ZAMIAST WSTĘPU Kilka słów wstępu
WEHIKUŁ CZASU
Drodzy Studenci ! Mamy niecodzienną przyjemność przedstawić Wam piąty numer „Wehikułu Czasu”, wydany przez naszą redakcję. Co prawda, jej skład został po raz kolejny uszczuplony, ale staramy się stawać na wysokości zadania i wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Jest nam niezmiernie miło opublikować przemowę Pani Ireny Makowieckiej, wygłoszoną z okazji 20-lecia istnienia Koła Sybiraków w Perth w Zachodniej Australii. We wrześniu grupa studentów historii z opiekunem Koła Naukowego dr. Hubertem Chudzio przebywała tam na wyprawie naukowej. Zajmowała się przeprowadzaniem wywiadów z Sybirakami, którzy po latach wojennej tułaczki osiedlili się w Australii. Więcej o projekcie studentów można przeczytać na kolejnych stronach czasopisma. Polecamy również dwa bardzo ciekawe wywiady: z dr. Marcinem Gadochą o obwarzankach krakowskich i z dr. Mateuszem Wyżgą o metodologii historii. Ponadto obecny numer jest niemal w całości poświęcony różnym wyjazdom naukowym organizowanym przez Koło Naukowe. Dziękujemy za wszystkie nadesłane do nas teksty. Obiecujemy, że zostaną one opublikowane w kolejnym Wehikule. Zachęcamy w szczególności kolegów i koleżanki z pierwszych lat studiów do zaangażowania się we współpracę przy redagowaniu magazynu. Mogą to być teksty na tematy związane z historią bądź z pokrewnymi jej dziedzinami. Podzielcie się Waszymi zainteresowaniami, opiniami na dany temat z innymi. Czekamy na artykuły i liczymy na Was.
Redakcja
Nr 13 Listopad 2011 ISSN 2081 - 9439
SPIS TREŚCI WYWIADY
4 Krakowskie dzieje smakiem się toczą.
Wywiad z dr Marcinem Gadochą 6 Historia jest Plazmą. Wywiad z dr Mateuszem Wyżgą
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII
10
Przedmowa wygłoszona przez Panią Irenę Makowiecką 12 Śladami Sybiraków, czyli wyprawa SKNH UP do Australii 14 Pierwszy wywiad w Australii…
HISTORIE WSZELAKIE
16 „Biorę życie takim, jakim ono jest.”
Patron Sybiraków - Św. Rafał Kalinowski 20 „Jego były Czerwone maki…”. Spotkanie z dr Bogumiłą Żongołłowicz.
OBÓZ NAUKOWY W CZCHOWIE
22 Obóz naukowy w Czchowie 24 Ostatnia kula. Historia samotnego bohatera
25 Historia jednego transportowca Z ŻYCIA KOŁA
27 Jewish Histories in Europe 29 Wyjazd do Przemyśla i Lwowa HISTORIA Z BLISKA
31 Zamek na weekend
Redakcja
Magazyn Studenckiego Koła Naukowego Historyków Instytutu Historii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie Wehikuł Czasu Wydawca: Instytut Historii UP Druk: KMK Poligrafia ul. Domagały 1, 30-741 Kraków Nakład: 300 egzemplarzy Adres redakcji: ul. Podchorążych 2, pok 10 E 30-084 Kraków.
Redaktor naczelny: Magdalena Kliś Zastępca redaktora: Krzysztof Śmigielski Współpraca: Anna Hejczyk, Mateusz Markie-
wicz, Katarzyna Odrzywołek, Jakub Rosiek, Mariusz Solarz, Kamil Stasiak, Bartosz Wachulec
Opieka Redakcyjna: dr Hubert Chudzio DTP i Okładka: Krzysztof Śmigielski e-mail:
wehikulczasu.up@gmail.com Wehikuł Czasu nr 13/2011
3
WYWIADY Krakowskie dzieje smakiem się toczą. Wywiad z dr Marcinem Gadochą, asystentem w Katedrze Historii Nowożytnej Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. O historii krakowskiego obwarzanka rozmawia Jakub Rosiek. Wehikuł Czasu: Panie doktorze, wydaje się iż, jednym z nieodłącznych symboli Krakowa, podobnie jak Smok Wawelski, Lajkonik, czy Sukiennice jest... obwarzanek. Jak to wszystko się zaczęło? Marcin Gadocha: Ma Pan rację, obwarzanek jest nieodłącznym symbolem Krakowa – może trochę niedocenionym, ale na pewno jest. Pierwsze wzmianki źródłowe na temat obwarzanka krakowskiego pochodzą z roku 1394, z rachunków dworu króla Władysława Jagiełły i królowej Jadwigi. Znajduje się w nich informacja, że królowa Jadwiga w czasie Wielkiego Postu spożywała obwarzanki. WCz: Skąd pochodzi nazwa „obwarzanek”? M.G.: Nazwa ta wywodzi się od sposobu produkcji. Ciasto, zanim zostanie poddane procesowi pieczenia, trzeba obgotować (czyli „obwarzyć”) w podgrzanej wodzie, aby nabrało swych specyficznych właściwości. Natomiast nazwa łacińska: spira, circulus pochodzi od kształtu obwarzanka. WCz: Czyli obwarzanek występował zarówno pod nazwą polską jak i łacińską? M.G.: Tak. W pierwszym źródle, o którym wspomnieliśmy, występuje akurat nazwa „obarzanek”, ale w przywilejach królów polskich wydawanych dla piekarzy zobaczymy nazwę łacińską. W księgach cechowych natomiast, które były napisane już głównie w języku polskim występuje nazwa dwojaka – raz jest to „obarzanek”, a raz „obwarzanek”. Można jednak zauważyć, że od początku XVIII wieku pojawia się w źródłach coraz częściej „obwarzanek”, wypierając „obarzanka”.
4
Wehikuł Czasu nr 13/2011
WCz: Obwarzanek, czy też obazanek początkowo był pieczywem dość wykwinym... M.G.: Można powiedzieć, że był pieczywem wykwintnym. Na pewno nie był rodzajem pieczywa, które, jeślibyśmy się przenieśli do XVII wieku, moglibyśmy zjeść codziennie. Pewna niezwykłość obwarzanka polegała na tym, że wypiekany był tylko i wyłącznie podczas Wielkiego Postu, czyli w ściśle określonym czasie. W XVIII wieku zwiększono ilość dni, w jakich można było go wypiekać o piątki oraz dni postne. Nie wszyscy mogli także piec obwarzanki. Tylko trzech – czterech piekarzy danego roku dostępowało takiego zaszczytu. Z czasem, na przełomie XVIII i XIX wieku piekarze coraz bardziej dopominali się o swoje prawa związane z wypiekiem obwarzanka i można przyjąć, że od połowy XIX jest on już wypiekany przez wszystkich i bez ograniczeń czasowych. WCz: Cech piekarzy jako jedyny posiadał przywilej wypiekania obwarzanków. M.G.: Władze miejskie oraz król szczególnie dbali o prawa cechów. Najważniejszym przywilejem dla cechu piekarzy dotyczącym wypieku obwarzanków był przywilej Jana Olbrachta z 1496 roku zabraniający jego wypieku poza obrębem miasta. Wiemy, że w okresie nowożytnym cech piekarzy cały czas rywalizował z partaczami zamieszkującymi jurydyki bądź wsie, którzy chcieli piec obwarzanki na własną rękę. WCz: Piekarze cechowi umieli bronić swoich przywilejów. Ponoć z powodu obwarzanka dokonano nawet zbrojnego najazdu? M.G.: Muszę sprostować Pańską wypowiedź, gdyż może nie tyle z powodu obwarzanka, co z powodu wypieku białego pieczywa. Obwarzanek wypiekany jest co prawda z mąki pszennej, zalicza się go zatem do pieczywa białego, ale to z powodu wypieku białego chleba jako takiego – wypieku oczywiście nielegalnego według piekarzy cechowych, w drugiej połowie XVI wieku zniszczone zostały przez nich piece piekarzy – partaczy z jurydyki Pędzichów. Co ciekawe sam statut cechu piekarskiego nakazywał piekarzom dochodzenia swoich praw względem partaczy właśnie na
WYWIADY stopie przemocy fizycznej. Piekarze musieli dbać o swoje interesy dlatego, że produkcja obwarowana była wieloma przepisami. Musieli ściśle stosować się do artykułów cechowych, narzuconych przez radę miejską, musieli w końcu płacić różnego rodzaju podatki, stąd nie powinno nas dziwić to, że czasem występowali w obronie swoich praw tak gwałtownie. Generalnie, w okresie nowożytnym piekarze ograniczali się w swoich protestach przeciwko partaczom do wysyłania skarg m. in. do rady miasta. WCz: Piekarze byli zobligowani także do surowej kontroli samych siebie. Co obejmowały wspomniane przepisy cechowe? M.G.: Cech piekarski, ale nie tylko, gdyż dotyczyło to wszystkich cechów, musiał dbać o swoje dobre imię. Gorliwie pilnowano, by pieczywo spełniało określone normy, po prostu po to, by nie stracić klientów. Sprowadzało się to do obowiązkowego ważenia chleba, by zachowywał on określoną urzędowo wagę, czy kontroli jego jakości w jatkach przez specjalnych urzędników. Chleb musiał być poza tym wypiekany w ściśle określonych dniach tak, aby nie było go za dużo na rynku – nie można było dopuścić do jego marnowania. Piekarze kontrolowali też zakup surowców, chodzi tu przede wszystkim o mąkę i drożdże, a przepisy cechowe regulowały proces przemiału zboża. Monitorowano sposób produkcji oraz zachowanie piekarzy w jatkach. Czasami karano krnąbrnych piekarzy za „zbytek w piciu z niewytrzymaniem trunku przy robocie obarzankowej z obrazą Bożą”. Dbano także o ich zachowanie w czasie mszy i sesji cechowych. Wszelkie aspekty życia i pracy piekarzy były więc ściśle określone, a surowe kary obejmowały nawet wysłanie oponenta do więzienia. WCz: Wspominał Pan, że pieczenie obwarzanków było przywilejem, ale czy niósł on ze sobą tylko i wyłącznie korzyści? M.G.: Wszyscy piekarze należący do cechu byli mieszczanami i w związku z tym musieli płacić podatki. Bardzo istotne jest także to, iż piekarze, którzy dostępowali prawa wypieku obwarzanków nie mogli jednocześnie wypiekać białego chleba. Cech z jednej strony nadawał więc przywilej, ale z dru-
giej odbierał możliwość wypieku innego pieczywa. Dodatkowo, za możliwość wypieku obwarzanków, do cechu trzeba było zapłacić określoną sumę pieniędzy. Można stąd wnioskować, że produkcja obwarzanków była, mimo wszystko, opłacalna. WCz: Ale czy piekarz, który uzyskał możliwość wypieku obwarzanków zawsze mógł być spokojny o dostatecznie duży popyt na nie, a co za tym idzie gwarancję zysku? M.G.: Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Każda odpowiedź będzie pozostawała w sferze domniemywań. Źródła cechowe oraz, ogólnie, źródła dotyczące miasta nic na ten temat nie mówią, przynajmniej ja nigdzie nie odnalazłem informacji, by piekarze skarżyli się na brak popytu na obwarzanki. Można więc przypuszczać, iż taki popyt był. Myślę, że dowodem potwierdzającym tą tezę jest fakt dopominania się przez piekarzy, szczególnie w XIX wieku, prawa do swobodnego ich wypieku. WCz: W jaki sposób sprzedawano obwarzanki? M.G.: Zgodnie z obyczajem cechowym białe pieczywo, w tym również obwarzanki, mogły być sprzedawane jedynie na rynku krakowskim i tylko w jatkach piekarskich. W późniejszym czasie, dokładnie w drugiej połowie XVIII wieku, cech wyraził zgodę na sprzedaż białego pieczywa – prawdopodobnie także i obwarzanków – z kramików ulokowanych na ulicach zbiegających się na rynku. Obwarzanki sprzedawali także z wiklinowych koszy chodzący po mieście przekupnie. Dla ułatwienia transportu obwarzanków nawlekali je na sznurek. Liczba takich sprzedawców była jednak ściśle określona, a pieczywo mogli nabywać tylko od piekarzy należących do cechu, choć praktyka pokazywała, że kupowali je też od partaczy. WCz: Do obwarzanka została porównana Polska i to nie przez byle kogo. M.G.: Chodzi Panu zapewne o słowa marszałka Józefa Piłsudskiego, który powiedział, że Polska jest jak obwarzanek – to, co dobre znajduje się na brzegach. WCz: Czy obwarzanek jest wyłącznie krakowską specjalnością? Czy podróżując po Polsce i świecie możemy natknąć się na podo-
Wehikuł Czasu nr 13/2011
5
WYWIADY bne do niego wypieki? M.G.: Można powiedzieć o swego rodzaju kuzynach naszego obwarzanka i wcale nie trzeba daleko sięgać. Wystarczy, że pójdziemy na rynek krakowski i podejdziemy do straganu z obwarzankami. Zobaczymy tam różne produkty. Na jeden chciałbym zwrócić szczególną uwagę – na precla. Mówię o nim dlatego, gdyż istnieje problem z nazewnictwem. Czasami krakowianie jak i turyści używają zamiennie różnych nazw na ten sam produkt. Obwarzanek jest określany jako: „obwarzanek”, czasem jako „precel”, a przez niektórych jako „bajgiel”. Należy się tu kilka słów wyjaśnienia. Obwarzanek, jest to tradycyjny krakowski wyrób w kształcie koła, z pręgami powstającymi na skutek skręcania zwykle dwóch lub trzech pasków ciasta zwanych sulkami. Istnieje poza tym precel, który jest zupełnie inaczej produkowany, ma kształt ósemki i jest o wiele bardziej suchy od obwarzanka. Nie można także zapominać o tradycyjnym małym precelku krakowskim. Bajgiel natomiast jest produktem kuchni żydowskiej, wypiekanym na Kazimierzu i przypomina raczej bułkę z dziurką w środku. U nas jest nieco zapomniany, choć obecnie, z tego co wiem, wypiekają go dwaj producenci. Największą popularnością cieszy się on zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, gdzie jego wartość jest podnoszona przez podawanie go z dodatkami mięsnym, rybnym i innymi. Jest to więc całkiem odmienny produkt, funkcjonujący bardziej jako sandwich, chociaż, co ciekawe, bajgiel z krakowskiego Kazimierza jest wpisany na listę tradycyjnych produktów żywnościowych prowadzoną przez Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Na tej liście znajdziemy zresztą także i obwarzanka. Opuszczając nasz rynek lokalny, należy przyznać, że w Europie mamy kilka odmian obwarzanka. Najbliższym są ukraińskie i rosyjskie bubliczki. Do najważniejszych zaliczyć trzeba tzw. „churro” w strefie iberyjskiej, włoskie „tarallo”, turecki „simit” oraz, już poza Europą, ujgurski „nan”. WCz: Mam rozumieć, że wszystkie wymienione rodzaje pieczywa, poza preclem, również są obwarzane?
6
Wehikuł Czasu nr 13/2011
M.G.: W większości tak. W czasie obwarzania produkt nabiera wówczas specyficznych właściwości. To co jeszcze odróżnia obwarzanka w porównaniu np. do precla to trwałość. Precel, a szczególnie precelek krakowski, odpowiednio przechowywany, będzie nadawał się do spożycia nawet przez kilkadziesiąt dni po wypieczeniu. Obwarzanek natomiast jest produktem kilku godzin. Tak naprawdę bardzo szybko można wyczuć w smaku, że dany obwarzanek na pewno nie jest już świeży. Jest on wówczas lekko ciągliwy, gumowaty. Z tego wynika właśnie problem z jego transportem i sprzedażą w innych rejonach kraju. Dlatego uważam, że obwarzanek najlepiej smakuje w Krakowie. WCz: Wspominał Pan o bajglu, o tym, że często przybiera on postać sandwicha. Czy można pokusić się o stwierdzenie, że krakowski obwarzanek, z racji tego, iż był bez przerwy produkowany przez ponad sześćset lat, jest najstarszym fast-foodem? M.G.: Nie jest to moja opinia. Takie stwierdzenie wypowiedział swego czasu Pan Robert Makłowicz, aczkolwiek zgadzam się z nim i myślę, że można obwarzanka nazwać najstarszym fast-foodem. Do tego całkiem zdrowym. WCz: Dziękuję za udzielenie wywiadu. M.G.: Dziękuję również.
Historia jest Plazmą Wywiad z dr Mateuszem Wyżgą, adiunktem Katedry Hitorii Średniowiecznej, prcownikiem Zakładu Nauk Pomocniczych Historii i Archiwistyki Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Przeprowadził Jakub Rosiek. Wehikuł Czasu: Panie Doktorze, umiemy poddać krytyce źródła historyczne, znamy różnice pomiędzy „res gestae” i „rerum gestarum”, wiemy jak konstruować narrację
WYWIADY historyczną, ale czy sama znajomość metodologii historii, to klucz do badawczego sucesu? Mateusz Wyżga: Metodologia historii poddaje analizie sposoby badania historii, czy mówiąc wprost – przygląda się samemu poznaniu historycznemu. Metody te wciąż ewoluują, są zależne od współczesnych trendów, gdyż historia to nie jest twór martwy. Metodologia historii pogłębia nasze rozumienie przeszłej rzeczywistości. Wiadomą rzeczą jest, że nasze podróżowanie po historii jest jak latarnia, którą możemy oświetlać pewne fragmenty świata przykrytego nocą, ale nigdy nie oświetlimy go w całości. Nie zobaczymy historii takiej jaka ona faktycznie była, możemy się raczej zbliżać do prawdy. Tak więc, korzystanie z rozmaitych metod badawczych sprawia, że przeszła rzeczywistość nie jest dla nas już tak zamazana, jak by się mogło wydawać, choć wiadomo, że nigdy nie przedstawimy dokładnie jej wyglądu faktycznego. Przywołując znanego metodologa historii Krzysztofa Zamorskiego, możemy głębiej wejść w tą „dziwną rzeczywistość”, która cały czas w nas żyje, choć już jej nie ma. To bardzo interesujący paradoks. Mamy zatem metody – klucze dostania się do przeszłości i jej lepszego rozumienia. Sądzę zatem, że znajomość i rozumienie metod, umiejętne wykorzystywanie narzędzi warsztatu historyka prowadzi do głębszego rozpoznania przeszłości. WCz: Sposoby badania i przedstawiania minionych dziejów również ewoluowały. Nie do przecenienia są dokonania francuskiej szkoły „Annales”. Co pociągnęło za sobą proklamowanie przez Fernanda Braudela, jednego z jej przedstawicieli, trzech ujęć czasu i historii totalnej? M.W.: Na pewno koncepcje zrodzone z wcześniejszych inspiracji Marca Blocha i Luciena Febvre’a były czymś nowym, pchnęły badania historyczne na nowe tory. Była to propozycja innego podejścia do przeszłości. Propozycja odejścia od historii politycznej, zdarzeniowej, od interesowania się elitami na rzecz badań przeszłości mas, przyniosła wymierne efekty. Równolegle jednak, co należy podkreślić, zmieniał się też obraz społeczeństwa, narastało znaczenie kultury masowej.
Nowe podejście do historii było jakby zimnym prysznicem, w momencie gdy jej młodsze siostry z grona nauk społecznych, jak socjologia, psychoanaliza czy politologia zaczęły wstępować na pole, zarezerwowane dotąd jedynie dla historyków. Okazało się, że podejście szkoły „Annales” znalazło oddźwięk w literaturze i wśród badaczy. Kolejne pokolenia przywołanej szkoły wtłoczyły nowy sens pojmowania historii, oparty na naukach społecznych. Myślę tutaj choćby o wspomnianym Fernandzie Braudelu i jego pomnikowych dziełach: „Morze Śródziemne i świat śródziemnomorski w epoce Filipa II”, dalej „Kultura materialna, gospodarka i kapitalizm XV-XVIII wieku”, czy metodologicznej pracy „Historia i trwanie”. Braudel zrezygnował z tradycyjnie pojmowanej historii zdarzeniowej na rzecz badania głębszych pokładów istnienia, można nawet rzec powolnych ruchów tektonicznych cywilizacji. Przykładem niech będą chociaż jego badania nad zmianą tonażu okrętów transportowych. Członkowie Szkoły „Annales” pokazali, że metody badawcze stosowane dotychczas nie są jedyne, tylko ciągle można na nowo interpretować historię. Fakty, które zostały utrwalone w postaci źródeł to jedno, ale drugie to pojmowanie ich przez człowieka. Dlatego nie tylko zaczęto zwracać większą uwagę na niewykorzystane materiały jak chociażby źródła ikonograficzne, ale poddano ponownej interpretacji zapoznane już źródła historyczne. WCz: Czyli przed historykami otwarły się nowe pola działalności badawczej. Jak wiele mogło to wnieść do wiedzy historycznej pokazuje chyba przykład Menocchia. Mam tu na myśli mikrohistorię i podążającą obok historię życia codziennego. M.W.: Dokładnie. Wcześniej nie zajmowano się taką tematyką – dominowała historia w wydaniu pozytywistycznym, zdarzeniowa. Możemy przytoczyć myśl Marii Boguckiej, że wspomniana szkoła wyzwoliła nowe pasje, by odkryć coś jeszcze w historii. Dokonania kolejnych badaczy wskazywały na potrzebę analizowania nie tylko dziejów pojmowanych jako „główne” czy „najważniejsze”, ale i tego, co działo się dzień za dniem, zejścia z torów historii wydarzeniowej do historii życia co-
Wehikuł Czasu nr 13/2011
7
WYWIADY dziennego i mikrohistorii. Jan Kracik opisując dzieje mieszkańców staropolskiego Kleparza czy Niepołomic zauważył, że wielkie wydarzenia docierały do lokalnego świata zwykle, jak dalekie echa burzy. A życie społeczne, czy mówiąc celniej życie rodziny i jednostki, które toczyło się codziennie, poza zawlekanymi czasem epidemiami, wojnami i klęskami żywiołowymi, składało się z pracy, konsumpcji, dorastania itp. Nowa metoda opisu przeszłości spotkała się z żywym zainteresowaniem czytelników, jak pokazały choćby dziesiątki publikacji dotyczące historii życia codziennego. Dotarcie do szerszego grona odbiorców łączyło się z poruszaniem ciekawych tematów z zakresu historii społecznej. Utrzymując aparat naukowy, udało się w jakimś sensie obronić pozycję tego typu publikacji, iż są to książki w dalszym ciągu wartościowe naukowo, badawczo. Pokazała to zwłaszcza polska historiografia, wspomnieć choćby Bronisława Geremka i jego „Życie codzienne w Paryżu Franciszka Villona”. WCz: Jeśli mówimy już o aparacie naukowym. Historia traktowana jest przez wielu jako sztuka i odmawia się jej przynależności do nauki w ścisłym tego słowa znaczeniu. Wykorzystywanie metod badawczych nie przemawia za jej naukowością? M.W.: Oczywiście, że przemawia. Strumień faktów przeszłej rzeczywistości może być przekazany po jego uporządkowaniu i wyjaśnieniu, co się odbywa poprzez język. Za jego pomocą w naszym zawodzie dokumentuje się wykonane badania. Bez języka nie ma historii. Jest ona nauką, ponieważ ma własny aparat badawczy i prawidła. Różni się jednak od fizyki czy chemii – nauk eksperymentalnych, gdzie doświadczenia można powtarzać. Proces historyczny nie jest zjawiskiem powtarzalnym. To, że można pisać o przeszłości ładnym, niehermetycznym językiem, nie zmienia twierdzenia o historii jako nauce. Przekonują nas o tym takie pozycje, jak chyba najpopularniejsza książka historyczna ostatnich lat – „Montaillou – wioska heretyków”, czy „Ser i robaki. Wizja świata pewnego młynarza z XVI w” – książka o wspomnianym już wie-
8
Wehikuł Czasu nr 13/2011
jskim młynarzu Menocchio spod włoskich Alp, który miał odwagę głosić poglądy sprzeczne z wizją Kościoła katolickiego. Książki te, zwłaszcza o typie mikrohistorycznym, wyrażają się językiem literackim, a jego plastyczność ożywia wyobraźnię czytelnika. Nie oznacza to jednak, że można odmawiać im z tego powodu wartości badawczej. O konotacjach między historią a literaturą wypowiadał się choćby Hayden White („Poetyka pisarstwa historycznego”), promowany w Polsce przez znaną badaczkę Ewę Domańską ze szkoły Jerzego Topolskiego. Zwróćmy też uwagę na wzajemne zależności Henryka Sienkiewicza i Ludwika Kubali, którzy podpatrywali u siebie elementy warsztatu. WCz.: Przejdźmy do problemu subiektywizmu. Mimo, że historycy dążą do jak najbardziej obiektywnego przedstawienia dziejów nie jesteśmy chyba w stanie uwolnić się od niego. Co ma na to wpływ? M.W.: Na pewno warunki w jakich dany badacz wyrósł, literatura, którą przeczytał, sposób odbioru historii, środowisko, w którym przebywa. Inaczej pewne rzeczy postrzegano jeszcze dziesięć lat temu, inaczej postrzega się je dzisiaj. Badacze przyznają, że dążenie do obiektywizmu nie jest łatwe, ale samym problemem jest i to w jaki sposób wymierzyć, że dane zdarzenie przedstawione zostało adekwatnie. Czy osoba, która będzie to oceniać sama może uwolnić się od subiektywizmu? Jest to rzecz trudna, ale dążymy do możliwie jak największego obiektywizmu, tak aby obraz przeszłości, który konstruujemy był przedstawiony czytelnikowi racjonalnie. WCz: Przytoczył Pan tytuły bardzo poczytnych książek o mikrohistorii. Wygląda jednak na to, że w dzisiejszych czasach równie poczytne opracowania problemowe dotyczące brudu, piękna, brzydoty bądź szaleństwa należą do treści już silnie wyeksploatowanych. Jak i o czym należy pisać, aby być dzisiaj czytanym nie tylko przez fachowców, a jednak nie uciekać w stronę typowej beletrystyki? M.W.: O tym, że historia jest dalej popularna świadczą dziesiątki tytułów, które cały czas się ukazują. Oczywiście są książki, które żyją własnym życiem, ponieważ mają w sobie jakąś „pieprzność”, jakąś sensację
WYWIADY wokół nich zrodzoną lub po prostu panuje akurat moda na danego autora. Jednakże, odpowiadając na to pytanie, uważam, że dla wielu pozycji to niekiedy jest „ten czas”, kiedy mogą wzrosnąć i trudno powiedzieć co będzie na topie za lat pięć, czy dziesięć. Po prostu trafiają na odpowiednią koniunkturę. Na rozwój nowych metod badawczych wpływa w jakimś sensie i to, co dzieje się dzisiaj w otaczającym nas świecie, nie tylko poszukiwanie przez historyków nowych treści do opisania czy sposobów badania przeszłości. Te same źródła można wykorzystać, przedstawić w nowy sposób. Nagle może się okazać, że pojawi się zapotrzebowanie akurat na dany sposób pojmowania historii W obecnych czasach widać, że brzmią jeszcze postulaty Szkoły „Annales”. Rozwijają się chociażby takie dyscypliny jak: historia kobiet, historia rodziny czy demografia historyczna. I to wyjątkowo prężnie. Nie jesteśmy w stanie odpowiedzieć na pytanie, co będzie popularne za „x” lat, ale myślę, że wystarczy obserwować nowe tendencje i problematykę konferencji naukowych. A wiadomo, że konferencje są esencją życia naukowego. Nadto odkrywane są nowe sposoby ujęcia przeszłości, które mogą być zagospodarowane, penetrowane i mogą zaciekawić odbiorców. Nie wspominając, że materiału przechowywanego w archiwach starczy jeszcze dla szeregu pokoleń historyków. Nowe podejścia do materii martwej lub pozornie wyeksploatowanej sprawiają, że historia jest giętkim ciałem, które cały czas żyje, taką plazmą, którą możemy na nowo kształtować. Wydaje się więc, że w świetle literatury najnowszej, ale i tej starszej, stwierdzenie, że dana tematyka jest już wyeksploatowana trąci nazbyt pochopnym optymizmem. WCz: Nowe sposoby przedstawiania historii to nowe metody. Rozwijają się przecież tak nieklasyczne subdyscypliny badawcze jak psychohistoria czy antropologia historyczna. Czy możemy dostrzec jeszcze inne kierunki możliwego rozwoju? M.W.: Uważam, że nowe metody badawcze pojawiają się i cały czas będą się
pojawiać. Jest to związane nie tylko z rozwojem historii, ale również innych nauk. Przecież to badacze ze Szkoły „Annales” zasugerowali, żeby szeroko wykorzystywać nauki społeczne i czerpać od nich wzorce i metody. Oprócz tego nowe środki techniczne umożliwiają rozwój historii. Przykładem może być demografia historyczna. Czy przed wynalezieniem komputera kiedykolwiek mogliśmy tak szybko obliczać dane masowe, albo prowadzić ich bazy? Wyjątkowo mozolną pracą było zgromadzenie kilkuset tysięcy fiszek z danymi, a później prowadzenie na nich obliczeń. Dziś z powodzeniem wykorzystujemy w historii metody statystyczne, co daje nam nowy, zaskakujący niekiedy obraz przeszłości. Obraz jest bliższy minionej rzeczywistości, gdy pracujemy na poddanym krytyce materiale źródeł masowych, a wartości liczbowe są wówczas bardziej adekwatne. Największą trudnością pozostało nam żmudne budowanie bazy danych, na które składają się często tysiące rekordów w programach typu MS Excel czy MS Access. Póki co nie znaleziono cybernetycznego narzędzia do przetworzenia dajmy na to rękopisu z XVI wieku w cyfrowy tekst. WCz: Nowatorskim podejściem może być też amerykańska „nowa szkoła historii gospodarczej”, która stara się przedstawić historię gospodarczą za pomocą matematycznego wzoru. M.W.: Są to ciągłe dążenia do kreowania historii na miarę swoich czasów. Obraz przeszłości nie jest rzeczą stałą w sensie poznawczym. Badacze cały czas spotykają się, ścierają swoje wizje i poglądy na konferencjach, więc ta nauka ciągle żyje. To jest taki żywy czubek wulkanu, poniżej którego stygnąca lawa zamienia się w klasyków. A nóż okaże się, że znowu pojawi się coś nowego, coś co pozornie tylko się zdewaluowało znajdzie swój nowy wyraz, a więc przeszłość zostanie pokazana w jeszcze inny sposób. Pojawiające się w nauce nowinki są wykorzystywane, z czasem tężeją i stają się klasycznymi, ustępując miejsca bardziej pionierskim, i będąc ich podbudową. WCz: Czyli jako historycy możemy spać spokojnie i nie przejmować się
Wehikuł Czasu nr 13/2011
9
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII zatrważającym przesłaniem Fransisa Fukuyamy o „końcu historii”? M.W.: Fukuyama swój „koniec historii” widział jednak jako sytuację idealną, kiedy na całym świecie mamy gospodarkę liberalną, nie ma już wojen, tąpnięć na rynkach, czyli sytuację przewidywalną. Ktoś mógłby powiedzieć, że śpiewał już o tym John Lennon w piosence „Imagine”. Oczywiście tak optymistycznie nie jest i nie można chyba zakładać, że sytuacja idealna w najbliższym czasie nastąpi. Szlachcie w XVI wieku mogło się wydawać, że Rzeczypospolita będzie trwać wiecznie w swej kondycji gospodarczej, politycznej i systemie prawnym. Jak się okazało tak jednak nie było i państwo to w końcu zjechało po równi pochyłej do niebytu. WCz: Zatem historia dalej będzie wśród nas obecna, szczególnie biorąc pod uwagę tok rozumowania Luciena Febvre’a i Michela Foucaulta? M.W.: Myślę, że sprawa jest bardzo czytelna. Jest taki komunał używany podczas przeróżnych wystąpień treści następującej: żeby wiedzieć dokąd iść, trzeba wiedzieć skąd się przychodzi. Nasza teraźniejszość zbudowana jest przez tożsamość historyczną, a trudno być człowiekiem, jeśli się nie ma tej tożsamości minionego czasu. Widać to zwłaszcza w regionach, samorządach, małych ojczyznach, gdzie odwołania się do miejscowej tradycji i tożsamości, historii osadnictwa służy kreowaniu lokalnych strategii rozwoju i uzasadnianiu wielu pozyskiwanych funduszy unijnych. Przeszłość jest w nas osadzona, nosimy w sobie zarodek historyczności. Naszym dzieciom nie przekażemy tylko genów, rysów naszej twarzy, ale też pewne własne przeświadczenia o współczesności. I nostalgię o tym, jak to dawniej było. Myślę, że w ten sposób historia uczestniczy w dyskursie o współczesności. Stąd biorą się przecież nurty polityczne, opinie ludzi wierzących, że ich kraj może wyglądać lepiej, przy zachowaniu pewnych wzorców i prawideł, które sprawdzały się już w przeszłości. WCz: Dziękuję za udzielenie wywiadu. M.W.: Dziękuję.
10 Wehikuł Czasu nr 13/2011
Przemowa wygłoszona przez Panią Irenę Makowiecką z okazji 20-lecia istnienia Koła Sybiraków w Perth w Zachodniej Australii w dniu 11 września 2011 r. Drodzy Państwo ogromnie cieszę się, że możemy się spotkać dzisiaj z okazji 20-letniej rocznicy istnienia Koła Sybiraków w Perth. Specjalnie cieszy nas uczestnictwo gości z Krakowa, którzy są żywo zainteresowani tą częścią polskiej historii, której Sybiracy byli uczestnikami. Rocznice są ważne jako świadectwo tego co było, a w życiu jest wiele rzeczy godnych upamiętnienia. Nasze Koło istnieje w Perth od 20 lat, ale korzenie jego sięgają pierwszych lat ostatniego stulecia, a pierwszym orędownikiem macierzystej organizacji był Józef Piłsudski. Szlak Polaków wysyłanych na Sybir ma niezmiernie długą historię. Każda organizacja jest żywym organizmem, ma swoje własne wyjątkowe cechy i cele, postulaty i założenia, ma własną duszę i charakter. Tym co łączy członków naszego Koła jest wspólnota wspomnień i niezwykłych przeżyć na przestrzeni wielu, wielu lat. Nasze życie, które przebiega cztery kontynenty dzieli się na wyraźne fazy, które zasadniczo różnią się od siebie, a często są zupełną odwrotnością poprzedniego etapu. Jest to prawdziwy kalejdoskop miejsc, możliwości i przeżyć, czyli Polska, Archangielsk, Kazachstan, Uzbekistan, Persja, Indie, Afryka, Australia. Wojna w roku 1939 r. była przełomem, który podzielił ludzkie życie na wyraźne rozłamy: na przedtem i potem bez możliwości powrotu do przeszłości. Wojna była szokującą niespodziankę, wyjazd ojców do wojska, przemieszczenie się w pogoni za bezpiecznym miejscem, najazd Sowietów, brak towarów, jedzenia, aresztowania. Wreszcie wywózka na Sybir: w lutym, kwietniu i w czerwcu już po rozpoczęciu wojny niemiecko-rosyjskiej. Przeżycia syberyjskie były jak najbardziej indywidualne, a jednocześnie dziwnie wspólne dla wszystkich, którym było dane to przeżyć. Trudno uwierzyć ile człowiek może przecierpieć i stracić, a ma jeszcze dość siły, żeby się
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII podnieść do dalszych zmagań. Co zdumiewa to jest to niespożyty instynkt samozachowawczy w ludziach i przeogromna siła w dążeniu do przetrwania. To, że my jako dzieci przeżyliśmy Sybir, zawdzięczamy naszym Matkom. Poświęcały one wszystkie swoje siły żywotne, żeby ratować, co było do uratowania i my żyjący jesteśmy dowodem, że im się to choć częściowo udało. Dla wielu wyrok był nieprzychylny. My to pamiętamy. Sybirak dobrze wie, co to jest prawdziwy głód, zimno, czarna rozpacz. Tego nie trzeba tłumaczyć żadnemu z nich. Rozumie bez słów. Nasza grupa była wybrańcami losu, częścią 30 tys. rzeszy cywilów, którym się udało wydostać z Rosji przed zamknięciem granic przez Stalina w sierpniu 1942 r. Przygarnęła nas gościnna Persja, a po krótkim pobycie wyruszyliśmy do Afryki. Do nazwy Sybiraków, mogliśmy od tej pory dopisać sobie dodatkowe miano Afrykańczyków. Afryka dla nas młodzieży była wielką przygodą. Ja od początku zamieszkałam w Tengeru w ówczesnej Tanganice, a obecnej Tanzanii. Życie obozowe było prymitywne, ale byliśmy wolni i niegłodni, a resztę zorganizowaliśmy sami. Tengeru składało się z małych, okrągłych czteroosobowych domków krytych bananowymi liśćmi. W krótkim czasie mieszkańcy tych domków posadzili masę krzaków i kwiatów, które zamieniły cały obóz na ogród, tonący w zieleni. Obóz w pewnym okresie liczył w przybliżeniu cztery i pół tysiąca mieszkańców. Były to prawie same matki z dziećmi. Jeżeli przyjmiemy, że każda matka miała tylko jedno dziecko, to i tak z tej rachuby wynika, że w obozie było około 2 tys. dzieci – większość w wieku szkolnym. Pierwsze spotkania szkolne odbywały się w cieniu drzew. Dzieci siedziały na stołeczkach, które same przyniosły z domu, dostawały ołówki i zeszyty: pisało się na kolanach. Z czasem zostały zbudowane szkoły. Był to szereg dwuizbowych baraków do połowy ulepionych z gliny, a resztę stanowiły bambusowe kraty, które nie zawsze ochraniały przed deszczem i kurzem. Tam spędziliśmy pracowite siedem lat naszego życia. Oprócz szkoły powszechnej i gimnazjum ogólnokształcącego zostały zorganizowane szkoły: handlowa, mechanic-
zna, gospodarcza. Mieliśmy szczęście mieć niezwykle dobrych wychowawców. Byli to ludzie wielkiej kultury i wiedzy. Poszerzali nasze horyzonty myślowe, kształtowali nasz światopogląd. Dzięki szkole czas spędzony w Afryce był okresem twórczym. Wiele przyjemności dawały wycieczki w teren. Dłuższe wyprawy w czasie wakacji w odleglejsze ciekawe miejsca, jak do Ngoro Ngoro, ogromnego wygasłego wulkanu, Oldeani, Serengeti, czy innych niezwykłych miejsc. Częstsze niedzielne wycieczki prowadziły poprzez plantacje bananowe czy pagajowe do górskich wodospadów. Niepokojącą częścią pobytu w Afryce był brak jakichkolwiek możliwości na przyszłość. Do Australii dostaliśmy się właściwie przypadkowo, dzięki interwencji ówczesnego arcybiskupa miasta Perth, który poproszony przez naszego proboszcza z Tengeru, skłonił rząd australijski do wysłania komisji emigracyjnej do Wschodniej Afryki. Komisja spośród wszystkich istniejących obozów wybrała 1148 osób, ich zdaniem nadających się do osiedlenia w Australii, o której my nie wiedzieliśmy dosłownie nic. Amerykański wojenny transportowiec, noszący nazwę General W.C. Langfitt wiózł nas w nieznane. Cena osiedlenia się z dala od rodzinnego kraju jest bardzo wysoka. Życie trzeba zaczynać od nowa, od zera i to nie na własnych warunkach. Przystosowanie się do nowego, a zupełnie obcego trybu życia wymaga ogromnego wysiłku psychicznego. Ale też Afrykańczycy – Sybiracy posiadali wiele stron dodatnich. W swoim życiu doświadczyli wiele trudności Byli młodzi, gotowi do nowego życia, do założenia rodzin i byli gotowi zrobić wszystko, żeby to im się udało. Zaczęły kojarzyć się pary, tworzyć rodziny, życie zaczęło się normalizować, choć nie bez ogromnego wysiłku i pokonaniu wielu przeszkód jak trudności językowe, różnice obyczajowe, kulturalne, prawne. Większość emigrantów kupowała, czy też budowała własne domy. Starała się zdobyć lepsze zatrudnienie. Powstawały polskie organizacje – namiastka ojczyzny. Nie wiem, czy są ludzie, którzy żałują przyjazdu do Australii, kraju, który okazał się przyjazną drugą ojczyzną. Już trzecie poko-
Wehikuł Czasu nr 13/2011
11
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII lenie zadomowiło się tutaj i wielu z nich chce wiedzieć jakie koleje losu sprowadziły ich dziadków do osiedlenia się tak daleko od ich rodzinnego kraju. Słuchają oni naszej historii z zadziwieniem. Nasz patriotyzm jest specyficzny. Pochodzimy ze wschodu Polski: z Podola, Wołynia, Polesia, Wileńszczyzny, Wilna i Lwowa. Trudno jest się nam pogodzić z utratą ziem, które dały Polsce tylu wielkich ludzi. My jesteśmy przekonani, że właśnie tam najmocniej pachniały bzy i czeremchy. Czereśnie miały najsłodszy smak. Najpiękniej śpiewały słowiki, a młodzież zbierająca na się rozstajach, jakże wymownie wyrażała swoje nadzieje i tęsknoty w smętnych dumkach. Bo takie właśnie wspomnienia pozostały na zawsze wyryte w naszej pamięci. Z polskiej bohaterskiej historii wzięliśmy dość bezkrytycznie wszystko, co było najlepsze i najszlachetniejsze, co stanowiło niezaprzeczalne dobro i wielkość ducha narodowego wykazanego trudnych, a często tragicznych chwilach. Taki patriotyzm nie wytrzymuje próby konfrontacji z codzienną rzeczywistością. Nasze poczucie wartości narodowych było obroną i tarczą w stworzeniu i utwierdzeniu naszych własnych wartości, zasad i wiary w siebie. Takim właśnie wartościom, opartych na naszych przeżyciach i wierze hołduje Koło Sybiraków w Perth. Perth, 11 IX 2011 r.
Śladami Sybiraków, czyli wyprawa SKNH UP do Australii Mariusz Solarz W styczniu tego roku pani Elżbieta Patro, przewodnicząca Związku Sybiraków w Zachodniej Australii, wysłała zaproszenie do dra Huberta Chudzio i studentów z nim pracujących na obchody 20. lecia istnienia Koła. Jednocześnie miała nadzieję, że wizyta w Perth będzie możliwością na zebranie kolejnych relacji świadków historii, jakimi są oni sami. Zaproszenie zostało przyjęte, a z czasem powstała grupa osób, która wzięła udział w kolejnym tego typu przedsięwzię-
12 Wehikuł Czasu nr 13/2011
ciu. Dużą przeszkodą było zebranie funduszy na przelot do Perth. Otrzymaliśmy nieocenioną pomoc od władz naszej uczelni: Rektora UP prof. Michała Śliwy, Prorektora do spraw studenckich prof. Romana Malarza, Prorektora do spraw nauki prof. Tadeusza Budrewicza, Dziekana Wydziału Humanistycznego prof. Kazimierza Karolczaka. Patronat honorowy nad projektem objął Wojewoda Małopolski Stanisław Kracik. W wyprawie pod opieką dra Huberta Chudzio wzięli udział studenci studiów II stopnia: Magdalena Kliś i Krzysztof Śmigielski, a także słuchacze studiów doktoranckich: Anna Hejczyk i Mariusz Solarz.
Fot. 1. Dokumenty.
7 IX 2011 r. o godzinie 15.50 wylecieliśmy z lotniska w Balicach. Do Australii lecieliśmy z przesiadkami we Frankfurcie nad Menem i w Dubaju. W Perth wylądowaliśmy 9 IX o godzinie pierwszej w nocy tamtejszego czasu. Różnica czasu z Polską wynosi 6 godzin. Na lotnisku czekali już na nas gospodarze. Mieszkaliśmy u wspaniałych ludzi (Sybiraków), którzy przez lata gościli wiele znamienitych osób i organizacji, takich jak np. Zespół Ludowy Pieśni i Tańca „Mazowsze”, czy klub sportowy Legię Warszawa. Państwo Patro, Harasymow, Gruszkowie, pani Irena Makowiecka i pani Janina Cwetsch pokazali nam tradycyjną polską gościnność, a także angielski perfekcjonizm, jeśli chodzi o logistykę. Perth jest bardzo rozległym miastem, ze słabą siecią komunikacji miejskiej. Bez samochodu i dobrego poznania miasta niewiele moglibyśmy zrobić. Również w tej sprawie nasi gospodarze okazali się nieza-
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII wodni. Po odespaniu długiego lotu, zorganizowano dla nas „podwieczorek zapoznawczy” z zarządem Koła Sybiraków i z osobami najbliżej z nim współpracującym. Następnego dnia wraz z przedstawicielami kolejnego pokolenia Sybiraków – ich dziećmi, odwiedziliśmy park przyrody „Wildlife Park” w Caversham. Zobaczyliśmy tam charakterystyczne dla Australii zwierzęta: wombaty, kangury, strusie, koale, Psy Dingo i rośliny: Kangurze Łapki czy Black Boy. Przechadzka po parku służyła też bliższemu zapoznaniu się. Mogliśmy przedstawić naszą działalność pokoleniu, które zna historie rodziców tylko z ich opowiadań. Wieczorem udaliśmy się do Klubu „Cracovia”. Jest to miejsce spotkań polonijnych. Znajduje się tam też klub piłki nożnej o tej samej nazwie. W Australii najpopularniejszą grą jest football australijski, naszą piłkę nożną, traktują mało poważnie. W klubie rozpoczęły się przygotowania do niedzielnych uroczystości.
Polonię mieszkającą w Zachodniej Australii. W Klubie „Cracovia” miał miejsce obiad, a po nim przemówienia i wspomnienia Sybiraków. Dr Hubert Chudzio doznał zaszczytu otwarcia wystawy. Przy akompaniamencie naszego opiekuna odśpiewaliśmy wspólnie polskie pieśni patriotyczne i harcerskie. Skierowano na nasze ręce podziękowania dla władz Uniwersytetu Pedagogicznego za to, że umożliwiają swoim pracownikom i studentom wykonywać tak ważną misję. Tego dnia zaczęła się nasza praca. Już podczas uroczystości zbieraliśmy pierwsze relacje, materiały fotograficzne.
Fot. 3 W Parku Caversham.
Fot. 2. Wystąpienie dra Huberta Chudzio.
Również i w nich wzięliśmy udział. Służyliśmy naszą pomocą, a także radami, z których Sybiracy chętnie korzystali przy tworzonej przez nich wystawie „Dziękuję Ci mamo”. Wystawa ta prezentowała ich matki jako jedne z bohaterek II wojny. Wystawa ta została później podarowana na rzecz Centrum. W niedzielę 11 września odbyła się uroczystość 20. lecia Związku Sybiraków w Zachodniej Australii. Rozpoczęła się ona o godzinie 9.30 mszą świętą, którą uświetniliśmy naszymi śpiewami. Warto wspomnieć, że msza odbywała w polskim kościele wybudowanym przez
Z Australii wylecieliśmy 25 IX, a nasze prace trwały do ostatniego dnia pobytu. Każda z dwuosobowych grup pracowała dziennie około 7 godzin, do tego dochodziła segregacja i opisywanie poszczególnych artefaktów (niemych świadków związanych z dziejami polskich Sybiraków). Wywiady nagrywaliśmy na kamerach w jakości HD i na dyktafonach. Najkrótsze rozmowy trwały 30 min., a najdłuższe 5 – 6 godzin. W sumie zebraliśmy około 50 godzin nagrań. Otrzymaliśmy m.in. kilkaset oryginalnych fotografii, a także pamiętniki z okresu II wojny światowej, świadectwa szkolne, obrusy wyszywane przez uczennice Szkoły Krawieckiej w polskich osiedlach w Afryce, przedwojenną mapę II Rzeczpospolitej. Nasi gospodarze pragnęli, abyśmy poczuli klimat, tak obcego dla nas lądu. Oprócz wspomnianego parku, w akwarium, mogliśmy podziwiać wspaniałe gatunki rekinów. Była także niezapomniana wycieczka na pustynię i do Skał Pinnacles, zorganizowana przez ks. Tomasza – franciszkanina, pełniącego funkcję
Wehikuł Czasu nr 13/2011
13
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII wikarego w polskim kościele. Niezapomnianą wycieczką była jednak podróż z Sybirakami do obozów przejściowych w Northam i Cunderdin, w których mieszkali po przypłynięciu z Afryki w 1950 roku.
W takich chwilach znika wszelkie zawodowe podejście do tematu, nie można stać tylko z boku i słuchać tych relacji, człowiek nagle „wchodzi” głęboko w sens słów i wspomnień, wypowiadanych przez tak już nam bliskich po tych kilku dniach, świadków historii. W tym samym dniu wzięliśmy też udział w tradycyjnych obchodach polskich dożynek. Był to kolejny ich dowód przynależności do narodu polskiego. Po dwóch tygodniach pracy przywieźliśmy ze sobą mnóstwo ciekawego materiału i perspektyw na przyszłość. Oprócz tego wspaniałe wspomnienia i zawarte bezcenne nowe znajomości. Mimo zmęczenia przylecieliśmy do kraju szczęśliwi, ponieważ kolejny raz zobaczyliśmy, jak ważne jest zbieranie relacji i poczucie, iż dajemy z tego powodu szczęście i nadzieję innym… Dziękujemy wszystkim, którzy pomogli w urzeczywistnieniu projektu, za życzliwość i pomoc podczas jego przygotowywania i wykonywania.
Pierwszy wywiad w Australii… Anna Hejczyk W październiku bieżącego roku uczestniczyłam w wyprawie Studenckiego Koła Naukowego Historyków Uniwersytetu Pedagogicznego do polskich Sybiraków w Perth (Australia Zachodnia). Głównym celem naszego wyjazdu (poza zbieraniem dokumentacji) było nagrywanie wywiadów z mieszkającymi
14 Wehikuł Czasu nr 13/2011
tam Sybirakami. Poznałam wiele ludzkich historii. W zasadzie każda z nich to gotowy scenariusz filmowy, napisany przez życie. Trudno więc było mi wybrać, czyją historię chciałabym opisać. Może pani Lusi Cwetsch, która podczas pobytu w Afryce mieszkała w dobrze znanym mi osiedlu Tengeru? W końcu, wiele wieczorów spędziłyśmy na rozmowach o przeszłości, teraźniejszości, po prostu „o życiu”1. Może pani Władzi Polakiewicz, której wspomnienia czytałam w jednej z książek, jeszcze przed wyjazdem do Australii? Z punktu widzenia historyka, spotkanie z nią było dla mnie w pewnym sensie „dotarciem do źródła”. Postanowiłam jednak, że tych kilka słów poświęcę pani Mirce Alter. Wywiad z panią Mirką był pierwszym, jaki miałam przyjemność przeprowadzić w Australii. Po dobie spędzonej w podróży, zmianie czasu, kilku godzinach snu i szybkim śniadaniu, ruszyliśmy do pracy. Dom pani Mirki oddalony był od mojego miejsca zamieszkania ok. 30 minut jazdy samochodem czyli, jak na warunki australijskie, był „niedaleko”. Drzwi otworzyła nam energiczna kobieta, która absolutnie nie wyglądała na swoje 80 lat. Pani Mirka (z domu Pilczyńska) urodziła się we Włodzimierzu w 1931 r. Była jedynaczką. Ojciec pani Mirki był oficerem Wojska Polskiego w stopniu majora, służącym we Włodzimierzu. Mama, jak wspomina pani Mirka, miała trzy zawody – czytanie, grę w brydża i migrenę. Oczywiście opiekowała się również córką i prowadziła dom. Była kobietą z wyższych sfer, ale z niezwykle silnym charakterem. Świadczy o tym chociażby jej reakcja na bombardowanie Włodzimierza w pierwszych dniach wojny. Stanisława jadła wtedy obiad w salonie. Nie miała zamiaru przerywać tej czynności, uciekając do schronu. Stwierdziła, że jeśli ma zginąć, to nie w schronie, ale we własnym salonie. Major Pilczyński, po wybuchu wojny, został zatrzymany i umieszczony w więzieniu we Włodzimierzu2. Oczywiście nie był to jednostkowy przypadek. Rodziny, których mężowie, ojcowie byli przetrzymywani w więzieniu, otrzymywały pomoc od okolicznej ludności. Do pani Stanisławy i małej Mirki pewnego dnia przyszedł właściciel cukierni, pan Kowalski. Podarował im pieniądze oraz zadeklarował, że ma jeszcze trochę kakao
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII i zrobi dla dziewczynki czekoladę. Nie zdążył, ponieważ w nocy rodzina została wywieziona. Pani Mirka wspomina: „W nocy o 2:30, to ich ulubiona godzina, walą do drzwi. Wchodzi 3 żołnierzy z karabinami i bagnetami i dwóch cywili. Jeden cywil - Żyd, właściciel teatru i kina. No i zaczyna się: „Sobierajsta z wieszczami”. Moja mama złapała buteleczkę z gliceryną do rąk, a ja stoję na łóżku i wrzeszczę, dosłownie wrzeszczę! Jest zimno. 13 kwiecień”. Początkowo zaskoczone i nieprzygotowane3 na to, co miało się wkrótce wydarzyć, żeby przeżyć, szybko musiały przystosować się do nowej rzeczywistości. Stanisława i Mirka Pilczyńskie, podobnie jak dziesiątki tysięcy polskich obywateli, w kwietniu 1941 r. zostały deportowane do Kazachstanu. Tam spotkały ciotkę Mirki z synem, którzy też, jak się okazało, zostali wywiezieni tym samym transportem. Razem zamieszkali w kołchozie, niedaleko Krasnoarmiejska. Ich domem stała się zawszona lepianka, którą dzielili z kilkuosobową miejscową rodziną. Głód doskwierał wszystkim. Stanisława pracowała w polu, natomiast dziesięcioletnia Mirka gotowała dla rodziny posiłki i chodziła do szkoły. Obowiązek szkolny realizowała głównie dlatego, że podczas bardzo mroźnej zimy, w szkole palono w piecu i dzieci mogły się ogrzać. Edukację w ZSRR mała Mirka zakończyła jednak po tym, jak pewnego dnia, w drodze do szkoły podążało za nią stado wilków. „Strasznie ostra zima. Idziemy. Ciemno, zupełnie ciemno. Mama się oglądnęła, a za nami są trzy wilki. Jesteśmy w połowie drogi. (…) ja, krótkowidz, widzę żółte światełka. Mama mówi: „Tylko nie biegnij. Nie możemy już wrócić. Co będzie, to będzie” – wspomina. Po zawarciu układu Sikorski – Majski i ogłoszeniu tzw. amnestii rodzina podróżowała na południe. Pociągiem „na gapę” dotarły do Jangi Julu (dzisiejszy Uzbekistan). Tam rozdzieliły się – Mirka została oddana do „Orląt”4, a Stanisława zapisała się do wojska i przebywała w Guzarach. Ponownie spotkały się w Pahlevi, w Iranie i razem wyjechały do Afryki. W latach 1943 – 1950 mieszkały w polskim osiedlu Koja, nad jeziorem Wiktoria w Ugandzie.
Pani Mirka Alter prezentuje kazachstańską bransoletkę. Otrzymała ją jako prezent z okazji 10 urodzin. O czasie spędzonym w Afryce, pani Mikra opowiada z uśmiechem na ustach. „Piękna, wielka przygoda” - dodaje. Rzeczywiście, po dramacie, jaki ludność polska przeszła na Syberii, czy w Kazachstanie, Afryka kojarzyła się z rajem. Oczywiście, nie chcąc koloryzować, trzeba dodać, że warunki mieszkalne były dość prymitywne. Ponadto Polacy zapadali na choroby tropikalne, m.in.. na malarię. Generalnie jednak Czarny Ląd stał się dla polskiej ludności cywilnej bezpieczną przystanią na czas wojennej zawieruchy. W polskich osiedlach dobrze rozwijało się szkolnictwo, życie kulturalne, prężnie działało harcerstwo. Był to cudowny czas, szczególnie dla dzieci, które na nowo mogły cieszyć się swoim dzieciństwem. Afryka otwierała przed nimi szeroki wachlarz możliwości, niekoniecznie zgodnych z zasadami funkcjonowania osiedli. Bez przepustki nie można było np. opuszczać terenu osiedla. Tymczasem Mirka razem z kolegami organizowała wyprawy do dżungli. Dzieci interesowało wszystko: przyroda, dzikie zwierzęta i oczywiście miejscowa ludność. Pani Mirka wspomina nocną wyprawę
Wehikuł Czasu nr 13/2011
15
WYPRAWA NAUKOWA DO AUSTRALII do wioski murzyńskiej: „Idziemy przez las. Już słychać bębny. (…) Ogromne ognisko, grają bębny, ci [Murzyni – A. H.] tańczą pijani (…) My leżymy w krzakach, niedaleko. Widzimy ich wszystkich, bo pełnia, zupełnie jasno i to ognisko… Biją bębny. Oni tańczą i one [Murzynki – A. H. ] wychodzą. Mają piękne figury, są w spódnicach. (…) Magiczne to wszystko. Tego na filmie się nie zobaczy, bo to tańce nie na pokaz, ale rytualne (…) to był prawdziwy żywioł”! Pomimo dobrych warunków życia w Afryce, nasi rodacy oczekiwali na możliwość powrotu do Polski. Postanowienia Konferencji jałtańskiej były dla nich wstrząsające. Ich domy znalazły się bowiem po złej stronie granicy i tak naprawdę nie mieli gdzie wracać. Większość mieszkańców polskich osiedli w Afryce zdecydowała się więc na emigrację. 14 lutego 1950 r. do portu Fremantle w Zachodniej Australii z Afryki przypłynął statek „General Langfitt”. Na jego pokładzie znajdowało się ok. 1200 Polaków, m. in. Stanisława i Mirka Pilczyńskie. Początek nowego życia nie był łatwy. Pani Mirka mieszkała na werandzie szpitala, w którym pracowała. Opieka nad ciężko chorymi była wyzwaniem ponad siły dla młodej, niedoświadczonej dziewczyny. Kolejnym problemem było odnalezienie się w nowym środowisku. Obcy kraj, trudne warunki klimatyczne (upały większe niż w Afryce), brak znajomości języka5 – to wszystko stanowiło wyzwanie dla nowoprzybyłych. Jednak Australia była również krajem wielu szans i możliwości. Polacy kończyli różne kursy: językowe, zawodowe, dzięki czemu mogli starać się o lepszą pracę. Z czasem większość z nich ułożyła sobie życie na Antypodach. Spotkanie z panią Mirką zapamiętam na długo z wielu powodów. Na pewno ze względu na bardzo miłą atmosferę i gościnność z jaką zostaliśmy przyjęci (gospodyni poczęstowała nas ciastkami, które zrobiła według przedwojennego przepisu wspomnianego już pana Kowalskiego, cukiernika z Włodzimierza). Przede wszystkim jednak historia, opowiedziana przez panią Mirkę, zrobiła na mnie duże wrażenie. Z kolei zdjęcia przez nią udostępnione wzbogaciły naszą
16 Wehikuł Czasu nr 13/2011
dokumentację. Już wtedy byłam przekona, że dla tego jednego spotkania warto było przylecieć do Australii. Miałam też nadzieję, że kolejne będą równie owocne. Nie myliłam się. Przypisy: 1
To właśnie pani Lusia gościła mnie w swoim domu
w Perth. 2
Kiedy Włodzimierz zajęli Niemcy, więźniowie zostali roz-
strzelani. 3
Trudno być oczywiście „przygotowanym” na własną
deportację.
Jednak
wywózka
kwietniowa
nie
była
pierwszą. 10 lutego 1940 r. doszło do pierwszej deportacji, o której było powszechnie wiadomo. Niektórzy więc gromadzili zapasy jedzenia, w pewnym sensie też przygotowywali się psychicznie do ewentualnej wywózki. 4
Jedną z form pomocy cywilom, jaką oferowało wojsko
polskie było organizowanie opieki nad dziećmi i młodzieżą. Tworzono sierocińce, ale także szkoły i obozy dla junaków i junaczek oraz tzw. „Orlęta” – dla młodszych dzieci. Wojsko nie ograniczyło się zatem do szkolenia przyszłego rekruta. Oferowało młodzieży „dach nad głową”, codzienny posiłek, niejednokrotnie uczyło czytać i pisać, a także przekazywało patriotyczne wartości. Pani Mirka jednak pobyt w „Orlętach” wspomina źle. Całodzienne ćwiczenia wojskowe – to było zbyt wiele dla jej wycieńczonego organizmu. 5
Polakom, rozmawiającym na ulicy, zwracano uwagę by
mówili w języku angielskim.
„Biorę życie takim, jakim ono jest.” Patron Sybiraków Św. Rafał Kalinowski. Mateusz Markiewicz
,,Polskie powstanie roku 1863 przeciw potędze caratu (..) było przez wielu uznawane za walkę straceńczą (..) Jednak znajdowali się tacy, którzy nie cofnęli się przed bohaterskim krokiem. Do nich należał Józef Kalinowski, (...) który powiedział między innymi: Ojczyzna nie krwi, ale potu potrzebuje. Widząc jednak innych gotowych do walki, poczuł się zobowiązany także on oddać swoje życie”.
HISTORIE WSZELAKIE Jan Paweł II, homilia podczas mszy św. kanonizacyjnej o. Rafała Kalinowskiego, 17 listopada 1991 roku. Krótka notka biograficzna Chcąc w pełni zrozumieć, jak Józef Kalinowski dochodził do tego, by najpierw stać się wzorowym patriotą, żołnierzem, a co za tym idzie i lepszym człowiekiem, należy przybliżyć jego biografię, bujną historię jego życia. Józef Kalinowski przyszedł na świat 1 września 1835 roku w Wilnie. Rodzicami byli Andrzej Kalinowski, człowiek bardzo wykształcony, profesor matematyki w Instytucie Szlacheckim i Jozefa Połońska. Od urodzenia jego życie przeniknięte było boleściami choć ich fizycznie i psychicznie nie odczuwał, bowiem jego matka zmarła kilka tygodni po urodzeniu swojego syna, a następnie wychowaniem zajęła się Wiktoria1. Niestety los chciał, że i ona po dziewięciu latach opieki również zmarła. Andrzęj Kalinowski, posiadając pięcioro dzieci był zmuszony szukać kolejnej, trzeciej żony. I tak, właściwie tą jedyną matką, którą kochał i, do której odnosił się jako do matki, była Zofia z Puttkamerów, córka Maryli z Wereszczaków. Mając ukończone dziewięć lat, Kalinowski rozpoczyna swoją edukację w Instytucie Szlacheckim w Wilnie. „Józef Kalinowski, mój przyjaciel z Instytutu Szlacheckiego w Wilnie, był zdolnym uczniem. Co roku zdawał znakomicie wszystkie egzaminy i otrzymywał nagrody. Na koniec nauki dostał złoty medal, a jego nazwisko wyryto na marmurowej tablicy, która przypomina o jego tam pobycie2”. Po zdaniu egzaminu dojrzałości i dwuletnich studiach w Instytucie Agronomicznym w Hory-Horkach3, które to w tym Instytucie ostatecznie porzuca. Jednak zamiłowanie do kierunków ścisłych, a szczególności do matematyki odziedziczone pewnie po swoim ojcu, sprawiają, że przenosi się na Mikołajewską Akademię Inżynieryjną w Petersburgu oraz wstępuje równocześnie do wojska. Jest rok 1853. Wybucha Wojna Krymska przeciwko Rosji, dążącej do zapewnienia sobie kontroli nad miejscami świętymi w Palestynie (wów-czas pod panowanie tureckim)4. W 1859 roku Jozef Kalinowski
kończy studia jako porucznik. Następnie opuszcza Petersburg5, miasto które pozbawiło go wszelkich przejawów religijnych i moralnych, z którymi będzie walczył przez całe świeckie życie (1856 roku zaprzestał regularnego uczestnictwa w Mszy oraz korzystania z sakramentów świętych). Następnie podejmuje pracę przy projektowaniu linii kolejowej Kursk-Kijów-Odessa. Nie-stety, jak się potem okazało, budowę sieci kolejowej przerwano na czas nie określony, co skłoniło Józefa do opuszczenia kolei na własne życzenie. Nie wraca do Petersburga, ale osiedla się w fortecy w Brześciu Litewskim, zostając kierownikiem robót inżynieryjnych. Zostaje kapitanem sztabu generalnego. To w Brześciu Litewskim Józef Kalinowski pojmuje, że zawód wojskowego, jako tego, który służy carskiej armii jest sprzeczny z jego ideami i przekonaniami patriotycznymi. Jako człowiek czuł się Polakiem. Prosi o dymisję ze stopnia kapitana6. Kolejnym etapem w życiu Józefa Kalinowskiego był okres, który jego biografowie określają mianem udziału w powstaniu zbrojnym przeciwko potędze caratu z 1863 roku, jak i okres obejmujący lata 1864-1874 - lata dziesięcioletniej diaspory syberyjskiej za udział w Powstaniu Styczniowym.
Powstanie Styczniowe w życiu Józefa Kalinowskiego. Przystępując do Powstania Kalinowski znał siłę i potęgę militarną armii carskiej. Tak pisał: „Zbyt jasno stawała przed wzrokiem duszy sprzeczność bezbronnego narodu z potęgą rządu władającego wielką siłą zbrojną”. Był pewien że Polsce więcej „potrzeba wylania potu niż krwi, gdyż jej za dużo przelano”7. „Stawiałem sobie przed oczy me to wszystko i zadawałem sobie pytanie, czy wolno mi wobec tylu osób które dla sprawy, uważanej w tedy za narodową, wszystko poświęciły, czy wolno mi było pozostać bezczynnym? Trudno opisać co w mojej duszy się działo; straszna walka wewnętrzna powstała. Zostawać niepodobna było w mundurze wojskowym, gdy całe serce coraz drgać musiało na wieść o rozlewie krwi bratniej8”. Właśnie ta wypowiedź świadczy, że Józef do końca wzbraniał się przed decyzją
Wehikuł Czasu nr 13/2011
17
HISTORIE WSZELAKIE o udziale w Powstaniu. Miał świadomość, że Powstanie nie miało żadnego sensu. Rozumiał sytuację, w jakiej znajdowała się wtedy Polska. Oddając się do dyspozycji Rządu Narodowego w Warszawie zostaje miano-wany Ministrem Wojny przeciw Rosji w Wydziale Wykonawczym Litwy. Warto zaznaczyć że stanowisko to przyjął pod jednym warunkiem: że nigdy nie będzie musiał wydać na nikim wyroku śmierci. I właśnie na tym polegał udział tego przyszłego świętego w Powstaniu Styczniowym z 1863 r., na pomaganiu oraz ratowaniu bliźnich. „Starałem się przede wszystkim w mej działalności przynieść pomoc, a gdzie to możliwe, ratować życie ludzkie9”. Rząd Narodowy nakazuje mu by w lipcu 1863 r. wrócił z Warszawy do Wilna, kiedy10 właściwie powstanie jest już stłumione. Rozpoczyna się gehenna jaką stwarza pełnomocnik carski Michaił Murawiew. Klasztory zamieniał na więzienia, aresztował biskupa wileńskiego11.W jednym miesiącu podpisał osiemnaście wyroków śmierci, zsyłając ludzi na diasporę syberyjską. Kalinowski powiadamiał centralę w Warszawie o złej organizacji podziemia powstańczego, o słabej dyscyplinie oddziałów, o braku ich łączności z władzami centralnymi w Wilnie, oraz co najważniejsze o coraz bardziej widocznym braku broni i amunicji. To kolejny dowód na to, jak Kalinowskiemu zależało na tym, by oszczędzić rozlewu krwi. Bowiem ten raport, pochodzący od zawodowego żołnierza, mógł się do tego przyczynić, gdyby wzięto go pod uwagę. Trudno z tym polemizować, bowiem jak wiemy z historii, płomień powstania było bardzo trudno ugasić. W tym czasie pełnomocnym komisarzem Rządu Narodowego na Litwie został Konstanty Kalinowski. Tak wspomina go Józef Kalinowski ,,Nie mogłem podzielać zasad, niekiedy krańcowych, tego niezmordowanego pracownika; Podziwiałem jego bohaterska odwagę i obrotność, widząc go w co chwilowym niebezpieczeństwie... Błagałem Konstantego, aby umiarkował swą gorliwość: przewidywać mogłem z całego łańcucha poprzednich wydarzeń zgubne stąd następstwa i własną jego zgubę. Usłuchać nie chciał12”. Józef Kalinowski przeczuwał najgorsze w stosunku do Konstantego. I miał rację, bowiem
18 Wehikuł Czasu nr 13/2011
wysłany przez niego do Guberni mohylewskiej z ważnymi powstańczymi papierami, Witold Parafianowicz13 został ujęty i w czasie śledztwa zdradził władzom rosyjskim komisarza i innych czołowych przedstawicieli wileńskich sił powstańczych. Konstantego stracono 22 marca 1864 roku. Mnożyły się wyroki śmierci zsyłki oraz inne represję. Również zaczęto poszukiwać Jozefa Kalinowskiego. ,,Na zgliszczach pozostałem tylko sam. Kiedy naglono mnie o nie ustawanie w działaniu (..) samo sumienie zabraniało trwać dalej. Wkrótce potem doszedł do rąk naszych manifest naczelnika rządu, Traugutta. Ogłaszał zwinięcie powstania14” . Aresztowanie Józefa Kalinowskiego miało miejsce z nocy z 24/25 marca w domu jego rodziców w Wilnie. Aresztanta umieszczono w klasztorze podominikańskim, który w Wilnie mieścił się naprzeciwko Instytutu Szlacheckiego. Siedział tam samotnie w ogrzanej celi15. Pogodził się z aresztowaniem, które przyjął w spokoju ducha. Wstawał o piątej rano, następnie odprawiał rozmyślanie, uczestniczył we Mszy świętej poprzez otwarte okno swojej celi . Pewnie oficer żandarmerii, dostarczył mu książkę do nabożeństwa, oczywiście przekazaną przez rodzinę. Pogrążył się całkowicie w rozmyślaniach ascetycznych. Odbywając karę w wiezieniu, czekał na swój wyrok. Zostaje wezwany przed specjalną Komisję Śledczą. Podczas pierwszego przesłuchania do niczego się nie przyznaje, twierdząc, że w powstaniu nie brał udziału i nikogo z pośród poszukiwanych przez Komisję osób nie zna i nigdy nawet nie widział. Ale nagle ogarnął go strach, że jego milczenie wobec składanych zeznań może pogrążyć osoby, z którymi utrzymuje kontakt, lub co gorsza może pogrążyć jego rodzinę, czego obawiał się najbardziej. „Postanowiłem siebie stanowczo oskarżyć, żeby nic nie mieli do badania więcej o mnie, okoliczności zaś wyjaśniać tak, aby nikt inny poszkodowany nie był i wykonałem, com przedsięwziął. W istocie naraziłem siebie na strasznie zawikłania. Czym wyszedł z nich bez skazy? Ręczyć nie śmiem(…)16” . W maju 1864 r. Józef Kalinowski stanął przed sądem wojennym, „za pełnienie obowiązków kierownika spraw sił zbrojnych
HISTORIE WSZELAKIE na Litwie i redagowanie rozporządzeń, co do kierowania partiami powstańczymi”. Otrzymał wyrok dnia 2 czerwca 1864 roku, zaliczający go do pierwszej kategorii przestępców. Skazano go na karę śmierci przez rozstrzelanie. Wiadomość o wyroku przyjął spokojnie, choć należy przyznać, że takiego faktu zdarzeń nie oczekiwał . Rodzina jego rozpoczęła starania o złagodzenie kary, wykorzystując wszystkie możliwe wpływy. Również komendant Wilna, generał Aleksander Wiatki podjął się interweniować, wysuwając niebagatelny atut: napisał do Murawiewa, że Kalinowski żył w opinia świętości i jego męczeńska śmierć przyniesie tylko korzyść Polakom. Zarządzono złagodzenia kary. W lipcu Tymczasowy Audytoria Polowy zaklasyfikował przestępczą działalność powstańczą skazanego do kategorii drugiej, co oznaczało pozbawienie rang, szlachectwa, praw stanu oraz zesłanie na katorgę syberyjską na okres dziesięciu lat. Nie musiał umierać, mając dwadzieścia osiem lat. Rozpoczyna się kolejny etap życia Józefa Kalinowskiego, etap, który diametralnie wpłynie na jego przemianę, na przemianę człowieka, który przez dziesięć lat nie klękał do kratek konfesjonału, który cudem wręcz uniknął kary śmierci, a który swoim przykładem, zaangażowaniem stanie się przykładem do naśladowania. W więziennym stroju, ostrzyżony i ogolony, kroczył wraz z innymi pogodzonymi przez ulice miasta, żegnany jak żegna się bohaterów. Szedł w stronę dworca kolei żelaznych, skąd rozpoczynała się ich diaspora, która etapami prowadziła ich na daleki wschód. ,,Skazanych liczba była olbrzymia (..) obywatele ziemscy, lekarze, przedsiębiorcy, rzemieślnicy, także z ludu wiejskiego, niewiasty zamężne i stanu panieńskiego. W położeniu naszym, kiedyśmy uważani byli jako rzecz, którą można było według upodobania pomiatać, trzeba było uważać siebie jakby bez życia i starać się, aby zachować choć tę iskierkę, która życie utrzymywała17”. Kalinowski doświadcza pomocy i pewnej opieki swojego towarzysza Brunona Korzenie, który jechał z nim aż do Irkucka, gdzie potem ich rozdzielono. Sybirak Kalinowski pogodzony z losem, czuł silną wieź z Bogiem, która dawała mu moc do przezwyciężania trudności. Ufny w Jego
Miłosierdzie, pełen nadziei, ruszał w nieznaną mu drogę. Ojciec nie miał sił pożegnać swojego syna. Z pewnością zaoszczędziło to Józefowi kolejnych wzruszeń. Czuł się winny pisząc ,,Zgrzeszyłem przed Tobą, Ojcze drogi, skrytością i pogardziłem radami mądrzejszych ode mnie. Bóg też mnie sprawiedliwe ukarał. Zeznając wszystkie winy moje, dziękuję Mu za ten cios i proszę Go tylko o pociechę dla Was i wytrwałość dla siebie18”. Obdarzony na drogę fotografiami najbliższych, krucyfiksem i Nowym Testamentem w samo południe 11 lipca 1864 roku opuszcza rodzinne Wilno. Kiedy pociąg ze skazanymi ruszył, na wagony spadły pożegnalne kwiaty. Upały czyniły ciasnotę przedziałów wręcz nie do wytrzymania. Więźniowie dotarli do Petersburga następnego dnia popołudniu. Z Petersburga droga wiodła do Moskwy, gdzie postój trwał kilka dni, a witani byli przez miejscową ludność wręcz entuzjastycznie, o czym świadczy fakt, że rozdano im posiłek, obdarzono na dalszą podróż prowiantem oraz datkami finansowymi i krzepiono rychłą amnestią. Następnie dotarli do Niżnego Nowogrodu, dzisiejszego Gorki. Dalej do Kazania już nie koleją, ale drogą rzeczną przez Wołgę. Tutaj połączono ich z katorżnikami z Rusi, przeważnie studentami. Z Kazania statek parowy rzeką Kamą przywiózł ich do Permu, który był punktem zbiorczym wszystkich zesłańców, a z którego rozdzielano ich po całej Rosji. Warto zaznaczyć, że tam Józef Kalinowski spotkał swojego brata Gabriela, zesłanego do Szedryńska w guberni permskiej za powstańcze rozruchy w Hory-Horkach. Bracia razem przemierzyli 600 km aż do Jekaterynburga, dzisiejszego Swierdłowska. Z Permu na Ural podróżowano w kibitkach, trzyosobowych wózkach konnych. Podróż taka była bardzo męcząca, zatrzymywano się na stacjach etapowych lub w chłopskich chatach na nocleg lub zmianę koni. Po przeprawie przez Irtysz w Tobolsku oczekiwał Kalinowski ostatecznej decyzji w swojej sprawie. Opatrzność wybrała dla niego wysłanie dalej na wschód do zwyczajnych ciężkich robót. Miano wyruszyć dalej do Tomska, ale z powodu kry na rzece Ob zatrzymano się we wsi Dubrownia. Do Tomska dojechano po prawie półrocznej podróży,
Wehikuł Czasu nr 13/2011
19
HISTORIE WSZELAKIE dokładnie 14 grudnia 1864 roku. W Tomsku pozostawał dwa miesiące zajmując się pielęgnowaniem chorego zesłańca. Dopiero w styczniu 1865 roku z nową grupą zesłańców wyrusza do Krasnojarska, początkowo podróżując saniami pocztowymi. Później oddał je chorym i słabym, podróżując pieszo wraz z innymi. Odbył długą podróż do Irkucka blisko jeziora Bajkał. Przybył w te tereny przed Wielkanocą 1865 roku. Następnie zostaje skierowany do pracy przy warzelniach soli w Usola, docierając tam w Wielką Sobotę 1865 roku.
Zakończenie
ganizowanych przez petersburską polonię . Do tej decyzji skłonił go zapewne fakt, że był świadkiem
6
antyrosyjskiej manifestacji w Warszawie (Przebywał tam na urlopie) oraz to, że będąc na kuracji w Ciechocinku obserwował antypolskie nastawienie w szeregach armii carskiej. 7
List do brata Wiktora z 17 marca 1863 roku.
8
Wspomnienia , s. 61, 64-65.
9
Wspomnienia.
10
politycznej. Wracając na Litwę miał świadomość, że jest to okres, w którym Litwa przystępuje do Powstania Styczniowego (nawet jego rodzony brat Karol rzucił studia i zaciągnął się do walki powstańczej). 11
W omawianym artykule skupiłem się na połowie owocnego życia jednego z największych polskich świętych. Druga połowa to równie bogate, dalsze losy syberyjskiego zesłania, ale i okres, w którym św. Rafał Kalinowski zajmował się wychowaniem Augusta Czartoryskiego zwanego Guciem, późniejszego Salezjanina, a dzisiaj błogosławionego kościoła. Senat Rzeczypospolitej Polskiej 14 września 2007 roku przyjął uchwałę w sprawie uznania św. Rafała Józefa Kalinowskiego za wzór patrioty, oficera, inżyniera, wychowawcy i kapłana-zakonnika. Projekt uchwały został wniesiony pod obrady przez grupę 8 senatorów. Zatwierdzoną i podpisaną uchwałę wręczono podczas ostatniego posiedzenia Senatu VI kadencji obecnym na sali obrad prowincjałom Karmelitów Bosych Prowincji Krakowskiej i Warszawskiej.
W Warszawie Kalinowski wciągnął się w wir aktywności
W okresie tym biskupem wileńskim był Adam Krasiński,
skazany na wygnanie. 12
Wspomnienia, s.78.
13
Student Uniwersytetu petersburskiego.
14
Wspomnienia, s. 80.
15
Okno celi Kalinowskiego wychodziło na kościół Świętego
Ducha w Wilnie. 16
Wspomnienia, s. 84.
17
Tamże, s. 90 i 92 n.
18
List 41, s.106.
Wybrana bibliografia: 1.Cz. Gil OCD, „Kartki z księgi mojego życia. Święty Rafał Kalinowski”, Kraków 2007. 2.K. R. Prokop, „Wielcy Ludzie Kościoła. Święty Rafał Kalinowski”, Kraków 2007. 3.M. Machejek OCD, „Na syberyjskich szlakach św. Rafała Kalinowskiego”, Rzym 1992. 4.Cz. Gil OCD, „Wychwalajcie mężów sławnych. Wspomnienia o świętym Rafale Kalinowskim”, Kraków 2007. 5.Sz. T Praśkiewicz OCD, ,,W cieniu Ostrej Bramy. Życie Świętego Rafała Kalinowskiego”, Kraków 2001.
Przypisy: 1
Była rodzoną siostrą matki Józefa Kalinowskiego, a za-
razem drugą żoną jego ojca Andrzeja. 2
Wspomnienia Stanisława Sławińskiego szkolnego kolegi
Józefa Kalinowskiego. 3
Kalinowski studiował tam w latach (1850-1852) m.in. na
kierunkach zoologii, chemii, uprawy roli i hodowli pszczół. 4
Więcej o Wojnie krymskiej w pracy Tarle Eugeniusz [w:]
Wojna krymska, t. 1-2, Warszawa 1953. 5
„Jego były Czerwone maki”1.
Spotkanie z dr Bogumiłą Żongołłowicz – autorką książki o Gwidonie Boruckim. Magdalena Kliś
Kalinowski przebywał w Petersburgu w latach 1853-
1860, najpierw jako student potem wykładowca, aż wreszcie jako pracownik Towarzystwa Kolei Żelaznych. Brał aktywny udział w życiu kulturalnym i towarzyskim miasta uczestnicząc m.in. w spotkaniach literackich or-
20 Wehikuł Czasu nr 13/2011
„Są bitwy, na które nie pada pył zapomnienia. Bierze je na swoje skrzydła legenda i zanosi do narodowego pamiątek kościoła. Do nich należy bitwa o Monte Cassino”2.
HISTORIE WSZELAKIE 18 maja 1944 r. Trwa II wojna światowa. Na Froncie Zachodnim we Włoszech alianci podejmują działania wojenne, mające na celu przełamanie pasa umocnień tzw. Linii Gustawa, utrudniającej drogę do zdobycia Rzymu. Dzięki waleczności II Korpusu Polskiego pod dowództwem gen. Władysława Andersa zostaje zdobyte strategiczne miejsce: wzgórza Monte Cassino. Droga na Rzym jest otwarta. Już następnego dnia po zwycięstwie, na tlących się jeszcze ruinach murów klasztornych po raz pierwszy zostaje zaintonowana pieśń „Czerwone maki na Monte Cassino”. Śpiewa Gwidon Borucki – żołnierz, ale przede wszystkim artysta – aktor i piosenkarz. Biografię tej nietuzinkowej postaci przedstawiła dr Bogumiła Żongołłowicz podczas spotkania autorskiego, promującego jej najnowszą książkę „Jego były Czerwone maki… Życie i kariera Gwidona Boruckiego – Guido Lorraine’a”. Spotkanie odbyło się 4 października 2011 r. w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Poprowadziła je dr Anna Ślósarz z Katedry Dydaktyki Literatury i Języka Polskiego. Obecni byli: prof. dr hab. Maria Jędrychowska – kierownik tejże Katedry, były rektor uczelni prof. Henryk Żaliński, wykładowcy z Instytutu Historii: Dziekan Wydziału Humanistycznego prof. Kazimierz Karolczak, dr Hubert Chudzio, dr Łukasz Tomasz Sroka i mgr Konrad Meus. Na spotkanie przybyła również koleżanka drugiej żony Gwidona Boruckiego, Halina Aleksander. Ponadto całą salę wypełnili studenci nie tylko historii i filologii polskiej, ale także informacji naukowej i bibliotekoznawstwa.
Fot. 1 Sala była pełna, przemawia dr Anna Ślósarz.
Na prezentację dr Żongołłowicz przyleciała prosto z Londynu, gdzie uczestniczyła w jubileuszu 60-lecia Nagrody Literackiej Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie, którego jest członkiem. Po spotkaniu na naszej uczelni odleciała do Australii. Wystąpienie rozpoczęło się od przedstawienia krótkiego życiorysu i dokonań gościa. Bogumiła Żongołłowicz urodziła się w 1955 r. w Słupsku. Dziennikarka, prozaiczka, poetka, w 2003 r. uzyskała doktorat ze slawistyki na Macguarie University w Sydney. Jest autorką m.in. biografii „Andrzej Chciuk. Pisarz z antypodów”, „O pół globu od domu. Obraz Polonii australijskiej w twórczości Andrzeja Chciuka” oraz monografii „Kabaret Literacko-Satyryczny Wesoła Kookaburra”. Od 1991 r. mieszka w Melbourne.
Fot. 2 Dr Bogumiła Żongołłowicz z Haliną Aleksander oraz wykładowcami UP
Dr Żongołłowicz w sposób niezwykle interesujący i barwny przedstawiła życie i twórczość bohatera książki. „Znałam Gwidona Boruckiego prawie dwadzieścia lat, ale tak naprawdę poznałam go dopiero w ciągu ostatnich kilku miesięcy” – powiedziała na wstępie swojej prezentacji. Jej wystąpienie uatrakcyjnione zostało środkami audiowizualnymi. Pokaz rozpoczął się odtworzeniem wywiadu, przeprowadzonego przez pisarkę z artystą na kilka lat przed jego śmiercią. Słuchacze mogli ponadto wysłuchać historycznych już dziś „Czerwonych maków…” w wokalu Boruckiego. Tekst tego hymnicznego utworu napisał Feliks Konarski, a muzykę skomponował Alfred Schutz. „Zrobiliśmy jeden olbrzymi afisz ze słowami, aby żołnierze mogli nam towarzyszyć… i pojechaliśmy na szczyt. Żołnierze
Wehikuł Czasu nr 13/2011
21
OBÓZ NAUKOWY W CZCHOWIE
usiedli na ziemi, za sobą mieli dymiące jeszcze ruiny klasztoru, my patrzyliśmy na nie stojąc frontem do oddziałów… Początkowo ze wzruszenia nie mogłem wydobyć głosu, patrząc na zmęczone, ale radosne twarze naszych chłopaków… na maki czerwone rosnące dookoła, jakby wojny nie było”3– tak wspominał pierwsze wykonanie pieśni Borucki. Jako piosenkarz zadebiutował na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku we Lwowie. Na ekranie pojawił się po raz pierwszy w roli młodego medyka w „Profesorze Wilczurze” (1938) Michała Waszyńskiego. W czasie II wojny światowej występował w Rosji, aby w 1941 r. po układzie Sikorski – Majski z reprezentacyjnym teatrem wojskowym o nazwie „Polska Prada”, która „grała i śpiewała „ku chwale ojczyzny”4 przejść przez Persję, Iran, Palestynę, Egipt do Włoch. Po wojnie jako żołnierz Polskich Sił Zbrojnych miał możliwość zamieszkania w Wielkiej Brytanii i prawo ubiegania się tam o pracę. Zamieszkał w Londynie w 1945 r. Jako Guido Lorraine wystąpił w ponad czterdziestu filmach brytyjskich, grając głównie role cudzoziemców. W 1959 r. przeniósł się do Melbourne. Tam zaangażował się w występy dla Polonii australijskiej. Zorganizował australijską filię Związku Artystów Scen Polskich. Do Polski po wojnie po raz pierwszy udał się w 1973 r. na Światową Wystawę Filatelistyczną POLSKA 73, jako prezes Polskiego Towarzystwa Filatelistycznego w Australii. Zmarł 31 grudnia 2009 r. w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat. Autorka jego biografii podkreśliła, że przyczyną śmierci był wylew krwi do mózgu, a nie jak podały media uraz czaszki spowodowany upadkiem na schody w ogrodzie przy domu. „Książka o Boruckim powinna była powstać już dawno. Na przeszkodzie stała jednak niebywała skromność Boruckiego, który zawsze powtarzał, że nie stawia się pomników żywym” – powiedziała na zakończenie swojego wystąpienia dr Bogumiła Żongołłowicz. Pieśń „Czerwone maki…” rozsławiła zwycięstwo żołnierzy spod Monte Cassino, ale przede wszystkim waleczność i odwagę żołnierzy polskich. Pamiętajmy o ich bo-
22 Wehikuł Czasu nr 13/2011
haterstwie, bo jak śpiewał Gwidon Borucki: „Przejdą lata i wieki przeminą. Pozostaną ślady dawnych dni i tylko maki na Monte Cassino czerwieńsze będą, bo z polskiej wzrosły krwi”.
Fot. 3 Autorka książki ze studentkami INiB
Przypisy:
Cytat zaczerpnięty z tytułu książki Bogumiły Żongołłowicz „Jego były Czerwone maki… Życie i kariera Gwidona Boruckiego – Guido Lorraine’a”, Melbourne-Toruń 2010. 2 Z przemowy gen. W. Andersa wygłoszonej w maju 1954 r. z okazji dziesiątej rocznicy bitwy na cmentarzu wojskowym na Monte Cassino, [w:] Żongołłowicz B., op. cit., s. 146. 3 List Gwidona Boruckiego do brata Ludwika z 14 czerwca 1944 r., [w:] Żongołłowicz B., op. cit., s. 65. 4 Ibidem, s. 41. 1
Obóz naukowy w Czchowie 4–14 lipca 2011 r. Krzysztof Śmigielski Jak, co roku 16 studentów zrzeszonych w Studenckim Kole Naukowym Historyków pod naukową opieką dr. Huberta Chudzio przeprowadzało inwentaryzację grobów i mogił wojennych. Jest to przedsięwzięcie realizowane na zlecenie Małopolskiego Urzędu Wojewódzkiego – Wydziału Rewaloryzacji Zabytków Krakowa i Dziedzictwa Narodowego. Obóz naukowy miał za cel kontynuację akcji inwentaryzacji grobów wojennych na terenie Małopolski. Finalnym zamierzeniem tych działań jest stworzenie czytelnej listy
OBÓZ NAUKOWY W CZCHOWIE
obiektów, które mają charakter zabytkowy (Dz. U. z dnia 28 marca 1933 r. o grobach i cmentarzach wojennych wraz z późniejszymi zmianami), a także strony internetowej z tymi obiektami. Tegoroczny obóz miał miejsce w Powiecie brzeskim. Z MUW studenci otrzymali 27 ankiet. Obiekty znajdowały się w siedmiu gminach (Szczurowa, Borzęcin, Brzesko, Dębno, Gnojnik, Czchów, Iwkowa). Do zadań studentów należało odszukanie obiektu i weryfikacja ankiety. Przed obozem przeprowadzono liczne przygotowania (poza ankietami z MUW), m.in. kwerendę archiwalną w Archiwum Państwowym Oddział IV przy ul. E. Orzeszkowej 7. Sprawdzono akta dawnego Urzędu Wojewódzkiego w tym: Sgn. UW 990, 1009, 1025, 1047, czyli przeszło 2 mb akt, a także kwerendę biblioteczną, czyli prace poświęcone tejże tematyce, w tym: 1) Jerzy J. P. Drogomir, „Polegli w Galicji Zachodniej 1914-1915 (1918): wykazy poległych i zmarłych pochowanych na 400 cmentarzach wojskowych w Galicji Zachodniej”, T. 3. 2) Oktawian Duda, „Cmentarze I wojny światowej w Galicji Zachodniej 1914-1918”. 3) Roman Frodyma, „Galicyjskie cmentarze wojenne: przewodnik”, T. 3. 4) Krzysztof Garduła, Leszek Ogórek, „Śladami I wojny światowej między Rabą a Dunajcem”. 5) Juliusz Bator, „Wojna Galicyjska”. Nawiązano również kontakty z poszczególnymi Urzędami Miast i Gmin oraz Starostwem Powiatowym, które przyjęło przedsięwzięcie bardzo życzliwie, oferując studentom wszelką pomocą. Powiat brzeski, będący bardziej długi niż szeroki, był areną ciężkich walk w czasie I wojny światowej w okresie listopada 1914 roku i stycznia – marca 1915 roku. Po bitwie o Kraków i Operacji Limanowsko – Łapanowskiej, a przed Operacją Gorlicką, głównym terenem walk były tereny wschodniej i południowej Małopolski, w tym obecny Powiat brzeski. Stąd też duże nagromadzenie cmentarzy i kwater wojennych z tego okresu. Warto nadmienić, że w całej Galicji Zachodniej zbudowano przeszło 400 cmentarzy – od Krakowa aż po Pilzno i Jasło. W tym celu CK Sztab powołał CK Wydział Grobów Wojennych do
porządkowania pobojowisk bitewnych i grzebania poległych, gównie w celu uniknięcia epidemii i doprowadzenie do ponownego użytku ziemi w Galicji. Podebnie jak i I wojna światowa, tak i druga była dla regionu bardzo burzliwa. Już w pierwszych dniach II wojny światowej bombardowano strategiczną linię kolejową Kraków – Lwów. Przez bombardowania stacji zginęło wielu cywili i żołnierzy, których później dzięki wizjom lokalnym udało się odnaleźć. Również terror hitlerowski, dał się odczuć w regionie. Niemcy bowiem w północnej części powiatu zgładzili kilkuset Romów. Często dochodziło też do obław na partyzantów. Ostatecznie front w 1945 roku przesunął się przez powiat brzeski. Kwerenda archiwalna wskazywała wiele miejsc pochówków żołnierzy niemieckich i Czerwonoarmistów. Niestety w latach 50–tych po wojnie Niemców ekshumowano do Siemianowic Śląskich, zaś Rosjan do Tarnowa, na Cmentarz wojenny w Krzyżu. Uczestnicy obozu przez 10 dni przeczesywali tereny powiatu. Dzięki tym staraniom zweryfikowano wszystkie spośród 27 ankiet z MUW oraz odnaleziono 20 nieznanych wcześniej Urzędowi Wojewódzkiemu miejsc pochówku. Warto nadmienić, że studenci z wielką motywacją i ochotą podchodzą do tego typu inicjatyw, a co najważniejsze, przynosi im to wiele satysfakcji. Dzięki tym działaniom odnaleziono wiele mogił i grobów osób, które oddały życie za ojczyznę. Te miejsca zostaną poddane ochronie prawnej, tak aby pamięć o nich i ich czynach była trwała. Inwentaryzacja to nie tylko szukanie grobów, to także kontakt ze świadkami historii, którzy byli związani z pochowanymi osobami, czy też nawet przeżyły wydarzenia, które odcisnęły piętno na całym regionie. Ale o tych historiach już poniżej. W czasie trwania obozu udzielaliśmy informacji o projekcie licznym mediom, tj. dla „Brzesko. Nasze miasto”, „Gazecie Krakowskiej”, „Dziennikowi Polskiemu”, Polskiej Agencji Prasowej, czy TVP Kraków. Postało kilkanaście artykułów i notek prasowych dotyczących naszej działalności, a także kilka reportaży telewizyjnych. Na koniec obozu w Starostwie Powiatowym Brzesku zorganizowano konferencję prasową
Wehikuł Czasu nr 13/2011
23
OBÓZ NAUKOWY W CZCHOWIE
poświęconoą tematyce inwentaryzacji grobów przez SKNH UP. W kolejnych latach kolejne powiaty zostaną objęte akcją inwentaryzacji, tj. część powiatu krakowskiego, część wielickiego, proszowickiego, miechowskiego, olkuskiego, chrzanowskiego i oświęcimskiego. W przyszłości planuje się zrobienie wystawy poobozowej, obrazującej nasze prace.
Ostatnia kula. Historia samotnego bohatera Magdalena Kliś, Katarzyna Odrzywołek Jednym z naszych tegorocznych „odkryć” podczas inwentaryzacji grobów i obiektów wojennych na terenie powiatu brzeskiego był grób Józefa Kozuba. Człowieka o ogromnym sercu do walki, ale zarazem postaci tragicznej. Lakoniczną informację o Kozubie, wówczas jeszcze potencjalnej ofierze wojennej udało nam się uzyskać z kwerendy dokonanej w Archiwum Państwowym w Krakowie. Teraz naszym zadaniem było sprawdzenie, czy podana osoba rzeczywiście istniała. Od mieszkańców Szczepanowa uzyskaliśmy informację, że Józef Kozub jest pochowany na cmentarzu parafialnym. Okazało się, że nie spoczywa on tam sam, ale z trzema innymi żołnierzami pochodzącymi z okolic Brzeska, którzy również zginęli w czasie II wojny z rąk okupanta. Fot. 1 Przy grobie Józefa Kozuba
24 Wehikuł Czasu nr 13/2011
Udaliśmy się więc do syna Józefa Kozuba, pana Władysława, który opowiedział nam historię ojca. Większość informacji uzyskał od matki, gdyż w chwili śmierci jego taty, miał kilka miesięcy. Józef Kozub urodził się w 1914 r. Pracował w Krakowskich Zakładach Sodowych „Solvay”. Kiedy wybuchła II wojna światowa zasilił on szeregi partyzantki. W cegielni żołnierze mieli swoją bazę wraz z prowizoryczną radiostacją. Pierwsze dramatyczne chwile rodzina Kozubów przeżyła wiosną 1943 r. Nocą przed ich dom zajechało Gestapo. Policja zażądała rewizji mieszkania. Żona Kozuba zwlekała z otwarciem drzwi, aby mąż mógł uciec do stodoły i tam się ukryć. Jednak nie mogła w nieskończoność przedłużać tej chwili. Do domu weszło trzech Niemców. Rozpoczęto poszukiwania dokumentów i samego Józefa Kozuba. Wówczas Maria przypomniała sobie o złotych naszywkach z pagonów mundurów niemieckich. Szybko wrzuciła je do pieca. Świadkiem całego zajścia był niemiecki oficer, który zważając na stan kobiety będącej wówczas w ciąży, odprowadził ją do łóżka. Jednym z domowników był również Władysław Gładysz, brat Marii. Niestety jego nie udało się uratować. Został on schwytany i zawieziony do budynku Gestapo do Tarnowa. Tam katowany dzień i noc, zmarł 24 V 1943. Miesiąc później 18 VI zginęli kolejni partyzanci Jan Marzec i Julian Olchawa. Zdradzeni i aresztowani w trakcie pracy, zostali rozstrzelani przy szosie i tam pochowani. 9 VI 1944 r. Józef Kozub pełnił dyżur przy radiostacji w starej cegielni, gdy nagle zjawiło się trzech żołnierzy niemieckich. Natychmiast wezwał on posiłki z Lasów Radłowskich, a sam zabarykadował się w pomieszczeniu. Ostrzał cegielni trwał przez całą noc, pomoc nie nadchodziła. Nad ranem Gestapo wyznaczyło 12 mężczyzn, których zadaniem było odkopanie spod gruzów pomieszczenia, w którym znajdował się partyzant. Według świadków zdarzenia, Józef Kozub siedział martwy przy stoliku z zaciśniętym w ręku pistoletem. Nie było w nim kul, najprawdopodobniej tę ostatnią przeznaczył dla siebie… Zawsze powtarzał żonie, że żywy nie odda się Niemcom – wspomina Władysław
OBÓZ NAUKOWY W CZCHOWIE
Kozub. Przed śmiercią zdążył jeszcze spalić wszystkie ważne dokumenty. Został pochowany obok cegielni. Po zakończeniu wojny przeniesiono jego prochy na cmentarz parafialny i za zgodą żony Marii pochowano wraz z Władysławem Gładyszem, Janem Marcem i Julianem Olchawą. Pan Władysław wspomina, że po zakończeniu wojny, jego matka, jako „potajemna wdowa” jeszcze kilkakrotnie wzywana była na przesłuchania przez Urząd Bezpieczeństwa. Również i on sam bardzo zaangażował się w dokładne poznanie historii tamtych wydarzeń.
Fot. 1 Pan Władysław Kozub podczas rozmowy o swoim ojcu.
Pamięć o Józefie Kozubie nie zaginęła wśród mieszkańców Szczepanowa, jak i również w miejscowości, w której się urodził – Jadownikach. Na pamiątkę odwagi i patriotyzmu partyzanta jedna z ulic została nazwana jego imieniem. Maria Kozub, kobieta silnego charakteru i wielkiej odwagi zmarła kilka lat temu, w wieku ponad 90 lat, do końca pozostając w pełni sił umysłowych, wierna swojej miłości do męża i w pełni oddana wychowaniu dzieci. Dla Pana Władysława Kozuba, który nigdy nie poznał swojego ojca najistotniejszą kwestię stanowiło rozwiązanie zagadki, jaką była zdrada jego ojca. Pan Władysław trafił na ślad dwóch potencjalnych sprawców: pułkownika Jana Wolszy, którego kuzyn był niemieckim żołnierzem oraz łącznika Stanisława Chudyby. Nie zostali oni jednak nigdy pociągnięci do odpowiedzialności za swoje czyny.
Historia jednego transportowca Kamil Stasiak W grudniu 1944 roku Armia Czerwona wytężyła wysiłki dążące do przygotowania zimowej ofensywy. Jednym z ich przejawów były wzmożone zrzuty zaopatrzenia, a przede wszystkim ludzi, którzy mieli wspierać czerwoną partyzantkę na tyłach niemieckiej armii. Jedną z jednostek zaangażowanych w tego typu operację był 29. Gwardyjski Pułk Lotnictwa Dalekiego Zasięgu. 6 grudnia radzieckie Lotnictwo Dalekiego Zasięgu (Awiacija Dalniewo Diestwija - ADD) straciło swój wyjątkowy autonomiczny charakter i zostało przekształcone w 18. Armię Lotniczą. Oznaczało to bezpośrednie podporządkowanie Dowództwu Armii Czerwonej, co miało odpowiadać zmieniającym się potrzebom frontu wschodniego. Konsekwencją stało się przeniesienie ciężaru działań tych jednostek lotniczych na wsparcie armii lądowej. Ze względu na swoje zasługi na wcześniejszych etapach konfliktu liczne pułki ADD uzyskały status gwardyjskich, co oprócz prestiżu zapewniało dostęp do najlepszego w radzieckich siłach zbrojnych sprzętu, najdokładniej wyszkolonych i sprawdzonych ludzi, zarówno pilotów i obsługę. Głównym wyposażeniem 18. Armii Lotniczej były samoloty bombowe średniego i dalekiego zasięgu, jednak na wyposażeniu 29. Pułku znajdowały się przede wszystkim samoloty transportowe - amerykańskie C-47 i ich licencyjna radziecka wersja Lisunow Li2. Samolot ten został oblatany w 1939 roku, ponad rok po zakupie licencji w firmie „Douglas Aircraft Company”. Li-2 został zaadoptowany na potrzeby ZSRR przez Borysa Lisunowa. Najważniejsze zmiany to wzmocnienie konstrukcji i podwozia, przeprojektowanie i przeniesienie drzwi ładunkowych i montaż rodzimych silników ASz-62IM (każdy z dwóch silników wytwarzał maksymalnie 1000KM). W 18. Armii Lotniczej wykorzystywane były również Li-2S, w których gdzie, w kabinie montowano dodatkowy zbiornik paliwa Jedną z zakrojonych na szeroką
Wehikuł Czasu nr 13/2011
25
OBÓZ NAUKOWY W CZCHOWIE
skalę operacji zrzutowych zaplanowano na noc z 22/23 grudnia. W tym czasie transportowce 29. Gwardyjskiego Pułku stacjonowały na lotnisku w Mielcu. Tego wieczoru pogoda nie uśmiechnęła się do radzieckich lotników. Następnej nocy miała być pełnia książęca. Bezchmurna zimowa pogoda nie dawała niemal żadnej osłony przed atakami myśliwców i działami przeciwlotniczymi na jasnym niebie. Mimo tego transportowce załadowane zaopatrzeniem i zrzutkami wzniosły się w powietrze. Była wśród nich załoga Długopołotowa. W rejonie przelotu m.in. koła Tarnowa znajdowały się niemieckie stacje radiolokacyjne, które dwie godziny po zachodzie słońca wykryły pierwsze radzieckie samoloty. W powietrze zostały poderwane Messerschmitty Bf110 stacjonujące na podkrakowskim lotnisku Rakowice - Czyżyny. Maszyny należące do 5 Staffel II./5 NJG1 były już w powietrzu, gdy samolot Długopłotowa dopiero starował. Już o 18.16, a następnie 20 minut późnej jeden z niemieckich pilotów zgłosił zestrzelenie Li-22. Wśród niemieckich myśliwców znajdował się również Bf110G-6 o numerze taktycznym C9+QN, który wystartował o 19.21. Pilotował go Oblt. Werner Rapp wspierany przez radiooperatora Uffz. Johanna Ortmanna. Rapp. Służąc w 7./NJG1 nad ternem Holandii i Niemiec zestrzelił 10 brytyjskich samolotów. Nie brakowało mu również doświadczenia w zwalczaniu Li-2. W nocy poprzedzającej opisywane wydarzenia udało mu się zniszczyć jeden z radzieckich transportowców. O 21. Rapp zgłosił zestrzelenie pierwszego transportowca, dwadzieścia minut później kolejnego. Dopiero po ok. 40 minutach dalszego patrolu Messerschmitt trafił na ostatni zestrzelony tej nocy Li-2. Był to samolot dowodzony przez Długopłotowa. Rapp przechwycił przeciwnika na wysokość 1800 metrów, ostrzelany samolot zaczął się palić i wybuchł w powietrzu. Zima była dosyć bezśnieżna. Około 22. mieszkańcy Czchowa zostali obudzeni przez serie z karabinów maszynowych. Gdy wybiegli z domostw zobaczyli płomień na tle nieba, a następnie wybuch. Świadkowie opisują to zdarzenie, jako morze spajających płomieni. Pełen paliwa, a być może również amunicji samolot rozpadł się, a części spadały
26 Wehikuł Czasu nr 13/2011
na znaczny obszar. Większymi elementami, które przetrwały zestrzelenie były silniki, jedno ze skrzydeł i znaczna część kadłuba. Przed wybuchem z samolotu zdążyło wyskoczyć trzech lotników- pierwszy pilot i dowódca Długopłotow, mechanik pokładowy lejt. gw. Nikołaj Sitnikow i starsz. gw. Aleksjej Parfienow. Pozostali, według różnych relacji, albo wcale nie wyskoczyli, albo ich spadochrony nie zdążyły się otworzyć. Długopłotow i Sitnikow po wylądowaniu zostali ukryci przez jednego z okolicznych gospodarzy. Parfienow wybrał ucieczkę do lasu, wkrótce napotkał tam partyzantkę, u której zdołał ukrywać się aż do nadejścia na te tereny Armii Czerwonej. Po zestrzeleniu samolotu na ziemi odnaleziono cztery ciała. Oznacza to, że jedna osoba na pokładzie Li-2 nie należała do załogi, prawdopodobnie miała wylądować na spadochronie i wesprzeć partyzantkę. Wszyscy lotnicy zostali pochowani w okolicy. Wrak samolotu płonął jeszcze rano 23 grudnia. Okoliczni mieszkańcy zebrali prawie wszystkie większe części wraku. Jeden z silników został prawdopodobnie załadowany na wóz i wywieziony. Niemcy, którzy przybyli na miejsce zestrzelenia kilka dni później praktycznie nie mieli już czego szukać. Jak relacjonują mieszkańcy, ziemia na którą spadła znaczna część kadłuba przez kilka lat nie wydawała plonów. Już po wojnie ciała poległych lotników zostały ekshumowane i przeniesione na cmentarz Tarnów - Krzyż. W latach siedemdziesiątych jeden z nauczycieli okolicznej szkoły podstawowej poprosił uczniów o zebranie części samolotu. Części te trafiły na złom. W wyniku tego działania do naszych czasów przetrwało już niewiele pamiątek po wydarzeniach tej grudniowej nocy. W gospodarstwie Mariana Zyznawskiego do dzisiaj studnia pokryta jest blachą ze skrzydła Li-2 zestrzelonego w nocy z 22/23 grudnia 1944 roku. (Przyp.red.) Jest to jedna z wielu historii, które udaję się poznać, często przez przypadek podczas naszych badań. Pierwsze informacje, na które udało się natrafić znajdowały się w AP w Krakowie, w oddziale IV przy ul. E.Orzeszkowej 7, Sgn. UW 990 s 53. Jak się później okazało, zwłoki
Z ŻYCIA KOŁA ekshumowano do Tarnowa. Dzięki wizycie w UG Iwkowa, dowiedzialieliśmy się, że Biblioteka w Iwkowej posiada informację w tej kwestii. Dzięki miłemu kilkugodzinnemu przyjęciu przez Panie Bibliotekarki, zdobyliśmy kolejną porcję informacji. Za co gorąco dziękujemy! Po wizji lokalnej udało się rozwikłać zagadkę. Niecały miesiąc później powstał także reportaż w TVP 3 dzięki czemu, kolejna tragiczna historia ujrzała światło dzienne. A pozwoliło, choć trochę zbliżyć się do prawdy o tamych wydarzeniach.
Przypisy: 1
Struktura Luftwaffe nie zupełnie odpowiada polskiej ter-
minologii, w pewnym uogólnieniu będzie to 5 Eskadra II Dywizjonu 5 Pułku Nocnych Myśliwców. 2
Drugie zestrzelenie nie jest potwierdzone.
Jewish Histories in Europe Historia Żydów w Europie. Międzynarodowe seminarium w Verdun. Katarzyna Odrzywołek Historia współczesnej Europy jest bezpośrednio powiązana z dziejami narodu żydowskiego. Z jednej strony obejmuje ona długi okres, na który składają się koegzystencja, wymiana kulturalna, czy asymilacja, z drugiej zaś zawiera w sobie obrazy: deportacji, prześladowań oraz masowego ludobójstwa milionów Żydów, dokonanego przez nazistowskie Niemcy. Nie ulega wątpliwości, że na wielu poziomach społeczność żydowska miała istotne znaczenie dla europejskiej kultury, polityki, nauki oraz ekonomii, stąd też historia Żydów powinna być prezentowana w szerokiej perspektywie, pozwalającej uniknąć zbytniego uproszczenia. Ta zasada przyświecała nam podczas realizacji pierwszej części projektu zatytułowanego „Jewish Histories in Europe”. Biorą w nim udział cztery, siedmioosobowe grupy studentów i pracowników instytucji kulturalnych z różnych krajów europejskich. Zaś cały cykl tego szczególnego seminarium składa się
z pobytów w miastach, z których pochodzą jego uczestnicy, tj. Verdun, Krakowa, Berlina i Lizbony. Pierwszą z tych wizyt mamy już za sobą. W dniach od 23 do 28 lipca 2011 roku, przebywaliśmy bowiem na terenie francuskiego miasta Verdun. Wyjazd ten, jak też udział w całym projekcie był możliwy dzięki współpracy zawiązanej pomiędzy niemiecką fundacją Zeitpfleil a Stowarzyszeniem Centrum Polsko-Niemieckim w Krakowie i Pracownią Historii Mniejszości Etnicznych i Narodowych działającej przy Instytucie Historii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie. Naszą uczelnię reprezentują: Katarzyna Kotula, Łukasz Filipczyk, Ewa Dyngosz, Katarzyna Odrzywołek, mgr Patrycja Wlazło, oraz mgr Krzysztof Kędziora. Koordynatorem grupy jest mgr Martyna Grądzka, zaś opiekunem naukowym dr Piotr Trojański. Kilka słów o idei projektu. Celem spotkań jest stworzenie międzynarodowej płaszczyzny do debaty nt. społeczności żydowskich, jakie zamieszkiwały Europę od wieków. W trakcie każdego ze spotkań uczestnicy seminarium pracują w grupach międzynarodowych nad wybranym modułem dotyczącym historii i kultury Żydów aszkenazyjskich i sefardyjskich. Dodatkowo, każda z czterech grup narodowych ma za zadnie stworzyć swój własny „produkt” ukazujący historię Żydów w lokalnej perspektywie. Uczestnicy mogą wybrać jedną z podanych przez organizatorów form: książkę, przewodnik, stronę internetową lub film. Następnie efekt tej pracy zostanie zaprezentowany na trzecim spotkaniu – w Berlinie. Liczy się nie tylko kreatywność i pomysłowość, ale przede wszystkim wiedza i doświadczenie. Podczas spotkania w Verdun zajmowaliśmy się zagadnieniami ściśle związanymi z religią i tradycją żydowską. Pracując w mieszanych grupach, wymienialiśmy się spostrzeżeniami na wskazane w analizowanych tekstach tematy, a także wspólnie dyskutowaliśmy i opracowywaliśmy przydzielone nam zadania. Podczas spędzonego razem tygodnia, mieliśmy wiele okazji, by poznać się lepiej i zaprzyjaźnić. Seminarium to było wyjątkowe pod względem miejsca w którym się odbywało. Codziennie spotykaliśmy się na wspólnych
Wehikuł Czasu nr 13/2011
27
Z ŻYCIA KOŁA warsztatach w Centre Mondial De La Paix, czyli w Światowym Centrum Pokoju. Już SaintSimone opisywał budynek, w którym mieści się centrum, jako „największy i najpiękniejszy pałac biskupi we Francji”.
żołnierzy, którzy tam zginęli. Dla uczczenia ich pamięci wybudowano też mauzoleum, a także skonstruowano w nim tematyczną wystawę.
Fot. 2. Przed Mauzoleum.
Fot 1. Prezentacja.
W tym miejscu systematycznie odbywają spotkania młodzieży z krajów, w których konflikt był bądź jest nieodzowną częścią codziennego życia. Stąd też właśnie tam słowo paix-pokój nabiera wyjątkowego znaczenia. Verdun to również miasto w którym przed II wojną światową zamieszkiwała społeczność żydowska. Udając się na wspólny spacer jego ulicami napotykaliśmy po drodze na liczne ślady dawnego życia. Odwiedziliśmy synagogę sefardyjską, w której przewodniczący gminy żydowskiej istniejącej do dziś w Verdun - Monsieur Blachard zaprezentował nam zwój Tory. Zobaczyliśmy też stary cmentarz żydowski, na którym podziwialiśmy specyfikę charakterystycznych dla tego regionu Europy – głównie sefardyjskich nagrobków. Oprócz tego, w samym centrum miasta podziwialiśmy budynki niegdyś należące do przedsiębiorców żydowskich. Niezwykle istotne dla nas było spotkanie ze świadkami – ocalonymi z Holocaustu. Pozwoliło nam to na moment przenieść się w czasie i wyobrazić sobie Verdun przed wybuchem II wojny światowej oraz w trakcie jej trwania. Niewątpliwie, duże wrażenie wywarły na nas pola bitewne, na których w 1916 roku rozgrywała się słynna bitwa o Verdun. Dziś są one pokryte tysiącami białych krzyży, upamiętniających bohaterską śmierć
28 Wehikuł Czasu nr 13/2011
Nasza grupa zatrzymała się na dłużej przy pomniku upamiętniającym bohaterską postawę żołnierzy żydowskiego pochodzenia, biorących udział w walkach na frontach I wojny światowej. Dzięki tej wizycie, mogliśmy uświadamiać sobie, jak wielkim symbolem odwagi, poświęcenia i bohaterstwa jest to miejsce dla każdego Francuza. Seminarium w Verdun wzbogaciło nas nie tylko o wiedzę, ale też o nowe, niezapomniane doświadczenia Obecnie nasz zespół pracuje nad stworzeniem wspomnianego już projektu, który prezentować będziemy w Berlinie. Zgodnie z naszym zamysłem, będzie to strona internetowa, poświęcona dziejom społeczności żydowskiej z Krakowa. Projekt jest adresowany przede wszystkim dla uczniów i nauczycieli, którzy będą mogli znaleźć na niej profesjonalne konspekty lekcji, projekty edukacyjne oraz pomysły na konkursy. Będzie można na niej odbyć wirtualny spacer po przedwojennym i obecnym Kazimierzu, poznać jego historię oraz specyfikę. Planujemy również w przyszłym roku realizacje poszczególnych lekcji w krakowskich szkołach. Obecnie przygotowujemy się też do drugiej części seminarium, która odbędzie się już pod koniec listopada w Krakowie. Wszystkich chętnych do pomocy przy organizacji prosimy o kontakt z koordynatorką projektu Panią mgr Martyną Grądzką (martinig@wp.eu;). Zaciekawionych zaś naszym pobytem w Verdun zachęcam do oglądnięcia filmu pt. „Bar Mitzvah, Mezuzah, Ohele… one day of the seminar participants life” dostępnego na http://www.youtube.com/ watch?v=zxKR_hMJ8Sw .
Z ŻYCIA KOŁA Wyjazd do Przemyśla i Lwowa Bartosz Wachulec Przemyśl cz. I Wyjazd do Przemyśla i Lwowa został zorganizowany przez sekcje Historii XX wieku oraz Historii i Kultury Żydów. Celem wyjazdu było zapoznanie się z dziejami I wojny światowej na ziemi przemyskiej oraz zwiedzenie ważniejszych zabytków Lwowa. W piątek rano, kiedy już dotarliśmy do Przemyśla i zakwaterowaliśmy się w siedzibie PTTK, ruszyliśmy do Siedlisk na zwiedzanie - fortu nr I „Salis-Soglio” (nazwa pochodzi od nazwiska szwajcarskiego inżyniera Daniela Salisa - Soglio, który projektował fort). Budowla ta powstała w latach 1882-1886 i jej zadaniem było flankowanie od południowego wschodu Przemyśla na wypadek inwazji wojsk rosyjskich. Walki jakie toczyły się o grupę forteczną Siedliska były bardzo zacięte i krwawe. Austriacy musieli jednak w końcu poddać twierdzę i wysadzić forty w powietrze. Ale mimo wojennej zawieruchy i upływu czasu „Salis-Sorgo” dalej prezentuje się zachwycająco. Weszliśmy do fortu przez ceglaną bramę i skierowaliśmy się korytarzem na dziedziniec szyjowy, gdzie zobaczyliśmy wykute w ścianie daty powstania kompleksu oraz napis „Mittelhof”. Skierowaliśmy się w stronę schodów, prowadzących na górne kondygnacje budynku, mijając przy tym szyby windowe, podręczne magazyny, a nawet szalety z epoki. Na samej górze znajdowały się kolejne schrony, które miały chronić żołnierzy przed ostrzałem artyleryjskim, zaś nieco dalej można było zobaczyć fosę, która stanowiła kolejną barierę, mającą uniemożliwić przeciwnikowi dostanie się do fortu. Warto zaznaczyć, że na dnie takiej fosy Austriacy sadzili akacje i inne rośliny porośnięte kolcami oraz rozstawiali zasieki, aby zablokować przeciwnika w wypadku sforsowania wcześniejszych punktów oporu. Świadectwem pamięci okolicznych mieszkańców o wydarzeniach, które miały tutaj miejsce, są znicze, położone przy wspom
nianej już bramie wjazdowej oraz zejściu do fosy. Podczas powrotu z „Salis-Soglio” dostrzegliśmy interesujący obiekt na wzgórzu obok drogi prowadzącej do Przemyśla. Był to stary cmentarz, z którego groby pochodziły z lat 1915-1945. Intryguje zwłaszcza fakt, że zdecydowana większość mogił jest ukraińska. Na jednej z nich można nawet odczytać napis „polegli za wolność Ukrainy”, zaś rok ich śmierci to 1918. Niestety nie mieliśmy czasu na dokładne zweryfikowanie, kim byli zmarli. Po powrocie do Przemyśla zwiedzaliśmy starówkę, w tym m.in. późnobarokowy kościół OO. Franciszkanów, renesansowy Zamek Kazimierzowski, Sobór Jana Chrzciciela, a także Synagogę Zasańską oraz Cmentarz wojenny. Lwów We Lwowie znaleźliśmy się półtorej godziny po przekroczeniu granicy polskoukraińskiej. Pierwszym zabytkiem ujrzanym przez nas był Dworzec Główny we Lwowie, wybudowany w latach 1889-1904. Jest to budowla robiąca niesamowite wrażenie, niemal przybijająca swoim monumentalizmem. Nad wejściem do środka można zobaczyć dwie rzeźby przedstawiające alegorycznie „handel” i „przemysł”. Sposób wykonania fasady jest utrzymany w epoce neorenesansu. Do przebudowy dworca doszło w czasach, kiedy Ukraina znajdowała się pod wpływami radzieckimi, czego dowodem jest forma wykonania peronów, dzisiaj reprezentujących styl socrealizmu. Kolejnym lwowskim zabytkiem, który przyszło nam odwiedzić była Wieża Ratuszowa. Budynek powstał w latach 1827-1835. Poprzednia siedziba władz miejskich zawaliła się kilka lat wcześniej. W trakcie Wiosny Ludów miasto zostało opanowane przez polskich powstańców. Kapitulacja Lwowa nastąpiła 14 lipca 1848, kiedy to Austriacy przeprowadzili na nim ciężkie bombardowanie, w wyniku którego spłonął także ratusz (odnowiono go rok po tych wydarzeniach). Ze szczytu Wieży widać doskonale całą panoramę metropolii z wieloma zabytkowy-
Wehikuł Czasu nr 13/2011
29
Z ŻYCIA KOŁA mi miejscami, m.in. Kopiec Unii Lubelskiej, słynny teatr operowy czy Katedrę Łacińską (zwaną również Bazyliką Archikatedralną p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny). Następnym punktem naszych wędrówek po Lwowie była Katedra Ormiańska. Już przy samym wejściu natrafiliśmy na ciekawe zabytki - tablice nagrobne pochodzące z XVIII wieku oraz fragmenty kolumn i portali z ornamentami roślinnymi, o których wspomnę później. Gdy weszliśmy do środka poczuliśmy się lekko zagubieni. Mieliśmy zamiar zrobić kilka zdjęć i wyjść, ale z pomocą przyszedł nam pewien Ormianin, który zaoferował swoje przewodnictwo po tym miejscu w zamian za symboliczną ofiarę na katedrę. Zgodziliśmy się. Katedrę można podzielić na trzy części: najstarszą (XIV wiek.), środkową (XVII wiek) i najnowszą (wiek XX). Jej istnienie wiąże się z przybyciem Ormian do Lwowa w XII wieku, kiedy stał tu jeszcze drewniany kościółek obrządku ormiańskiego, zniszczony przez Litwinów, podczas najazdu w XIV wieku. Dopiero później, udaje się ufundować murowaną świątynię stworzoną na wzór włosko-bizantyński, której część zachowała się do dzisiaj. Mijały lata, a kościół stopniowo przebudowywano, aż do czasu, kiedy po roku 1945 władze radzieckie nakazały jego zamknięcie i uczynienie z niego magazynu Lwowskiej Galerii Obrazów. Większość fresków jest dziełem polskiego malarza Jana Henryka Rosena, który w okresie międzywojennym podjął się zadania renowacji katedry. Jednym z takich dzieł jest przedstawienie pogrzebu św. Odilona. Święty jest tutaj niesiony na marach przez trzy postaci: jedną z twarzą zasłoniętą kapturem, drugą spoglądającą na widzów i trzecią ze spojrzeniem utkwionym gdzieś w dal. To alegoryczne przedstawienie przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Innym przykładem ukrytej symboliki w tym miejscu są krzyże pokrywające kolumny w najstarszej części katedry, przyozdobione roślinnymi ornamentami. Jest to alegoria zmartwychwstania Jezusa Chrystusa. Kończąc zwiedzanie świątyni nasz
30 Wehikuł Czasu nr 13/2011
przewodnik zwrócił także uwagę na wizerunki aniołów z ogniem zamiast twarzy. Jest to koncepcja mało znana w sztuce, a pochodzi ona stąd, że według Ormian anioły powstały z płomieni, więc tak też powinno się je przedstawiać. Zagadnięty również o tablice znajdujące się przed wejściem odpowiedział, że są to pozostałości cmentarza ormiańskiego, który nie przetrwał wojny, a ozdobione motywami roślinnymi bloki kamienne miały stać się elementami nowej kaplicy ormiańskiej, z której budowy jednak zrezygnowano. Kolejnym i chyba najważniejszym punktem naszej wycieczki był Cmentarz „Orląt Lwowskich”, umieszczony w strukturach Cmentarza Łyczakowskiego. Są na nim pochowani uczestnicy walk z Ukraińcami i Bolszewikami o Lwów w latach 1918-1920, zarówno ci, polegli w boju, jak i weterani, których po śmierci przeniesiono tutaj. Cmentarz w okresie międzywojennym był najokazalszą nekropolią w Polsce, do czasu, kiedy „opiekę” nad nim przejęły władze radzieckie. Po dostaniu się Lwowa w ręce Rosjan, cmentarz podupadł w wyniku regularnych grabieży. Zniszczono kolumnadę otaczającą kompleks, roztrzaskano pomnik żołnierzy amerykańskich, walczących o Lwów podczas wojny polsko-bolszewickiej, a Pomnik Chwały usiłowano zniszczyć przy pomocy czołgów (co, nic nie dało). Sytuacja poprawiła się dopiero po roku 1989, kiedy Polacy pracujący na Ukrainie, zaczęli renowację zdewastowanego cmentarza. Dzisiaj nekropolia, mimo iż nie jest już tak wspaniała, jak możemy to zaobserwować na przedwojennych fotografiach, to jednak dzięki polskim wysiłkom prezentuje się zachwycająco. Cmentarz Obrońców Lwowa był ostatnim etapem naszej podróży po Lwowie. Został już tylko powrót do Polski, który jak się okazało później, należał do bardzo ciekawych. Zarówno ze względu na „transport”, jak i obyczaje panujące na pieszym przejściu granicznym. Przemyśl cz. II Ostatni dzień wyjazdu poświęciliśmy na zwiedzanie Muzeum Narodowego Ziemi
Z ŻYCIA KOŁA Przemyskiej oraz austriackiego fortu nr XII „Wener”. Ekspozycje w muzeum, szczególnie przykuwające naszą uwagę dotyczyły pamiątek po przemyskich Żydach oraz Twierdzy Przemyśl. Przy okazji zatrzymaliśmy się na dłużej przy wystawie poświęconej sztuce sakralnej. W sali poświęconej Żydom znajdowały się przedmioty codziennego użytku, tj. zabawki, sztućce, szkatuły czy ubrania. Zachowało się też kilka starych fotografii, z których jedna przedstawiała żydowską rodzinę goszczącą u siebie austriackiego oficera. Inny ciekawy zabytek stanowiły też zwoje tory oraz płyty nagrobne z hebrajskimi inskrypcjami. Wystawa związana z Twierdzą Przemyśl została tak ułożona, aby zwiedzający, wchodząc do sali miał wrażenie, że właśnie wkroczył do austriackiego fortu. Wszędzie porozstawiano drewniane barykady, przy których czatowały manekiny przebrane w stroje z epoki. Były też stanowiska z różną bronią. Warto jeszcze wspomnieć kilka słów o ekspozycji „Credo na dwa głosy”, która przedstawiała zabytki sztuki sakralnej. Większość eksponatów trafiła tutaj ze świątyń, dawno już nie istniejących. Były to oczywiście ikony, niektóre bardzo stare, bo z XVI wieku oraz drewniane rzeźby wyobrażające świętych. Można tutaj było także znaleźć monstrancję, zdobione krzyże prawosławne i stare szaty liturgiczne. Fort artyleryjski nr XII „Wener”, nasz ostatni punkt wycieczki, powstał w latach 1882-1886, jako część Twierdzy Przemyśl. Podczas I wojny światowej o fort toczyły się zażarte walki między Austriakami a Rosjanami. Twierdza Przemyśl została poddana dwóm oblężeniom, z których drugie (od 5 listopada 1914 do 22 marca 1915) zakończyło się sukcesem i poddaniem się CK Wojsk. Sam fort „Wener” został przez swoich obrońców opuszczony w takim pośpiechu, że nie zdążyli go wysadzić w powietrze. Na wspólnym posiedzeniu sztabów generalnych Niemiec i Austro-Węgier zdecydowano się na ofensywę mającą wyprzeć nieprzyjaciół na wschód. Po sukcesie, jaki sojusznicy odnieśli pod Gliwicami, rozpoczęto
oblężenie Twierdzy Przemyśl, pośpiesznie remontowanej przez Rosjan w celu przyjęcia uderzenia. 12 maja rozpoczęto bombardowanie przemyskich umocnień. Walki były bardzo zacięte, a niektóre forty przechodziły z rąk do rąk, jednak ostatecznie wojska carskie zostały wyparte z rejonu twierdzy. Można powiedzieć, że sam fort „Wener” bardziej ucierpiał podczas oblężenia przez Niemców i Austriaków niż Rosjan (zdobyty 2 czerwca). Powodem tego, jest fakt, że żołnierze niemieccy sprowadzili specjalnie w tym celu najcięższe działa o niesamowitej sile rażenia. Nawet dzisiaj, podczas zwiedzania można natrafić na potężne wyrwy w murach, które spowodował właśnie ostrzał artyleryjski. Obecnie w forcie znajduje się Muzeum I wojny światowej, w którego zbiorach można zobaczyć pamiątki z różnych frontów wielkiej wojny. Przyznać jednak trzeba, że ich zdecydowana większość związana jest z lokalnymi walkami. Nie brakuje więc broni, łusek po nabojach, szabel, elementów dział i mundurów. Bardzo dobrze zachowała się fosa z ceglanym murem Carnota. Po trzech ciężkich ale udnaych dniach zwiedzania, oraz sesją naukową poświęconą historii Lwowa i Przemysla, w niedzielę późnym wieczorem powróciliśmy do Krakowa. Przyp. red. Materiały z sesji naukowiej w Przemyślu opublikujemy w następnym numerzecz WCz.
Zamek na weekend Część I/III Jakub Rosiek Tegoroczna jesień, jak przystało na polskie tradycje, zapowiada się iśćie złota. Warto więc spędzić czas wolny od nauki gdzieś poza studenckim mieszkaniem, szczególnie zaś w miejscu, w którym historia zawsze pojawia się w tle. No właśnie, tylko gdzie? Każdy posiadający choć odrobinę duszy podróżnika szybko znajduje odpowiedź na takie pytanie –
Wehikuł Czasu nr 13/2011
31
HISTORIA Z BLISKA otwiera mapę bądź przeglądarkę internetową i po chwili ma już gotowy pomysł. Ale co zrobić kiedy wyczerpią się już oferty z najbliższej okolicy miasta...? Zwiedziliśmy już większość krakowskich muzeów i kościołów, wspięliśmy się na wszystkie kopce, Bielany, Tyniec, Mogiłę i Rydlówkę znamy jak własną kieszeń, a i Twierdza Kraków nie jest nam obca. Należy zatem wyruszyć gdzieś dalej. Jako pasjonat zamków i wszelkiego rodzaju fortalicium postaram się w niniejszym cyklu przybliżyć Wam drodzy Czytelnicy zabytki architektury obronnej znajdujące się w regionie Małopolski, bądź w niewielkiej odległości od niego i zachęcić do ich odwiedzenia. Skupię się szczególnie na zamkach. Uwzględnię to, iż dysponujemy tylko jednym dniem na zwidzenie każdego z obiektów i powrót do Krakowa (wycieczki zawsze będą się rozpoczynać także wyjazdem z Krakowa). Pominę obiekty usytuowane najbliżej Miasta Królów Polskich, czyli zamki w Wieliczce, Niepołomicach, Dobczycach, Ojcowie, Korzkwi i Pieskowej Skale, będące kanonem lokalnej turystyki, gdyż je najprawdopodobniej drogi Czytelnik zdążył już zwiedzić. Przedstawione zamki wybrano, z uwzględnieniem tych najpiękniejszych, najbardziej urokliwych, co nie wyklucza istnienia na omawianym terenie jeszcze kilkunastu kolejnych warowni. Ich spis znajdzie Czytelnik w ostatniej części cyklu zatytułowanej „Dla ambitnych”. Zapra--szam zatem do odbycia podróży...
BABICE
Siedziba biskupów krakowskich – zamek Lipowiec w Babicach – został wzniesiony na wysokim, skalnym grzbiecie Garbu Tenczyńskiego z końcem XIII w. przez biskupa Jana Muskatę. Wcześniej, bo od połowy tego wieku, istniał w tym miejscu drewniany zamek wybudowany przez biskupa Jana Prandotę. Rezydencją biskupów krakowskich pozostawał on do roku 1443 r., kiedy to kardynał Zbigniew Oleśnicki, po wykupieniu Księstwa Siewierskiego, przeniósł siedzibę biskupią na zamek w Siewierzu. Od tego czasu, aż do XVIII w. warownia służyła jako więzienie biskupie i dom poprawczy dla
32 Wehikuł Czasu nr 13/2011
duchownych naruszających przepisy prawa kanonicznego (pamiętajmy o oddzielnym sądownictwie duchownych). Swoją funkcję spełniała bardzo dobrze, gdyż przez cały ten okres odnotowano tylko jedną udaną ucieczkę, a i ona nie obyła się bez pomocy z zewnątrz. Szczęśliwym zbiegiem był ówczesny profesor Akademii Krakowskiej i ideolog Reformacji Franciszek Stankar. W czasie potopu szwedzkiego stacjonował tu wraz z garnizonem gubernator Krakowa gen. Paul Wirtz. Budowla składa się z podzamcza i zam-ku górnego, do którego dostajemy się przez drewniany pomost. Dawniej w miejscu tym znajdowała się także pierwsza brama zamku górnego, z osobnymi wejściami dla konnych i pieszych przybyszów oraz zwodzonym mostem. Zamek, mimo że dość zniszczony, jest bardzo dobrze zaadaptowany do ruchu turystycznego. Zwiedzać można wszystkie jego kondygnacje. Naszą uwagę przykuje głęboka, oświetlana studnia, a na dłuższą chwilę z pewnością zatrzymamy się oglądając cele dla skazańców. Niezwykle interesujący zabytek sztuki fortyfikacyjnej stanowi, górująca nad całą okolicą, zamkowa wieża. Została ona zaprojektowana tak, by na jej trzech kondygnacjach (zachowały się dwie) można było zainstalować niewielkie działka – taraśnice lub foglerze (te drugie były już ładowane odtylcowo). Izby posiadają taki kształt, iż możliwe było połączenie funkcji działobitni i magazynu amunicji w jednym pomieszczeniu, przez co każda z nich funkcjonowała autonomicznie. Zostały również wyposażone w osobny kanał wentylacyjny, służący do odprowadzania gazów prochowych. W czasie ładowania działka, strzelnice zasłaniano w zmechanizowany sposób specjalną klapą - ambrazurą. Pole ostrzału taraśnic obejmowało przedzamcze i drogę prowadzącą do zamku przez co znacznie wzmacniało jego obronność. Z wieży podziwiać można tereny Kotliny Oświęcimskiej, Pogórza Wielickiego i Śląskiego. Aby dotrzeć do zamku udajemy się pociągiem lub autobusem do Zatora (przy okazji możliwość zwiedzenia zamków w Zatorze i Spytkowicach, ale tylko z zewnątrz), Trzebini lub Chrzanowa, a stamtąd rowerem (ok.
HISTORIA Z BLISKA 8 -10 km, w zależności od miasta, z którego wyjeżdżamy) lub busem do Babic. Wstęp na zamek jest odpłatny. U podnóża zamku znajduje się Nadwiślański Park Etnograficzny – obszerny skansen, w którym prezentowane są ponad 24 zabytki drewnianego budownictwa świeckiego i sakralnego (np. przeniesiony kościół z Ryczowa).
RUDNO Należy do największych zamków Małopolski, rezydował w nim bowiem niezwykle możny i obecny wśród elity politycznej kraju przez stulecia ród Tęczyńskich – jeden z najstarszych polskich rodów rycerskich. Przez 300 lat zwany był ponadto drugim Wawelem (choć pamiętajmy, że podobnym mianem określano jeszcze zamki m.in. w Niepołomicach, czy Baranowie Sandomierskim). Zamek Tenczyn w Rudnie, bo o nim mowa, został wybudowany w połowie XIV w. przez Andrzeja Tęczyńskiego, podkomorzego i wojewodę krakowskiego, kasztelana wiślickiego. Częstymi gośćmi byli tu Mikołaj Rej i Jak Kochanowski. Po latach swej świetności, z powodu śmierci ostatniego dziedzica rodu, budowla przeszła na własność rodu Lubomirskich, a w XVIII w. pod władanie Sieniawskich, później Czartoryskich i Potockich. Posiada jedyne w Polsce wejście, które prowadzi przez barbakan, a następnie sklepioną sień ze strzelnicami w ścianie zewnętrznej. Była silnie ufortyfikowana, poza barbakanem posiadała: dwie basteje, dwie baszty z XV-go wieku, czworoboczną wieżę w sąsiedztwie barbakanu, budynek i wieżę bramną prowadzące do zamku górnego oraz basztę „Dorotka”, która zawdzięcza swą nazwę więzionej w jej wnętrzu aż do śmierci członkini rodu o takim imieniu. Wszystkie te budynki zachowały się w mniejszym lub większym stopniu do naszych czasów, podobnie jak pozostałości kaplicy, renesansowych sal reprezentacyjnych, komnat mieszkalnych, czy piwnic, które można zwiedzić. W wieży bramnej pozostały oryginalne elementy drewnianej klatki schodowej. Przed wejściem na ruiny zamku powitają nas dwie tabliczki z groźnie brzmiącymi informacjami: o spadających
fragmentach murów i... zakazie wstępu. Nie przejmujmy się jednak nimi. Brama wejściowa – mimo postanowień władz gminnych, powołujących się rzekomo na ochronę zabytku – jest zawsze szeroko otwarta. Na chwilę obecną wciąż trwają spory pomiędzy różnymi organami, czy ruiny powinny być udostępnione dla zwiedzających do czasu przeprowadzenia remontu. Nie sprawiają wrażenia rozpadających się przy każdym mocniejszym podmuchu wiatru, dlatego uważam je za bezpieczne. Przetrwały w końcu wieki. Poza tym termin rozpoczęcia prac remontowych, z powodu braku środków oraz nieporozumień kompetencyjnych wciąż jest przesuwany w czasie. Sformowała się nawet grupa inicjatywy społecznej, stawiająca sobie za cel ich przeprowadzenie. W 2009 roku decyzją wojewody zamek powrócił w ręce ostatnich właścicieli – Potockich. Z dziedzińca zamku dolnego rozciąga się wspaniały widok na odległy Beskid Żywiecki, Mały i Makowski. Patrząc zaś w kierunku Krakowa dostrzeżemy odcinającą się na tle zieleni, białą sylwetkę eremu kamedułów na Srebrnej Górze. Gorąco polecam dojazd do zamku rowerem (dystans z Krakowa w jedną stronę to ok. 27 km), szczególnie, urokliwą trasą wiodącą przez Tęczyński Park Krajobrazowy. Jeśli będziemy przejeżdżać przez miejscowość Zalas, gdzie znajduje się czynny kamieniołom, powinniśmy się liczyć z czasowym zamknięciem drogi w czasie robót strzałowych (odbywają się jednak dość rzadko). Innym rozwiązaniem jest dotarcie autobusem/pociągiem do Krzeszowic lub Alwerni, skąd na miejsce można przyjechać busem.
OGRODZIENIEC Mistyczny charakter ruin zamku Ogrodzieniec w Podzamczu oddziaływał na przyjezdnych już od dawna. To właśnie pod jego urokiem Aleksander Janowski postanowił w 1906 roku założyć Polskie Towarzystwo Krajoznawcze – protoplastę dzisiejszego PTTK. Jest to największy z zamków Wyżyny Krakowsko – Częstochowskiej zarówno pod względem kubatury pomieszczeń jak i zajmowanej powierzchni (położony jest
Wehikuł Czasu nr 11/2011
33
HISTORIA Z BLISKA jednocześnie na najwyższym wzniesieniu Jury). Gród zamkowy rodu Włodków zwany „Wilczą Szczęką” istniał w tym miejscu już od XII w. Po najeździe tatarskim przebudowany na gotycki zamek kamienny stanowił ich siedzibę rodową do 1470 roku. W 1 poł. XV w. trafia w ręce niezwykle zamożnego kupca i bankiera, burgrabiego i żupnika krakowskiego, a także doradcy króla Zygmunta Starego – Jana Bonera. Jego bratanek i następca – Seweryn (fundator ołtarza głównego w kościele mariackim w Krakowie) dokonał przebudowy zamku, czyniąc z niej ogromną, renesansową rezydencję. Jej pozostałości, wraz z budynkami dobudowanymi w latach kolejnych, stanowią dzisiaj bodaj najliczniej, obok Ojcowa i Pieskowej Skały, odwiedzane ruiny na szlaku Orlich Gniazd. Bardzo rozległe założenie, wpisane w wapienne ostańce, posiada dwa dziedzińce wewnętrzne, trzeci – zwany rycerskim – przyległy do budowli od strony wieży z zachowanymi blankami oraz niezwykle obszerne przedzamcze. Podziwiać możemy ponadto obszerną basztę – belluard, budynek zwany „kurzą stopą”, dwie kolejne wieże, skarbiec, prochownię, kazamaty, kuchnię, bibliotekę, a także pozostałości licznych sal mieszkalnych i reprezentacyjnych. Przejdziemy przez dwa korytarze wydrążone w skale, zajrzymy do piwnic oraz będziemy przechadzać się po dawnych komnatach pierwszego i drugiego piętra. W południowo – wschodnim narożniku podzamcza, w otoczeniu skałek o antropomorficznych kształtach („Lalka”, „Sfinks” i „Niedźwiedź”) znajduje się samotny budynek – dawna katownia. Nazywana Męczarnią Warszyckiego (od słynącego z okrucieństwa kasztelana krakowskiego Stefana Warszyckiego, swego czasu właściciela zamku), mieści obecnie bogatą wystawę oryginalnych narzędzi tortur. Do najcenniejszych eksponatów należą tu krzesło inkwizytorskie, klatka błaznów, czy hiszpańskie buty. W ruinach zwiedzanego przez nas zamku kręcono ekranizację „Zemsty” w reżyserii Andrzeja Wajdy. Warto obejść dookoła zewnętrzny mur zamku, nie tylko po to by podziwiać go z różnych perspektyw. Podążając ścieżką
34 Wehikuł Czasu nr 13/2011
odchodzącą od narożnika podzamcza z katownią w stronę lasu, po chwili ujrzymy skupisko wysokich ostańców wapiennych – mekkę dla wspinaczy skałkowych. Udając się zaś z tego samego narożnika wzdłuż wschodniego muru, natrafimy na poniemiecki schron bojowy typu Tobruk (Ringstand 58c) należący do biegnącej od Bałtyku aż po Karpaty linii umocnień OKH Stellung, noszącej na tym odcinku kryptonim b1 (fortyfikacje tej linii można podziwiać także m.in. w Rudawie i Nielepicach). By dotrzeć na zamek dojeżdżamy autobusem do Ogrodzieńca, a stamtąd busem, transportem KZK GOP lub pieszo (ok. 2 km) udajemy się do Podzamcza. Po zwiedzeniu ruin obowiązkowo należy udać się pieszo na odległy również o ok. 2 km, zrekonstruowany, wczesnośredniowieczny gród na górze Birów (na zamku otrzymamy stosowną mapkę). Jest to jedyny zabytek tego rodzaju w południowej Polsce, otoczony jaskiniami i kurhanami (osadnictwo sięga tu czasów neolitu). Po drodze warto wspiąć się na niewielki grzbiet skalny („Suchy Połeć”) znajdujący się po prawej stronie drogi wiodącej do grodu, zaadaptowany jako punkt widokowy na zamek i znajdujące się po przeciwległej stronie grodzisko (każdy z obiektów można też podziwiać będąc na drugim). Poniżej grzbietu odnajdziemy ponadto dalsze relikty niemieckiej linii umocnień w postaci rowów strzeleckich, przeciwczołgowych oraz dużego schronu biernego piechoty. Zwiedzanie zamku Ogrodzieniec jak i grodu Birów jest odpłatne. Fot.1 – zamek Babice (od góry) Fot.2 – zamek Rudno Fot.3 – zamek Ogrodzieniec