20 minute read

Staram się być dobry dla ludzi – wywiad z Adamem Małyszem

ADAM MAŁYSZ

Staram się być dobry dla ludzi

Advertisement

Z Adamem Małyszem rozmawiamy pod koniec września. Kilka dni wcześniej upłynęły trzy miesiące, odkąd przejął stery Polskiego Związku Narciarskiego – po 16 latach rządów Apoloniusza Tajnera, swojego dawnego trenera. Za kilka miesięcy rozpocznie się sezon zimowy, a wraz z nim – pierwsze starty polskich sportowców pod wodzą nowego prezesa. Pytamy więc o nową rolę w życiu i pomysły na rozwój dyscyplin zimowych, ale też o miłość do szybkiej jazdy samochodem, wyrzeczenia związane ze sportem i cechy, za które Adam Małysz lubi siebie.

Ewa Szul-Skjoeldkrona: W niedzielę minęły trzy miesiące, odkąd został Pan prezesem PZN. Jak podsumuje Pan te pierwsze 90 dni? Jak się Pan czuje w nowej roli?

Adam Małysz: Wdrażam się. (śmiech) Na początku było dziwnie, gdy wszyscy pracownicy zaczęli mówić do mnie per „panie prezesie”, ale już się przyzwyczaiłem. A jak się czuję w nowej roli? Początkowo bałem się tej organizacji – PZN to bardzo duży związek; jest wielu pracowników i wiele spraw, które trzeba kontrolować, problemów, które należy rozwiązywać. Na szczęście każda osoba, która pracuje w związku, jest odpowiedzialna za swoją część pracy i wie, co ma robić, więc póki co wszystko działa tak, jak powinno.

Niemniej mam swoje plany na rozwój, bo jest wiele rzeczy, które chciałbym usprawnić. Świat idzie do przodu, a my musimy iść z nim, dlatego będziemy wdrażać nowe rozwiązania. Od 1 października jest z nami nowy dyrektor sportowy – to osoba z ogromną wiedzą, której wizja jest spójna z moją. Za chwilę rozpoczynamy też współpracę z agencją, która zajmie się komunikacją związku, zarówno jeśli chodzi o kontakty z prasą, jak i media społecznościowe. To dla nas bardzo ważne, bo skuteczna komunikacja to wartość dodana dla naszych sponsorów.

Czyli jest Pan zadowolony z tych pierwszych trzech miesięcy?

Zdecydowanie. Dotychczas nie wydarzyło się nic takiego, co wywołałoby we mnie jakieś zniechęcenie czy wahanie. Dużo trudniejszy był moment przed decyzją o podjęciu się tego wyzwania – teraz mam w sobie radość i dużo energii, bo wiem, co i jak chcę pozmieniać. Mam to szczęście, że pracuję z ludźmi, którzy mają podobną wizję

rozwoju tej organizacji, zwłaszcza w odniesieniu do przyciągania młodych do zawodowego sportu.

Gdzie widzi Pan największe wyzwania dla związku?

Mamy duży problem z młodzieżą, bo bardzo szybko kończą oni swoją przygodę z aktywnością sportową. I nie chodzi mi tylko o sport profesjonalny, ale też o uczestnictwo w lekcjach WF. Za moich czasów nauczyciel rzucał nam piłkę, a my graliśmy półtorej czy nawet dwie godziny. Dzisiejsze dzieciaki też grają, ale na telefonach i tabletach. Jedyna gra na telefon, którą polubiłem, to Pokemony, bo trzeba było za nimi chodzić i szukać ich, po prostu być w ruchu. Nawet Piotrek Żyła w to grał. (śmiech)

W ogóle czasy są dziś inne, nas trzeba było siłą zaciągać do domu i niejeden raz dostawałem burę za to, że wracałem po umówionej godzinie. Tymczasem dziś dziecko trudno „wypędzić” na dwór.

Ma Pan już jakiś pomysł, jak temu zaradzić?

Chcemy stworzyć różne programy we współpracy z Ministerstwem Sportu i z osobami, które są zaangażowane w dane dyscypliny. Będziemy promować biegi, zjazdy czy skoki, choć te ostatnie to nie jest sport dla wszystkich. Często zdarza się tak, że ktoś rwie się do sportu, a potem mu przechodzi, więc potrzebna zdaje się ogromna praca rodziców, to, żeby oni wspierali swoje dzieci nawet w momentach zwątpienia.

Podam taki przykład: Jaś Szturc ma u siebie na treningach dziewczynę i chłopaka gdzieś ze Śląska,

Materiały prasowe PZN. Fot.: Tomasz Markowski

z miejscowości oddalonej od Wisły o mniej więcej 100 km. No i czwarty rok mija, a oni nadal przyjeżdżają co drugi dzień. Jak widać wsparcie i zaangażowanie rodziców jest bardzo ważne.

W zawodowym sporcie osiągnął Pan wszystko. Jak to się stało, że sportowiec z takimi sukcesami na koncie postanowił zostać działaczem?

Ja kończyłem przygodę ze skokami grubo po trzydziestce i wiedziałem, że to dla mnie za wcześnie na pożegnanie ze sportem w ogóle. Tym bardziej, że uprawiałem dyscyplinę pełną adrenaliny i wiedziałem, że nie mogę tak z dnia na dzień się od tego odciąć. Więc kiedy nadarzyła się okazja, żeby trochę pojeździć w rajdach, to z niej skorzystałem. Jeździłem 6 lat, ale to bardzo kosztowny sport i bez sponsora jest ciężko.

I wtedy pojawiła się propozycja ze związku – do obsadzenia było stanowisko dyrektora sportowego. Ja się zgodziłem, ale od razu zastrzegłem, że ja za biurkiem nie będę siedział, że będę raczej takim menadżerem, który będzie jeździł z chłopakami i robił różne rzeczy, niekoniecznie będące w zakresie obowiązków dyrektora. Pomagałem organizacyjnie, nosiłem zawodnikom rzeczy po skoku, zdarzało mi się pełnić funkcję rzecznika prasowego, więc prezesowanie było dla mnie naturalnym, kolejnym krokiem.

Jak zareagowała rodzina na Pana decyzję?

Rodzinę było mi najtrudniej przekonać, ale się udało. Ja się na to kandydowanie zdecydowałem, bo mam wizję tego, jak pomóc dyscyplinom zimowym w Polsce, i chcę coś zrobić dla sportu.

Przejmuje Pan związek po 16 latach prezesowania Apoloniusza Tajnera. Czy będzie Pan kontynuował projekty swojego poprzednika, czy raczej pójdzie Pan swoją drogą?

Moja kadencja nie będzie łatwa – będę próbował powtórzyć sukcesy prezesa Tajnera, bo to właśnie za jego czasów przyszły świetne wyniki w skokach i w biegach. Mamy bardzo utalentowaną młodzież; zrobiliśmy duży postęp choćby w snowboardzie i zjazdach. Dlatego chciałbym, żeby związek pod moim przewodnictwem przyczynił się do zdobycia przez zawodników jak największej liczby medali i sukcesów.

Już na pierwszym zebraniu zarządu podzieliliśmy się odpowiedzialnością tak, żeby każdy miał swoją „działkę”. I tak ktoś zajmuje się zjazdami, ktoś – kombinacją norweską, a ktoś jeszcze inny – kontaktem z klubami i szkołami. To już zaczyna przynosić dobre efekty.

Powołałem też koordynatorów dla każdej grupy w związku – to są ludzie, którzy mają bezpośredni kontakt z trenerami i dzięki temu usprawniają komunikację. Chcę uniknąć nieporozumień, które wynikały z tego, że kanał transmisyjny między grupami a zarządem okazał się niedrożny. Jak dodamy do tego nowego dyrektora sportowego, to powinno to zacząć działać niczym dobrze naoliwiona maszyna.

Przenieśmy się na chwilę w przyszłość: chciałby Pan zostać zapamiętany jako prezes z sukcesami w sporcie zawodowym, czy raczej jako ten, który przyciągnie do sportu więcej młodzieży?

Prezesa rozlicza się przede wszystkim z wyników, bo za wynikami idą pieniądze. Jak są pieniądze, to można lepiej inwestować w zdolną młodzież. Już teraz PZN bardzo pomaga klubom, choć nie jest to nasz statutowy obowiązek. Naszym głównym zadaniem jest szkolenie profesjonalistów. Niemniej mamy takie programy, np. we współpracy z Orlenem, w ramach których przekazujemy klubom sprzęt czy fundujemy stypendia zawodnicze i trenerskie. Dzięki temu trener może skupić się na tej jednej pracy i dać to, co ma najlepszego, a nie szukać dodatkowych „fuszek”. Taki trener poświęca więcej czasu i uwagi zawodnikom, a to przekłada się na wyniki.

Kolejny ważny temat to promocja sportów zimowych. Chcemy zaktywizować sportowo jak najwięcej młodzieży, bo będzie to z korzyścią i dla nich, i dla zawodowego sportu.

Jak Pan ocenia kondycję polskich sportów zimowych? Czy mamy czegoś za mało, żeby odnieść sukces?

Zawsze jest czegoś za mało. (śmiech) Mamy za mało gór, za mało obiektów, za mało tras, za mało śniegu. Dlatego w pewnych dyscyplinach nigdy nie będziemy taką potęgą, jak na przykład Austriacy czy Szwajcarzy w zjazdach. Jednak chodzi o to, żeby w miarę możliwości eliminować obiektywne przeszkody, budować trasy FIS-owskie czy całoroczne hale ze śniegiem. To są też wyzwania związane z klimatem i coraz krótszą zimą – w tym roku puchar świata w skokach startuje w Wiśle, gdzie rozbieg będzie lodowy, ale lądowanie odbędzie się na igielicie.

Na szczęście profesjonalne obiekty sportowe pojawiają się też w Polsce, a my mamy taki plan, żeby wybudować małe skocznie przy dużych miastach. Głównie po to, żeby dzieciaki mogły sprawdzić, czy skakanie sprawia im przyjemność i czy może chciałyby trenować bardziej na serio. Uprawianie sportu – nawet tak ekstremalnego jak skoki – może procentować w dorosłym życiu, bo człowiek ma wtedy wyćwiczone, jak zachować się w trudnych sytuacjach, jak upadać, żeby sobie nic nie zrobić.

Skoro temat młodzieży pojawił się kolejny raz w naszej rozmowie, to chciałabym zapytać o Pana receptę na wyciągnięcie dzieciaków zza ekranów smartfonów.

Przewrotnie odpowiem, że pandemia w pewnym sensie pomogła, bo

młodzi ludzie potrzebowali wyjść z domów po blisko dwóch latach zamknięcia. Z moich rozmów z trenerami wynika, że młodzież chce trenować, ruszać się. Dlatego rolą trenerów jest wykorzystać ten moment i przekuć chęci w sukcesy sportowe. Ale to nie może być nudne, powtarzalne, trzeba pokazywać dzieciakom, że trening może być zabawą i może sprawiać frajdę. Ważne jest też to, żeby każdemu potem poświęcić trochę czasu, powiedzieć, co robi dobrze, a co jest do poprawy.

Trzeba też rozmawiać z rodzicami, bo oni często nie doceniają możliwości swoich dzieci, coś wydaje im się dla nich za trudne, zbyt niebezpieczne. A dzieciakom w to graj, one chcą wyzwań.

Co Pan sądzi o skokach kobiet?

To na pewno jest sport, który będzie się rozwijać, ale w którą stronę, to trudno powiedzieć. Kobiety są jednak zupełnie inne od chłopaków. Oczywiście, jako związek szkolimy też kobiety, ale proszę pamiętać, że to jest sport dla najtwardszych, wymagający wielu wyrzeczeń.

W tej chwili ja widzę na świecie 15–20 zawodniczek na naprawdę przyzwoitym poziomie, porównywalnym do mężczyzn. Kobiety wykorzystują tę samą technikę, takie samo odbicie, tylko rozbieg muszą mieć dłuższy. Natomiast – ze względu na to, że jest to stosunkowo młoda dyscyplina – różnice między zawodniczkami są ogromne. Jedna skacze 130 metrów, a druga – ledwo 80 metrów i jeszcze walczy w powietrzu o to, żeby nie spaść na bulę. Dlatego myślę, że trzeba dać tej dyscyplinie czas.

Skoki to sport dający ogromną adrenalinę, podobnie jak motoryzacja. Jak to się stało, że zaczął Pan jeździć w rajdach?

Dwa lata przed końcem kariery zgłosił się do mnie team, którego marzeniem było wystartować w Dakarze. Zaproponowali, żebym pojechał z nimi. Uznałem wtedy, że to jakaś ich fanaberia, ale z ciekawości zapytałem: „Dlaczego ja?”. Powiedzieli, że wiedzą, że mam samochód terenowy i jeżdżę po górach. I rzeczywiście, ja od zawsze byłem pasjonatem motoryzacji, ale nigdy nie myślałem o zawodowym ściganiu. Trochę na odczepnego powiedziałem, żeby się do mnie zgłosili, jak przestanę skakać, bo myślałem, że odpuszczą, ale nie odpuścili. Spotkaliśmy się ponownie, przedstawili biznesplan i rozpoczęliśmy współpracę.

Karierę na skoczni zakończyłem w marcu, a od połowy kwietnia zacząłem trenować jazdę rajdową. Wydawało mi się, że jak mam prawo jazdy 15 lat, to umiem jeździć, ale rajdy to zupełnie inna bajka. Dzięki pomocy Red Bulla kupiliśmy stare Mitsubishi Pajero – 180 KM w dieslu. Auto pomógł nam wyszykować Mirek Zapletal, doświadczony czeski rajdowiec świeżo po rehabilitacji złamanego kręgosłupa. Mirek był też naszym suportem w trakcie rajdu.

Pierwszy Dakar był bardzo trudny – po trzech dniach zastanawiałem się, co mnie podkusiło, żeby siedzieć przy 60 stopniach Celsjusza w kabinie zamiast na fotelu w domu przed telewizorem. W takim samochodzie nie ma klimatyzacji, jest piekielnie gorąco, człowiek ma na głowie kask, na sobie – specjalny kombinezon, a odcinki mają po 300, 600 czy 700 km. Ale złapałem bakcyla – jak ktoś kiedyś mi powiedział, takie ściganie jest niczym choroba zakaźna, której nie da się wyleczyć. Im bliżej było do końca, tym częściej rozmawiałem z moim pilotem o powrocie w kolejnym roku i o tym, żebyśmy ogarnęli lepsze auto. No i wróciłem jeszcze kilka razy.

Co było dla Pana najtrudniejsze w trakcie rajdu?

Zdecydowanie temperatury. Potrafiłem wypić 8–9 litrów wody dziennie, podczas gdy jako skoczek wypijałem pół litra. Musiałem też w miarę szybko przybrać na wadze do jeżdżenia – kończyłem karierę z wagą 52 kilogramów, a na Dakarze się chudnie, więc musiałem mieć z czego schodzić. Przed Dakarem ważyłem już około 64 kilogramów. Rajdy to też bycie dosłownie przywiązanym do fotela – trzeba mieć na sztywno pozapinane pasy, żeby w razie wypadku być dobrze chronionym. To z kolei powodowało różne napięcia w ciele i bóle, więc gdyby nie nasz osteopata, nie wiem, jak bym ten Dakar przejechał. Kolejna rzecz to pył – możesz mieć superszczelny samochód, a i tak na metę wjeżdżasz z pyłem w oczach, uszach, nosie i zębach.

To jest naprawdę trudny wyścig – pamiętam, jak zmarł z wycieńczenia 40-letni motocyklista – i nie każdy jest w stanie go przejechać, nawet jeśli ma duże pieniądze i świetny samochód. Trzeba być gotowym na różne niewygody, a do tego być doskonale przygotowanym do startu.

Skoro to takie trudne, dlaczego chciał Pan to zrobić? Dlaczego ludzie decydują się na takie niewygody? Jaka magia ciągnie na Dakar?

To przede wszystkim rywalizacja i chęć pokonania pewnych barier. Na początku nauki jazdy rajdowej czułem się, jakbym znowu miał 6 lat i zaczynał skakać. Byłem totalnym nowicjuszem, popełniałem błędy, urywałem koła, dachowałem, więc kiedy później pewne rzeczy zaczęły mi wychodzić, satysfakcja i frajda były ogromne. Do tego adrenalina, którą czuje się nie przez 10 czy 15 sekund, jak w skokach, ale przez kilkadziesiąt minut czy kilka godzin. Po każdym dobrze przejechanym odcinku sam do siebie mówiłem, że było fantastycznie, i planowałem, co zrobię kolejnego dnia.

Te małe zwycięstwa mnie motywowały, chciało mi się walczyć o jeszcze większy budżet, jeszcze lepsze auto, nauczyłem się też zarządzania. W skokach miałem wszystko podane

na tacy – w rajdach musiałem sam to zorganizować.

Bardzo ważna w tym wszystkim była moja głowa – jeśli coś sobie postanowiłem, na czymś mi zależało, szedłem do przodu. W ogóle nastawienie to w sporcie bardzo ważna rzecz – widzę, że jest z tym spory problem wśród profesjonalnych sportowców. Wydaje im się, że dają z siebie wszystko, swoje 100%, ale to za mało. W moich skokach musiało zagrać wszystko, przygotowanie fizyczne i mentalne, na 200%. Żeby być mistrzem, nie można odpuszczać, nie można popadać w samozadowolenie, trzeba ciężko pracować nie tylko na treningu, ale też po nim. Zwłaszcza, kiedy coś nie wychodzi. Trzeba kombinować, szukać rozwiązania i wracać na trening z propozycjami od siebie.

Czyli głowa jest kluczem do sukcesu?

W jakiejś mierze na pewno. Choć oczywiście na wynik składa się masa czynników – predyspozycje osobnicze, stopień wytrenowania, dieta. Wszystko musi zagrać. Ale to, co w głowie, jest kluczowe. Ilu było zawodników, którzy na treningach czy w kwalifikacjach skakali świetnie, a w konkursie nie kwalifikowali się nawet do trzydziestki?

Zawodowy sportowiec to maszyna, w której swoją rolę do odegrania ma każdy trybik. Kiedy maszyna działa, rodzą się mistrzowie tacy jak Kamil Stoch, Dawid Kubacki czy Justyna Kowalczyk.

Trzeba sobie też stawiać cele, wiedzieć, co się chce osiągnąć, i mieć świadomość, że cena może być naprawdę bardzo wysoka.

Jaka była ta cena w Pana przypadku? Co zabrał Panu sport?

Sport najpierw zabrał mi moje dzieciństwo, a potem – dzieciństwo mojej córki. Kiedy Karolina była mała, ja stałem się w domu gościem. To dla mnie zdecydowanie najbardziej bolesne. Pozbawił mnie też prywatności – do dziś mam problem z poruszaniem się w miejscach publicznych. Oczywiście teraz mniej niż kiedyś, ale nadal zdarza się tak, że chcę spędzić czas tylko z rodziną, a nie jest mi to dane. Sport zmuszał mnie też do drakońskiej diety, której musiałem sam pilnować, bo do pewnego momentu nie miałem dietetyka. Przez pewien czas na stołówkę chodziłem z wagą i wszystko ważyłem; po kilku latach wystarczył mi rzut oka na jedzenie i wiedziałem, ile waży i ile ma kalorii.

Tak więc życie profesjonalnego sportowca to bardzo dużo wyrzeczeń. Ludzie zazdroszczą nam sukcesów i popularności, ale droga do wyników jest długa, praca – ciężka, a cena – wysoka.

Dodatkowo jakiś czas temu doszedł jeszcze jeden element, czyli hejt w internecie. Negatywne komentarze, trollowanie to zjawiska na porządku dziennym. Trzeba o tym mówić, walczyć z tym, bo to może zniszczyć każdego człowieka, sportowca też.

Jakie cechy Pan w sobie lubi?

To trudne pytanie. (śmiech) Chyba powinni na nie odpowiedzieć ludzie, którzy ze mną pracują, czy rodzina. Ciężko jest mi mówić o sobie, nie umiem za bardzo siebie chwalić.

Mimo wszystko proszę spróbować.

Na pewno cenię w sobie otwartość i to, że staram się być po prostu dobry dla ludzi. Choć nauczyłem się też odmawiać, bo trzeba stawiać granice. Lubię w sobie to, że nie boję się wyzwań, czy to w sporcie, czy to w życiu. Jestem też uparty i konsekwentny, jak się za coś zabieram, muszę to skończyć. W domu robię dużo rzeczy sam i raczej nic nie zostawiam na później, bo wiem, że mogę nie mieć czasu. Oczywiście ten mój upór ma też swoją ciemną stronę, o czym czasem przypomina mi żona, kiedy wspomina, że jestem trudny. Ja w ogóle kieruję się w życiu zasadą odpowiadania dobrem na zło. Kiedy jeszcze byłem skoczkiem, zdarzało się, że ktoś próbował wyprowadzić mnie z równowagi. Dzięki pracy z psychologiem nauczyłem się, żeby nie reagować złością czy agresją, bo to szkodzi głównie mnie samemu. Taki człowiek ma wtedy satysfakcję, że mi dopiekł, że sprowokował, a ja tracę wewnętrzny spokój. Dlatego dziś nawet jak ktoś mnie atakuje, staram się być dobry, przyjazny, bo to rozbraja agresję.

Jest Pan bardzo zajętym człowiekiem, ale na pewno ma Pan też czas na relaks. Co robi Adam Małysz, kiedy nie pracuje?

Rzeczywiście cały czas mam bardzo dużo pracy, więc choć czasem chciałbym po prostu przyjechać do domu i nic nie robić przez kilka dni, to wiem, że jestem coś winien mojej rodzinie, która tyle lat wspierała mnie w moim sportowym życiu. Dlatego, gdy tylko mamy czas, robimy coś razem, jedziemy gdzieś razem, nawet na kilka dni, żeby coś zobaczyć, zwiedzić. Ostatnio na przykład pojechaliśmy autem na trzy dni do Serbii. Moja żona uwielbia podróże, a ja tych podróży miałem aż nadto przez całą karierę, więc czasem wolałbym posiedzieć, ale powoli przekonuję się do takiego bardziej aktywnego spędzania czasu.

Kiedy wyjeżdżamy gdzieś na dłużej, do ciepłych krajów, lubię poleżeć sobie w cieniu – bo raczej się nie opalam – i poczytać książkę czy obejrzeć film.

Czego Panu życzyć na 2023 rok?

Przede wszystkim zdrowia, bo ono jest najważniejsze, zwłaszcza w obecnej postpandemicznej sytuacji. Ale też spełnienia marzeń i osiągnięcia celów, które sobie stawiam.

To tego Panu życzę i dziękuję za rozmowę.

– W salonie Si Home mamy bogatą ofertę wyposażenia od topowych marek, dzięki którym każdy może stworzyć swoje wymarzone, przytulne i innowacyjne wnętrze. Mamy ekskluzywne meble, oświetlenie nowoczesne, klasyczne i techniczne, dekoracje i sztukaterię. A jeżeli czegoś nie mamy, to znajdziemy to dla Państwa! Zapraszamy na stronę www.sihome.pl oraz do sklepu stacjonarnego w Krakowie przy ul. Zakopiańskiej 56 po wnętrzarskie inspiracje – mówi właścicielka Katarzyna Szypuła.

Kod rabatowy 20% dla czytelników Tatra Premium Magazine

Dyskretny

urok kamienia

Od pewnego czasu naturalne materiały wracają do łask projektantów. Nie inaczej było w roku 2022 – w modnych wnętrzach królowały surowce pozyskane z natury: drewno, włókna naturalne, skóra i oczywiście kamień. Ten ostatni świetnie wygląda we wszystkich wnętrzach, a mnogość zastosowań sprawia, że to tworzywo niezwykle uniwersalne!

Wielki powrót trawertynu

Najpopularniejszy od kilku sezonów marmur ma kilku godnych konkurentów. Jednym z nich jest trawertyn, który po wielu latach wraca w szlachetnej odsłonie i idealnie komponuje się we wnętrzach urządzonych w ciepłych tonacjach. Ten ponadczasowy, jasny kamień pojawia się w najnowszych kolekcjach uznanych marek przede wszystkim w formie eleganckich dodatków. Monolityczne stoliki kawowe zachwycają prostymi kształtami w połączeniu z surowością materiału. Mniejsze formy takie jak trawertynowe świeczniki, misy i wazony będą idealnym dopełnieniem stylowego wnętrza.

Alabastrowe lampy

Skalnego surowca nie mogło zabraknąć w oświetleniu. Zarówno lampy stojące, jak i wiszące coraz częściej wzbogacane są elementami kamiennymi. Najbardziej popularny jest alabaster, który dzięki swojej wyjątkowej transparentnej strukturze tworzy niesamowitą grę światła. Znajdziemy go zarówno w bogato zdobionych klasycznych lampach, jak i w nowoczesnym, minimalistycznym wydaniu.

Trendy wnętrzarskie w roku 2023

Nadchodzący rok nie przyniesie rewolucyjnych zmian – ponadczasowe, naturalne materiały i ciepłe, jasne kolory będą chętnie wykorzystywane przez projektantów do tworzenia przytulnych przestrzeni, a kamienne dodatki i ozdoby pozostaną na czasie.

Willa Mak Residence –

luksusowy wypoczynek z historią w tle

Willa Mak to luksusowy pensjonat, który kontynuuje wspaniałe międzywojenne tradycje najlepszych pensjonatów Zakopanego, odwiedzanego wówczas licznie przez śmietankę towarzyską i bohemę artystyczną z całej Polski – o willi rozmawiamy z Barbarą Buczek, właścicielką pensjonatu.

Willa Mak to miejsce z bogatą historią. Z czego słynęła?

Barbara Buczek: W okresie międzywojennym odbywały się tu spotkania Klubu Brydżowego, na które przychodziło wielu znanych Polaków. Bywał tu m.in. Kornel Makuszyński, autor poczytnych książek dla dzieci i młodzieży („O dwóch takich, co ukradli księżyc” czy „Szatan z siódmej klasy”), Marian Hemar – poeta, satyryk i autor teksów piosenek, z których kilkaset stało się przebojami, czy Karol Szymanowski – jeden z najwybitniejszych polskich kompozytorów i pianistów.

Pietyzm, z jakim odtworzono Willę, zachwyca!

To zasługa pracowni architekta Karpiela-Bułecki. Chcieliśmy odtworzyć detale architektoniczne i kształt autentycznej Willi Mak, wybudowanej w 1914 r. przez rodzinę Makowieckich, polskich ziemian pochodzących z Besarabii. I tym samym przywrócić Zakopanemu historyczne miejsce. Wspomnę, że przed Willą Mak znajdowała się jedna z pierwszych fontann w Zakopanem, tłumnie odwiedzana zarówno przez mieszkańców, jak i turystów.

Czym się kierowaliście, odtwarzając dawną świetność budynku?

Inspiracją była książka Stanisława Makowieckiego „Ze stepu w Tatry”, opowiadająca o życiu autora i jego rodziny w Willi

ul. Zamoyskiego 19, Zakopane Facebook: willamakzakopane Instagram: willa_mak_zakopane

Mak, gdzie matka i ciotki prowadziły pensjonat. To dzięki barwnym opisom mogliśmy przywrócić fascynujący klimat międzywojennej elegancji i smaku.

Pomówmy więc o wystroju Willi...

Chcieliśmy, by nasi goście mogli się przenieść w świat luksusu nowoczesnego, ale opowiadającego na nowo historię Zakopanego. Stąd wnętrze Willi to mix nowoczesności i autentyzmu – naturalne materiały, dbałość o rzemieślnicze detale i nawiązanie do tradycji artystycznych Zakopanego. Urozmaicają to historyczne zdjęcia i odnalezione na strychach autentyczne, fascynujące przedmioty ucieleśniające ducha epoki.

Co jeszcze oferuje Willa Mak osobom szukającym unikalności i międzywojennego klimatu górskiego wypoczynku?

Nasi goście mogą zrelaksować się w eleganckim SPA, wyposażonym w popularne w międzywojniu sauny turecką i fińską, oraz w przywracającej płucom zdrowie tężni solnej, przed którą można wypocząć na pięknych, drewnianych leżakach. Do tego przestrzeń do wypoczynku i wspólnego spędzenia czasu, specjalne programy i zaangażowana obsługa, które gwarantują wypoczynek z prawdziwie przedwojenną klasą.

W przeszłość mają też przenieść smaki inspirowane historią Zakopanego.

Nasza Willa zaprasza na doskonałe zakopiańskie śniadania w stylu fusion, inspirowane tyglem kulturowym, jaki stanowiło przedwojenne Zakopane. Pyszne, autorskie menu, także zainspirowane książką „Ze stepu w Tatry”, zostało zaprojektowane przez kucharza Artura Pasonia – to dzięki jego staraniom możemy dziś odkrywać wyjątkowe smaki i przenieść się w przeszłość.

Co może nas zaskoczyć w menu?

Tylko u nas serwowana jest odtworzona receptura oryginalnej, besarabskiej, słonecznej mamałygi, ulubionego dania Stasia Makowskiego i gości jego rodzinnego pensjonatu, oraz buterbrody – epickie zakopiańsko-austriackie kanapki skomponowane z użyciem lokalnych składników.

Zapraszamy do korzystania z uroków naszej Willi!

Fot.: Lidia Gombos www.lidiaboss.pl

Vanuba –

kapcie, które pokochasz od pierwszego kroku

Vanuba to polska marka prosto z Podhala. Specjalizuje się w ręcznym szyciu wysokiej jakości kapci skórzanych oraz pantofli i klapek górskich. – Robimy to, co kochamy. Zależy nam, by nasze kapcie przełamywały rutynę tego, co dostępne na sklepowych półkach. Jednocześnie chcemy łączyć w nich piękno i doskonałą jakość, by były idealnym uzupełnieniem przytulnej, domowej atmosfery. Nieustannie rozwijamy naszą ofertę, nie zapominamy jednak o naszych korzeniach i tym, co dla nas ważne, czyli o ludziach i ich potrzebach – mówi właściciel firmy.

W trosce o środowisko

Do szycia pantofli wykorzystywane są wyłącznie naturalne materiały. W odstawkę poszły te syntetyczne, które zaśmiecają środowisko. – Podczas produkcji zwracamy uwagę na każdy, choćby najdrobniejszy szczegół, od rygorystycznej selekcji najlepszych gatunkowo skór poprzez mistrzowskie szycie. Bo kapcie Vanuba mają też służyć naszym klientom jak najdłużej w jak najlepszym stanie – wyjaśnia właściciel firmy.

Vanuba ma własną garbarnię i szwalnię, co pozwala na ścisłą kontrolę każdego etapu produkcji obuwia domowego. Pracownicy szwalni latami uczyli się obcować z tak trudnymi tworzywami jak puszysta owcza wełna czy elastyczna owcza skóra. Z kolei koncepcje i projekty poszczególnych modeli kapci to skutek połączenia inspiracji podhalańskim folkiem z miłością do minimalistycznego designu. W efekcie kapcie Vanuba łączą w sobie oryginalny design i wyjątkowy komfort.

Doskonałe do domu

– Projektujemy i szyjemy dla całej rodziny, na małe i duże stopy. Tworzymy

Chcesz dodać swojemu wnętrzu szczyptę przytulności i ciepła w folkowym stylu? Postaw na najwyższej jakości domowe kapcie i akcesoria z owczej skóry od Vanuba. To rodzinna firma z Nowego Targu, u stóp Gorców, w której rzemieślnicza tradycja przekazywana jest z pokolenia na pokolenie.

www.vanuba.com zamowienia@vanuba.com +48 728 334 189 Infolinia czynna od pon. do pt. w godz. 8:00–15:00

modele dla wielbicieli klasyki i tradycjonalizmu, dla miłośników ekstrawagancji i poszukiwaczy ekskluzywnego szlifu, dla fanów innowacji i przełamywania konwencji oraz tych, którzy lubują się w doskonałym smaku i najwyższej jakości – mówi właściciel firmy.

Zakład produkuje też akcesoria do domu nawiązujące do stylu góralskiego i wykonane z naturalnej skóry owczej. Doskonale nadają się do ocieplenia surowszych wnętrz w stylu industrialnym, minimalistycznym czy skandynawskim. Są to m.in. miękkie siedziska na krzesła, skóry owcze czy dywany w różnych kolorach. Co więcej, tkane dywany także powstają w zgodzie z ideą zero waste – wykonane są z elementów pozostałych po produkcji kapci.

Akcesoria i kapcie Vanuba to ciepło oraz wygoda. Jakość, mistrzowskie szycie i wyjątkowe wzornictwo będą znakomitym dopełnieniem przytulnej atmosfery w każdym domu. Sprawdź najnowszą kolekcję i przekonaj się sam.

Balhouse:

drewno & design

Balhouse to studio projektowe specjalizujące się w tworzeniu wnętrz domów z bali. Prace prowadzi od 2007 r. na terenie całej Polski. Eksperci Balhouse zręcznie godzą wymagania funkcjonalne z oczekiwaniami estetycznymi właścicieli drewnianych domów. Firma zapewnia kompleksową usługę od projektu koncepcyjnego wnętrz, po nadzór autorski na budowie.

– Zawsze staramy się uświadamiać naszym klientom, że projektowane dla nich wnętrza są tak indywidualne, jak oni sami. Muszą się w nich dobrze czuć bez względu na zmieniającą się modę. To, co wspólnie wypracujemy, ma dawać poczucie spokoju, wytchnienia i bezpieczeństwa na lata – mówi Katarzyna Zachariasz-Rybak, właścicielka Balhouse.

– Podstawą dla stworzenia dobrego, satysfakcjonującego projektu jest rozmowa z inwestorem. Dlatego każdy projekt w Balhouse rozpoczynamy od spotkania, podczas którego inwestor może określić swoje oczekiwania i potrzeby. Następnie przychodzi etap projektowania, uzgadniania i realizacji. – Towarzyszymy naszym zleceniodawcom na każdym etapie, aż do końcowych odbiorów. Nasi klienci mogą liczyć na nasz profesjonalizm i doświadczenie w pracy z drewnem i z wnętrzami domów drewnianych, a zwłaszcza domów z bali. Ale staramy się dać coś jeszcze: poczucie, że po drugiej stronie jest człowiek, który chce zrozumieć inwestora i jego potrzeby. Dobry kontakt międzyludzki jest dla nas kluczowy, spędzamy ze sobą wiele godzin na rozmowach i uzgodnieniach; wspólnie dokonujemy wyborów i wspólnie szukamy kompromisów. To proces twórczy o ciekawej dynamicie, w którym tworzy się szczególna energia. Ten „aspekt ludzki” to wartość dodana współpracy z nami – podsumowuje Katarzyna Zachariasz-Rybak.

This article is from: