale nie dla poddostawców, tylko bezpośrednio na zlecenie producentów samochodów. To zupełnie inna specyfika pracy. Moja specjalizacja to nadwozia i wnętrza. A tu nikt tego nie robi. Aby pracować przy tych elementach, trzeba nawiązywać współpracę z ośrodkami R&D producentów pojazdów, a w Polsce ich jest dosłownie kilka, więc wymusza to przyciąganie kontraktów z zagranicy. I tak właśnie zrobiłem – mówi założyciel Cadway Automotive.


Ludzie biznesu Firmę założył w 2016 roku, ale na stałe sprowadził się do Polski rok później. Do tego czasu był w ciągłej podróży. Rok 2017 to 99 lotów samolotem. – Rozwijając biuro i firmę tutaj, wciąż jeszcze miałem zobowiązania w Wielkiej Brytanii. iedy on był bardziej zaangażowany w pracy w Anglii, żona już urządzała ich w Polsce. Otworzyła zakład fotograficzny i to właśnie w nim, od klienta, który przyszedł na sesję zdjęciową, dowiedziała się o możliwości wsparcia startupów z Funduszy Europejskich. Projekt nazywał się Platforma Startowa: TechnoparkBiznesHub, a jego realizacją na Podkarpaciu zajmowała się Rzeszowska Agencja Rozwoju Regionalnego. Pomysł na biznes Jakuba Kocója spodobał się ekspertom i Cadway Automotive najpierw zyskał pomoc w dopracowaniu pomysłu na biznes, a potem wygrał konkurs na bezzwrotną dotację z Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości. – Jeszcze zanim dowiedziałem się o platformie startowej, miałem plan działania na samodzielny start z biznesem, ale to dofinansowanie bardzo mi pomogło – przyznaje. – Program zmusił mnie do usystematyzowania całego planu, opracowania harmonogramu działań, a otrzymane pieniądze w całości zainwestowałem w sprzęt komputerowy i oprogramowanie. Od początku starannie budowałem także zespół i dziś pracują w nim zarówno osoby z wieloletnim doświadczeniem w branży, jak i młodzi kreatywni konstruktorzy. Praca inżynierów motoryzacyjnych z Cadway Automotive koncentruje się na rozwoju elementów konstrukcji pojazdów samochodowych. Oferta firmy skierowana jest do producentów pojazdów oraz ich dostawców poszukujących wsparcia technicznego w zakresie projektowania i prototypowania. Firma początkowo opierała się na kontraktach z Brytyjczykami. Ale stopniowo rozszerzała działalność na inne kraje, realizując skomplikowane projekty dla najbardziej wymagających producentów pojazdów w Europie. To dlatego dziś patrzy na sytuację polityczną w Unii Europejskiej bez paniki, chociaż brexit wiele może zmienić w obrotach między polskimi firmami a brytyjskimi. – Nie wiemy, co nastąpi. Czy będzie „twardy”, czy „miękki” brexit. Czy może go nie będzie? Jak długo będzie trwał okres przejściowy. Najgorszy wariant to „twardy” brexit i przywrócenie ceł. Moja firma już nie tylko projektuje, ale również dostarcza elementy. Jeśli cło nie będzie na rozsądnym poziomie, po prostu nas skrzywdzi, bo przestaniemy być konkurencyjni cenowo – stwierdza szef Cadway Automotive. – Wszystko to jednak są domysły. Wykonaliśmy, oczywiście, analizę ryzyk, przygotowaliśmy różne scenariusze, ale sytuacja szybko się zmienia i pozostaje duża niepewność. atrudniając kilkadziesiąt osób, trudno jednak pozostawiać przyszłość firmy losowi. Cadway szykuje się zatem na ewentualne utrudnienia we współpracy z Wyspami. – Nie zaciągamy żadnych kredytów ani zobowiązań, które stałyby się problemowe w przypadku spadku portfela zamówień. Jesteśmy przygotowani finansowo na różne scenariusze na wypadek zmniejszenia się liczby projektów. Zdobywamy natomiast nowe zlecenia na innych rynkach i dzięki temu myślimy raczej o zwiększaniu zatrud-

K

Z

nienia niż cięciu kosztów osobowych. Jedyne, co nam przeszkadza, to niepewność związana z brexitem i niemożność nakreślenia jednej strategii. Brexit nie będzie oddziaływał tylko na kontakty z Wielką Brytanią, ale na stosunki gospodarcze w całej Europie, a nawet globalnie. Wszyscy trwają w oczekiwaniu, co się stanie. Firmy brytyjskie mają bardzo wielu dostawców w Polsce, Niemczech. Ponieważ w branży automotive wszystko jest powiązane, działa tu efekt domina.

Rozwój przede wszystkim

D

ziś działalność Cadway Automotive koncentruje się na Europie i Azji. Ale kontrakty w Ameryce także są w zasięgu możliwości tej młodej firmy, która od początku intensywnie inwestowała w rozwój. W krótkim czasie Cadway Automotive otrzymało certyfikaty jakości ISO 9001, ISO 14001 oraz ISO 27001, przechodząc proces wdrożenia systemu zarządzania przedsiębiorstwem, zarządzania jakością oferowanych usług, zarządzania środowiskowego oraz bezpiecznego przechowywania danych. – Już nie tylko projektujemy, ale świadczymy coraz bardziej kompleksowe usługi. Budujemy sieć lokalnych poddostawców, którzy z powodzeniem realizują dla nas duże zamówienia – podkarpackie firmy wykonują zaprojektowane przez nas oprzyrządowanie i różne elementy. Mamy do nich pełne zaufanie. To doświadczone firmy, które produkują od lat dla lotnictwa. Dołączyliśmy także do Polskiej Grupy Motoryzacyjnej, zrzeszającej firmy zajmujące się produkcją seryjną i części zamiennych dla branży motoryzacyjnej. Z nimi również współpracujemy – podkreśla Jakub Kocój. Cadway Automotive pracuje także nad rozwojem własnej produkcji. Inwestuje w przemysłowy druk 3d. Przymierza się do zakupu maszyn. W planach jest również budowa siedziby firmy. Na razie działa w Inkubatorze Technologicznym, ale celem są własne biura i hale produkcyjne. Gdzie będzie jego firma, gdy wszyscy już przesiądziemy się na samochody elektryczne? Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z marzeniami, to w nowej siedzibie, z jeszcze większym zespołem inżynierów zajętych projektowaniem kolejnych aut przyszłości. Czy wtedy Jakub Kocój powie, że jest człowiekiem sukcesu, bo dziś przed takim określeniem zdecydowanie się broni. – Dopiero rozwijam firmę – stwierdza. – W branży automotive nie istnieje pojęcie stabilności. Jest bardzo wrażliwa na kryzysy gospodarcze, możliwości konsumentów. Za wcześnie na chwalenie się sukcesem. Prowadzenie firmy to ciągła walka. Kiedy stwierdzi, że osiągnął sukces? – Nigdy – śmieje się. – Ciągły rozwój, coraz wyższy pułap – to moje cele. Kiedy buduje się firmę, trzeba być upartym. Sukces to bardzo długa seria porażek, poprzedzających powodzenie. Nie wolno się zrażać. Trzeba przyzwyczaić się do tego, że co chwilę pojawiają się nowe wyzwania i problemy, które trzeba rozwiązywać. Dlatego warto otaczać się wartościowymi ludźmi, którzy pomagają w takich sytuacjach, i nie bać się lepszych od siebie. 

Więcej informacji i fotografii na portalu www.biznesistyl.pl


VIP tylko pyta

Od 15 lat bez kompleksów wchodzimy na europejskie salony Z Elżbietą Łukacijewską, posłanką Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Aneta Gieroń

Fotografia Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Pamięta Pani, jak wyglądał 1 maja 2004 roku? Elżbieta Łukacijewska: Doskonale pamiętam ten dzień, bo z utęsknieniem na niego czekałam, podobnie jak większość Polaków. Wspólnie z mężem i przyjaciółmi cieszyłam się ze szczęśliwego finału referendum i wejścia Polski do Unii Europejskiej. To było jeszcze w Cisnej, zanim przeprowadziłam się z rodziną do Dołżycy. Wspaniały czas, duma, że jesteśmy częścią zachodniej, nie wschodniej cywilizacji, co było i jest dla mnie bardzo ważne. Jak zawsze był to też czas spędzony z najbliższymi – wszystkie najważniejsze wydarzenia dla Polski staramy się spędzać w gronie bliskich i przyjaciół. Pomyślała Pani wtedy, by w przyszłości być częścią tego brukselskiego świata? Nie, absolutnie nie (śmiech). Ja, wychowana w niewielkiej Godowej k. Strzyżowa, potem mieszkanka Bieszczadów, przeszłam niełatwą drogę do miejsca, gdzie jestem dzisiaj. I zawsze będę wdzięczna losowi oraz wyborcom za możliwość bycia wójtem Cisnej, przez trzy kadencje posłem, w końcu europosłem. To więcej, niż kiedykolwiek marzyłam.

28

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Przed wejściem Polski do Unii Europejskiej zaledwie od 3 lat była Pani w polityce ogólnopolskiej – w 2001 roku po raz pierwszy została Pani posłem. le dla mnie to był bardzo intensywny czas. Przed referendum akcesyjnym od rana do nocy jeździłam po Podkarpaciu i namawiałam, by zagłosować na „tak” dla naszego wejścia do Unii Europejskiej. Już wtedy uważałam, że to najlepsza szansa dla Polaków i Polski, choć nieufności było sporo. Ludzie obawiali się, że zaginie ich kultura, tradycja, wiara. Trzeba było wielu spotkań i rozmów, by przekonać, że po wejściu do Unii Europejskiej lokalne społeczności nie stracą, a jeszcze zyskają unijne pieniądze na rozwój i promocję; także swojej kultury. Podobnie było z katolicyzmem, musiałam żarliwie zapewniać, że nikt nikomu nie zabroni wiary przodków, że w Unii tolerancja jest największą wartością. Jak pokazały kolejne lata po wstąpieniu Polski do Unii Europejskiej, Kościół stał się ważnym beneficjentem unijnych dotacji, a wiele zabytków kultury, także sakralnej, zostało uratowanych i odremontowanych dzięki unijnym pieniądzom. W tym roku mija 15 lat Polski w Unii Europejskiej. Jak

A


Elżbieta Łukacijewska, od dwóch kadencji posłanka Platformy Obywatelskiej do Parlamentu Europejskiego. W latach 1998–2001 wójt gminy Cisna. Gdy powstawała Platforma Obywatelska, tworzyła jej struktury na Podkarpaciu. Od 2001 do 2009 roku przez trzy kadencje zasiadała w polskim Sejmie.

przez te lata zmieniliśmy się jako kraj i jak zmienili się Polacy? ystarczy spojrzeć dookoła, żeby zobaczyć, jak Polska wypiękniała, ile ważnych dla naszego życia i rozwoju inwestycji zrealizowano w Polsce i na Podkarpaciu. W Polakach dostrzegam dumę i zmianę mentalności. Przez tych 15 lat wielu Polaków uwierzyło w swoje możliwości, otworzyło głowy i bez kompleksów odnalazło się na europejskim rynku. Prawdziwą rewolucją okazało się zniesienie granic. Na lotniskach i przejściach granicznych nie byliśmy już odsyłani do kolejki dla mieszkańców spoza Unii Europejskiej – staliśmy się pełnoprawnymi obywatelami Europy. To była ogromna radość podróżować samochodem po starym kontynencie i bez przeszkód wjeżdżać do kolejnych krajów. Dziś już się do tego przyzwyczailiśmy, ale jeszcze kilkanaście lat temu była to nieprawdopodobna zmiana cywilizacyjna – nikt nas nie zatrzymywał na granicach i nie poddawał, często upokarzającym, kontrolom.

W

Zmieniło się też Podkarpacie. Warto porównać zdjęcia Rzeszowa, ale też innych miejscowości w naszym regionie sprzed 2004 roku i obecnie. Dzięki unijnym pieniądzom udało się dużo zbudować i wyremontować, poprawiła się jakość wody, powstały nowe oczyszczalnie ścieków, kanalizacje, rozbudowano infrastrukturę drogową i wiele innych. Te zmiany, częściej niż my sami, dostrzegają osoby, które po dłuższej nieobecności przyjeżdżają do Rzeszowa i na Podkarpacie. Nie mogą uwierzyć, jak wiele miejsc wypiękniało, jak nauczyliśmy się dbać o przestrzeń, która nas otacza. I chyba nikt nie ma wątpliwości, że wszystkim nam żyje się lepiej, choć na pewno nie wszyscy bogacili się równie szybko i po równo. Wejście Polski do Unii Europejskiej otworzyło też przed nami legalny rynek pracy w Unii. Z perspektywy lat okazało się to błogosławieństwem czy przekleństwem? Bo drenażu mózgów z Polski na pewno nie udało się zatrzymać. 

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

29


VIP tylko pyta

Z

awsze będę zwolenniczką możliwości swobodnego przemieszczania się i podróżowania – możliwość nauki, pracy w innym kraju jest niezwykle cenna i rozwijająca. Ludzie mają szanse podpatrywać najlepsze rozwiązania, innowacje, a przede wszystkim inwestować we własny rozwój. Nawet takie drobnostki, jak pięknie przystrzyżone trawniki przy polskich domach, zadbane ogródki z donicami kwiatów, to efekt naszych obserwacji innych europejskich krajów, gdzie ta estetyka od dawna jest ważna. Dla wielu możliwość legalnej pracy w krajach Unii była życiową szansą nie tylko na podniesienie kwalifikacji, ale przede wszystkim na poprawienie standardu życia swojej rodziny. A drenaż mózgów? Takie niebezpieczeństwo zawsze istnieje, ale to od roztropności kolejnych rządów zależało i zależy, jak działać, by zachęcić Polaków do powrotów. Tym bardziej, że odwrócenie drenażu mózgów jest możliwe pod warunkiem, że ma się do zaoferowania atrakcyjną, także finansowo, pracę, albo takie rozwiązania gospodarcze, które sprzyjają przedsiębiorczości i zachęcają powracających z zagranicy do zakładania własnych biznesów. To, co mnie dziś niepokoi w kontekście wyjazdu z Polski młodych ludzi, to problemy z zagwarantowaniem opieki coraz szybciej starzejącemu się społeczeństwu oraz dostęp do opieki zdrowotnej. Te bolączki będą się pogłębiać. Gdyby miała Pani wskazać, co okazało się najcenniejszą inwestycją z unijnych pieniędzy na Podkarpaciu, to co by Pani wymieniła? Na pewno autostradę A4, co przed Podkarpaciem jeszcze szerzej otworzyło rynki europejskie. Wielkie pieniądze zostały zainwestowane w odnowę i budowę zabytków sakralnych, historycznych i turystycznych, co przynosi wielkie korzyści. I rzecz równie ważna – wsparcie dla innowacyjnych rozwiązań w biznesie. W sposób nieprawdopodobny rozwinęła się Dolina Lotnicza, strefy ekonomiczne w Mielcu i Jasionce oraz wiele innych przedsiębiorstw produkcyjnych. Nie można też nie zauważyć, jak rozbudowały się uczelnie wyższe, zwłaszcza Uniwersytet Rzeszowski i Politechnika Rzeszowska, które oprócz inwestycji w nowe budynki, dzięki unijnym pieniądzom mogły też zakupić nowoczesny sprzęt do badań. Jestem związana z Bieszczadami, do dziś mieszkam w Dołżycy i nie mogę nie wymienić branży turystycznej, która również skorzystała na wejściu Polski do Unii Europejskiej. Powstało wiele nowych hoteli, pensjonatów, atrakcji dla samych turystów. Może tylko szkoda, że zbyt wiele pieniędzy unijnych poszło na „projekty miękkie”, kosztem infrastruktury, i do dziś Rzeszów nie ma szybkiej kolei do Warszawy, ani S19 przez całe województwo. ostatnich latach wokół drogi ekspresowej S19 narosło sporo różnych informacji, nie zawsze prawdziwych. Sama Via Carpathia została wpisana na listę dróg do dofinansowania za czasów koalicji PO-PSL, wcześniej rządził PiS w latach 2005–2007 i tego nie zrobił. W 2006 roku w Łańcucie z inicjatywy śp. Lecha Kaczyńskiego odbyła się międzynarodowa konferencja „Jedna droga – cztery kraje”, gdzie podpisano Deklarację Łańcucką w sprawie rozszerzenia Transeuropejskiej Sieci Transportowej poprzez utworzenie najkrótszego szlaku drogowego na osi Północ-Południe łączącego Litwę, Polskę, Słowację i Węgry.

W

30

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Z podpisania deklaracji niewiele wynika. Można właściwie codziennie się spotykać i podpisywać dokumenty deklaratywne, których wartość jest wątpliwa. Najważniejsze jest zagwarantowanie źródeł finansowania każdej inwestycji. Dlatego tak istotne było wpisanie tej drogi na listę indykatywną do dofinansowania w Unii Europejskiej. Powiedzmy sobie szczerze: to poprzedni rząd zadbał o finanse, dokumentację i rozpoczął budowę tej drogi, a PiS kończy odcinki, które wtedy zaczęliśmy, zaś nowe odcinki i całość inwestycji będą gotowe najwcześniej około 2025 roku. To pokazuje, że tego typu inwestycji nie robi się w ciągu kilku lat, ale obietnice nic nie kosztują i nie każdy wyborca głębiej analizuje fakty. Natomiast rzeczywiście, w ostatnich latach wokół Via Carpathia zorganizowano wiele konferencji prasowych i stąd może popularność zagadnienia. Gdyby liczba konferencji, które odbyły się na ten temat, przełożyła się na szybkość jej budowania, S19 na Podkarpaciu powinna być już skończona. Sedno sprawy jest zaś takie, że to nie jest łatwa i tania inwestycja, ale nieważne, z jakiej jesteśmy opcji politycznej – wszystkim zależy na jak najszybszym powstaniu wszystkich odcinków S19 na Podkarpaciu. Infrastruktura to krwiobieg gwarantujący rozwój regionu. Ważna jest budowa każdej obwodnicy i każdej drogi. Wracając do samej kolei, były bardzo duże pieniądze unijne na inwestycje w ten sektor, które zostały przesunięte, bo spółki kolejowe nie były przygotowane do wydania tak olbrzymich pieniędzy; ze względu na cały proces przygotowania projektów, pozwoleń, uzgodnień etc. Wszystkie duże inwestycje drogowe i kolejowe, to są lata przygotowań, dokumentacji, realizacji i nic nie dzieje się tak, że ktoś przychodzi i w rok albo dwa jest w stanie zagwarantować prawdziwą rewolucję na torach lub drogach. Nie ma jednak wątpliwości, że akcenty w wydawaniu pieniędzy w poprzedniej perspektywie można było ustawić inaczej.

Zawsze można powiedzieć, że coś można było zrobić lepiej. Pieniądze z lat 2007–2013 to były pierwsze tak duże środki unijne, jakie spłynęły do Polski i wszyscy uczyliśmy się poniekąd na własnych błędach. Tych nie uniknął też samorząd województwa podkarpackiego, który również mógł inaczej akcentować przyznawanie unijnych dopłat.

Gdy dziś patrzy Pani na Rzeszów i Podkarpacie, żałuje Pani, że czegoś nie udało się w ciągu tych 15 lat zrealizować? Na pewno bardzo żałuję, że nie ma szybkiego połączenia kolejowego z Rzeszowa do Warszawy. Trochę też szkoda, że nie udało się odzyskać zamku Lubomirskich, który mógłby się stać kulturalną wizytówką stolicy Podkarpacia i że tak mało firm zakładają młodzi ludzie z naszego regionu.


VIP tylko pyta 15 lat Polski w Unii Europejskiej dla Pani oznacza 10 lat spędzonych w Brukseli i Strasburgu. Od 2009 roku, w kolejnych dwóch kadencjach z listy Platformy Obywatelskiej zdobywała Pani mandat europosłanki z Podkarpacia. Jak Pani zapamiętała ten czas? Brukseli pracuje się zupełnie inaczej niż w Polsce. Po pierwsze, jesteśmy 20 dni w miesiącu poza polskim domem, więc na pewno brakuje mi spotkań z ludźmi na Podkarpaciu. Wspaniałym doświadczeniem jest natomiast możliwość obcowania na co dzień z wieloma znakomitymi i bardzo znanymi politykami europejskimi, byłymi premierami i ministrami, a co najważniejsze, atmosfera polityczna w Brukseli jest kompletnie inna od tej w Polsce. Europosłowie nie muszą się ze sobą zgadzać, ale na pewno się szanują, a tamtejsza atmosfera jest dużo lepsza niż w polskim Sejmie. Nie ma mowy o agresji, czy chamskim zachowaniu, jakie nierzadko obserwujemy wśród polskich polityków na Wiejskiej. Dostrzegam nawet, że niektórzy polscy europosłowie, którzy w krajowych mediach zachowują się niegrzecznie, będąc w Brukseli stają się zupełnie innymi ludźmi, miłymi, uprzejmymi i kulturalnymi. Polskie społeczeństwo bardzo by się zdziwiło, widząc wielu polityków z pierwszych stron gazet, którzy w Brukseli normalnieją. Buta i kłótliwość wraca wraz z powrotem na polskie podwórko. Co było najtrudniejsze, kiedy w 2009 roku debiutowała Pani jako europoseł? Bariera językowa, ale tę na szczęście dość szybko udało się przełamać. W pierwszych miesiącach był też ogromny stres, by każde wystąpienie było merytoryczne, by nie narazić się na krytykę, czy nawet śmieszność. Patrząc na innych europosłów z krajów starej „piętnastki”, którzy w Parlamencie Europejskim zasiadali od dawna, czuło się też onieśmielenie. Samą Brukselę i Strasburg trudno było oswoić? ie. Ja od zawsze byłam ciekawa ludzi i świata, w dodatku znakomicie czuję się w towarzystwie innych. To pewnie jeden z powodów, dla którego z podkarpackiej wsi w Bieszczadach odważyłam się przed laty walczyć o miejsce w polskim Sejmie, a potem w Parlamencie Europejskim w Brukseli. Dziś znakomicie czuję się w obu tych miastach. Strasburg jest uroczy, spokojny i przyjazny. W Brukseli czuje się już wielką politykę i tygiel wielu narodowości. W Brukseli są też znakomite warunki do pracy, zaś w Starsburgu trochę koczowanie na walizkach. To, co łączy oba te miejsca, to nieprawdopodobnie otwarci i sympatyczni mieszkańcy. Ponad 120 stażystów, których miałam w ciągu tych 10 lat, oraz około 1500 gości, jakich do siebie zaprosiłam, też miało szansę się o tym przekonać. Inna kultura, religia, orientacja seksualna, tam w żaden sposób nikogo nie dyskryminuje. Tegoroczne wybory do PE są dla Pani przełomowe. Po pierwsze, weszła Pani w dorosłość w byciu posłem – od 18 lat w parlamencie polskim albo europejskim. Po drugie, to mogą być najtrudniejsze wybory w całej politycznej karierze. W 2009 roku z drugiego miejsca zdobyła Pani mandat europosła, wygrywając z Marianem Krzaklewskim. W 2014 roku startowała Pani z jedynki, ale we wszystkich sondażach Platforma Obywatelska na

W

N

Podkarpaciu nie miała szans na mandat, a mimo to do PE Pani weszła. W tym roku startuje Pani z 10. miejsca, po mocnych przepychankach wewnątrz samej Koalicji Europejskiej, która na jedynkę wystawiła osobę spoza Podkarpacia, Czesława Siekierskiego z PSL, a na dwójkę Pani partyjną koleżankę z regionu, Krystynę Skowrońską. Do wszystkich wyborów podchodzę z pokorą i ufam wyborcom. Oczywiście, miejsce jest istotne, bo albo łechce nasze osiągnięcia, albo deprecjonuje to, co robimy. I nie ukrywam, że najgorzej człowiek się czuje, jak dostaje po głowie od swoich, z własnego obozu politycznego. Siódme miejsce na liście, jakie Pani zaproponowano w pierwszej wersji listy Koalicji Europejskiej z Podkarpacia, musiało zaboleć. ak naprawdę irytowało, bo bardzo ciężko pracowałam na rzecz Podkarpacia i Polski. I raczej nie kandydowałabym z siódmego miejsca. Dzięki wsparciu mieszkańców Podkarpacia, przyjaciół i znajomych zdecydowałam się walczyć i o zmianę miejsca na liście, i o szacunek dla moich wyborców, bo to oni decydują o zwycięstwie. Mandat zdobywa ta osoba, która otrzyma najwięcej głosów. Była myśl: kończę z polityką…

T

Praca z ludźmi i dla ludzi od zawsze daje mi radość. Nigdy nie zapomnę, jak w Brukseli gościłam 80-latka spod Jasła, który idąc ze mną pod rękę w stolicy Belgii, był tak wzruszony i szczęśliwy, bo to była jego pierwsza w życiu podróż za granicę. Dla takich momentów warto być w polityce i warto walczyć do końca. Poza tym dla wielu ludzi z małych miejscowości mogę być przykładem, że nie jest ważne, iż ktoś urodził się w ubogiej, wielodzietnej rodzinie, z dala od dużych miast, jak to było w moim przypadku, bo mimo wszystko można, dzięki ciężkiej pracy, zrealizować swoje marzenia. Oczywiście nikt nigdy nie powiedział, że w życiu będzie tylko łatwo i przyjemnie, czasem „dostaje się też w zęby”.

Wyobraża sobie Pani życie poza polityką? Osoba, która nie wyobraża sobie takiego scenariusza, już na starcie ma duży problem. Wszystko kiedyś się kończy, a my, politycy, zależymy od wyborców. Mam więc w sobie pokorę, ale też świadomość, że nic nie trwa wiecznie. Moim scenariuszem na dziś są wybory do Parlamentu Europejskiego 26 maja i walka o mandat. A co dalej? Zobaczymy 27 maja. 

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

31


VIP tylko pyta

Z Unii

otrzymaliśmy nie tylko zastrzyk gotówki, ale też entuzjazm i dobre praktyki Z Tomaszem Porębą, posłem Prawa i Sprawiedliwości do Parlamentu Europejskiego, rozmawia Aneta Gieroń

Fotografia Tadeusz Poźniak

Aneta Gieroń: Przed Panem bodaj najnudniejsza kampania wyborcza w całej politycznej karierze. Według wszystkich sondaży, akurat Pan może być pewny mandatu europosła z Podkarpacia. W porównaniu do roku 2009, kiedy do Parlamentu Europejskiego startował Pan po raz pierwszy i był jeszcze słabo znany na Podkarpaciu, a potem w 2014 roku, kiedy o głosy z północnej części Podkarpacia zabiegał Pan z bardzo popularnym Stanisławem Ożogiem, też z PiS-u, tegoroczne wybory zdają się być najłatwiejsze. Nie boi się Pan, że to może uśpić czujność? Tomasz Poręba: Dla mnie każda kampania wyborcza jest ważna. I wszystkie kampanie oraz lata, które spędziłem w Parlamencie Europejskim, mają logiczny ciąg, jeśli chodzi o podejmowane przeze mnie inicjatywy. W 2009 roku powiedziałem po raz pierwszy, w co nikt do końca nie wierzył, że droga S19 może powstać i od tego czasu, zarówno moją pierwszą kadencję w PE, jak i drugą, skoncentrowałem na promocji tego projektu. Początkowo komisarze unijni, z którymi rozmawiałem, oraz liczni europosłowie, nawet nie wiedzieli, co to jest Via Carpathia – tak było mniej więcej do 2011 roku. Kolejne lata wiążą się z konsekwent-

32

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

ną pracą, konferencjami, spotkaniami i nieustępliwością, bo w międzyczasie były plany, by tej drogi nie budować, aż udało się doprowadzić do tego, że w 2016 roku Parlament Europejski przyjął mój raport o dostępności komunikacyjnej Europy Środowo-Wschodniej poparty przez blisko 600 europosłów. Via Carpathia została wskazana jako główny szlak komunikacyjny we wschodniej części Unii Europejskiej. W 2019 roku w Strasburgu, po ciężkich bojach w Komisji i w Radzie, Parlament Europejski przyjął raport, gdzie udało się włączyć transgraniczne odcinki Via Carpathii, jak chociażby te pomiędzy Rzeszowem, Barwinkiem i Koszycami, do finansowania w ramach europejskiego programu „Łącząc Europę”. To jest właśnie 10 lat mojej pracy. Jeśli mieszkańcy Podkarpacia ponownie obdarzą mnie zaufaniem 26 maja, chciałbym kontynuować działania na rzecz tego strategicznego szlaku komunikacyjnego z punktu widzenia naszego regionu i Polski. To oznacza, że w 2026 roku droga S19 z Rzeszowa do Barwinka powinna być gotowa. Takie są plany – w pierwszej kolejności przejedziemy z Rzeszowa do Lublina w 2021 roku, natomiast z Rzeszowa do Bar-


Tomasz Poręba, historyk i politolog, od 2009 roku poseł PiS do Parlamentu Europejskiego. W 2014 stanął na czele konserwatywnego europejskiego think tanku New Direction. W 2018 i 2019 roku szef sztabu wyborczego Prawa i Sprawiedliwości w wyborach samorządowych i do Parlamentu Europejskiego.

winka w 2026 roku. Zgodnie z harmonogramem prac, środki na tę drogę są zabezpieczone. W ciągu najbliższych lat S19 będzie przechodzić przez całe Podkarpacie. To się jeszcze kilka lat temu nikomu nie śniło. Nadchodzące lata to nie tylko budowa odcinków S19 na Podkarpaciu, ale też pointa długofalowego projektu, czyli wpisanie drogi Via Carpathia na całej długości do Transeuropejskiej Sieci Transportowej TEN-T. Dlatego nie ma mowy, by najbliższa kampania była nudna. Przed nami jeszcze wiele pracy, by przejazd S19 na całej jej podkarpackiej części był możliwy, a to tylko element większego planu, jakim jest budowa szlaku od Litwy aż po Grecję – to jest cel mojego politycznego życia. Jako szef ogólnopolskiej kampanii najpierw w wyborach samorządowych, a teraz w wyborach europejskich, dużą politykę mam Warszawie. W regionie koncentruję się na projektach, które mają służyć Podkarpaciu. Ma Pan też ambicje, by w ewentualnej kolejnej kadencji w Parlamencie Europejskim zostać komisarzem unijnym? Pana nazwisko pada obok nazwiska m.in. Adama Bielana,

pod warunkiem, że PiS wygra jesienne wybory do polskiego parlamentu. ie mam takich planów, ani takich ambicji. Moim priorytetem jest dokończenie projektów związanych z Via Carpathia, chciałbym też sfinalizować modernizację polskiej kolei, także na Podkarpaciu. Zależy mi na przywróceniu produkcji w zakładach taboru kolejowego w Gniewczynie i ważne są inwestycje w podkarpacki sport. W ostatnich latach udało się ściągnąć prawie 251 mln zł na inwestycje sportowe na Podkarpaciu. Nie rezygnuję z promocji naszej kultury, tradycji i ludzi. W ciągu 10 lat prawie 200 młodych ludzi było w moich biurach na stażach. Setki, a właściwie tysiące osób gościłem u siebie w Brukseli w ramach wycieczek i spotkań dla mieszkańców z Podkarpacia. Promowałem Muzeum Beksińskiego w Sanoku, Muzeum im. Rodziny Ulmów w Markowej, filmy o Ignacym Łukasiewiczu i pobycie Prymasa Wyszyńskiego w Komańczy, podkarpackich przedsiębiorców i producentów żywności, a pomysłów na kolejne lata jest naprawdę dużo. 

N

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

33


VIP tylko pyta W 2009 roku zdobył Pan ponad 90 tys. głosów, w wyborach w 2014 roku było 114 tys. I tak jak w sporcie, jakie minimum zdobytych głosów zakłada Pan w najbliższych wyborach? Jestem bardzo ambitnym człowiekiem i rzeczywiście sport mnie tego nauczył, ale dla mnie cenny jest każdy głos. Każde wybory są oceną pracy polityka i jeśli tych głosów jest coraz więcej, to dla mnie sygnał, że to co robię, ma sens. Nie ukrywam, że będę szczęśliwy, jeśli uda mi się wygrać najbliższe wybory i ponownie będę mógł reprezentować mieszkańców Podkarpacia w Parlamencie Europejskim. Mam nadzieję, że mój sposób działania, jaki przyjąłem od początku swojej obecności w polityce, czyli nie awantury i eskalacja politycznych napięć, ale praca w kluczowych dla Podkarpacia obszarach, jest dobrze oceniany przez wyborców. Pamięta Pan, gdzie był 1 maja 2004 roku? Byłem w tym dniu z żoną na Rynku Głównym w Krakowie – to był wiec z okazji przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i radość była ogromna. Piękne wspomnienia, bardzo ważne, bo diametralnie odmieniły moje życie. W 2004 roku zaczął Pan pracę w Parlamencie Europejskim. Tuż po przystąpieniu Polski do Unii Europejskiej wyjechałem do Brukseli, gdzie byłem urzędnikiem, głównym doradcą grupy Unii na rzecz Europy Narodów w Komisji Spraw Zagranicznych i rzecznikiem prasowym grupy deputowanych PiS. To dało mi duże doświadczenie, zanim zostałem europosłem – wiedziałem, jak Parlament Europejski funkcjonuje na poziomie administracyjnym. Na przestrzeni tych 15 lat, odkąd Polska jest w Unii, jak zmieniła się Unia Europejska? ydaje mi się, że o wiele częściej dziś niż kiedyś Unia Europejska stosuje podwójne standardy, jeśli chodzi o różnego rodzaju polityki unijne, czy karanie krajów członkowskich. Zgoda Unii Europejskiej, wbrew wszelkim zapisom traktatowym, na budowę gazociągu Nord Stream, czy różna polityka pozwalająca w jednych państwach wspierać, a w innych nie, budowę stoczni czy przemysł motoryzacyjny, pokazuje, że ten wielki projekt, jakim jest Unia i który jest bardzo ważny z punktu widzenia interesów Polski, zaczyna ulegać przeformatowaniu w kierunku zwiększania dominacji największych członków Unii Europejskiej. Niemcy, Francja, Hiszpania i Włochy próbują bardzo mocno, pomijając solidarność i równość, wcielać w życie bardzo wiele rozwiązań nietraktatowych w Unii Europejskiej, co podważa zaufanie do samej Unii. O co toczy się dziś spór w Unii Europejskiej? To mocny spór o to, czy o przyszłości danego kraju, jego polityce społecznej, gospodarczej, kulturalnej, będzie decydował suwerennie wybierany rząd danego kraju i w demokratycznych wyborach wybrani parlamentarzyści, oczywiście, przy współpracy z Unią i Komisją Europejską, czy jednak te wszystkie rozwiązania, często niekonsultowane z rządami, będą narzucać unijni komisarze. Bardzo bym chciał, by Unia pozostała związkiem krajów suwerennie podejmujących decyzje w sprawach ważnych z punktu widzenia ich obywateli, a najważniejsze polityki: bezpieczeństwa energetycznego, rolnictwa, spójności czy transportu, były koordynowane przez Komisję Europejską.

W

34

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Gdyby miał Pan podsumować ostatnie 15 lat Polski w Unii Europejskiej, to jest to sukces, czy sukces z lekko gorzkim smakiem? Bardzo duży sukces. Otrzymaliśmy z Unii nie tylko ogromny zastrzyk gotówki, ale też entuzjazm i dobre praktyki, jak chociażby związane z funkcjonowaniem polskiego systemu bankowego, czy codziennego życia – jeden bilet kolejowy na całą Polskę. Obniżenie roamingu, czyli kosztów rozmów telefonicznych i przesyłu danych w krajach Unii Europejskiej, walka z podwójną jakością produktów, to wszystko zawdzięczamy naszej obecności w Unii, która cywilizacyjnie zrewolucjonizowała Polskę. Nie będę już nawet wspominał o rozwoju infrastrukturalnym: drogi, lotniska, bo to wszyscy widzimy i tego doświadczamy na co dzień. Ogromnie zmieniły się też polskie miasta. Swobodny przepływ towarów, usług, zniesienie granic, możliwość uczenia się i legalnej pracy w krajach Unii, to wszystko jest naszym udziałem od 15 lat i jest ogromnie ważne dla każdego z nas. Jak wejście Polski do Unii Europejskiej odmieniło samych Polaków? bniżyło nasz poziom kompleksów. Przestaliśmy się czuć obywatelami drugiej kategorii, co widzę też po swoich stażystach. Przyjeżdżają do mnie młodzi ludzie z Podkarpacia, znający języki obce, po dobrych szkołach, i gdy porównują się ze swoimi rówieśnikami z innych krajów unijnych są pewni siebie, wiedzą, czego chcą, i nie mają, a przede wszystkim nie muszą mieć kompleksów. To młode pokolenie ma największe możliwości skorzystania ze wszystkich dobrodziejstw naszego członkostwa w UE i ono jest też wizytówką naszego kraju w Europie. To równie ważne, jak twarde, czyli infrastrukturalne i gospodarcze korzyści naszej obecności w Unii. Mamy piękną kulturę, tradycję, mamy wielki potencjał, rozwijamy się gospodarczo i jeśli zwiększymy jeszcze naszą dostępność komunikacyjną, to uważam, że mamy znakomite perspektywy dalszego rozwoju. Jak Unia odmieniła Pana? Właściwe całe dorosłe życie spędził Pan w Brukseli i Strasburgu.

O

Gdy wyjeżdżałem do Parlamentu Europejskiego, miałem 30 lat i byłem na drodze, którą zaplanowałem sobie dużo wcześniej, będąc jeszcze na studiach. Już wtedy marzyłem i czułem, że moje życie będzie związane z Brukselą. Studiowałem historię i politologię, doskonale wiedziałem, że naszą naturalną drogą po 1989 roku będzie wstąpienie do Unii Europejskiej. I uparł się Pan na tę Brukselę właściwie już jako dwudziestolatek? Historia, politologia, podyplomowe studia europejskie na Uniwersytecie w Maastricht, to była naturalna i konsekwentna droga, bo czułem, że w Brukseli wcześniej czy później będą się decydować najważniejsze dla Polski sprawy. Wiedziałem, że będzie potrzebna duża grupa młodych Polaków, wykształ-


VIP tylko pyta conych, znających języki obce, do reprezentowania naszych interesów. Dlatego gdy w 2004 roku prezes Jarosław Kaczyński zaproponował mi start w wyborach do polskiego parlamentu w 2005 roku, choć był to zaszczyt, poprosiłem, bym mógł uczyć się i rozwijać w Brukseli. Wtedy wszyscy patrzyli na mnie jak na dziwaka, ale te 5 lat, które spędziłem jako urzędnik w Brukseli, dało mi więcej niż jakikolwiek uniwersytet. I gdyby nie to, że od początku inwestowałem w rozwój swojej wiedzy o Europie, naukę języków obcych, zdobywanie praktycznego doświadczenia, w 2009 roku nie czułbym się gotowy, by zabiegać o mandat europosła. Bruksela, Strasburg to był kolorowy, niedostępny świat dla kogoś, kto przyjechał z polskiej prowincji, bo pochodzi Pan z Grybowa, Pańska żona z Mielca, a studiował Pan w Krakowie.

Sport wiele mnie nauczył. Rywalizacja i ambicje były w moim życiu zawsze, dlatego przyjeżdżając do Brukseli nie miałem kompleksów. Dziś jestem zbudowany ze wszystkich doświadczeń z ostatnich kilkunastu lat i trudno byłoby mnie zaskoczyć czy oszukać w jakiejkolwiek tematyce unijno-europejskiej. Dzięki tym 15 latom spędzonym w Brukseli mam wiele kontaktów wśród obecnych i byłych komisarzy unijnych, wśród europosłów oraz polityków z różnych europejskich frakcji. Nabrałem też większego dystansu do wszystkiego, co dzieje się zarówno w Europie, jak i w Polsce. I gdybym miał te 10 lat bycia europosłem podsumować jednym słowem, powiedziałbym: doświadczenie. Tym bardziej przykro, gdy słyszymy, jak Krystyna Pawłowicz mówi na flagę europejską „szmata”, a była już premier Beata Szydło z konferencji prasowych usuwa unijne flagi, pozostawiając tylko biało-czerwone? Jestem przeciwnikiem agresywnego języka w polityce. Wolę koncentrować się na projektach ważnych dla Polski i Podkarpacia. I – Pana zdaniem – co było najważniejsze dla Podkarpacia w ostatnich 15 latach, odkąd weszliśmy do Unii Europejskiej? ych obszarów jest naprawdę wiele. Wystarczy przypomnieć, jak w 2009 roku wyglądało lotnisko w Jasionce i jak wygląda ono dzisiaj. Autostrada A4, kolejne odcinki S19, rozwój regionu w samorządach. Uwolniony został potencjał naszego województwa: innowacyjność, Dolina Lotnicza, strefy ekonomiczne. I jeśli to połączymy z naturalnym bogactwem krajobrazu, kulturą, dziedzictwem i historią, poprawimy dostępność komunikacyjną, otrzymamy bardzo interesujący region, który ma szansę być jednym z najatrakcyjniej-

T

szych w tej części Europy. Jesteśmy idealnym miejscem jako baza do współpracy z Ukrainą i na Wschód. Jeśli dodam jeszcze, jak wypiękniał region, to nie sposób nie zauważyć, jak na lepsze zmienił się obraz Podkarpacia przez ostatnich 15 lat. A niedosyt? Na pewno nie wydałbym tak dużych unijnych pieniędzy na estetyzację miast: modernizację rynków, budowanie fontann i brukowanie starówek. Więcej pieniędzy należało przeznaczyć na infrastrukturę drogową oraz innowacyjność, nowe technologie i nowe miejsca pracy. Kolejna perspektywa, po 2021 roku, na pewno nie zapewni nam już tak gigantycznego dopływu gotówki z unijnej kasy, jak to było w ostatnich kilkunastu latach. Pańskim zdaniem, polska gospodarka jest już na tyle konkurencyjna i innowacyjna, że nie czeka nas potężne załamanie gospodarcze już za kilka lat? amy sobie radę. Nowa perspektywa największy nacisk chce kłaść na innowacyjność, ochronę środowiska i rozwój kolei – jako Podkarpacie mamy szansę aktywnie i skutecznie partycypować w tych projektach. Wydaje mi się, że połączenie nowych technologii z przemyślaną wizją rozwoju województwa powinno zagwarantować nam dalszy rozwój. Warto też jeszcze mocniej promować region jako atrakcyjny turystycznie. XXI wiek jest wiekiem nauki. Zgadzam się, dlatego ogromne dotacje, z jakich skorzystały Uniwersytet Rzeszowski oraz Politechnika Rzeszowska, także na zakup najnowocześniejszego sprzętu, powinny sprzyjać rozwojowi nauki w regionie. Obecny rząd wspiera środowiska startupowe, więc trzeba tylko działać, ale wszyscy powinniśmy wysoko stawiać sobie poprzeczkę. Jak wysoko stawia sobie poprzeczkę PiS na Podkarpaciu w najbliższych wyborach do Parlamentu Europejskiego? Będą dwa czy trzy mandaty? To zależy od naszych wyborców i frekwencji w dniu wyborów. Jeśli będzie duża frekwencja, jeśli tłumnie ruszymy do urn, do czego zachęcam, jesteśmy w stanie utrzymać obecne trzy mandaty i byłoby to z dużą korzyścią dla regionu. Ile mandatów chce zdobyć PiS? Nie jestem w stanie tego przewidzieć; w mijającej kadencji były dwa. Pańscy partyjni koledzy mówią, że po obecnych wyborach liczą na wszystkie trzy dla PiS-u. Staram się być powściągliwy w opiniach. Musimy być bardzo pokorni, ale oczywiście taki wynik bardzo by mnie ucieszył. Decyzja leży w rękach wyborców. Ze swojej strony mogę zapewnić, że pracujemy i będziemy pracować na każdy głos. Jeśli będą dwa mandaty dla PiS-u, to konkretnie dla kogo? To decyzja wyborców i to oni zdecydują, kogo chcą widzieć w przyszłym parlamencie. O tym, kto konkretnie będzie reprezentował Podkarpacie w Parlamencie Europejskim, będzie można rozmawiać 27 maja. Chciałby Pan, by różnorodność płciowa wśród europarlamentarzystów z Podkarpacia została zachowana, czy przewiduje Pan, że w najbliższej kadencji mogą nas reprezentować sami mężczyźni? Na pewno chciałbym europarlamentarzystów z Podkarpacia, którzy koncentrują się przede wszystkim na solidnej i ciężkiej pracy dla regionu, a nie na podpisywaniu diet. 

D

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

35




Radosław

Fedaczyński:

Dla weterynarii zrezygnowałem z bycia rockmanem Centrum adopcyjne dla zwierząt bezdomnych, psia wioska, pogotowie dla niedźwiedzi, przedszkole bocianie i pierwsza szkoła latania dla ptaków… To wszystko wymyślił Radosław Fedaczyński, weterynarz z Przemyśla, który od 30 lat, najpierw jako dziecko wspólnie z ojcem, a od kilku lat samodzielnie, dba o zdrowie i bezpieczeństwo swoich zwierzaków. Dzięki jego interwencjom, w znanej i cenionej przemyskiej Lecznicy dla zwierząt Ada uratowano już ponad pół miliona pupili oraz 30 tys. chronionych i dzikich stworzeń.

Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak

38

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

L

ata 80. XX wieku. Kilkuletni Radek czeka na swojego ojca w fiacie 125 p. Wizyta Andrzeja Fedaczyńskiego u chorego zwierzęcia wydaje się chłopcu nieskończenie długa, a przecież nikt nie wzywa weterynarza do psa za dnia. Ludzie się wstydzą, bo leczyć powinno się krowy, konie i świnie – przynoszą dochód, dlatego zasługują na luksus odzyskanego zdrowia. W końcu budzi go trzask zamykających się drzwi. Późną nocą wracają do domu. Tak dorasta Radosław Fedaczyński. – Jako dziecko nie zdawałem sobie sprawy, że istnieje taki zawód jak weterynarz. Podpatrywałem jedynie ojca, który ratował chore zwierzęta hodowlane. Z czasem ludzie zaczęli przynosić do naszego mieszkania w bloku koty i psy. Pamiętam, jak trzymali małe pekińczyki za pazuchą i prosili o ratunek. Dopiero po latach zrozumiałem, że tato jest lekarzem weterynarii – wspomina Radosław Fedaczyński. Zwierzęta były obecne w jego życiu od zawsze. Opieki nad nimi, stawiania diagnozy i sposobów leczenia uczył się od ojca Andrzeja. Ten w latach 80. XX wieku wyjechał do Kopenhagi. Początkowo tylko po to, by wyrwać się z ponurego kraju, gdzie wszystkiego brakowało. Z czasem trafił do nowoczesnej, miejscowej kliniki weterynaryjnej, w której podpatrywał innowacyjne metody diagnozowania i leczenia. Zafascynował go tamtejszy sposób zajmowania się zwierzętami. W duńskiej placówce zaobserwował, jak dwóch policjantów przywiozło radiowozem ptaka znalezionego w parku ze złamanym skrzydłem. Zwierzę zostało przyjęte do kliniki, poddane diagnozie i leczeniu. To zrewolucjonizowało podejście Andrzeja Fedaczyńskiego do weterynarii. Te same zasady postanowił przenieść na polski, przemyski grunt. Pomógł mu w tym syn Radek, wtedy jeszcze nastolatek. 


Portret

Radosław Fedaczyński z Tigrą.

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

39


Portret – Uczyłem się wszystkiego od taty. Gdy był w Kopenhadze, przyjeżdżałem do niego kosić trawę przed kliniką. W ten sposób zarabiałem swoje pierwsze pieniądze oraz obserwowałem, jak leczy się zwierzęta. Jeszcze przed studiami weterynaryjnymi pomagałem odbierać porody u zwierząt, a nawet przeprowadzałem różne zabiegi i operacje. Był jednak moment, że marzyłem o muzyce. Kawałki Nirvany, Guns N’ Roses i Aerosmith wciąż brzmiały mi w głowie. Grałem nawet na gitarze, dawałem kameralne koncerty. Nauczyciele mówili, że mam potencjał. Dla weterynarii zrezygnowałem z bycia gwiazdą rocka – śmieje się weterynarz. Lecznica Ada

W

1990 roku w Przemyślu przy ul. Zamoyskiego 15 powstała ceniona w całej Polsce Lecznica dla zwierząt Ada. Początki placówki do najłatwiejszych nie należały. Zdarzało się, że Fedaczyńscy nie mogli zaopiekować się niektórymi zwierzętami, szczególnie gdy konieczna była zaawansowana operacja pupili. Brakowało specjalistycznego sprzętu. Ojciec Radka długo oszczędzał na potrzebne urządzenia, w tym 20-letni rentgen, sprowadzony z Niemiec. Ale jaka to była radość! W tamtych czasach nawet zdobycie strzykawek jednorazowych czy wenflonów graniczyło z cudem. Przez pierwszych 15 lat działalności Fedaczyńscy utrzymywali lecznicę z własnych pieniędzy. W 2004 roku, gdy Polska przystąpiła do Unii Europejskiej, dzięki dotacji zaczęli realizować nowe projekty pozwalające kompleksowo zaopiekować się zwierzętami. Powstał specjalistyczny szpital, gdzie mali pacjenci poddawani są diagnozie i leczeniu, oraz Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt Chronionych, w którym wracają do zdrowia kontuzjowane rysie, wilki czy zatrute przez rolników orły bieliki. Obecnie Lecznica dla zwierząt Ada posiada status kliniki. Chirurgia, stomatologia i okulistyka to tylko kilka z wielu form pomocy, jakich doświadczają tutaj chore zwierzaki. W przemyskim ośrodku mieszczą się nowoczesne sale operacyjne, wyposażone m.in. w cyfrowy rentgen i specjalistyczny endoskop, ambulatoria oraz laboratorium. O odpowiednią przestrzeń dla zwierząt dbają specjalnie wydzielone antresole, po których swobodnie przechadzają się bociany, psy i koty. Ojciec i syn wśród zwierząt Radosław Fedaczyński oraz jego Lecznica dla zwierząt Ada i Ośrodek Rehabilitacji Zwierząt Chronionych w Przemyślu są znani nie tylko na Podkarpaciu. Pomoc i schronienie znajdują tu także zwierzęta dzikie i chronione – nieplanowani pacjenci, którzy pojawiają się o każdej porze dnia i nocy. Fedaczyński leczył już wielbłąda, wygłodzoną niedźwiedzicę Przemisię, łosia, rysie, orły bieliki, jeże czy 3-gramową nosoryjówkę. Nie odmawia pomocy zwierzętom brudnym, bezdomnym, poturbowanym przez właścicieli i bestialsko skrzywdzonym. Przez ostatnich 30 lat w przemyskiej lecznicy razem z ojcem Andrzejem uratował prawie 540 tys. zwierząt domowych oraz 30 tys. chronionych i dzikich. Najliczniejszą grupą w zwierzęcej rodzinie Fedaczyńskich są bociany. W zimie jest ich prawie setka. Aby je wykarmić, każdego dnia potrzeba ok. 40 kilogramów mięsa z witaminami i dużą ilością białka.

40

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Bociany czują się w przemyskiej lecznicy na tyle bezpiecznie, że składają tam nawet jaja. Gdy młode zaczynają dorastać, Fedaczyński razem z dr. Jakubem Kotowiczem uczą je latać. W ten sposób powstało pierwsze w Polsce przedszkole dla bocianów, połączone ze szkółką latania. Weterynarze sprawdzają, czy loty młodych ptaków są proste, a skrzydła właściwie ułożone. – Czasami zastanawiam się, czy to, co robię, ma sens. Leczę jednego bociana, a w tym samym czasie w Polsce umiera kilkaset innych osobników. Uświadamiam sobie jednak, że to uwrażliwia innych ludzi. Pokazuje, że warto rozpocząć rehabilitację nawet jednego bociana… Przecież można go zawieźć do weterynarza i dać mu w prezencie drugie życie. Ludzie muszą wiedzieć, że złamane skrzydło da się wyleczyć, rana na łapie w końcu się zabliźni, a wypadająca sierść nie jest problemem nie do rozwiązania. Zależy mi, by najmłodsi też tak myśleli. Dlatego tłumaczę nauczycielom, aby nie zanudzali dzieci opowieściami o pantofelku, mitozie i mejozie, tylko porozmawiali, jak rozmnażają się sarny. Taką lekcję maluch zapamięta dłużej niż tę o rozwoju bakterii – opowiada. Zwierzęta też czują – nie bądźmy obojętni Na przestrzeni lat w przemyskiej lecznicy zwierząt nie ubywa, wręcz przeciwnie. Ludzie pozostawiają je przy bramie ośrodka, a jeszcze inni przywożą pupila na leczenie, przekonują, że oddadzą wszystkie pieniądze, aby uratować mu życie, a potem już się nie pojawiają. Nie mniejszym okrucieństwem, z którym spotyka się na co dzień Fedaczyński, jest zastawianie sideł w lesie. Te często przypominają narzędzia ze średniowiecznych sal tortur. Zwierzę, które w nie wpadnie, nie umiera, ale kona w potwornych mękach, próbując za wszelką cenę się wyswobodzić. Tak było w przypadku Foresta, psa, który odgryzł sobie dwie łapy. Przeżył tylko dlatego, że przez kilkanaście dni jadł śnieg. Młody lekarz weterynarii, Jakub Kotowicz, znalazł specjalistę, który stworzył dla niego specjalne protezy. Forest przeżył, chodzi i ma się dobrze. Niestety, nie wszystkie historie mają szczęśliwy finał. – Jakiś czas temu wezwała mnie na interwencję Straż Miejska. Staruszka z demencją zamknęła suczkę na balkonie na pierwszym piętrze kamienicy. Gdy przyszedłem w nocy do mieszkania, okazało się, że pies cały się rusza, a właściwie ruszają się białe robaki, które opanowały jego ciało. Zwierzę zamknięte na balkonie dogorywało w upale i własnych odchodach. Zabrałem je do lecznicy, ale nie dało się już nic zrobić. I trudno jest winić chorą staruszkę, która zapomniała, że ma psa, ale ogromnie boli obojętność ludzka. Do tego mieszkania przychodzili pracownicy MOPS-u i opiekunka środowiskowa, nawet ludzie z ulicy słyszeli skomlenie... Nikt nie zareagował! – wspomina. 2013 roku Radosław Fedaczyński założył centrum adopcyjne dla zwierząt bezdomnych. Trafiają tutaj psy i koty, na które po wyleczeniu nie zawsze czeka przyjazny dom. Są karmione, pielęgnowane i przygotowywane do spotkania z przyszłymi właścicielami. – Moja koleżanka adoptowała schorowanego 12-letniego psa ze schroniska o imieniu Żar. Podarowała mu tym samym najcenniejszą rzecz – uwagę i miłość. Leczyłem go, ale ostatecznie musiałem uśpić, bo okazało się, że ma nowotwór. Wtedy zdałem sobie sprawę, że ostat-

W


Portret ni rok życia tego psa był najprawdopodobniej najszczęśliwszy. W schronisku trzymano go za kratami, a przebywając w domu mojej przyjaciółki biegał nad rzeką i po parku. To dało mi do myślenia. Stwierdziłem, że adopcja psów ma wielki sens, nawet tych w podeszłym wieku – mówi przemyślanin. iedługo po odejściu Żara do ośrodka w Przemyślu trafił Goran, wychudzony i bity pies. Udało się go uratować i znaleźć nową właścicielkę. To właśnie na jego przykładzie Radosław Fedaczyński stworzył niezawodny system adopcyjny dla zwierząt składający się z 5 etapów: diagnoza – leczenie – rehabilitacja – kontakty z ludźmi – adopcja. Największą nagrodą jest dla pracowników ośrodka odratowany pies na zdjęciu pod wieżą Eiffla, albo biegający po plaży nad Bałtykiem. Tylko oni wiedzą, że wcześniej znaleźli go zdychającego, gdzieś na granicy województwa świętokrzyskiego i podkarpackiego. Psy rehabilitowane w Lecznicy dla zwierząt Ada znalazły już nowych właścicieli nie tylko w Polsce, ale też w Berlinie, Szwecji i Francji. Teraz na opiekunów czeka jeszcze 10 pupili: Amber, Azor, Afrodyta, Jaro, Fido, Dafne, Tajga, Darling, Bajo, Kawior oraz Eklerk. Ten ostatni to 3-letni pies, którego ktoś postrzelił z dubeltówki, masakrując przy tym końcówkę łapy zwierzaka. Pupil ze zdeformowaną łapą trafił na dwa lata do schroniska. Kończyna źle się zrosła, cały czas ropiała, ale Radosław Fedaczyński znalazł w końcu firmę, która stworzyła dla Eklerka specjalną protezę z tytanu, po czym wszczepił ją zwierzęciu. Do dziś wspomina, że była to najtrudniejsza operacja, jaką kiedykolwiek w życiu przeprowadził. – Wymagała nieprawdopodobnej dyscypliny. Musieliśmy przed zabiegiem przeszkolić odpowiednio pracowników i uważać, aby w jej trakcie nie doszło do zakażenia. Nie wiem nawet, czy u ludzi robi się podobne operacje. Na szczęście wszystko się udało. Eklerk pięknie biega, aż za szybko – śmieje się Fedaczyński.

N

W Żurawicy k. Przemyśla powstaje psia wioska Od kilku lat Radosław i Andrzej Fedaczyńscy razem ze współpracownikami tworzą psią wioskę. To niezwykłe miejsce powstanie w Żurawicy k. Przemyśla i… jest efektem głośnej nagonki, z jaką Fedaczyńscy spotkali się na początku 2018 roku. Krytykowano ich centrum adopcyjne dla zwierząt bezdomnych. Na budowę psiej wioski potrzeba kilku milionów złotych. Każdy może ją wspomóc na portalu Pomagam.pl. – Prawo nakazuje, aby adopcje były prowadzone przez schronisko. Na początku nawet myśleliśmy o stworzeniu takiej placówki, ale zorientowaliśmy się, że będzie to miejsce jakich wiele. Nie chcieliśmy, aby po kilku latach boksy były zniszczone, podłogi odrapane, a zwierzęta zamknięte za kratami. To nie nasza bajka. Oczywiście, chcielibyśmy, aby istniała szansa prowadzenia adopcji w lecznicach, ale organizacje prozwierzęce twierdzą, że lekarze weterynarii nie nadają się do tego. Nazwano nas „hyclami” – opowiada Radosław Fedaczyński. – Stwierdziliśmy, że podniesiemy „belki”, które rzucono nam pod nogi i zbudujemy z nich psią wioskę. Stanie w niej 30-40 domków, w których zwierzęta będą przygotowywane do adopcji. Pierwszy budynek już jest. Pomiesz-

czenia w systemie całorocznym, z ogrzewaniem, wodą, prądem i monitoringiem, dadzą zwierzakom upragniony dach nad głową. Zostaną wybudowane dróżki, drobna architektura ogrodowa, budynek administracyjny i kotłownia na biomasę. Psy będą mieć do dyspozycji wodny plac zabaw, pomieszczenie do rehabilitacji i basen. W zamyśle Fedaczyńskich, każdy maltretowany psiak ma mieszkać w lepszych warunkach niż jego oprawca. Chcą rehabilitować psy oraz leczyć ich dusze, tak aby zanim trafią do nowego domu, nauczyły się, że kanapa służy do spania, a nie do gryzienia, zaś potrzeby fizjologiczne załatwia się na zewnątrz, nie w domu. Psy będą uczone, jak się zachowywać i chodzić na spacery. Pomogą im w tym wolontariusze. Zwierzaki zostaną wyrwane z anonimowości, każdy będzie miał swoje imię. Już teraz ich historie można znaleźć na Facebooku. W psiej wiosce zwierzęta mają być szczęśliwe, także te stare i schorowane. Bo wszystkie… zwierzęta nasze są, nawet niedźwiedzie

W

przemyskiej lecznicy nie ma miejsca na anonimowość, każde zwierzę ma imię. Radosław Fedaczyński przekonuje, że dodaje ono zwierzęciu więcej energii i przyśpiesza jego rehabilitację oraz poprawia kondycję. I tak myszołów został Bartkiem, cztery jeże: Andrzejem, Radkiem, Jakubem i Magdą, a znalezione dwie niedźwiedzice – Cisną i Przemisią. Historia ostatniej niedźwiedzicy poruszyła całą Polskę. Przemisia trafiła do lecznicy w 2009 roku. Uciekła z cyrku z Ukrainy. Była najprawdopodobniej bita i rażona prądem – do dzisiaj ma stany padaczkowe i zmaga się z wieloma chorobami. Zanim została przyjęta do wrocławskiego zoo, leczył ją przemyski weterynarz i to dzięki niemu żyje. Fedaczyński chce też tworzyć przy lecznicy miejsce, w którym będzie można bezpiecznie przetrzymywać niedźwiedzie w czasie diagnozy i leczenia. Jak sam podkreśla, pogotowie dla niedźwiedzi będzie pierwszym w Polsce. Obecnie takie ośrodki znajdują się m.in. w Rosji i Rumunii. – Drugim etapem niedźwiedziego pogotowia będzie stworzenie specjalnej przestrzeni w Bieszczadach, gdzie rehabilitowane zwierzęta będą mogły bezpiecznie przebywać. Gdy wydobrzeją, wyjdą na wolność. To moje marzenie i mam zamiar je konsekwentnie realizować, chociaż łatwo nie będzie. Koszt budowy takiego obiektu wynosi ok. 600 tys. zł. Bez pomocy zejdzie mi chyba z 30 lat, ale ze wsparciem może tylko dwa – dodaje Radosław Fedaczyński. Prawdopodobnie gdyby ktoś zrobił rezonans mózgu weterynarza, zobaczyłby, że ten narząd akurat u tej grupy zawodowej działa zupełnie inaczej niż u pozostałych. Inne rzeczy cieszą, a jeszcze inne smucą. – Myślę, że połowa weterynarzy w Polsce jest na haju, a wszystko to dzięki endorfinom, które wyzwalają się np., gdy szczeniaczek, który jeszcze wczoraj umierał, następnego dnia wstaje na nogi i zaczyna chodzić. Poza medycyną i mechaniką rzadko się zdarzają podobne rzeczy w innych zawodach. Gdybym miał drugi raz decydować, kim chcę zostać, ponownie wybrałbym weterynarię – nie ma wątpliwości Radosław Fedaczyński. 

Więcej informacji i reportaży na portalu www.biznesistyl.pl




Dr n. med. Anna Kozak-Sykała i lek.med. Andrzej Sykała.

Nasze dwa tygodnie z uchodźcami na greckiej wyspie Chios

Z dr n. med. Anną Kozak-Sykałą, neurologiem, ordynatorem Oddziału Neurologicznego i Udarowego w Szpitalu Rejonowym w Przeworsku, oraz lek.med. Andrzejem Sykałą, rozmawia Aneta Gieroń

Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Andrzeja Sykały

Aneta Gieroń: Jako jedyni lekarze z Podkarpacia wyjechaliście z Polską Misją Medyczną, która współpracuje z hiszpańską organizacją Salvamento Maritimo Humanitario, na grecką wyspę Chios. Przez dwa tygodnie, od Bożego Narodzenia do pierwszych dni stycznia 2019 roku, pomagaliście prawie 1200 uchodźców, którzy przebywają w tamtejszym obozie. Kto kogo namówił na wyjazd? Dr n. med. Anna Kozak-Sykała: Pomysł był mój. Syn jest młodym lekarzem, niedawno ukończył studia, a ja taki wyjazd planowałam już od dawna. Wiele lat temu, gdy byłam studentką medycyny, marzyłam, jak chyba większość lekarzy, by choć raz w życiu nieść pomoc potrzebującym w najbiedniejszych częściach świata, gdzieś w Azji, albo w Afryce. W sierpniu 2018 roku okazało się, że jest to możliwe, mogłam wspólnie z synem jechać na grecką wyspę Chios. Młodzieńcze marzenia się spełniają. Lek. Andrzej Sykała: To był pierwszy wyjazd na misję zarówno dla mamy, jak i dla mnie. Wcześniej wyjeżdżałem na praktyki studenckie do Hiszpanii, Francji, byłem również w Iranie, co okazało się ciekawym doświadczeniem, ale wszystkie te miejsca były przewidywalne i gwarantowały pacjentom opiekę na dobrym poziomie. Nigdy wcześniej nie miałem kontaktu z ludźmi uciekającymi przed wojną, zdanymi na łaskę Europy i Europejczyków, którzy nie mieli nic, dosłownie nic.

44

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


POLSKA Misja Medyczna Planując wyjazd nie przychodził Wam do głowy plan, by pojechać do Afryki albo Azji, gdzie potrzebujących jest najwięcej? A.K.-S. Od roku szukałam kontaktu z organizacjami medycznymi, aż w końcu trafiłam na ogłoszenie Polskiej Misji Medycznej, która poszukiwała wolontariuszy. Powiedziałam o tym synowi, a on natychmiast się zgodził. A.S. Nauka języków obcych i podróże, to obok medycyny największe moje pasje. Znam angielski, francuski, hiszpański, porozumiewam się po arabsku, uznałem więc, że na pewno do czegoś się przydam na Chios. Od początku było jasne, że mama wnosi wiedzę i doświadczenie, ja znajomość języków, świeżą wiedzę, no i entuzjazm, co też nie było bez znaczenia. Co zastaliście na miejscu? A.S. Obóz od dwóch lat ulokowany jest na niewielkiej greckiej wyspie, położonej najbliżej wybrzeży Turcji i zamieszkanej przez nieco ponad 30 tys. Greków. W czasie, gdy my trafiliśmy do obozu, było w nim około 1200 osób, ale jeszcze kilka miesięcy wcześniej dawał schronienie prawie 2100 uchodźcom, choć był zaplanowany na 1090 miejsc. Tuż przed naszym przyjazdem kilkaset osób zostało relokowanych w Europie. A. K.-S. Obóz mieliśmy okazję dokładnie obejrzeć dopiero pod koniec pobytu, gdy zdobyliśmy zaufanie lokalnej administracji. Znajduje się on na terenie dawnej fabryki aluminium. W centrum obozu znajdował się olbrzymi hangar, był w nim nasz punkt medyczny, posterunek wojska i policji, ośrodek dla dzieci oraz całe zaplecze administracyjne. Uchodźcy mieszkają w kontenerach, tak zwanych karawanach. Część jest bardzo zniszczona na skutek długotrwałego użytkowania. Osoby, dla których zabrakło miejsca, kwaterowane są w prowizorycznych namiotach. Nasza praca zaczynała się codziennie około godz. 16 i trwała do 22–23, do przyjęcia ostatniego pacjenta. Poza tym byliśmy cały czas pod telefonem i w razie potrzeby przyjeżdżaliśmy w nocy. Mieszkaliśmy ok. 10 kilometrów od obozu. Wzywano nas prawie każdej nocy. Jak wygląda życie w obozie w ciągu dnia? A.S. Nie działo się nic i to była najgorsza rzecz, jaką dostrzegłem w obozie. Tym ludziom nie daje się żadnego zajęcia – oni nie mają kompletnie nic do zrobienia. Ta bezczynność jest zabójcza – całymi dniami siedzą. Kobiety opiekują się dziećmi, piorą, mają jakąś namiastkę życia, a pozostali stają się absolutnie apatyczni, bezradni, bezwolni. Jedyne, co muszą zrobić, to trzy razy dziennie zgłosić się po posiłek. W tych warunkach i w tym otoczeniu naprawdę trudno jest sobie radzić z własną psychiką. A. K.-S. Ponieważ proces relokacji uchodźców przebiega bardzo wolno, spora grupa dzieci chodzi do lokalnej szkoły. Okresowo pojawiają się wolontariusze, którzy zajmują się dziećmi, uczą ich przy okazji języków. Jest to bardzo trudne ze względu na olbrzymią różnorodność narodowościową. Około połowy osób w obozie mówi w języku perskim. Poza tym były osoby mówiące po arabsku, suahili i różnych dialektach afrykańskich. Nawet nasi tłumacze mieli sporo problemów. Uchodźcy otrzymają 19 euro kieszonkowego miesięcznie. Pozwala im to na drobne zakupy – na przykład środków czystości czy owoców. Nie ma w obozie problemu alkoholu. Można to wiązać z ich religią – większość jest muzułmanami, ale nie widzieliśmy jakichś specjalnych przejawów religijności z ich strony. Wyobraźnia podpowiada, że w takim miejscu najbardziej potrzebni mogą być lekarze chirurdzy, ortopedzi i pediatrzy. Niekoniecznie neurolog. A. K.-S. Moja specjalizacja okazała się bardzo przydatna, zwłaszcza że na wyspie nie ma neurologa, a pacjentów ze schorzeniami układu nerwowego było wielu. W obozie możliwości diagnostyczne i lecznicze są bardzo ograniczone i moja długoletnia praktyka okazało się bardzo przydatna. A.S. Brak doświadczenia zawodowego w takim miejscu, gdzie nie ma zaplecza diagnostycznego: usg, laboratorium, tomografu komputerowego, dopada człowieka z całą mocą. Dlatego trzeba naprawdę ogromnej wiedzy, doświadczenia, intuicji i wyobraźni, by skutecznie pomóc tym ludziom. Czym dysponowaliście jako lekarze?

A. K.-S. Mieliśmy termometry, aparat do mierzenia ciśnienia oraz paski do badania moczu i poziomu cukru. Do pomocy mieliśmy też Akisa, greckiego pielęgniarza i koordynatora medycznego. To jemu zgłaszaliśmy, jakich lekarstw potrzebujemy, albo sygnalizowaliśmy natychmiastową potrzebę jakiegoś specyfiku, ortezy, okularów albo wizyty u specjalisty. Akis zawsze kręcił głową, ale robił wszystko, by to zdobyć, co zazwyczaj mu się udawało. Ilu lekarzy było w obozie dla uchodźców, kiedy byliście na wyspie Chios? A.K.-S. Przez dwa tygodnie byliśmy tylko we dwoje, ja i Andrzej. Zazwyczaj są tam 2 lub 3 ekipy, w skład której wchodzą lekarz i pielęgniarka. Zespoły zmieniają się co drugi dzień. Ale był to okres świąteczny, czas między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, dlatego byliśmy jedynym zespołem. Jakich narodowości wsród uchodźców było najwięcej? A.S. Najliczniejsze były grupy z Syrii, Iraku i Afganistanu. Były też osoby z Kamerunu i Konga. Najwięcej było mężczyzn i dzieci, najmniej kobiet. Widzieliście sam moment, kiedy uchodźcy na pontonach dopływają do brzegu? A.K.-S. Tak, to było dzień przed sylwestrem. Przypłynęło 19 osób z Afganistanu i Iranu: 6 dzieci, 3 kobiety i 10 mężczyzn. Na ustalone hasło – landing, mieliśmy obowiązek przerwać wszystko i jak najszybciej dotrzeć na plażę, do miejsca przypłynięcia pontonu. Przybysze w pierwszej kolejności są rejestrowani przez wojsko (policję), przechodzą kontrolę osobistą, dopiero wtedy mogliśmy udzielić pomocy medycznej. W takich przypadkach zawsze jest obawa hipotermii, na szczęście, nie było takiej sytuacji tym razem. Mój podziw wzbudzili wolontariusze CESRT-u, młodzi ludzie z różnych krajów Europy, którzy pomagali głodnym i przemoczonym uchodźcom, przebierając ich natychmiast w ciepłą i suchą odzież oraz dając żywność. Działali błyskawicznie, mieli ze sobą worki z ubraniami w różnych rozmiarach i zapasy żywności, dzięki czemu w kilka minut byli w stanie zaopatrzyć każdą z tych osób. 

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

45


POLSKA Misja Medyczna

Podkarpaccy lekarze w obozie dla uchodźców na greckiej wyspie Chios. I gdy tak patrzyłam na ponton, do którego ja nie wsiadłabym, nawet żeby przepłynąć rzekę, a co dopiero wypłynąć na pełne morze, w nocy, zastanawiałam się, jaką trzeba mieć determinację, żeby wsiąść razem z dziećmi i mieć nadzieję, że dotrze się do portu – lepszego, bezpiecznego świata. Tamtego dnia wzruszył mnie jeszcze jeden obrazek: miejscowa staruszka wyszła do uchodźców z tacą świątecznych ciasteczek, towarzyszył jej równie stary Grek, który częstował ich kompotem nalewanym do malutkich szklaneczek. Policja próbowała przeszkodzić, ale oni tylko machnęli ręką i weszli w gromadę zdezorientowanych i przestraszonych przybyszów. W polskich mediach, w debacie publicznej, obserwujemy sporą niechęć do uchodźców. W trakcie Waszego dwutygodniowego pobytu na Chios też się z tym spotkaliście? A.S. Kiedy obóz powstawał, miał być tylko punktem rejestracyjnym, gdzie uchodźcy mieli spędzać 2–3 dni. Z czasem, gdy zaczęły się coraz większe napięcia w polityce migracyjnej w samej Unii Europejskiej, uchodźcy zaczęli zostawać coraz dłużej, bo coraz trudniej jest znaleźć dla nich miejsce do życia w Europie. Na samej wyspie nie zauważyliśmy żadnej niechęci do przybywających uciekinierów z innych krajów. W ciągu dwóch lat, odkąd obóz istnieje, był tylko jeden incydent, kiedy ktoś próbował go podpalić, poza tym jest spokój.

A.K.-S. Tym bardziej poruszyły mnie słowa Vasilisa, naszego greckiego koordynatora, który spotykał się z nami i wprowadzał w zasady funkcjonowania obozu. Pamiętam, jak zapytał:„Dlaczego Polska nie chce przyjąć uchodźców?” Nie oczekiwał od nas odpowiedzi. On uważał, że człowiek powinien pomagać drugiemu człowiekowi. Przytaczał przykłady zbrodni Europejczyków na ludności Afryki czy Azji: masakry w Algierii – sprawcą Francja, ludobójstwo w Kongo – sprawcą Belgia, ludobójstwo w Namibii – sprawcą Niemcy, obozy koncentracyjne w Kenii – sprawcą Wielka Brytania, ludobójstwo w Rwandzie – winni Belgia i Francja. Uważał, że pomoc uchodźcom jest powinnością Europy – zwłaszcza kiedy ma się tak dużo na sumieniu. On przyjechał do obozu na kilka tygodni, został na dwa lata. Nie wyobraża sobie zostawić tych ludzi i wrócić do wcześniejszego, beztroskiego życia. Komu pomagaliście w obozie? A.K.-S. Byliśmy tam na przełomie roku, kiedy w Grecji jest chłodno, mokro. Głównym problemem były infekcje dróg oddechowych i moczowych. Do tego dochodziły źle wyleczone rany po torturach, urazach, przewlekłe zespoły bólowe oraz stany lękowe. Przyjmowaliśmy też dużo osób z chorobami serca, nadciśnieniem, pacjentów neurologicznych, po udarach mózgu, z astmą, problemami dermatologicznymi i ortopedycznymi po nieleczonych i niezoperowanych złamaniach. Pamiętam pacjenta z odleżyną na kikucie, który wracał kilkakrotnie i wydawał mi się starszym człowiekiem. W końcu zapytałam tłumacza, z którym przyszedł, ile ma lat? Na co ten odpowiedział: „To już bardzo stary człowiek, ma 51 lat”. Podobnie było z jedną z kobiet, która wyglądała na mocno dojrzałą, a miała zaledwie 36 lat. W obozie większość uchodźców miała mniej niż 30 lat i co najgorsze, większość z nich przeżyła w swoim życiu piekło. Ich historii do dzisiaj nie można zapomnieć? A.K.-S. Było wiele dramatycznych życiorysów. Każdy z tamtejszych pacjentów skrywał jakąś ludzką tragedię. Pamiętam młodą kobietę z Erytrei o pustych oczach, której mężowi obcięto głowę, a o dzieci, których miała dwoje, nawet bałam się zapytać. Innym razem Akis, nasz grecki pielęgniarz, przyniósł krzyczącą pacjentkę, która uspokoiła się po domięśniowych lekach uspokajających – ofiara wielokrotnego gwałtu. Był też młody chłopak, nie pamiętam skąd, który przyszedł do kliniki, mówiąc, że nie może spać, bo jak

46

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


POLSKA Misja Medyczna

zamknie oczy, widzi kobietę, która wypadła z pontonu i utonęła na jego oczach. Daliśmy mu leki na sen, ale i te nie pomogły. W nocy mieliśmy do niego wezwanie – ciął się, na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Inny chłopak przez 3 dni przychodził z nadciśnieniem i problemami z sercem, w końcu okazało się, że jako jedyny przeżył rzeź swojej wioski. A.S. Pamiętam matkę, która przyszła z kilkorgiem przeziębionych dzieci, ale przede wszystkim prosiła o coś, by nie moczyły się w nocy, a miały od 3 do 10 lat. Okazało się, że na ich oczach powieszony został ojciec. W takich momentach dopadała nas największa niemoc – było wiadomo, że wypisanie recepty niczego nie uzdrowi. A. K.-S. Duża część z tych osób przychodziła nie tylko z dolegliwościami, ale też po to, by przez chwilę ktoś poświęcił im uwagę, zatroszczył się o nich. Większość kobiet wywodziła się z krajów muzułmańskich, nie było problemem, że lekarz jest mężczyzną? A.S. Nie, nigdy. W przeszłości zdarzyło mi się kilka razy spotkać kobiety muzułmańskie, które czuły się niekomfortowo z lekarzem – mężczyzną, ale na Chios nie mieliśmy ani jednej takiej sytuacji, gdzie naprawdę nie było łatwo o intymność w naszym niewielkim punkcie medycznym. W nikabie (odkryte tylko oczy) chodziła tylko jedna kobieta w obozie i bez problemu go zdjęła do badania, natomiast większość kobiet miała tylko hidżab, czyli chustkę na głowie. Po dwóch tygodniach w obozie, po powrocie do Polski i polskiego szpitala, co doskwiera najbardziej? A.S. Najbardziej brakuje greckiego jedzenia, a mówiąc poważnie, z całą siłą uświadomiłem sobie, jak bardzo nie zdajemy sobie sprawy i nie doceniamy, jakie mamy szczęście móc na co dzień mieszkać w bezpiecznym kraju i mieć dach nad głową. A.K.-S. W Chios zetknęłam się z takim ogromem ludzkich tragedii, że gdy wróciłam do naszych narzekających rodaków, zrozumiałam, że niekiedy tracimy proporcje. Inaczej też patrzę na problem uchodźców, którzy często myleni są z imigrantami. W obozie wiedziałam, że jestem od niesienia pomocy i nie mogłam się rozczulać, ale jak się patrzyło na tamtejsze dzieci, trudno było opanować emocje. One były nieprawdopodobnie grzeczne, rzadko płakały, nawet w trakcie badania. Zastanawialiśmy się, z czego to wynika i okazało się, że te dzieci nauczone są być cicho, by przeżyć. Tak jak żydowskie dzieci w czasie II wojny światowej wiedziały, że nie wolno płakać, bo to jedyna szansa, by przetrwać. Podobnie reagowały dzieci w Chios. Sam wyjazd okazał się też lekcją medycznego partnerstwa w rodzinie? A.K.-S. Gdy przed laty zaczynałam swoją pracę jako lekarz, możliwości diagnostyczne były dużo uboższe niż dziś. Chios mi o tym przypomniało. Na chwilę wróciłam do medycyny całościowej, do kompleksowego spojrzenia na człowieka, nie tylko do neurologii, czym zajmuję się na co dzień. Andrzej, jak na młodego lekarza, okazał się bardzo spostrzegawczy i odporny na stres. W przyszłości bardzo mu się to przyda. A.S. Pierwszy raz pracowałem z mamą – dużo się od niej nauczyłem. To było niesamowite doświadczenie – mieć mamę jako współpracownika i zobaczyć ją „w akcji”. Jesteście pierwszymi lekarzami z Podkarpacia, którzy byli w obozie dla uchodźców. Pojechalibyście raz jeszcze? A.K.-S. Na pewno pojedziemy. Dlaczego? A.S. Może człowiek potrzebuje wierzyć, że ten świat nie jest taki zły? Wielu moich kolegów i koleżanek wyjeżdżało pomagać w różne rejony świata już w trakcie studiów. Pcha ich chęć pomocy i ciekawość świata. Będąc częścią europejskiej cywilizacji ma się zupełnie inne doświadczenia, także medyczne. W najtrudniejszych warunkach można poczuć właściwy sens tego zawodu – by być lekarzem, trzeba chcieć pomagać. A.K.-S. Teraz jest dla mnie najlepszy czas, by robić coś dla najbardziej potrzebujących w najbiedniejszych częściach świata. Zdobyłam już doświadczenie i pozycję zawodową, mam dorosłe dzieci. I, co bardzo miłe, wielu moich znajomych lekarzy mówi mi do ucha, że też o tym marzą i chętnie z nami pojadą. 

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

47




Andrzej Potocki na tle Synagogi Staromiejskiej w Rzeszowie.

Grzech naszego zapomnienia Z Andrzejem Potockim, regionalistą, autorem książki o Żydach w Podkarpackiem, rozmawia Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum VIP Biznes&Styl

50

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


Historia Podkarpacia Antoni Adamski: Kiedy zainteresował się Pan losami Żydów? Andrzej Potocki: Urodziłem się w Rymanowie, sto metrów od cmentarza żydowskiego. Było to wspaniałe miejsce dla dziecięcych zabaw: opuszczone i tajemnicze. Wśród dzikiej roślinności zachowało się tam jeszcze 800 maceb, w tym najstarsza z 1616 r., otoczona nagrobkami z XVIII wieku. Później przez trzy lata mieszkaliśmy w Rynku, w pożydowskim domu nieopodal synagogi. W końcu lat 60. ubiegłego wieku po raz pierwszy zobaczyłem chasydów. W czarnych chałatach, okrągłych futrzanych nakryciach głowy, z długimi brodami, wydawali się przybyszami z innego oświata. Jak się okazało, była to delegacja z Izraela, której zadaniem było przeniesienie ciała rabina Hirsza Horowitza i jego żony z Rymanowa do Izraela. Jak ustaliłem później, pochowano go na cmentarzu Bnei Brak w ortodoksyjnej dzielnicy Tel Awiwu Kiryat Wyznitz. Rymanowski rabin, potomek cadyków, spoczywa w ohelu cadyków Hagerów. A to dlatego, że Sara, jego żona, wywodziła się z tego rodu. Jego syn, ostatni rabin rymanowski Alter Horowitz, trafił do niemieckiego obozu śmierci w Auschwitz. Udało mu się stamtąd wydostać i złapany na Węgrzech znów został przywieziony do Auschwitz. Jego druga ucieczka także się powiodła i dotarł aż do Oradei, gdzie jego wuj był cadykiem. Ponownie ujęty, znów trafił do Auschwitz, gdzie został zamordowany trzy dni przed wyzwoleniem obozu. A później? oje życie związane było z dwoma wspaniałymi synagogami. Dzieciństwu towarzyszyły ruiny tej rymanowskiej, zbudowanej z rzecznych kamieni, otoczaków oraz z palonej cegły. W bryłę korpusu wmurowano wysmukłą okrągłą wieżyczkę, która mogła służyć jako więzienie dla Żydów (kahał rządził się własnymi prawami). Synagoga została odrestaurowana dopiero po roku 2000, gdy po dziesięcioleciach wrócili tu żydowscy pielgrzymi. Druga to renesansowa synagoga w Lesku i największy w województwie cmentarz żydowski z dwoma tysiącami maceb. 72 z nich pochodzą z XVI–XVII w. W 1977 r. jako dyrektor Bieszczadzkiego Domu Kultury urządziłem w tej synagodze istniejącą do dziś galerię, w której m.in. są eksponowane prace bieszczadzkich twórców. Opowiadał mi Pan kiedyś o tym, jak Pana matkę uratowali Żydzi.

M

Gdyby postawić pytanie, czy w czasie ostatniej wojny Żyd ocalił życie jakiegoś Polaka, odpowiem twierdząco. Była to moja matka, która 28 czerwca 1940 r. została wywieziona ze Lwowa przez Sowietów za Ural. W Tobolsku spotkała dwie Żydówki, które się nią zaopiekowały. Jedna pochodziła z Warszawy, druga z Łodzi. Jedna była właścicielką pierzyny, druga miała skrzypce. Nie muszę tłumaczyć, jakie znaczenie miała w tamtym klimacie pierzyna. Gra na skrzypcach zaś podnosiła na duchu i pomagała przetrwać. Matka miała wtedy 16 lat i sama – bez ludzkiej pomocy – skazana byłaby na śmierć. Żydówki miały po 19 lat. Ich bezinteresowną dobroć i życzliwość zapamiętała do końca życia. Ilu Żydów mieszkało na Podkarpaciu? W 1870 r. w miastach powiatowych Galicji Żydzi stanowili 42 procent ogółu mieszkańców (rzymscy katolicy kolejne 42 proc., a grekokatolicy prawie 16 proc.). Pod koniec XIX w. w Dębicy, Dukli, Tarnobrzegu odsetek Żydów przekraczał 80 proc. W takich miejscowościach jak Kolbuszowa, Lesko, Lutowiska, Niebylec, Mielec, Przeworsk, Rzeszów, Sanok, Sieniawa, Strzyżów, Sokołów Młp., Tarnobrzeg i Ustrzyki Dolne stanowili ponad połowę mieszkańców. W niektórych Żydzi sprawowali funkcję burmistrza. Nie oznacza to, że żyło im się dobrze. W latach 1881–1910 z Galicji wyemigrowało z powodów ekonomicznych prawie ćwierć miliona Żydów – głównie do Stanów Zjednoczonych. W 1880 r. w Nowym Jorku mieszkało osiemdziesiąt tysięcy Żydów. W 20 lat później było ich tam milion. W Rzeszowie ich liczba spadała z ponad 50 proc. na przełomie XIX i XX w. do 30 proc. w 1939 r., gdy w związku z budową fabryk COP do miasta przybyła kadra techniczna i robotnicy. W roku 1945 ze 140 tys. żydowskich mieszkańców Podkarpacia ocalało ok. 1600 osób. Z 15 tys. żydowskich mieszkańców Rzeszowa ocalało 250 osób. Po powrocie z więzień i obozów, po wyjściu z ukrycia okazało się, że nie są już u siebie. Ich majątki przejęli Polacy. Żydzi wyjechali na ziemie odzyskane. Wielu z nich po kilku latach znalazło się w Stanach Zjednoczonych lub w Izraelu, gdzie stowarzyszenie dawnych mieszkańców Reiszy (żydowska nazwa Rzeszowa) liczyło ok. 1500 osób. Prof. Jan Grabowski z Uniwersytetu w Ottawie oraz Centrum Badań nad Zagładą Żydów w Warszawie twierdzi, iż do milionów zgładzonych przez hitlerowców w czasie Holocaustu należy doliczyć 200 tys. Żydów zabitych przez Polaków. Co można powiedzieć o tych danych? rzeba przede wszystkim zadać pytanie, czy są to dane prawdziwe. Jeżeli w czasie okupacji Żyd natknął się na Niemca, to automatycznie skazany był na śmierć. Jeżeli spotkał Polaka, miał szansę przeżycia. W Generalnym Gubernatorstwie (czyli w czterech dystryktach: warszawskim, krakowskim, radomskim i lubelskim) Polacy ocalili ok. 9 tys. Żydów. A to znaczy, że aby uratować bliźniego, kładli na szalę życie swoje, swoich dzieci, przyjaciół, znajomych. Za przechowywanie Żyda groziła na terenie Polski kara śmierci. W krajach Europy Zachodniej – grzywna lub kara administracyjna. Sytuacja była nieporównywalna. W ocalenie tych 9 tysięcy było zaangażowanych nawet milion Polaków. Ilu Żydów zabili Polacy? 

T

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

51


Historia Podkarpacia

Synagoga przy ulicy Słowackiego w Przemyslu. O obydwie Synagogi, tę w Rzeszowie, i tę w Przemyślu, nie dbają ani Żydzi, ani Polacy. Przytoczę dane z Rymanowa, gdzie Polacy zabili ich troje, dwóch wydali władzom niemieckim. Nieznane są losy kolejnych dwóch. To zaledwie pół procent przedwojennej ludności żydowskiej tego miasteczka. W skali kraju mogło to być 15–30 tys. ofiar. Liczba 200 tysięcy zamordowanych, podana przez prof. Jana Grabowskiego, nie znajduje pokrycia w faktach. Byli także bohaterowie, takie rodziny jak Józef i Wiktoria Ulmowie z Markowej. 24 marca 1944 r. na skutek donosu niemieccy żandarmi zabili szesnaście osób, w tym ośmioro członków dwóch ukrywających się żydowskich rodzin oraz ośmioosobową rodzinę Ulmów. Wiktoria była w zaawansowanej ciąży, co dla zbrodniarzy nie miało żadnego znaczenia. Wszyscy pozostali Żydzi, ukrywani przez inne chłopskie rodziny w Markowej, ocaleli. ie jest to prawda, gdyż po egzekucji następnego ranka na polach odnaleziono dwadzieścia cztery ciała Żydów. Zostali oni pomordowani przez samych chłopów – chłopów, którzy ukrywali ich w ciągu dwudziestu miesięcy – pisze Jehuda Erlich. Inna wersja mówi o 28 ofiarach. W niesłychanym zdziczeniu wojennym i powojennym z postawą ofiary za bliźniego (Józef Ulma wzorował się na ewangelicznym miłosiernym Samarytaninie) kontrastował rabunek i zbrodnia. Jedwabne nie należy tu do wyjątków, bo w kilku innych miasteczkach Podlasia doszło do podobnych mordów dokonanych przez Polaków na Żydach. Ale przecież także bardzo znamienny jest fakt zamordowania 16 Żydów w Gniewczynie Trynieckiej koło Przeworska, do którego przyczyniło się kilku miejscowych Polaków. Zbrodni nic nie jest w stanie usprawiedliwić. Motywy mordu w Jedwabnem pokazuje odnalezione w grobie popiersie Lenina. Żydzi musieli dźwigać je w „pochodzie hańby”, jaki poprzedzał ich egzekucję. Ze wspomnień wynika, iż Żydzi stawiali bramy tryumfalne na powitanie Armii Czerwonej i gorliwie współpracowali w komunistami. Po wojnie Żydzi stanowili 20 procent kadr w organach bezpieczeństwa PRL. Byli więc postrzegani jako pełnomocnicy i reprezentanci władzy komunistycznej.

N

Trzeba pamiętać, że przez wieki Żydzi żyli obok Polaków, a jednak osobno. Szukali rekompensaty dla swojego wyobcowania. Dla wielu z nich była to asymilacja. Doskonale wykształceni, w ten sposób wchodzili do elity polskiego społeczeństwa. Występowali z gmin żydowskich, przyjmowali chrzest. W okresie międzywojennym innym sposobem przezwyciężania izolacji były, obce większości Polakom, przekonania komunistyczne. Po triumfalnym pochodzie Armii Czerwonej po 1944 r. niewielka część Żydów weszła do elity władzy „ludowej”, plasując się ponad polskim społeczeństwem.

52

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


Historia Podkarpacia Czy ta izolacja była przez wieki zjawiskiem trwałym? ie, w żadnym wypadku. Nasza historia odnotoAndrzej Potocki, Po tak wielu zostało wała wielu Żydów – polskich patriotów. Wszyscy tak niewiele, Żydzi w Podkarpackiem, w Rzeszowie znają postać Leopolda Lisa-Kuli, Wydawnictwo LIBRA.PL, Rzeszów 2019. mianowanego pośmiertnie przez Józefa Piłsudskiego pułkownikiem. Rokrocznie uroczystości patriotyczne odbywają się przed jego pomnikiem na pl. Farnym. TymczaKsiążka o Żydach, którzy niegdyś zamieszkiwali tereny województwa podkarpackiego. Jest istotnym przyposem zupełnie nieznana jest sylwetka Stanisława Wiktora mnieniem, ale także swoistym hołdem oddanym starReicha (1888-1916). Jego rodzina była uważana za sposzym braciom w wierze. lonizowaną i bardzo patriotyczną. Stanisław Wiktor był synem rzeszowskiego adwokata i działacza społecznePublikacja ta pojawia się na rynku wydawniczym 15 lat go Samuela. Ukończył I Gimnazjum w Rzeszowie i stupo swojej pierwszej odsłonie. W tym czasie zyskała znacznie na zawartości merytorycznej systematycznie dia prawnicze na uniwersytecie w Wiedniu. Po wybuuzupełnianej w miarę pojawiających się nowych źróchu I wojny światowej wstąpił do II Brygady Legionów deł i efektów badań naukowych. Zawiera ponad 500 J. Piłsudskiego. Walczył w Karpatach nad Styrem i Stozdjęć, w większości unikalnych. To zestawienie dziedochem. Zginął dość przypadkowo pod Kostiuchówką na jów społeczności żydowskiej w 164 miejscowościach Ukrainie, gdzie kilka miesięcy później rozegrała się jedwojewództwa podkarpackiego. Społeczność żydowska została unicestwiona przez Niemców w czasie II wojna z największych bitew Legionów. Najpierw pochowany ny światowej. Przetrwali ten nieludzki czas nieliczni, został na cmentarzu 3. pułku piechoty Legionów nad Styprzechowani przeważnie przez polskie rodziny, i ci, rem. Później jego ciało zostało przeniesione do Rzeszoktórzy przeżyli zsyłkę, deportowani przez reżim sowa i złożone na cmentarzu żydowskim. Uroczystość, któwiecki w głąb Rosji. Obecnie w województwie nie ma ra miała miejsce 28 maja 1916 r., stała się wielką manifeani jednej gminy żydowskiej. Pozostało jednak wiele zabytków kultury żydowskiej oraz miejsc Holocaustu. stacją patriotyczną. Za swe wojenne zasługi Reich został uhonorowany Krzyżem Niepodległości oraz (pośmiertKsiążka absolutnie obowiązkowa dla każdego regionie) Srebrnym Krzyżem Orderu Virtuti Militari V klasy. nalisty, ale też każdego chcącego wiedzieć więcej o ŻyTe same odznaczenia otrzymał Leopold Lis-Kula, chodach i o ich wkładzie w nasz narodowy, polski pejzaż wany w 1919 r. z takimi samymi honorami. Lis-Kula był kulturowy. kawalerem, nie miał żadnego wykształcenia, nie zdążył jeszcze założyć rodziny. Reich oddał nie tylko swoje życie, osierocił także rodzinę. Niewiele słyszałem o Reichu. Czyżby w Rzeszowie pamięć historyczna zależała od narodowości, na zasadzie: „o Polaku pamiętamy, iż był bohaterem, o Żydzie pamiętać nie warto”? yślę, że panuje u nas pod tym względem pełna „demokracja”, czyli brak pamięci historycznej o mieście. A więc zarówno o Polakach, jak i o Żydach. Muzeum Historii Rzeszowa mieści się przy ul. Baldachówka w dwóch salkach i przedsionku. II wojnie światowej poświęcono jedną gablotkę. Tak jest od chwili założenia w 2002 roku i ta szczupłość miejsca nikomu nie przeszkadza: ani władzom kulturalnym, ani mieszkańcom Rzeszowa. W Przemyślu historię miasta można obejrzeć w dużej kamienicy rynkowej. Niedługo zostanie ona poszerzona o ekspozycję w drugiej kamieniczce. W Rzeszowie, po wyprowadzeniu Archiwum Państwowego z Synagogi Staromiejskiej, istniała szansa na stworzenie ekspozycji poświęconej historii Żydów. Nikt nawet takiej możliwości nie wziął pod uwagę, choć zbiory judaików są u nas niezłe. Opuszczone synagogi: te największe i najwspanialsze, powoli popadają w ruinę. W siedzibach gmin, np. w Czudcu, Strzyżowie czy Niebylcu, miejscowe władze wykupiły synagogi. Zostały one wyremontowane i służą jako biblioteki. W Rzeszowie tylko Synagoga Nowomiejska pełni funkcję instytucji kulturalnej. W Przemyślu dwie synagogi powoli zamieniają się w ruinę i nikomu: ani Żydom, ani Polakom, nie zależy na tym, by je ocalić. Czy na Podkarpaciu spotykamy się z antysemityzmem? Nie. Panuje za to inercja. W większości przypadków brak pomysłów na to, co począć z żydowskim dziedzictwem kulturalnym. Nie jest ono nikomu do niczego potrzebne. Czy Żydzi wracają do Polski? To rzadkie, pojedyncze przypadki. Takie jak Małki Shacham Doron, izraelskiej nauczycielki i dziennikarki, która w roku 2014 w Rymanowie odkupiła dom przy ul. Sanockiej 2, w którym przed wojną mieszkał jej pradziadek Abraham Stary. Był on radnym miejskim oraz właścicielem kilku piekarni. Małka, co trzeba podkreślić, odkupiła ten dom, a nie zabrała poprzednim właścicielom, którzy weszli w jego posiadanie nabywając tzw. mienie komunalne, które rzekomo nie miało właściciela. W wyremontowanym budynku Małka otworzyła Dom Żydowski, w którym ekspozycja przypomina przeszłość miasteczka ważnego dla religii i kultury obu naszych narodów. Z Rymanowa pochodzi laureat Nagrody Nobla Izydor Izaak Rabi. Co roku w styczniu jest też uczestniczką Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu na Podkarpaciu, którego pomysłodawcą i głównym organizatorem jest prof. Wacław Wierzbieniec z Instytutu Historii Uniwersytetu Rzeszowskiego, a od 2012 r. włączył się w jego organizację także IPN Oddział w Rzeszowie. W tym roku obchody Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu odbyły się w ponad 70 miejscowościach Podkarpacia. 

N

M

Więcej informacji i wywiadów na portalu www.biznesistyl.pl


BĄDŹMY szczerzy

Po co był ten strajk?

JAROSŁAW A. SZCZEPAŃSKI

Tegorocznym abiturientom podstawówek, gimnazjów oraz maturzystom dorośli zafundowali istny thriller. Szefostwo ZNP postanowiło obsadzić uczniów w roli zakładników, co w ogóle nie powinno się zdarzyć. Ba, pedagogom przy zdrowych zmysłach coś takiego nie powinno nawet przyjść do głowy. Wszystko to w sytuacji, gdy już wcześniej rząd rozpoczął realizację planu podwyżek płac dla nauczycieli. Znaczących podwyżek – dodajmy. Wybrano akurat kwiecień, miesiąc najbardziej newralgiczny (egzaminy końcowe w klasach ósmych i gimnazjach, a z początkiem maja maturalne). Z punktu widzenia strajkujących to do pewnego stopnia termin racjonalny w tym sensie, że rokujący większą skuteczność protestu. Jednak w połowie szkół nie zastrajkowano, rząd sprawił, że egzaminy odbyły się we wszystkich podstawówkach i gimnazjach mimo strajku, a zagrożone matury odblokowała ustawa dająca dyrektorom szkół i samorządom uprawnienia rad pedagogicznych w zakresie dopuszczenia uczniów do egzaminu dojrzałości. W tej sytuacji szef ZNP Sławomir Broniarz ogłosił zawieszenie strajku nauczycieli do września. Maturzyści odetchnęli. Po co więc ten strajk w ogóle był? Przypuszczam, że w zamyśle organizatorów i – tak to nazwijmy – patronów protestu, chodziło o zablokowanie wszystkich egzaminów z maturami włącznie, co byłoby niewyobrażalnym skan-

dalem kompromitującym rząd i cały aktualny system władzy w państwie. Właściwie po czymś takim, to powinny się odbyć przyspieszone wybory, bo bardzo istotny fragment państwa przestał działać. Po prostu trzeba by było to państwo ratować. Czego więc zabrakło patronom i organizatorom, że cały zamysł zakończył się przysłowiową klapą? Otóż totalnej opozycji, której nieodłączną częścią jest kierownictwo ZNP, ciągle się wydaje, że prawie wszyscy w Polsce nienawidzą aktualnie rządzących, więc wystarczy uruchomić protest w jakiejś newralgicznej części państwa i zadziała tzw. efekt domina. To założenie po raz kolejny okazało się iluzją, mimo ostracyzmu wobec tych, którzy do strajku nie przystąpili. Do historii przejdzie też swoista twórczość strajkowa zalatująca ordynarnym wręcz kiczem, bo inne określenie nie przychodzi mi do głowy, gdy słyszę taką rymowankę: „Już czas, już czas, karczować ciemnogrodu las” albo: „dwa tysiące na mym koncie to jak strzał z pioruna w prącie”. Jeszcze gorsze były przejawy ostracyzmu wobec tych, którzy pracowali przy egzaminach – mam na myśli tzw. szpalery wstydu oraz plakat z zawołaniem „Tylko świnie pilnują na egzaminie!” To oczywiście nawiązanie do zawołania z okresu okupacji hitlerowskiej, które brzmiało: „Tylko świnie siedzą w kinie”. Wyobrażam sobie, co czuli – szczególnie starsi – nauczyciele, którzy zgłosili się do nadzorowania egzaminów, a tym samym ratowali przecież prestiż pedagoga nadwerężony przez młodszych i najbardziej zajadłych kolegów. Sam należę do pokolenia, które uczyli nauczyciele kształceni w uczelniach drugiej Rzeczypospolitej. Nie zapomnę mojej wychowawczyni z liceum, pani Marii Ciszewskiej. Uczyła geografii. Przypomnę próbkę jej nadzwyczajnej dla mnie metodyki. Np. wywołała do odpowiedzi koleżankę mówiąc z charakterystycznym kresowym zaśpiewem: - Podejdz do okna, nasliń palec, wystaw za szybę i zastanów się chwilkę, czego możemy się dziś spodziewać w kwestii pogody? Nie spiesz się, pomysl, jak trzeba pomogę. Przy takich pytaniach kujony nie miały szans. Dodam, że pani Ciszewska robiła dyplom u profesora Romera we Lwowie. Jej mąż zginął z rąk sowieckich oprawców, a ją zesłano do Kazachstanu. Mojej mamie opowiadała, że od wojny ma alergię na język rosyjski. Gdy całą klasą poszliśmy raz na wagary w pierwszy dzień wiosny, pani Ciszewska na najbliższej lekcji wychowawczej wyraziła wobec nas ogromny żal. Mówiła o lekceważeniu podstawowego obowiązku w warunkach, gdy uczymy się w języku polskim, co – jak powiedziała – samo w sobie jest wartością... Można by rzec, że w końcu to była komunistyczna szkoła, więc o co tyle żalu? To pokazuje, jak wielkie było u tych ludzi poczucie obowiązku wobec nas – uczniów. A komunizmu nasza wychowawczyni nienawidziła. Tak sobie myślę, że tacy nauczyciele, jak pani Ciszewska, w grobach się przewracają, gdy uczniów używa się w charakterze zakładników. A nauczyciele, rzecz jasna, powinni wreszcie godnie zarabiać. 

Jarosław A. Szczepański. Dziennikarz, historyk filozofii, coraz bardziej dziadek.

54

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019



POLSKA po angielsku

Człowiek podpisany

MAGDA LOUIS

Jak to wszystko ma się do RODO, to ja pojęcia nie mam, ale było tak. W szpitalu na oddziale ratunkowym wszyscy siedzący i oczekujący oglądali telewizor zawieszony nad drzwiami do toalet. Leciał film Pretty Woman. Osób w poczekalni kręciło się sporo, więcej towarzyszących niż cierpiących: trzech chłopców ze złamanymi rękami (dostali na prezent wielkanocny trampolinę?), zatroskana kobieta głaskająca pod włos swojego mężczyznę, kilka grubszych pań w golfach, pan z plastrem na uchu, młode dziewczyny całe w chichotach i jeszcze kilka osób z twarzy podobnych do nikogo. Tam, gdzie kończą się krzesełka, znajduje się okienko, a w nim urzęduje miła pani, która wstępnie ocenia, czyś symulant, lekko chory, czy prawie trup. I żebyś nie wiem jak ściszał głos, wszyscy w promieniu kilku metrów (czyli prawie cała poczekalnia) usłyszą, z czym na ten SOR przyjechałeś, jak się nazywasz, gdzie mieszkasz i w ogóle, co u ciebie. A gdyby ktoś nie dosłyszał za pierwszym razem, to na pewno usłyszy za drugim, gdy cię po nazwisku wezwą za szklane drzwi, za które nieupoważnionym wstęp

wzbroniony. Tam cię już znacznie głośniej i szczegółowiej zmęczona pani doktor przepyta o te twoje intymne sprawy wewnętrzne, jakich nie omawiasz nawet z przyjaciółką po litrze wina. Obok kręcił się będzie zaspany ratownik, jakaś inna pani medyczna będzie szła z kroplówką, jakiś pan z wiadrem i szmatą nad głową ci stanie, a o twojej medycznej historii dowie się również kilku towarzyszy niedoli leżących między parawanami. Oni też się dowiedzą, chyba, że śpią odurzeni lekami, ile masz lat, jak sypiasz, co jadłaś, ile pijesz i czy… nie mogłaś przyjechać o innej porze, a nie tak po nocach?! Zanim pielęgniarka posłała mnie ciemnym korytarzem z wynikami badań na inny oddział – Widzi pani tę szarą linię na podłodze? No, to niech pani idzie tą linią do końca korytarza i przed ortopedią skręci w lewo do windy – nasłuchałam się i ja o cudzych problemach zdrowotnych, oczywiście pod nazwiskiem. Co z tego, że speszona dziewczyna, zatykając usta dłonią, próbowała wyszeptać swojemu chłopakowi, jak bardzo jej potas spadł, kiedy pielęgniarka krzyczała o tym do innej pielęgniarki przez szerokość korytarza, a potem tamta jej odkrzyczała, żeby się przy okazji zapytała, czy ktoś nie czeka na dziadka Dolińskiego. Potem się jeszcze darły, kto ma co sprzątnąć, komu podpiąć jaką kroplówkę, kogo na oddział, a komu kaczkę. Na oddziale ratunkowym RODO się po prostu nie przyjęło. Wracałam do domu pustą, świtającą ulicą Dąbrowskiego. Ptaszki śpiewały, pustki po obu stronach ulicy, cisza i spokój. Socrealistyczny gmach Komendy Wojewódzkiej Policji projektu architekta Gerarda Pająka po prawej, a po lewej ciąg budynków, gdzie kiedyś znajdowała się modna restauracja Hungaria. Spojrzałam tęskno w stronę balkonu dawnej restauracji i buch! Na samej górze, na ścianie między balkonem a dachem, umieszczono napis literami tak wielkimi, że widoczny jest nie tylko z okien komendy, ale również z kosmosu: OŚRODEK WSPARCIA PSYCHICZNEGO. Drogi pomysłodawco napisu, kimkolwiek jesteś, podpisałeś budynek, do którego zmierzający niczego bardziej nie pragną, jak anonimowości i dyskrecji. Tak samo jak pacjenci innego budynku w Rzeszowie podpisanego równie wielkimi literami: PODKARPACKIE CENTRUM ONKOLOGII. Na wielkich czerwonych tablicach, w miastach i miasteczkach podpisujemy budynki, gdzie mieszkają osoby, które z pewnością wolałyby tam nie być – Dom Samotnej Matki, Dom Dziecka, Dom Starców… zgodnie z przepisami zapewne, ale czy zgodnie z prawem człowieka do zachowania cząstki godności, jaka mu szczególnie przysługuje w kiepskim okresie życia? Zdóbmy szare ściany gmachów muralami, nie piszmy, kto w tych murach się leczy, przeczekuje, kto znalazł schronienie po środku życiowej wichury, oni to wiedzą bez wielkiego napisu, ten napis i tak wyświetla im się w głowie od rana do nocy, nie trzeba przypominać. 

Magda Louis. Rzeszowianka z urodzenia, jak twierdzi urząd meldunkowy oraz kartoteka parafialna. Przez dwie dekady mieszkała w Anglii, w mieście Ipswich po zachodniej stronie, ale na początku 2014 roku na stałe wróciła do Rzeszowa. Kojarzy się z żużlem, jako że przez 10 lat prowadziła speedway club Ipswich Witches. Autorka czterech powieści: „Ślady hamowania”, która została nagrodzona w konkursie Świat Kobiety, „Pola”, wydana we wrześniu 2012 r., „Kilka przypadków szczęśliwych” (2013 r.) i „Zaginione” (2016 r.).

Więcej felietonów na portalu www.biznesistyl.pl



AS z rękawa

Jestem dzieckiem socjalizmu

KRZYSZTOF MARTENS

Urodziłem się w 1952 roku, co oznacza, że przeżyłem 37 lat w PRL-u. Mam sporo sentymentu do tego okresu. Byłem młody, zaradny, grałem w brydża na wysokim poziomie, co w konsekwencji sprawiało, że wyjazdy na Zachód były dla mnie łatwiejsze niż dla przeciętnego obywatela. Przemycałem kawior i cygara kubańskie, co pozwalało pokryć koszty podróży i noclegów, a ewentualne wygrane w turniejach nagrody pieniężne były dodatkowym bonusem. Zaskoczony byłem poszanowaniem prawa przez Niemców, Włochów czy Francuzów. Dlaczego? W PRL-u prawa nie ceniliśmy, a wręcz narodowym sportem było obchodzenie wszystkich nakazów i zakazów. Dobrze ilustruje to anegdota. „Starsza pani usiłuje sforsować taśmę, która zagradza jej drogę. Próbuje od dołu, potem górą i to się jej udaje. Milicjant obserwujący tę scenę z politowaniem zadaje pytanie: „Obywatelko, jak myślicie, po co zawieszono tę taśmę?! No jak to, po co – odparła zdyszana staruszka – żeby było trudniej przejść”. Żyjąc w Polsce Ludowej byłem głęboko przekonany, że wszystkie nakazy i zakazy są po to, aby mi utrudnić życie. W związku z tym posługiwałem się własnym, zdrowym rozsądkiem. W tamtych czasach istniało powszechne przy-

zwolenie dla drobnej korupcji. Ja Tobie załatwię kawę, Ty mnie mięso związku z tym, że brakowało wszystkiego, łatwiej się żyło dzięki „ wymianie towarowej”. Pamiętam, że zdumiewała mnie bezradność ustroju w banalnych sprawach. Kwestii braku papieru toaletowego i sznura do snopowiązałek nie udało się rozwiązać przez kilkadziesiąt lat. Zdaję sobie sprawę, że zapomniałem o wielu negatywnych stronach ustroju socjalistycznego. Ruszyłem więc na Kubę do Hawany, aby sobie przypomnieć, dlaczego ten ustrój pozostał już tylko w kilku krajach świata. Jakie dostrzegłem podobieństwa i różnice? Dwuwalutowość – istnieje w obiegu „moneta national” (CUP), czyli peso narodowe (wartość 4 centy), oraz peso wymienialne (CUC) – convertible, zwane popularnie „kukami”, którego wartość waha się pomiędzy dolarem i euro. Podobnie było w PRL-u – egzystowała złotówka i bon towarowy do Peweksu wartości 1 dolara ( od 80 do 120 złotych w zależności od roku). Sklepy, w których można płacić peso narodowym, są gorzej zaopatrzone niż były w Polsce, a kubańskie Peweks – dużo gorzej. Ceny są zupełnie nieprzystające do zarobków. Przeciętne buty kosztują co najmniej 20 CUC. Kubańczycy niemający kontaktu z turystami zarabiają 20–40 kuków. Ci, którzy mogą zarabiać na turystach, kilkakrotnie więcej. W Polsce Ludowej ceny towarów i usług dużo bardziej korespondowały z przeciętnymi zarobkami. Ceny w kawiarniach i restauracjach Hawany sprawiają, że Kubańczycy mogą te atrakcje oglądać jedynie przez szybę. Pewnego słonecznego dnia siedziałem w kawiarence i wygrzewałem się na słońcu popijając mohito – czyli biały rum z limonką i miętą. Z rozbawieniem obserwowałem działania 16 robotników „kładących” nowe płyty chodnikowe. Dwóch pracowało, a 14 snuło się po uliczce lub siedziało w cieniu. Po półgodzinie nastąpiła zmiana. Do pracy przystąpiła inna dwójka, zmieniając zmęczonych kolegów. Uniwersalne hasła z czasów socjalizmu: Czy się stoi, czy się leży - 20 kuków się należy. Oni udają, że nam płacą, a my udajemy, że pracujemy – przyjęły się na Kubie. Zwiedzałem Hawanę autobusem CityTour, dorożką, wędrowałem godzinami na piechotę. Na postoju dorożek zaproponował mi swoje usługi jako przewodnika socjolog z lokalnego uniwersytetu. W ten sposób dorabiał sobie do kiepskiej pensji. Spotkałem się z nim jeszcze kilkakrotnie, czerpiąc garściami z jego znajomości kubańskich realiów. Zdaniem mojego rozmówcy, najbardziej przygnębiającą konsekwencją 60 lat rządów komunistów jest wykreowanie wszechobecnej„ mentalite de clochard”, czyli mentalności menela. Jak nie jest źle, to znaczy, że jest dobrze – Kubańczycy łatwo się poddają. Jedzenie jest wystarczająco dobre, jak po nim nie boli brzuch. Mieszkanie, jak deszcz nie leje się na głowę. Samochód, jak się porusza po drodze… 

Krzysztof Martens. Brydżysta, polityk, dziennikarz, trener. Człowiek renesansu o wielu zainteresowaniach i pasjach. Dzięki brydżowi obywatel świata, który odwiedził prawie wszystkie kontynenty i potrafi się dogadać w wielu językach. Sybaryta lubiący dobre jedzenie i szlachetne czerwone wino.

58

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019



żurawie Tam, gdzie tańczą

– Nikt w Moskwie nie wierzy, kiedy mówię, że jest w Rosji wieś, gdzie nie piją. Wieś, gdzie nie ma zamków w drzwiach. „Niemożliwe, wieś w Rosji nie może być bez zamków ani bez napitki” – odpowiadają mi. A ja dodaję, że nie tylko nie piją, ale nie jedzą mięsa i mięsem nie rzucają, jak to u nas przyjęte, że klnie na potęgę, kto żyw. Tam ludzie żyją w harmonii – ze sobą i z przyrodą; po to zostawili miasto i sami założyli wieś.

Dom Asi i Aleksandra, który sami zbudowali.

Tekst i fotografie Anna Koniecka

N

owa rosyjska wieś wyrasta, a my, jak się Sasza trochę pospieszy, jeszcze dzisiaj będziemy naocznymi świadkami tego odrodzenia – oznajmił uroczystym tonem Wiktor Lwowicz Huan* i sam się z tego roześmiał. Lubi czasem wpleść w szare życie odrobinę patosu. Ale kontroluje sytuację. [*Wiktor Lwowicz Huan. Architekt, tłumacz języka chińskiego i in. azjatyckich języków; wykładowca; społecznik, budowniczy pierwszych miast na Dalekiej Północy. Powstały o nim dwa filmy – chiński za milion dolarów i rosyjski (niskobudżetowy). Prywatnie – złoty człowiek. Przyjaciel. Cicerone. Wiecznie w biegu, zapracowany, a jednak poświęcił sporo czasu, żeby mi pokazać swój kawałek zauralskiej Rosji. Niezapisanej w żadnych przewodnikach.] Byliśmy jakieś sto kilometrów za Jekaterynburgiem. Sasza, syn Wiktora Lwowicza, główny sprawca wyprawy mającej nas uczynić „świadkami odradzania się rosyjskiej wsi”, całą drogę prawie się nie odzywał, skupiony na prowadzeniu auta. Pospieszyć się nie dało, bo dopiero co zjechaliśmy z głównej trasy na Tiumeń, którą tu nazywają amerykańską z racji tempa, w jakim powstawała oraz jakości, skoro do tej pory się trzyma. O lokalnych drogach za Uralem raczej trudno coś takiego całkiem szczerze powiedzieć. A już na pewno nie teraz, kiedy Sasza wiózł nas swoim wysłużonym autkiem pomiędzy lasami, polami, przez asfalty, szutry i wertepy do wsi, w której istnienie tak trudno uwierzyć z Moskwy.

60

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Wieś nazywa się Borysowa. Ma dwie historie, dostała drugie życie i dwadzieścia dwie rodziny mieszkają tu na stałe. Nie ma chyba na Syberii jakiegoś specjalnego dwójkowego talizmanu szczęścia, ale tutaj to działa. A mówią, że Boh trojcu lubit. I też mają rację, bo jak Sasza ostatnio policzył – mieszkańców wioski jest trzydziestu trzech. Bez tych, co zjeżdżają się na lato. Wtedy łatwiej się tu żyje. ajmłodszy mieszkaniec urodził się cztery miesiące temu. W domu. Tak chcieli rodzice – Asia i Aleksander. Ojciec sam odebrał poród. Potem przyjechała akuszerka, posprawdzała, czy wszystko jest okay. Jest. Niebieskookie szczęście – Matwiejek. W domu mówią o nim: lalka. Ałła wierzy w znaki. – Przyjechaliśmy tu, a ludzie z pobliskiej wioski powitali nas kwiatami. Jakaś kobieta przyniosła wiadro warzyw i mówi: „Przyjeżdżajcie i żyjcie tutaj, ludzie!”.

N


Asia, Matw

iejek i Alek

sander.

To był dobry znak. Po niebie szybowały żurawie – drugi dobry znak. A tu, gdzie teraz jest toaleta (drewniany wychodek na polu postawiony obok boiska), siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Taki był nasz początek na tej ziemi. To była porzucona ziemia. Porzucona wieś. Borysowa wieś dostała drugie życie dwanaście lat temu. Asia z Aleksandrem, Sasza, Ałła i jeszcze kilka osób, kupili od państwa każdy po hektarze ziemi, żeby się osiedlić i żyć lepiej, zdrowiej, spokojniej niż im się żyło w mieście. Zaczęli budować domy. Są we wspólnocie propagującej na świecie tę ideę*. Ale wszystko nie było takie proste, jak się na początku wydawało. Iwan czaj. leksander: – U mnie było trawy po pas. Tyle było, nic więcej. A teraz dom jest, robimy szklarnię, kwitną pierwsze pomidory. Jak przyjechaliście, akurat sadziłem kartofle. Rosną pieniądze! – mówi niby żartem, a po chwili całkiem na poważnie objaśnia swoją filozofię. Każda kobieta chciałaby pewnie coś takiego usłyszeć, nie tylko za Uralem. Aleksander mówi tak: – Jeśli bierzemy odpowiedzialność za naszą rodzinę, musimy sami dbać, a nie patrzeć, że ojciec da, dziadek da, albo żona wniesie w posagu. Ja późny dzieciak w rodzinie, tata miał 80 lat jak się urodziłem. Musiałem sam o wszystkim myśleć. Rodzina to odpowiedzialność. Nie taję, pomogło nam państwo – dostaliśmy 400 tys. rubli macierzyńskiego kapitału za Matwiejka i gubernatorskiego 100 tysięcy. Starczyło na werandę i trochę koło domu. W tym domu, który zbudowałem własnymi rękami, urodził się nasz syn. To się działo bardzo szybko. Była zima, wracałem z kilkudniowej delegacji, zadzwoniła żona, że zaczyna rodzić, ale ona beze mnie nie chce, mówi, że zaczeka… Więc powiedziałem jej: – Wszystko w porządku, czekaj. I jechałem najprędzej jak się dało. No i zdążyłem. Odebrałem poród. Jest w domu wanna, ciepła woda. Najstarszy syn mi pomógł. Aleksander budował dom dwa lata. Z synem z pierwszego małżeństwa; chłopak ma 16 lat, pracuje, dokłada się do życia, ostatnio kupił farbę na dom i sam pomalował. Ojciec jest dumny. Aleksander nie jest budowlańcem, doświadczenie zbierał dopiero na własnej budowie. Zanim tu przyszedł, pracował w Jekaterynburgu przy obróbce metalu – coś jak huta – gorący wydział. Pracował krótko, ale w dalszym ciągu odczuwa,

A

Rosja

Ałła. ile ucierpiały jego płuca. – Stamtąd się idzie prędko na emeryturę, o ile kto zdąży. Budował dom w weekendy, w urlopy, nie zwalniał się z pracy dopóki nie skończył. Teraz jeździ na zarabotkiz grupą mężczyzn z wioski – wyjeżdżają na 2–3 tygodnie. Budują domy. Lubi budować. om Asi i Aleksandra: nieduży, wszystko w drewnie, pachnie żywicą. W salonie razem z kuchnią, gdzie toczy się całe rodzinne życie, jest sporo książek, gitara, sztaluga. Bukiety ziół. Internet za 300 rubli (a w mieście za 600 – minimum). Od Asi promieniuje spokój. Pijemy iwan czaj słodzony miodem. Cukiernica pomalowana przez Asię, artystkę, stoi bezczynna na stole. – Powolutku przechodzimy na miód – mówi Asia – Mleko jeszcze pijemy. Są we wsi dwie kozy, krowa i jałówka u Ałły. Ale mięsa tu nikt nie je. Mamy warzywa na własne potrzeby. Aleksander opowiada, że Igor, ich „sąsiad zza hektara”, hoduje kury – na sprzedaż. – Rybek też nie łowimy. A iwan czaj jest z naszej ekologicznej uprawy. Sprzedajemy go potem na jarmarkach. [Iwan czaj – popularna w Rosji ziołowa herbata.] Aleksander ma 43 lata. Otwarty, łatwo łapie się z nim kontakt. Jak są w wiosce turyści, on jest przewodnikiem. rzyjeżdżają na pikniki, imprezy eko, festyny urządzane przez gminę. Eko-wieś Borysowa jest na to przygotowana – mieszkańcy urządzili polanę prazdników z kuchnią, stołami; plac zabaw dla dzieci. Aleksander mówi, że duża w tym zasługa gminy. – Dali pieniądze, a my sami robimy. Kładkę przez rzeczkę Kalinowkę, też zrobiliśmy. A gmina nam światło. Zawsze nam mówią – „pamiętajcie, że my jesteśmy dla was”. Nietypowe podejście urzędników. My spokojnie żyjemy, nie mają z nami problemów – mówi Aleksander. 

D

P

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

61


Marija i Tan

ia.

Rosja wa z Saszą.

Dziadzio Wo

Idziemy do Igora, „sąsiada zza hektara”. Tu się nie da powiedzieć: sąsiad zza miedzy, bo nie ma miedz ani płotów. Jest olbrzymia nie do ogarnięcia zielona przestrzeń. Trawy po pas. szczerym polu, wśród tych bujnych traw stoi… budka telefoniczna – ustrojstwo całkiem bezużyteczne, bo każdy tu ma komórkowy telefon. Ale premier Rosji się uparł, że w każdej wsi musi być publiczny telefon. On od początku nie działał, ale jest. – Daleko tu do nas z miasta, ale nie głusza – śmieje się Aleksander. Pszczółka. Ałła szukała swojego miejsca na życie cztery lata. – Nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Jeździłam po gminach, szukałam, a urzędnicy zadawali mi konkretne pytania: jak ja widzę to moje osiedlenie się na tym jednym hektarze. Co, z łopatą wyjdę i będę kopać? Kupię materiały na dom, i co? Jak zwiozę materiały w taką głuszę, i co? I odjadę? Przyjadę drugi raz, a tu ani cegły, ani nic, nie zastanę. Tu jest Rosja. Pytali, jak sama zbuduję dom. To warunek, żeby otrzymać ziemię najpierw w arendę, potem za niewielkie pieniądze na własność. Głupio się czułam, łuski z oczu opadały. Aż spotkałam prawnika, który mówi mi, żeby tu przyjechać. Na Uralu teraz jest więcej niż 50 wsi założonych przez samych mieszkańców. Niektóre są malutkie, po dwie rodziny, czasem jedna, i dookoła nich zaczynają się osiedlać następni. To młodzi ludzie, silni, energiczni. Wiedzą, czego chcą. Ja też zdrowa jestem, silna, ale to był cały mój kapitał! Oficjalnie nigdy nie pracowałam, ledwo dziewięć miesięcy. Ja jestem artystką; zawsze marzyłam o pisaniu wierszy. Uczyłam historii sztuki, angielskiego – indywidualnie, nie w szkołach. Kiedy rozeszłam się z mężem i zostałam sama z maleńkim dzieckiem, założyłam miniprzedszkole. Z Poliną (też jed-

W

62

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

na z pierwszych, którzy się tu osiedlili), miałyśmy żłobek dla kilkorga dzieci w dwupokojowym mieszkaniu. Mogłyśmy zbierać pieniądze, żeby gdzieś postawić dom. Dla swoich dzieci. I trzeba było jeszcze znaleźć męża, bo lepiej w parze. Udało się. Uzbierałam pieniędzy na dom. I mężczyznę też znalazłam. Ja się napracowałam jak pszczółka, żeby znaleźć mężczyznę. To był wielki trud. Spotkałam człowieka, który zechciał mnie zrozumieć. 12 lat już żyjemy razem. On zbudował dom. Sam. [Drewniany, z pięterkiem, w stylu lekko góralskim; fachowa robota. Jak wnętrze, nie wiem. Rozmawiałyśmy w cztery oczy, na polanie prazdników.] – Naczytałam się książek, jak znaleźć mężczyznę z miłości, tę „drugą połówkę”. Udało się, bo wybierałam sercem. Mój przyszły mąż mieszkał w mieście, ani jednej półeczki nie potrafił zrobić. A tu – wszystko sam! Dom, meble. Jego mama do dzisiaj jest w szoku. Córka, dla której ja tu wszystko robiłam, została w mieście. Mój ojciec nie pozwolił jej tu przywieźć. Córka jest już nastolatką, uczy się w szkole w Jekaterynburgu. Tu przyjeżdża na wakacje. rtur (nowy mąż Ałły) jeździ z Aleksandrem na budowy. Brygada Aleksandra to profesjonaliści! Ja sama, oprócz obrządku w gospodarstwie, piekę od jesieni, jak wszystkie kobiety we wsi, pierniki dla firmy, która świetnie płaci, lepiej niż w mieście. Ja się tu bałam lata, że tyle wtedy roboty. Ale teraz lato to dobre słowo – mogę pochodzić, pospacerować, co chcę, to robię. Jesienią dyscyplina – wszystko trzeba zdążyć zrobić, żeby brać się za pieczenie i zdobienie pierników. Całe życie żyłam w Jekaterynburgu. Jeśli w ciągu miesiąca nigdzie nie wyjechałam, czułam się źle. A tutaj przyjechałam i jak kokoszka siedzę na jednym miejscu, i jestem szczęśliwa. Mąż tłumaczy to tak: spotkali się w jednym miejscu dwaj muzykanci – jeden mistrz, a drugi młody muzyk. Młody szarpie struny gitary, a mistrz z namaszczeniem trąca strunę jedną. – Czemu tak, tyżeś mistrz! – A tyś młody, ciągle jeszcze szukasz. A ja jestem mistrz i znalazłem już. Dzieci. Do Igora przyjechała z miasta mama w odwiedziny. Jest psychologiem. Podziwiamy (ostrożnie) dwa ule, które jej syn

A


Rosja Igor.

pierwszy raz w życiu postawił. Uczy się z nimi obchodzić. Ma frajdę jak dzieciak. I tak wygląda w tej swojej bejsbolówce opuszczonej na czoło. Rówieśnik Aleksandra. Czterdzieści trzy lata. Jak oni to robią, oszukują kalendarz? – Mamy tyle planów, że starość za nami nie nadąża – odpowiada Igor. tym, co jest w życiu ważne i ważniejsze, rozmawialiśmy długo. On wierzy w złotą regułę „traktuj innych tak, jak ty byś chciał być traktowany”. Dlatego do wszystkiego i wszystkich odnosi się z szacunkiem. Daje przykład: mięsa nie je, jednak kusoczek kiełbaski jak mama przywozi, spróbuje, żeby jej nie zrobić przykrości, bo „dla mamy kiełbaska to cenność”. Osiedlił się tu nie tylko żeby rodzina, którą założył, miała lepsze warunki niż w mieście. – Oprócz osobistych celów i dla planety – żeby nie zostawić po sobie żadnych szkód – mój cel był taki: założyć rodowe gniazdo. Stworzyć miejsce dla rodu, nie tylko na teraz, lecz dla następnych pokoleń. Ja się urodziłem w zamkniętym mieście (Swierdłowsk). Życie toczyło się pomiędzy pracą, domem, sklepem i apteką. Potrzebowałem czegoś więcej. Zrozumiałem, jakie to ważne móc czerpać z mądrości, na którą złożyło się życie i doświadczenie kilku pokoleń żyjących w jednym miejscu, ta swoista więź z tym miejscem i wszystkim, co się z nim wiąże – dobrym i złym, ale jednoczącym. A jaka ona, ta więź, jest w zamkniętym mieście, w czterech ścianach? – Ot, był, żył… I tyle. Dom pomagali stawiać sąsiedzi. Igor jest inżynierem budowlanym, ale bez praktyki. Wolał robić coś własnymi rękami niż ślęczeć nad projektami. Żona Igora nie bierze udziału w rozmowie. Prosi tylko, żeby nie fotografować dzieci, które bawią się u jej stóp. Babcia psycholog mówi, że dzieci tu rosną bez kompleksów. Miejscowi. Dom od domu daleko. Jak się ma hektar ziemi, jest się gdzie posunąć. Cisza. Powietrze jak kryształ. Z oceanu zieloności wyłania się czasem tylko czyjś… dach. Kiedy Sasza przyjechał pierwszy raz na rekonesans, czy da się tu osiedlić, zastał dwoje starszych ludzi. Na skraju wsi,

O

w murowanym domu mieszkał Dziadzio Wowa. A za rzeczką Bolszaja Kalinowka, w niedużej drewnianej chacie Marija. Też emerytka. Marija mieszka sama. Gdyśmy przyszli, akurat zbierała zioła pod płotem. Domowa apteka. Ucieszyła się. Prosi do domu. Częstuje herbatą. Sumituje się, że remont zaczęła, a wciąż niedokończony… – Dużo się w życiu napracowałam. Najpierw w przedszkolu, ale mało płacili, więc poszłam do fabryki na montaż. Tam były dobre zarobki. Dotrwałam do emerytury. Jak na wieś, mam dobrą emeryturę – 12 tys. rubli. Nie każdy mężczyzna tyle dostaje. Zapracowałam na to. Nie rozumiem dzisiejszych ludzi, jak można nie pracować. Jak szłam na pół godziny do szpitala na badania, to potem odrabiałam. Córka moja pracuje, syn w budownictwie. Udało się, że im mieszkanie zostawiłam. Ja tego nie miałam na start – miałam w hotelu robotniczym jedną izbę. A trzypokojowe mieszkanie dostałam prawie jak szłam na emeryturę. Tu mnóstwo roboty, a mnie sił nie starcza. Dzieci przyjeżdżają pomagać. Ale jak zima, to jak do miasta? Piechotą - dwa kilometry przez pola do drogi. Przystanku nie ma. Jak ktoś jedzie z naszych ze wsi, to się zabieram. Nikt nikomu nie odmówi. Pomaga jeden drugiemu. To nie ma znaczenia, że ja miejscowa, a oni nowi tu są. Najważniejsze, że są robotni, sami budują domy. Wszystko sami robią. Bywają nieporozumienia, ale dogadujemy się. dzieciństwa pamiętam, jak dużo tu było ludzi. Kołchoz był. 1200 krów, konie, cielętniki, kury, gęsi. Wszyscy pracowali, wszyscy byli zajęci. A teraz wsie bez ferm. W Wołodinie (sąsiednia wieś) jest ferma, pracuje 5–6 osób. Dookoła, gdzie się obrócisz – odłogi, wszystko szczezło, rozwaliło się. W sześćdziesiątych latach, jak likwidowali sowchozy, tutaj stada krów chodziły, a pola ogromne, pszenica wspaniała, serce się raduje, śpiewa! A teraz burjan, burjan. Chwała Bogu, że rebiata przyjechali; budują się. Wieś ożyje.

Z

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

63


Rosja Ojciec był ślusarzem w kołchozie. Ja nie miałam dziesięciu klas skończonych, żeby jechać gdzieś dalej się uczyć. Nie było możliwości. iedy mój ojciec żył – drogi tu nie było. Ja już swoje lata mam i drogi nadal nie ma. Bo tu federalna, tam gminna i dwóch kilometrów nie ma kto zrobić. A są tacy we wsi, co mówią, że nie potrzeba tu drogi przez wieś budować. Czekam, dwadzieścia lat czekam. Przejść się da, a przejechać nie można. A wszystkiego dwa kilometry! Przyszła sąsiadka Igora. Tania. Rozwija wątek… polski. Prababcia była Polką. Tania zapamiętała, że maszyna do szycia prababci się spaliła, i strasznie z tego powodu rozpaczała. Jej nazwisko Dydenko. Tania mieszka w Borysowej pięć lat. – Postanowiłam nagle. Odeszłam z pracy z dnia na dzień. Z córką zdecydowałyśmy, że odjeżdżamy. Nastia miała 21 lat. Nie chciała się dłużej uczyć. Zmieniamy swoje życie. Rozdałyśmy wszystko z mieszkania. Wzięłam zapłatę i przyjechałyśmy. Dziadzio Wowa nas wiózł tutaj na traktorze. Trzy miesiące przeżyłyśmy w namiocie. Ale zima idzie, co robić? Wróciłyśmy do miasta. Ja do pracy. A brusy na dom przeleżały dziewięć lat, zanim go postawiłam. Dziadzio Wowa rąbie drewno na opał aż drzazgi lecą. Ma 74 lata. Był budowlańcem. Dwaj synowie też pouciekali stąd do miasta. Za pracą, jak wszyscy. Od dziesięciu lat jest sam, wszystko nauczył się robić. – Jestem wiejski człowiek – mówi. Nie spodziewał się, że tu ktokolwiek jeszcze przyjdzie, że to wszystko ożyje na nowo. kolica piękna, ale dla pejzażysty. Dookoła lasy, zagajniki. Setki hektarów pól zarosłych burzanem ciągną się aż po horyzont. O świcie ścielą się mgły nad polami. Tańczą żurawie…i tną, ledwo się obudzą, komary, meszki i cały ten żarłoczny, krwiopijny mikroświat syberyjski, bez którego ta kraina byłaby sielska. – Wszędzie dokoła są polne drogi. Jak rozkisną, można się utopić – Dziadzio Wowa powraca do realu. W końcu to on swoim traktorem ratuje sąsiadów w awaryjnych sytuacjach. Tu sobie wszyscy pomagają. Miejscowi nowym, nowi miejscowym. Zresztą, jacy oni nowi, skoro pierwsi osiedleńcy już tu są 12 lat. Rodzą się dzieci. Rośnie nowe pokolenie wolnych ludzi. – Osaczają nas! – żartuje Dziadzio Wowa, witając się serdecznie z Saszą. Lubi go. Że taki spokojny, solidny, zrównoważony. – Saszka przyszedł, nie znałem go, potem ociosał się i stał nasz. Tak samo przyjęliśmy innych, co się tu osiedlili. Tu nie ma żulików, drzwi nikt nie zamyka. A problemów żadnych. Co kto posadził, to zjadł, nikomu nic nie zawdzięcza. Talizman. – Sąsiada wybierzesz, domu nie przeniesiesz – mówi Andriej. Andriej nosi na piersiach talizman z cedrowego drzewa. Sam go zrobił. Cedr daje energię, a kieruje nią człowiek. Dobrze, albo źle. Nic nie dzieje się przypadkiem. Wieś Borysową znalazł w Internecie. To było trzecie miejsce, jakie testował. Jako jedyny z nowych osadników, Andriej jeszcze nie wybudował domu, ale plan jest, i trochę materiałów. Nie spieszy się. Zasadził las, cedry będą otaczały pierścieniem całą posesję. Na razie mieszka w kontenerze, który przypomina

K

O

64

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

wóz Drzymały. Świetnie wyposażony – rzec można – z przepychem. Tyle rzeczy tu poupychane, ubrania, sprzęty, puszki, papiery, komputer. Na centralnym miejscu fotografia ojca w wojskowym mundurze. Adndriej jakiś czas pracował na kolei i, jak mówi, robił różne rzeczy niekoniecznie dobre dla zdrowia. – Zadałem sobie pytanie, co będzie jak zostanę w mieście? Ponad trzydzieści lat piłem i paliłem. Rzuciłem. Da się. W zeszłym roku sprzedał 350 kg warzyw, które sam wyhodował. Sam! – Ludzie przyjeżdżają z miasta na parę dni, żeby odetchnąć. Wypytują, jak tu jest. Rozglądają się. leksandra to nie dziwi. – Wieś to wspólnota – żywy organizm. Ludzie przyjeżdżają, odjeżdżają, niektórych zmęczyło, niektórzy się wahają. Każdy swój hektar sam musi obrobić. Nikt za niego nie zrobi. Niektórzy sprzedali, wyjechali, inni przyjeżdżają, przyglądają się, próbują zostać. Nie ma obowiązku być tutaj na zawsze. To decyzja własna każdego. Nasza wieś zmienia się, kształtuje. I to jest pasjonujące i nieodgadnione, jak się dalej potoczy.

A

*** * Ruch anastazjowców narodził się w Rosji. Nazwa pochodzi od imienia wizjonerki Anastazji, bardzo popularnej w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku. Ludzie zaczytywali się w książkach „Dzwoniące cedry Rosji”, opisujących krok po kroku, jak radykalnie odmienić swoje życie na szczęśliwsze, korzystając z rad wizjonerki przekazywanych autorowi książek. Nie do końca wiadomo, czy Anastazja istniała naprawdę, czy jest tylko literacką fikcją. Idea trafiła na podatny grunt. Był czas przełomu, chaos, reket, w miastach brakowało wszystkiego. A teraz – gorzej, bo wszystkiego jest w nadmiarze: betonu, smogu, stresu, presji pieniądza, towarów, śmieci, śmierci… Uciec od tego i prowadzić normalne, godne życie wśród przyjaznych ludzi, jeść to, co się samemu wyhoduje, nie zależeć od nikogo – piękne marzenie. Jak bajka dla dorosłych dzieci. A jednak… W Rosji powstało około stu takich wsi, gdzie ludzie próbują żyć według własnych reguł, z tego połowa za Uralem. Czemu? Ziemi na Syberii mnogo – 20 milionów hektarów czeka na ludzkie ręce, tymczasem po rozpadzie sojuza ubyły dwa miliony ludzi. am od Saszy książkę „Dzwoniące cedry Rosji”. Kiedy mi ją dawał w zeszłym roku, powiedział, że ta książka odmieniła jego życie. Dziś nadal uważa tak samo. Ocenia ją racjonalnie i z lekkim dystansem. – W książce wszystko jest opisane w jasnych barwach, a rzeczywistość jest trochę inna. Jest też dużo fanatyzmu i można się otrzeć o śmieszność jak się literalnie traktuje to, co zostało napisane. Wielu ludzi z zewnątrz uważa, że jesteśmy sektą, ale nie jesteśmy sektą. Jesteśmy wolnymi ludźmi. Dokonaliśmy wyboru świadomie, co jest lepsze dla nas, dla naszego życia. Dom Saszy jest prawie na ukończeniu. Ale Sasza mówi, że sam nie czuje się jeszcze mentalnie gotowy, żeby porzucić definitywnie miasto, jak zrobili to jego znajomi z wioski. A poza tym w Jekaterynburgu trzyma go praca. Jest inżynierem. – Praca to jest kluczowa sprawa. Żeby być wolnym, trzeba mieć pieniądze. Niedużo. Ale żeby starczyło. 

M





Tak jak czystej wody i powietrza, potrzebujemy też dobrej architektury

Z Maciejem

Łobosem,

architektem, wspólnikiem w biurze MWM Architekci z Rzeszowa, rozmawia Aneta Gieroń

Aneta Gieroń: Już nie tylko ile budować, ale jak budować?! Pada pytanie coraz częściej, w coraz mniejszych nawet miastach. W ostatnich latach w Polsce powstaje sporo dobrej architektury, a my sami zaczynamy rozumieć, że przestrzeń publiczna ma swoją wartość – przestrzeń jest dla człowieka, a nie człowiek dla przestrzeni. Coraz częściej mamy też świadomość, że przestrzeń dobrze zaplanowana i zagospodarowana jest tak samo ważna dla komfortu i jakości naszego życia, jak czysta woda czy powietrze. aciej Łobos: W Rzeszowie ta świadomość przebija się nadal dość opornie. Tymczasem w cywilizowanym świecie jest sprawą oczywistą, że tak jak środowisko, w którym żyjemy, jeśli jest zdrowe, dobrze wpływa na nasze zdrowie fizyczne, tak przestrzeń wpływa na naszego ducha i psychikę. Bardzo wyraźnie widać to już w międzynarodowych firmach, które aranżują przestrzeń dla swoich pracowników. Coraz trudniej skusić najlepszych fachowców tylko podwyżką. Coraz częściej to właśnie miejsce pracy, które mu się podoba i w którym dobrze się czuje, może go skłonić do rozpoczęcia współpracy z konkretną firmą. Zaczyna się aranżowanie przestrzeni biurowych tak, by dawały ludziom możliwość rozwoju, dobrego samopoczucia, a co za tym idzie – podnosiły wydajność i efektywność pracy. Podobnie dobrze zaprojektowane i wybudowane szkoły powodują, że dzieci tworzą wspólnotę, szybciej zawiązują wzajemne relacje i lepiej się uczą. Gdy budujemy byle jak i byle co, generujemy problemy, z którymi będą zmagać się przyszłe pokolenia. Dlatego takie poruszenie, nie tylko wśród architektów i branży budowlanej, wywołał projekt Towarowa 22 w Warszawie, który kilka tygodni temu został zaprezentowany w Cannes? To nie tylko architektura mieszkalno-biurowo-handlowa na światowym poziomie, jakiej w Polsce jeszcze nie było, ale przede wszystkim człowiek i jego potrzeby są w centrum tego projektu.

M

68

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Towarowa 22 to projekt najbardziej rozchwytywanych architektów na świecie, czyli duńskiej Bjarke Ingels Group (BIG), która dla spółki Echo Investment stworzyła coś absolutnie przełomowego na polskim rynku nieruchomości. Poważny inwestor doskonale wie, że to nie materia, ale idea przesądza o niezwykłości projektu. Zaczynamy w końcu rozumieć, że nie jest wszystko jedno kto i co zaprojektuje. Jeśli damy rzemieślnikowi dokładnie takie same narzędzia, jakimi posługiwał się Michał Anioł, to raczej nie wyrzeźbi nam Piety. Ta prosta prawda zaczyna do Polaków docierać. Dorasta też pierwsze pokolenie urodzone w nowej Polsce, które ma inne poczucie estetyki, przyzwyczajenia i potrzeby niż jego rodzice i dziadkowie. Społeczeństwo staje się coraz bardziej zamożne i nie brakuje już osób, które stać, by płacić za jakość. Dlaczego Towarowa 22 wyznacza kompletnie inny kierunek patrzenia na projektowanie? uż samo zatrudnienie Bjarke Ingels Group, najbardziej wziętego i rozpoznawalnego obecnie biura architektonicznego na świecie, ludzi, którzy przez ostatnie 10 lat całkowicie zmienili sposób tworzenia i postrzegania architektury, do projektu w Polsce, w Warszawie, na Woli, jest wydarzeniem. Architektura wyrasta z kontekstu, w którym się znajduje i tacy profesjonaliści jak Bjarke Ingels świetnie to rozumieją. Projekt jest idealnie przemyślany, wkomponowany w miejsce i historyczną przeszłość. Jednocześnie Warszawa zaczyna być jedną z najwyższych stolic w Europie, niedługo chyba przegoni Londyn. Można dyskutować, czy to dobrze, czy źle, mnie się podoba. Pewnie nie wszystkie budynki mają swoje racjonalne uzasadnienie, ale gdzie budować wysoko, jak nie w centrum stolicy?! Sama Polska jest też ciekawym krajem dla architektów – jest jeszcze wiele do zaprojektowania. W Europie większość rzeczy już zbudowano, a u nas ciągle jeszcze mamy duże potrzeby.

J


Porozmawiajmy o architekturze

Projekt Towarowa 22 w Warszawie. Towarowa 22 tym bardziej elektryzuje, że warszawska Wola kojarzyła się z biedą i wykluczeniem? właśnie to ubocze staje się sercem rynku inwestycyjnego w Polsce. A co najważniejsze, projekt jest niebywale przyjazny człowiekowi. Widać bardzo skandynawskie podejście do architektury, gdzie najważniejsi są ludzie. Na plan pierwszy nie wysuwają się pieniądze i metry kwadratowe, ale ludzkie potrzeby. Powierzchnia użytkowa kompleksu ma mieć 230 tys. metrów kwadratowych, z czego 110 tys. zajmie część handlowo-usługowa, mniej, bo 30 tys. metrów kwadratowych – biura, a lokale mieszkalne – 15 tys. metrów kwadratowych. Projekt jest pełen zieleni, z ogrodami na dachach, gdzie rozwiązania komunikacyjne pierwszeństwo będą dawać pieszym. Architekci nie poszli na skróty, nie zaproponowali maksymalnej liczby wieżowców z klimatyzatorami na dachach, a wszystko to na maksymalnie małej przestrzeni. Zaproponowali minidzielnicę, gdzie się pracuje, mieszka, robi zakupy, chodzi do kościoła, spotyka z ludźmi i gdzie zieleń otacza człowieka. To jest projekt, który pokazuje, że w polskiej przestrzeni czeka nas rewolucja? Sądzę, że tak. Coraz mocniejszy jest trend przywracania przestrzeni ludziom i zieleni. W Chinach, gdzie dorobili się ogromnych pieniędzy, starają się teraz tworzyć miejsca przyjazne ludziom – budują wiadukty w mieście, by sadzić na nich parki. Podobnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych i Zachodniej Europie, gdzie z centrów największych miast usuwa się samochody. A my najchętniej, także w Rzeszowie, każdy skrawek zieleni zalewamy betonem. Nowe osiedla, które w ostatnich latach powstają w Polsce, są dokładnie tym, co Zachodnia Europa powoli wyburza. Nie sprawdził się pomysł monokultur, gdzie w jednym miejscu tylko mieszkamy, w innym pracujemy, a w jeszcze innym robimy zakupy. To generuje gigantyczny ruch na ulicach i korki. W ostatnich latach diametralnie zmieniła się technologia, zakłady pracy mogą powstawać nawet w centrach miast, bo nie oddziałują już tak mocno na środowisko jak w przeszłości. Już nikogo nie trzeba przekonywać, że ludziom najwygodniej żyje się w obrębie własnych dzielnic, a nie w blokowisku, gdzie nie ma nic, prócz mieszkań. W Kopenhadze powstała spalarnia odpadów, na dachu której znajduje się stok nar-

I

ciarski, a dokoła jest park i mieszkają ludzie. Projekt przygotowała wspomniana pracownia Bjarke Ingels Group. Bo nie jest wszystko jedno, gdzie beton wylejemy? Kiedy tak zaczniemy postrzegać przestrzeń także w Rzeszowie? Coraz częściej padają pytania o architekturę ładną i funkcjonalną, co oczywiście nie zawsze oznacza, że jest ona automatycznie mądra. Od dobrych kilku lat coraz więcej jeździmy po Polsce i świecie i intuicyjnie czujemy, że w pewnej przestrzeni czujemy się dobrze, a w innej źle. Dostrzegamy, co proponują Niemcy, Włosi, Duńczycy i zastanawiamy się, dlaczego nie możemy tego wykorzystać także w Rzeszowie.

I… Generalnie nic nie stoi na przeszkodzie – to jest kwestia wyłącznie mentalna, że pewne rzeczy można robić lepiej za te same pieniądze. A mimo to polskie miasta w większości wyglądają tak, jakby zaprojektowali je deweloperzy… Niekoniecznie z korzyścią dla przestrzeni i ludzi. użo w tym prawdy. Ja bym powiedział, że wyglądają jakby je zaprojektowali budowlańcy – wykonawcy, na zasadzie – stoi, deszcz się na głowę nie leje – znaczy jest dobrze. W planowaniu przestrzeni publicznej jesteśmy zawsze na suwaku między „zamordyzmem” i anarchią. Pytanie, jak mocno przesuwać w jedną, bądź w drugą stronę, by nie przesadzić. Nikt tego nie wie do końca i to zawsze jest pewien eksperyment. Brak regulacji jest kłopotem, ale przeregulowanie też prowadzi do katastrofy. Na świecie wiadomo i w Polsce też kiedyś tak było, że Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego powinien mieć charakter ogólny, nie szczegółowy. Jeśli zdefiniujemy ład przestrzenny jako uporządkowaną różnorodność, to patrząc chociażby na stare miasto widzimy kamienice, które stoją jak „od sznurka”, ale żadna nie jest taka sama. Jest więc zachowana linia zabudowy, wysokość, czasem nawet kolory dachów, ale jednocześnie każdy z tych budynków jest indywidualnością. Dlatego miasto musi określać warunki zabudowy, ale w sposób racjonalny, przemyślany i w perspektywie jego długofalowego rozwoju. 

D

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

69


Porozmawiajmy o architekturze Podobnie, jak wydawać pozwolenia na budowę wysokich budynków, które są dominantami, wokół których nawigujemy w terenie, jak kiedyś wokół wież kościoła czy ratusza, ale ich zabudowa nie może być przypadkowa i chaotyczna. W Rzeszowie Miejscowy Plan Zagospodarowania Przestrzennego obejmuje tylko niewielki fragment miasta. I nie ma wątpliwości, że polityka przestrzenna Rzeszowa nie budzi zachwytu. Co więcej, mieszkańcy, jak choćby Stowarzyszenie „Spacerówka”, które powstało na rzeszowskim Zalesiu, coraz częściej mówią „stop” zabudowie niekoniecznie przyjaznej człowiekowi. Rzeszowie Miejscowe Plany Zagospodarowania Przestrzennego, które powstają, są zbyt szczegółowe. Plan powinien być wytyczną do prowadzenia polityki przestrzennej i tak jest chociażby w Wielkiej Brytanii, gdzie w oparciu o ten plan negocjuje się z urzędem. Duńskie plany są z kolei niezwykle rozbudowane, ale pozwalają na kreowanie architektury. Określają linię zabudowy, wysokość budynków, intensywność zabudowy, mówią nawet o procentowym udziale powierzchni zielonych, ale na pewno sprzyjają racjonalnemu i funkcjonalnemu zagospodarowaniu przestrzeni. Duńczycy w Kopenhadze zabronili chociażby lokalizacji banków na parterach kamienic na starym mieście, bo to powodowało wymieranie śródmieścia. Planowanie przestrzenne to bardzo skomplikowany proces, angażujący wielu specjalistów z różnych dziedzin. Publiczny dialog z inwestorem, architektem i mieszkańcami oraz negocjacje stanowisk muszą być w niego wpisane. Tak to się odbywa w cywilizowanym świecie. Nie ma nikogo, kto jednoosobowo jest w stanie podejmować w tej dziedzinie odpowiedzialne decyzje. Tym bardziej rażą w Rzeszowie wieżowce, które wyrastają pośrodku dzielnic z niską zabudową. latego tak ważne są wytyczne planistyczne, które wszędzie na świecie funkcjonują i gdzie odpowiednie służby urbanistyczne tego przestrzegają. Problem w tym, że tak jak stanowisko sędziego powinno być ukoronowaniem kariery prawniczej, tak urbanista odpowiedzialny za planowanie miasta powinien mieć za sobą długie doświadczenia w zawodzie architekta. Bez tego nie ma wystarczającej wiedzy i perspektywy do podejmowania mądrych decyzji. W obu przypadkach polska praktyka, jest dokładnie odwrotna od np. amerykańskiej. W Polsce nadal bohatersko walczymy z problemami, które sami tworzymy. Które miejsca w Rzeszowie są ciągle kluczowe dla przestrzeni miejskiej? Na pewno warto zwrócić uwagę, jak wygląda Plac Balcerowicza – kluczowa działka w centrum miasta, którą czas najwyższy w sposób przemyślany zagospodarować. Ale takich miejsc jest więcej. Plac Wolności i okolice ulicy Targowej. Na pewno tereny w okolicach dworca kolejowego, od Wiaduktu Tarnobrzeskiego aż po Wisłok. Tereny wszystkich jednostek wojskowych, które w najbliższych latach będą się wyprowadzać z centrum Rzeszowa. Uporządkowane będą też musiały zostać tereny po Zelmerze i CEFARM-ie. To wszystko są bardzo atrakcyjne, ale i ważne dla miasta lokalizacje, które wymagają mądrego zaplanowania i zagospodarowania. Podobnie jak Dolina Wisłoka, gdzie coraz częściej nowo budowane budynki prawie „wiszą” nad wodą i dotykają ścieżek spacerowych. Mamy głęboko zakorzeniony atawizm, który powoduje, że ludzie chcą mieszkać blisko wody i terenów zielonych. To oczywisty fakt i próba powstrzymywania tego procesu przypomina za-

W

D

70

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

wracanie kijem Wisły. Takie widoki w Londynie, Paryżu, nawet w Bydgoszczy nikogo nie szokują. Jednocześnie to bardzo ważny temat, bo wszystko jest kwestią proporcji i zachowania zdrowego rozsądku. Absolutnie nie możemy zabudować całej Doliny Wisłoka, bo potrzebujemy otwartych terenów publicznych, rekreacyjnych i miasto musi być odwrócone frontem do rzeki. Ale jednocześnie są takie miejsca, gdzie tuż przy Wisłoku można budować. Nie mam wątpliwości, że od Mostu Zamkowego aż do Lisiej Góry powinna być szeroka zielona trasa. W Nowym Jorku Central Park jest absolutną świętością, ale tuż obok są bardzo wysokie budynki, najbardziej luksusowe adresy z widokiem na najpiękniejsze tereny zielone w mieście. Wszystko jest kwestią proporcji i wyznaczenia granic, których przekroczyć nie wolno. W Rzeszowie takiej granicy brak, bo Dolina Wisłoka Miejscowego Planu Zagospodarowania Przestrzennego nie ma. Jest to oczywiście problem. Jednocześnie widzimy, że te plany są tworzone zbyt długo i w dość dziwny sposób. Mamy problem na styku architektury i urbanistyki. Plany miejscowe, które w Polsce powstają, często przypominają malowanie kolorów na papierze, bez świadomości i konsekwencji ekonomicznych i przestrzennych. Nie ma de facto fazy przygotowania koncepcji architektonicznej – „masterplanu”, który jest podstawą do wszystkich późniejszych dyskusji i opracowań. W tej fazie trzeba zdefiniować gabaryty budynków, linę zabudowy, intensywności, funkcje i przeznaczenie inwestycji. To wtedy wykuwa się idea. Zapisy czysto prawne pojawiają się dopiero później. Chińczycy planują w perspektywie 50 lat i co 10 lat robią korektę, bo świat zmienia się tak szybko. Ochrona środowiska podnosi koszty produkcji – taniej byłoby ścieki bez oczyszczenia wlewać do rzek, a gazy puszczać bezpośrednio w komin, a przecież wiemy już, że tak postępować nie można. Z przestrzenią w mieście jest tak samo – budowanie byle jak i byle szybko, bez brania pod uwagę publicznego interesu, „zanieczyszcza” przestrzeń i wywołuje ogromne szkody. Potrzebujemy narzędzi prawnych, które taką działalność regulują. Musimy się nauczyć długofalowego planowania, a nie postrzegać miasto w kategoriach co dziś i za rok, nie widząc go w perspektywie co najmniej kilkunastu lat.

Po wojnie tworzono w Polsce plany, w oparciu o które projektowano dzielnicę, a w jej ramach znajdowały się: sklepy, przedszkola, miejsca pracy, szkoły, kościół i przychodnia... dyby dziś Rzeszów funkcjonował na zasadzie bardziej dzielnicowej, uniknęlibyśmy wielu problemów. Ludzka natura jest taka, że gdy nie musimy, wcale nie lubimy włóczyć się po mieście. Poruszamy się w obrębie swojej dzielnicy, ale gdy ta nie zaspokaja naszych potrzeb, szukamy ich na mieście. Jeżeli funkcjonujemy w dzielnicy, gdzie jest mikrocentrum z parkiem i z podstawowymi urzędami, w 90 proc. jesteśmy w stanie ograniczyć wyjazdy, a jeśli większość z tych placówek jest położona około 10 minut drogi od domu, to zazwyczaj załatwiamy wszystko na piechotę. I tak po części wyglądają stare dzielnice, gdzie ludzie mają funkcjonalne rozwiązania w zasięgu ręki. Tak też zaczynają wyglądać europejskie miasta. Tworzona jest szybka kolej, która pozwala dojechać do centrum metropolii, jak chociażby w Londynie i Paryżu, a życie koncentruje się w dzielnicach wokół wielkiej aglomeracji. 

G



Drugie życie kolei w Rzeszowie

H

W 2021 roku mieszkańcy oraz podróżni skorzystają z przebudowanej stacji kolejowej w Rzeszowie. Pojawią się nowe perony z nowoczesnym systemem informacji, dodatkowy przystanek Rzeszów Zachodni w rejonie alei Wyzwolenia, a także ruchome schody i windy. Dotychczasową kładkę nad torami, łączącą dworzec główny PKP i centrum Rzeszowa z osiedlem 1000-lecia, zastąpi tunel. Inwestycja PKP Polskich Linii Kolejowych S.A., warta 205 mln zł, ma zwiększyć komfort obsługi pasażerów, zapewnić lepszy dostęp do pociągów osobom niepełnosprawnym i usprawnić komunikację.

istoria transportu kolejowekolejowym na Wisłoku do dziś znajgo w Rzeszowie rozpoczęduje się neogotycki zespół obiektów stacji pomp. ła się 15 listopada 1858 roku wraz z budową Kolei Galicyjskiej łączącej Kraków ze Lwowem. W tym saByły trzy przystanki kolejowe mym czasie oddano do użytku Dwow Rzeszowie, będzie czwarty rzec Główny, który aż do 1902 roku – Rzeszów Zachodni znajdował się poza granicami administracyjnymi Rzeszowa, na terenie RuRzeszów posiada największy węzeł skiej Wsi. W 1890 roku otwarto dwokolejowy w województwie podkarpacrzec Rzeszów Staroniwa, skąd w czasie kim i jeden z najważniejszych w połuII wojny światowej odjeżdżały pociądniowo-wschodniej Polsce. W jego skład gi z Żydami do obozu zagłady w Bełżwchodzą dwie stacje: Rzeszów Główny cu. Powstała też linia kolejowa Jasło – i Rzeszów Staroniwa. Do tego dochodzą Rzeszów Główny. Następnie oddawano jeszcze trzy przystanki: Rzeszów Osiedo użytku przystanki: Rzeszów Osiedle, Rzeszów Załęże i Rzeszów Zwiędle oraz Zwięczyca i Załęże, których czyca oraz jeden rozjazd, Rzeszów ZaTekst Natalia Chrapek chodni. Przez węzeł przebiegają trzy linazwy zostały zmienione po poszerzeFotografia Tadeusz Poźniak niu granic administracyjnych miasta. nie kolejowe: Ocice – Rzeszów GłówPowstanie węzła komunikacyjneny, Kraków Główny – Medyka, Rzeszów go było dla Rzeszowa silnym czynniGłówny – Jasło i łącznica Rzeszów Zachodni – Rzeszów Staroniwa. kiem stymulującym rozwój gospodarczy, ułatwiało wymianę towarów, wzrost demograficzny oraz Podróżni od kilkudziesięciu lat czekają na rewitalizację korzystnie wpływało na strukturę przestrzenną. Jak na droż- stacji kolejowej oraz wybranych linii kolejowych. I po 158 dżach „rosły” parowozownie, warsztaty, budynki magazy- latach istnienia kolei w Rzeszowie, PKP Polskie Linie Kolenowo-składowe, administracyjne i dworcowe oraz strażnice. jowe rozpoczęły kompleksową przebudowę stacji Rzeszów Część z nich przetrwała do dzisiaj w niezmienionej po- Główny i towarzyszącej jej infrastruktury. Prace budowlane staci. Oprócz zabytkowego budynku dworca PKP, w do- realizowane są etapami i obejmują: przebudowę stacji Rzebrym stanie zachowała się też wieża ciśnień wzniesiona szów Główny, budowę dodatkowego przystanku Rzeszów pod koniec XIX wieku oraz długi budynek administra- Zachodni, przebudowę trzech mostów przy al. Wyzwolenia i cyjno-magazynowy położony na zachód od dworca. Oko- wiaduktu przy ul. Batorego oraz przejazdu w rejonie ul. Mało 1910 roku przy obecnej ul. Batorego zostały wzniesione rii Konopnickiej. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, neogotyckie budynki Dyrekcji Kolei, które przetrwały do podróżni już w pierwszej połowie 2021 roku będą mogli kodziś i wyróżniają się zarówno wielkością, jak i charaktery- rzystać nie tylko z nowej stacji PKP, ale też z nowoczesnych styczną bryłą oraz naturalnym kolorem cegły. Przy moście rozwiązań komunikacyjnych w centrum miasta. 

72

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019



Infrastruktura Budowa przystanku Rzeszów Zachodni to pierwszy z trzech etapów przebudowy stacji Rzeszów Główny. Nowy przystanek usprawni komunikację na trasie Rzeszów – Kolbuszowa – Ocice i Kraków – Rzeszów. Przystanek Rzeszów Zachodni już powstaje, a wraz z nim dwa nowe perony w rejonie al. Wyzwolenia. Pierwszy ma usprawnić komunikację dla linii 71 na trasie Kolbuszowa – Rzeszów, drugi ułatwi podróżowanie pociągami relacji 91, czyli między Krakowem a Rzeszowem. ntypoślizgowe nawierzchnie, linie naprowadzające, ruchome schody, winda oraz pochylnia mają ułatwić podróżowanie osobom starszym i niepełnosprawnym. Obiekt wyposażony będzie również w wiaty, ławki oraz nowoczesne tablice informacyjne. – Dzięki temu zlikwidujemy bariery architektoniczne i poprawimy komfort podróżnych – mówi Dorota Szalacha z biura prasowego PKP Polskich Linii Kolejowych. Przy nowym przystanku Rzeszów Zachodni PLK przebudują trzy mosty w okolicy al. Wyzwolenia oraz jeden wiadukt nad ul. Batorego, który zostanie wzmocniony i poszerzony. Zamontowane będą także nowe urządzenia na przejeździe kolejowo-drogowym przy ul. Marii Konopnickiej. PLK wymienią również tory, sieć trakcyjną i urządzenia sterowania ruchem kolejowym. Obecnie trwają prace przy wszystkich trzech obiektach, gdzie instalowane są sieci energetyczne i teletechniczne. Takie rozwiązanie ułatwi dostęp do pociągów przede wszystkim mieszkańcom Staromieścia i Baranówki. – Równocześnie trwa przebudowa przejazdu przy ul. Marii Konopnickiej w Rzeszowie, która zapewni większe bezpieczeństwo na torach i drodze, dzięki czemu przekraczanie tego skrzyżowania będzie sprawniejsze – dodaje Dorota Szalacha. – Wymieniona zostanie również nawierzchnia przejazdu z płyt betonowych wielkogabarytowych na płyty gumowe małogabarytowe. Położymy także nową nawierzchnię na dojazdach do przejazdu, a zwiększenie poziomu bezpieczeństwa zapewnią nowoczesne urządzenia sygnalizujące o nadjeżdżającym pociągu. rugi etap inwestycji rozpocznie się w połowie 2019 roku i potrwa około 10 miesięcy. Obejmie przebudowę i modernizację trzech peronów na stacji Rzeszów Główny. Po renowacji wszystkie zostaną wyposażone w wiaty, ławki oraz oznakowania i tablice informacyjne. Nawierzchnia granitowa peronów oraz linie naprowadzające ułatwią poruszanie się osobom niewidomym i słabo widzącym. Lepszą komunikację zapewnią dodatkowo windy i ruchome schody. W lipcu br. rozpocznie się trzeci, ostatni etap inwestycji PKP Polskich Linii Kolejowych w Rzeszowie. Będzie to przebudowa ponad 150-letniego wiaduktu między ul. Batorego i Siemieńskiego. PLK zajmą się rozbiórką istniejącego już obiektu i budową nowego. Miasto poszerzy oraz pogłębi jednopasmowy przejazd pod wiaduktem, na którym od lat odbywa się ruch wahadłowy, sterowany sygnalizacją świetlną. Jest szansa, że ponad 4-milionowa inwestycja rozładuje korki, sięgające w godzinach szczytu ul. Siemieńskiego, Kosynierów i placu Głowackiego, ale nie wcześniej niż w połowie 2020 roku.

A

D

74

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

O

biekt zostanie zbudowany praktycznie od nowa. Za prace rozbiórkowe oraz wykonanie lekkiej, żelbetowej konstrukcji odpowiedzialne będą PKP Polskie Linie Kolejowe. Z kolei miasto ma poszerzyć znajdującą się pod wiaduktem jezdnię. Dodatkowego pasa ruchu nie da się wybudować pod obecnie istniejącym obiektem, dlatego konieczne jest wyburzenie betonowych ścian, podtrzymujących całą konstrukcję. Przy ul. Żółkiewskiego powstaną też chodniki po obu stronach i ścieżki rowerowe. – Podczas robót droga pod obiektem będzie wyłączona z ruchu. Po zakończeniu inwestycji jezdnia będzie poszerzona do dwóch pasów, co znacznie ułatwi komunikację miejską – mówi Dorota Szalacha. – Remont wiaduktu ruszy 26 czerwca 2019 roku i potrwa ok. 13 miesięcy.

Na remont Dworca Głównego PKP trzeba poczekać do 2020 roku Do pełni szczęścia brakuje tylko odnowionego budynku dworca PKP przy ul. Grottgera 1. Pierwotnie prace nad rewitalizacją obiektu miały zakończyć się w 2020 roku. Z informacji podanych przez Katarzynę Grzduk z biura prasowego Polskich Kolei Państwowych wynika, że dopiero za rok rozpocznie się jego przebudowa. – Obecnie jesteśmy na etapie odbioru dokumentacji projektowej oraz uzyskania pozwolenia na budowę. Planowany termin rozpoczęcia robót budowlanych to pierwszy kwartał 2020 roku – mówi Katarzyna Grzduk. Za wykonanie prac projektowych, wartych prawie pół miliona złotych, odpowiedzialne były pracownie z Zakopanego i Krakowa, które musiały opracować całą dokumentację w ścisłej współpracy z konserwatorami zabytków. Wszystko dlatego, że część zabudowań w rejonie dworca PKP jest wpisana do rejestru zabytków i nie mogą ulec zniszczeniu. am budynek dworca PKP w latach 2008–2009 został odnowiony. Za prawie 3 mln zł Polskie Koleje Państwowe wyremontowały poczekalnię dla podróżnych, która została połączona z holem głównym; zamontowały zadaszenia nad wejściami do budynku i przystosowały toalety do potrzeb osób niepełnosprawnych oraz oczyściły i dokonały konserwacji elewacji budynku. Teraz, po 10 latach, PKP wznawia przebudowę budynku rzeszowskiego Dworca Głównego. Po renowacji za 22 mln zł obiekt nadal zachowa swój modernistyczny charakter, a jego hol zostanie odtworzony zgodnie z zaleceniami konserwatora zabytków. Pozostała część ma być przebudowana w taki sposób, by zwiększyć komfort obsługi pasażerów: pojawią się windy, ścieżki prowadzące i odpowiednio dostosowane toalety czy pochylnie dla osób niepełnosprawnych. W budynku pojawią się także podziemne kondygnacje, które będą prowadzić do peronów i na drugą stronę stacji. Dworzec ma odzyskać wygląd z początku lat 60. XX wieku. W południowo-zachodnim narożniku budynku ponownie zawiśnie zegar, który przez wiele lat był elementem charakterystycznym rzeszowskiego dworca. Ma być też więcej stoisk handlowych i gastronomicznych. 

S





BIZNES

Od lewej: Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego; Alfred Franke, prezes Polskiego Stowarzyszenia Dystrybutorów i Producentów Części Motoryzacyjnych; Adam Hamryszczak, podsekretarz stanu w Ministerstwie Inwestycji i Rozwoju; Manfred Kainz, konsul honorowy RP w Austrii; Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV EURO SERVICE Polska.

Od lewej: Janusz Soboń, prezes Kirchhoff Polska; Manfred Kainz, konsul honorowy RP w Austrii; Ryszard Jania, prezes Pilkington Automitive Poland.

3 dni w G2A Arena dla motoryzacji, transportu i przemysłu!

III Kongres i Targi TSLA EXPO Rzeszów 2019 Ponad 5 tysięcy zwiedzających i 100 wystawców, debaty z ekspertami oraz 70 spotkań brokerskich, z których 5 na 10 zakończyło się zawarciem międzynarodowego partnerstwa biznesowego – to ubiegłoroczne sukcesy Kongresu i Targów TSLA EXPO Rzeszów. Już 10 października rozpocznie się III edycja największego na Podkarpaciu wydarzenia dedykowanego motoryzacji, transportowi, logistyce i produkcji przemysłowej. Potrwa aż trzy dni! W programie: debaty przedsiębiorców i prezentacje dla publiczności – Auto-Salon pełen samochodowych premier oraz giełda kooperacyjna.

Tekst Alina Bosak Fotografie Tadeusz Poźniak

A

utomotive, logistyka, transport i produkcja przemysłowa – przodujące branże w województwie podkarpackim – raz w roku spotkają się w Centrum Wystawienniczo-Kongresowym G2A Arena w Jasionce koło Rzeszowa, by prezentować swoją ofertę i nawiązywać międzynarodowe kontakty. – Pierwszy Kongres i Targi TSLA EXPO Rzeszów odbył się w 2017 roku i spotkał z przychylnością przedsiębiorców, ponieważ wcześniej w tej części Polski nie było wydarzenia, które w jednym miejscu pozwoliłoby spotkać się producentom branży motoryzacyjnej, dostawcom usług dla produkcji przemysłowej i TSL, a także dystrybutorom samochodów osobowych, dostawczych, ciężarowych, sprzętu i wielu firm, które z nimi współpracują. Unikatowa jest także formuła wydarzenia, ponieważ łączy prezentacje targowe z kongresem, na którym poruszane są ważne dla tych branż problemy. Odbywają się warsztaty z ekspertami oraz duża międzynarodowa giełda kooperacyjna, umożliwiająca zawarcie partnerstwa biznesowego i podpisanie nowych kontraktów. – Rosnąca ranga tych wydarzeń sprawiła, że w tym roku TSLA EXPO potrwa trzy dni, czyli o jeden dzień dłużej niż w latach poprzednich – podkreśla Adam Cynk, dyrektor reklamy w firmie SAGIER, będącej współorganizatorem III Kongresu i Targów TSLA EXPO Rzeszów 2019.

78

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

Kongres i branżowy wieczór dla biznesu

P

ierwsze dwa dni koncentrują się na wydarzeniach dla biznesu. 10 października odbędzie się kongres dla przedsiębiorców i przedstawicieli firm. Rozpocznie się on debatą na temat inteligentnych specjalizacji Podkarpacia oraz perspektywy rozwoju w branży automotive i transportowej. W rozmowie wezmą udział przedstawiciele rządu, biznesu i samorządu. Wśród nich będą m.in.: Władysław Ortyl, marszałek województwa podkarpackiego; Ryszard Jania, prezes Wschodniego Sojuszu Motoryzacyjnego oraz Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV Euro Service Polska. Kongres koncentruje się na tematach ważnych dla transportu i przemysłu motoryzacyjnego. Każdej z tych branż poświęcono osobne panele, w których doświadczeniami podzielą się praktycy i eksperci. Dyskusję na temat modelu współpracy polskich i europejskich klastrów motoryzacyjnych na rzecz modernizacji przemysłowej poprowadzą przedstawiciele śląskiego Klastra Silesia Automotive & Advanced Manufacturing. Nie zabraknie też panelu dotyczącego nowej ery mobilności i związanych z nią pojazdów autonomicznych, zeroemisyjnych, połączonych i współdzielonych. 



BIZNES

Od lewej: Agnieszka Niemiec, DKV Euro Service Polska; Jerzy Jezuit, kierownik sprzedaży DKV Euro Service Polska; Michał Bałakier, dyrektor generalny DKV Euro Service Polska; Emilia Felter, DKV Euro Service Polska; Tomasz Bogut, P.H.U. DUDI Rafał Dudkowski; Barbara Ryttel, DKV Euro Service Polska; Marta Niewczas, DKV Euro Service Polska; Rafał Dudkowski, właściciel P.H.U. DUDI Rafał Dudkowski.

P

rzedsiębiorcy omówią też różne scenariusze rozwiązań związanych z rynkiem pracy, zarówno w branży motoryzacyjnej, jak i transportowej. Nie zabraknie case studies – przykładów udanej współpracy ze szkołami i uczelniami w zakresie kształcenia zawodowego i zapewnienia sobie ciągłości kadr. Na panelach dedykowanych transportowi ekspert Paweł Miąsik z Agencji Bezpieczeństwa Transportu omówi najnowsze zmiany przepisów transportu drogowego. Pierwszy dzień TSLA EXPO 2019 zakończy Branżowy Wieczór VIP dla uczestników Kongresu, na którym nie zabraknie okazji do mniej formalnych rozmów oraz degustacji podkarpackiego jadła, słynącego ze świetnej jakości. Międzynarodowa giełda kooperacyjna W piątek, 11 października, nastąpi uroczyste otwarcie targów TSLA EXPO Rzeszów 2019. Stoiska i prezentacje firm będzie można już od rana podziwiać na głównej płycie centrum G2A Arena, a także przed budynkiem. Tego samego dnia odbędzie się Międzynarodowa Giełda Kooperacyjna – przedsiębiorcy będą omawiać możliwość współpracy podczas umówionych wcześniej spotkań B2B. Nad organizacją giełdy i harmonogramem spotkań czuwa ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, zapewniając jednocześnie udział zagranicznych firm, które szukają kontrahentów w Polsce. Jak dowodzą doświadczenia ośrodków EEN w całej Europie, spotkania brokerskie podczas branżowych targów to najefektywniejsza forma nawiązywania biznesowego partnerstwa. Dowodzą tego także efekty giełdy kooperacyjnej podczas poprzedniej edycji TSLA EXPO Rzeszów – zwarte partnerstwa biznesowe i początki międzynarodowej współpracy między firmami. rganizatorzy zapraszają na giełdę firmy działające w branżach: automotive, produkcja przemysłowa, automatyka przemysłowa, transport, logistyka, spedycja i technologie IT. Rejestracja firm już się rozpoczęła, a szczegółowe informacje na ten temat można znaleźć na stronie www. tslaexpo.pl. Targowy i giełdowy piątek zakończy Wieczór VIP – pełen niespodzianek i specjalnych pokazów. Pracowicie dla wystawców zapowiada się sobota, 12 października – dzień otwarty dla wszystkich zainteresowanych pod-

O

karpackim przemysłem i samochodami. Motoryzacyjne premiery będzie można podziwiać na głównej płycie, gdzie urządzony zostanie Auto-Moto Salon. To wyjątkowa okazja, by w jednym miejscu zapoznać się z ofertą wszystkich marek, przyjrzeć się nowym modelom z bliska i wyruszyć na jazdę próbną. Na taki rekonesans można wybrać się całą rodziną, ponieważ na TSLA EXPO przygotowywane są także specjalne strefy z atrakcjami dla dzieci, gdzie zabawa łączona jest z edukacją, m.in. nauką udzielania pierwszej pomocy i właściwego zachowania na drodze. Dofinansowanie do stoisk

P

aździernikowe wydarzenie daje wyjątkową możliwość prezentacji podkarpackim firmom, które mogą otrzymać dofinansowanie do stoisk targowych. Ponieważ Kongres i Targi TSLA EXPO służą zwiększaniu potencjału podkarpackiej motoryzacji, produkcji przemysłowej, transportu i powiązanych z nimi branż, Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego jako współorganizator TSLA EXPO uruchomił środki z programu służącego promocji biznesu, by umożliwić udział w wydarzeniu także mniejszym przedsiębiorstwom. Przedsięwzięcie jest realizowane ze środków RPO WP 2014–2020 „Promocja Gospodarcza Województwa Podkarpackiego”, Oś priorytetowa I. Konkurencyjna i innowacyjna gospodarka, Działanie 1.3. Promowanie przedsiębiorczości. – Warto skorzystać z tej okazji i pozyskać finansowanie na stoisko targowe. Wniosek aplikacyjny o dofinansowanie już wkrótce będzie dostępny w Internecie. Zachęcam do śledzenia informacji na stronie tslaexpo.pl oraz profilu TSLA EXPO na Facebooku – mówi Adam Cynk. Organizatorem III Kongresu i Targów TSLA EXPO Rzeszów 2019 są: SAGIER Sp. z o.o., Międzynarodowe Targi Rzeszowskie, Klaster Expo. Partnerzy wydarzenia to: Urząd Marszałkowski Województwa Podkarpackiego, ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, Wschodni Sojusz Motoryzacyjny, Polska Grupa Motoryzacyjna oraz DKV. 

Więcej informacji biznesowych na portalu www.biznesistyl.pl



Od lewej: Jerzy Jezuit i Rafał Żyliński.

Bez przykrych niespodzianek – transport w nowoczesnym łańcuchu dostaw

– Liczy się czas reakcji, zorganizowana sieć partnerska podwykonawców i logistyka, która pozwala na sprawny dojazd z dostawą wprost na linię produkcyjną – mówi Rafał Żyliński, prezes firmy Euro24 Express Delivery, która specjalizuje się w szybkim dostarczaniu przesyłek. Działa w segmencie B2B, obsługując firmy i zakłady produkcyjne, dla których czas ma kluczowe znaczenie. Euro24 to dobry przykład organizacji transportu w nowoczesnym łańcuchu dostaw, a także korzyści, jakie płyną z sieciowania przewoźników pod szyldem wiarygodnego lidera. Jedną z nich są specjalnie dedykowane grupie usługi DKV – w zakresie zakupów paliwa, opłat drogowych oraz narzędzia do zarządzania nimi również dla podwykonawców.

Tekst Alina Bosak Fotografia Tadeusz Poźniak

P

ołożenie Podkarpacia na skrzyżowaniu komunikacyjnych szlaków i blisko polskich granic z Ukrainą i Słowacją stwarza doskonałe warunki do rozwoju transportu. Także tego, którego specjalnością są usługi dla przemysłu, najsilniej skoncentrowanego wokół Rzeszowa, Krosna, Jasła, Mielca, Stalowej Woli oraz Dębicy. W przedsiębiorstwach produkcyjnych, gdzie magazyny już niemal nie istnieją, przyjmowane są głównie dostawy JIT (Just In Time), a więc wprost na linię produkcyjną. W tym łańcuchu dostaw transport jest jednym z najważniejszych ogniw. – Jeśli chodzi o szybkość i terminowość dostaw, musimy być bezkompromisowi – stwierdza Rafał Żyliński. Założona przez niego 12 lat temu w Rzeszowie firma Euro24 obsługuje przede

82

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

wszystkim producentów branży motoryzacyjnej i lotniczej, działających w strefach ekonomicznych i w Dolinie Lotniczej na Podkarpaciu. Jest także partnerem takich światowych operatorów logistycznych, jak m.in. DHL. Posiada oddziały w Niemczech, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii, a jej kierowcy dostarczają przesyłki w najdalsze zakątki Europy, od Turcji, poprzez Bałkany, po kraje skandynawskie. Tak do Kosowa, jak i na Gibraltar. Euro24 ściśle współpracuje z zakładami produkcyjnymi na Podkarpaciu. – Bliskość tych firm sprawia, że oferujemy im konkurencyjne terminy i ceny. Tabor jest dostępny w naszej głównej siedzibie w Rzeszowie. Możemy szybko podstawić auto, by odebrać towar, a w kosztach transportu „puste” kilometry są ograniczone do minimum – stwierdza prezes Żyliński. lota to głównie ciężarówki do 3,5 tony, która ostatnio jest intensywnie rozbudowywana o zestawy o ładowności 24 ton. – To kierunek rozwoju, który wytyczyli nasi klienci oczekujący coraz bardziej kompleksowej usługi. Nasze tiry mają więc naczepy w zabudowie typu mega, standard. Wyposażone są w windę, ponieważ coraz więcej towaru dostarczamy wprost na inwestycje, gdzie nie ma rampy rozładunkowej – opisuje Rafał Żyliński. – Nasi kierowcy mają także uprawnienia ADR do przewozu materiałów niebezpiecznych, certyfikaty lotniskowe, pozwalające wjeżdżać na tereny portów lotniczych. Jak powinien działać transport w nowoczesnym łańcuchu dostaw? – Liczy się czas reakcji, sieć partnerska podwykonawców i logistyka, która pozwala na sprawny dojazd z dostawą – wylicza Rafał Żyliński. – Nasze centrum operacyjne działa 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu, więc klient, który zwróci się z potrzebą zorganizowania pilnego transportu, od razu dostaje odpowiedź. Jesteśmy w stanie bardzo szybko podstawić samochód we wskazane miejsce, kierowcy sprawnie przewożą ła-

F


Transport dunek, którego lokalizację możemy na bieżąco śledzić i w razie awarii zareagować tak, by termin dostawy był jak najmniej zagrożony. System jest tak zorganizowany, by klient nawet co godzinę otrzymywał informację o położeniu przesyłki. O niespodziewanych sytuacjach, możliwych opóźnieniach dowiaduje się w czasie rzeczywistym. To bardzo ważne dla przedsiębiorców, ponieważ pozwala korygować plany i zapobiegać kosztownym przestojom linii produkcyjnych. Klienci doceniają także fakt, że zaraz po rozładunku otrzymują potwierdzenie dostawy w formie skanu dokumentu, który daje możliwość natychmiastowego fakturowania i szybszych przepływów finansowych.

Sieć podwykonawców

Z

– korzyści dla wielu stron

ponad 100 samochodów jeżdżących pod szyldem Euro24 część należy do podwykonawców. – Mamy przygotowaną dla nich ofertę współpracy i sukcesywnie rozbudowujemy sieć takich partnerów. Firma, która dysponuje chociażby jednym samochodem i kierowcą, może do nas dołączyć. Wymagamy dostosowania się do naszych procedur, bo to gwarantuje niezawodność dostaw. Taką firmę szkolimy i wyposażamy w narzędzia komunikacyjne – tablet, skaner, GPS. Dzięki takiemu przygotowaniu organizujemy dostawy pod jednym szyldem, nie rozgraniczając pojazdów na własne i podwykonawców. Działanie w transportowej sieci małym firmom daje sporo korzyści. Od możliwości uzyskania wyższych rabatów na kupowane u dealera samochody po gwarancję liczby i ciągłości zleceń oraz korzystanie z rozwiązań wypracowanych przez Euro24. – Bierzemy na siebie wszystkie formalności związane z obsługą klientów, organizujemy załadunek i rozładunek, zapewniamy skrócone terminy płatności – wylicza Rafał Żyliński. – Możemy także zaproponować przewoźnikowi bardzo korzystne warunki dostępu do usług i produktów w firmie DKV. – Każda firma transportowa – nawet mała – trafiając do nas poprzez Euro24 może skorzystać z oferty DKV na specjalnych warunkach – potwierdza Jerzy Jezuit, kierownik sprzedaży DKV Euro Service Polska. – Rekomendacja ze strony takiej firmy jak Euro24 to rękojmia, która sprawia, że możemy podjąć współpracę, a nawet zaproponować większe limity na karcie, dłuższe terminy płatności i rabaty, czyli warunki, których na przykład mały przewoźnik, dysponujący pojazdami do 3,5 tony, nigdy by nie uzyskał, gdyby nie działał w grupie transportowej. rzewoźnik otrzymuje narzędzia umożliwiające mu korzystanie z usług DKV. Zakres tych usług jest bardzo szeroki, ponieważ DKV jako najstarszy na rynku europejskim operator rozliczeń bezgotówkowych dopracował się rozbudowanej struktury serwisowej, zarówno stacji paliwowych, stacji pomocy drogowej, jak i produktów do rozliczania opłat drogowych. – Firma działająca w strukturze Euro24 dysponuje kartą paliwową DKV, z którą na wyznaczonych stacjach może zatankować paliwo w najkorzystniejszych cenach, również SPOT-owych, odniesionych do cen hurtowych, i dokonać opłat drogowych – podkreśla Jerzy Jezuit. – Ma zapewnioną również pomoc w drodze i dostęp do usług finansowych, obejmujących zwrot podatku VAT, akcyzowego, a także wydłużenie terminu płatności, factoring i inne korzyści związane z dostępem do parkingów, myjni itp. Z DKV rozlicza się samodzielnie, bez pośrednictwa Euro24. – W segmencie przesyłek ekspresowych, gdzie dominują pojazdy do 3,5 tony, karta paliwowa DKV jest niezbędnym narzę-

P

dziem dla podwykonawców, ponieważ daje dostęp do największej sieci stacji paliwowych na terenie Europy – mówi prezes Żyliński. – Dzięki rozwiązaniom, które dostajemy od DKV, firma Euro24 może skupić się na właściwej działalności, czyli realizowaniu zleceń klientów, a nie na obsłudze administracyjnej. spółpraca z DKV umożliwia też Euro24 lepsze zarządzanie podwykonawcami. Dzięki własnym systemom może monitorować ruch pojazdów, lokalizować ich położenie, a z pomocą narzędzi dostarczonych przez DKV – optymalizować i monitorować syntetycznie, czyli całościowo, lub analitycznie, czyli w podziale na podwykonawców, wykorzystanie limitów na kartach, obroty i generowane przez całą flotę koszty. – Bardzo mocno postawiliśmy na digitalizację, rozbudowaliśmy narzędzia dostępne on-line – przyznaje Jerzy Jezuit. W tej chwili wprowadzamy rozliczanie opłat drogowych w całej Europie na jednym wspólnym urządzeniu EETS (European Electronic Toll Sytem) – DKV BOX Europe. Jego upowszechnienie ujednolici system poboru opłat drogowych i jeszcze poszerzy zakres informacji o pojazdach poruszających się po drogach – pokonywanych trasach. Taka baza danych pozwala optymalizować działanie firmy. Jeśli chodzi o innowacyjny sposób wykorzystania tego typu narzędzi DKV, Euro24 jest liderem w Europie.

W

Coraz mniej ludzkiego błędu

O

w transporcie

kres, w jakim zamykają się formalności związane z wejściem do grupy przewoźników Euro24, zależy od wielu czynników. Wiąże się to z podpisaniem umów, przeszkoleniem kierowców do stosowania procedur zgodnych ze standardami ISO i sprawdzeniem ich umiejętności. Doświadczenie kierowców jest istotne, ponieważ towar, który będą przewozić, jest wartościowy i newralgiczny – ma na czas trafić na linię produkcyjną. Dziś mało kto buduje przy produkcji magazyny, towar bierze się prosto z auta. Jeśli już jakieś zaplecze magazynowe jest, to przechowuje się w nim części do montażu przez 24-48 godzin. Dziś transport, jak i każde ogniwo działającego niczym szwajcarski zegarek łańcucha dostaw, dąży do wyeliminowania pomyłek. – Najsłabszym ogniwem jest człowiek – potwierdza Rafał Żyliński. – Systemy, komputery pracują w sposób zautomatyzowany. Kierowca może źle się poczuć, trafić na potężny korek na drodze i to się zdarza. W takich sytuacjach najważniejsze jest, by klient z wyprzedzeniem dowiedział się, że dostawa jest zagrożona, a towar nie dojedzie na godz. 8.00, tylko 9.00. Dla jednego z naszych kluczowych klientów przygotowujemy cykliczne raporty skuteczności dostaw, w których możemy się pochwalić np. tylko jednym opóźnieniem na ponad 200 dostaw w roku. To pokazuje, jak dużą wagę przykładamy do dotrzymywania terminów. – Aby eliminować ludzkie błędy, również w DKV wprowadzamy coraz więcej innowacji. Oferujemy rozwiązania minimalizujące udział człowieka, takie jak DKV Eco Driving oraz DKV Refuel Planning, współpracujemy z producentami pojazdów nad rozwiązaniami umożliwiającymi bezpośrednią komunikację między dystrybutorem na stacji a kontem przewoźnika bez udziału kierowcy. Same karty paliwowe także ewoluują ku nowoczesnym formom płatności. Można to obserwować, śledząc rozwój mobilnej Aplikacji DKV na telefony komórkowe. Kierunki rozwoju wytycza zaś obserwacja i analiza rynku oraz wymiana doświadczeń z takimi partnerami jak Euro24 – podsumowuje Jerzy Jezuit. 

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

83


Motoryzacja Przemysław Kołtun.

W Dynowie

powstaje największy monster truck na świecie W małym garażu Przemka Kołtuna w Dynowie powstaje największy monster truck na świecie. Pojazd imponuje wymiarami: ponad 3 metry wysokości, tyle samo szerokości oraz przeszło 10 metrów długości. Ma 24 miejsca siedzące, w tym lożę VIP, a jakby tego było mało, wkrótce będzie mówił i ział ogniem z potężnych rur wydechowych. Maksymalna prędkość, jaką może osiągnąć, to ponad 100 km/h. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, na początku sierpnia wyjedzie na dynowskie ulice.

Tekst Natalia Chrapek Fotografia Tadeusz Poźniak

84

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

P

ierwszy monster truck powstał w 1974 roku w Stanach Zjednoczonych. Pojazd przypominający pick-upa, na bazie Forda F-250 z kołami od maszyny rolniczej, skonstruował Bob Chandler. 44 lata później Przemek Kołtun z Dynowa rozpoczyna budowę największego na świecie monster trucka; drugiego takiego modelu nie ma nawet w USA. Praca przy pojeździe do najłatwiejszych nie należy, bo tworzy się go od podstaw. Nie ma gotowych części, są za to customowe, robione na zamówienie. Trzeba przy tym odwiedzić mnóstwo warsztatów i wiedzieć, gdzie, do kogo i po co zapukać. Do realizacji tego projektu dynowianin przygotowywał się kilka dobrych lat, właściwie całe życie. 



Motoryzacja – Pasją do motoryzacji zaraziłem się od dziadka, z którym spędzałem bardzo dużo czasu w garażu. Jako jedyny w okolicy konstruował i naprawiał ciągniki oraz maszyny rolnicze. Był złotą rączką, a ja odziedziczyłem to po nim. Swój pierwszy samochodzik zbudowałem w wieku 8 lat. Potem pojawiały się kolejne marzenia, wizje i projekty, aż w końcu trafiło na największego monstera na świecie – opowiada Przemek Kołtun. – Pomaga przy nim wiele osób – moja rodzina, przyjaciele i znajomi. Chociaż zdarzają się momenty załamania, nie rezygnuję. Gdy wstaję rano, otwieram garaż i patrzę na monstera, cała reszta się nie liczy.

D

Radość w MAXI wymiarze

ynowski pojazd ma 3,5 metra wysokości i tyle samo szerokości oraz ponad 10 metrów długości. Wkrótce nabierze koloru – niebieski chrom. Zmieszczą się w nim 24 osoby, które będą miały do wyboru miejsca na pace samochodu lub w loży VIP, czyli w designerskiej strefie zaraz za kabiną kierowcy. – Samo prowadzenie monstera nie jest prostą sprawą, nie mówiąc już o kierowaniu nim wśród ludzi. Musimy być czujni, dlatego zainstalowaliśmy 7 kamer, dzięki którym będziemy dokładnie widzieli, co dzieje się dookoła pojazdu. Razem ze mną w kabinie czuwać będzie jeszcze jedna osoba,

która może zatrzymać pojazd niezależnie ode mnie w momencie jakiegoś zagrożenia. Do tego trzeba dołożyć jeszcze człowieka pilotującego nas z zewnątrz. To podstawowe zasady bezpieczeństwa, bez których nie możemy wyprowadzić maszyny z garażu – dodaje Przemek. onster truck najprawdopodobniej otrzyma imię Max. Jak tłumaczy jego twórca, nazwa nawiąże do wielkości i przeznaczenia samochodu. – Max będzie największym na świecie monsterem, a Maksiu okaże się słodkim towarzyszem podróży, który mówi i śmieje się. To bardzo oryginalna atrakcja, szczególnie dla dzieci – tłumaczy. Dzięki specjalnie zaprojektowanym systemom mowy i dodatkowym akumulatorom, samochód będzie mówił i wydawał dźwięki. Ma też zionąć ogniem. Pomogą mu w tym potężne rury wydechowe. Przemek marzy, aby w niedalekiej przyszłości pojazd poruszał się samodzielnie za swoim właścicielem. Pojemność silnika Maksa to 5,6 litra. Do tego dochodzi jeszcze 400 koni mechanicznych, ale już pojawiły się plany, aby zamontować kompresor zwiększający moc pojazdu. Maksymalna prędkość, jaką na razie osiągnie samochód, to ponad 100 km/h. Dotychczas monster trucki mknęły z szybkością nie przekraczającą 80 km/h. Najważniejszym elementem samochodu będzie zawieszenie. Musi ono przenosić zarówno potężne obciążenie wynikające z konstrukcji pojazdu, jak również to wytworzo-

M


Motoryzacja ne podczas jazdy. Pojazd będzie posiadał 8 amortyzatorów oraz poduszki powietrzne, takie same jak w ciężarówce. Za tylną osią, przy rampie, spod pokładu wypuszczane będą najprawdopodobniej schody z otwieranymi automatycznie barierkami, po których bez problemu będzie można wejść na pakę maszyny. – Musimy skończyć budowę monster trucka z końcem lipca. W połowie sierpnia odbywa się Speedland Krosno, czyli kilkudziesięciotysięczna impreza, podczas której nasz Maksiu będzie miał swoją premierę. Możemy nie spać, możemy nie jeść, ale musimy zdążyć na czas – mówi Przemek. Prace nad dynowskim monster truckiem trwają już od 8 miesięcy. Samochód jest prawie gotowy do oklejenia. Teraz współpracownicy Przemka malują ramy, montują ogromne koła oraz podprowadzają elektronikę. uto przygotowywane jest pod eventy oraz imprezy lokalne, krajowe, a nawet międzynarodowe. Każdy będzie mógł wejść na monster trucka, rozsiąść się wygodnie w loży VIP i zakosztować jazdy tym największym pick-upem na świecie. Istnieje też możliwość wynajęcia pojazdu na pikniki, imprezy plenerowe oraz integracyjne.

A

Ludzie z pasją umierają później – Motoryzacja jest dla mnie sposobem na życie. Czy może być coś lepszego od połączenia pasji z biznesem? Mnie się udało. Żyję od jednej imprezy motoryzacyjnej do drugiej, od jednego wyścigu do drugiego. W filmie „Szybcy i wściekli” większość rzeczy jest fikcją. U nas dzieje się to naprawdę. Wierzę, że ludzie z pasją umierają później – tłumaczy Przemek Kołtun z Dynowa. a co dzień jest właścicielem firmy transportowej. W wolnym czasie zajmuje się nie tylko monster truckami, ale też konstruuje auta off roadowe i pojazdy do driftu. Te ostatnie zajmują szczególne miejsce w jego garażu – nic dziwnego, sam jest drifterem walczącym z barierą przyczepności na drodze. Co roku można go spotkać na King of the hill, imprezie wyścigowej organizowanej na licznych zakrętach w Izdebkach k. Brzozowa. Kolejne projekty już czekają na realizacje w Przemkovsky Garage. W jednym z nich Przemek przełamie barierę grawitacji. Więcej na razie nie zdradza. 

N


Serce

poetki Halina

Poświatowska

W Muzeum Haliny Poświatowskiej w Częstochowie królują koty. Wykonane z papieru, bajecznie kolorowe, o futrze upstrzonym plamkami i cętkami rozsiadły się na podłodze we wdzięcznych pozach. Kolekcja powstała w ramach akcji Małgorzaty Hebel i Małgorzaty Domańskiej: „Szukamy towarzystwa dla kota poetki”. Na archiwalnym zdjęciu Haśka tuli maleństwo o sierści znaczonej w tygrysie pręgi. To dla niego powstał wiersz „Rekolekcje dla kota”. Od tego czasu w Muzeum wychowało się kilka pokoleń futrzastych zwierzaków. Tekst Antoni Adamski Fotografie Tadeusz Poźniak

Z

bigniew Myga, kurator wystawy i przewodnik po Muzeum, młodszy o szesnaście lat brat Haliny, mówi, że przychodzi tu – w zależności od pory roku – od setki do siedmiuset osób miesięcznie. Pytania przedszkolaków, które często odwiedzają miejsce poświęcone najbardziej znanej w świecie częstochowiance, są dociekliwe. Pytają, jak działał piec kaflowy, co to jest maszyna do pisania [Muzeum dysponuje, wspaniałym egzemplarzem walizkowej „Olimpii”, którą poetka przywiozła ze Stanów Zjednoczonych], do czego służył telegram, skoro prościej byłoby wysłać SMS-a. Wśród odwiedzających zdarzają się dziwni ludzie. Pewien ksiądz- egzorcysta pytał, dlaczego Halina Poświatowska była ateistką. – Otóż – wyjaśniał pan Zbigniew – jako filozofka z zawodu była osobą poszukującą prawdy. Bo ten kto wierzy, już tę prawdę odnalazł – uzasadniał, ale ksiądz nie był zadowolony z odpowiedzi. Za złe miał mu także szatańskie imię kocura Behemota.

88

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


POEZJA

– Haśka również miała osobliwych przyjaciół – kontynuuje Zbigniew Myga. – Kiedyś zaprosiła do Częstochowy Anglika – studenta slawistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Nazywał się Leslie Collins i pochodził z lordowskiej rodziny. On także musiał być niewierzący, skoro w bazylice jasnogórskiej, w czasie odsłonięcia cudownego obrazu Matki Boskiej, wyciągnął papierosa i próbował go zapalić. Trzeba było szybko go wyprowadzić. Lord Collins uciekł z Częstochowy w pierwszy dzień Wielkanocy. Tego ranka rozpoczęła się zwyczajowa kanonada, wzmocniona dynamitem kradzionym przez górników z kopalni. Wybuchy były tak potężne, iż Anglik nie dał sobie niczego wytłumaczyć. Krzyczał, iż właśnie zaczęła się „bloody revolution”[krwawa rewolucja]. Z kolei Caroline Karpiński, przyjaciółka z Nowego Jorku, pracownica Metropolitan Museum of Art, zawiedziona była surowym wyglądem kaplicy maryjnej: – Dlaczego tam tak ciemno? – spytała. Trzeba było na poczekaniu coś wymyślić. – Musi być ciemnawo, bo w pełnym świetle Matka Boska wyglądałaby jak Murzynka – zaimprowizowała odpowiedź matka. – Nie wspominam siostry. Ona jest tu stale obecna – opowiada Zbigniew Myga, pokazując wnętrze, które kiedyś było ich domem rodzinnym. To trzy duże pokoje przy ul. Jasnogórskiej w parterowej przybudówce, otoczonej ogrodem. Niegdyś mieściła się tu wozownia. W latach 20. XX stulecia została przerobiona na mieszkanie. Ojciec rodziny, Feliks Myga, przez całe życie miał żyłkę przedsiębiorczości. Pracował w sklepie swojej matki w podjasnogórskiej dzielnicy. W tym sklepie poznał swą późniejszą żonę. Potem kupił lokal w centrum miasta przy al. Najświętszej Marii Panny. W roku 1945 władze wywoziły „klasowo obcą prywatną inicjatywę” do Żarek, wysiedlonego w czasie wojny miasteczka pod Częstochową. Wtedy Feliks Myga od rzeźnika Ostrowskiego kupił dom z ogrodem przy Jasnogórskiej. Dzięki temu rodzina uratowała się przed wywózką. Za to on sam trafił na półtora roku do obozu pracy przymusowej. Po wyjściu był taksówkarzem, pracownikiem handlu państwowego (innego nie było). Na przełomie 1959 i 60 r. zajął się produkcją parasolek, która zapewniała dostatni żywot całej rodzinie. Zmarł w 1977 r. Ciężar wychowania dzieci spoczywał na matce. A ponieważ Stanisława Mygowa większość czasu poświęcała poważnie chorej na serce Halinie – Margosia (czyli dwanaście lat od niej młodsza Małgorzata) oraz Zbigniew skazani zostali na przymusową samodzielność. Ojciec szedł do pracy, mat-

ka nierzadko towarzyszyła Halinie, gdy leżała w krakowskiej klinice. Pozostałe dzieci metodą prób i błędów robiły obiad. ZbigniewMyga mówi: – Haśka zajęła się mną po powrocie ze Stanów Zjednoczonych. Zaczęła mi „matkować”. Po udanej operacji nie musiała już leżeć w łóżku: mogła chodzić, a nawet biegać. Mogła więc zająć się moim wychowaniem. Zaczęła od dyktand, gdyż moja ortografia była skandaliczna. Sama teksty tych dyktand wymyślała. Były to osobliwe opowiastki utrzymane w klimacie surrealistycznego snu. Na przykład: „Hrabia Hilary ubił chomika halabardą, po czym wsiadł do wehikułu i wykrochmalił się o hipopotama”. Albo: „Hurysa w chórze chichotała chorał”. Nie mogę przeboleć, iż zniszczyłem zeszyty z dyktandami. Dziś ten zestaw tekstów cieszyłby się dużą popularnością wśród czytelników i uczniów. Haśka dbała również o mój zestaw lektur. Nie była to literatura dziecięca. Poznałem „Eugenię Grandet” Balzaka, utwory Stanisława Lema, przygody Sherlocka Holmesa, a przede wszystkim dramaty, komedie i poezję Williama Shakespeare’a w sześciotomowej edycji w tłumaczeniu klasyków: Stanisława Koźmiana, Leona Ulricha i Józefa Paszkowskiego. „Dzieci z Bullerbyn” poznałem dopiero w wieku lat trzydziestu. Wtedy, gdy zacząłem czytać je własnym dzieciom. 


POEZJA

H

aśka była perfekcjonistką, dbała o czystość języka. Nie przejmowała się natomiast pikantnymi fragmentami moich lektur, takich jak „Zmory” Emila Zegadłowicza, „Słówka” Boy’a i refrenem wiersza Juliana Tuwima powtarzającym: „Całujcie mnie wszyscy w dupę...” Nie brzydkie wyrazy i pikantne sceny były problemem, lecz zdarzająca się od czasu do czasu moja uczniowska bezmyślność. To samo dotyczyło nauki angielZbigniew Myga. skiego, oczywiście z amerykańską wymową. Brnąłem zdanie po zdaniu przez oryginalny tekst „Kubusia Puchatka”. Każde nieznane słowo musiałem odnaleźć w słowniku, powoli, pracowicie, tak, aby utrwalić je w pamięci. Kilka razy w miesiącu pełniłem rolę „zaopatrzeniowca” siostry. Woziłem jej do Krakowa prowiant: z trudem zdobyte kabanosy, delikatesową szynkę, cytryny i pomarańcze. Kiedyś – przyzwyczajona do amerykańskich warzyw – zażyczyła sobie kukurydzy. Specjalnie dla niej założyliśmy grządkę kukurydzy w ogródku. Była to odmiana pastewna, zwana „końskim zębem”. Okazało się, iż tylko jedna kolba nadaje się do jedzenia – ta została ugotowana i spożyta. Jej pokój w Krakowie był niewielki, miał 3 na 4 metry, obok w korytarzu znajdowało się wejście do łazienki. Umieszczona tam dwupalnikowa kuchnia gazowa musiała wystarczyć kilkorgu współlokatorom. W Krakowie jako 11–13-latek pełniłem rolę maskotki. Wraz z siostrą uczestniczyłem w prywatnych przyjęciach, odwiedzaliśmy kabarety: Piwnicę pod Baranami, Klub pod Jaszczurami czy Jamę Michalikową. Po obejrzeniu występu kabaretowego szliśmy na ul. Krupniczą 22. Była to sie-

dziba krakowskiego Oddziału Związku Literatów Polskich. Ze względu na szczupłość miejsca prywatne przyjęcia odbywały się u Hanny Mortkowicz-Olczakowej, sąsiadki Haśki. Usiłowałem zasnąć na polowym łóżku w pokoju siostry, ale imprezy były głośne, więc słuchałem. Wrażeń było moc. Pokój zasnuty siwym papierosowym dymem, butelki różnego autoramentu, ciekawe dyskusje. Gdy zaczynał się niedzielny ranek, wychodziliśmy całym towarzystwem na Planty. A stamtąd na dworzec kolejowy, skąd pierwszym pociągiem wracałem do Częstochowy. Haśka ubierała się zawsze starannie, elegancko, jak prawdziwa dama. Nosiła szerokie rozkloszowane spódnice, ogromne kapelusze z wysoką, przewiązaną wstążką główką i zacieniającym twarz rondem. Jedno ze zdjęć w takim kapeluszu zostało wykonane na tle stogu siana w czasie przerwy w podróży orbisowskiej wycieczki. Przed wyjazdem na stypendium do Paryża zamówiła u krawcowej cały komplet strojów. Po powrocie czuła się rozczarowana: paryska ulica ubiera się na co dzień niedbale. W tych swoich oficjalnych strojach czuła się jak uboga krewna z odległej prowincji. Niesłusznie, bo nosiła się jak prawdziwa dama, którą otaczał tłum wielbicieli. yły to znajomości mniej lub bardziej szczęśliwe. Chcę powiedzieć tylko o jednej: tej ostatniej z Janem Adamskim [zbieżność nazwiska z nazwiskiem autora artykułu przypadkowa]. Prozaik i aktor, opiekował się Haśką z ogromną czułością. W czasie rozwodu z żoną Jan zmuszony był na pewien czas wyjechać z Krakowa. Stary Teatr zamienił na Teatr im. Siemaszkowej w Rzeszowie. Wynajął pokój w willi na obrzeżach miasta. To tam poetka przyjeżdżała w odwiedziny. Planowała, iż w Rzeszowie, w zupełnej izolacji od krakowskiego środowiska, pod opieką Jasia Adamskiego napisze pracę doktorską. W PRL niewiele osób podróżowało za zachodnie granice; jeszcze mniej za ocean. Nic dziwnego, że poetka stała się obiektem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa, która najpierw szukała czegoś „trefnego”: dokumentów, listów, książek objętych zakazem cenzorskim. Haśka leMuzeum Haliny Poświatowskiej w Częstochowie. żała w szpitalu, a wtedy my jako rodzina prze-

B

90

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019


żyliśmy kilka rewizji trwających od 6 rano do 22. Było gdzie szukać, bo w pokojach książki zajmowały regały od podłogi aż po sufit. Gdy tajniacy niczego nie znaleźli, zaczęła się kolejna akcja. Halinie odmówiono paszportu na prywatny wyjazd do Francji. Gdy później złożyła papiery o paszport na wyjazd na kilkumiesięczne stypendium literackie do tego kraju, próbowano werbować ją do roli TW (tajnego współpracownika) SB. Subtelnej poetce, zapatrzonej w reakcje swego ciała, poruszającej się na granicy życia i śmierci, nie było to w głowie. Jednak teczka Haliny Poświatowskiej w archiwum milicyjnym pęczniała. Jak była obszerna, dowiedzieliśmy się dopiero po jej Muzeum Haliny Poświatowskiej – oddział Muzeum Częstochowskiego, śmierci. Materiały stamtąd [dziś archiwum mieszczący się w dawnym domu Haliny Poświatowskiej w Częstochowie. IPN] zostały wykorzystane w filmie doku- Muzeum zostało otwarte dla zwiedzających 9 maja 2007 r. mentalnym o jej życiu. omieszczenia muzealne są dziś opustoszałe: nie zachowało się nic z wyposażenia miesz- publikacji, Poświatowska – dwie. Znam historię niektórych kania rodziców poetki. Po śmierci męża Stanisława edycji. Halina napisała kiedyś wiersz pt. „Wietnam 1965”. Myga wyjechała do córki [Teresy Małgorzaty Porębskiej] Ukazał się on w antologii „Poeci świata Wietnamowi”, któdo Krakowa. A ponieważ ja dostałem nakaz pracy poza Czę- rą przetłumaczono na dwieście języków. Później przygotostochową, mieszkanie zajął kwaterunek. Wszystkie meble waniem wyboru jej wierszy zajął się ambasador wietnamzłożyliśmy w garażu, który podpalili jacyś bezdomni. Spło- ski w Polsce. W Iranie twórczością Haśki zainteresowała się nęły również negatywy zdjęć, które robiłem Haśce od lat poetka – feministka, która także pisała o miłości i śmierci. chłopięcych. Ocalała rodzinna biblioteka, rozdzielona mię- Musiała opuścić swój kraj. Urodziła się i zmarła w tym sadzy mnie a siostrę – wspomina brat poetki. Na ekspozycji mym roku co Halina. można obejrzeć dokumenty, fragmenty rękopisów, trochę Życie codzienne z osobą ciężko chorą to nieustanna fotografii oraz wydania jej poezji. Jest także przywieziona mobilizacja całej rodziny, bezustanna walka o jej zdrowie, ze Stanów Zjednoczonych walizkowa maszyna do pisania a w końcu o jej życie. W roku 1962 do serca pacjenta zo„Olimpia”. Stoi nie na stoliku czy biurku, lecz w szklanej stała po raz pierwszy na świecie wszczepiona sztuczna zagablocie. Nie istniał bowiem nigdy tzw. warsztat pracy Po- stawka. Zabieg rozpowszechnił się w ciągu trzech lat tak, światowskiej. Pisała w łóżku. iż w Polsce wykonywano go nawet w szpitalach powiatoZwracają uwagę egzotyczne przekłady tomików poezji: wych. Stan serca siostry – której w Stanach Zjednoczonych na perski, wietnamski, chiński, japoński, pendżabski czy przymocowano jej naturalną zastawkę do mięśnia sercoweurdu. W Iranie Mickiewicz i Szymborska mają po jednej go – pogarszał się z miesiąca na miesiąc. Została namówiona, by poddała się operacji zastąpienia naturalnej zastawki sztuczną. Operacja nie wydawała się trudna. Widziałem się z Haśką w Krakowie w klinice prof. Aleksandrowicza, który opiekował się nią od lat. Miałem wtedy 16 lat; był gorący sierpień 1967 r. Przyszedłem z matką, której – zmęczonej upałem – moja siostra podała na chwilę maseczkę do wdychania tlenu. Nie mieliśmy żadnych złych przeczuć. Dopiero w pociągu do Warszawy Haśka miała powiedzieć: „Ja już nie wrócę”. Operacja odbyła się w październiku i skończyła niepowodzeniem, mimo iż zastawka została prawidłowo wszczepiona. Serce jednak nie podjęło swoich normalnych czynności. W dwa miesiące później w Republice Południowej Afryki w klinice w Kapsztadzie dr Christian Barnard przeszczepił pacjentowi serce. Gdyby poetka tego doczekała… 

P

Więcej informacji kulturalnych na portalu www.biznesistyl.pl


58. Muzyczny

Festiwal w Łańcucie 11–26 maja 2019 The King`s Singers.

Piotr Beczała – śpiewak okrzyknięty najwspanialszym lirycznym tenorem świata i porównywany z Pavarottim – uświetni finał 58. Muzycznego Festiwalu w Łańcucie. Tegoroczna edycja największego kulturalnego wydarzenia w regionie rozpocznie się 11 maja występem brytyjskiego sekstetu The King’s Singers. Publiczność będzie miała okazję wysłuchać 11 koncertów w wykonaniu doskonałych artystów. Zabrzmią tak rzadko grywane utwory jak „Msza h-moll” Bacha i pojawi się baletowy hit – „Jezioro łabędzie”. Zabraknie koncertów plenerowych przed łańcuckim zamkiem z powodu remontu otoczenia rezydencji. W zamian organizatorzy zapraszają na dziedziniec zamku w Krasiczynie.

11 maja 2019 r., godz. 19.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Inauguracja 58. Muzycznego Festiwalu W Łańcucie. The King`s Singers. Program: Harold Arlen, Simon and Garfunkel, Sarah McLachlan, Anonymous Dindirin Johannes Brahms, Edward Elgar, Jackson Hill, Clément Jannequin, Orlandus Lassus, Jean Sibelius. | Cena: 100 zł 12 maja 2019 r., o godz. 15.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. The King`s Singers – powtórka inauguracyjnego koncertu brytyjskiego sekstetu. | Cena: 100 zł 18 maja 2019 r., godz. 18.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Krzysztof Jabłoński – fortepian, Rita Shen – fortepian. W programie: Fryderyk Chopin, Henryk Melcer, Stanisław Moniuszko. | Cena: 50 zł

24 maja 2019 r., godz. 19.00, Dziedziniec Zamku w Krasiczynie. Koncert plenerowy z okazji 200. rocznicy urodzin Stanisława Moniuszki. Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Podkarpackiej. Jiří Petrdlík – dyrygent, Katarzyna Oleś-Blacha – sopran, Urszula Kryger – mezzosopran, Rafał Bartmiński – tenor, Adam Zdunikowski – tenor, Marcin Bronikowski – baryton. | Cena: 70 zł

Piotr Beczała. 20 maja 2019 r., godz. 19.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Koncert kameralny Mara Dobresco – fortepian, Andrei Kivu – wiolonczela. W programie: Zoltán Kodály, Paul Constantinescu, Horațiu Rădulescu, Jan Sebastian Bach. | Cena: 30 zł 21 maja 2019 r., godz. 19.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Vincenzo Capezzuto i Soqquadro Italiano. W programie: Od Monteverdi`ego do Miny – podróż po włoskiej muzyce od roku 1600 do lat 60 XX stulecia. | Cena: 50 zł

18 maja 2019 r., godz. 21.00, Hotel Sokół w Łańcucie. „Tribute to Komeda”. Andrzej Jagodziński Trio i Agnieszka Wilczyńska. W programie: Krzysztof Komeda, Wojciech Młynarski. | Cena: 50 zł

22 maja 2019 r., godz. 19.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Koncert kameralny Bartłomiej Nizioł – skrzypce, Michał Francuz – fortepian. W programie: Ignacy Jan Paderewski, Zygmunt Stojowski, Władysław Żeleński. | Cena: 50 zł

19 maja 2019 r., godz. 18.00, Sala Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. Artyści Lwowskiego Narodowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu im. S. Kruszelnickiej. W programie: Piotr Czajkowski – Balet „Jezioro łabędzie”. | 90 zł

23 maja 2019 r., godz. 19.00, Sala Balowa Muzeum-Zamku w Łańcucie. Bilkent Symphony Orchestra. Michael Maciaszczyk – dyrygent, Krzysztof Meisinger – gitara. W programie: Wolfgang Amadeus Mozart, Joaquín Rodrigo, Wolfgang Amadeus Mozart. | Cena: 50 zł

25 maja 2019 r., godz. 19.00, Bazylika oo. Bernardynów w Leżajsku. Wrocławska Orkiestra Barokowa, Chór Narodowego Forum Muzyki. Andrzej Kosendiak – dyrygent, Zbigniew Pilch – skrzypce, Joanna Dobrakowska – mezzosopran, Bożena Bujnicka – sopran, Aldona Bartnik – sopran, Maciej Gocman – tenor, Szymon Komasa – baryton, Agnieszka Frankow-Żelazny – przygotowanie chóru. W programie: Jan Sebastian Bach – Msza h –moll. | Cena: 20 zł 26 maja 2019 r., godz. 18.00, Sala Filharmonii Podkarpackiej w Rzeszowie. KONCERT FINAŁOWY Polska Filharmonia Kameralna Sopot. Wojciech Rajski – dyrygent, Piotr Beczała – tenor. W programie: najpiękniejsze arie tenorowe Stanisława Moniuszki, Georgesa Bizeta, Giuseppe Verdiego, Giacomo Pucciniego. | Cena: 100 zł

„Jezioro Łabędzie”, Lwowski Narodowy Akademicki Teatr Opery i Baletu.



Hartbex Carpathia Festiwal

P rogram Festiwalu

Scena na Rynku w Rzeszowie Piątek, 17 maja 2019 17.00–23.00 – Próby do koncertów festiwalowych. Sobota, 18 maja 2019

Halina Frąckowiak i Michał Szpak gwiazdami jubileuszowej edycji Carpathia Festival

Piętnastu wykonawców z Europy powalczy 17–19 maja o Grand Prix podczas 15. edycji Międzynarodowego Festiwalu Piosenki ,,Hartbex Carpathia Festival” 2019. Honorowym gościem wydarzenia będzie Halina Frąckowiak, która wykona swoje najpopularniejsze przeboje: „Papierowy księżyc”, „Serca gwiazd”, „Bądź gotowy dziś do drogi”, czy „Tin Pan Alley”. Podczas niedzielnego finału zaśpiewa Michał Szpak, idol muzyczny młodego pokolenia.

Tekst Natalia Chrapek Od 2005 roku Rzeszów w dniach trwania festiwalu staje się miejscem spotkań wokalistów i zespołów muzycznych, przyjeżdżających niemal z całego świata. Dla wielu młodych muzyków udział w wydarzeniu stanowi pierwszy krok na drodze do wielkich sukcesów. Wśród laureatów ,,Rzeszów Carpathia Festival” znaleźli się m.in. zespół ,,Pectus” – zdobywca „Słowika Publiczności” Sopot Festival 2008, oraz tercet Mocha, któHalina Frąckowiak. rego jedna z wokalistek – Sara Chmiel – została solistką zespołu Łzy. W tym roku o Grand Prix i inne cenne nagrody powalczy 15 finalistów z Polski, Ukrainy, Litwy, Rosji, Włoch i Malty. Wygrali kwalifikacje i zostali zaproszeni do Rzeszowa decyzją jury, któremu przewodniczył Tomasz Filipczak. Wraz z nim decydowali Dorota Szpetkowska, Maciej Błażewicz i Roman Owsiak. Tegoroczne wydarzenia festiwalowe zainauguruje koncert Ani „AniKi” Dąbrowskiej – uczennicy Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie, zwyciężczyni drugiej edycji muzycznego talent show TVP 2 „The Voice Kids”, oraz najmłodszych artystów CSW Rzeszów. Po uroczystym otwarciu „Hartbex Carpathia Festival” rozpocznie się koncert „Serca gwiazd”, w którym wystąpi Halina Frąckowiak razem z artystami rzeszowskiego Centrum Sztuki Wokalnej pod kierunkiem Anny Czenczek – pomysłodawczyni i dyrektor „Hartbex Carpathia Festival”. Wokalistom towarzyszyć będzie orkiestra festiwalowa pod kierownictwem Tomasza Filipczaka, pianisty i kompozytora. Gościem specjalnym imprezy będzie Krzysztof Dzikowski – tekściarz i autor znanych i lubianych polskich przebojów, takich jak m.in. „Ciągle pada”, „Tak bardzo się starałem”, „Anna Maria”, „Gondolierzy znad Wisły” i wielu innych. Podczas niedzielnego finału zaśpiewa Michał Szpak, jeden z najbardziej rozpoznawalnych idoli muzycznych młodego pokolenia.

Michał Szpak.

10.30–14.00 - Pokaz sprzętu pożarniczego PSP i OSP z okazji Obchodów Dnia Strażaka wzdłuż ul. Słowackiego 12.30–14.00 Plac Farny, uroczysty apel z okazji Dnia Strażaka (przemówienia, wręczenie odznaczeń i nominacji na wyższe stopnie służbowe, defilada pododdziałów pieszych i zmechanizowanych) 18.00–19.00 Ania „AniKa” Dąbrowska – koncert uczennicy Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie, zwyciężczyni The Voice Kids 2, a także najmłodszych artystów – laureatów festiwali w kraju i za granicą oraz programów telewizyjnych 19.00–20.30 Przesłuchania konkursowe wokalistów z towarzyszeniem orkiestry festiwalowej Tomasza Filipczaka 20.30–21.00 Uroczyste otwarcie ,,HARTBEX Carpathia Festival”, XV Jubileuszowego Międzynarodowego Festiwalu Piosenki – Rzeszów 2019 przez Prezydenta Miasta Rzeszowa Tadeusza Ferenca oraz gości specjalnych 21.00–22.00 „Serca gwiazd” – Koncert Haliny Frąckowiak oraz Artystów Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie pod kierunkiem Anny Czenczek, z towarzyszeniem orkiestry festiwalowej Tomasza Filipczaka. Niedziela, 19 maja 2019 Koncert galowy – prowadzenie Ilona Małek i Mateusz Szymkowiak 18.30–19.00 „Co nam zostało z tamtych lat” – koncert w wykonaniu Artystów Centrum Sztuki Wokalnej w Rzeszowie oraz laureatów wcześniejszych edycji festiwalu, z towarzyszeniem Orkiestry Festiwalowej Tomasza Filipczaka 19.00–20.00 Koncert Laureatów ,,HARTBEX Carpathia Festival”, XV Międzynarodowego Festiwalu Piosenki – Rzeszów 2019 20.00–20.30 Ogłoszenie wyników festiwalu i wręczenie nagród laureatom przez organizatorów, sponsorów, gości i fundatorów 20.45–22.00 Koncert Gwiazdy – Michał Szpak.





C

zy pamiętają Państwo młodego wokalistę z PodElżbieta Lewicka, absolwentka Akademii Muzycznej w Katowicach, karpacia, którego sylwetkę przedstawialiśmy krytyk muzyczny, dziennikarka Radia Rzeszów. w październikowym wydaniu magazynu VIP Biznes&Styl w 2013 roku? To Arek Kłusowski, który wtedy powiedział w wywiadzie: „Kocham to, co robię i nareszcie spełniam się maksymalnie”. Wtedy Arek uczestniczył w kolejnych etapach 3. edycji słynnego programu „The Voice of Poland”, gdzie ostatecznie wywalczył, a konkurencja była olbrzymia, finałowe II miejsce. I zaczęło się szaleństwo! Np. 30 koncertów miesięcznie. Duże pieniądze i spełnianie marzeń – m.in. o realizacji pierwszego, autorskiego albumu. Jednak okazało się, nie po raz pierwszy, że reguły polskiego, muzycznego show biznesu nie przewidują promowania potencjalnych, nowych osobowości. Kiedy producenci osiągną oczekiwany wynik, często pozostawiają młodego człowieka bez opieki, a on – zasmakowawszy pierwszego sukcesu – jest w szoku, bo nie wie, dlaczego przed chwilą były flesze i brawa, a teraz nic się nie dzieje. Jeszcze gorszą sytuację mają ci, którzy wiedzą, jak powinna wyglądać, a raczej brzmieć ich debiutancka płyta. Do grupy takich twórców należy Arek Kłusowski, który na swój płytowy debiut czekał kilka lat. Dlaczego? Ponieważ to on stawiał warunki wydawcom i nie zgadzał się na ich – niekorzystne – warunki współpracy. Od pięciu lat Arek mieszka w Warszawie i świetnie funkcjonuje w stołecznym, niełatwym środowisku artystycznym. Pracując nad debiutanckim albumem, w międzyczasie wydawał kolejne, interesujące single, oraz teledyski, chociażby np. do pięknej piosenki „Na niby” z udziałem wybitnego aktora Mariana Opani. I co najważniejsze: nareszcie wydał swój debiutancki album „Po tamtej stronie”. Dojrzały pod względem muzycznym i tekstowym, z bardzo dobrze brzmiącymi, zbalansowanymi aranżacjami. Świetnie się słucha całej płyty, a co najważniejsze, wśród 13 piosenek, w większości autorskich, jest wiele potencjalnych przebojów. „Szukam”, „Po tamtej stronie”, „To już za nami” stanowią przykłady na dobrze skomponowane i zaśpiewane z talentem piosenki. 

Akademia Aktorska

„Artysta” obchodzi 5. urodziny

1-2 czerwca, Filharmonia Podkarpacka

Musical „Mamma Mia”.

A

Gdy pięć lat temu w Rzeszowie powstawała pierwsza Akademia Aktorska „Artysta”, jej twórcy marzyli, by skupić wokół siebie kilku ludzi z artystyczną pasją we krwi. Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko szybko dowiedli, że takich osób na Podkarpaciu jest o wiele więcej. Akademia z okazji pięciolecia istnienia przygotowuje jubileuszowy koncert, który odbędzie się w Filharmonii Podkarpackiej w dniach 1–2 czerwca. Usłyszymy utwory z największych światowych musicali.

ktorstwo to pasja i chcą się nią dzielić twórcy pierwszej w Rzeszowie Akademii Aktorskiej „Artysta”, małżeństwo aktorów Magdalena Kozikowska-Pieńko i Kornel Pieńko. Do ich szkoły mogą zapisywać się dzieci i młodzież w wieku od 8 do 18–19 lat. W tym roku akademia obchodzi swoje pięciolecie. W pierwszy weekend czerwca jej uczniowie wykonają 16 utworów z największych światowych musicali, m.in. z „Króla Lwa”, „Grease”, „Chicago” oraz „Hair”. Koncert odbędzie się czterokrotnie na scenie Filharmonii Podkarpackiej. Muzyczno-taneczne show wzbogaci występ chóru z Wydziału Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego i kilkunastoosobowego zespołu instrumentalistów pod kierownictwem muzycznym Rafała Czarneckiego. Całość dopełnią barwne, oryginalne kostiumy oraz animacje LED. 

98

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019



Moda

Ręcznie malowane suknie Doroty

Zielińskiej Z muślinu jedwabno-bawełnianego, luźno opadające i pełne roślinnych motywów – takie są suknie Doroty Zielińskiej, malarki z Rzeszowa, która od 25 lat tworzy subtelne i bardzo kobiece kreacje. Wychodzące spod jej pędzla ubrania to małe dzieła sztuki. Tekst Natalia Chrapek Fotografie Tadeusz Poźniak, Archiwum Doroty Zielińskiej

M

alarstwo ma we krwi, odziedziczyła je po matce. Do dzisiaj pieczołowicie przechowuje jej obrazy. Dorota Zielińska już jako mała dziewczynka tworzyła niebanalne laurki i obrazy oraz regularnie brała udział w konkursach plastycznych, reprezentując swoją szkołę. W 1980 roku, w wieku 14 lat, rysowała plakaty NSZZ „Solidarność” z polecenia nauczycielki, która była działaczką ruchu. Ta zamykała ją w kantorku, by po długich godzinach mogły powstać rysunki wyrażające nastroje polityczne ówczesnych mieszkańców Rzeszowa oraz wielkogabarytowe transparenty z napisami: „Wolność – Sprawiedliwość – Solidarność”. – Musi się taki wariat urodzić w rodzinie, żeby od maleńkości wiedział, w którą stronę chce iść. Ja wiedziałam. Gdybym miała drugi raz dokonać wyboru, bez wahania zostałabym ponownie malarką – mówi Dorota Zielińska. W latach 90., po założeniu rodziny, trafiła do oryginalnej, jak na tamte czasy pracowni krawieckiej „Szyte na miarę”. Pod swoje skrzydła przyjęła ją Agata Piękoś, ówczesna właścicielka lokalu. Sztandarowym zajęciem pracujących w nim kobiet było twórcze ozdabianie wcześniej uszytych ubrań. Zamówienia na kolorowe, ręcznie malowane sukienki czy spódnice spływały lawinowo z całego Rzeszowa. Wtedy w sklepach właściwie niczego nie było. Kobiety miały bardzo ograniczony wybór ubrań. Adwokatki, lekarki oraz pracownice Urzędu Wojewódzkiego bardzo chciały się wyróżniać. Ręcznie malowane tkaniny w kwiaty czy inne motywy roślinne gwarantowały im oryginalny i atrak-

100

VIP B&S KWIECIEŃ-MAJ 2019

cyjny wygląd. Zielińską odwiedzały nawet klientki z zagranicy, m.in. ze Stanów Zjednoczonych. Na ich specjalne życzenie malarka na wewnętrznej stronie pomalowanego ubrania, np. marynarki, musiała umieszczać z pomocą pędzla napis: „Art Gallery”. Rzeszowianka malowała też szale, spódnice, koszulki oraz torby. Zdarzyło się jej nawet upiększać domowe elementy dekoracyjne. – Jedna z klientek przyniosła mi do pomalowania 6-metrowy materiał na zasłony. Poleciła ozdobić go różami – a że zawsze podejmowałam wyzwania, tego też nie odmówiłam. Wtedy każdy choć trochę chciał pomalować swój świat, prawie jak w piosence zespołu Dwa plus Jeden: „ Chodź, pomaluj mój świat na żółto i na niebiesko”... – wspomina artystka.

Sukienki łąką majone

R

ęcznie malowane sukienki były postrzegane w latach 90. jako ekstrawaganckie, ale też bardzo kobiece, dodające seksapilu. Ich krój i wzór dobierano indywidualnie do klientek. Posiadanie artystycznej kreacji przesądzało o atrakcyjności, indywidualizmie, odwadze i zamożności danej kobiety. – Chociaż minęło już prawie 25 lat, nadal spotykam moje klientki, które wciąż noszą malowane przeze mnie sukienki. To dla mnie największa nagroda i potwierdzenie, że to, co robię, ma sens – dodaje malarka. 



Moda

Z

czasem Dorota Zielińska zaczęła tworzyć oryginalne kreacje na własną rękę. Sprzedawała je na targach rękodzielniczych, jarmarkach i w sklepikach z regionalnymi przedmiotami. Szybko zyskały popularność wśród mieszkańców Podkarpacia i sukienki zaczęły rozchodzić się w mgnieniu oka. Co roku trzeba było pracować nad nowymi kolekcjami. Pokazy mody w Bieszczadach. Artystka wyjątkowo ukochała sobie zwiewne ubrania. To właśnie na ich ozdabianie poświęca najwięcej czasu. Sukienki powstają najpierw w zaprzyjaźnionej pracowni krawieckiej. Rzeszowianka używa specjalnych farb do malowania tkaSzyte są z delikatnych tkanin: batystu, bawełny i jedwabiu. nin. Są to włoskie i niemieckie produkty. Dzięki ich trwałoKrój ubrania to proste, wręcz klasyczne cięcia. Nie ma tu- ści sukienki mogą być prane w temperaturze 30 stopni nataj miejsca na falbanki czy zbędne ozdobniki. Są za to rę- wet w pralce. Oczywiście, beż użycia silnych detergentów. kawy lub szelki. Kto co woli. Do pracowni można przynieść także własną sukienkę Proces malowania na sukience trwa od 2 do 10 godzin. o wybranym kroju, której malarka nada bajeczny charak– Wszystko zależy od tego, czy maluję cały materiał, czy ter, w sam raz na letnie i wiosenne dni. tylko wybrany jego fragment – wyjaśnia Dorota Zielińska. – Kobiety bardzo dobrze czują się w tych kreacjach. Na – Umieszczam płótno w pozycji stojącej na sztaludze i za- początku myślałam, że to takie staroświeckie, nienowoczebezpieczam papierem. Skondensowaną farbę przenoszę bez- sne. Ale przecież do takiej sukienki można założyć świetne pośrednio z pędzla na tkaninę. Przypomina to trochę malar- sandały, a nawet trampki. Jeśli dodać do tego ciekawą torstwo akrylowe. Stawiam taką plamę na materiale, jaką chcę. bę, mamy przepis na niebanalny outfit. Te ubrania są lekInspirują mnie motywy roślinne i ornamenty, czyli polne kie, przewiewne i dobrze leżą na ciele. Przychodzą po nie kwiaty, paprocie, krzewy, różnego rodzaju liście. To one na klientki w różnym wieku, młodsze i starsze. Nastolatki najdobre rozgościły się na moich sukienkach. Są uniwersalne częściej wybierają spódnice, a dojrzałe panie gustują w sui ponadczasowe. kienkach – mówi Zielińska.


Moda

W

Leśne rusałki

latach 90. artystka prezentowała swoje kolekcje kwiecistych ubrań na wielu imprezach promocyjnych w Rzeszowie, m.in. podczas dni miasta. Z upływem lat, gdy nastała era Facebooka, zaczęła organizować pokazy mody, ale inne niż wszystkie dookoła – brały w nich udział starsze panie, młode dziewczyny oraz dzieci. Dorota Zielińska ma już za sobą kilka takich prezentacji. Dwie pierwsze odbyły się w 1995 roku. Później były kolejne, m.in. w Bieszczadzkiej Galerii Barak w Czarnej, czy na terenie Siedliska Brzeziniak w Przysłupiu z okazji 20-lecia Galerii Fantasmagoria. Miejsca pokazów są zwykle przypadkowe. Artystka stara się jednak dobierać je tak, aby otoczenie sprzyjało prezencji sukienek. Musi być spektakularne i godne zapamiętania. Wybór pada najczęściej na bieszczadzkie łąki i górskie strumienie. Od kilku lat modelkami na pokazach Zielińskiej są też tancerki z rzeszowskiego Zespołu Pieśni i Tańca „Rudki”. Zwykle w jednej prezentacji bierze udział ok. 20 osób. Nastolatki do ręcznie malowanych sukienek zakładają wianki, które same przygotowują z wcześniej uzbieranych kwiatów. Są bez makijażu, bose, uśmiechnięte i z rozwianymi włosami. Coroczna kolekcja ubrań malarki ze Słociny liczy 30 długich sukienek, ok. 20 spódnic i koszul, a także kilkanaście sztuk ręcznie zdobionych toreb, apaszek i szali.

– Malowanie ubrań to dla mnie ogromna przyjemność, tym bardziej gdy widzę, jak dziewczyny lub dorosłe kobiety czerpią radość z ich noszenia. To dla nich tworzę – podkreśla Zielińska. Rzeszowianka, oprócz malowania ubrań, znana jest także z tworzenia wizerunków aniołów oraz ikon na drewnianych gontach, ceramicznych tabliczkach, deskach ze starych drzwi, mebli i domów, czy 150-letnich beczkach. – Te elementy, które towarzyszyły człowiekowi w życiu codziennym, dostają nowe życie. Stara deska ma swoją specyficzną fakturę. Uszkodzona przez wiatr, wodę czy nadgryziona przez korniki, jest najciekawsza. Postać anioła i złote refleksy nadają jej spektakularne wykończenie. Malując skrzydlate anioły, sama dodaję sobie skrzydeł – mówi. ażdy anioł powstały w pracowni Zielińskiej ma swoją nazwę, która pełni określoną funkcję. Był już m.in. „Anioł Radości” – by uwierzyć w radość, „Anioł Miłości” – łączący dwoje zakochanych i „Anioł na Dzień Dobry”. Do anielskich ikon rzeszowianka dołącza wiersze napisane przez jej córkę Dominikę. – Lubię „Anioła mgły porannej” i „Anioła deszczu ożywczego”. W końcu anioł to nic innego jak deszcz zesłany na Ziemię przez Boga. Wszystko mamy od niego. Wracając do tego pierwszego, to uwielbiam wiersz, który napisała dla niego Dominika i brzmi: „Anioł jak mgła na polu maków rozlana, rozmywa słabości i tańczy do rana. Jak motyl barwny kocha wszystkie łąki i z gracją śpiewając pozdrawia ich pąki” – cytuje Dorota Zielińska. 

K


Miejsce: Klub IQ w Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Pretekst: Rzeszowska premiera książki „Sonia” Magdaleny Louis.

Od lewej: Maria Kornaga, dziennikarka Polskiego Radia Rzeszów; Magdalena Louis, autorka książki „Sonia”.

Od lewej: Bożena Putyło, nauczycielka z I LO w Rzeszowie; Magdalena Louis; lek. med. Ewa Fila, neurolog.

Od lewej: Marta Mazur; Magdalena Louis, autorka książki „Sonia”.

Od lewej: Urszula Bielańska; Barbara Szpunar; Małgorzata Piela z Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie.


Magdalena Louis, autorka książki „Sonia”.

Od lewej: Magdalena Louis, dr Łukasz Błąd, historyk, artysta kabaretowy WSIiZ.

Od lewej: Magdalena Louis, autorka książki „Sonia”; Marzena Kłeczek-Krawiec, dziennikarka, współwłaścicielka PRpaganda Studio; Joanna Pondo, prezes Księgarnie Nova; Aneta Gieroń, redaktor naczelna VIP Biznes&Styl.

Magdalena Skubisz, pisarka, wokalistka jazzowa.

Od lewej: dr Barbara Przywara, socjolog z WSIiZ; Sylwia Mazur z PIE Europe Direct-Rzeszów; Dominik Łazarz, wicedyrektor Centrum Dokumentacji Europejskiej.


Miejsce: Teatr im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Pretekst: Premiera „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa w reżyserii Cezarego Ibera z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru. Fotografie: Maciej Rałowski/Teatr im. W. Siemaszkowej Dagny Cipora jako Małgorzata. „Mistrz i Małgorzata”. Mateusz Mikoś jako Iwan Bezdomny; Robert Żurek – Azazello; Stanisław Twaróg – Behemot; Karolina Dańczyszyn – Hella; Krzysztof Boczkowski Woland; Kacper Pilch - Korowiew.

„Mistrz i Małgorzata”. Od lewej: Justyna Król – w roli Aspirantki; Paweł Gładyś-Bengalski; Krzysztof Boczkowski – Woland; Sławomir Gaudyn – Śledczy; Robert Żurek-Azazello.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Władysław Ortyl, marszałek podkarpacki; Jadwiga Jagoda Skowron, rzecznik Teatru im. W. Siemaszkowej. Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; prof. Aleksander Bobko, senator PiS, z żoną Iloną, romanistką; dr Leokadia Anna Styrcz-Przebinda, współautorka polskiego tłumaczenia „Mistrza i Małgorzaty”; prof. Grzegorz Przebinda, rektor Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej im. Stanisława Pigonia w Krośnie i współautor polskiego tłumaczenia „Mistrza i Małgorzaty”, z córką Anetą Przebindą; Anna Sabat, dziennikarka TVP Rzeszów; Jadwiga Jagoda Skowron, rzecznik Teatru im. W. Siemaszkowej; Martyna Łyko, reżyser teatralny; Jerzy Lubas, producent teatralny.

Alina Bosak, dziennikarka VIP Biznes&Styl; Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jerzy Lubas, producent teatralny; Monika Szela, dyrektor Teatru Maska; Jadwiga Jagoda Skowron, rzecznik Teatru im. W. Siemaszkowej; Henryk Wolicki, Urząd Miasta Rzeszowa; Tomasz Szela.

Od lewej: Jan Nowara, dyrektor Teatru im. W. Siemaszkowej w Rzeszowie; Jerzy Fąfara, poeta i prozaik; Sylwia Tulik, autorka książek; dr Teresa Wolicka z Katedry Technik Wytwarzania i Automatyzacji na Politechnice Rzeszowskiej; Henryk Wolicki, Urząd Miasta Rzeszowa; Jadwiga Jagoda Skowron, rzecznik Teatru im. W. Siemaszkowej.

Od prawej: Wojciech Buczak, poseł PiS, z żoną Elżbietą; Jerzy Lubas, producent teatralny.

Od lewej: Cezary Iber, reżyser „Mistrza i Małgorzaty”; dr Leokadia Anna Styrcz-Przebinda, współautorka polskiego tłumaczenia „Mistrza i Małgorzaty”; Dagny Cipora, aktorka Teatru im. W. Siemaszkowej; prof. Grzegorz Przebinda, rektor PWSZ im. Stanisława Pigonia w Krośnie i współautor polskiego tłumaczenia „Mistrza i Małgorzaty”, z córką Anetą Przebindą.




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.