SuperHero Magazyn 3/2015

Page 1

superhero.com.pl

3/2015

MARVEL NOW W POLSCE FANTASTYCZNA CZWÓRKA SPAWN POLSKI DUCH M I E S I Ę C Z N I K

M I Ł O Ś N I K Ó W

© 2015 T. Kleszcz, M. Topolski

ISSN 2391-4505

K O M I K S U


w numerze:

MARVEL

NOW W POLSCE

Polska (znów) komiksem Marvela stoi

• SECRET WARS

• MOON KNIGHT

• POLSKI DUCH • STAR WARS

• SPAWN

• LIGA

SPRAWIEDLIWOŚCI

FANTASTYCZNA CZWÓRKA

• Dr Doom

• Perły z lamusa • Goło, niewesoło...


POWRÓT DO PRZYSZŁOŚCI A gdyby tak rzucić wszystko w diabły, wsiąść do wehikułu czasu i ruszyć w podróż między dniem minionym a jutrem… Czas to rzecz święta. Zwłaszcza w komiksie superbohaterskim, gdzie na łamach „Ery Ultrona” uznano „go” nie­dawno autonomicznym, żywym bytem, który nie lubi, gdy ktoś ingeruje w jego har­monijny, przyczynowo-skutkowy bieg. Nie lubi tak bardzo, że aż krwawi… A jednak czym byłby dziś komiks bez upartego mieszania w liniach czasowych Marvela i DC – ryzykownego, ale nierzadko działającego jak porządny dezodorant na starzejące się, przepocone cielsko sędziwego kanonu? A skoro tak, na łamach niniejszego wydania SuperHero Magazynu wsiadamy do latającego wozu Marty’ego McFly’a – czy raczej do słynnej „maszyny czasu” jednego z bohaterów numeru, Victora von Dooma – i nie zważając na zmiany, których możemy przypadkiem dokonać, jedziemy pobuszować w kontinuum czasoprzestrzennym. A powodów ku temu mnóstwo. W ramach wycieczki w czasie przeżywamy więc od nowa polską modę na komiksy Domu Pomysłów, za sprawą debiutującego właśnie nad Wisłą cyklu „Marvel Now” Egmontu (dopełniającego i tak już przecież pokaźną ofertę „Marveli” Hachette i Muchy), przy okazji wspominając jak to z tym Marvelem w Polsce po 1989 r. bywało. Kontynuując nostalgiczną podróż sprawdzamy również co słychać u pamiętnego bohatera pierwszej dziesięciolatki komiksowej III RP, dziś statecznego jubilata, Spawna, przy okazji zaglądając również

do starego, zakurzonego pudła z pożółkłymi komiksami o przygodach antybohaterów ostatnich tygodni – Fantastycznej Czwórki. A to wciąż jeszcze nie koniec sentymentalnej wycieczki, bowiem za sprawą trwających za oceanem „Sekretnych Wojen” przeżywamy jeszcze raz – choć tym razem nieco inaczej całe multum kanonicznych historii Domu Pomysłów, dodatkowo dopełniając naszą lekcję z historii nowym, zaskakującym spojrzeniem na genezy Ligi Sprawiedliwości, „pierwszej rodziny Marvela” i oryginalnego składu X-Men. A ponieważ ta barwna, wspominkowa podróż byłaby niemożliwa bez wspomnianego wcześniej przewodnika i „kierowcy” naszego środka transportu, Doktora Zagłady, na finał serwujemy również mały wyciąg z bogatej historii słynnego, zakapturzonego nawigatora czasu. Wspominki tu, wspominki tam, czy zatem bieżący, z lekka nostalgiczny numer nie świadczy przypadkiem o tym, że przeciętny, polski czytelnik komiksu to sentymentalny, stary piernik? Być może. Ale czego tu się wstydzić, skoro komiks ma tak ciekawą i bogatą historię, że nie sposób do niej nie wracać. Zresztą niech nazywają nas jak chcą. Może przynajmniej przy okazji ktoś z również obecnej tutaj młodzieży odkryje dla siebie nieco perełek sprzed lat.

Red. naczelny Michał Czarnocki 5


M A G A Z Y N

Co w trawie piszczy?

KOMIKS • FILM • TV

czyli wieści ze świata superherosów przegląd nie całkiem poważny

nich… Lobo? Tak, ten „nowy”, niby-Lobo. Należało mu się – za biednego Ważniaka. Czy ktoś jeszcze ma wątpliwości, że już najwyższy czas na mały powrocik?

Dom Pomysłowych Polaków?

J

est jednak jeszcze sprawiedliwość na tym świecie… DC, w ramach czyszczenia oferty wydawniczej opublikowało właśnie listę serii komiksowych do kasacji, których zwyczajnie nie opłaca się dalej ciągnąć. A wśród 6

U

SA ma iPhone’y, McDonalda i superherosów. My też. USA ma komiksowe uniwersum superbohaterskie z prawdziwego zdarzenia (a nawet co najmniej dwa). My… też? Coś chyba rzeczywiście jest na rzeczy. Warszawskie wydawnictwo Sol Invictus – wydawca przygód „Lisa” – dokonało właśnie bowiem przyjaznego przejęcia kolejnego rodzimego tytułu superbohaterskiego – „Incognito. Niesamowity przypadek Pawła K.”. Kto następny? To się okaże. A tymczasem premiery nowych zeszytów z przygodami obu bohaterów „Słońca niezwyciężonego” tuż tuż...

J. Oleksów © 2015 Sol Invictus

Podróbki precz!

W kupie raźniej

Ł. Ciżmowski © 2015 Sol Invictus

J. Rebelka © Marvel

P

olska ostatnimi czasy komiksem Marvela stoi (o czym więcej na stronie obok – przyp. red.). Okazuje się jednak, że i komiksy Marvela stoją Polakami… Po ubiegłorocznym, mocnym wejściu Piotra Kowalskiego w świat zielonego olbrzyma („Marvel Knights: Hulk”) i tegorocznych przygodach Szymona Kudrańskiego z Kapitanem Ameryką, do drzwi Domu Pomysłów zapukał właśnie bowiem Jakub Rebelka. Efekt? Alternatywny wariant okładkowy do pierwszego numeru startującej lada moment serii „Dr Strange”. A wszystko podobno dlatego, że nasz rodak lubi tę postać i po prostu miał kaprys ją narysować… Oj, dyktujemy warunki, dyktujemy!


Marvel Now w Polsce Polska (znów) komiksem Marvela stoi Przyroda nie cierpi stagnacji. Wędrówka nocy i dnia, zmiana pór roku, czasy wojen i pokoju, naprzemienne okresy panowania rządów lewicy i prawicy, przemijające i znów powracające style w modzie, czy muzyce… Gdzie nie spojrzeć, wszystkim rządzą cykle i nie ma chyba osoby, której nie dotknąłby ten festiwal zmian i powrotów. „Po okresach bessy nastaje hossa….”, „A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój…”, „Upadamy po to, aby wstać…” – nieważne, czy słowa te płyną z ust ekonomisty tropiącego cykle koniunkturalne w gospodarce, muzyka rockowego, czy też starego, poczciwego lokaja rodziny Wayne’ów prowadzącego kronikę wzlotów i upadków Panicza Bruce’a, wszystkich obowiązuje żelazne prawo natury: po latach chudych zawsze następują lata tłuste. Tak w wielkich, globalnych gospodarkach wstrząsanych naprzemiennie kryzysami i wzrostami, jak i na niszowych ryneczkach wydawniczych zależnych od zaangażowania czytelnika. Tego samego, którego łaska – jak wiadomo – na pstrym koniu jeździ. Łaska polskiego czytelnika najwyraźniej więc wróciła właśnie na właściwe miejsce. Polski rynek komiksu superbohaterskiego, po latach wahań i mającego ostatnio miejsce powolnego, ale konsekwentnego wzrostu bowiem na powrót wkroczył na najwyższe obroty, uzupełniając ofertę o ostatni brakujący element układanki: pozycje z najnowszego katalogu Marvela.

D

Jock © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont

obrze już było. I to nie raz, i nie dwa. Prawdziwą – dotychczas chyba największą – ofensywę komiksów superbohaterskich z Zachodu trzecia RP przeżywała wszak już przez całą ostatnią dekadę ubiegłego wieku, kiedy to zeszyty Marvela, DC i Image (a chwilami nawet Dark Horse i Top Cow) – serynie wręcz publikowane przez nieodżałowane wydawnictwo TM-Semic – na witrynach kiosków Ruchu liczebnością przewyższały wszystkie tygodniki dla gospodyń 7


S. McNiven © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont

M A G A Z Y N

domowych razem wzięte. Z czasem jednak czytelnicy dorośli i komiksy ze Spider-Manem, Punisherem, Batmanem i X-Menami zamienili na gry komputerowe i internet, tudzież na żony, dzieci i pracę, kładąc kres wydawniczej karierze Tm-Semica (przez moment próbującego odżyć pod marką Fun Media – przyp. red.). Pomimo lamentów o bezpowrotnym końcu zeszytu komiksowego rodem z USA ten powracał na polskie półki jeszcze dwukrotnie – dosyć udanie, za sprawą wydawnictwa Mandragora, w szczytowym okresie oferującego całą gamę serii Marvela czy Image, od Punishera, przez Venoma na kontynuowanym po Tm-Semiku Spawnie skończywszy, oraz na krótko, za 8

sprawą Axel Springer i serii „Dobry Komiks”, na łamach której naprzemiennie ukazywały się przygody X-Men, Spider-Mana, tudzież Supermana i Batmana. Niepowodzenie dwutygodnika niemieckiego koncernu – próbującego wskrzesić zainteresowanie czytelnika kioskową masówką w czasach, kiedy czytelnicy z „pokolenia TM-Semika” albo stracili zainteresowanie komiksem, albo zamienili zeszyty na eleganckie wydania zbiorcze, a błędnie skalkulowanej przez Axel Springer całej rzeszy nowych czytelników, dysponujących całą gamą alternatyw, których 10 lat wcześniej nie miał czytelnik komiksu, zabrakło – najwyraźniej bezpowrotnie położyło kres hegemonii zeszytów. W czasie, kiedy kolejni wydawcy próbowali powtórzyć niemożliwy do powtórzenia sukces Tm-Semika – korzystającego dziesięć lat wcześniej z owoców transformacji, której symbolem w życzliwszych komiksowi czasach sprzed debiutu internetu, konsol i smartfonów był m.in. importowany z zachodu superbohater właśnie – mainstreamowy komiks z USA pojawiał się równolegle w formie mniej masowej, pod postacią wydań zbiorczych Egmontu i mniejszych wydawnictw (Manzoku, Taurus Media), dzięki czemu Batman – wydawany już nie w pojedynczych zeszytach, lecz w grubych encyklopediach – przetrwał na polskim rynku praktycznie bez żadnych przerw. Marvel tymczasem – poza chwilowymi wizytami na łamach zeszytów Mandragory i Axel Springer – pojawiał się wówczas w Polsce raczej od święta, sporadycznie zaznaczając swoją obecność w ofercie Egmontu (dwa tomy „Ultimates”, „Fantastyczna Czwórka 1,2,3,4”


D. Weaver, J. Ponsor © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont J. Opena © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont J. Opena © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont

i krótka seria tomów „Spider-Man: Splątana sieć”). Punktem zwrotnym, przywracającym koniunkturę na herosów Domu Pomysłów w Polsce – i właściwie na całym świecie – okazały się superbohaterskie filmy Marvela produkowane przez filmową odnogę wydawnictwa, których sukces przyśpieszył nadwiślański debiut wydawnictwa Mucha Comics oferującego wydania zbiorcze z historiami Domu Pomysłów („Avengers: Disassembled”, cykl „New Avengers”, „Wojna Domowa” etc. – przyp. red.). Od ponad dwóch lat – tj. od premiery Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela – historie Domu Pomysłów przeżywają kolejną hossę, co dwa tygodnie trafiając na półki za sprawą rozchwytywanego cyklu wydawnictwa Hachette, równolegle cały czas pojawiając się również w ofercie Muchy (choć już ze zdecydowanie mniejszą częstotliwością, wymuszoną nasyceniem rynku tomami „Wielkie Kolekcji…”, przy których opracowaniu notabene Mucha macza swoje palce – przyp. red.). A to wciąż nie koniec, bowiem właśnie rozpoczęła się wielka ofensywa nowych pozycji z cyklu Marvel Now publikowanych pod szyldem Egmontu (równolegle do całej gamy tytułów DC z serii „New 52” również będących od niedawna w portfolio wydawcy – przyp. red.) a jakby tego było mało, lada moment na polskie półki trafią kolejne pozycje Marvela: cykl kanonicznych „Daredevili” duetu Bendis/Brubaker, publikowany nakładem kolejnego gracza, wydawnictwa Sideca chcącego uszczknąć nieco z koniunktury na Marvela w Polsce. Czy może być więc lepiej? Zeszytów – fetyszu setek tysięcy Polaków rozpoczynających edukację szkolną w roku 1990, kiedy na półki trafił pierwszy numer Spider-Mana opatrzony logotypem TM-Semic – jak 9


M A G A Z Y N

S. Immonen © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont S. Immonen © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont

10

S. Immonen © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont

nie było, tak nie ma na półkach, skąd więc te peany na część marvelowskiej oferty Egmontu (zwłaszcza, że od dawna na rynku jest już kolekcja Hachette i tomy Muchy)? Po pierwsze, Wielka Kolekcja Komiksów Marvela – choć zgodnie z życzeniem czytelników przedłużona – prędzej czy później będzie musiała dobiec końca, ktoś więc musi wypełnić nadchodzącą pustkę i zagospodarować niemałe przecież zainteresowanie bardziej masowego czytelnika domagającego się regularnej dostawy nowych komiksów w cenie nieprzekraczającej 40 zł. Po drugie – zeszyt, który starzy czytelnicy zamienili na trwalsze tomy, a którego dzisiejsi, młodsi nigdy nie poznali (więc i tęsknić za czym nie mają), pozbawiony szans na wielkie nakłady sprzed ćwierć wieku, po prostu nie ma już racji bytu (zwłaszcza, że zapotrzebowanie tych, którzy jeszcze z niego nie zrezygnowali w pełni zaspokajają nie tak znowu nieliczne sklepy importujące do Polski zeszyty prosto z zagranicy, i to w dniu premiery – przyp. red.). Biorąc pod uwagę planowany przez Egmont harmonogram wydawniczy cyklu „Marvel Now”, tj. jeden tom miesięcznie (w okresie startowym raz na 30 dni otrzymywaliśmy dwa tomy – przyp. red.), format (miękka oprawa) pociągający za sobą optymalną, bardziej przystępną niż w przypadku opasłych tomów DC Comics cenę i względną aktualność tytułów (wszak nie samą klasyką z łamów Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela człowiek żyje – przyp. red.) wydaje się, że seria ma szansę nie powtórzyć podstawowego błędu Tm-Semika i jego zeszytowych następców: przesycenia rynku ogólnodostępną ofertą wydawniczą. A skoro tak, nie wypada nie przyklasnąć inicjatywie, zwłaszcza, że po niemrawym początku (tom „Avengers:


N. Bradshaw © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont

Wojna bez Końca” recenzowany na łamach SuperHero Magazynu w nr 2/2015 – przyp. red.), na start otrzymujemy zbiór bardzo dobrych, umiejętnie wyselekcjonowanych tytułów z pokaźnego zbioru serii Marvel Now. Nie dziwi przede wszystkim wyjątkowa nadreprezentacja Mścicieli na liście sześciu pierwszych serii, które będą regularnie ukazywać się pod szyldem Egmontu. Mocno zaniedbywani w zdominowanej przez Spider-Mana, Punishera i mutantów ofercie TM-Semika (raptem dwa występy na łamach cyklu Mega Marvel i kilka pomniejszych, gościnnych wizyt na łamach „cudzych” tytułów – przyp. red.) pojawiać się będą w dwóch ściśle powiązanych ze sobą seriach: „Avengers” i „New Avengers” będących jednocześnie misternie tkanym wprowadzeniem do eventu „Secret Wars”, który aktualnie za oceanem sieje spustoszenie w uniwersum Marvela. Cieszy zwłaszcza obecność „Nowych Mścicieli” w ramach pierwszej transzy tytułów cyklu. O ile bowiem regularna seria Avengers skupiająca się na efektownych, pięknie zilustrowanych przez Jerome Openę kosmicznych wojażach „filmowego” składu Mścicieli i wprowadzeniu rzeszy zupełnie nieznanych postaci – tak herosów, jak i złoczyńców – może sprawiać nieco chaotycznej i mało przystępnej (zwłaszcza dla nowego czytelnika, zagubionego w nadmiarze nowości), o tyle już pierwszy tom „New Avegers” pt. „Wszystko umiera”, przedstawia mocną, niebanalną i spójną historię, będącą początkiem końca Marvela, jakiego znamy. To tutaj, oczami zebranych po raz pierwszy po latach Iluminatów – tajnego zgromadzenia liderów Mścicieli, X-Men i Inhumans

dysponujących najpotężniejszą bronią tego świata: kamieniami nieskończoności – poznajemy prawdę o nieuchronnym losie uniwersum, zderzających się ze sobą Ziemiach oraz o tym, że superbohaterstwo, to nie tylko kolorowe stroje, niesamowite przygody i uwielbienie tłumów, ale również trudne decyzje. Kiedy bowiem bohaterom po burzliwych naradach i sporach (jak to zresztą zawsze u Iluminatów bywało) przychodzi zniszczyć świat i miliony istnień, tylko po to, by na krótką chwilę odwlec nieuchronną zagładę swojej Ziemi, na komiks trudno patrzeć jak na kolejny, wyświechtany zbiór historyjek o tym jak zbieranina kolorowych bogów i supersiłaczy karci niepokornych na11


M A G A Z Y N

jeźdźców z kosmosu, dbając przy tym o to, aby chociaż jednej osobie nie spadł włos z głowy. Równie ciekawie przedstawia się druga mocna pozycja z katalogu „Marvel Now” Egmontu – „Superior Spider-Man”. Bez pajęczaka – najpopularniejszego zarówno nad Wisłą, jak i na całym świecie herosa Domu Pomysłów i autora chlubnego rekordu 100 wydanych zeszytów cyklu „Spider-Man” TM-Semika – polska premiera marvelowskiej ofensywy zwyczajnie nie mogłaby się udać. Z tym, że akurat „lepszy” Człowiek-Pająk nie jest tym, którego znaliśmy i kochaliśmy, ani tym bardziej tym, za kogo się podaje... A jednak mimo to, uzurpatora – Dr Otto Octaviusa, jeszcze przed chwilą umierającego, a teraz beztrosko rezydującego w ciele uprzednio „zamordowanego” Petera– nie sposób nie lubić. Bez zahamowań i granic, których nigdy nie przekroczyłby Peter – tutaj występujący w roli ducha i nieodstępujący ani na krok złodzieja jego tożsamości – nowy Spider-Man, opętany niezdrową obsesją udowodnienia światu, że jest „lepszym” superherosem niż poprzednik, beztrosko wywraca dziedzictwo Parkera pięknie rysując scenariusz „co by było gdyby” Człowiek-Pająk nie był jednak taki „przyjacielski”, jak głosi jego słynny przydomek. A byłby wyjątkowo – na swój uroczy sposób – nieznośny… Biorąc pod uwagę popularność nie tylko komiksowych serii, ale i komiksowych adaptacji filmowych, w gronie tytułów, jakimi na początek raczy nas Egmont nie mogło zabraknąć bohaterów ubiegłorocznego sezonu – Strażników Galaktyki, określanych tutaj 12

mianem kosmicznych Mścicieli (nie bez kozery, bo w końcu wspomaganych tymczasowo przez członka Avengers, Iron Mana – przyp. red.). Niby kosmicznych, ale niezapominających o swoich związkach z Ziemią, której przychodzi im bronić już na łamach pierwszego tomu, w związku z inwazją pomagierów Thanosa nieuznających nowego, międzygalaktycznego prawa, zgodnie z którym Ziemi – planety herosów, bogów i potworów, których jako jedynych w świecie nie złamał nawet sam Galactus – lepiej w ogóle nie dotykać. W czasach komiksowej hossy zeszytów wydawnictwa TM-Semic szczególną estymą czytelników lubujących się w pozycjach Marvela cieszyli się mutanci. W ramach pierwszego rzutu pozycji z cyklu „Marvel Now” Egmont opublikował więc aż dwie pozycje z X-Men w roli głównej – „Wolverine i X-Men” i „All-New X-Men” – obie prezentujące perypetie tej lepszej części podzielonego środowiska, któremu lideruje Wolverine (obecny zresztą nie tylko na łamach obu tytułów, ale i jako aktywny członek Mścicieli w „Świecie Avengers” – przyp. red.). Szczególnie podobać się może zwłaszcza seria „All-New-X-Men” przedstawiająca pokręcone przygody pierwszego składu mutantów, podstępnie wyciągniętych z przeszłości przez dzisiejszego Henry’ego McCoy’a, celem przekonania teraźniejszego Cyclopsa – dziś renegata i wroga publicznego numer jeden – do zstąpienia ze ścieżki, którą podąrzał kiedyś jego odwieczny wróg (a dziś sprzymierzeniec) – Magneto. To również tutaj otrzymujemy odpowiedź na pytanie, dlaczego niebieski futrzak – widziany przed chwilą na łamach „New Avengers: Wszyst-


H. Ramos © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont H. Ramos © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont H. Ramos © 2015 Marvel / Materiały prasowe Egomont

ko umiera” jako wielki, włochaty małpolud – nie przypomina już kota oraz dowiadujemy się, jak wiele dzisiejszych małżeństw nigdy nie doszłoby do skutku, gdyby jedna ze stron dysponowała wiedzą o tym, jak bardzo po ślubie zmieni się małżonek. I chociaż buńczuczny wpis na okładce, mówiący, że „to komiks, od którego można rozpocząć czytanie przygód X-Men” nieco drażni (wszak ktoś, kto nie zna żadnych przygód oryginalnego składu X-Men oraz wydarzeń, które doprowadziły do schizmy w rodzinie mutantów i wejścia Cyclopsa na ścieżkę ekstremizmu szybko pogubi się w tym wszystkim – przyp. red.), rzeczywiście ciężko przejść obojętnie obok historii, w której przybysze z przeszłości poznają obcy im świat ery cyfrowej oraz samych siebie z pierwszymi, siwymi włosami na skroni. A to wszystko dopiero początek… Jak obiecuje Egmont, jeśli cykl „Marvel Now” spotka się z zainteresowaniem czytelników (wyrażonym rzecz jasna w słupkach sprzedaży), czeka nas dużo więcej świeżych i niekoniecznie tak oczywistych jak wyżej opisane pozycji z archiwum Domu Pomysłów (jedna – „Era Ultrona” – została już zapowiedziana na łamach „New Avengers: Wszystko umiera” – przyp. red.). Tylko od nas, czytelników, zależy więc, czy nie mniej popularni jak Mściciele (przynajmniej za granicą), bezkompromisowi jak Wolverine i gadatliwi jak Spider-Man bohaterowie pokroju Deadpoola, Moon Knighta czy szykowanej na królową kina superbohaterskiego Ms. Marvel znajdą swoje miejsce na półkach polskich księgarń. Oby, bowiem niezmiernie przyjemnie jest czytać przygody ulubionych herosów dowcipkujących i wyrażających złowieszcze tyrady kwiecistym językiem Mikołaja Reja. 13


M A G A Z Y N

Marvel Now

– z czym to się je?

Zajęcia wyrównawcze z historii bohaterów nowych komiksów Egmontu Marvel Now, chociaż jest zupełnie nowym rozdziałem w historii barwnych bohaterów Domu Pomysłów, nie podąża klasyczną ścieżką „kryzysów” DC. Nie kasuje przeszłości i nie gwałci kanonu, nie zmienia wcześniej ustalonych zasad, lecz konsekwentnie kontynuuje i rozwija kluczowe wątki sprzed punktu startowego „nowego Marvela” – wielkiego starcia między Avengers i X-Men. Aby więc zrozumieć, a w konsekwencji osiągnąć pełną przyjemność z obcowania z nowymi komiksami Egmontu proponujemy drobne korepetycje z historii drużyn, które rozpoczęły akcję o kryptonimie „Marvel Now”, przydatne dla zrozumienia wydarzeń i motywacji bohaterów dwóch najciekawszych tomów cyklu: „All-New X-Men” i „New Avengers”.

New Avengers: Iluminaci są wśród nas Świat się kończy i jedyną siłą zdolną przerwać – a przynajmniej opóźnić – nieuchronną Apokalipsę są… Iluminaci (przynajmniej w ich błędnym mniemaniu). Zaraz, zaraz – kto? Iluminaci – zawiązana z inicjatywy Iron Mana tajna, nieformalna klika szarych eminencji Marvela, rekrutowana spośród członków ścisłej, superbohaterskiej elity Domu Pomysłów w tajemnicy przed innymi obrońcami ziemskiego globu i rządami posiadającymi demokratyczny mandat do sprawowania władzy – może poszczycić się bogatą historią i szeregiem (nie)chlubnych dokonań w dziedzinie obronności. Powołana do życia tuż po wojnie kosmicznych ras Skrullów i Kree – a tuż przed ziemską „Wojną Domową” – celem wczesnego reagowania na za14

grożenia czyhające na niebieską planetę już nieraz zamiast przeciwdziałać katastrofom stawała się katalizatorem głośnych konfliktów, sprowadzając na Ziemię gniew różnorakich – zazwyczaj zielonoskórych – najeźdźców. Aby prześledzić losy grupy i skutki jej działań warto zaopatrzyć się w „niezbędnik tropiciela Iluminatów”, na który składa się zeszyt „New Avengers: Illuminati” z 2006 r. (debiut grupy), pięcioodcinkowa miniseria „New Avengers: Illuminati” (vol. 2, 2006-2007) oraz historia „World War Hulk” (wydana w Polsce w ramach kolekcji Hachette). To stąd dowiemy się o motywach powstania drużyny i podejmowanych przez nią decyzji (m.in. wysłania w kosmos Hulka wbrew woli zielonego olbrzyma), to tu zobaczymy burzliwe debaty pomiędzy jej członkami prowadzące niejednokrotnie do rękoczynów (Iron Man vs Namor!), i to stąd właśnie dowiemy się, komu


podzieleni – i to chyba mocniej niż kiedykolwiek. Tak mocno, że aż trzeba ściągać z przeszłości ich młodsze wersje, aby te na własne oczy zobaczyły, kim staną się w przyszłości i zawczasu powstrzymały się przed wkroczeniem na ścieżkę samodestrukcji. Tylko czy w całym tym szale „niepięknego” różnienia się między sobą, ktokolwiek jeszcze pamięta, kto zaczął i o co właściwie poszło?

z cyklu „Marvel Now” Iluminaci powracają po raz kolejny (w dodatku wzmocnieni obecnością króla Wakandy uprzednio negującego sens istnienia ekipy i moralną dwuznaczność podejmowanych przez nią decyzji). Tylko po to zresztą, aby po raz kolejny zdecydować za cały świat i znów wybrać „mniejsze zło”.

All-New X-Men: Schizma wciąż trwa Wojna X-Men i Mścicieli się skończyła, tymczasem mutanci wciąż pozostają

D. Finch © 2014 Marvel

J. Cheung © 2007 Marvel

G. Dell’Otto © 2006 Marvel

zawdzięczamy „sekretną inwazję” Skrullów (tak, to właśnie dzięki przesadnie odważnym Iluminatom zielone ufoludki nauczyły się tak doskonale podrabiać moce ziemskich herosów! – przyp. red.). A że grupie „trzymających władzę” indywidualistów – pewnych siebie i swoich racji – tupetu nie brakuje, pomimo skarcenia i bolesnego upokorzenia jej członków za wcześniejsze samowolki podczas „Wielka Wojny Hulka”, na łamach komiksów

Jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to zazwyczaj chodzi o pieniądze. Albo o kobietę… Aby zrozumieć naturę podziału w środowisku mutantów, rozbitym na dwie witające nas na starcie „Marvel Now” wrogie frakcje: pokojowo nastawionych X-Men pod przewodnictwem największej „oazy spokoju”, Wolverine’a i bandy wyjętych spod prawa terrorystów Cyclopsa (tak, tego harcerza, który jeszcze parę lat temu muchy by nie skrzywdził), trzeba cofnąć się jednak jeszcze wcześniej, do czasów zanim Panowie Howlett i Summers postanowi zakończyć swą „szorstką przyjaźń” dając sobie 15


M A G A Z Y N

E. Ribic © 2005 Marvel 16

sa Xaviera, od zawsze głos rozsądku w duecie „Wolverine/Cyclops” zaczyna się radykalizować w swojej misji ocalenia cywilizacji „obdarowanych”, drażniąc mądrzejącego z wiekiem Rosomaka swoją świeżo nabytą skłonnością do ekstremizmu, wystarczy tylko jedna mała iskra, aby na zawsze podzielić przyjaciół. A jeśli jeszcze ta iskra ma na imię „Jean”, można być pewnym, że pazury pójdą w ruch… („X-Men: Schism” – przyp. red.) „Czym się strułeś – tym się lecz”. Skoro więc poszło o Jean, być może to właśnie Marvel Girl – świeżo oderwana od odrabiania lekcji i wysłana na „misję” w przyszłość – położy kres waśniom dwóch żywiących do niej uczucie Samców Alfa? Pytanie tylko, co się stanie, kiedy młode dziewczę odkryje, że od czasu rozłamu wydarzyło się bardzo wiele złego, za co odpowiada jej „przyszły”, zaślepiony rolą mesjasza mąż (śmierć Xaviera z rąk opętanego mocą Phoenix Scotta na łamach „Avengers vs X-Men” – przyp. red.)? O tym więcej na łamach „All-New X-Men”.

J. Cheung © 2012 Marvel

A. Davis © 2011 Marvel

po gębach w ramach dyskusji o tym, którego wybrałaby zmarła żona tego pierwszego. Początków konfliktu bowiem należy szukać lata wstecz, tuż przed Wojną Domową, kiedy to oszalała z rozpaczy po stracie „dzieci” Wanda Maximoff alias Scarlet Witch zatraciła kontrolę nad swoimi mocami, pozabijała kilku kolegów Mścicieli (historia „Avengers Disassembled”, wydana w Polsce dwukrotnie – nakładem Muchy i Hachette), a następnie w ramach ucieczki od odpowiedzialności za swe czyny zmieniła Ziemię w utopijne królestwo mutantów rodem ze snów „ojca”, tylko po to zresztą, aby za chwilę zniszczyć je i zdziesiątkować populację „dzieci Atomu” boskim zaklęciem: „nigdy więcej mutantów” („Ród M” – przyp. red.). A jak wiadomo, kiedy świat zaczyna się kurczyć, a rodzina staje się gatunkiem zagrożonym, skazanym na wyginięcie, człowiek – a co dopiero mutant! – staje się zdolnym zrobić wszystko, aby ocalić swój dom. Nawet zabić. Kiedy więc Scott Summers, spadkobierca ideałów i roli Charle-


MOON KNIGHT Obłędny rycerz

Michał Czarnocki, Dariusz Stańczyk

Gdyby kózka nie skakała, to by nóżki nie złamała. Gdyby babcia miała wąsy, to by była dziadkiem. A gdyby ponad pół wieku temu to nie DC, lecz Marvel wymyślił Batmana, ten zamiast rogów i czarnej kapotki na plecach z pewnością nosiłby dziś… prześcieradło. I chociaż wciąż pozostałby „rycerzem” nocy, na podwórku zwano by go już nie mrocznym, lecz księżycowym…

W

cale nie jest tak, jak można by mylnie sądzić, czerpiąc wiedzę o superbohaterach jedynie z wysokobudżetowych ekranizacji komiksów – DC wcale nie ma monopolu na mroczny, bardziej dojrzały świat z bohaterami z krwi i kości, a Marvel nie jest monotematycznym specjalistą tylko i wyłącznie od wciąż dowcipkujących i śmiejących się z samych siebie pajaców z kosmosu czy innych superpokrak o barwnym, frywolnym anturażu rodem z teledysku do utworu „YMCA” Village People. To również nie prawda, że jedyną odpowiedzią Marvela na mrocznego, dorosłego Batmana czy nietrywialnych Strażników jest bezkompromisowy Daredevil (wyrastający ostatnio zresztą na ambasadora tej mniej oczywistej, ciemniejszej strony Marvela za sprawą swego wyśmienitego, serialowego debiutu – przyp. red.), rzeźnik Logan czy zabijaka Punisher sposobiący się właśnie do wizyty w serialowym świecie Matta Murdocka. Gdzieś w zakamarkach komiksowego ka-

nonu Domu Pomysłów – przed sięgnięciem po który wciąż jeszcze zapiera się tak wiele osób zakochanych w telewizyjno-filmowym uniwersum Marvela – skrywa się bowiem jeszcze przynajmniej jeden, nietuzinkowy bohater zdecydowanie wyłamujący się z prostej definicji klasycznego, nieskazitelnego moralnie superherosa… Moon Knight to superbohaterskie alter-ego Marca Spectora – potomka ortodoksyjnych żydów, byłego najemnika i ex-komandosa cierpiącego na permanentne rozdwojenie (a nawet roztrojenie! – przyp. red.) jaźni, któremu w wyniku postrzału – a w konsekwencji: gorączki i majaczeń – najwyraźniej ubzdurało się swego czasu, że przeżył własną śmierć za wstawiennictwem tajemniczej, mistycznej siły rodem z pradawnych wierzeń – egipskiego boga księżyca i zemsty, Khonshu. Siły, w imieniu której musi teraz rzekomo co noc brutalnie tępić zło jako zakapturzony mściciel. Od zawsze posądzany przez „ życzliwych” o bycie 17


M A G A Z Y N

F. Mattina © 2010 Marvel D. Shalvey © 2014 Marvel

18

D. Finch, D. Miki © 2006 Marvel

bezwstydną kalką Batmana, „Księżycowy Rycerz” tak naprawdę oferuje jednak o wiele więcej, niż tylko szereg oczywistych podobieństw i nawiązań do postaci popularniejszego kolegi z konkurencyjnego obozu. Z jednej strony bowiem rzeczywiście, podobnie jak Gacek, awatar Khonshu skacze nocami po dachach w pelerynie, siejąc prawdziwą trwogę w lokalnym półświatku, jak Bruce Wayne również nie posiada mocy (co najwyżej wydaje mu się czasami, że w świetle księżyca – za wstawiennictwem księżycowego bożka – jest w stanie zdziałać więcej), w swej krucjacie posiłkuje się akrobatycznymi umiejętnościami i gadżetami konstruowanymi za zgromadzoną fortunę, kiedy trzeba wspomagając się asystą przyjaciół potrafiących pilotować jego „Batolot” (pardon, „Mooncopter”). Z drugiej jednak strony, w przeciwieństwie do Batmana, heros nie boi się przekraczać żadnych granic definiujących klasycznego superbohatera – kiedy trzeba z sadystycznym okrucieństwem zrywa przeciwnikom skalpy z twarzy albo zrzuca ich z dachów budynków, zamiast głosu rozsądku słucha szeptów wyimaginowanego, łaknącego krwi przestępców „duchowego przewodnika”, a w swym szaleństwie (zdiagnozowana schizofrenia) zamiast bezpiecznej, dyskretnej czerni z pełną, niezdrową premedytacją stawia na biel, chcąc zawsze już z daleka być widocznym dla przeciwników, w których każdorazowo pragnie zaszczepić uczucie strachu. Przede wszystkim jednak, Marc Spector – momentami przedstawiający się jako Jake Lockley (kiedy bohaterowi akurat odwidzi się bycie samym sobą) – to postać nietuzinkowa, od lat żyjąca w niepewności (podobnie zresztą jak i czytelnicy przygód Moon Knighta – przyp. red.) co do tego, czy jego księżycowe dziedzictwo i słyszany cały czas w uszach


głos współtowarzysza krwawej krucjaty, to boskie błogosławieństwo czy jedynie urojenia chorego człowieka, żyjącego w „miłosnym” trójkącie z pewną uroczą damą o imieniu Marlene i z zawsze zazdrosnym, żądnym krwi wytworem wyobraźni. Moon Knight, wybitnie nieanonimowy w świecie Marvela, polskiemu czytelnikowi znany jest jedynie z wydanej w ramach kolekcji Hachette historii „Shadowland” , gdzie wraz ze Spider-Manem i spółką mierzył się z opętanym przez demona Daredevilem (a w ramach pobocznej historii eventu – niewydanej w Polsce – również ze swoim bratem, podobnie jak Marc „służącym” Khonshu). Bohater przez lata dorobił się całego szeregu ciekawych historii ze swoim udziałem, biorąc czynny udział w najważniejszych epizodach Uniwersum Marvela – m.in. „Wojnie Domowej”, gdzie po pomyślnym przejściu badań psychiatrycznych(!) został zarejestrowanym funkcjonariuszem publicznym (tylko po to zresztą, żeby za chwilę narazić się opinii publicznej swoimi brutalnymi metodami i zetrzeć się w krwawej walce z rządowymi hyclami, Thunderboltami, m.in. Venomem i Bulseye’em!) czy „Erze Ultrona”, gdzie w ramach bezpośrednio poprzedzających ją wydarzeń rozwiązywał zagadkę znalezionej głowy Ultrona, równolegle brylując w autorskim reality-show(!) i wykształcając w sobie kolejne, schizofreniczne osobowości: Spider-Mana, Wolverine’a i Kapitana Ameryki. Po niedawnym odświeżeniu oferty wydawniczej Domu Pomysłów pod szyldem „Marvel Now” bohater powrócił na łamach serii „Moon Knight”, zapoczątkowanej wyśmienitym rozdziałem „From The Dead” du-

etu Warren Ellis/Declan Shalvey – nowatorskim jak na dzisiejsze standardy składającym się z sześciu odrębnych, niepowiązanych ze sobą historii dowodzących, że wciąż można napisać wciągającą historię kryminalno-superbohaterską zamkniętą na dwudziestu stronach, bez usilnego podczepiania się pod wielki event angażujący dziesiątki serii i setki zeszytów. To również tutaj – gdzie zadebiutowała kolejna persona z bogatego arsenału osobowości Spectora: Mr. Knight – elegancki gentleman w białym smokingu przemierzający ulice Nowego Jorku białą limuzyną i – kiedy trzeba – po gentlemańsku, w białych rękawiczkach sprowadzający do parteru wszelkiej maści szumowiny – po raz kolejny powrócono do wątku Khonshu, dowodząc, że sprzeczne jaźnie bohatera to efekt „zasiedlenia umysłu przez pradawny byt istniejący poza czasem i przestrzenią”. Opętanie zatem czy kolejna wymówka wariata podświadomie szukającego chociaż cienia usprawiedliwienia swego szaleństwa i wypaczonej wizji sprawiedliwości? Nieważne. Ważne, że za sprawą premiery pokaźnego cyklu tomów opatrzonych logo „Marvel Now” w ofercie Egmont Polska zyskaliśmy właśnie szansę na pełnoprawny debiut „Księżycowego Rycerza” nad Wisłą. A skoro w ofercie wydawnictwa jest już tyle pozycji z przygodami konkurencyjnego Batmana, może już najwyższy czas zaryzykować i dla przeciwwagi rozszerzyć egmontową półkę z tomami Domu Pomysłów o barwne, lustrzane odbicie Gacka rodem z „krzywego zwierciadła” Marvela? W końcu nie samymi – nadreprezentowanymi w ofercie Egmontu – Mścicielami przecież człowiek żyje. 19


M A G A Z Y N

Przeżyjmy to jeszcze raz… Wojna Domowa Bis i inne odgrzewane (ale wciąż smaczne) kotlety z kuchni Marvela Nie sztuką jest uderzyć starego wroga, z którym przez lata wadziło się przy każdej możliwej okazji, ze skłonności do ciągłego poprawiania jego zgryzu czyniąc swoisty rytuał, na wzór porannej kawy z papieroskiem, spacerów z psem czy codziennego joggingu. Sztuką jest uderzyć starego przyjaciela, z którym jeszcze przed chwilą walczyło się o wspólną sprawę oraz lepsze jutro, i na drugi dzień bez wyrzutów sumienia spojrzeć w lustro z myślą: należało mu się. Ale nie tutaj. W tej dziwacznej, alternatywnej rzeczywistości starzy kamraci – Tony Stark i Steve Rogers, który nigdy nie wypełnił swego przeznaczenia i nie poległ od kuli zamachowca – już dawno zapomnieli bowiem o łączących ich niegdyś więzach przyjaźni, czyniąc wyniszczający, bratobójczy konflikt sposobem na życie i na trwałe cementując swój ideowy spór. Spór tak zapiekły, że chociaż świat już dawno się skończył i podobno wokoło nie ma już absolutnie niczego, wojna domowa wciąż trwa! Tak samo zresztą, jak i inne, pamiętne wojny, o których myśleliśmy, że już dawno dobiegły końca…

„S

20

L. Yu © 2015 Marvel

ekretne Wojny” A.D. 2015 wedle zapewnień sterników Marvela nie miały być nigdy dla uniwersum Domu Pomysłów tym, czy event Flashpoint dla DC: restartem, jednym sprawnym cięciem amputującym trzy ćwierćwiecza misternie tkanej historii, a w konsekwencji dającym podstawę do budowy mitologii od nowa, bez oglądania się za siebie. Nawet jednak, jeśli nowe uniwersum Marvela – powstałe po zakończeniu historii, w której świat eksplodował, a z jego pozostałych okruchów niejaki Victor von Doom ulepił sobie piaskownicę do zabawy w Boga – wciąż będzie posiadać ścisłe powiązania z przeszłością, a bohaterowie – pamięć o tym, co


H. Ramos © 2015 Marvel A. Sorrentino © 2015 Marvel C. Pacheco © 2015 Marvel

miało miejsce przed Armagedonem, trudno nie przyznać, że ostatnie działania Domu Pomysłów wyglądają jak zawoalowana próba dokonania restartu na wzór „Nowego 52” DC – tyle, że dla niepoznaki rozłożonego w czasie. Już teraz bowiem, po licznych zmianach z okresu ostatniego roku mających miejsce jeszcze przed „Secret Wars”, w świecie Marvela można czuć się jak w mieszkaniu, w którym zdarto starą farbę ze ścian, zerwano podłogowe panele, wyniesiono meble, sprzęt AGD, doniczki, kota, a nawet żonę, zastępując wszystko zupełnie nowymi akcesoriami i towarzystwem zupełnie innych, trudnych do rozpoznania domowników. A jeśli jeszcze do już wcześniej odmienionego Thora (pardon, Pani Thor), czarnoskórego Kapitana Ameryki, arabskiej Ms. Marvel, „naprawionego” Venoma i odmłodzonych (czy raczej bezpardonowo wyrwanych z przeszłości) mutantów dodamy Pannę Wolverine, dziadka Rosomaka, azjatyckiego, „totalnie odjechanego”(?!) Hulka i całą rzeszę innych niespodzianek, które czekają nas po zakończeniu tymczasowej hegemonii Dr. Dooma i jego projektu quasi-królestwa z płyty wiórowej, wygląda na to, że pełzający przewrót w kolorowej krainie Domu Pomysłów stał się faktem. Czego by jednak nie myśleć o bezpardonowo szatkującym swoje dziedzictwo Domie Pomysłów, trudno nie przyznać, że w swym okrucieństwie wydawca mimo wszystko jest niezwykle łaskawy. Zanim więc z chaosu wyłoni się „zupełnie nowy, zupełnie inny” Marvel, pociągający za wszystkie sznurki Alex Alonso i jego świta edytorów, scenarzystów i rysowników w akcie miłosierdzia na krótką chwilę przywracają nam wszystko to, co najlepsze w bogatej historii wydawnictwa, pokazując w ramach całego szeregu pobocznych miniserii „Sekretnych Wojen”, jak 21


M A G A Z Y N

mogły potoczyć się dalsze losy superherosów, gdyby na różnych, kluczowych etapach swego życia podjęli inne decyzje. A potoczyć mogłyby się różnie… Bodaj najbardziej wyczekiwana ze wspominkowych miniserii, „Secret Wars: Civil War” – elektryzująca zwłaszcza w kontekście przyszłorocznej, promowanej przez Marvela jako największe wydarzenie sezonu ekranizacji oryginalnej „Wojny Domowej” z 2006 roku – udowadnia na przykład, że gdyby Steve Rogers nie opamiętał się w porę i nie skapitulował przed instytucjami państwowymi i wąsatym przyjacielem (płacąc zresztą za to najwyższą cenę), a jego próba wyswobodzenia niezarejestrowanych herosów z więzienia potoczyłaby się inaczej niż miało to miejsce na znanej nam Ziemi-616, wówczas mogłoby być naprawdę nieciekawie (rzecz jasna z punktu widzenia obywatela uniwersum, bo przecież nie czytelnika spragnionego małego powrotu do przeszłości – przyp. red.). Okazuje się bowiem, że nie dość, że ofiar byłoby o wiele, wiele więcej niż pierwotnie (do zmasakrowanych uczniów szkoły ze Stamford i poległego Billa Fostera trzeba by dopisać jeszcze około 15 milionów Amerykanów!), to jeszcze całe Stany Zjednoczone ostatecznie podzieliłyby się na dwa wrogie państwa: ciasną, choć bogatą republikę prawa i postępu technologicznego, zarządzaną przez Tony’ego Starka, i rozległą, anarchistyczną enklawę puszczonych samopas superherosów – zubożały, przeludniony trzeci świat pod kuratelą zgorzkniałych, smutnych ludzi, jakimi staliby się awansowany na generała gbur Steve Rogers, rozdzielony z ukochaną rodziną, posępny Peter Parker (operujący bez maski – bo i po co, skoro i tak 22

już się przyznał) czy Hawkeye, wypełniający samotność i pustkę niezdrowym związkiem z nowym towarzyszem – symbiontem(!) Ciekawie prezentują się również inne, przypomniane i odświeżone historie z bogatej bibliografii Marvela: „1602: Witch Hunter Angela”, rozszerzająca średniowieczne uniwersum Marvela o Strażników Galaktyki i Angelę, która parałaby się w tym świecie polowaniami na czarownice; „Spider-Island” – pozwalająca wszystkim tym, którym nie spodobały się ostatnie zmiany w mitologii symbiontów poobcować jeszcze jedną chwilę z oryginalnym Agentem Venomem; „Age of Ultron vs. Marvel Zombies”, dowodząca, że wiecznie głodne zombie Marvela mogłyby się dogadać nawet z samym blaszakiem, byle tylko się dobrze najeść; „House of M”, gdzie dowiadujemy się, że gdyby Logan nie przypomniał sobie jednak swojego życia, ktoś inny zacząłby spiskować przeciw namiestnikowi świata mutantów, Magneto, a ten i tak koniec końców straciłby swoją moc oraz „Planet Hulk” – miniseria, wbrew temu, co sugeruje tytuł cofająca się nie do wątku podróży Sałaty w kosmos, lecz jeszcze wcześniej – do momentu genezy zielonego bohatera, odpowiadając na pytanie, co by było gdyby bomba gamma napromieniowała nie tylko Bruce’a Bannera (ba, jego w sumie nawet mniej niż innych!), ale i wszystkie inne żywe stworzenia w okolicy (krwiożercza Hulk-roślina! – przyp. red.). To tutaj zresztą znajdziemy też wskazówkę, dlaczego na jesieni lico osiłka zyska azjatyckie rysy. Jednak chyba najciekawiej z wspominkowych, sekretnowojennych miniserii prezentuje się ponowne spotkanie ze staruszkiem


S. Hans © 2015 Marvel M. Del Mundo © 2015 Marvel K. Anka © 2015 Marvel

Loganem – punkt wyjścia do jego zbliżającego się awansu do stałej obsady „zupełnie nowego, zupełnie innego świata Marvela” – który nie mogąc dłużej usiedzieć na wsi rusza w dalszą krucjatę po zarządzanych przez złych ludzi terenach. A że na tej protezie Ziemi zbudowanej przez Dr. Dooma ze strzępków różnych, często mocno alternatywnych rzeczywistości, tereny te są jeszcze barwniejsze i jeszcze obficiej naszpikowane wrogim elementem, niż te, które dziadek Rosomak odwiedził w oryginalnej historii, w opatrzonej nietuzinkową oprawą graficzną miniserii duetu Bendis/Sorrentino bohaterowi przyjdzie się zmierzyć z chmarą bogów piorunów, Apocalypse’em i jego pieskiem, Sabretoothem, jeszcze przed chwilą martwymi przyjaciółmi z drużyny i hordami wiecznie nienakarmionych, nieumarłych sępów Marvela, upatrujących w nieśmiertelnym mutancie podobieństwa do wciąż odrastającej wątroby mitycznego Prometeusza (ha! Kto pamięta, że proponowaliśmy ten pomysł już w SHM 1/2014 – przyp. red.)! A to jeszcze wciąż nie koniec nostalgicznych powrotów i wspominkowych wycieczek w piękną przeszłość Marvela, jakie serwuje nam cały ogrom pobocznych wydawnictw związanych z „Sekretnymi Wojnami” A.D. 2015. Jeśli więc nawet „zupełnie nowy, zupełnie inny” Marvel okaże się bolesnym wstrząsem i ciężką do przełknięcia mieszanką zupełnie nowych, nonszalancko igrających z kanonem pomysłów (choć patrząc na okładki i harmonogram wydawniczy wydaje się, że wcale nie powinno być aż tak źle – przyp. red.), na osłodę pozostaje nam jeszcze dosyć pokaźny zbiór odświeżonych i rozwiniętych historii rodem z czasów, które wspominamy z łezką w oku i uśmiechem na twarzy. 23


M A G A Z Y N

RECENZJA

Spawn

wielki jubileusz… pisany na kolanie

W

24

J. Meyers © 2015 Todd McFarlane Productions, Inc.

ydawnictwo Image Comics założone zostało w 1992 roku przez ósemkę najpopularniejszych ówcześnie twórców komiksowych, niezadowolonych z ról trybików w prężnej machinie Domu Pomysłów. Pokłóceni z Marvelem artyści odeszli, by stworzyć własną oficynę: wolną od kontroli edytorskich i odgórnych przykazów, a przede wszystkim gwarantującą twórcom zachowanie pełni praw autorskich przy sobie. Wkrótce po uformowaniu się nowego podmiotu na rynku jak grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się kolejne tytuły z charakterystycznym logo w kształcie litery „i” na okładce, a wśród nich autorskie dzieło jednego z rozłamowców, Todda McFarlane’a – seria „Spawn”. Główny bohater cyklu – tytułowy „czarci pomiot” – w lutym tego roku doczekał się 250(!) odsłony swoich przygód. Niestety ten szacowny jubileusz trudno uznać za udany. Część historii piekielnego herosa doskonale znana jest polskim czytelnikom z cyklu zeszytów publikowanych nad Wisłą przez nieistniejące już, rodzime wydawnictwa: TM-Semic (wydawcę pierwszych 24 numerów serii) i Mandragora (która kontynuowała serię począwszy od numeru 25, kończąc

T. McFarlane © 2015 Todd McFarlane Productions, Inc.

Krzysztof Tymczyński


polskie tourne Spawna na zeszycie nr 44). Główny bohater cyklu, Al Simmons, to były wojskowy, który podczas jednej z misji został zdradzony i zamordowany. Jego dusza trafiła do piekła, stając się pionkiem w grze pomiędzy diabłami i aniołami. Mężczyzna ostatecznie powrócił do żywych pod postacią zdeformowanego Spawna – gnijącego ambasadora Szeolu, któremu na mocy piekielnego paktu powierzono funkcję przyszłego lidera czarcich zastępów. Miłość do bliskich oraz wsparcie kilku niespodziewanych sojuszników sprawiły jednak, że Al przeciwstawił się woli swego rogatego „dobrodzieja” i poprzysiągł zwalczać piekielne hordy ze wszystkich sił (paradoksalnie podarowanych mu właśnie przez piekło – przyp. red.). Tęskniący za żoną i dawnym życiem zombie swoją krucjatę przeciw złu prowadził z powodzeniem do 185 numeru serii, w którym– w ramach liftingu „marki” – ponownie opuścił ziemski padół, zwalniając miejsce swemu następcy – Jimowi Downingowi. Moda na komiksowe powroty z zaświatów nie ominęła jednak i dziecka Todda McFarlane’a, skutkiem czego dziś, na łamach jubileuszowej, 250. odsłony serii do naszego świata powraca oryginalny Spawn. Nostalgiczny powrót to doskonały lep na czytelnika. Tyle, że niekoniecznie musi być to dobry materiał na jubileusz i właściwy krok, jeśli chodzi o rozwój piekielnej serii. Trzeba bowiem na wstępie oddać zasługi Jimowi Downingowi, pamiętając, że to właśnie wraz z momentem przejęcia przez niego roli czarciego bulteriera, na łamy cyklu wdarła się świeżość, której tak brakowało wówczas dziełu Todda McFarlane’a. Jim – swobodny

i całkiem sympatyczny – okazał się Spawnem zupełnie odmiennym od marudzącego i wiecznie użalającego się nad sobą Simmonsa. McFarlane szybko wyczuł, iż dzięki temu może robić serię bardziej przystępną dla obecnego czytelnika, wciąż zachowując niepokojący klimat i sporą dawkę brutalności – lecz już nie tak dosłownej i obrzydliwej jak za kadencji Ala. Pełen sukces? Nie do końca… Czytelnicy konsekwentnie bowiem zaczęli odwracać się od tytułu, w którym zabrakło Simmonsa. Po 65 numerach Todd McFarlane nie miał więc już wyboru i przywrócił oryginalnego herosa na łamy komiksu, wykorzystując do tego okazję w postaci jubileuszowego wydania. Niestety – w niezbyt ciekawy sposób. Reklama dźwignią handlu. Szkoda tylko, że często opiera się na sztuczkach i podstępnych trikach – byle tylko zwabić klienta… W rezultacie Spawn #250, pompowany reklamami informującymi o powrocie oryginalnego anty-herosa, to… niecna pułapka. Jubileuszowy zeszyt bowiem poświęca dziewięćdziesiąt pięć procent swojej objętości (i to powiększonej do aż 68 stron!) na zakończenie wątków rzeczonego Jima Downinga – właściwie nieznanego dla zdecydowanej większości spośród 65 tysięcy nabywców zeszytu, powracających do lektury tytułu porzuconego wraz z niegdysiejszym odejściem Ala – a samemu Simmonsowi dając do dyspozycji zaledwie ostatnie trzy(!) strony. No, ale jakiekolwiek kłamstwo trudno komukolwiek tutaj zarzucić – wszak dawny znajomy zgodnie z zapowiedzią powrócił… Stali czytelnicy zresztą również mają prawo poczuć się lekko oszukani. Wolno, lecz konsekwen25


M A G A Z Y N

tnie rozwijana historia związana z nowym Spawnem na sam koniec nagle zmieniła się bowiem w prawdziwy rollercoaster, mający za zadanie jak najszybciej pozamykać rozpoczęte wątki. I jak zwykle bywa to w takich przypadkach, co nagle to… po diable (a jednak! – przyp. red.). Fabularny koniec Jima Downinga nie dość bowiem, że pozostawia nas z kilkoma pytaniami, które nie doczekały się odpowiedzi, to jeszcze sprawia wrażenie kompletnie beznamiętnego. Po prostu stało się – nie ważne jak i dlaczego, czas na powrót Simmonsa i basta. Ale dopiero w następnym numerze... Tajemnicę powrotu starego znajomego tak naprawdę wyjaśnia dopiero opublikowany miesiąc po numerze jubileuszowym zeszyt uzupełniający: „Spawn: Resurrection”. Szkoda tylko, że dodatkowy numer, za który przyjdzie nam dopłacić nieco grosza (a którego nie wypada nie zakupić i nie przeczytać przed premierą Spawn #251), sprawia wrażenie napisanego na kolanie (przy sobotnim obiedzie?), serwując nam przynudnawe, przegadane spotkanie rezydującego w czyśćcu Simmonsa z samym Bogiem (ukrywającym się tutaj pod postacią… psa!), w efekcie którego ni z tego ni z owego nasz bohater na powrót wskakuje w buty

Tytuł: Spawn #250 Twórcy: T. McFarlane, Sz. Kudrański i inni Wydanie: USA Wydawca: Image Comics Data wydania: 2015 Tytuł: Spawn: Resurrection Twórcy: P. Jenkins, J. Meyers Wydanie: USA Wydawca: Image Comics Data wydania: 2015

(i symbiotyczny strój) Spawna, na zachętę otrzymując pasujący mu jak kwiatek do kożucha miecz(!) w rozmiarze XXL. Dobrze, że przynajmniej całość maskują ilustracje nowego artysty na pokładzie „Spawna”, Jonboya Meyersa, którego kreska – według zapowiedzi mająca być swoistą hybrydą stylu Todda McFarlane’a i Humberto Ramosa (o ile o taką hybrydę można sobie w ogóle wyobrazić! – przyp. red.) – na pierwszy rzut oka być może nie pasuje zbytnio do klimatu komiksu, za to zdecydowanie zyskuje z każdą kolejną stroną. Na pożegnanie z serią bardzo dobrze zresztą prezentuje się również nasz rodak, Szymon Kudrański, serwując nam w numerze jubileuszowym garść niepokojących, klimatycznych kadrów i pełne dynamiki pojedynki (Jim versus jego symbiotyczny kostium!)

Trudno wśród bohaterów komiksowych, którzy nie świętowali jeszcze kilku ćwierćwieczy działalności (jak ostatnio Batman czy Superman) znaleźć postać, która bardziej od Spawna zasługuje na godny jubileusz. Jednocześnie ciężko doszukać się herosa, którego święto zostałoby zorganizowane tak niechlujnie, jak w przypadku pupilka Image Comics. Czas pokaże, czy przeprowadzony na kolanie powrót Ala Simmonsa przyniesie bohaterowi (jak również serii, wydawnictwu i samemu Toddowi McFarlane’owi) więcej pożytku czy szkód. 26


Star Wars: Skywalker atakuje Powrót Jedi. Dosłownie i w przenośni.

C

roku, a w konsekwencji – ucieczka Marvela spod topora, dzisiaj nie bylibyśmy zasypywani przez wydawnictwo dziesiątkami kolejnych serii komiksowych i nie doświadczylibyśmy nigdy wielkiego, hollywoodzkiego boomu na wysokobudżetowe, kinowe i telewizyjne produkcje superbohaterskie? Przypuszczenia przypuszczeniami, faktem jednak jest, że dekadę później, po wydaniu ponad stu zeszytów, Marvel zakończył swoją piękną przygodę z sagą Lucasa, żegnając się

A. Cassaday © 2015 Lucasfilm Ltd., Marvel

hoć może trudno w to uwierzyć, pod koniec lat 70. ubiegłego wieku Marvel – dziś niezłomny filar amerykańskiego rynku komiksowego – znajdował się na skraju bankructwa. Wydawnictwo stało nad przepaścią (nie ostatni raz zresztą – przyp. red.) i jego ówczesny sternik, Stan Lee, rozpaczliwie szukał siły napędowej, która na nowo rozbudziłaby coraz bardziej gasnące zainteresowanie czytelników historii obrazkowych, znudzonych bajkami o herosach w kolorowych trykotach. Szczęśliwym trafem, równolegle do chwilowo kulejącego świata superbohaterów powstawać zaczęło zupełnie nowe uniwersum, którego popularność lada moment miała przerosnąć wszelkie, nawet najśmielsze oczekiwania jego pomysłodawcy... Któż bowiem przypuszczał, że George Lucas, młody filmowiec z wizją, ni z tego ni z owego zawojuje świat bogatą, kompletną mitologią science-fiction, która nie dość, że momentalnie zdobędzie serca milionów fanów, to jeszcze rozrośnie się przez kolejne dekady jak wszechświat po wielkim wybuchu, wątki z dwóch kasowych trylogii filmowych (a lada moment również trzeciej) rozszerzając o ponad setkę powieści fabularnych i niezliczoną ilość zeszytów komiksowych? To właśnie te ostatnie uratowały przed laty Dom Pomysłów. Kto wie – być może gdyby nie zaskakująco wysoka sprzedaż pierwszych zeszytów oryginalnej serii Star Wars z 1977

Piotr Rutkowski

27


M A G A Z Y N

A. Cassaday © 2015 Lucasfilm Ltd., Marvel A. Cassaday © 2015 Lucasfilm Ltd., Marvel

28

A. Cassaday © 2015 Lucasfilm Ltd., Marvel

z gwiezdno-wojenną licencją na niemal ćwierć wieku(!), kiedy to przygody Hana Solo i spółki ukazywały się pod szyldem Dark Horse Comics, stając się na rynku komiksowym prawdziwym, „czarnym koniem” mniejszego wydawnictwa, pozwalającym mu utrzymywać się w wyścigu po czytelnika tuż za plecami Marvela i DC. Stara miłość jednak nie rdzewieje: po latach beztroskiego konkubinatu z młodszą, niewierny mąż wraca do żony… 30 października 2012 roku to prawdopodobnie najważniejsza data w historii uniwersum Star Wars. Tego pięknego dnia światło dzienne ujrzała informacja o dojściu George’a Lucasa do porozumienia z Disney’em w sprawie sprzedaży studia filmowego Lucasfilm i coraz bardziej rozmieniającej się na drobne, gwiezdno-wojennej marki (patrz: miałka, plastikowa trylogia „Mroczne widmo”-„Atak Klonów”-„Zemsta Sithów” – przyp. red.). Rok później, po wygaśnięciu licencji komiksowej Dark Horse’a, włodarze imperium Myszki Miki postanowili jej nie przedłużać, na powrót oddając obrazkowe historie ze świata Hana Solo pod szyld Marvela (też zresztą będącego własnością Disneya), w ręce czołowych twórców wydawnictwa, na co dzień parających się rozwojem uniwersum herosów w trykotach: Jasona Aarona, Johna Cassadaya, Alexa Rossa, Alexa Maleeva, Phila Noto czy Marka Waida. Dwóm pierwszym panom w udziale przypadła flagowa seria nowego, gwiezdno-wojennego uniwersum komiksowego, zatytułowana finezyjnie… „Star Wars”, której pierwszy numer – wraz z około setką zdobiących go wariantów okładkowych – sprzedał się w ilości ponad miliona egzemplarzy, kilkukrotnie przekraczając średnią sprzedaż bestsellerów Domu Pomysłów (włącznie


ze Spider-Manem!) i stając się tym samym najlepiej sprzedającą się pozycją komiksową tego milenium. Wydanie zbiorcze zawierające ten zeszyt i dalsze odcinki zapoczątkowanej na jego łamach historii trafiło właśnie do Polski, pod szyldem – a jakże! – Egmontu wydającego gwiezdno-wojenne komiksy w Polsce już od wielu lat. A jak właściwie prezentują się te „Gwiezdne Wojny” Marvela? Dokładnie tak, jak w oczach fana powinna wyglądać adaptacja hitu wszech czasów. Komiks duetu Aaron/ Cassaday to bowiem prawdziwy spektakl pozwalający poczuć się czytelnikowi, jakby jeszcze raz wchodził do kalifornijskiej sali kinowej w 1977 r. Już rozpoczynająca historię, dwustronicowa grafika z logo cyklu, wycięta rodem z początkowej sekwencji filmu, sprawia, że w uszach słychać jeden z najsławniejszych tematów filmowych autorstwa Johna Williamsa. Dalej jest jeszcze lepiej – Jason Aaaron serwuje nam tu przygodową space-operę, gdzie dobro zwycięża zło, od czasu do czasu słychać w powietrzu nie-

kiepski żart, a wszystko aż kipi obfitymi nawiązaniami do oryginalnej trylogii filmowej, która zapoczątkowała przed laty epidemię uzależnienia od kosmicznej mitologii Johna Lucasa. Całość pięknie podkreślają proste, przejrzyste ilustracje Johna Cassaday’a (kojarzonego dotychczas bardziej z Punisherem czy „składem jedności” Avengers i X-Men z uniwersum Marvel Now – przyp. red.), dzięki którym komiks żyje – zupełnie jak bohaterowie filmowego pierwowzoru na ekranach kin. Tam zresztą trzeba szukać wstępu do fabuły pierwszej, marvelowskiej historii o przygodach Luke’a Skywalkera i spółki – bez znajomości filmowej „Nowej Nadziei” ani rusz. Ale to akurat chyba żaden problem. Wszak nie znać obrazu, od którego wszystko się zaczęło, to tak, jakby nigdy nie nauczyć się wiązania sznurowadeł w butach. Tytuł: Star Wars Komiks 1/2015 Twórcy: J. Aaron, J. Cassaday i inni Wydanie: PL Wydawca: Egmont (org. Marvel) Data wydania: 2015

KONKURS

Czy Lord Vader pokonałby Lorda Von Dooma? Gwiezdne Wojny rosną w siłę. Komiksy z uniwersum Jedi biją rekordy sprzedaży, a kolejna odsłona gwiezdnej trylogii lada moment podejmie próbę zrzucenia zaprzyjaźnionych superherosów Marvela ze szczytu Box Office’u. Zanim jednak nastąpi wielkie starcie na górze, zafundujmy sobie jego mały przedsmak i skonfrontujmy reprezentantów obu stron: Lorda Vadera i bohatera niniejszego numeru SHM – Dr Dooma. Jak mógłby wyglądać finał takiej potyczki? Wśród osób, które do 10.10.2015 r. wyślą odpowiedź na adres konkurs@superhero.com.pl rozlosujemy premierowe DVD „Star Wars: Rebelianci”.

29


M A G A Z Y N

Liga Sprawiedliwości: Bogowie i Potwory Krew przeklęta, ale serce dobre

„K

30

nione, jak tu nie obgryzać paznokci na myśl o tym, że los twojego kolorowego świata zależy od bladolicego konesera ludzkiego osocza, wyzwolonej synowej największego huncwota w całym uniwersum, oraz od chowanego na tequili synalka międzygalaktycznego Rura-Bombera… Alternatywne rzeczywistości przedstawiające dobrze znane historie w sposób skrajnie różny od oryginału to stały element superbohaterskiego krajobrazu.

Materiały prasowe Galapagos Films; © 2015 Warner Bros. Entertainment Inc.

to strzeże Strażników?” Przed kim odpowiadają Bogowie? Pytania te od lat spędzają sen z powiek całym rzeszom obywateli zamieszkujących światy po obu stronach okładki komiksu superbohaterskiego. Głowią się więc nad tym problemem zarówno czytelnicy, jak i przedstawiciele wszystkich klas społecznych zaludniających komiksową rzeczywistość – od zwykłych zjadaczy chleba, przerażonych potęgą swych protektorów, poprzez ziemski establishment, niezadowolony z faktu, że nikt nie poprosił go o koncesję na działalność dobroczynną, skończywszy na samych „strażnikach”, paranoicznie nieufnych wobec intencji najpotężniejszych przedstawicieli swego związku zawodowego. Za pół roku nad problemem głowić się zacznie zapewne również całe Hollywood, gdzie w odstępie raptem dwóch miesięcy Biały Dom rękoma Iron Mana spróbuje okiełznać niepokornego Kapitana Amerykę, a zazdrosny o silniejszych od siebie Bruce Wayne – samego Supermana. Co tam jednak świat poważnego (mniej lub bardziej…) kina – epidemia strachu przed superherosami dosięgła już nawet ostatni bastion beztroski: świat animacji! Całkiem zresztą słusznie. O ile bowiem obawy przed takim słodkim misiem jak filmowy Hulk czy też skautami pokroju Człowieka ze Stali i Człowieka z Ameryki wydają się nieuzasad-


G. Hardman © 2015 DC Comics Inc. J. Lee © 2015 DC Comics Inc.

„Bogom i Potworom” towarzyszy również seria dedykowanych zeszytów komiksowych, rozwijających wątki poruszone w filmie.

F. Francavilla © 2015 DC Comics Inc.

Obecne dotychczas przede wszystkim na łamach pamiętnych „Elseworldów” DC i „What-Iff’ów” Marvela (gdzie Superman walczył pod czerwoną banderą u boku towarzysza Stalina, a Bruce Banner ginął tuż po wylądowaniu na planecie Saakar) stały się ostatnio hitem sezonu za sprawą „Sekretnych Wojen” Marvela (o czym więcej w artykule „Przeżyjmy to jeszcze raz….” – przyp. red.). W tę swoistą modę na beztroską zabawę kanonem doskonale wpisuje się również najnowsza animacja specjalisty od kwadratowych bród i pin-upowych superheroin, Bruce’a Timma („Batman: The Animated Series”) – obraz „Liga Sprawiedliwości: Bogowie i Potwory”. Film przedstawia alternatywną historię Ligi Sprawiedliwości, w której to nie Jor-El, lecz Generał Zod dał życie Supermanowi, a cudowne dziecię z gwiazd – zamiast w ręce poczciwych staruszków ze spokojnej, amerykańskiej wsi – trafiło do rodziny meksykańskich imigrantów. W tym dziwacznym świecie, oddanym pod opiekę Człowieka ze Stali, któremu bliżej do Franka Castle’a, niż Clarka Kenta, zresztą wszystko od początku do końca jest na opak: kolorowa peleryna ustępuje miejsca ponuremu (choć stylowemu) płaszczowi, prokreacja niesie ze sobą tyle samo przyjemności, co wypłata pieniędzy z biometrycznego bankomatu, Batman – z twarzą wampirycznego Kirka Langstroma pod przyłbicą – bawi się nocami w bohatera sagi „Zmierzch”, a Wonder Woman nieustannie wymachuje szabelką, powołując się na teścia – Darkseida! A skoro w normalnym świecie, to jest takim, w którym bohaterowie są dobrzy i prawi, zazwyczaj nie brakuje sceptyków ich działalności dobroczynnej, nietrudno się domyślić, że tam, gdzie heros swo-

31


M A G A Z Y N

im stylem działania nie różni się zbytnio od łotra, chętnych do eliminacji Ligi „sprawiedliwości” znajdzie się cała kolejka. Tylko kwestią czasu jest więc, kiedy jeden z nich postanowi wysadzić Supermana i spółkę z siodła, zmuszając nasze drogie potwory w trykotach do czegoś więcej niż bestialskiej siły – do odnalezienia pod maską bestii prawdziwego superbohatera… Nowe dzieło Bruce’a Timma to udany powrót twórcy do świata animowanych superherosów uniwersum DC. Udany, ale nie rewelacyjny. A przynajmniej nie tak rewelacyjny, jak sugerowały to wyśmienite, kilkuminutowe odcinki animowanej miniserii „Justice League: Gods and Monsters Chronicles” pełniące funkcję zwiastunów filmu wprowadzających widza w pokręcone meandry świata „Bogów i Potworów”. Boli więc przede wszystkim fakt, że finalnie nasi antyherosi – wbrew ich wizerunkowi bezkompromisowych, wyzwolonych bestii rodem z trailerów – aż tak bezkompromisowymi nie są. Ani bowiem z tego Zoda taki okrutnik i bezduszny żołnierz, jak sugerowałby to rezultat starcia z baby-Brainiakiem, ani z Bekki taka znowuż dumna, wyzwolona feministka (nie dość, że płacze, to jeszcze potrafi szczerze tęsknić i kochać!), ani tym bardziej z Gacka takie zwierzę i niepohamowana w swym krwistym pragnieniu maszyna do eksterminacji bandytów… No cóż, najwyraźniej twórcy obrazu wzięli sobie do serca jedną z mądrości Stana Lee (od kiedy to DC słucha pana od Marvela?), twierdzącego, że powodzeniem cieszą się tylko ci bohaterowie, z którymi można się identyfikować – i uznali, że z paczką złych aż do szpiku 32

kości kolesi raczej nikt nic wspólnego mieć nie będzie chciał. W rezultacie na finał bardzo dobrze rozwijającej się historii, w której trup ściele się gęsto, a twórcy wciąż mrugają nam oczkiem, zamiast zaskakującego zakończenia w formie frywolnego, makabrycznego żartu (jak w pierwszym epizodzie „Kronik”) otrzymujemy przynudnawy, wyświechtany happy-end i patetyczne, moralizatorskie przesłanie, że nikt nie jest z gruntu zły. A nawet jeśli teoretycznie skłonność do zła ma genetycznie zaszczepioną we krwi (po niecnych rodzicach, lub na skutek makabrycznych efektów manipulacji genami), tak naprawdę wcale tego zła automatycznie dziedziczyć nie musi – nie wypija go samoistnie z mlekiem matki, ani tym bardziej z osoczem przeciwnika. A szkoda, bowiem jako ci dobrzy – wyrzekający się finalnie zła i zbędnej przemocy – jeszcze przed chwilą oryginalni antybohaterowie przestają się nagle odróżniać od swoich grzecznych, komiksowych pierwowzorów… Co oczywiście nie zmienia faktu, że „Bogowie i Potwory” to wciąż jedna z najlepszych superbohaterskich animacji ostatnich lat – ostra, krwista (jak na film animowany) i chwilami bardzo oryginalna, tyle, że po prostu nie aż tak dobra i finalnie nie tak nieoczywista, jak sugerował to wcześniej zbiorek jej bardzo dobrych, krótkometrażowych zapowiedzi. Tytuł: Liga Sprawiedliwości: Bogowie i Potwory Reżyser: Sam Liu Scenariusz: Bruce Timm, Alan Burnett Dystrybucja: Warner Bros./Galapagos Films (Polska) Rok produkcji: 2015


Dziś w menu:

POLSKI DUCH

N

ie od dziś wiadomo, że Polak mistrzem jest. I to w różnych dziedzinach. Czasem w siatkówce, czasem w rzucie młotem (Thorze, strzeż się Fajdka! – przyp. red.), czasem na polu nauki i kultury (no ma się w końcu te „Noble”), a czasem bardziej kameralnie, w zaciszu czterech ścian – jako ów słynny, mityczny „bohater domu”. Przede wszystkim jednak Polak zawsze jest bezsprzecznym, niedetronizowanym mistrzem w naszej narodowej specjalności: narzekaniu i szukaniu winy u wszystkich na około – byle tylko nie u siebie. I taki właśnie jest Karol: wiecznie niezadowolony, zamyślony marzyciel i życiowy nieudacznik. Bez sukcesów, bez perspektyw, bez pieniędzy i bez jakiegokolwiek pomysłu na siebie. Oj, „polski duch” narodowego malkontenctwa jest w nim silny… Na dodatek maruda ostatnio dostał w głowę. Tak mocno, że aż nabił sobie guza i zaczął widywać zjawiska nadprzyrodzone…. 33


M A G A Z Y N

Polski Duch to nietuzinkowy projekt superbohaterski. Nietuzinkowy, bowiem poświęcony postaci, która superbohaterem nie jest – co najwyżej superbohatera widzi, i to też raczej tylko w post-apokaliptycznych snach, towarzyszących Karolowi od czasu wypadku. Kto jednak powiedział, że komiks superbohaterski koniecznie musi opowiadać o superbohaterze? Z założenia takiego wyszli twórcy projektu: scenarzysta Piotr Gaszczyński oraz artyści: Tomasz Kleszcz i Mariusz Topolski (autorzy m.in. „Umarłem na Gibraltarze”; obaj panowie są również autorami ilustracji okładkowej bieżącego wydania SHM – przyp. red.), tworząc swój oryginalny projekt o polskich przywarach i poszukiwaniu sprawiedliwości w świecie jej pozbawionym. Komiks jak na razie egzystuje jedynie w wersji wirtualnej, w formie plansz publikowanych z nieregularną częstotliwością na stronie projektu: www.polskiduch.pl. W oczekiwaniu na wersję drukowaną komiksu (o której twórcy nie przestają myśleć pomimo niepowodzenia ubiegłorocznej zbiórki crowdfundingowej) przedpremierowo prezentujemy zupełnie nową, dopiero oczekującą na publikację planszę autorstwa gościnnego rysownika – Grzegorza Kaczmarczyka (tak, tego zdolnego chłopaka, którego ilustracje widujemy często na okładkach „Lisa” – przyp. red.), oraz kulisy jej powstawania: od skryptu scenariusza, przez szkic i tusz, aż po efekt finalny. 34

POLSKI DUCH: SEN #2 Scenariusz: Piotr Gaszczyński Ilustracje: Grzegorz Kaczmarczyk Karol przemyka ulicami zniszczonego miasta (wygląda jak amerykańskie – wieżowce, wraki taksówek na ulicach, itd.) Dostrzega przed sobą w oddali „Złego”. Przerażony skacze w bok, chowając się za jakimś wrakiem samochodu. Zbliżenie na jego przerażoną twarz.


35


M A G A Z Y N

` Każdy musi od czegoś zacząc: nagrac` przebój, ukraśc` pierwszy milion albo zostac` ugryzionym przez radioaktywnego pająka. A jeśli ty nie wiesz od czego zacząc` – sięgnij po...

Elem ntarz

Lekcja 3: Dr Doom – Do piekła i z powrotem

Ś

wiat jest pełen Dyzmów – szczwanych lisów i przebiegłych cinkciarzy czerpiących garściami z cudzych pomysłów i zgrabnie korzystających z daru znajdowania się we właściwym miejscu i właściwym czasie, aby nieustannie windować swoją pozycję i błyskawicznie osiągać szczyty, omijając żmudną, wieloszczeblową ścieżkę kariery. I nic dziwnego – nie każdy bowiem może być najlepszy w swojej dziedzinie. Nie każdemu dane jest posiadać wielki talent, intelekt, wiedzę i dokonania, a czasami nawet ich posiadanie nie wystarcza i nie gwarantuje jeszcze wielkich sukcesów – zwłaszcza, jeśli aspiruje się do wielkich rzeczy i stawia się przed sobą wyjątkowo ambitne cele. A jeśli już za cel obrało się rzucenie na kolana całego świata… I to nie byle jakiego, bo pełnego cudów wszechświata Marvela, nad którego demokratycznym ładem (tak nieprzystającym do wszelakich, monarchistyczno-dyktatorskich zapędów) czuwają takie tuzy, jak Fantastyczna Czwórka, Avengers czy X-Men – wówczas odrobina cwaniactwa, przebiegłości, uroku i szczęścia nie tylko nie zaszkodzi, ale wydaje się wręcz nieodzowna. Poznajcie zatem Victora von Dooma, najprzebieglejszego łotra 36

w dziejach Domu Pomysłów, i jego prawdziwą – skrywaną pod przerażającą, żelazną maską – twarz wszechstronnego naukowca, maga i geniusza, ale też manipulanta, hochsztaplera i wytrawnego złodzieja idei, pomysłów, a nawet żon(!), który poziom arcymistrzowski osiągnął nie tyle na polu zbrodni, nauki i mistycyzmu (choć niewątpliwie bardzo dużo mądrego w tych dziedzinach ma do powiedzenia), lecz przede wszystkim… PR-u, sprytu i cwaniactwa, którymi od lat uzupełnia braki w różnych dziedzinach swojej działalności. Oto Dr Zagłada: człowiek dwóch obliczy, który równie dużo stworzył, wymyślił i samodzielnie wynalazł, co… ukradł, wyszpiegował i podstępnie od kogoś wycyganił. „Dr Doom: złodziej przeczesujący cudzy dom w poszukiwaniu bezcennych łupów” – to najlepsza definicja ponad pięćdziesięcioletniej działalności Victora von Dooma, wypowiedziana zresztą ustami samego zainteresowanego na łamach oryginalnych „Sekretnych Wojen” z 1984 r., gdzie – a jak-


Richardsa i jego Fantastycznej Czwórki, nie potrafiąc zadowolić się nawet karierą rodem z amerykańskiego snu – od osieroconego przez upadłą matkę brzdąca z cygańskiego taboru do dumnego dyktatora europejskiego państwa - w ostatnich latach szczególny akcent położył na mistyczne aspekty swojej działalności, bez reszty poświęcając się studiom podręczników Czarnej Magii i aliansom z czarownicami, diabłami i innymi paskudami z czeluści piekielnych. Doskonałe towarzystwo, zwłaszcza dla kogoś lubującego się w pokerowych zagrywkach, wykorzystywaniu innych, „czarowaniu” (dosłownie i w przenośni) i bezpardonowym wykradaniu wiedzy tajemnej. W ramach naszych dzisiejszych zajęć z wiedzy o komiksie - poświęconych (anty)bohaterowi najbardziej kontrowersyjnej superbohaterskiej produkcji filmowej tego lata (dekady?) - przedstawiamy kanon najnowszych lektur ukazujących niemalże faustowską ścieżkę alchemika lawirującego między niebem a piekłem, dowodząc wszystkim oburzonym na sposób w jaki sportretowano go w obrazie Josha Tranka, że Dr Doom to niezły gagatek, gałgan, złodziej i zwykły hochsztapler, i że za jego niecne zachowanie... po prostu mu się należało. Komiksowy debiut Dr Dooma (J. Kirby © 1962 Marvel)

że – tradycyjnie pozycję dominującą zakapturzony antyheros próbował osiągnąć w standardowy dla siebie sposób: podpatrując cudze sztuczki i kradnąc cudzą moc i technologię (w tym przypadku od samego Galactusa!). I chociaż oczywiście bohaterowi (czy też raczej wyjątkowo paskudnemu łotrowi) trudno odmówić słusznego miana jednego z najinteligentniejszych i najlepiej wykształconych siewców nieporządku oraz unikalnej zdolności łączenia nauki z teoretycznie nieprzystającą do niej magią, trudno nie przyznać, że większość swoich licznych (chociaż najczęściej tylko chwilowych) sukcesów uzyskał nie dzięki swym wynalazkom, lecz przede wszystkim dzięki cinkciarskim sztuczkom: podstępom (m.in. zamianie ciał z odwiecznym wrogiem, Reedem Richardsem), kradzieżom (m.in. kosmicznych mocy Srebrnego Surfera i jego wiecznie głodnego pana) oraz przyziemnym, ale równie skutecznym talentom politycznym (immunitet dyplomatyczny częstokroć uniemożliwiający superbohaterom ostateczne spranie blaszanego łotra na kwaśne jabłko). Napędzany swoją dumą, olbrzymim, nadmuchanym do granic możliwości ego i niegasnącą nienawiścią do wiecznie niepokonanego wroga, Reeda

37


WKKM #37 Fantastyczna Czwórka: Niepojęte Marvel/Hachette (PL) Lata ciężkiej pracy, podstępów i rozlicznych, zaawansowanych wynalazków pokroju maszyny czasu czy armii androidów na nic… Reed Richards i jego fantastyczna rodzina jak była, tak wciąż pozostaje niepokonana. Niepokonana i szczęśliwa. A skoro tak, czas na zmiany. Skoro matematyka nie pomogła, czas na coś nowego, czego nawet przemądrzały Reed nie pojmie: magię. A od kogo najlepiej i najszybciej nauczyć się tajników magii, jeśli nie od samego diabła (a najlepiej od razu od całej, diabelskiej trójcy)? A, że w zamian trze38

ba złożyć w ofierze ciało ukochanej? Nie ma tak ohydnego czynu i tak wysokiej ceny, której zapłacenia nie wart byłby płacz Reeda – upokorzonego, ograbionego z ukochanych dzieci, i kompletnie niepotrafiącego zrozumieć natury tego, z czym walczy. Ale zaraz, zaraz, Victorze, czy nie pamiętasz, że w każdej grze obowiązują zasady? Czy nie wiesz, że nie podnosi się ręki na dziecko? Czy nie wiesz, do czego zdolny jest zdeterminowany rodzic? Czy perypetie twej własnej matki (rezydującej w piekle pod „opieką” demona Mephisto – przyp. red.) nie nauczyły cię, że… nie warto paktować z czartem? Fantastic Four: Road to Civil War – The Hammer Falls (#536-#537) Marvel (USA) Wszystko, co miało swój początek, musi mieć także swój koniec. Wszystko, co dostąpiło cudu narodzin, musi kiedyś umrzeć. Nawet bóg… Kiedy więc w następstwie mitycznego zmierzchu asgardzkich bożków magiczny, w diabły ciężki młot poległego władcy piorunów

M. McKone©2006 Marvel

P.Rivera © 2003, 2014 Marvel

M A G A Z Y N

spada na ziemię, po drodze zupełnie przypadkiem robiąc sporą wyrwę w czeluściach diabelskiego Szeolu(!), nasz szczęściarz Nikoś – pardon, Victor! – po prostu nie może nie skorzystać z okazji do ucieczki z piekielnego więzienia, do którego trafił po zgubnych targach z demonami. A, że prawdziwa natura złodzieja zawsze daje o sobie znać tuż po wyjściu z mamra, Wikuś pierwsze kroki kieruje na miejsce kolejnego, potencjalnie łatwego skoku. Cel? Młot Thora. Ale niedoczekanie twoje Victorze. Zdolny, bystry i przebiegły z ciebie chłopak, ale żeby przywłaszczy sobie magiczny artefakt, trzeba czegoś więcej. Trzeba być godnym…


M. Bagley © 2008 Marvel

Nie ma nic gorszego niż ból zranionej kobiety. Zranionej, oszukanej i zdradzonej. A jeśli jeszcze ta kobieta jest potężną, średniowieczną wiedźmą… Oj, tym razem nie wywiniesz się tak łatwo Victorze. Nie dość bowiem, że rozkochałeś, wykorzystałeś i zbałamuciłeś kobietę, to jeszcze obiecałeś dobrze wykorzystać podstępnie wycyganione tajniki czarnej magii i wypożyczone od lubej zasoby (nie)ludzkie, i wrócić z głowami nieprzyjaciół na tacy (Mighty Avengers #9-#11 – przyp. red.). Tymczasem sukcesów, jak

Avengers & X-Men: AXIS Marvel (USA) Koszmar się ziścił: esencja największego zła w historii ludzkości, którego bezmiar skąpał dwudziestowieczną Europę w morzu krwi niewinnych, powróciła spersonifikowana w ciele neofaszystowskiego siewcy nienawiści. Aby pokonać rozsiewającego negatywne fluidy potwora nie wystarczą jednak kon-

J. Cheung © 2014 Marvel

Mighty Avengers (2007) #9-#11 / Dark Avengers (2009) #1-#4 Marvel (USA)

i samego kochanka ni widu, ni słychu… Wykiwana, średniowieczna dama rusza więc w podróż w czasie i przestrzeni do współczesności, aby utrzeć nosa zakapturzonemu absztyfikantowi. Nasz sprytny szczęściarz wie jednak dobrze, jak o siebie zadbać i z kim zawiązywać sojusz. Skoro więc w ramach nowego rozdania to ci źli – a więc koledzy Victora! – są stróżami prawa (oficjalnie), a sam gagatek nie jest w stanie z honorem przeciwstawić się furii nieszczęśliwej kobiety, niech quasi-Mściciele męczą się ze starą, wredną wiedźmą (Dark Avengers #1#4 – przyp. red.). I tak przecież nie była w typie naszego blaszanego amanta…

wencjonalne środki i zastępy superbohaterów w kolorowych trykotach – potrzeba pomocy prawdziwej magii. A tam, gdzie potrzeba magii jak zwykle pojawić musi się… a jakże, Victor von Doom! Jak zwykle jednak tam gdzie swoimi czarami majstruje Dr Zagłada, coś musi pójść nie tak... Efekt? Świat stanął na głowie, dobro zamieniło się rolami ze złem, a Dr Doom przypadkiem został… liderem jedynych, prawych Avengers? To zdecydowanie trzeba zobaczyć. Zwłaszcza, że nieczęsto zdarza się, aby człowiek w żelaznej masce miał do odegranie rolę tego naprawdę dobrego (nawet, jeśli przypadkiem i tylko przez chwilę – przyp. red.) 39


Secret Wars (2015) Marvel (USA) To się dopiero nazywa „American Dream” czy wręcz „Kariera Nikodema Dyzmy”: jeszcze przed chwilą Victor, podążając śladami matki, smażył się w piekielnym kotle za swoje grzechy, a tymczasem znowu wykorzystał swój wyjątkowy łut szczęścia i zrobił to, co obiecywał sobie i światu od lat: został… bogiem. Dobrym, wszechmogącym ojcem i panem wszechrzeczy! Inna sprawa, że po ostatnich wydarzeniach – kolizji światów – w uniwersum Marvela nie zostało już prawie nic, nad czym można by panować... No i – jak nietrudno się domyślić – nawet tę specyficzną rolę pasterza 40

„post-kononowiczowskiego” niebytu nasz człowiek-sardynka zdobył w typowy dla siebie sposób: podstępem i przy wydatnym współudziale kolegów (ekhm, od kiedy to niby Dr Strange koleguje sią z Dr. Doomem!?), bez których nigdy nie trafiłby tam, gdzie dziś jest. Boską żonkę i boskie dzieci zresztą też ukradł (zgadnijcie komu...) i podstępnie przysposobił… Oj, strzeż się Victorze. Nawet z boską mocą i zastępami podkomendnych, których nie potrafił ujarzmić żaden poprzednik (zombie, gadające tostery i cała armia Thorów) nie będziesz w stanie przeciwstawić się każącej ręce sprawiedliwości. Bo chociaż teoretycznie każdemu wybaczyć można każdy grzech, jako bóg – twórca dekalogu! – powinieneś pamiętać jedną z podstawowych, niepodważalnych reguł świata: a po ósme – nie będziesz pożądał żony bliźniego swego … Ultimates 3 / Ultimatum Marvel (USA) Zupełnie inny świat, zupełnie inne uniwersum i… dokładnie ten sam Dr Doom.

D. Finch © 2009 Marvel

A. Ross © 2015 Marvel

M A G A Z Y N

Wprawdzie o trochę innej biografii i korzeniach niż odpowiednik z „głównej” ziemi (Victor potomkiem Hrabiego Draculi, krajanem Smerfów i krewnym… Uniwersalnego Żołnierza?), za to wciąż jednakowo dumny, nadęty i chętny do knucia, majsterkowania i psucia historii. A skoro chęci są, więc knuje i jątrzy... Efekt? Biblijny potop i wielki pogrom superbohaterskiej populacji uniwersum Ultimate. Czyli wszystko po staremu. Z tym małym wyjątkiem, że w tym świecie - mniej uładzonym i pastelowym niż Ziemia-616 - za grzechy odpowiadają solidarnie wszyscy, nawet dyktatorzy z immunitetem dyplomatycznym...


...więcej w wersji papierowej lub cyfrowej SuperHero Magazynu 3/2015:

FANTASTYCZNA CZWÓRKA • Perły z lamusa • Goło, niewesoło...

dostępnej w naszym sklepie

sklep.superhero.com.pl


M A G A Z Y N

Po godzinach...

Black or White?

ANTYHERO

Wydawnictwo AntyHero sp. z o. o. Warszawa

Redakcja ul. Bogatyńska 10A 01-461 Warszawa redakcja@superhero.com.pl

Redaktor naczelny Michał Czarnocki m.czarnocki@superhero.com.pl

Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych i zastrzega sobie prawo do dokonywania ich skrótów i redagowania w przypadku publikacji, a także ich wykorzystania w Internecie oraz innych mediach w ramach działań promocyjnych Wydawnictwa AntyHero sp. z o. o. oraz „SuperHero Magazynu”. Listy nadesłane do redakcji nieopatrzone wyraźnym zastrzeżeniem autora mogą być traktowane jako materiały do publikacji. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam i ogłoszeń, a Wydawca zastrzega sobie prawo do odmowy zamieszczeania treści sprzecznych z interesem Wydawnictwa lub linią programową „SuperHero Magazynu”, a także prawem polskim. Wszystkie publikowane materiały na łamach „SuperHero Magazynu” są chronione prawem autorskim. Ich kopiowanie, przedruk lub rozpowszechnianie w dowolnej formie wymagają pisemnej zgody Wydawcy. © 2014, 2015 Wydawnictwo AntyHero sp. z o. o.

Reklama i Promocja promocja@superhero.com.pl

ISSN 2391-4505


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.