ZAMIAST WSTĘPU Zamiast wstępu
WEHIKUŁ CZASU
Po kilkuletniej przerwie powracamy do wydawania Wehikułu Czasu - czasopisma Studenckiego Koła Naukowego Historyków Uniwersytetu Pedagogicznego. Do Waszych rąk oddajemy dziewiąty numer tego czasopisma. Od czasu ukazania się ostatniego numeru Wehikułu zmieniło się i wydarzyło wiele. Zmienił się skład redakcji, ale nie zmieniły się główne myśli przewodnie redagowania gazety, jakimi są: przekazywanie informacji o różnych wydarzeniach, konferencjach, wyjazdach, obozach organizowanych przez Studenckie Koło Naukowe Historyków UP i sprawach z nim związanym. Pojawiły się nowe projekty, w które nasze koło się zaangażowało. Jest to przede wszystkim projekt inwentaryzacji grobów i cmentarzy wojennych na terenie małopolski przeprowadzany przy współpracy z Małopolskim Urzędem Wojewódzkim, w ramach, którego odbyły się m.in. dwa wakacyjne obozy naukowe, o ostatnim z nich na następnych stronach gazety. Tematem związanym z „grobownictwem” jest także misja naukowa Polskie nekropolie w Afryce Wschodnie. Wyprawa ta miała miejsce na przełomie października i listopada 2009 roku, a którą zorganizowali nasi koledzy z koła pod przewodnictwem dr Huberta Chudzio. Wywiad o tym właśnie projekcie możecie również przeczytać w tym numerze. W każdym Wehikule chcielibyśmy zaprezentować sylwetkę jednego z naszych wykładowców. W obecnym numerze, w związku ze zmianami na naszym instytucie zamieszczamy wywiady z nową dyrekcją. Wywiad z prof. dr hab. Zdzisławem Nogą – dyrektorem Instytutu Historii UP, o jego zainteresowaniach badawczych Krakowem oraz rozmowę z dr Jerzym Ciecielągiem – dyrektorem ds. studenckich, a więc o nas – studentach, m.in. będzie mowa. Możecie ponadto zapoznać się z różnymi, ciekawymi wiadomościami historycznymi, które możemy wyczytać w pisanych przez kolegów artykułach. Czasopismo tworzą studenci historii UP pod okiem pracowników naukowych instytutu. Możliwość współpracy przy wydawaniu czasopisma istnieje także dla innych osób niestudiujących na naszym kierunku. Zachęcamy wszystkich chętnych, którzy chcą współtworzyć Wehikuł Czasu, aby swoje artykuły, uwagi, pomysły, kierowali na elektroniczny adres redakcji, albo zgłaszali się do nas bezpośrednio. Artykuły przyjmujemy przez cały rok akademicki. Poszukujemy do współpracy nie tylko osób z talentem pisarskim, ale również korektorów, rysowników, reporterów. Życzymy miłej lektury Redakcja
Nr. 09 Marzec 2010
Spis treści Wywiady
4 Wywiad z Profesorem Zdzisławem Nogą Dyrektorem Instytutu Historii 5 “O matko kochana! Polityką! Namiętnie się interesuję polityką” - czyli wywiad z dr Jerzym Ciecielągiem 10 Polskie Nekropolie w Afryce Wschodnie - Wywiad z doktorem Hubertem Chudziem
Z życia koła
12 Obóz Naukowy: “Inwentaryzacja grobów, kwater i cmentarzy wojennych na terenie Małopolski”
Historie wszelakie
13
Dlaczego Stanisław August nie został zamordowany? Rozważania nad przyzwoitością narodu. 16 Józef Serkowski – jego życie rodzinne i praca w podgórskim magistracie 18 Islamska twarz Rosji (cz. I) 20 Sarmacka Ars Moriendi 22 Odmitologizować nazizm! 30 Mord w Hucie Pieniackiej
Recenzja
32 “Z poprawnością historyczną na bakier”
Wspomnienie prof. Pawła Piotra Wieczorkiewicza w pierwszą rocznicę śmierci. Redakcja: Magdalena Kliś (redaktor naczelny), Marcin Daniel, Krzysztof Bassra, Krzysztof Śmigielski Współpraca: Artur Zachara, Adam Sasinowski, Piotr Magiera, Krzysztof Kloc, Łukasz Filipczyk, Katarzyna Kotula, Magdalena Jaróg, Katarzyna Czopek, Przemysław Czapliński(komiks) Opieka Redakcyjna: dr Hubert Chudzio Skład i design: Krzysztof Śmigielski Okładka: Marcin Daniel Adres redancji: ul. Podchorążych 2, pok 10 E 30-084 Kraków; e-mail:
wehikul.czasu.up@gmail.com
Wehikuł Czasu nr 09/2010
3
WYWIADY Wywiad z Profesorem Zdzisławem Nogą Dyrektorem Instyturu Historii. Przeprowadzili: Katarzyna Kotula, Łukasz Filipczyka
Osobom mieszkającym, bądź studiującym w Krakowie miasto to wydaje się znane. Wszyscy widzieliśmy Wawel, Rynek i wiele podobnych miejsc turystycznych i nie tylko; nikt jednak nie zna lepiej Krakowa niż historycy zajmujący się jego dziejami. Z jednym z nich, prof. dr hab Zdzisławem Nogą mieliśmy szansę porozmawiać i poznać nieznaną nam dotąd stronę Krakowa. Profesor jest dyrektorem Instytutu Historii na Uniwersytecie Pedagogicznym, kierownikiem Zakładu Nauk Pomocniczych Historii i Archiwistyki, którego pasją jest historia miast i rozwoju osadnictwa w średniowieczu i w epoce nowożytnej oraz dzieje Krakowa w okresie staropolskim. Wehikuł Czasu: Dlaczego akurat Kraków stał się przedmiotem Pańskich zainteresowań? Jak zaczęła się Pana “przygoda badawcza”? PROFESOR: Ja jestem jednym z uczniów pana profesora Feliksa Kiryka, znanego badacza historii miast, naturalnym są więc moje zainteresowania naukowe tym przedmiotem. W pierwszym okresie mojej pracy naukowej zajmowałem się dziejami mniejszych miast Małopolski. Mój doktorat dotyczył Księstwa Siewierskiego i tamtejszych miast, później zajmowałem się dziejami różnych innych ośrodków miejskich w Małopolsce, często było to związane z przygotowywaną przez mojego mistrza – prof. Kiryka monografią danego miasta. Jednakże około lat dziewięćdziesiątych żywo zainteresowałem się właśnie historią Krakowa, a to z kilku zasadniczych powodów: po pierwsze było to miasto nadzwyczajne w Małopolsce - stołeczne, po drugie ma znakomicie zachowaną dokumentację źródłowa, jak Państwo wiedzą od początku wieku XIV mamy księgi miejskie, ale także księgi innego typu, i co ważne, Kraków był miastem “europejskim”- jego górna warstwa posiadała szerokie kontakty w Europie i właśnie m.in. dlatego zająłem się elitami. Nie ulega wątpliwości, że profil badawczy, temat w jakiejś mierze jest podyktowany zapotrzebowaniem na
daną problematykę, a badania nad elitami są współczesne dosyć popularne; podczas ich prowadzenia używa się metody prozopograficznej- tworzenia portretu zbiorowego pewnej grupy społecznej. Dlatego więc zająłem się Radą Miejską Krakowa w XVI w a następnie dobrze zaznajomiwszy się z archiwaliami tego miasta kontynuowałem różnego typu tematy, m.in. rozwój przestrzenny Krakowa i związane z tym wydawnictwo, mianowicie Atlas Historyczny Miast Polski, zeszyt poświęcony Krakowowi, opublikowany w 2007 r. Wynika to także z tego, że jestem członkiem Międzynarodowej Komisji Historii Miast pod której patronatem od lat ’60 XX w. ten Atlas się rozwija. WCZ: Niedawno otrzymał Pan Nagrodę Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa za opracowanie właśnie wspomnianego przez Pana Atlasu Historii Miasta Krakowa, czego oczywiście serdecznie gratulujemy. Za swoją pracę badawczą wielokrotnie był Pan nagradzany licznymi nagrodami; czy któraś z nich jest Panu szczególnie bliska? PROFESOR: Może nie przesadzajmy aż tak z tymi nagrodami, nie otrzymałem aż tak wielu nagród! Jednak najbardziej cenię sobie właśnie nagrodę Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa, którą otrzymałem w iście doborowym towarzystwie wraz z byłymi rektorami Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz Akademii Górniczo-Hutniczej, czyli z Panem prof. Franciszkiem Ziejką oraz Panem prof. Ryszardem Tadeusiewiczem. Nagroda ta stanowi dla mnie tym większe wyróżnienie, nie tylko ze względu na fakt że przyznania jej w ogóle się nie spodziewałem, lecz przede wszystkim dlatego, że prace nad dziejami Krakowa, które rozpocząłem kilkanaście lat temu ciągle kontynuuję i traktuję jako niezwykle wdzięczny temat badawczy i wygodny, w tym sensie, że źródła są w archiwach krakowskich, na miejscu, nie rozproszone, ale zarazem temat europejski, gdyż jakikolwiek temat by nie poruszyć z dziejów miasta Krakowa, znajduje on zawsze nie tylko kontekst ogólnopolski ale i europejski właśnie. WCZ: Czy podczas całej dotychczasowej pracy badawczej, udało się Panu odkryć coś niezwykłego, coś co Pana zaskoczyło? PROFESOR: Hm... Wydaje mi się,
Wehikuł Czasu nr 09/2010
4
WYWIADY że nie ma takiej rzeczy...Właściwie mogę stwierdzić, że każda praca archiwalna, badawcza ciągle jest dla mnie jeszcze swoistą przygodą, która daje mi wiele satysfakcji! Myślę że najwięcej zadowolenia i satysfakcji przyniosło mi przygotowanie pracy habilitacyjnej o Krakowskiej Radzie Miejskiej w XVI w, gdzie dzięki moim badaniom i poprzez wykorzystanie wspominanej już tutaj metody prozopograficznej udało mi się ukazać proces “wchłaniania” przybyszów do funkcjonującej tutaj koterii czy też oligarchii, ale zarazem przebieg procesów asymilacyjnych ludzi o niższym statusie społecznym; gdyby nie wykorzystanie specyficznego warsztatu badawczego i metodologii, byłoby to niemożliwe; dlatego tak szalenie ważne jest odpowiednie i nietuzinkowe podejście i potraktowanie tematu, stanowi to klucz dla odkrycia nowych obszarów i wymazania białych plam dziejów. WCZ: czyli temat Krakowa nadal jest otwarty i może go Pan polecić młodym badaczom? PROFESOR: Oczywiście! Zawsze bardzo chętnie na swoich seminariach polecam studentom i doktorantom różne zagadnienia dotyczące dziejów Krakowa, chociażby temat finansów gminy miejskiej, który to temat ciągle jeszcze jest niewyczerpany, zresztą źródło nigdy się nie wyczerpuje jak wiadomo, trzeba tylko umieć postawić mu nowe pytania. Finanse gminy miejskiej to temat trudny, nie ukrywam, ale dzięki jego analizie można np. stworzyć grupę tych dygnitarzy Królestwa, którzy wspierali miasto Kraków, a którym władze miejskie odwdzięczały się podarunkami, nie tylko winem czy srebrnymi przedmiotami ale też żywą gotówką. WCZ: A czy Ci magistranci czy studenci mogą również zastosować wielokrotnie wspominaną metodę prozopograficzną, czy uważa Pan iż jest to punkt wyjścia dla osób o większym doświadczeniu naukowym? PROFESOR: Mogą stosować, ale jej zastosowanie wymaga pewnej umiejętności i doświadczenia, przede wszystkim zrozumienia tej metody, gdyż wymaga ona odejścia od klasycznego ujęcia historii zdarzeniowej i pewnej wyobraźni w tworzeniu nowych pytań. Ja wielokrotnie na seminariach magisters-
kich starałem się wskazać ową metodę aby naświetlić nowe rejony badawcze i sugerowałem jej zastosowanie, ale musze przyznać, że z różnym skutkiem. WCZ: Niedawno prof. Kiryk obchodził 50 rocznicę pracy uczelnianej, wspominał już Pan o swojej wieloletniej współpracy z profesorem, czy obecnie podejmują Panowie jakieś wspólne inicjatywy? Czy podczas swoich działań współpracuje Pan z prof. Kirykiem, a jeśli tak to jak ta współpraca się przejawia? PROFESOR: Wraz z Panem prof. Kirykiem jesteśmy na jednym instytucie siłą rzeczy spotykamy się dość regularnie! Co prawda nie prowadzimy wspólnych badań w sensie np. redagowania wspólnych artykułów, jednak nasze współdziałanie odbywa się na innych płaszczyznach- jego owocem była np. wspólnie zorganizowana kilka lat temu konferencja naukowa poświęcona Zbigniewowi Oleśnickiemu w Sandomierzu, ponadto wymieniamy swoje doświadczenia czy czytamy swoje teksty... Słowem moja współpraca z panem profesorem Kirykiem układa się bardzo dobrze. WCZ: Czy podczas swojej pracy badawczej może Pan liczyć na pomoc władz samorządowych czy raczej spotyka się Pan z biernością na tym polu? PROFESOR: Muszę przyznać, że moja współpraca na tym polu z władzami samorządowymi układa się znakomicie! Nich świadczy o tym fakt uzyskania od pana prezydenta Jacka Majchrowskiego dofinansowania wydania mojej książki “Urzędnicy miasta Krakowa w latach 1500 - 1794” lecz przede wszystkim uzyskałem znakomite wsparcie podczas organizacji międzynarodowej konferencji naukowej w październiku ubiegłego roku, poświęconej elicie politycznej miasta Krakowa oraz ich związkom z elitami innych miast europejskich (materiały z owej konferencji są obecnie kierowane do druku). Dzięki wsparciu władz samorządowych uzyskaliśmy informacje o miastach i środowiskach, z których pochodzili wybitni krakowianie okresu średniowiecza i wczesnej nowożytności. Mam cichą nadzieję, że władze samorządowe nie poprzestaną na dotychczasowej pomocy, lecz będą wspierać działania naukowe jak do tej pory. WCZ: Wspomniał Pan tutaj o
Wehikuł Czasu nr 09/2010
5
WYWIADY powiązaniach międzynarodowych; wiemy, iż Pańska działalność naukowa przekracza granice naszego kraju, sięgając Czech, czy Litwy, świadczy o tym chociażby przynależność do Commission International pour l’Histoire des Villes- czym zajmuje się Pan w ramach tej komisji? Czy jest to może w jakiś sposób związane z naszym miastem? PROFESOR: Kraków jest miastem znanym historykom, nie trzeba się przedstawiać ani mówić gdzie Kraków leży w Europie. Temat dotyczący Krakowa zawsze bywa interesujący. Jeśli chodzi o Międzynarodową Komisję Historii Miast, której członkiem jestem od kilku lat, powstała w latach sześćdziesiątych i w ramach której, każde państwo ma swoich przedstawicieli w liczbie 1-3 (w zależności od wielkości kraju); obecnie Polską reprezentuje pan prof. Roman Czaja, pan prof. Edmund Kizik oraz ja; w ramach swojej działalności komisja ta organizuje coroczne kongresy podczas których, są poruszane dość popularne w historiografii europejskiej tematy; zazwyczaj konkretna tematyka podejmowana jest na kilku kongresach: pierwszy z poruszanych tematów dotyczy historiografii poszczególnych krajówma to na celu rozeznanie się jaki jest obecny stan badań w danych kraju, następne są to tematy syntetyczne. Problematyka poruszana na owych kongresach stanowi ważny impuls do prowadzenia dalszych badań. Ponadto Komisja ta, na każdym kongresie dokonuje podsumowania inicjatywy w zakresie opracowywaniu atlasu miast poszczególnych krajów, dzięki czemu na bieżąco koryguje koncepcje owego atlasu. Istnieją tematy, takie jak dziej miast, które przekraczają granicę jednego państwa dlatego też badanie ich bez kontekstu porównawczego nie miałoby żadnego sensu! Poza tym wiele języków jest hermetycznych dla badaczy z różnych krajów, językiem takim jest np. język polski, a dzięki pracy na polu tej Komisji badacze z różnych państw mają szansę przekazywać sobie wiedzę. Natomiast jeśli chodzi o moją pracę to od wielu lat najbliższe kontakty wiążą mnie z naukowcami niemieckimi, chociaż współpracuję również z historykami czeskimi czy litewskimi. WCZ: Wiemy również, że w ubiegłym 2009 roku rozpoczął Pan działalność w ramach
Społecznego Komitetu Odnowy Zabytków Krakowa. Skąd taka decyzja i na czym polega pańska rola w tym gremium? PROFESOR: Komitet ten - działający już od wielu lat - jest ciałem społecznym, powoływanym przez prezydenta Rzeczypospolitej Polski, w którym rożni ludzie angażują się na rzecz odnowy i ochrony zabytków dawnej stolicy naszego kraju. W ubiegłym roku spotkał mnie ten zaszczyt, iż zostałem powołany w skład tego Komitetu. Do jego kompetencji należy typowanie obiektów, które należy wesprzeć podczas ich odnowy, konserwacji oraz zajmuje się podziałem środków pochodzących z kancelarii Prezydenta RP na rewaloryzację zabytków Krakowa. Trudno jest wskazać jakąś najważniejszą inicjatywę podjętą z ramienia Komitetu, gdyż co roku zajmuje się on dystrybucją ogromnej sumy, tj. 40 mln zł, starając się ją dzielić na różne podmioty i kategorie zabytków. Suma ta choć wydaje się duża, tak naprawdę jest niewystarczająca w stosunku do potrzeb Krakowa, którego utrzymanie zabytków w odpowiednim stanie kosztuje dużo więcej. WCZ: Na zakończenie czy mógłby Pan udzielić jakiejś rady, wskazówki osobom, które chciałyby zająć się pracą badawczą? Co według Pana w tym procesie jest najważniejsze? PROFESOR: Tak jak już wspomniałem, najważniejsze podczas prowadzenia badań naukowych jest zastosowanie właściwej metodologii, stanowi ona punkt wyjścia do odkrycia nowych obszarów; dlatego właśnie należy być otwartym na nowoczesne metody badań historycznych. WCZ: Dziękujemy serdecznie za wywiad i życzymy kolejnych sukcesów w nowym 2010 roku! PROFESOR: Dziękuję bardzo!
Wehikuł Czasu nr 09/2010
6
WYWIADY “O matko kochana! Polityką! Namiętniesięinteresuję polityką” wywiad z dr Jerzym Ciecielągiem Przeprowadził: Marcin Daniel
Wehikuł Czasu: 20 maja został Pan zastępcą dyrektora Instytutu Historii, proszę nam zdradzić, czy ubiegał się Pan o to stanowisko, czy został na nie wyznaczony ? Jerzy Ciecieląg: Nie. Nie ubiegałem. Dostałem propozycję objęcia tego stanowiska od Pana prof. Zdzisława Nogi, który był kandydatem na dyrektora. Propozycje przyjąłem, ale sam z siebie w jakiś szczególny sposób się nie ubiegałem. WCZ: Czy na czas kadencji ma Pan wizję, zmian które chciałby Pan wprowadzić w instytucie ? J.C: Strasznie trudne pytanie. Odpowiem trochę przekornie: wizje powinien mieć Pan dyrektor, a nie ja. Ja odpowiadam za sprawy dydaktyczne, studenckie i może w tych kwestiach wizja jest potrzebna nieco mniej. Natomiast mnie jak i „zwolennikom procesu bolońskiego” marzy się, aby wreszcie można było „uwolnić studia”, tzn. żebyśmy mieli system punktowy z prawdziwego zdarzenia, żeby to student mógł sobie kształtować swój własny tok studiów, np.: wybierać na którym roku chce zaliczać dane zajęcia, czy z kim chce je mieć. Jest to zgodne z procesem bolońskim i zaleceniami komisji akredytacyjnej według których przynajmniej 30 % zajęć powinno zostać „uwolnione” i chociaż na naszej uczelni jeszcze ciągle to „uwalnianie studiów” właściwie nie nastąpiło, to pewnymi małymi krokami będziemy do tej idei dochodzić i mam nadzieję, że się nam to uda. Poza tym, chciałbym też aby jeszcze większy udział w życiu instytutu mieli studenci, i to nie koniecznie tylko przez działalność w kole naukowym. Działalność studentów w kole naukowym jest znana i nie ma potrzeby się nad tym rozwodzić, ale na przykład sytuacją dla mnie niezrozumiałą, którą chciałbym zmienić jest właściwie brak jakiejkolwiek roli samorządu studenckiego w życiu instytutu. To jest taka instytucja w zasadzie martwa i moim zamiarem, może także trochę na siłę jest jej zaktywiz-
owanie, aby wreszcie zaczęła działać i to na rzecz instytutu. Oczywiści z punktu widzenia dyrektora odpowiedzialnego za sprawy studenckie bardzo bym chciał, żeby polepszała się nasza baza dydaktyczna dla studentów. Niestety pogorszyły się nam warunki finansowe, ale może w tym względzie coś się da zrobić. Na razie mogę powiedzieć, że udało się nam na przykład wywalczyć zakup sprzętu komputerowego do biblioteki dla studentów niepełnosprawnych. Natomiast co do zajęć dydaktycznych, myślę, że z punktu widzenia studentów czeka nas bardzo ważne wydarzenie w niedalekiej przyszłości, mianowicie rozpoczniemy proces oceny pracowników przez studentów co też jest wymagane przez proces boloński jak i komisje akredytacyjną, która będzie u nas w przyszłym roku. Prawdopodobnie pierwsza tak kompleksowa ocena będzie miała miejsce wiosną. Będzie to wydarzenie wpisane na stałe do zadań instytutu. Poza tym, może nie jest to wizja, ale chciałbym aby studenci, jak i moi koledzy powiedzieli mi, że swoją prace wykonałem w miarę dobrze. Jeśli coś takiego usłyszę to myślę, że będę usatysfakcjonowany. WCZ: Oczywiście widzimy już pewne kroki, chociażby ksero, które pojawiło się u nas w bibliotece, a które ułatwia życie studentom. J.C: No jam się to sprawił nie chwaląc się – używając języka sienkiewiczowskiego, oczywiście przy zaangażowaniupań z bibloteki. WCZ: W związku z tym, że pełni Pan funkcję dyrektora do spraw studenckich, to czy każdy student naszego instytutu może się zwrócić do Pan we frapującej go sprawie dotyczącej naszego instytutu ? J.C: Tak. Zresztą nie tylko naszego instytutu. Po to jestem aby być dostępnym dla studentów i studenci mogą się zwrócić z każdą sprawą. Zresztą tak jest, muszę powiedzieć, że czasami zwracają się ze sprawami, które nie przyszłyby mi do głowy, że istnieją. Lubię kontakt ze studentami, może nie zawsze jestem w stanie pomóc czy rozwiązać każdy problem, bo nie wszystkie kwestie leżą w moich kompetencjach czy umiejętnościach, ale w każdym razie drzwi stoją otworem, każdy może przyjść. Staram się trzymać zasady bycia dostępnym
Wehikuł Czasu nr 09/2010
7
WYWIADY na dyżurach, ale jak życie pokazuje jest to praktycznie niemożliwie, w związku z tym studenci przychodzą do mnie o każdej porze dnia, ale jak mówię po to jestem, i oczywiście studenci mogą liczyć na każdą pomoc. WCZ: Przejdźmy teraz do Pana czasów studenckich. Dlaczego wybrał Pan historię? Czy ten wybór był świadomy czy „tak po prostu wyszło”? J.C: Tak. Powiem więcej! Ja już w liceum wiedziałem, że po pierwsze chcę studiować historię, a po drugie, że chcę uczyć historii! Zresztą zawsze byłem z tego bardzo dumny! Pani dr Mazur, z którą miałem zajęcia z dydaktyki historii, zawsze stawiała mnie za wzór: „Oto człowiek który wiedział już w liceum, że będzie studiował historię i będzie jej uczył”. Tak więc był to w pełni świadomy wybór, tak samo, jak wybór uczelni. Wybrałem WSP, a nie UJ, właśnie ze względu na to, że chciałem uczyć historii. Może niekoniecznie planowałem wtedy prace naukową, ale na pewno prace nauczyciela. A dlaczego historia…Prof. Kiryk zawsze nam powtarzał, że „człowiek do wszystkiego się rodzi”, z pewnymi talentami, więc może gdzieś tam Pan Bóg zdecydował, że mam się zajmować historią i tak po prostu jest. Myślę, że to wynika też z faktu, że od początku swojego zetknięcia się z historią, czytałem bardzo dużo książek historycznych, z najróżniejszych epok. Poza tym, to jest po prostu ciekawe i prawdę mówiąc, to dzisiaj nie wyobrażam sobie życia bez historii. WCZ: Wspomniał Pan o swoich zainteresowaniach. Powszechnie wiadomym jest, że Pana ulubionym tematem są „kochani Żydzi”. Co oprócz tego, o czym studenci nie wiedzą? J.C: O matko kochana! Był taki okres w moim życiu kiedy właściwie nie wychodziłem z oświeconego absolutyzmu. Namiętnie czytałem wszystko co wychodziło o Marii Teresie, Fryderyku Wielkim etc. Było nawet pewne prawdopodobieństwo, że wyląduję na seminarium u prof. Grzybowskiego. Ale niestety, bądź „stety” on się nie zgodził i w końcu pojawiłem się u prof. Skowronka. Poza tym też, trochę historii średniowiecznej, np.: wyprawy krzyżowe, ale także życie codzienne rycerstwa. No i oczywiście mój ukochany Na-
poleon, bez którego w ogóle nie wyobrażam sobie życia. Napoleon to jest taka postać, o której mogę właściwie czytać nieustannie. Jeśli wziąć na tapetę – że się tak wyrażę, historię starożytną to oprócz Żydów – Egipt, który też mnie zawsze interesował, ale niestety nie mam na tyle czasu aby bliżej się nim zajmować. Mam także pewne marzenie, nie wiem czy ono się kiedykolwiek spełni, ale kiedyś sobie tak wymarzyłem, że może napiszę książkę o twórcy potęgi beockiej Epaminondasie. To jest taka postać historyczna, którą sobie szczególnie upodobałem. Pewnie się to nigdy nie zdarzy, ponieważ całkowicie trzeba byłoby się przekwalifikować z Żydów na historię Grecji, no ale ponieważ w nauce nie mówi się nigdy, to kto wie. WCZ: A jak Pan wspomina czasy studenckie, studiował Pan na naszej uczelni, miał zajęcia z większością wykładowcami z którymi i my mamy? J.C: Muszę powiedzieć, że to były dla mnie bardzo ciekawe i szczęśliwe czasy. Wynikały one chociażby z zupełnie innych realiów niż studenci mają teraz. Mieszkałem w jednym z niskich akademików, gdzie wszyscy się znali, razem imprezowali, o czym student dziś żyjący w 15-sto piętrowym molochu nie ma pojęcia. Był to zupełnie inny sposób studiowania. Kiedy zaczynałem studia, na całej uczelni były chyba 2 kserokopiarki, dzisiaj są one powszechne. Znacznie trudniej było też o sporą część literatury. Dzisiaj studenci są w dość komfortowej sytuacji. To był też początek przemian, ponieważ zaczynałem studia w 1990 roku, więc i Kraków wyglądał inaczej. Wtedy w całym mieście były może cztery puby na krzyż, dzisiaj są one właściwie wszędzie. Poza tym mam wrażenie, że kiedyś studenci z jednego roku bardziej się ze sobą integrowali. Dzisiaj mamy sytuacje taką, że wielu studentów pracuje, bądź dojeżdża itp. Jest wiele czynników, które powodują, że student przychodzi tylko na zajęcia i sobie idzie. Nie ma już tej integracji jak kiedyś. Nie pamiętam już kiedy jakiś nasz rok wyjechał na wspólną wycieczkę. Jest to smutne, ale takie są realia. Zmienił się także instytut. Bo jakby państwo zobaczyli np. salę 333 jaką ja widziałem w czasach studenckich, to bylibyście w lek-
Wehikuł Czasu nr 09/2010
8
WYWIADY kim szoku. To była sala, która była zawalona różnymi dziwnymi przedmiotami, począwszy od kopii husarskiej, na pieczęciach kończąc. Dzisiaj mamy w zasadzie gołe ściany, ławki i nic ponad to. To także zupełnie inaczej wygląda i tych różnic jest sporo. No może poza wykładowcami, którzy stali się troszkę starsi. Miałem tę przyjemność, że prawie ze wszystkimi, oczywiście wyłączając tych młodszych ode mnie wykładowcami miałem zajęcia. Muszę w związku z tym powiedzieć, że dzisiaj może to trochę dziwnie wygląda, jak człowiek zostaje wicedyrektorem instytutu, w którym studiował i w pewnym sensie jest przełożonym swoich wykładowców, ale taka jest kolej rzeczy. Jeśli mógłbym wybierać to pewnie chętnie wróciłbym na studia, oczywiście z dzisiejszymi możliwościami…i powiedziałbym, że w związku z tym dzisiaj studenci mają łatwiej. WCZ: Podczas studiów angażował się Pan w działalność koła naukowego, jak Pan ocenia działalność koła obecnie? J.C: Mnie przede wszystkim, też jako osobie, której teraz koło podlega, ale także osobie związanej z kołem, bardzo cieszy fakt, że jest coraz więcej studentów, takich którym „chce się chcieć”. Których nie trzeba do niczego zmuszać, do niczego namawiać, tylko jest wręcz na odwrót, to studenci „męczą” nas tzn.: w sensie dyrekcja czy instytut, bo chcą robić więcej. Dla nauczyciela, ale również dla dyrektora to jest sama przyjemność kiedy ma się do czynienia z takimi ludźmi, bo to powoduje, że nam się też chce. Nieco przekornie powiem, że zaangażowani studenci czasem nawet komplikują życie bo trzeba na przykład wywiadów udzielać. Ale mówiąc poważnie to na prawdę jest to sama przyjemność i ciężko nie wystawić kołu, a właściwie studentom działającym w kole – laurki. Ja jako dyrektor mogę prosić o jeszcze więcej, o ile się da. Chciałbym także zadeklarować w imieniu swoim, jak i Pana dyrektora Nogi, że jesteśmy otwarci na wszelką działalność koła, ale także i studentów z poza niego. Będziemy starać się pomagać Państwu na tyle na ile pozwolą nam środki, i na ile będziemy mieli możliwość. Zresztą mam nadzieję, że po tych paru miesiącach, da się to w jakimś stopniu odczuć. Natomiast z takiego czysto pragmaty-
cznego punktu widzenia interesu instytutu, jest to wielka przyjemność, że możemy się po prostu chwalić działalnością Studenckiego Koła Naukowego Historyków. Koło staje się czymś w rodzaju jednej z najważniejszych wizytówek naszego instytutu. Jest bardzo ważne, ponieważ bez studentów nie byłoby nas. Studenci pełnią niezwykle ważną rolę w instytucie, są istotą uniwersytetu. Bez studentów uniwersytet nie istnieję. W związku z tym sądzę, że każda dyrekcja może się cieszyć, że ma takich studentów, że ma takie koło naukowe. Muszę powiedzieć, że momentami nawet rozmach niektórych pomysłów mnie zadziwia, ale nie mam nic przeciwko. WCZ: A czym doktor Jerzy Ciecieląg interesuje się oprócz historii? J.C: O matko kochana! Polityką! Namiętnie się interesuję polityką. Strasznie nie lubię nie wiedzieć co się dzieje. Trochę mam teraz mniej czasu na to, i ubolewam, że nie mogę czytać większości gazet, co kiedyś namiętnie robiłem, ale bardzo się tym interesuję. Poza tym, bardzo lubię czytać powieści historyczne. Wręcz pochłaniam powieści historyczne i to nie tylko z historii starożytnej. Także, nie wiem czy to dobrze czy źle, ale bardzo dużo czasu spędzam surfując po Internecie i to niekoniecznie w sprawach zawodowych. Jestem chyba uzależniony od Internetu. Czasami zdarza mi się siedzieć nawet do późna w nocy. Zapomniałbym o rzeczy najważniejszej! Moją najważniejszą namiętnością jest gotowanie. Jest to bardzo ważna rzecz. Uwielbiam gotować. Nie zawsze mam na to czas, ale lubię poświęcać czas na gotowanie. Gotowanie mnie uspokaja, a także mogę wtedy pomyśleć, ponieważ wiele czynności np.: siekanie ziół, niekoniecznie wymaga silnego skupienia dlatego też można wtedy sobie pomyśleć. Gotowanie jest najważniejsze i postawiłbym je nawet przed polityką. Lubię także oglądać programy kulinarne. Ostatnio nawet namawiano mnie na zmianę platformy cyfrowej, ale odpowiedziałem, że oferowana platforma ma jedną podstawową wadę, nie ma „kuchni TV”. To dla mnie oznacza, że taka platforma do niczego się nie nadaje. WCZ:Dziękuję bardzo za rozmowę i życzę osiągnięcia wszystkich celów zarówno
Wehikuł Czasu nr 09/2010
9
WYWIADY jako dyrektor jak i naukowiec-pedagog. J.C: Myślę, że jak chociaż część zostanie spełniona to będzie dobrze. Dziękuje bardzo.
Polskie Nekropolie w Afryce Wschodnie - Wywiad z doktorem Hubertem Chudziem Przeprowadził
Na przełomie października i listopada 2009 roku członkowie Studenckiego Koła Naukowego Historyków UP przebywali w Tanzanii, Kenii i Ugandzie. Pod opieką dra Huberta Chudzio na równiku znaleźli się: Anna Hejczyk, Mateusz Maryjka, Mariusz Solarz, Karol Suchocki, Michał Tarasiewicz. Misja naukowa Polskie nekropolie w Afryce Wschodniej miała na celu stworzenie dokumentacji fotograficznej, filmowej i kartograficznej trzech polskich cmentarzy. W miarę możliwości uczestnicy wyprawy mieli także dokonać renowacji i rekonstrukcji odwiedzanych nekropolii . W bieżącym numerze porozmawiamy z dr Hubertem Chudzio o przygotowaniach do wyprawy, wrażeniach z tej niesamowitej misji, oraz o problemach, z którymi musieli się zmierzyć członkowie SKNH w Afryce. Wehikuł Czasu: Panie doktorze, studentów naszej uczelni na pewno interesuje, jak zrodził się plan zorganizowania misji naukowej Polskie nekropolie w Afryce Wschodniej? Hubert Chudzio: W Gorlicach, na obozie naukowym inwentaryzującym groby wojenne w Małopolsce, opowiadałem naszym studentom historię Polaków uciekających z Syberii. Po układzie Sikorski- Majski w 1941 roku tworzono armię gen. Andersa. Rodziny żołnierzy trafiających do armii, także mogły opuścić Syberię. Około 20 tys. Polaków nie mogąc wrócić do Polski, osiedliło się w Afryce Wschodniej. Taką możliwość zaofiarował im rząd brytyjski. Polskie osiedla, liczące niekiedy nawet 5 tys. ludzi, istniały w Afryce, aż do początku lat 50-tych XX wieku. Do dziś pozostały po nich cmentarze. Taką właśnie historię opowiedziałem naszym studentom, dodając przy tym, trochę żartem, że inwentaryzację grobów wojennych można robić nawet w środku Afryki. Można więc nawet tam zrobić obóz naukowy. Od czasu tej
opowieści minęło około dwóch miesięcy. Wtedy to, w listopadzie 2008 roku, dwóch studentów z SKNH w osobach Karola Suchockiego i Mariusza Solarza, przyszło do mnie z propozycją, aby wcielić w życie pomysł z obozu w powiecie gorlickim. Chłopcy bardzo optymistycznie podchodzili do sprawy bowiem, wyjazd do Afryki chcieli organizować już w marcu następnego roku. Wiedziałem jednak jaki ogrom pracy nas czeka i ustaliliśmy, że najwcześniejszy termin to jesień 2009 roku. WCZ : A od kiedy w życiu Pana doktora pojawiło się zainteresowanie grobownictwem wojennym? HCH: Od dawna interesowałem się dziejami I wojny światowej, a szczególnie cmentarzami austriackimi pozostałymi po niej na terenie Małopolski. Dawniej prowadziłem obozy jeździeckie w Gładyszowie niedaleko Gorlic. Jeżdżąc konno po okolicy, czy chodząc na piesze rajdy, wielokrotnie natrafiałem na nekropolie wojenne. Było to pod koniec lat 80tych. Potem często tam wracałem, szczególnie do ukochanego Beskidu Niskiego. Ponad pół roku spędziłem też na innym terenie walk armii austro-węgierskiej z Rosjanami, tzn. w Bieszczadach. Przez chwilę prowadziłem tam nawet „hotelik” dla turystów. W związku z tym te tereny stały mi się szczególnie bliskie. Trzy lata temu aby znowu odwiedzić znajome zakątki przygotowałem wspólnie z SKNH obóz naukowy zatytułowany: Akcja „Wisła” we wspomnieniach ludności Łemkowszczyzny. Niestety, nie mogłem go osobiście poprowadzić, choć odwiedziłem studentów w Gorlicach. Będąc opiekunem Studenckiego Koła Naukowego Historyków myślałem także o zorganizowaniu obozu naukowego, związanego z samymi cmentarzami austriackimi. Jednak wtedy wydawało mi się, że nie ma jeszcze zapotrzebowania na taką działalność. Wkrótce okazało się, że takie zapotrzebowanie się znalazło. Zupełnie niespodziewanie w 2008 roku pojawił się temat ewidencji grobów wojennych poddany przez Małopolski Urząd Wojewódzki. Nawiązaliśmy współpracę. Od początku forsowałem ideę studenckich obozów naukowych w poszczególnych powiatach Małopolski. Zakładałem, że przez 10 dni będzie można zweryfikować około
Wehikuł Czasu nr 09/2010
10
WYWIADY 100 obiektów w danym powiecie i dodatkowo odnaleźć jeszcze kolejne nieznane obiekty. W końcu udało mi się przekonać do tego pomysłu wojewodę Jerzego Millera. W 2008 roku odbył się obóz w powiecie gorlickim, a w następnym roku w powiecie sądeckim. Przykładowo w sierpniu 2009 roku udało się odkryć około 30 nieznanych obiektów, które zwiększają bazę grobów wojennych w nowosądeckim o około 50 procent (!), bowiem dotychczas w ewidencji Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego znajdowało się nieco ponad 60 obiektów. WCZ: Wróćmy do wyprawy afrykańskiej. Wiemy już ile trwały przygotowania, a na jakie trudności natrafiła nasza misja w ich trakcie? HCH: Pierwszą podstawową trudnością było zdobycie funduszy. Niestety tego typu wyprawa jest bardzo droga. Sam bilet lotniczy, na osobę, kosztował około 3 tys. złotych. Dlatego na misję pojechali studenci, którzy najwięcej pracowali i najbardziej przyczynili się do zorganizowania wyjazdu. W tym miejscu przypomnę, że wyprawa jest tylko częścią projektu Z mrozów Syberii pod słońce Afryki. W marcu odbędzie się konferencja naukowa, będzie także wystawa fotograficzna i może film o Polakach w Afryce i przebiegu naszej misji. W przygotowaniach, szczególnie dużo czasu zajęło nam także przekonywanie do tego projektu poszczególnych osób, mających środki finansowe niezbędne do urzeczywistnienia misji. To się udało. Małopolski Urząd Wojewódzki przekazał dość pokaźną kwotę pieniędzy z przeznaczeniem na wyprawę. Sama wizja projektu bardzo się spodobała Wojewodzie Małopolskiemu Jerzemu Millerowi, wpisywała się bowiem w jego ideę upamiętniania miejsc pamięci narodowej. Bardzo pomogli Prorektor ds. Nauki prof. Tadeusz Budrewicz oraz Dziekan Wydziału Humanistycznego prof. Kazimierz Karolczak. Środki na projekt otrzymaliśmy też od Samorządów UP: studenckiego i doktorantów, a także z Urzędu Miasta Krakowa. Wsparcia finansowego udzieliła też krakowska Wyższa Szkoła Europejska. Dużym utrudnieniem było zawieszenie przez Instytut Historii budżetu Koła i to tuż przed wyjazdem. Nastąpiła obawa upadku inicjatywy. Jednak również z naszego
macierzystego Instytutu zostały przekazane niewielkie środki na urzeczywistnienie projektu. W pierwotnej wersji do Afryki miało jechać 10 osób, w końcu w podróż ruszyło sześć. WCZ: Olbrzymie pozytywne zainteresowanie projektem mediów, świadczy, że w ostatnim czasie tematyka grobownictwa wojennego jest coraz bardziej popularna. Misja w Afryce to w końcu nie jedyny projekt naszego Studenckiego Koła Naukowego Historyków. HCH: Pozytywne zainteresowanie mediów oczywiście pomaga, negatywne rzecz jasna nie. Nasza misja zawsze była pozytywnie odbierana przez media. Jako ciekawostkę wspomnę, że dwie gazety, bardzo w charakterze odległe od siebie Gazeta Wyborcza i Nasz Dziennik napisały hurraoptymistyczne relacje o naszych działaniach w Afryce. Były relacje w ogólnopolskich telewizjach, newsy w radiach oraz ponad półgodzinna audycja w Radiu Kraków. O dokonaniach SKNH pisało wiele gazet oraz portali internetowych. Jest realizowany film do TVP. To wszystko olbrzymia, pozytywna reklama SKNH, ale także Instytutu Historii i samego Uniwersytetu Pedagogicznego. O naszym projekcie wiedzą: Prezydent RP, Sejm , Senat, Ministerstwo Spraw Zagranicznych i inne instytucje państwowe. Patronami honorowymi są: Minister Spraw Zagranicznych Radosław Sikorski, Wojewoda Małopolski Jerzy Miller, Rektor Uniwersytetu Pedagogicznego Michał Śliwa oraz Poseł na Sejm RP Jarosław Gowin. WCZ: Jakie były wrażenia już na miejscu, kiedy grupa dotarła do Afryki? HCH: W Afryce byłem ósmy raz. Jednak do tej pory była to północna część kontynentu. Teraz równikowa Afryka Wschodnia, gdzie nie miałem takiego doświadczenia jak w krajach arabskich. Okazało się jednak, że jest podobnie, a nawet łatwiej niż przykładowo w Egipcie. Nasza wyprawa miała szczęście, gdyż dotarła do najpiękniejszych miejsc w Afryce. Byliśmy pod Kilimandżaro, nad Jeziorem Wiktorii oraz nad źródłami Nilu. Właśnie w tych miejscach znajdują się polskie cmentarze. W Tanzanii, w miejscowości Tengeru, oraz w Ugandzie w Koji i Masindi. Każdej z nekropolii poświeciliśmy około tygodnia prac. Udało się zrobić dokumentacje fotograficzną, filmową
Wehikuł Czasu nr 09/2010
11
Z ŻYCIA KOŁA i kartograficzną. W ruch poszły pędzle, maczety, farby i cement. Dzięki tym pracom cmentarze zostały odnowione, a niektóre grobowce zrekonstruowane. Pomagali nam w tym polscy franciszkanie i salezjanie. Już po przyjeździe do Polski za tą działalność dziękowało nam wielu Sybiraków-Afrykanczyków. Dla tych ludzi to szczególnie ważne. W zasadzie, dzięki ich obecnym przesyłkom pocztowym i internetowym, tworzy się już u nas całe archiwum: listów, wspomnień, dokumentów i fotografii osób, które przeżyły zesłanie i potem czasy w Afryce. WCZ: Nasze ostatnie pytanie dotyczy planów zorganizowania kolejnych wypraw, takie zapowiedzi padły już na konferencji podsumowującej wyjazd. HCH: Planów jest bardzo dużo i zainteresowanie jest również spore. Ja osobiście codziennie odbieram telefony związane z wyprawą. Cały czas ten temat jest żywy. Polacy byli w wielu miejscach na świecie. My ich losami się interesujemy. Polskie drogi z Syberii szły w różnych kierunkach. Oprócz Afryki np. do Meksyku, Australii, Nowej Zelandii, Indii, Palestyny, Persji, więc takich wypraw mogłoby być więcej. Na pewno jednak nie w przyszłym roku. Wyprawa do Afryki była bardzo piękna ale i męcząca, równie trudne były przygotowania do niej. Nasze możliwości były ograniczone finansowo. Na razie skupiamy się na tym projekcie, bowiem jeszcze nie został zakończony.
Magdalena Kliś
Obóz Naukowy: “Inwentaryzacja grobów, kwater i cmentarzy wojennych na terenie Małopolski”
lata temu. W 2008 roku studenci UP inwentaryzowali groby i cmentarze w powiecie gorlickim. Do chwili obecnej przeprowadzono inwentaryzację na terenie powiatów: wadowickiego, suskiego, bocheńskiego, gorlickiego, tatrzańskiego, nowotarskiego, nowosądeckiego i limanowskiego. Nawojowa wita Nawojowa miejscowość położona 8 km od Nowego Sącza w Beskidzie Sądeckim powitała nas – dwudziestu studentów historii Uniwersytetu Pedagogicznego, piękną, słoneczną pogodą. To, ta okolica przez dziesięć dni (19-29 VIII) miała stać się bazą wypadową do innych miejsc, w których mieliśmy inwentaryzować, poszukiwać grobów, kwater i cmentarzy wojennych. Zanim jednak rozpoczęliśmy naszą pracę, udaliśmy się wraz z naszym opiekunem dr Hubertem Chudzio do tymczasowego miejsca zamieszkania – Pałacu Stadnickich. Pałac Stadnickich- trochę historii Pałac Stadnickich, w którym obecnie mieści się hotel, Małopolski Ośrodek Doradztwa Rolniczego oraz Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa, został wybudowany już w XVI wieku przez Piotra Nawojowskiego, właściciela wsi. Wieś wielokrotnie zmieniała swoich gospodarzy. Ostatecznie w 1799 r. Nawojowa została sprzedana Franciszkowi Stadnickiemu. Stadniccy rozbudowali dwór i nadali mu dzisiejszy kształt budowli. W czasie II wojny światowej w budynku stacjonowały wojska niemieckie, a w 1945 przeszedł on w ręce państwa. Nawojowa należała więc do Stadnickich do lat 40-tych ubiegłego wieku.
(19-29.08.2009)
Praca w terenie
Inicjatorem akcji inwentaryzacji grobów na terenie województwa małopolskiego był wojewoda pan Jerzy Miller. Pomysłodawcą, aby robić to na letnich obozach naukowych był opiekun Studenckiego Koła Naukowego Historyków Uniwersytetu Pedagogicznego dr Hubert Chudzio. Współpraca SKNH z Małopolskim Urzędem Wojewódzkim rozpoczęła się dwa
Od MUW w Krakowie otrzymaliśmy spis 67 obiektów, które powinny znajdować się na terenie powiatu nowosądeckiego, a które rozmieszczone były w różnych miejscowościach powiatu. Obiekty te należało zinwentaryzować. Codziennie rano wyruszaliśmy w dwu, trzyosobowych grupach do miejsc, które mieliśmy odszukać. Sprawdzaliśmy w jakim stanie
Wehikuł Czasu nr 09/2010
12
HISTORIE WSZELAKIE są groby, robiliśmy zdjęcia, mierzyliśmy ich powierzchnie, wypełnialiśmy specjalne karty weryfikacyjne, przygotowane wcześniej przez Urząd Wojewódzki w Krakowie. Aby zdobyć informacje do ankiet m.in., do rysu historycznego, przeprowadzaliśmy wywiady ze starszymi ludzi z danych miejscowości, odwiedzaliśmy proboszczów, aby dokonać kwerendy w księgach parafialnych. Przy okazji inwentaryzacji staraliśmy się szukać nowych grobów, nie ujętych w spisie MUW. Weryfikowaliśmy informacje uzyskane z różnych źródeł. W czasie dziesięciu dni na terenie powiatu nowosądeckiego nasza dwudziestoosobowa grupa odkryła ponad 30 nowych, nieznanych dotąd grobów. Ocalić od zapomnienia Będąc na obozie połączyliśmy naukę, pracę z wypoczynkiem. Zwiedziliśmy nowe miejsca, poznaliśmy nowych ludzi. Przede wszystkim cały czas mieliśmy kontakt z historią. Mamy nadzieję, że dzięki naszym odkryciom uratowaliśmy wiele mogił, a szczególnie ich właścicieli od całkowitego zapomnienia, utonięcia w mrokach przeszłości.
Artur Zachara
Dlaczego Stanisław August nie został zamordowany? Rozważania nad przyzwoitością narodu. Wprowadzenie Osoba ostatniego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego przez kilka dziesięcioleci budziła wiele emocji, i jeszcze więcej kontrowersji. Jak każda postać historyczna ważna w dziejach swego kraju była oceniana przez naukowców, dziennikarzy, literatów, a zakończywszy na zwykłych obywatelach. Niestety, jak już od dawna się przyjęło w naszej tradycji, znalazło się grono osób próbujące zniesławić ostatniego monarchę kosztem prawdy historycznej. Nie moim zadaniem jest ocenić z jakich powodów to czynili. W tym
krótkim opisie wydarzeń kończących epokę stanisławowską, przedstawię moje zdanie dotyczące osoby Stanisława Augusta, oraz postaram się odpowiedzieć na pytanie, które stawiałem sobie jako student historii: Dlaczego głowa ostatniego polskiego króla nie wylądowała w koszu, tak jak było to w przypadku Ludwika XVI? Czy powodem tego był szacunek do monarchii, czy też może trwoga przed reakcją konserwatywnej Europy? A może jedno i drugie? Fundamentalną pozycją pozwalającą poruszyć powyższy temat jest książka Andrzeja Zahorskiego Spór o Stanisława Augusta. Autor opisuje, jak wyglądała polemika prowadzona przez historyków, w postaci prac naukowych, literatów oraz publicystów odnosząca się do ostatniego władcy Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Każdy z tych okresów charakteryzował się odmienną oceną króla. Było to spowodowane brakiem szerszej gamy źródeł bądź odkryciem nowych, co zmieniało ocenę panującego. Również wielorako przedstawiono ten temat, w zależność od okresu w jakim było on poruszany. Romantycy, którzy brali na ostrze władcę, zarzucali mu giętkość oraz poszukiwanie rozwiązań polubownych. Ta postać nie pasowała do ich świata przepełnionego nieśmiertelną wielkością idei . Chwilą odwilży był okres pozytywizmu, który wyłonił dwie szkoły historyczne: krakowską i warszawską. Pozostawiły one liczny dorobek naukowy. Pierwsza z nich upatrywała przyczynę upadku Polski, w wadliwym ustroju i zacofaniu wewnętrznym kraju. Druga natomiast klęskę ojczyzny dostrzegała, w zaborczości sąsiadów . Młoda Polska była próbą powrotu do myśli z okresu romantyzmu, nazwana nawet neoromantyzmem. Dynamicznie rozwijające się ruchy: nacjonalistyczny, socjalistyczny oraz ludowy, próbowały ukształtować pogląd swoich zwolenników na przeszłość. Skupiały one często ludzi nie posiadających żadnego wykształcenia. Okres dwudziestolecia międzywojennego, oraz czas po II wojnie światowej obfitują w dużą gamę prac dotyczących Stanisława Augusta, okresu stanisławowskiego, insurekcji kościuszkowskiej i rozbiorów. Do ważniejszych postaci kształtujących opinię publiczną
Wehikuł Czasu nr 09/2010
13
HISTORIE WSZELAKIE tamtych czasów zalicza się: Władysława Konopczyńskiego, Adama Skałkowskiego, Bogusława Leśnodorskiego, Emanuela Rostworowskiego i innych. Lata powojenne były jedną z pierwszych prób wydania obiektywnej oceny. Było to najprawdopodobniej możliwe dzięki zmianie historycznych priorytetów. Odzyskaliśmy „niepodległość”, zdążyły się zabliźnić rany spowodowane rozbiorami. Tarcie dwóch obozów: Piłsudskiego i Dmowskiego runęło w zgliszcza II wojny światowej, a nowa rzeczywistość warunkowała spojrzenia opinii w minioną hekatombę, oraz przyszłość odbudowy substancji narodowej. Nieudana próba zamachu na monarchizm w Polsce Powyższy podtytuł jest próbą wytłumaczenia, dlaczego w Polsce - tak jak miało to miejsce nad Loarą - nie został zamordowany monarcha? Przecież były ku temu powody, a i siły nie małe. Grupa niezadowolonych w naszej ojczyźnie zawsze dominowała nad mogącą pochwalić się radością, jaką może czerpać z funkcjonowania w swoim kraju. Stanisław August był postacią tragiczną, i to z wielu względów. Chciano uczynić go dowódcą powstania, walki, która nie miała szans na zwycięstwo zanim jeszcze się rozpoczęła. Ten król stanął miedzy młotem, a kowadłem. Gdyby opowiedział się za powstaniem, to i tak w przypadku sukcesu nikt nie miał pewności, że do władzy dojdzie nurt jakobiński – wrogo nastawiony do monarchy. A nawet gdyby tak się nie stało to, w wypadku zwycięstwa Rosjan, jego los byłby równie niepewny. Odmówił jednak akcesu do insurekcji (jego podpisanie nie wymagało czynnego udziału). Tym czynem wzbudził na pewno szacunek do swojej osoby . Jak pokazały również wydarzenia poprzedzające, i w trakcie insurekcji Stanisław August był maksymalnie wyczulony na wydarzenia chwili. Obejmował najrozmaitsze sposoby zbierania informacji, wywierania wpływów i oddziaływania. Starał się za wszelką cenę upowszechnić poglądy antyjakobińskie, towarzyszyły temu próby zjednania sobie prawicy powstańczej. Za swoimi plecami, miał również elity mieszczańskie posiadające
silne nastawienie antyrewolucyjne. Powodami zniechęcającymi do wsparcia insurekcji były spowodowane: awersją do ludu - pospólstwa i obawą przed nim . Tworzyło to pewien parasol ochronny nad królem i jego rodziną. Jednak było to małym pocieszeniem, gdy zwrócimy uwagę na narastające zagrożenie spowodowane obradującymi w Warszawie klubami. Miejscami ich spotkań były zazwyczaj kawiarenki. Na ulice wysyłano agitatorów i mówców. Próbowano budować podniosłą atmosferę, której celem było skupienie różnych żywiołów . To wszystko mogło budzić żywy niepokój konserwatywnej części obozu królewskiego. Była to z pewnością żywa pamięć o wydarzeniu jakie miało miejsce w Paryżu w 1793, kiedy głowa monarchy została oddzielona od reszty ciała gilotyną. Już w 1972 Stanisław August był informowany przez dwór wiedeński, o rzekomo grożących mu zamachach w czasie uroczystości obchodu rocznicy 3 maja [uchwalenie Konstytucji 3 Maja 1791 roku; przyp. red]. Jednym ze źródeł tego zamachu mieli być jakobini francuscy. W Strasburgu, gdzie mieściła się siedziba ich klubu, rozważali wywołanie bezkrólewia w Polsce. Mogło by to dać zajęcie Rosji, Prusom i Austrii, a zarazem odciążyć samą Francję . Był to nie pierwszy i nie ostatni przypadek kiedy Francja starała się posłużyć Polską kosztem własnego interesu. Te machinacje w pewnym sensie mogły się przyczynić w jakimś stopniu do trzeciego rozbioru. Oto słowa jednego z najwybitniejszych znawców tej epoki Szymona Askenazego: „Powstanie Kościuszki wybuchło wiosną 1794 r. siłą samorzutną jako nie wstrzymana dłużej konieczność narodowa, a przy prowokacyjnej jeno zachęcie, bez żadnej zgoła rzeczywistej pomocy francuskiej” . Cichym ideologiem lewicy powstańczej, który opowiedział się po stronie klubu jakobińskiego był Hugo Kołłątaj. Bardzo namiętnie angażował się w przygotowania do insurekcji. Wybił się w nich na jedno z pierwszych miejsc, uzyskując dzięki temu pozycję bardziej wpływową, niż w trakcie swego podkanclerstwa . Był on współautorem dzieła „O ustanowieniu i upadku Konstytucji 3 maja”. Stało się ono dla historyków i literatów w późniejszych czasach, subiektywnym źródłem do oceny króla. Był też głównym ide-
Wehikuł Czasu nr 09/2010
14
HISTORIE WSZELAKIE ologiem, mogącym poprowadzić fale ekstremizmu chcącą obalić króla, wprowadzając rządy republikańskie na wzór rewolucyjnej Francji. Te wszystkie próby, intrygi oraz starania mające na celu domyślnie spowodowanie przewrotu zaowocowały wydarzeniami 28 czerwca. Niepokój, jaki ogarną lud Warszawy, spowodowany wiadomościami o podejściu obcych wojsk pod stolice stał się impulsem do poruszeń wśród pospólstwa. Za czołowego agitatora można śmiało uznać Kazimierza Konopkę, zwolennika terroru, który przemawiając przy okopach, jakie towarzyszyły przy sypaniu fortyfikacji podjudzał gniewny tłum. Wieczorem, który bezpośrednio poprzedzał sławetny dzień samosądów do Zamku dochodziły straszne słowa piosenki: „My Krakowiacy nosim guz u pasa, powiesim sobie króla i prymasa”. Całą tę spirale podkręcały jeszcze plotki o rzekomym przygotowaniu króla do ucieczki. Ta pamiętna noc mijała w odgłosie uderzeń w bębny, przy świetle pochodni, którym towarzyszyło wznoszenie szubienic. W liczbie kilku stanęły na Rynku Starego Miasta, na placu Zamkowym . Był to jeden z nielicznych momentów w naszej historii, kiedy monarcha mógł pewny obaw trwożyć o własne życie. Następnego dnia po wznoszeniu szubienic podczas obrad, podbuntowany tłum wtargnął na obrady RNN [Rada Najwyższa Narodowa; przyp. red.] do pałacu Raczyńskich, żądając kary dla osadzonych w więzieniach, z udowodnioną zdradą kraju. Rada próbując grać na zwłokę, starała się opóźnić egzekucje. Jednak podbuntowany przez działaczy klubu jakobinów tłum wdarł się do więzień. Wyciągnąwszy najbardziej znienawidzonych zdrajców, powiesił ich na wzniesionych nocą szubienicach. Nagłą śmiercią zginęli targowiczanie, kasztelan przemyski Antoni Czetwertyński i biskup wileński Ignacy Masalski, powieszony na konopnym lejcu. Więcej szczęścia miał marszałek koronny Ignacy Moszyński, którego uratował od stryczka Ignacy Zakrzewski . W tych tragicznych dla części targowiczan, obronną ręką wyszedł Stanisław August. Nie szturmowano zamku tylko więzienia. A przecież król, również podpisał akces do targowicy. Było to jednoznaczne ze
zgodą na kolejny rozbiór. Wydaje mi się, że zrewoltowany tłum podsycany przez Konopkę i jego klikę, nie odważył się przypuścić szturmu na Zamek z sympatii do króla, lecz w obawie przed moralnym sądem. Tradycja monarchiczna w Rzeczpospolitej Obojga Narodów, była bardzo silna. Jej zalążki sięgają przecież czasów Bolesława Chrobrego. Targnięcie, się na władcę byłoby zamachem na ustrój, z którego wyrastały dziesiątki pokoleń. Nazywanie wydarzeń mających miejsce w 1794 rewolucją, jak ma to miejsce u niektórych historyków, jest częściową prawdą. Próby odnalezienia cech wspólnych z rewolucyjną Francją, ograniczają się tylko do mrzonek jakimi żyła powstańcza lewica. Rozważania na temat podobieństw i różnic względem losów monarchii, w Rzeczpospolitej Obojga Narodów i Francji są zbyt głębokie, aby poruszać je w tym artykule. Jeśli więc z pewnych względów była to rewolucja to nie ta, która zmieniła ustrój, tylko porwawszy masy scementowała je do walki o ostatki ziemi ojczystej. Pewnym gwarantem prócz zaufanych króla w wojsku, był jego bratanek Józef Poniatowski. Jego korespondencja z Naczelnikiem powstania, który zapewnia go o wyzwoleńczym, a nie jakobińskim charakterze insurekcji . Zakończenie Stanisław August Poniatowski, był monarchą zamykającym poczet władców, w kraju nad Wisłą. Budził wiele emocji. Na temat jego osoby wybuchało wiele sporów, był darzony sympatią, ale częściej niechęcią, wręcz nienawiścią. Nie był wielkim przywódcą, nie potrafił zaryzykować w najważniejszych momentach schyłku Rzeczpospolitej. Mimo tego nie został zgładzony, tak jak Ludwik XVI. Przyczyną tego oprócz wcześniej wymienionych przez mnie był niewątpliwie wielki wkład w odrodzenie duchowe narodu. Był on kustoszem polskiej sztuki, literatury oraz patronem wszystkich oświeconych twórców. Sprowadzał do kraju zagranicznych poetów, rzeźbiarzy, malarzy. Jego działalność pozwoliła przygotować się motalnie do przetrwania XIX wieku, zgodnie z jego dewizą: „raczej piórem niż szablą”.
Wehikuł Czasu nr 09/2010
15
HISTORIE WSZELAKIE Na zakończenie przytoczę słowa wybitnego historyka i znawcę tematu Andrzeja Zahorskiego: „Stanisław August, jeden z najwybitniejszych polskich królów, spełnił swą misję dziejową, dokonał wielkiego zadania obudzenia polskiej świadomości narodowej. Ocalić państwa nie był w stanie, gdyż ówczesna sytuacja Polski była beznadziejna. Przez swą działalność dla odradzającego się narodu możliwość przetrwania niewoli” . Bibliografia 1. Askenazy Szymon, Napoleon a Polska, Warszawa 1994. 2. Baszkiewicz Jan, Meller Stefan, Rewolucja francuska 1789-1794. Społeczeństwo obywatelskie, Warszawa 1983. 3. Leśnodorski Bogusław, Polscy jakobini. Karta z dziejów insurekcji 1794 roku , Warszawa 1960. 4. Szyndler Bartłomiej, Tadeusz Kościuszko, Warszawa 1991. 5. Szyndler Bartłomiej, Powstanie kościuszkowskie 1794, Warszawa 1991. 6. Skowronek Jerzy, Książe Józef Poniatowski, Wrocław 1986. 7. Zahorski Andrzej, Warszawa w powstaniu kościuszkowskim, Warszawa 1985.
Adam Sasinowski
Józef Serkowski – jego życie rodzinne i praca w podgórskim magistracie Józef Serkowski postać mało znana, ale warta zwrócenia uwagi nie tylko ze względu na sprawowanie funkcji, ale życie rodzinne. Życie rodzinne Józef Serkowski urodził się w roku 1786. Posiadał dwa domy, jeden miał murowany, a drugi drewniany. Dwa razy wstępował w związek małżeński. Pierwszą żoną jego została Elżbieta z domu Neizer, z którą miał troje dzieci. Pierwszym dzieckiem był Teodor, który przyszedł na świat 24 maja 1813 roku. Kolejna była córka Zofia, która urodziła się w roku 1816. Ostatni był syn o imieniu Emil, urodzony
13 kwietnia 1822. Taka sielanka nie trwała jednak długo. W roku 1825 rodziną Serkowskich wstrząsnęła tragedia śmierci kochającej matki i żony, tj. Elżbiety. Kres jej życia, po 41 latach ziemskiej bytności, nastąpił dnia 5 lipca tegoż roku. Przyczyną najprawdopodobniej było ogólne wycieńczenie organizmu spowodowane gruźlicą. To wydarzenie na pewno musiało być traumatycznym przeżyciem dla jej dzieci, jak również dla Józefa, któremu po owdowieniu przyszło samotnie wychowywać trójkę pociech. Niestety, ta niepowetowana strata nie była jedynym nieszczęściem, które spadło na dom i rodzinę Serkowskich. Jesienią, 27 września 1830 roku zmarł Teodor, prawdopodobnie w wyniku gruźlicy, tak jak jego matka. Największą tragedią rodziców jest chować swoje własne dzieci. Serkowskiemu przyszło to czynić dwukrotnie. Dwa lata po śmierci swego pierworodnego, kolejny raz zmuszony był brać udział w orszaku pogrzebowym. Tym razem nieszczęście spadło na jego córkę, która w wyniku choroby (zapalenie wątroby lub żółtaczka) odeszła do wieczności, dnia 31 maja 1832 roku. Na nekropolii podgórskiej zachowały się groby Józefa i Elżbiety, oraz ich najmłodszego syna Emila. Brak natomiast jest tablic nagrobnych, w grobowcu rodzinnym Serkowskich, Teodora i Zofii . Koleje losu J. Serkowskiego to wydarzenia tragiczne, przeplatające się z sukcesami, m. in.: na gruncie zawodowym. Ożenił się po raz drugi, a wybranką była Anna z Gorgoszów. Żona Józefa Anna zmarła na gruźlicę 16 grudnia 1861 roku w wieku 61 lat, która została pochowana 18 grudnia 1861, jak podaje księga zgonów parafii św. Józefa w Podgórzu. Życie rodzinne Józefa Serkowskiego nie należało do najłatwiejszych. Los niejednokrotnie był mu wrogiem i zabierał najbliższych. Parafrazując łacińskie przysłowie dla niego lepszy był zawsze rok ubiegły, gdyż wtedy mógł się cieszyć kochającą żoną, trójką dzieci. Jego przyszłość odebrała mu żonę oraz dwójkę dzieci, co na pewno nie było przyjemnym doświadczeniem. Działalność w Magistracie Podgórskim Podgórze zostało założone w 1784 roku
Wehikuł Czasu nr 09/2010
16
HISTORIE WSZELAKIE przez cesarza Józefa I. Było to wolne miasto, które liczyło około tysiąca mieszkańców. Do tej miejscowości, w początkowym okresie istnienia, napływały duże grupy rzemieślników i rolników, z okolicznych miast. Przyczyną tej migracji były zmniejszone obciążenia podatkowe oraz ułatwienia wykonywania zawodu. Ewenementem był brak organizacji cechowej. Te wszystkie dogodności powodowały rozwój przemysłu jak również samego miasta. Franciszek Bardel [znany prawnik, polityk i publicysta; autor m.in.: Cechy piekarzy krakowskich w czasach Rzeczypospolitej Polskiej, Kraków 1901; Dziesięć lat sokolstwa w Podgórzu, Podgórze, około 1902; przyp. red.] podaje, że Józef Serkowski był sekretarzem magistratu podgórskiego i sprawował ten urząd podczas kadencji Jędrzeja Komornickiego (Prezydent Miasta Podgórze) i Petrizkiego (Syndyk Miasta Podgórze). To twierdzenie wydaję się co najmniej wątpliwe. W owym czasie musiałby mieć tylko 19-22 lat, więc byłby zbyt młody, aby pełnić bardzo ważną funkcję sekretarza. Tej tezie, jakoby za prezydentury Komornickiego miał być sekretarzem, wyraźnie przeczy dokument informujący o zaległych wypłatach dla urzędników z lat 1813-1816 , gdzie Serkowski jest przedstawiany, jako kasjer magistratu podgórskiego, a nie jego sekretarz. Wynika z tego, iż funkcję tę objął później niż podaje dr Bardel. Zaistniałą sytuację wyjaśniają również „Szematyzmy Królestwa Galicyi i Lodomeryi z Wielkim Księstwem Krakowskim” z lat 1818-1855. Najprawdopodobniej sekretarzem został między 1818, a 1820 rokiem. Jego praca w magistracie jest dosyć dobrze udokumentowana zarówno w aktach spadkowych mieszkańców miasta Podgórza, jak w aktach kasowych magistratu podgórskiego. Musiał znać biegle język niemiecki, gdyż był językiem obowiązującym od 1815 do 1867 roku w magistracie. W latach 1846-1848 był działaczem patriotycznym. Swoją pracą i postawą przysłużył się usprawnieniu działania i funkcjonowania magistratu podgórskiego. Obydwa urzędy, jakie sprawował, tj. urząd sekretarza i kasjera, pełnił do swojej śmierci. Zgon nastąpił 8 sierpnia 1856 roku, miał wtedy 70 lat. Józef Serkowski został pochowany 10 sierpnia 1856 roku i spoczął obok swojej pierwszej małżonki
Elżbiety na cmentarzu podgórskim. W życiu prywatnym i zawodowym służył za wzór do naśladowania. Za przykład podany może być jego syn Emil, który był zasłużonym obywatelem dla miasta Podgórze, tak jak jego ojciec. Józef Serkowski pracował w magistracie podgórskim prawie 50 lat. Długość czasu trwania jego pracy niebywale świadczy o sile charakteru tego człowieka, jak również o docenieniu jego zasług dla miasta. Na pewno był on człowiekiem o silnej psychice i niebywałej determinacji. W życiu doświadczył wiele cierpień z powodu straty bliskich osób, a mimo wszystko pracował oddanie dla ogółu mieszkańców. Wyrazem takiej postawy zasłużył na uznanie w oczach ludzi, z którymi współpracował, jak również zwykłych obywateli Podgórza. Praca ta powstała w wyniku zainteresowania osobą Józefa Serkowskiego, który był jednym z najdłużej urzędujących sekretarzy. W publikacjach o Podgórzu nie można znaleźć zbyt wielu informacji na jego temat, jak również nie powstał żaden biogram o nim. Wyżej wymienione były kazusem do napisania artykułu o nim. Bibliografia 1. Franciszek Bardel, Miasto Podgórze jego powstanie i pierwszych 50 lat istnienia, Kraków 1901. 2. Karolina Grodziska, Cmentarze Podgórza, Kraków 1992. 3. Archiwum Państwowe w Krakowie, Akta metrykalne parafii św. Józefa w Podgórzu, mikrofilmy nr. 5-534-559. 4. Archiwum Państwowe w Krakowie, Akta Miasta Podgórze, P 842. 5. Szematyzmy Królestwa Galicji i Lodomerii z Wielkim Księstwem Krakowskim z lat 1818 -1855.
Wehikuł Czasu nr 09/2010
17
HISTORIE WSZELAKIE Krzysztof Bassara
Islamska twarz Rosji (cz. I). Islam posiada długą tradycję obecności na współczesnych ziemiach rosyjskich. Już w 648 roku, czyli w 14 lat po hidżrze Proroka Muhammada pierwsze plemiona zamieszkujące obecne tereny Azerbejdżanu i Kaukazu przystąpiły do wspólnot muzułmańskich (arab. umma). Islam, jako religia państwowa na ziemiach rosyjskich pojawiła się w 310 roku hidżry, co według kalendarza chrześcijańskiego można datować na 922 rok. W tym czasie, tureckie plemię Bułgarów kamskich, osiadłe w rejonie Wołgi przyjęło religię muzułmańską z rąk misji Ibn Faldena. Bułgarski władca o imieniu Ałma pod wpływem poselstwa kalifa bagdadzkiego Muktadira przyjął islam . Jednak, jak wynika z innych źródeł muzułmańskich pierwszym z chanów bułgarskich, który przyjął wiarę Muhammada był Ajdar, żyjący ok. 100 lat przed przybyciem Ibn Faldana na ziemie Bułgarów znad Wołgi . W zasadzie do momentu najazdu mongolskiego, i zniszczenia państwa Bułgarów kamskich w XIII wieku ziemie te stanowiły najważniejszy ośrodek islamu dorównywający największym miastom muzułmańskim w Hiszpanii, czy na Bliskim Wschodzie. Zgodnie z tradycją zawartą w Kronice Nestora (Powieść lat minionych) na Ruś w 986 roku przybyło poselstwo z Bułgarii nadwołżańskiej, zachęcające księcia kijowskiego Włodzimierza do przyjęcia islamu. Jak wierzyć latopisowi temu Włodzimierz odmówił przyjęcia wiary muzułmańskiej z powodu nakazu obrzezania oraz zakazu spożywania wieprzowiny i picia alkoholu. Aczkolwiek z zainteresowaniem przysłuchiwał się opowieścią o rozpustnych dziewicach w raju Allaha. Wymóg wstrzemięźliwości spożywania mięsa i wina Włodzimierz wręcz nazwał za niedorzeczny ponieważ: „Rus lubi jeść, lubi pić, nie może bez tego żyć” („Руси есть веселие пить: не можем без того быть”) . Późniejsze czasy przyniosły ze sobą dominację
– nominalnie – muzułmańskich plemion mongolsko-tatarskich nad częścią ziem ruskich. Wtedy to Złota Orda (1242-1480) niepodzielnie panowała nad Słowianami Wschodnimi. Terror i ucisk Mongołów na ziemiach ruskich odcisnął się mocno w pamięci Rusinów. Zniszczenia i wyludnienie ogromnych połaci ziem potwierdzają zarówno dawne kroniki, jak współczesne badania archeologiczne . Aczkolwiek muzułmańscy władcy Złotej Ordy okazywali daleko idącą tolerancję religijną. Dopiero wraz z objęciem władzy przez chana Uzbeka (właściwie Hijas ud-Din Muhammad Uzbek; chan w latach 1313-1342) przeprowadzona została pierwsza przymusowa islamizacja strefy nadczarnomorskich stepów. Panowanie to przyniosło ogromne przemiany w mentalności Rusinów. Cały system władzy, który stał się podstawą funkcjonowania Wielkiego Księstwa Moskiewskiego wywodził się w prostej linii od mongolskich najeźdźców . Gnające tabuny mongolskie przez stepy nadczarnomorskie realnie wpłynęły na przemiany etniczne w tej strefie kontynentu eurazjatyckiego . Również na trwałe do języka ruskiego, a później rosyjskiego (i innych słowiańskich) dostała się ogromna ilość słownictwa wywodzącego się z różnych dialektów turecko-mongolskich. Kultura stepu dominowała nad ziemiami ruskimi, aż do XIV wieku, kiedy to w 1380 roku obalony został Mamaj przez Tochtamysza, zaś w latach 1391 i 1395-1396 nastąpiły krwawe najazdy „Żelaznego kulawca” - Timura (w zachodniej historiografii znany lepiej jako Tamerlan). Wstrząsy te doprowadziły do całkowitego załamania się potęgi Złotej Ordy. Moment upadku potęgi złotoordyńskiej i pierwszy impuls do zrzucenia jarzma Tatarów dała Moskwa. Następne stulecia przyniosły ekspansję rosyjską na ziemie muzułmanów z Wielkiego Stepu zrzucając definitywnie pax mongolica. Poczynając od panowania Iwana Groźnego rozpoczęła się sukcesywna aneksja tradycyjnych ośrodków islamu na pograniczu południowo-wschodniej Europy i Azji. W stosunkowo szybkim okresie zostały podbite
Wehikuł Czasu nr 09/2010
18
HISTORIE WSZELAKIE chanaty – spadkobierczynie rozbitej Złotej Ordy. Kolejno padały: kazański podczas kampanii w latach 1545-1552, syberyjski w 1555 r. chan Jedigar zmuszony został do uznania zwierzchności Moskwy oraz astarchański, który podporządkowany został rok później. Na tym ekspansja rosyjska nie poprzestała. W następnych stuleciach Rosjanie podbijali i kolonizowali ziemie dalej wysunięte na południe i wschód. W 1782 roku ostatecznie uległ muzułmański Krym, zaś ciężkie walki były prowadzone o opanowanie gór Kaukazu. Definitywnie do XIX wieku zostały podporządkowane ostatnie chanaty Chiwy i Kokandu, emirat Buchary (obecnie Buchara jest miastem obwodowym w Uzbekistanie: w dolinie rzeki Zerawszan, który stanowił od XVI-
zetów znajdujących się na obszarach byłego chanatu i Kazania. Wsparciem dla tej polityki była Cerkiew prawosławna, której przedstawiciele nie tylko modlili się, ale znakomicie władali bronią. Wiele cerkwi stanowiło bastiony rosyjskiej administracji i wojska, które stanowiły punkty oporu przeciw muzułmanom ze stepów. W ciągu kolejnych dekad panowania poszczególnych carów podejmowano różne metody zmierzające do asymilacji tych ziem ze słowiańską macierzą. Poczynając od operacji wojskowych, po przez kolonizacje Słowian na ziemiach muzułmańskich, kończąc na swobodach wyznaniowych dla wyznawców wiary Proroka Muhammada i angażowanie ich w prace administracji rosyjskiej prowadzono stałą asymilację i dalsze aneksje. Taka polityka
II do połowy XX wieku najważniejsze centrum religijne, edukacyjne i kulturalne dla rosyjskich wyznawców religii Proroka Muhammada) i część Azerbejdżanu. Już od zarania ekspansja rosyjska wymusiła na kolejno rządzących władcach moskiewskich zwrócenie uwagi na problem muzułmański w rozrastającym się państwie. Od połowy XV wieku Wielkie Księstwo Moskiewskie starało się wykorzystywać wyznawców islamu w walce o nowe ziemie. Podobnie, jak Wielkie Księstwo Litewskie prowadziło kolonizację wojskową w oparciu o tatarskich namiestników. Książęta tatarscy wraz ze swymi podwładnymi Kozakami stanowili system obrony południowych i wschodnich rubieży księstwa moskiewskiego. Przez całe to stul-
doprowadziła do poważnego rozbicia wspólnot islamskich na terenach Rosji. Dziesięciolecie panowania Anny Iwanowej Romanow (17301740) przyniosło niebywałą ekspansję. Rękami wojska, w morzu krwi topiono opór muzułmanów na Krymie, Kaukazie, w Mołdawii oraz na odcinku południowo-wschodnim w kierunku Indii. Przez kraj Baszkirów armia carska parła w kierunku Himalajów. W samej Baszkirii podczas krwawo tłumionego powstania pasterzy w latach 1735-40 wymordowano: 16 634 osoby, do poddaństwa przymuszono ponad 9 100 ludzi, zaś 3 236 skazano na zesłanie . Do czasów panowania carycy Katarzyny II Rosja terytorialnie rozwijała się w olbrzymim tempie. To za jej panowania zakończona została idea „zbierania ziem rus-
ecie Kozacy byli traktowani jako poddani lub drużynnicy książąt tatarskich działających w służbie Moskwy. Na granicach lojalni książęta tatarscy tworzyli niewielkie władztwa ziemskie tzw. gorodoki, zaś Moskwa przyjmowała ich na swoją służbę i żołd jako zwierzchników tych ziem . Jednak islam, jako kwestia polityki wewnętrznej zaistniał dopiero w 1552 roku po zajęciu Kazania. Rosjanie przystąpili do systemowego niszczenia faktycznego istnienia islamu na nowo przyłączonych ziemiach. W 1592 roku z mocy dekretu wystawionego przez cara Fiodora nakazano rozbiórkę wszystkich mec-
kich”. Od tego momentu można było spokojnie prowadzić politykę imperialną wykraczająca poza skromne ramy wspólnoty słowiańskiej. Coraz głośniej domagano się w Rosji, by na kopule meczetu Haga Sofia ponownie pojawił się znak krzyża. Walka z Turcją, czy Persją – największymi krajami muzułmańskimi ówczesnego świata wymusiła na rządach carycy przeprowadzenie względnie łagodnej polityki wobec rosyjskich obywateli wyznających islam. Groźba wewnętrznych rozruchów podczas prowadzonej wojny z jednym, czy drugim krajem islamskim mogłaby rozsadzić
Wehikuł Czasu nr 09/2010
19
HISTORIE WSZELAKIE państwo od środka. Jedynie tę drogą można było zapewnić bezpieczeństwo wewnętrzne. Jednak do czasów panowania carycy Katarzyny II i powstania Pugaczowa sytuacja muzułmanów nie była najlepsza. Jeszcze za Piotra I surowo karano za szerzenie „propagandy” islamskiej, zaś od wspólnot odebrano wszystkie ziemie tzw. wakfy (czyli darowizny na ogół w gruncie na rzecz kościołów i szkół teologicznych) będące pod kontrolą meczetów i medres (muzułmańskie wyższe szkoły teologiczne). Problem ten dotknął bardzo Tatarów nadwołżańskich.
Piotr Magiera
Sarmacka Ars Moriendi
W bardzo wielu przekazach dotyczących mentalności i obyczajowości sarmackiej spotykamy nakreślony przez współczesnych tzw. model dobrej śmierci obywatela Rzeczypospolitej. Wykładana już od czasów średniowiecza ars moriendi [łac. „sztuka umierania”; przyp. red.] miała charakter uniwersalny. Sarmacka nauka o dobrej śmierci, a właściwie o sztuce dobrego umierania, wniosła perspektywę zgoła odwrotną do wcześniejszej epoki. Wcześniej bowiem, człowiek stojący w obliczu śmierci przedstawiany był jako nagi, ogarnięty lękiem, emocjonalnie samotny. Przeciwną postawę przyjmują natomiast sami Sarmaci absolutyzując kategorie stanowe wraz z całą treścią doczesną, kładąc nacisk na porządek
Sarmacki teatr śmierci rozgrywał się na polskiej scenie dziejowej przez całą epokę nowożytną. Swoje apogeum osiągnął w XVII wieku, kiedy Rzeczpospolita przeżywała najstraszliwsze w skutkach katastrofy począwszy od powstań kozackich, wojnach z Imperium Osmańskim, a skończywszy na wewnętrznych podziałach doprowadzających do systematycznego zrywania sejmów. W takiej atmosferze ciągłego strachu i zagrożenia szlachecka brać wykreowała ewenement kulturowy na skalę europejską. Prawie każdy z nas potrafi przypomnieć sobie scenę z filmu „Pan Wołodyjowski” Jerzego Hoffmana, kiedy to Jan Sobieski podniósł z castrum doloris [łac. „zamek boleści”, dekoracja żałobna
starszeństwa potomków Sema, Chama, Jafeta. Identyfikacja Kondycji człowieka z formą jego życia w społeczeństwie była w sprzeczności z zasadniczym przesłaniem doktryny chrześcijańskiej - prawdy, o równości wszystkich w momencie zgonu. Pobożni i bogobojni Sarmaci wierzyli, że w chwili przekroczenia bram śmierci czeka ich, a zarazem uporządkowane na wzór Rzeczypospolitej niebo z czekającymi nań antenatami. Można przeto stwierdzić, że sarmaccy katoliccy obywatele nie cierpieli nawet po śmierci samotności, przeciwnie do ich protestanckich współbraci, o czym świadczą zachowane ewangelickie pieśni.
stawiana przy katafalku, przyp. red.] szablę tytułowego bohatera, która jak się okazało była złamana - część odbiorców nie zdaje sobie sprawy, co owo wydarzenie miało symbolizować. Film, jak książka nam tego nie wyjaśniają.
Obrządek pogrzebowy, czyli pompa funebris przybierał częstokroć bardzo bogate i różnorakie formy pochłaniające wielkie sumy pieniężne. Najczęściej sam pogrzeb trwał kilka dni, w scenerii kościelnej przy zasłoniętych oknach kościoła, we wnętrzu okrytym purpurą lub czernią wypełnionym dymem kadzideł i blaskiem świec. Zdarzały się przypadki, że i na sam
Śmierć w domu szlacheckim, czyli czy przykładnie katolicki zgon zapewni zmarłemu zbawienie?
Obrządek pogrzebowy
Wehikuł Czasu nr 09/2010
20
HISTORIE WSZELAKIE pogrzeb trzeba było czekać kilka lat - tak, było w przypadku Jana Klemensa Branickiego pochowanego właściwie dwukrotnie. Przeniesienie uroczyste serca hetmana z Krakowa do Białegostoku odbyło się dopiero po sześciu latach . Podczas trwania uroczystości pogrzebowych wydawano okolicznościowe sprawozdawcze biuletyny i druczki żałobne - miały one zapewne przybliżyć żałobnikom mniej znającym zmarłą osobę podstawowe informacje z jej przeszłości. Moim zdaniem, to dość ciekawe wykorzystanie techniki druku. Należy zatem postawić sobie pytanie, czy nie był to przejaw swojego rodzaju pychy rodziny i krewnych zmarłego próbujących stworzyć mniej lub bardziej wyidealizowany kult zmarłej postaci? Powszechnym staje się naśladowanie wielkiego poety doby renesansu Jana Kochanowskiego, a konkretnie jego Trenów poświęconych zmarłej córce Urszuli. W ten sposób wytwarza się nowa moda na pisanie panegiryków żałobnych, których autorami byli najczęściej księża, lecz zdarzały się przypadki tworzenia tych dzieł literackich przesz szlachetnie urodzonych, jak i przez ludzi chcących się wzbogacić na układaniu trenów. Ideałem religijności opisywanym w panegirykach był człowiek charakteryzujący się: pobożnością, zdyscyplinowaniem oraz hojnością w stosunku do najuboższych, jak kościoła. Wielce popularnym podczas samej uroczystości było stosowanie emblematów kształtujących heraldyczno-konceptualny program obchodów . Faktem jest, iż herby dla szlachty miały niebagatelne znaczenie. Określały przynależność rodziny do konkretnego znaku, jak zawołania rodowego. Nasuwa się, więc teza - dlaczego na ogół ryc-
erscy Sarmaci podkreślający na każdym kroku swoją waleczność i patriotyzm przedkładali interes rodowy nad państwową racje stanu? Odpowiedź wydaje się stosunkowo prosta - pod pojęciem Ojczyzna rozumieli własną zazwyczaj hermetyczną ojcowiznę, czy więc był to swego rodzaju egoizm tamtych czasów? Mateusz Bembus w swym dziele „Żałoba albo Kazanie […] na pogrzebie Ks. Andrzeja ze Bnina Opalińskiego, Biskupa Poznańskiego […]”, podkreśla biblijny wątek łodzi [herb Opalińskich; przyp. Piotr Magiera] wiozącej gnijące jabłka. Jest to przykład doskonałego przekazu retorycznego i wizualnego mającego na celu zaakcentowanie czytelnikowi nie tylko samej symboliki zawartej w Biblii, ale także świadomego działania na ludzką wyobraźnię - jakże cenną Widowisko Pogrzeb sarmacki, który śmiało można nazwać misterium był wspaniałym, pełnym mistycyzmu i dramaturgii widowiskiem. Pierwszym etapem było wyprowadzenie z kościoła lub domu zwłok zmarłego. Na wschodnich terenach Rzeczypospolitej podczas tego rytuału trzykrotnie uderzano trumną o próg domu, co miało zapewnić pomyślność podróży po niepewnym świecie. Trumna znajdowała się na nieskrzypiącym
Wehikuł Czasu nr 09/2010
21
HISTORIE WSZELAKIE wozie lub saniach [nie można było używać bicza w stosunku do koni, aby nie zranić podróżującej duszy zmarłego; przyp. P.M.] uprzednio do tego celu przygotowanymi. Za trumną podążali opłakujący zmarłego bliscy. Anna Stanisławska [trzykrotna wdowa; przyp. P.M.] z przytomnością umysłu i zgoła z męską energią opisuje teatralnie mdlejące damy w czasie mężowskiego pogrzebu. Nieodłącznym elementem był również lament - płaczki były z reguły opłacane . Po przybyciu na miejsce pochówku przy trumnie spoczywającej na specjalnie przygotowanym katafalku wygłaszano krasomówcze laudacje i kazania. Wojciech Czarnocki w swym kazaniu opisuje bohatera kończącego swój żywot pojednanego z bliźnimi i udzielającego błogosławieństwa potomnym. Dodaje też otuchy pozostającym na ziemskim łez padole zaznaczając, że ciało jego spocznie wśród zacnych przodków, ponieważ stateczność dobrego ziemianina i przykładne wykonywanie obowiązków religijnych gwarantuję spokojną śmierć . Z kolei po wygłoszeniu pochwalnych oracji pojawia się dość ciekawa postać mianowicie Archiminus - jeździec przedstawiający osobę i czyny zmarłego spadający następnie z konia [symbolika kruchego żywota; przyp. P.M.]. Później dochodzi do łamania ulubionego oręża zmarłego - szabel, kopii, jak i
kochająca żona i matka. Moim zdaniem teatrum śmierci wniosło niemały wkład w ukształtowanie się naszej tożsamości narodowej - poprzez swoją oryginalność. Sarmaci stali się ciekawym novum na arenie europejskiej. Przedstawiciele elit zachodnioeuropejskich przybywali na tereny Rzeczpospolitej, przyjmowali ich kulturę i czuli się Sarmatami. Ośmielam się twierdzić, że nie w pełni czerpiemy korzyści z tego wielkiego dorobku kulturowego, który zapisał się pozytywnie na kartach naszej historii.
Bibliografia: 1. Chrościcki Juliusz A., Pompa funebris. Z dziejów kultury staropolskiej, Warszawa 1974. 2. Nowicka-Jeżowa Alina, Sarmaci i śmierć. O staropolskiej poezji żałobnej, Warszawa 1992. 3. Sztachelska-Kokoczka Alina, Magnackie dobra Jana Klemensa Branickiego, 2006. Literatura uzupełniająca: 1.Tazbir Janusz, Kultura szlachecka w Polsce. Rozkwit - upadek - relikty, Warszawa 1978. Tazbir Janusz, Świat panów Pasków, Łódź
również zdobytych w czasie bitew proporców. Jeżeli, na zmarłym wygasał ród łamano także kartusze herbowe. Ważnym składnikiem misterium był portret trumienny wykonywany najczęściej jeszcze za życia zmarłego, tworzony na potrzebę duchowej egzystencji z nieżyjącym podczas jego ostatniej drogi .
1986.
Podsumowanie i wnioski Należy pamiętać, że do kręgu kulturowego Sarmatów należały także kobiety - sarmacka matrona to charakterystyczna wielce pobożna umartwiająca się cierpiętnica, ale także
„To nie Hitler, Goering, Goebbels, Himmler i jak jeszcze oni wszyscy się nazywali, deportowali mnie i bili. Nie, nie oni. To zwykły szewc, znajomy sąsiad lub mleczarz. W pewnym momencie tacy jak oni dostali mundury,
Krzysztof Kloc
Odmitologizować nazizm! Czyli krótki przegląd biografii hitlerowskiej świty.
Wehikuł Czasu nr 09/2010
22
HISTORIE WSZELAKIE opaskę i czapkę – i nagle stali się członkami rasy panów” . Karl Stojka, wiedeński Cygan, więzień nazistowskiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, miał oczywiście rację wypowiadając powyższe słowa. Nie zaznaczył jednak, według mnie, najważniejszego, że zarówno Hitler, jak i cała grupa jego paladynów, nie stanowili wyjątku i także nie wyróżniali się ani pochodzeniem, ani niczym szczególnym od reszty społeczeństwa. Mało tego, większość z nich znacznie in minus odbiegała od normy jeśli chodzi o poziom inteligencji, wykształcenia, logicznego myślenia, kultury, obyczajowości, czy w końcu sprawności fizycznej bądź odwagi. Szczególnie te ostatnie przymioty tak bardzo podnoszone były na piedestał w nazistowskich Niemczech. Wydaje się, że dziś postać Adolfa Hitlera została już odmitologizowana w historiografii. Jednak biografie jego notabli są nadal bardzo małe znane. Sylwetki Goeringa czy Himmlera wciąż kojarzone są przede wszystkim z władzą, potęgą, siłą, bogactwem, wiernością swoim ideą, perfekcjonizmem, hardością, skrupulatnym przestrzeganiem rozkazów, etc. W rzeczywistości ich życiorysy wyglądają zupełnie inaczej.
przez lekarza. Dentysta ma naturalnie twarz Żyda, krzywy nos, obwisłe wargi, worki pod oczami. No więc ta dziewczynka (...) zostaje sama w poczekalni i nagle słyszy dochodzący z gabinetu krzyk: »O, nie, panie doktorze, proszę, nie, panie doktorze!«. (...) I teraz jako dziecko pozostaję z pytaniem, co ów Żyd na miłość boską zrobił tamtej dziewczynce? Oczywiście, że to niesamowicie pobudzało moją wyobraźnię” . Jak chory i niezrównoważony umysł mógł wymyślić taką formę propagandy, która w ten sposób miała oddziaływać tylko i wyłącznie na dzieci? Kto mógł wpaść na taki, budzący niesmak nawet wśród towarzyszy partyjnych NSDAP*, pomysł? W III Rzeszy, mimo powszechnie szalejącego antysemityz-
Gudrung Pausewang, znana niemiecka pisarka, dziś – ponad 80-letnia kobieta, kiedyś – działaczka Bund Deutcher Mädel,
mu, mógł to być tylko jeden człowiek. Nazywał się Julius Streicher. I rzeczywiście, to on był wydawcą tej historyjki. Mimo, że nie był on bezpośrednim autorem tego antyżydowskiego opowiadania, lecz jego głównym pomysłodawcą, to Streicher – całkiem słusznie – powszechnie uważany jest za symbol ślepej nienawiści do Żydów. Nawet wśród innych zagorzałych nazistów nazywano go „Żydożercą z Norymbergii”, bowiem właśnie tego okręgu,
nazistowskiej organizacji skupiającej w swych szeregach i wychowującej w „brunatnych” ideałach młode dziewczyny, wspomina o pewnym opowiadaniu, które wywarło – jak sama przyznaje – ogromny wpływ na jej psychikę aż po dzień dzisiejszy. Pochodziło ono z nazistowskiej książeczki propagandowej pt. „Der Griftpilz”, tzn. „Grzyb trujący“. Warto zacytować samą Gudrung Pausewang streszczającą w kilku zdaniach to „dzieło”: „Matka wysłała swoją córkę do dentysty, mała siedzi w poczekalni z inną dziewczynką, która naraz zostaje wezwana
z ramienia Hitlera, był G a u l a i terem**. Pozostałby prawdopodobnie odizolowanym maniakiem, gdyby nie to, że III Rzesza dała mu możliwość oddziaływać swoimi poglądami na miliony Niemców, po przez redagowanie antysemickiej gazetki „Der Stürmer”. Wiele mówiącym faktem o jego poziomie intelektualnym, bystrości czy choćby życiowej zaradności, jest sposób w jaki dokonano jego
„Żydożerca z Norymbergii”
Wehikuł Czasu nr 09/2010
23
HISTORIE WSZELAKIE aresztowania 23 maja 1945. Wtedy to, w okolice słynnego Berchtesgaden wyruszyło na patrol kilku żołnierzy amerykańskich, w charakterystycznym już dla niemieckich dróg dżipie. Był to czas „polowania” na zbiegłych i ukrywających się nazistów. Dowódcą patrolu był major Henry Blitt, amerykański Żyd, który widząc w jednej z mijanych wiosek starego mężczyznę z burzą siwych włosów na głowie postanowił wprosić się na szklankę mleka i krótką rozmowę. Panowie rozmawiali w jidysz. Podczas krótkiej pogawędki, major Blitt, pełen dobrego humoru, spytał gospodarza co myśli o nazistach? – Nie
ki. Swą nobilitację tłumaczył zazwyczaj zasługami wojennymi na frontach Wielkiej Wojny. Prawda jest jednak taka, że Joachim Ribbentrop, importer i handlarz alkoholem, obiecał swojemu dalekiemu krewnemu sporą sumę pieniędzy w zamian za adopcję do nazwiska z szlacheckim przyimkiem. Nie przypadkowo Goebbels pisał o nim: „Nazwisko sobie kupił, w pieniądze się wżenił, a urząd zdobył szalbierstwem” . Inna sprawa, że nigdy nie spłacił sumy, którą obiecał krewnym za nowe nazwisko. Jego olbrzymią pychę bardzo trafnie charakteryzuje pewna sytuacja z końca wo-
interesuje mnie polityka – odparł mężczyzna. – Taaak? A wygląda pan zupełnie jak Julius Streicher – powiedział Blitt, zupełnie już sobie żartując. Wtedy stało się coś, co wprawiło w osłupienie amerykańskiego żołnierza, który nie do końca wierzył własnym uszom, szczęściu, a zarazem głupocie swego rozmówcy. Przerażony, z potwornym grymasem na twarzy, Niemiec odpowiedział: – Skąd mnie pan zna? Streicher natychmiast został aresztowany. Z wyroku Trybunału w Norymberdze znalazł śmierć na szubienicy. Jako jedyny ze skazanych umarł z nazistowskim pozdrowieniem na ustach. Nie wiadomo tylko czy była to oznaka jego ślepej wierności i posłuszeństwa aż po kres życia, czy też kolejny objaw jego
jny, kiedy to, po samobójstwie Hitlera, admirał Dönitz*** zaczął naprędce kompletować skład nowego rządu. Na stanowisko Ministra Spraw Zagranicznych pragnął powołać byłego Ministra Finansów hrabiego Lutz Schwerin von Krosigk. Ten jednak proponował Konstantina von Neuratha, także byłego ministra, ale spraw zagranicznych (który sprawował tę funkcję bezpośrednio przed Ribbentropem) – mającego więc już spore doświadczenie. Dönitz chcąc skontaktować się z von Neurathem zatelefonował do Ribbentropa, aby ten dał mu namiary na byłego ministra. Doszło do burzliwej rozmowy, podczas której Dönitz zakomunikował Ribbentropowi, że nie widzi dla niego miejsca w nowym gabinecie, jeśli jednak ma on obiekcje, co do nominacji von
szaleństwa.
Neuratha, to niech zadzwoni za jakiś czas i poda lepszą kandydaturę. Około pół godziny później Dönitz odbiera telefon, a w słuchawce odzywa się głos Ribbentropa: „Panie admirale, przemyślałem sprawę dokładnie i muszę otwarcie powiedzieć, że tylko siebie samego mogę polecić panu jako kandydata!” . Tymczasem jednak Ribbentrop zapadł się pod ziemię z obawy przez poszukującymi go aliantami. Nie byłby jednak sobą, jeśli po raz kolejny już, nie postarałby się o kompromitację zarazem własnej osoby, jak i całej III Rzeszy, przy okazji obnażając swą niekompetencję i
„Mistrz” sztuki dyplomacji W tym samym czasie, kiedy majorowi Blitt udało się pojmać Streichera, na drugim krańcu Niemiec, w Hamburgu, ukrywał się długoletni Minister Spraw Zagranicznych III Rzeszy, Joachim von Ribbentrop. Nikogo niech jednak nie myli szlachecki przyimek „von” przy nazwisku nazistowskiego ministra. Krew Ribbentropa nie miała w sobie ani kropli „błękitnej” domiesz-
Wehikuł Czasu nr 09/2010
24
HISTORIE WSZELAKIE
głupotę. Albowiem 14 czerwca 1945 roku, po wydaniu go przez syna gospodarza, u którego się ukrywał, do małego mieszkania w Hamburgu wkraczają Brytyjczycy. Zastali w nim, atrakcyjną, młodą damę i śpiącego Ribbentropa, który spał tak mocnym snem, że sami dopiero musieli go obudzić. Najciekawszym momentem okazała się jednak kontrola osobista. Znaleziono bowiem przy Ribbentropie, oprócz pokaźnej sumy reichsmarek oraz fiołki z cyjankiem, list zaadresowany do... „Vincenta” Churchilla! Angielski żołnierz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Czego jednak można było się spodziewać po kimś kto, podczas pełnienia funkcji ambasadora III Rzeszy w Anglii, na audiencji u Jerzego VI stuknął obcasami, wyrzucił w powietrze prawe ramię
sam nie wytrzymał tego o czym wspominał w swej mowie, ani twardym także nigdy nie był. I choć główną zasadą, którą wpoił w swoje SS były słynne słowa „Meine Ehre heisst Treue”, czyli „Moim honorem jest wierność”, to Heinrich Himmler – bo o nim oczywiście mowa – wiernym również nie dane mu było pozostać do końca. W sierpniu 1941 roku, Reichsführer SS przybył na inspekcję do Mińska. Został tam przyjęty przez Arthura Nebe, któremu, po wysłuchaniu jego meldunku, nakazał przeprowadzić egzekucję stu osób. Nazajutrz nad wykopanym rowem esesmani zgrupowali swe ofiary w szeregach. Każdy szereg, po kolei, wchodził do rowu, kładł się na brzuchu, a oprawcy oddawali strzały. Uczestniczący w egzekucji
i ryknął: „Heil Hitler!”.
Himmler, z każdą kolejną salwą, czuł się coraz gorzej. Jego nerwy były napięte do ostatka, w końcu nie potrafił się na tyle opanować, że na oczach m.in. von dem Bacha-Zalewskiego, późniejszego kata powstańców Warszawy, zwymiotował. Taka reakcja nie wypadała takiemu „twardzielowi” jak szef SS. W innym miejscu i czasie, Himmler postanowił uświetnić swoją osobą „uroczystość inauguracji pracy” komory gazowej w pewnym obozie koncentracyjnym. Jak wspomina świadek tego wydarzenia – ówczesny więzień owego kacetu – Hans Frankenthal, Reichsführera obserwującego przez wizjer powolną śmierć żydowskich więźniów, kolejny raz zawiodły nerwy i stało się to, co miało już miejsce
Wierny Heinrich „»Naród żydowski zostanie wytępiony« – mówi każdy członek partii, to jasne, to przewiduje nasz program (...) A potem przychodzą wszyscy, 80 milionów poczciwych Niemców, i każdy ma swego przyzwoitego Żyda. Jasne, wszyscy inni to świnie, ale ten jeden Żyd to pierwsza klasa (...) Większość z was wie, co to znaczy, kiedy leży obok siebie sto trupów, pięćset trupów, tysiąc trupów. Wytrzymać to, a przy tym – pomijając wyjątkowe wypadki słabości ludzkiej – pozostać człowiekiem przyzwoitym – oto, co uczyniło nas twardymi” . Autor tych słów, właściciel niewielkiej farmy drobiu nieopodal Monachium, „weteran” Wielkiej Wojny, który nigdy nie widział jej frontu, piewca tężyzny fizycznej choć sam cherlawy i chorowity, w końcu Reichsführer SS**** – oprawca milionów Żydów, Polaków, Rosjan, Romów itd., ani
w Mińsku. Asystująca mu dwójka esesmanów natychmiast została wysłana na front wschodni. Nie mogli przecież opowiadać, że widzieli swojego szefa, który fatalnie znosi egzekucję „podludzi.” Gdzie podziała się jego pogarda dla Żydów, którzy w jego oczach bardziej przypominali szczury niż ludzi, w momencie kiedy pod koniec wojny spotkał się z przedsta-
Wehikuł Czasu nr 09/2010
25
HISTORIE WSZELAKIE wicielem Światowego Kongresu Żydów, Norbertem Masurem? Gdzie podziały się jego zasady kiedy potrząsając przyjacielsko jego ręką mówił: „Nadeszła pora, abyśmy wspólnie, wy Żydzi i my narodowi socjaliści, zakopali topór wojenny” ? Gdzie była jego wierność Hitlerowi, gdy za jego plecami chciał się dogadać z aliantami wykorzystując w tym celu szwedzkiego hrabiego Folke’go Bernadotte*****? Wielu esesmanów popełniło samobójstwo na wieść o zdradzie ich duchowego przewodnika, mentora, wzoru do naśladowania. Heinrich Himmler wkrótce sam do nich dołączył przegryzając szklaną fiolkę z cyjankiem, będąc już wówczas w rękach Brytyjczyków. Narkoman z Karinhall
nazistów(jego iloraz wynosił 138 IQ), to jednocześnie, w narkotykowym amoku, mógł być często niepoczytalny. Świetnie zdawał sobie z tego sprawę doktor Pflucker, lekarz więzienny z Norymbergii, który załamany przyznał, że: „Fakt, że drugi człowiek w kraju był morfinistą, był dla mnie gorzkim odkryciem. Teraz wiele spraw stawało się dla mnie jasne, zwłaszcza jego stałe fałszywe przewidywania na temat obrony przed nalotami lotnictwa nieprzyjacielskiego. Jako morfinista, Goering widział wszystko w różowym kolorze; izolował się przed nieprzyjemną rzeczywistością” . Ten lekkoduch, kochany przez Niemców za swą męskość, sławę świetnego pilota wyniesioną z powietrznych frontów Wielk-
Aliancki strażnik z więzienia przejściowego Bad Mondorf opowiadał Gustave’owi Gilbertowi, psychologowi opiekującemu się nazistami osadzonymi w Norymberdze, że gdy pierwszy raz ujrzał Goeringa, to pomyślał sobie, że ma przed oczami: „głupkowatego gadułę z dwiema walizkami narkotyków” . „Myślałem, że jest przedstawicielem jakiejś firmy farmaceutycznej” – dodał po chwili. Taka charakterystyka może się wydawać w pewien sposób zabawna, ale tylko do momentu, gdy uświadomimy sobie, że Herman Goering, „ostatni człowiek renesansu” – jak sam o sobie zwykł mawiać – był głównodowodzącym Luftwaffe, minis-
iej Wojny, sam, bez zażenowania, otwarcie przyznawał, że nie zna programu NSDAP. Lubił filozofować, choć jego złote myśli budzą raczej politowanie niż podziw. „Moim sumieniem jest Adolf Hitler”, „To nie ja żyję, to Hitler żyję we mnie” to tylko próbka jego twórczości. Popularność i narkotyki – te dwie rzeczy odrealniały go do takiego stopnia, że w czasie co raz częstszych alianckich nalotów, pytał tylko najbliższych sobie oficerów, czy okolicę Carinhall, jego ogromnej rezydencji nazwanej tak na cześć wielkiej miłości, przedwcześnie zmarłej żony, Karin von Fock-Kantzow, są na tyle bezpieczne, by mógł swobodnie polować. Zamiast zarządzać Luftwaffe, starać się zabezpieczyć rzesze swoich rodaków przed nieprzyjacielskimi nalotami, godzinami
trem lotnictwa, ministrem leśnictwa, jedynym feldmarszałkiem Rzeszy, premierem Prus oraz przewodniczącym Reichstagu. Dodać należy, że swego czasu piastował urząd Ministra Spraw Wewnętrznych Prus – zreformował wtedy policję dając początek Gestapo. Człowiek posiadający tak ogromną władzę i mający wpływ na życie milionów swoich współobywateli, a później na niezliczoną liczbę mieszkańców Europy, był zwykłym, często nie mającym jakiegokolwiek poczucia rzeczywistości, narkomanem. Choć był jednym z najinteligentniejszych
przesiadywał przy swoim biurku przesypując z ręki do ręki liczne brylanty, diamenty i inne drogocenne kamyczki, które w większości pochodziły z grabieży albo łapówek. Inną czynnością, którą przedkładał nad sprawy państwowe były nie kończące się podróże po Europie w poszukiwaniu dzieł sztuki, które rabował bądź rzadziej skupował do swojej rezydencji. Uwielbiał delektować się ich posiadaniem spoglądając na nie godzinami, siedząc w wygodnym fotelu, mając na sobie, jakby kardynalskie, czerwone rajstopy. Do końca swych dni, mimo że przeszedł
Wehikuł Czasu nr 09/2010
26
HISTORIE WSZELAKIE skuteczną terapie odwykową w norymberskiej celi, pozostał jakby na uboczu rzeczywistego świata, pochłonięty bez reszty swoim własnym, irracjonalnym, „ja”. Wykłócanie się z oskarżycielami podczas procesu o każde zdanie czy słowo, które świadczyło przeciw niemu, a było zawarte w niezliczonym materiale dowodowym, było żenujące i groteskowe. Jeszcze w ostatnich dniach swego życia był pewien, że za kilkadziesiąt lat w całych Niemczech będą stać jego pomniki. Zwariowany pilot 10 maja 1941 roku, około godziny 23.00 w okolicach Eaglesham, małego miasteczka w Szkocji, rozbił się niemiecki samolot Messerschmitt 110. Przed katastrofą szczęśliwie katapultował się pilot samolotu. Znaleziony przez okolicznego rolnika, piękną angielszczyzną komunikuje mu, że ma bardzo ważną i pilną wiadomość dla RAF-u oraz, że chce zobaczyć się z księciem Hamiltonem. Zaprowadzony do domu Szkota, nie bardzo wiedząc co dalej robić, został zatrzymany i aresztowany przez policjanta z Eaglesham, który widział katastrofę i tymczasem zdążył przyjechać już na miejsce wydarzenia. W ten sposób zaczęła się niewola Rudolfa Hessa, człowieka numer trzy w III Rzeszy, zastępcy Adolfa Hitlera. Bardzo głęboko przeżył porażkę Niemiec w Wielkiej Wojnie, na którą trafił jako ochotnik pragnący wyrwać się spod władzy despotycznego ojca. Szybko odnalazł jednak nadzieję, kiedy to w jednej z monachijskich knajp trafił na zebranie podczas którego przemawiał Hitler. Młody Hess od samego początku poczuł nieomal magiczną, irracjonalną więź ze skrajnie wyidealizowanym przez niego przywódcą NSDAP.
Odkąd się związał ze swoim Führerem zawsze był tylko „zastępcą”. Był u boku swego mistrza na każdym zebraniu, każdym przemówieniu, odsiadywał z nim wyrok w Landsbergu za pucz z 1923 roku, świętował kolejne triumfy w wyborach. Nie zawyrokowało to jednak na jego karierze. Nigdy nie piastował żadnego urzędu czy funkcji ważnej dla państwa. Zamknięty w sobie, otoczony najpierw lekarzami, z czasem zaś astrologami i szarlatanami, Hess co raz bardziej tracił kontakt z rzeczywistością. Jego sekretarki opowiadały, że czasami widziały go jak siedział nieruchomo przy swoim biurku, godzinami wpatrując się w jakiś martwy punkt. Już wkrótce Hess zaczął twierdzić, że cierpi na amnezję. Objawiła się także jego mania prześladowcza – po dwóch tygodniach pobytu w Anglii uważał, że zewsząd otaczają go mordercy. Podejrzewał, że Brytyjczycy chcą go otruć, wielokrotnie, w ostatniej chwili przed spożyciem obiadu, zamieniał swój talerz na talerz sąsiada. W swoich posiłkach doszukiwał się takich rzeczy jak mydło, kwas karbolowy czy...gruczoły różnych zwierząt. Kilka razy próbował popełnić samobójstwo. Wreszcie, na początku 1945 roku, zakomunikował, że czuje się już dobrze oraz odzyskał pamięć, a także chce przekazać światu pewną nowinę. Nikogo raczej nie zdziwiło, że owa nowina głosiła, że Żydzi posiadają tajemniczą moc, która pozwala im hipnotyzować ludzi. Ich czarom ulegli wszyscy otaczający go strażnicy, lekarze, grupa von Stauffenberga, Churchill, a także...on sam. Podczas procesu w Norymberdze zachowywał się podobnie jak w Anglii. Nikt już nawet nie zwracał uwagi na to, gdy na sali
Wehikuł Czasu nr 09/2010
27
HISTORIE WSZELAKIE sądowej, podczas przesłuchań świadków i oskarżonych, Hess siedział spokojnie czytając książkę i czasami wybuchał, dziwnym, spazmatycznym śmiechem. Wydaje się, że ocknął się z tego dziwnego letargu, kiedy miał wygłosić ostatnie słowa przed ogłoszeniem wyroku. Powiedział wtedy m.in.: „Było mi dane przez wiele lat mego życia działać pod przewodem największego człowieka, którego naród mój zrodził w swej tysiącletniej historii (...) Niczego nie żałuję” . Z wyroku Trybunału został skazany na dożywocie.
chwalić i szczycić. Traktowany przez kompanów z przymrużeniem oka, nazywany przez nich „naszym małym doktorem”, był jednym z najbardziej fanatycznych nazistów. Zdawał sobie jednak sprawę ze swej ułomności. Pisał: „Noga mi bardzo dokucza. Myślę o niej bezustannie, a to mi zatruwa całą przyjemność przebywania między ludźmi” . Jego wiara w Hitlera przypominała coś z opętania, maniactwa, jakiejś niezidentyfikowanej choroby. Pamiętamy sentencję Goeringa „moim sumieniem jest Adolf Hitler”, choć w przy-
Osadzony w więzieniu Spandau, zmarł w 1987 roku – nigdy nie stwierdzono u niego choroby psychicznej.
padku szefa Luftwaffe były to nic nie znaczące słowa, to jeśli chodzi o Goebbelsa, jak najtrafniej charakteryzują one całe jego życie, odkąd na swojej drodze spotkał Fuhrera. Warto przyjrzeć się kilku zapiskom z jego słynnych dzienników. Czytamy np.: „Hitler przyjechał. Wielka to dla mnie radość. Wita się ze mną jak ze starym przyjacielem. Jest dla mnie serdeczny. Jak ja go kocham! Co za człowiek!...Potem Hitler mówi. Jakiż jestem przy nim mały! Daje mi swą fotografię. Pozdrowienia z Nadrenii. Heil Hitler!...Chciałbym mieć w Hitlerze przyjaciela. Jego portret stoi na moim biurku...” . Albo: „To geniusz. Twórcze narzędzie opatrzności. Jestem nim wstrząśnięty (...) Prawdziwy
Fanatyczny karzeł W 1933 roku w Genewie, tamtejsze gazety opublikowały karykaturę przedstawiającą małego, okaleczonego karła w czarnych włosach. Pod nią zamieszczono następujący podpis: „A któż to taki? To przedstawiciel rosłej, zdrowej, jasnowłosej i niebieskookiej rasy nordyckiej!” . Sześć lat później, kiedy wybuchła II wojna światowa, i właśnie brak cech, które są wymienione w powyższym podpisie, często decydował o śmierci setek tysięcy ludzi – nikomu już do śmiechu nie było. Za rozprzestrzenianiem i upowszechnieniem się takich kryteriów w świadomości milionów Niemców, w głównej mierze, stał człowiek przedstawiony w opisanej karykaturze. Minister Propagandy i Oświecenia Publicznego, doktor Joseph Goebbels. Choć natura odmówiła mu muskulatury, wzrostu i innych cech, które winny charakteryzować – szczególnie w mniemaniu chuliganów z SA****** – członka NSDAP, a także przysporzyła mu wstydliwego defektu jednej z kończyn, to inteligencją i błyskotliwością śmiało mógł się
Wehikuł Czasu nr 09/2010
28
HISTORIE WSZELAKIE Literatura: Fest J.C, Oblicze Trzeciej Rzeszy, Warszawa 1970. Heydecker J., Leeb J., Trzecia Rzesza w świetle Norymbergii. Bilans tysiąca lat, Warszawa 1979. Knopp G., SS przestroga historii, Warszawa 2004. Knopp G., Dzieci Hitlera, Warszawa 2008. Cyt. za: G. Knopp, SS przestroga historii, Warszawa 2004, s. 201. Cyt. za: idem, Dzieci Hitlera, Warszawa 2008, s. 112. Cyt. za: J. C. Fest, Oblicze Trzeciej Rzeszy, Warszawa 1970, s. 298. Cyt. za: J. Heydecker, J. Leeb, Trzecia Rzesza w świetle Norymbergii. Bilans tysiąca lat, Warszawa 1979, s. 78. Cyt. za: G. Knopp, SS przestroga..., op. cit., s. 116.
mężczyzna” . Pewnego razu, w przypływie jakiegoś chorego podniecenia, czy wręcz ekstazy przyrównał swego Führera do Chrystusa, po czym oświadczył, że może nadejść godzina, w której naród zażąda: „Ukrzyżujcie go!”. Wtedy on, z podobnymi sobie fanatykami, ochroni swego „Zbawiciela” i będzie mu śpiewał „Hosanna”. Faktycznie, można sądzić, że naród niemiecki w ogromnej większości właśnie dzięki niemu nie opuścił Hitlera. Genialnie zorganizowana propaganda oddziaływała na ludzką psychikę i kształtowała jej światopogląd, aż po ostanie dni II wojny światowej. I bynajmniej nawet wtedy jej skutki wcale nie znikły z niemieckiej perspektywy postrzegania rzeczywistości. Także sam Goebbels wytrwał przy swoim nauczycielu do samego końca. Po śmierci Hitlera, on również postanowił, wraz ze swoją żoną, odejść z tego świata, który bez Führera nie miał już dla niego sensu. W ich mniemaniu nie miał mieć również sensu dla ich małoletnich dzieci. Magda Goebbels, z całkowitą aprobatą swojego męża, zamordowała całą szóstkę tuż przed własną śmiercią. Po tej straszliwej zbrodni, zapłakana, zdążyła jeszcze postawić pasjansa.
Ibidem, s. 133. Cyt. za: J. Heydecker, J. Leeb, op. cit., s. 115. Ibidem Ibidem Ibidem, s. 516. Cyt. za: J. C. Fest, op. cit., s. 149. Ibidem, s. 151. Ibidem, s. 147. Ibidem, s. 155.
* Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników (niem. Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei) ** Naczelnik okręgu administracyjno – partyjnego w nazistowskich Niemczech *** Admirał Karl Dönitz, Naczelny Dowódca Kriegsmarine, ostatnią wolą Adolfa Hitlera zawartą w jego „Testamencie Politycznym”, został mianowany prezydentem III Rzeszy oraz Naczelnym Dowódcą Wehrmachtu. ****Główki (niem. Totenkopfverbände) – odpowiedzialna była za kontrolę nad obozami koncentracyjnymi i pełnieniem w nich służby wartowniczej. ***** Przedstawiciel Szedzkiego Czerwonego Krzyża, który miał pośredniczyć między Himmlerem a aliantami w celu uzgodnienia warunków kapitulacji III Rzeszy ****** Oddziały szturmowe, bojówki NSDAP (niem. Die Sturmabteilungen der NSDAP), skupiające w swych szeregach głównie weteranów Wielkiej Wojny, kryminalistów, chuliganów, margines społeczny ówczesnych Niemiec. Słynęli z ogromnego awan-
turnictwa, ulicznych czy knajpianych bijatyk z przeciwnikami politycznymi, głównie komunistami, szykan wobec Żydów, aktów powszechnego terroru mającego na celu wyeliminowanie wszelkich oponentów NSDAP.
Wehikuł Czasu nr 09/2010
29
HISTORIE WSZELAKIE Krzysztof Śmigielski
Mord w Hucie Pieniackiej Mogę śmiało powiedzieć, że jestem potomkiem Kresowianina. Mój pradziadek Michał Szmigielski urodził się w Hucie Pieniackiej w 1886. Po skończeniu 4 klasowej szkoły realnej przeniósł się do Złoczowa, a następnie do Lwowa, gdzie zdobywa zawód elektromechanika. Zostaje przyjęty do pracy w CK Monopolu Solnym we Lwowie, po czym przenosi się do Wieliczki, gdzie obejmuje posadę w nowo zbudowanej warzelni soli. Rodzina pozostała na Kresach. Huta Pieniacka była dużą, jednorodnie polską wsią położoną, w powiecie Brody, w województwie tarnopolskim. Znajduje się ona 20 km. od Brodów, 17 km. od Oleska niedaleko źródeł Bugu i Seretu. Według przekazów byłych mieszkańców Huty Pieniackiej, wieś została założona przez króla Jana III Sobieskiego poprzez osiedlenie mieszkańców z północnej części Mazowsza. W chwili obecnej brak jest potwierdzenia tego faktu w źródłach historycznych. Ten przekaz jest dość prawdopodobny ze względu na bliskość Oleska, własność rodu Sobieskich, miejsca urodzin Jana III Sobieskiego. Pierwsza zachowana wzmianka o Hucie Pieniackiej to wyciąg ksiąg metrykalnych parafii z roku 1778. Wieś także jest wymieniona w Słowniku geograficznym Królestwa Polskiego z 1882 r. W 1918 r. Polska odzyskała niepodległość, a Huta Pieniacka wraz z regionem Małopolski Wschodniej weszła w skład Rzeczypospolitej. Już w 1930 r., wedle spisu mieszkańców, we wsi mieszkało 724 mieszkańców w 172 domach. Ludność zajmowała się głównie rolnictwem i hodowlą. Nieobce były też tradycje rzemieślnicze, jak wytapianie szkła, kowalstwo. W 1939 r. Polska traci niepodległość, a całe Kresy zostają zagarnięte przez Związek Sowiecki. W czasie blisko 2 letniej okupacji sowieckiej Huta Pieniacka szczęśliwie uniknęła wywózek i deportacji. W 1941 roku po wybuchu wojny niemiecko-
sowieckiej, Huta Pieniacka pozostająca na dalekim zapleczu frontu, otoczona lasami, stanowiła dogodne miejsce dla działań radzieckiej partyzantki. Przerażające wieści nadchodzące z Wołynia, gdzie nacjonaliści ukraińscy na masową skalę rozpoczęli mordy na Polakach, Żydach, Czechach i innych nacjach spowodowały utworzenie w Hucie Pieniackiej polskich oddziałów samoobrony. W lutym 1944 roku oddział sowieckich partyzantów pod wodzą płk Dmitrija Miedwiediewa opuścił wieś, która udzielała mu schronienia. Wiadomość o pomocy udzielonej sowieckim partyzantom, jak i chęć rozprawienia się z polską ludnością Huty Pieniackiej skutkował wysłaniem 23 lutego do wsi małego oddziału 4 Pułku Policji, złożonej z Ukraińców przygotowujących się do służby w ukraińskiej dywizji SS Galizien. Doszło do strzelaniny z samoobroną wiejską dowodzoną przez Kazimierza Wojciechowskiego ps. „Satyr”. Samoobrona została wsparta przez 2 pluton AK z Huty Werchobuskiej. Polacy sądzili, że mają do czynienia z przebranymi bandami UPA, ponieważ jak się okazało później, oddział wspierała sotnia UPA „Siromanci”. Wywiązała się regularna bitwa. Zginęło wtedy dwóch napastników w mundurach SS. Na podstawie dokumentów znalezionych przy zabitych udało się ustalić, kim byli. W nocy z 27 na 28 lutego do wsi przybył łącznik AK i przekazał zalecenia Inspektoratu Armii, aby samoobrona nie podejmowała żadnych działań, oraz ukryła broń. Wczesnym rankiem 28 lutego 1944 r. oddziały 14 pułku grenadierów SS, znanej jako SS Galizien (po ukraińsku Hałyczyna) pod dowództwem Siegfrieda Binza, wspomagany przez chłopów z okolicznych ukraińskich wsi Hołubicy i Żarkowa i przypuszczalnie także przez sotnię UPA „Siromanci” pod dowództwem Włodzimierza Czerniawskiego oraz policjantów z Podhorców, otoczyli wieś ze wszystkich stron. Po wystrzeleniu rakietnicy wieś została ostrzelana; mieszkańcy zaczęli uciekać i chować się po piwnicach lub wcześniej przygotowanych schronach. Po ostrzale do wsi wkroczyli ukraińscy żołnierze SS
Wehikuł Czasu nr 09/2010
30
HISTORIE WSZELAKIE i cywile Ukraińscy. Uciekających mieszkańców rozstrzeliwali. Pozostałych wyprowadzali z domów i grupami prowadzili do kościoła. Każdy dom i zabudowanie było grabione zarówno przez żołnierzy SS Galizien, jak i Ukraińców biorący udział w napadzie, którzy zrabowany dobytek ładowali na wozy i wywozili. Pod kościołem zginął dowódca samoobrony Kazimierz Wojciechowski. Jak twierdzą świadkowie, oblano go łatwopalną cieczą i podpalono. Po południu rozpoczęto wyprowadzać z kościoła kilkudziesięcioosobowe grupy, które doprowadzano do stodół i drewnianych zabudowań gospodarczych. Następnie obiekty te ostrzeliwano z broni maszynowej i podpalano. Około godziny 17. sprawcy krwawej pacyfikacji opuścili wieś. Ocalały cztery zabudowania położone na uboczu, kościół i szkoła. Nieliczni mieszkańcy, którym udało się przeżyć, znaleźli schronienie w Hucie Werchobuskiej, Złoczowie i innych okolicznych miejscowościach. Pomordowanych pochowano w dwóch zbiorowych mogiłach koło kościoła i szkoły. Przytoczę słowa dwóch świadków, którzy drastycznie opisują zdarzenia które ,zobaczyli na własne oczy, i którzy ocaleli z rzezi: „(...) Kiedy wyszliśmy z piwnicy widziałam pięciu zabitych ludzi przed szkołą. Wśród nich na pewno był sołtys Fedyczkowski i okaleczone dwie martwe kobiety z obciętymi piersiami. Widziałam, że zmarli mieli obcięte dłonie i wydłubane oczy (...). Dzieci były odbierane rodzicom i zabijane uderzeniem głową o mur kościoła. Dzieci takie do lat trzech leżały przed kościołem na takim stosie (...)”. Katarzyna Wróbelwska w 1944 r. miała 10 lat „...Spędzili wszystkich mieszkańców, wzięli mojego ojca, matkę, brata do jednej ze stodół jako jednych z pierwszych i podpalili. (...) Polaków mordowano wyjątkowo okrutnie. Jedna z kobiet, która ukryła się w kościele zaczęła rodzić u stóp ołtarza. Żołdak dosłownie wyrwał z niej dziecko i rozdeptał, zaś innej dziewczynie kazał wynieść zwłoki noworodka. (...)”. Franciszek Bąkowski w 1944 r. miał 9 lat. W ten właśnie sposób wymordowano całą
wieś. Przyjmuje się, że zabito ok. 1200 osób. W tym ok. 8 członków mojej rodziny. Brak jest konkretnych danych dotyczących domniemanej ilości ofiar, potrzeba byłoby dokonać ekshumacji zwłok, ale w chwili obecnej nie jest to możliwe ze względów politycznych... IPN prowadzi obecnie śledztwo mające na celu zbadanie sprawy i odnalezienie winnych tej zbrodni. Bibliografia i źródła: W. Bąkowaski, Zagłada Huty Pieniackiej, Kraków, 2000 Pod redakcja M.Gośniowska-Kola, Za to że byli Polakami, Huta Pieniacka 28 lutego 1944, Wschowa 2009 Materiały z Archiwum IPN, AGAD i AGAN.
Tablica upamietniająca zamordowanie ponad 1000 osób, fot. z lat 80-tych, obecnie nie istnieje
Tak obecnie wygląda teren na którym znajdowała się tętniąca życiem polska wieś
Wehikuł Czasu nr 09/2010
31
RECENZJA Krzysztof Kloc
„Z poprawnością... historyczną na bakier” Wspomnienie prof. Pawła Piotra Wieczorkiewicza w pierwszą rocznicę śmierci. Wybitny znawca historii XX wieku, jeden z najznakomitszych historyków zajmujących się dziejami Rosji i Związku Sowieckiego, badacz II wojny światowej, pasjonat wojen morskich, ceniony nauczyciel akademicki związany z Instytutem Historii Uniwersytetu Warszawskiego, częsty komentator programów telewizyjnych i radiowych o tematyce publicystyczno – historycznej. Blisko rok temu, w nocy z 22 na 23 marca odszedł od nas w wieku 61 lat, przegrywając walkę z chorobą nowotworową, prof. Paweł Wieczorkiewicz. W ostatnich latach swojego życia walczył nie tylko ze swą straszną chorobą. Atakowany był za swą wizję i poglądy dotyczące historii minionego wieku przez kolegów historyków, wszelkiej maści dziennikarzy czy polityków. Odsądzony od czci i wiary, posądzany o germanofilstwo a nawet o poglądy nazistowskie(!) był uosobieniem szeroko rozumianej „niepoprawności politycznej”. Profesor – rewolucjonista Cóż więc takiego uczynił lub powiedział prof. Wieczorkiewicz, że mógł się na nim dokonać ten medialny lincz ciągnący się od „lewa” do „prawa”? Po pierwsze postawił tezę, że w 1939 roku Polska powinna skorzystać z propozycji niemieckich, wejść z nimi w sojusz i wspólnie uderzyć na Moskwę, co w konsekwencji pozwoliłoby uniknąć traumy okupacji. Po drugie, bez cienia wątpliwości, mówił o Wrześniu ‘39 jako o największej porażce Polski w jej dotychczasowej historii. Pytał: „Czy kiedykolwiek indziej polskie państwo przestało istnieć w ciągu sześciu
tygodni?”. Po trzecie zaś, uważał, że powinno się uznać osoby odpowiedzialne za wybuch Powstania Warszawskiego winnymi popełnienia zbrodni na polskim narodzie bowiem przyniosło ono zagładę najważniejszego ośrodka polityczno – patriotyczno – kulturowego w kraju. Brak Warszawy i powiązanych z nią struktur AK miało przynieść tragiczne skutki w dobie pierwszej fali sowietyzacji Polski. Po czwarte, nie uważał, delikatnie mówiąc, za bohaterów generałów Andersa i Sikorskiego. Tego pierwszego podejrzewał nawet o to, że dał się złamać sowieckiej agenturze podczas przetrzymywania na moskiewskiej Łubiance. Krytykował decyzję o szturmie na Monte Cassino jako niepotrzebne szafowanie krwią polskich żołnierzy. Wreszcie, po piąte, powiedział także co nieco na temat historii najnowszej. Nie zgadzał się z polityką „grubej kreski”, był gorącym zwolennikiem dekomunizacji, a co za tym idzie lustracji. Uważał, że wpływ postsowieckiej agentury na polskie elity polityczne jest nadal znaczący. Wziął w obronę Sławomira Cenckiewicza oraz Piotra Gontarczyka – autorów książki o agenturalnej przeszłości Lecha Wałęsy, czym naraził się na jeszcze większe potępienie swej osoby. W końcu proponował by odkomunizować polską historiografię i by napisać historię naszego kraju od nowa... Na koniec dodam, że Davida Irvinga uważał na najwybitniejszego historyka II wojny światowej, który mało tego, że pracuje tylko
Wehikuł Czasu nr 09/2010
32
RECENZJA i wyłącznie w oparciu o źródła, to jeszcze na dodatek zebrał własnym kosztem i staraniem potężne archiwum w swoim domu, z którego pozwalał korzystać innym historykom. Widzimy więc, że poglądy prof. Wieczorkiewicza mogły być postrzegane jako rewolucyjne i to w takim samym stopniu dla środowiska „Gazety Wyborczej” jak i dla ruchów prawicowych. Wydawałoby się, że połączona opinia publiczna najchętniej by go wygnała z kraju, albo chociaż postarała się o prawny zakaz wypowiadania się profesora nawet we własnym mieszkaniu. Jednak głosy Polaków rozłożyły się mniej więcej po połowie – prof. Wieczorkiewicz nadal cieszył się w wielu kręgach wielką popularnością i sympatią. Nie muszę dodawać, że taka sytuacja jeszc-
warto poruszyć np. sprawę „Goralenvolk”, kwestię kolaboracji polskiego społeczeństwa z okupantem podczas II wojny światowej, czy rzetelne studium nt. działalności polskich kapo w obozach koncentracyjnych. Profesor – prekursor Reasumując należy stwierdzić, że prof. Wieczorkiewicz był człowiekiem nietypowym, nie dającym się okiełznać obowiązującym trendom, nie przyjmującym do wiadomości, że pewnych wniosków nie wypada formułować. Był historykiem, który zdając sobie sprawę z własnej siły oddziaływania na szersze grono odbiorców po przez swe książki, artykuły, wywiady, a przede wszystkim programy telewizyjne w których gościł jako ekspert, a jednocześnie rozumiejąc jakie nie miłe kon-
ze bardziej podniecała jego oponentów do ataków na osobę profesora. Profesor – prowokator Problem w tym, że jeśli chodzi o warsztat historyczny i podstawę źródłową jego twierdzeń nie można było mieć nic do zarzucenia prof. Wieczorkiewiczowi. W oparciu o źródła interpretował historię tak a nie inaczej, stawiał takie wnioski i hipotezy, a nie inne. Miał do tego prawo, które sobie wypracował swą wielce owocną pracą naukową, która doprowadziła go do zdobycia stopnia naukowego profesora w 2003 roku. Jego krytyków bardzo ten fakt bolał. Bolała ich jeszcze bardziej inna sprawa. Mianowicie, że prof. Wieczorkiewicz świadomie prowokował swoimi wypowiedziami narodową dyskusję historyczną na tematy, wydawałoby się, święte
sekwencje mogą go spotkać, wyznaczył nowe tory polskiej nauce historii XX wieku. Poniekąd świadczy też o tym to, że mimo śmierci prof. Wieczorkiewicz wraz ze swymi poglądami nadal prowokuje merytoryczne dyskusje historyczne. To czyni zeń, obok jego dorobku naukowego, historyka wybitnego.
– nie do ruszenia, czasami wręcz nie wygodne i ową dyskusję rzeczywiście udało mu się sprowokować. Jest to największy sukces prof. Wieczorkiewicza. Nie jego wspaniałe prace naukowe jak choćby „Stalin i generalicja sowiecka w latach 1937-1941”, „Łańcuch śmierci: czystka w Armii Czerwonej 1937-1939”, „Historia polityczna Polski 1935-1945” czy monumentalna „Historia wojen morskich”, ale właśnie przełamanie przez niego tabu polskiej nauki historycznej. Pokazał, że wiele tematów, które czeka by wziąć je pod naukowe opracowanie, naprawdę
Wehikuł Czasu nr 09/2010
33
WECHIKUŁ CZASU
WEHIKUŁ CZASU „Wehikuł Czasu” - magazyn studenckiego koła historyków UP Zachęcamy wszystkich chętnych do publikowania swoich artykułów, rysunków, czy zdjęć na łamach „Wehikułu Czasu”. Można je przesyłać przez cały rok akademicki na mail-a: wehikul.czasu.up@gmail.com Wymogi redakcyjne: ·
standardowe ustawienia w Wordzie (marginesy 2,5cm; czcionka Arial 12, interlinia 1,5);
·
ilość stron: 2-5; Przypisy: przypisy końcowe zakończone kropką;
·
przypisy łacińskie zamiast polskich tj. Ibidem zamiast Tamże, op. cit., zamiast dz. cyt. itd.;
·
na końcu zdania przypis przed kropką; (np.: ...ziemie Bułgarów znad Wołgi2.);
·
po cytacie: cudzysłów – przypis – kropka; (np.: „...w sobie od jednej do dziesięciu wbitych strzał”3.);
·
prasa: „nazwa gazety” – data numeru – numer całościowy w roku – strona (np.: Z Serbii, [w]: „Gazeta Lwowska”, 9 X 1885, nr 230, s. 6.);
·
materiały internetowe – pełen adres strony internetowej oraz data odczytu (np.: A. Nowak, Zeszyty naukowe, [internet:] http://www.knsr.yoyo.pl/info1.html, 25 III 2008.);
·
publikacje: inicjał imienia autora – nazwisko autora – tytuł kursywą – miejsce i rok wydania – strona (np.:
J. Rubacha, Bułgarski sen o Bizancjum. Polityka zagraniczna Bułgarii w latach 1878-1913, Warszawa 2004, s. 98100.); ·
prace zbiorowe: autor i tytuł artykułu – nazwa publikacji zbiorowej – strony (np.: A. Potocki, Kościół i
wielokulturowość. Z doświadczeń w czasie i przestrzeni, [w:] „Integralnokulturowe badanie kontaktu kulturowego. Wybrane problemy społeczne i prawne”, pod red. J. Królikowska, Warszawa 2009, s. 48-71.); Cytowanie: ·
cytaty w cudzysłowie, a nie kursywą;
·
nawias okrągły z kropkami (...) przy pomijaniu fragmentu cytatu w środku;
·
nawias kwadratowy [...] przy uwagach edytorskich lub wyjaśnianiu; (np.: …były one [zeszyty naukowe] rozpowszechniane);
·
Każdy artykuł naukowy zostanie sprawdzony przez redakcję oraz redaktora naukowego dr Huberta Chudzio pod względem merytorycznym i językowym, następnie odesłany do poprawy.
Redakcja zastrzega sobie prawo do poprawiania i skracania otrzymanych artykułów. W przypadku niedostosowanie się do zaleceń Redakcji artykuły NIE BĘDĄ DRUKOWANE!!!
Wehikuł Czasu nr 09/2010
34