STYCZEŃ 2013
ISSN 2081- 9439
Na okładce: uczestnicy obozu inwentaryzacyjnego w Luborzycy
EGZEMPLARZ BEZPŁATNY
MAGAZYN STUDENCKIEGO KOŁA NAUKOWEGO HISTORYKÓW UP
W tym numerze m.in: Inwentaryzacja grobów wojennych w powiecie proszowickim i krakowskim. Bieszczady W Ogniu. Wyprawa do Tokio.
A ponadto: Monastycyzm prawosławny w średniowieczu. Pistolety maszynowe frontu zachodniego II wojny światowej. Gibraltar Pacyfiku.
Inwentaryzacja grobów wojennych, Wysiółek Luborzycki, 9 – 20 lipca 2012 roku.
Poszukwania zapomnianego grobu.
Ostatnie narady przed wyjazdem w teren.
Mapa, niekiedy jedyna wskazówka poszukiwań
Zbieranie informacji od miejscowej ludności.
Mogiła z Wielkiej Wojny odnaleziona w polach.
Wyszukiwanie informacji w lokalnej prasie.
Mierzenie mogiły zbiorowej.
Kolejna zapomniana mogiła z Wielkiej Wojny.
MAGAZYN STUDENCKIEGO KOŁA NAUKOWEGO HISTORYKÓW UP Drodzy Czytelnicy,
Nr 16, Styczeń 2013
Oddajemy w Wasze ręce kolejny numer Wehikułu Czasu. Obecny rok obfituje w niesłychanie interesujące inicjatywy tworzone przez Studenckie Koło Naukowe Historyków, o czym możecie przeczytać w każdym kolejnym numerze WCz. Trudno jednak jest wszelkie działania opisać. Te ważniejsze staramy się wam przedstawić.
Spis treści
Oczywiście nie pominęliśmy pewnej tradycji, czyli wywiadów z Pracownikami Instytutu Historii, tym razem prezentujemy wywiad z prof. Bożeną Popiołek oraz z dr Urszulą Kicińską.
Gorąco zachęcam do lektury I części relacji z wyprawy do Japonii, przez bezkresne przestrzenie azjatyckiej Rosji. Wartym uwagi są relacje z wyprawy w Bieszczady w październiku, jak również z corocznego obozu „Inwentaryzacji grobów wojennych” w Luborzycy. Poza relacjami zachęcamy miłośników militariów do lektury kolejnej części artykułu o broni maszynowej. Zainteresowanych monastycyzmem na Athos odsyłamy na stronę numer 16. Jak zawsze gorąco nakłaniam wszystkich czytelników do współpracy z redakcją oraz publikowania swoich artykułów na łamach naszego czasopisma. Ze swojej strony chciałem wszystkim gorąco podziękować za współpracę i wspaniałe 3 lata działalności w WCz. 8 numerów, w tym 2 pod moją redakcją. Wydają mi się dobrym wynikiem. Ale teraz wszystko w „młodszych rękach”… Wszelkiej pomyślności, Krzysztof Śmigielski
4 6 7 8 11
12 14 16
19
ISSN 2081- 9439
Wywiad z prof. dr hab. Bożeną Popiołek. Wywiad z dr Urszulą Kicińską. Inwentaryzacja cmentarzy, kwater i grobów wojennych w powiecie proszowickim i części powiatu krakowskiego. 9 – 20 lipca 2012 roku. Z historią w terenie. Relacja z sesji naukowej SKNH w Bieszczadach zatytułowanej „Bieszczady w Ogniu cz. II”. Wojna polsko-węgierska w latach 1471-1474. Udział lotnictwa w walkach z UPA 1946-1947. Monastycyzm prawosławny w średniowieczu na przykładzie republiki mnichów z góry Athos.
Spór o mit założycielski Drugiej Rzeczypospolitej, czyli dlaczego świętujemy 11 listopada? Część II.
21
II RP sojusznikiem Hitlera?
22
Pistolety maszynowe frontu zachodniego II wojny światowej.
24
Mussoliniego i Hitlera podróże po Podkarpaciu.
27 28 31
Równorzędny przeciwnik niemieckiej Panzerwaffe. Gibraltar Pacyfiku.
Epizody z działań polskich okrętów podwodnych na Morzu Śródziemnym część I.
33
Kraków-Tokio. Część I.
Redaktor Naczelny Wehikułu Czasu Wehikuł Czasu Magazyn Studenckiego Koła Naukowego Historyków Instytutu Historii Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie Wydawca: Instytut Historii UP Druk: KMK Poligrafia ul. Domagały 1, 30-741 Kraków Nakład: 200 egzemplarzy Adres redakcji: ul. Podchorążych 2, pok 10 E 30-084 Kraków.
http://www.facebook.com/WehikulCzasuMagazyn
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Redakcja Redaktor naczelny: Krzysztof Śmigielski Zastępcy redaktora: Tomasz Szygulski, Jakub Rosiek Współpraca redakcyjna: Katarzyna Barud, Katarzyna Odrzywołek, Jakub Rosiek, Kamil Stasiak, Bartosz Wachulec Autorzy tekstów: Katarzyna Barud, Wojciech Kaczor, Krzysztof Kloc, Jacenty Miłek, Marek Mroczek, Szymon Placha, Katarzyna Odrzywołek, Jan Planta, Jakub Rosiek, Przemysław Sołga, Kamil Stasiak Bartosz Wachulec Założyciel i opieka redakcyjna: dr Hubert Chudzio Skład i łamanie: Tomasz Szygulski, Krzysztof Śmigielski Korekta: Jakub Rosiek e-mail: wehikulczasu.up@gmail.com
3
WYWIADY
“Musimy (...) przestawić nieco myślenie...” Wywiad z prof. dr hab. Bożeną Popiołek. Rozmowę przeprowadziły Katarzyna Barud i Katarzyna Odrzywołek Szanowna Pani Profesor na początku chciałyśmy serdecznie pogratulować nowo objętej funkcji dyrektora Instytutu Historii i zapytać, z jakimi nowymi obowiązkami i wyzwaniami spotkała się Pani profesor do tej pory? Przede wszystkim bardzo dziękuję za gratulacje. Propozycja objęcia funkcji dyrektora Instytutu była dla mnie dużym zaskoczeniem, dlatego, że nigdy nie wiązałam swojej przyszłości z karierą administracyjną. Nie sądziłam też, że Koledzy darzą mnie aż takim zaufaniem. Pełnienie funkcji administracyjnych pochłania sporo czasu i wymaga orientacji w nieco innych sferach życia niż te, które do tej pory stanowiły przedmiot mojego zainteresowania. Nie chodzi tu tylko o ilość obowiązków (nigdy przed obowiązkami nie „uciekałam”), ale o pewną dyspozycyjność i odpowiedzialność za pełnioną funkcję. Ponadto w naszym Instytucie dominują mężczyźni, a ja jestem pierwszą w historii tego Instytutu kobietą, któr sprawuje funkcję dyrektora. Nie ukrywam, że obawiałam się nieco wzajemnych relacji, ale obawy te były na wyrost. Spotykam się z powszechną życzliwością. Przybyło mi za to obowiązków, szczególnie na początku roku akademickiego. Zmiany, które obecnie zachodzą w szkolnictwie wyższym, wymagają nie tylko pracy, ale i przystosowania się do nowych wymagań – nowe oferty programowe, Krajowe Ramy Kwalifikacji, parametryzacja wydziałów i stała ocena naszych dokonań, to tylko część obowiązków. Przy sporej ilości nowych zadań praca naukowa pozostaje nieco w tyle. Obecnie jednak zbliża się koniec roku i powoli oswoiłam już część obowiązków administracyjnych, na bieżąco też staram się pracować naukowo – piszę, organizuje konferencje, występuję o granty. Jak Pani Profesor ocenia perspektywy nowo powstałego kierunku studiów, czyli Antropologii historycznej? Czy studenci i kadra naukowa jest zadowolona z efektów nauczania?
4
Antropologia historyczna jest kierunkiem, który przygotowywałam od kilku lat. Dopiero jednak teraz odważyliśmy się na dość śmiałe przedsięwzięcie i uruchomienie tego kierunku. Zresztą wątpliwości, które temu towarzyszyły, nie były wątpliwościami wyłącznie naszymi, ale i innych uczelni, gdzie uruchomiono antropologię jako specjalizację. My zdecydowaliśmy się od razu powołać nowy kierunek studiów. Program Antropologii jest bardzo atrakcyjny i interesujący, nie tylko ze względu na to, że jest to coś zupełnie innego niż tzw. tradycyjna historia, która kojarzy się przede wszystkim z ogromem nauki, datami, polityką i dyplomacją. Antropologia historyczna to zupełnie odmienna perspektywa badawcza i inne podejście do historii. Dzisiaj młodzi ludzie nie bardzo chcą zgłębiać historię, która kojarzy się opasłymi tomami starych ksiąg i zakuwaniem dat, a co za tym idzie małą atrakcyjnością przedmiotu. Antropologia jest dla nas wielkim doświadczeniem, planujemy pod koniec przyszłego semestru przeprowadzić ankietę wśród studentów tego kierunku, by podzielili się z nami swoimi uwagami, czym kierowali się przy jego wyborze, jak sobie wyobrażali ten kierunek, jakie są ich dalsze oczekiwania. Jeżeli będziemy mieć jakieś konstruktywne uwagi, to postaramy się zmodyfikować system nauczania na pierwszym roku. Już w tej chwili wiem, że pewne przedmioty trzeba będzie przesunąć z późniejszych lat na pierwszy rok. To są w zasadzie tylko kosmetyczne poprawki, natomiast wydaje mi się, że atrakcyjność kierunku jest bardzo duża, podobnie jak i możliwości, które otwiera przed młodymi ludźmi. Dlatego zachęcam do studiowania. Jak rysują się najbliższe plany naukowe Pani
Wehikuł Czasu nr 16/2013
WYWIADY Profesor. Czy możemy wkrótce spodziewać się jakiejś nowej publikacji? Jak udaje się Pani Dyrektor pogodzić obecne obowiązki z aspiracjami naukowymi? Zawsze chciałam zajmować się nauką, bez względu na dziedzinę, lubię pracę naukową i nie traktuję swoich zajęć wyłącznie w kategorii pracy, to swego rodzaju styl życia, poszukiwanie celu. Poszukiwanie i gromadzenie materiałów to najprzyjemniejsza część pracy historyka, a pisanie przychodzi mi na szczęście dość łatwo, czasem bywa zabawne, a zawsze interesujące, więc nie jest to dla mnie wyjątkowo ciężka i trudna praca. Oczywiście, jak każdy mam lepsze i gorsze dni, gdy nie jestem w stanie niczego napisać, a komputer budzi we mnie odrazę. Wtedy rzucam wszystko i… sięgam po książkę. Natomiast pierwszą rzeczą, którą muszę przygotować obecnie jest redakcja tomu pokonferencyjnego „W kręgu rodziny epok dawnych. Rytm życia, rytm codzienności-Dzieciństwo”. Wkrótce mamy kolejną konferencję poświęconą Pamięci, historii i tożsamości w edukacji humanistycznej, więc trzeba będzie zredagować kolejny tom pokonferencyjny. Natomiast dla mnie osobiście najważniejszą rzeczą będzie edycja testamentów kobiecych z czasów saskich, którą przygotowuję od pewnego czasu, i książka, o której myślę, i która powoli zaczyna się „wykluwać” - będzie to praca poświęcona zagadnieniu klientelizmu w czasach saskich, rozpatrywanego w sferze mentalnej ludzi tej epoki. Od jakiegoś czasu zauważamy stały wzrost ilości konferencji organizowanych przez Nasz Instytut. Co zresztą napawa optymizmem, gdyż świadczy o prestiżu jednostki, w której studiujemy. Jak pod tym względem zapowiada się nadchodzący 2013 rok? Ciągle mam jakieś plany, moi współpracownicy, szczególnie z Katedry Edukacji Historycznej, pewnie mają już dość moich pomysłów, zwłaszcza, gdy dzwonię do nich późno w nocy z kolejną propozycją. W 2013 konferencją, którą będę organizować jest konferencja poświęcona 240-letniej rocznicy powstania Komisji Edukacji Narodowej, jako że cały przyszły rok będzie rokiem KEN. Konferencja ta jest planowana na październik i to jest bardzo duże przedsięwzięcie. Na wiosnę prof. Zdzisław Noga organizuje konferencję poświęconą dziejom miast. Wiosną także odbędzie się konferencja organizowana przez dr Piotra Trojańskiego we współpracy z Muzeum Auschwitz. Z kolei pod koniec października planowana jest konferencja organizowana przez prof. Krzysztofa Polka we współpracy z Katedrą XIX wieku poświęcona zarazom i epidemiom. Natomiast na rok 2014 planujemy już drugą część konferencji o rodzinie, która
Wehikuł Czasu nr 16/2013
poświęcona będzie kobiecie i mężczyźnie. Jakie są plany Pani Profesor, jako dyrektora Instytutu wobec studentów? Chciałabym, żeby studentów było więcej, szczególnie na takim kierunku jak Archiwistyka czy Antropologia historyczna, które otwierają nowe możliwości przed humanistami. Włożyliśmy w te kierunki wiele pracy. Antropologia, jak wspomniałam jest to zupełnie rewolucyjny kierunek, jak na polskie warunki, gdzie historię ciągle traktuje się dość tradycyjnie i emocjonalnie. Studiowanie tego kierunku dotyczy nie tylko pewnej rewolucji mentalnej wśród studentów, ale także wśród nas, pracowników. Musimy, bowiem przestawić nieco myślenie, wykładając na tym kierunku i robić to zupełnie inaczej niż w przypadku tradycyjnej historii. W naszych planach jest utworzenie jeszcze jednego nowego kierunku, ale to wymaga czasu i przygotowania. Obecnie pracujemy nad modyfikacje Archiwistyki, która zostanie zupełnie przemodelowana, jeśli tylko Rada Instytutu zaakceptuje nasz pomysł. Zmiany, jakie proponujemy będą istotne, I stopień archiwistyki obejmować będzie kształcenie zawodowe, a drugi bardziej naukowe, co będzie miało znaczenie dla dalszych studiów, czyli studiów doktoranckich. Przygotowaliśmy też nową ofertę studiów podyplomowych m.in. w tej chwili na ręce Pana Dziekana i przyszłą Radę Wydziału trafiły studia podyplomowe o nazwie Historyczne Gry Dydaktyczne - Budowa gier planszowych i komputerowych, które przygotowaliśmy wspólnie z Katedrą Informatyki. Są one adresowane zarówno do humanistów, jak i ludzi, którzy umieją bardzo sprawnie posługiwać się komputerem, a przede wszystkim lubią gry. Te studia dadzą przygotowanie do budowy profesjonalnych gier, na razie na poziomie średnio zaawansowanym. Jeżeli wszystko się uda, jesteśmy skłonni uruchomić drugi kierunek dla osób bardziej zaawansowanych. Trzeba zaznaczyć, że nasza oferta programowa tych studiów jest bardzo atrakcyjna, zarówno jeśli chodzi o program, jak i konkurencyjną cenę w stosunku do innych uczelni. Będą to studia dwusemestralne, kwalifikacyjne, bardzo dobrze obudowane pod kątem historycznym i informatycznym. Przewidujemy takie zajęcia, jak kostiumologia, taktyka i strategia wojenna, dydaktyka gier historycznych, tworzenie gier komputerowych, grafika komputerowa, udźwiękowienie gier i inne. Całą sferę informatyczną zapewniają informatycy i ludzie z firm, którzy pracują przy budowie takich gier. Dziękujemy serdecznie za udzielenie nam wywiadu, życzymy owocnej pracy na nowym stanowisku oraz wielu sukcesów w życiu osobistym i zawodowym.
5
WYWIADY
“...uczelnia jest częścią mojego życia...” Wywiad z dr Urszulą Kicińską Rozmowę przeprowadziły:
Katarzyna Barud i Katarzyna Odrzywołek Skąd się wzięła pasja do historii u Pani Doktor? Nie pamiętam dokładnie, kiedy to się zaczęło. Na pewno duży wpływ na rozbudzenie we mnie zapału do pogłębiania historii miała moja nauczycielka ze szkoły podstawowej. Później trafiłam na bardzo dobrego korepetytora, który był wprawdzie wymagający, ale jednocześnie posiadał ogromną wiedzę. Pokazał mi, że historii nie da się nauczyć na pamięć, ją należy zrozumieć. Jak wspomina Pani Doktor studia na naszej uczelni? Czy na przestrzeni tych dziesięciu lat pojawił się mentor-bądź mentorzy? Jestem zdania, że kanon wartości wynosi się z domu i ze szkoły. Miałam to szczęście w życiu, że trafiałam zawsze na nauczycieli najostrzejszych, ale z wartościami. Uczelnia miała ogromny wpływ na mój światopogląd i na to, jakim człowiekiem jestem teraz. Od każdego z nauczycieli zarówno tych wcześniejszych w szkole podstawowej i liceum, jak i akademickich wyniosłam pewne przymioty, które wpłynęły na kształt mojej osoby. Trzeba przyznać, że w większym stopniu jestem związana z osobami, które zajmują się tą samą epoką co ja. Za swą mistrzynię uważam oczywiście Panią Profesor Bożenę Popiołek, która jest dla mnie wzorem do naśladowania. Cenię ją nie tylko za ogromną wiedzę, którą posiada, ale także za to, że jest cudownym, życzliwym i wyrozumiałym człowiekiem. Muszę jednak dodać, że o każdym z moich wykładowców myślę bardzo serdecznie, cenię ich za to, czego mnie nauczyli i często ciepło ich wspominam. Przez 10 lat swoich studiów, a zwłaszcza przez pierwsze pięć, działała Pani Doktor bardzo aktywnie między innymi w Kole Naukowym. Otrzymała Pani również Stypendium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
6
Podstawą otrzymania wspomnianego stypendium było studiowanie przynajmniej na dwóch kierunkach, udział w konferencjach, publikacje naukowe, aktywna działalność w różnorakich projektach, czyli coś, co dzisiaj jest na porządku dziennym. Jeszcze 5 lat temu było to mniej oczywiste. Chcąc otrzymać wspomniane stypendium, musiałam te warunki spełnić. Stąd mój apel do młodych ludzi, by nie marnowali czasu podczas studiów, ale włączali się m.in. w działalność Koła Naukowego. Pomimo pracy, którą niejednokrotnie trzeba wykonać po tzw. godzinach, daje ono wiele możliwości. Można zwiedzić Polskę, świat, wziąć udział w ciekawych przedsięwzięciach. Najbardziej cenne, moim zdaniem jest jednak poznawanie ludzi, którzy sami są żywą historią i z którymi spotkanie zostaje na zawsze w pamięci. Na naszej uczelni studiowała Pani Doktor historię, na Papieskiej Akademii Teologicznej (dziś UPJPII – przyp. red.) Historię Kościoła. W jaki sposób udało się pogodzić te obowiązki? Póki mieszkałam w Krakowie, udawało mi się to wszystko połączyć. Jednak po ukończeniu studiów magisterskich, rozpoczęłam studia doktoranckie i jednocześnie kontynuowałam studia magisterskie na ówczesnej Papieskiej Akademii Teologicznej. Dodam, że mieszkałam wówczas w mojej rodzinnej miejscowości, czyli Limanowej i pracowałam w dwóch szkołach. Widocznie miałam za dużo wolnego czasu (śmiech), gdyż zdecydowałam się jeszcze na podjęcie studiów podyplomowych. Na pewno bez życzliwości wielu osób, byłoby to trudne do zrealizowania. Jakie są pierwsze wrażenia Pani Doktor po rozpoczęciu pracy na swojej dawnej uczelni? Jest Pani również opiekunem I roku Antropologii historycznej? Co Pani sądzi o studentach? Atmosfera jest cudowna. Ta uczelnia jest częścią mojego życia od dziesięciu lat. Tak, jak wcześniej wspomniałam, mam już doświadczenie ze szkołą, ale tutaj czuję się najlepiej. Nareszcie mam możliwość łączenia pracy zawodowej z pasją, co niezmiernie mnie inspiruje i mobilizuje. Praca tutaj zaczyna mnie coraz bardziej wciągać. Ja lubię uczyć, lubię też studentów. Ci zaś są tacy jak my, kiedy byliśmy w ich wieku, choć świat poszedł trochę do przodu. Dziś bez komputera czy projektora ani rusz - i to jest inne. Za moich czasów było odczytywanie referatów z kartki, dziś są ciekawe prezentacje. Stąd i my prowadzący zajęcia musimy być na bieżąco, ponieważ studenci oczekują tego od nas. Dziękujemy za rozmowę i życzymy dalszych sukcesów! Serdecznie dziękuję i również życzę wielu ciekawych inicjatyw!
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Z ŻYCIA KOŁA
Inwentaryzacja cmentarzy, kwater i grobów wojennych w powiecie proszowickim i części powiatu krakowskiego. 9 – 20 lipca 2012 roku.
Krzysztof Śmigielski
15 członków Studenckiego Koła Naukowego Historyków im. Joachima Lelewela Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie już po raz piąty brało udział w inwentaryzacji cmentarzy, kwater i grobów wojennych. Areną tegorocznej inwentaryzacji był powiat proszowicki w tym gminy: Koniusza, Koszyce, Nowe Brzesko, Pałecznica, Proszowice – miasto i gmina, i Radzemice. Jak również część ogromnego powiatu krakowskiego w tym gminy: Czernichów, Iwanowice, Kocmyrzów– Luborzyca, Michałowice, Skała, Słomnik, Sułoszowa. Warto przypomnieć, że akcja inwentaryzacji grobów wojennych, została zapoczątkowana pięć lat temu. Inicjatorem oraz opiekunem projektu jest Dr Hubert Chudzio, zaś opiekunem obozu był Dr Mateusz Wyżga. Projekt jest realizowany przy współpracy z Małopolskim Urzędem Wojewódzkim, Wydziałem Rewaloryzacji Zabytków Krakowa i Dziedzictwa Narodowego. W oparciu o ustawę: O cmentarzach i grobach wojennych (Dz. U. 28 marca 1933 roku wraz z późniejszymi zmianami). W świetle ustawy Rzeczypospolita Polska jest zobowiązana do opieki nad grobami osób poległych w wyniku działań wojennych, lub innych tragicznych okolicznościach. Inwentaryzacja dokonywana przez SKNH, jest początkiem procesu, który ma w przyszłości doprowadzić do odnowienia, utrzymania i upamiętnienia osób, które często zginęły bohaterską śmiercią w obronie swojej ojczyzny. Z MUW otrzymano 163 ankiety, co jak dotychczas jest absolutnym rekordem pod względem ilości grobów przewidzianych do inwentaryzacji. Przed obozem, przeprowadzono szereg przygotowań, które miały ułatwić pracę w terenie. W tym, kwerendę archiwalną w Archiwum Państwowym oddział IV przy ul. Elizy Orzeszkowej 7. Sprawdzono akta dawnego Urzędu Wojewódzkiego, który w latach 40 tych i 50 tych, zajmował się sprawami grobów wojennych, ekshumacjami oraz komasacją grobów. W tym syg. UW II 0993, 0987, 0968, 1004, 1005, 1006, 1012, 1022, 1028, 1041, 1047, 1050, 1062, przeszło 3 mb akt. Ponadto przeprowadzono kwerendę biblioteczną, związaną z tematem. W tym m.in.: 1) Jerzy J.P. Drogomir, „Polegli w Galicji Zachodniej 1914 – 1915 (1918)”, Tom III, Tarnów 2005. 2) Jerzy J.P. Drogomir. „Zachodniogalicyjskie Groby Bohaterów z lat wojny światowej
Wehikuł Czasu nr 16/2013
1914-1915”, Tarnów. 2) Oktawina Duda, „Cmentarz I wojny światowej w Galicji Zachodniej 1914 – 1918”, Warszawa 1995. 3) Roman Frodyma, „Galicyjskie Cmentarze Wojenne, Przewodnik” Tom III. Brzesko – Bochnia – Limanowa, Pruszków 1998. 4) Henryk Łukasik, „Twierdza Kraków, Wokół krakowskiej twierdzy. Epizody, bohaterowie, ślady bitwy o Kraków 1914”, część IV, Międzyzdroje – Kraków 2009. 5) Rafał Podsiadło, „Fortyfikacje niemieckie na linii OKH Stellung A2, Proszowice – Hebdów – Świniary – Krzyżanowice”, Kraków 2012. 6) Krzysztof i Piotr Orman: Wielka Wojna na Jurze, Kraków 2008. 7) Jerzy Pałosz, „Śmiercią Złączeni, o cmentarzach z I Wojny światowej na terenie Królestwa Polskiego administrowanych przez Austro – Węgry, Kraków 2012– ostatnia wydana 2,5 tygodnia przed rozliczeniem obozu, okazała się lekturą niezwykle cenną. Oraz wiele innych pozycji, związanych z regionem, których nie sposób wymienić, ze względu na ich ilość. Tradycyjnie nawiązano współpracę z poszczególnymi Urzędami Gminnymi, które przyjęły inicjatywę bardzo życzliwie, oferując studentom wszelką możliwą pomoc i wsparcie. Północno – wschodnie rubieże Krakowa, podobnie jak i inne regiony Małopolski, były terenami krwawych walk począwszy od Insurekcji Kościuszkowskiej, powstania narodowo – wyzwoleńcze, Wielką Wojnę, czy II Wojnę Światową. W czasie Powstania styczniowego, na tych terenach stoczono kilka potyczek, o czym mogą świadczyć groby w Pieskowej Skale, Skale czy Prandocinie. Tereny te były również świadkami I Wojny Światowej. I ciężkich zmagań na Jurze – Krakowsko – Czestochowskiej w listopadzie i grudniu 1914 roku. Walki toczono o szczególnie ważną rubież monarchii – Twierdzę Kraków. Twierdza blokowała dostęp do Śląska oraz na południe do serca monarchii. W momencie, gdyby upadła, lub została okrążona, jak to było np. z Twierdzą Przemyśl, losy wojny być może potoczyłby się inaczej. Na północy krwawe walki, do których dochodziło, często na kolby, pięści i bagnety, pozostawiły po sobie leje po pociskach, linie okopów i samotne cmentarze. W samych tylko Smardzowicach, Skale i Rzeplinie, spoczywa ok 1,5 tysięcy, poległych w wyniku tych walki, a jest to raptem pięć cmentarzy. Cmentarze, znaczą miejsca śmierci żołnierzy. Podobnie na północnym - wschodzie w
7
WYWIADY okolicach Kocmyrzowa, gdzie usiłowano zrobić wyłom w fortyfikacjach Twierdzy. Również załoga Twierdzy nie pozostawała dłużna, robiąc często kontrnatarcia, wzdłuż dawnej linii kolejki wąskotorowej do Kocmyrzowa, te miejsca również znaczą cmentarze. Część tych terenów należało do Austro – Węgier, tam też powstały okazałe Cmentarze wojenne, projektowane, przygotowywane i budowane przez CK Wydział Grobów Wojennych. W latach 1914 – 1918 od Krakowa aż po Pilzno na Podkarpaciu wybudowano ponad 400 cmentarzy. Głównie z przyczyn praktycznych, po walkach należało uporządkować pobojowiska, pogrzebać poległych, zarówno swoich jak i przeciwnika. Głównie w celu uniknięcia epidemii i skażenia wód gruntowych, jak również doprowadzenia do ponownego użytku ziemi. Większość poległych chowano, tak jak ich zastała śmierć, często w okopie czy leju po pocisku, to należało uporządkować, gdyż większość gruntów należała do prywatnych właścicieli. Docelowo cmentarze miały być miejscem pamięci bohaterów. Inną specyfiką charakteryzowały się tereny na północ od Krakowa, należące niegdyś do Rosji carskiej, tu grzebanie poległych trwało wolniej, nie budowano tak okazałych cmentarzy jak w Galicji. Głownie ze względu na problemy organizacyjne poszczególnych wydziałów odpowiedzialnych za grzebanie poległych. Przykładem może być przypadkowe natrafienie na zwłoki żołnierza Austro – Węgierskiego w 2009 roku w Ojcowskim Parku Narodowym w czasie jednej z przebudów. W czasach II Wojny Światowej, nie obyło się bez tragicznych wydarzeń. Na porządku dziennym był terror i rozstrzeliwania, np. jak miało to miejsce w Minodzie, gdzie w sierpniu 1944 roku, rozstrzelano ponad 60 mieszkańców. Masowych egzekucji dokonywano również na Żydach, tak licznych w każdym miasteczku np. w Skale, czy Proszowicach. Były to również tereny zmagań partyzantów i podziemia, których groby można znaleźć niemalże w każdej miejscowości. Osobliwym przykładem z końca wojny jest rozpoczęcie budowy przez Niemców Linii obrony Stellung A2, w połowie 1944 roku. Pomimo budowy setek schronów i stanowisk bojowych. Armia Czerwona przeszła przez linie w zasadzie z marszu. Zostawiając ponad 500 poległych, pochowanych obecnie w Proszowicach. Pojawia się tylko pytanie, gdzie pochowani są polegli wtedy Niemcy…? Uczestnicy obozu przez 12 dni przeczesywali tereny obu powiatów. Dzięki ich wytężonej pracy lista zinwentaryzowanych obiektów w tym regionie wzrosła o 20 nowo odkrytych obiektów, do 183. Warto nadmienić, że studenci z wielką ochotą i motywacją podchodzą do działań tego typu. Zaangażowanie włożone w cały projekt, przerasta oczekiwania. Dzięki tym wszyst-
8
kim staraniom po raz kolejny udało się odnaleźć groby osób, które oddały życie za swoją Ojczyznę. Te wszystkie obiekty, zostaną objęte ochroną prawną, która ma nie dopuścić, do ich dalszej degradacji. Inwentaryzacja, to nie tylko badania terenowe, ale kontakt ze świadkami historii, którzy zawsze są niezwykle pomocni w ustalaniu miejsca spoczynku i tożsamości pochowanego, jak i okoliczności jego śmierci. W czasie trwania obozu, temat żywo zainteresował media. Pojawiło się kilka artykułów m.in. w „Dzienniku Polskim”, „Głosie Nowohuckim”, „Naszym Dzienniku”, oraz w serwisach internetowych w tym m.in.: Polskiej Agencji Prasowej, oraz Onet.pl. Jak również przygotowano audycję radiową w Radiu Kraków, dotyczącą inwentaryzacji. W przyszłym roku, planowana jest inwentaryzacja powiatu miechowskiego i olkuskiego.
Z historią w terenie Patrycja Chełminiak ������������������������������������������������ Dnia 9 lipca 2012 roku wraz ze swoją walizką wyruszyłam na dworzec w Czyżynach, by następne dziesięć dni spędzić na obozie, którego celem była inwentaryzacja grobów wojennych. Po raz pierwszy miałam uczestniczyć w takim przedsięwzięciu i tylko dzięki przeprowadzonemu kilka dni wcześniej szkoleniu wiedziałam, na czym mniej więcej ma polegać moja praca. Jednakże, czym innym jest szkolenie, a co innego wykonywanie tak odpowiedzialnego zadania. Z wielkim bagażem przeróżnych obaw, strachu, ale też ciekawości wyruszyłam w podróż razem z pozostałymi uczestnikami do Luborzycy, gdzie miała mieścić się nasza baza noclegowa. Jeszcze tego samego dnia zostaliśmy podzieleni na grupy i każda z nich dostała swoją gminę. Do wyboru było miedzy innymi: Proszowice, Czernichów, Kocmyrzów- Luborzyca. Razem z moimi współtowarzyszkami (Natalią Gabryś i Agnieszką Kluską) dostałam gminę Słomniki. Biała teczka zawierająca karty ewidencyjne z konkretnymi grobami wydawała się niczym nas nie zaskakiwać. Grób jak grób. Wiedziałyśmy, gdzie mamy poszukiwać określonych nagrobków, wobec tego nasze zadanie wydawało się polegać tylko na „odfajkowaniu” karty z odnalezionym pochówkiem. Jednak już w ciągu pierwszych dwóch dni przekonałyśmy się jak bardzo się myliłyśmy. Miejscowa ludność zaciekawiła się naszą obecnością na cmentarzu parafialnym w Słomnikach i próbowali pomagać nam w odnajdywaniu grobów, spisanych w ankietach. Dzielili się swoją wiedzą, a na-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Z ŻYCIA KOŁA wet zaprowadzili nas do miejscowego domu kultury. Zarówno w domu kultury jak i w bibliotece udzielono nam wszelkich informacji, pracownicy tych instytucji z wielkim zaangażowaniem starali się nam jak najefektywniej pomóc. W bibliotece udostępniono nam również gazety regionalne i literaturę o historii Słomnik. Między innymi dzięki zdobytym tam materiałom, mogłyśmy dowiedzieć się, kim byli pomordowani oraz w jakich okolicznościach zginęli. Nie sposób też pominąć wsparcia pana grabarza, który pełnił funkcję naszego „przewodnika” po cmentarzu i równie chętnie jak pozostałe spotkane osoby, udzielał odpowiedzi na zadawane przez nas pytania. Niezmiernie doceniam też spotkanie z panem Marianem Węgrzynowiczem, który zgodził się poświęcić nam swój czas i opowiedział nam o wydarzeniach z II wojny światowej, jakie miały miejsce na terenie Słomnik. Okazało się, że był pomysłodawcą odnowienia jednego z grobów wojennych znajdującego się na terenie cmentarza parafialnego w Słomnikach. Powiedział nam, że w tym grobie znajdują się ciała partyzantów AK, z czego czterech z nich było członkami Straży Pożarnej. Tylko jeden z nich- Stanisław Magierowski ze Sławkowa nie był w straży pożarnej. Zostali oni aresztowani 11 XII 1943r, a następnie byli torturowani przez Gestapo. Potem zostali rozstrzelani w Słomnikach koło cmentarza. Od czasu odnowienia pomnika z okazji Święta Wojska Polskiego ( tj. 15. VIII ) odbywa się w Słomnikach msza święta, a po niej wierni gromadzą się nad ich mogiłą, gdzie składają wieńce ku ich czci. Na tę uroczystość przybywają członkowie Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej ze Sławkowa. Dzięki zainteresowaniu pana Mariana Węgrzynowicza udało się odnaleźć rodziny poległych. Jeszcze tego samego dnia miałyśmy dwa odkrycia. Jednym z nich był nagrobek dr Czesława Adamowicza, majora W.P., który poległ 19 grudnia 1944 roku. Prawdopodobnie również grób Wojciecha Kopcińskiego (28letniego żołnierza, poległego w obronie ojczyzny w 1939r) nie był wcześniej zarejestrowany w kartach ewidencyjnych, dlatego to też uznałyśmy za swoje kolejne odkrycie. Także urząd gminy w Słomnikach z chęcią udostępnił nam swoją dokumentację o grobach wojennych, a także dostałyśmy kierowcę ze służbowym samochodem, który zawoził nas do grobów, do których trudno byłoby nam dotrzeć. Dzięki tak wielkiej pomocy szybko i sprawnie można było się przemieszczać i nie traciłyśmy czasu na szukanie odpowiedniej drogi. W ten sposób mogłyśmy dojechać do jednego z grobów w Prandocinie, położnego za szkołą podstawową w tejże miejsco-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
wości, otoczonego polami uprawnymi. Niestety nie udało się nam ustalić tożsamości poległych ani w jakich okolicznościach zginęli, gdyż wg pewnych źródeł mogą tam spoczywać uczestnicy powstania styczniowego, a wg innych- zostali tam pochowani walczący w czasie I wojny światowej. Jedynym naszym zdziwieniem była reakcja ludzi, gdy pytałyśmy o cmentarz żydowski. Owszem, wskazywali drogę do niego, ale nie byli zbyt chętni do odpowiadania na nasze pytania odnośnie Żydów i ich życiu przed i w czasie II wojny światowej. Zazwyczaj odpowiadali „nie wiem” albo wzruszali ramionami. Wobec tego, musiałyśmy zdobyć wiedzę na ten temat tradycyjną drogą- poprzez literaturę i artykuły prasowe. Co ciekawe, po kilku dniach po okolicy rozeszła się wieść, iż studenci z Krakowa przeprowadzają na tym terenie inwentaryzację grobów wojennych. To sprawiło, że szybko nas rozpoznawali i zaczepiali, dzieląc się swoją wiedzą. Również kierowcy busów okazywali się dobrym źródłem informacji. Byli naszymi „drogowskazami”, gdyż cierpliwie pokazywali nam drogę do interesujących nas cmentarzy. Oczywiście i pasażerowie byli zaciekawieni naszą obecnością i starali się dowiedzieć, czym dokładnie się zajmujemy, w zamian próbując udzielić nam wiadomości, jakimi dysponują na temat grobów wojennych. Równie szybko zainteresowały się nami media. Dziennikarze byli zaciekawieni naszą pracą i tym, co udało się nam odnaleźć. Jeszcze w czasie obozu ukazało się na nasz temat kilka artykułów prasowych- jednym z nich była krótka wzmianka w „Dzienniku Polskim”. Dla każdego nowego uczestnika obozu prawdziwą zmorą wydawały się ankiety, które mieliśmy wypełnić. Świadomość, że musimy wypełnić je z największą starannością i odpowiadamy za wpisane tam informacje, sprawiała, iż mnogość rubryk czekających na uzupełnienie, jeszcze bardziej nas przerażała. Jednakże szybki kurs odbyty u pana prezesa (Krzysztofa Śmigielskiego) sprawił, że ta straszna ankieta okazała się dość prosta i przestała straszyć ilością tabelek i informacjami, jakie należało umieścić. Dla mnie, jako osoby uczestniczącej pierwszy raz na obozie, wielkim przeżyciem i zaskoczeniem było ognisko, zorganizowane pewnego wieczoru. Tradycyjnie przyjechała część kadry z naszego instytutu. Po raz pierwszy mogłam zobaczyć prywatne oblicze moich wykładowców, którzy razem z nami rozmawiali, śpiewali piosenki, spędzali z nami czas i zachęcali do dalszej pracy. Z uwagą słuchali o naszych odkryciach i obozowych przeżyciach. Jednak nie tylko ognisko było tak wielkim
9
Z ŻYCIA KOŁA przeżyciem. Ogromne emocje wzbudzały same groby wojenne i odwiedzane cmentarze, a także inne miejsca pochówku. Dość szybko dotarło do nas, że to nie tylko mogiły. Każde z tych krzyży czy też betonowych prostopadłościanów to była jakaś tragedia, jakaś ukryta historia, którą razem z moimi koleżankami próbowałyśmy odtworzyć. Momentami okazywało się to trudne, wręcz niemożliwe. Mimo to z mozołem próbowałyśmy dowiedzieć się jak najwięcej o pomordowanych. Przypominało to chwilami walenie głową o ścianę, jednak nadzieja, jaka w nas tkwiła była zbyt silna by ot tak móc się poddać. Zdarzało się, że cierpliwość i determinacja była opłacalna, gdyż dzięki temu zidentyfikowałyśmy osoby leżące w jednym z grobów wojennych. Zafascynowanie tego typu odkrywaniem historii sprawiło, że mimo deszczu czy jakichkolwiek innych niedogodności godzinami szukałyśmy odpowiednich nagrobków. Naszą nagrodą było każde od-
-krycie, każdy odnaleziony grób z ankiety. Te dziesięć dni wiele zmieniły w moim życiu. Przede wszystkim przekonałam się, że historia to nie tylko archiwa, podręczniki czy też mapy. Historia jest zawarta nawet w grobie wojennym i jest to historia niezwykła, wymagająca odkrywania, przypomina to trochę zabawę w Sherlocka Holmesa, ale każda zdobyta informacja, daje ogromną satysfakcję i niweluje towarzyszące nam wtedy zmęczenie. Poza tym ten temat tak bardzo mnie zafascynował, iż samodzielnie zaczęłam poszukiwać informacji odnośnie grobów wojennych w swojej okolicy. Obóz to oczywiście też nowe znajomości, niezwykła przygoda, świetna forma aktywnego spędzania czasu. Śmiało przyznaję, że od dnia zakończenia obozu odliczam dni do nowego wyjazdu na inwentaryzację grobów wojennych.
WEHIKUŁ CZASU MAGAZYN STUDENCKIEGO KOŁA NAUKOWEGO HISTORYKÓW UNIWERSYTETU PEDAGOGICZNEGO POSZUKUJE OSÓB, KTÓRE DOŁĄCZĄ DO ZESPOŁU REDAKCYJNEGO Jeśli masz zdolności: artystyczne, graficzne, edytorskie, dziennikarskie, pisarskie, reporterskie, to czekamy własnie na Ciebie! Skontaktuj się z nami: wehikulczasu.up@gmail.com 10
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Z ŻYCIA KOŁA
Relacja z sesji naukowej SKNH w Bieszczadach zatytułowanej „Bieszczady w Ogniu cz. II” Bartosz Wachulec Dzień pierwszy Studenckie Koło Naukowe Historyków w dniach 11 – 14 października 2012 roku wyruszyło w Bieszczady w ramach realizacji drugiej części inicjatywy zatytułowanej „Bieszczady w Ogniu”, która miała miejsce w maju bieżącego roku, kiedy to na Instytucie Historii na Uniwersytecie Pedagogicznym im. KEN odbyła się seria wykładów poświęcona Ukraińskiej Armii Powstańczej (prelegentami byli wykładowcy naszej uczelni: prof. dr hab. Jacek Chrobacznyński, prof. dr hab. Andrzej Leon Sowa, dr Mariusz Majewski oraz dr Piotr Trojański). Wyprawa rozpoczęła się o godzinie 6:00 na dworcu RDA, skąd autokar zawiózł nas do Sanoka, z którego mieliśmy dostać się najpierw do Baligrodu oraz Cisnej a następnie do miejsca naszego zakwaterowania – Kalnicy. W Sanoku grupa rozdzieliła się aby wedle własnego uznania zwiedzić miasto. Piszący tą relację udał się na XVIII wieczny rynek miejski, który był otoczony starymi kamienicami i ratuszem miejskim, które również pochodziły z tego okresu oraz kościół i klasztor OO. Franciszkanów pochodzący z 1377 roku, lecz na przestrzeni dziejów wielokrotnie przebudowywany. Na rynku znajduje się również pomnik poświęcony „Synom ziemi sanockiej poległym i pomordowanym za Polskę” na którym znajdują się tabliczki z wymienionymi miejscami walk i męczeństwa. W mieście można też zauważyć znajdujące się na niektórych kamienicach tablice pamiątkowe poświęcone mało znanemu epizodowi z dziejów ziemi sanockiej zwanemu „marszem głodnych”. Wydarzenie to miało miejsce 6 marca 1930 roku i było swego rodzaju powstaniem robotniczym przeciwko rządom sanacji. Strajk został rozpędzony przez siły policyjne, co w późniejszym czasie zostało wykorzystanie przez władze PRL jako zryw ludowy przeciwko uciskowi sanacyjnemu. Kolejnym etapem wyprawy była wizyta w Baligrodzie oraz Cisnej. Historia Baligrodu była bardzo dramatyczna i odwiedziny tego miejsca były niezwykle istotne dla naszego wyjazdu. 6 sierpnia 1944 roku doszło w tym mieście do masakry ludności polskiej przez ukraińskich nacjonalistów, w wyniku której zginęło 40 mieszkańców. 1 sierpnia 1945 roku Ukraińcy postanowili ponownie zaatakować miasto, lecz zostali odparci przez
Wehikuł Czasu nr 16/2013
funkcjonariuszy MO broniących się na komisariacie. Ostatnim wydarzeniem, które jest związane z miastem, to zamach na gen. Karola Świerczewskiego w dniu 28 marca 1947 roku, kiedy to sam generał zginął i tym samym podjęto decyzję o ostatecznym rozprawieniu się z OUN i UPA. Także w Cisnej toczyły się walki z ukraińskimi nacjonalistami. Podczas wielu rajdów upowskich sotni na miasto najbardziej w jego historii zapisała się heroiczna obrona szańca górującego nad miastem, gdzie w dniu 11 stycznia 1946 roku kilkunastu polskich obrońców odpierało szturmy Ukraińców. O tym wydarzeniu przypomina pomnik wystawiony na miejscu potyczki. Ostatnim punktem pierwszego dnia sesji był kwaterunek w Kalnicy i czas na odpoczynek przed kolejnym etapem zwiedzania Bieszczad.
Dzień drugi Wyprawa wyruszyła z samego rana, aby móc w jednym dniu zmieścić szlak prowadzący z Kalnicy na górę Smerek, następnie grupa miała się przemieszczać wzdłuż szlaku na Przełęcz Orłowicza a potem na Połoninę Wetlińską. Po godzinnej przerwie, zeszliśmy do Brzegów Górnych i stamtąd wyruszyliśmy na Połoninę Caryńską, z której wyprawa skierowała się do Ustrzyk Dolnych a następnie z powrotem do Kalnicy. Podczas marszu można było dostrzec pozostałości pochodzące jeszcze z czasów I wojny światowej w postaci austriackich okopów, które były rozmieszczone wzdłuż szlaku. Niewykluczone że poruszaliśmy się tymi samymi ścieżkami, które przemierzali austro-węgierscy żołnierze, wyruszający na linię frontu w celu powstrzymania nacierających Rosjan. Na pewno te szlaki były też przemierzane przez wojska UPA, które doskonale znały te tereny i potrafiły się w nich poruszać. Na wieczór przystąpiliśmy do realizacji sesji naukowej, którą otworzył opiekun wyjazdu dr Mariusz Majewski, swoim wykładem omawiający przebieg Akcji „Wisła”. Kolejne referaty były poświęcone szeroko pojętej historii regionu i obejmowały tematy od średniowiecza do XX wieku.
11
Z ŻYCIA KOŁA A dyskusja nad każdym referatem prowadziła do ciekawych wniosków.
Dzień trzeci Kolejny dzień został poświęcony na przejście trasy wzdłuż Małej i Dużej Rawki, a następnie na Krzemieniec na granice trzech państw (Polski, Ukrainy i Słowacji). Także i na tej trasie można zobaczyć zabytki pochodzące z I wojny światowej w postaci austriackich szańców i okopów. Także tutaj miały miejsce walki pomiędzy LWP a UPA podczas Akcji „Wisła”. Wyprawa trwała cały dzień i po powrocie do Kalnicy zaczęliśmy się powoli szykować do wyjazdu, gdyż, wykwaterowanie miało nastąpić następnego dnia o godzinie 4:00…
Dzień czwarty
Kiedy już opuściliśmy ośrodek, ruszyliśmy
w stronę przystanku, z którego mieliśmy jechać do Sanoka.Tam zaś zaplanowane było zwiedzanie miejsca, którego z braku czasu nie zdążyliśmy odwiedzić w dniu pierwszym. Tym miejscem jest Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku zwane też „Miasteczkiem galicyjskim”. Istotnie, jest to olbrzymi skansen stylizowany na miasteczko rodem z czasów galicyjskich. Układ ulic, wierne odwzorowanie budynków, zachwycający rynek miejski sprawiają, że muzeum robi ogromne wrażenie na zwiedzających. Zdecydowanie najciekawszymi zabytkami w miasteczku są poczta, ratusz, cerkwie oraz domki udostępnione do zwiedzania. W każdym z tych obiektów znajdują się sprzęty pochodzące z epoki, bądź ich wiernie odwzorowane kopie. Wszystko to w połączeniu z niezwykle ciekawymi i szczegółowymi komentarzami oprowadzającego nas przewodnika sprawia, że z miasteczka można wynieść wiele wartościowych informacji o dawnym stylu życia na prowincjonalnym miasteczku we wschodniej Galicji. Po wizycie w Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, wróciliśmy na dworzec, na który po kilku godzinach czekania, przyjechał autokar, który zabrał nas do Krakowa.
Wojna polsko-węgierska w latach 1471 - 1474. Bartosz Wachulec
Panowanie Władysława Pogrobowca na Węgrzech doprowadziło do znacznego rozprężenia zależności od władcy w górzystych terenach przygranicznych. Nieopłacone wojska najemne wraz z awanturniczymi rycerzami, którzy szukali zarobku rabując szlaki handlowe i mniejsze osady były szczególnie niebezpieczne zwłaszcza w północnej Słowacji. Polska jak i węgierska strona oskarżały się o ciche sprzyjanie maruderom. W roku 1463 doszło do spotkania pomiędzy starostą bieckim Jakubem z Dębna a starostą Górnych Węgier Stefanem Zapolyą, na którym przedstawiciel króla Kazimierza Jagiellończyka zarzucał Zapolyi, że wśród najemników łupiących przygraniczne miejscowości królestwa polskiego widywano starostę lipiańskiego Tomasza Tarcza, który był podwładnym starosty Górnych Węgier. Spotkanie zakończyło się deklaracją wzajemnej współpracy przy zwalczaniu raubritterstwa, ale bynajmniej problemu nie rozwiązało. Najazdy nasilały się zwłaszcza ze strony węgierskiej. W roku 1471 doszło do koronacji na króla Czech Władysława Jagiellończyka, co zbiegło się z buntem na
12
Węgrzech wywołanym przez magnatów będących przeciwko centralizatorskiej polityce króla Macieja Korwina. Była to bardzo dobra okazja dla Kazimierza Jagiellończyka, aby wynieść na węgierski tron swojego syna, również Kazimierza, przy pomocy zbuntowanej szlachty. 2 października 1471 roku wojska polskie wkroczyły do królestwa węgierskiego, lecz nie odniosły większych sukcesów. Tutaj szczególnie zawiodła węgierska magnateria, która nie udzieliła należytego wsparcia królewiczowi Kazimierzowi. Polskim załogom udało się utrzymać jedynie w zamku Stropków, którego tymczasowym zarządcą został Jan Rzeszowski zwany Białym. Na konferencji w Nysie w dniu 1 lutego 1473 roku spotkali się emisariusze władców Węgier i Polski. Stronę madziarską reprezentował żupan spiski Emeryk Zapolya a polską Przecław z Dmoszyc. Na spotkaniu ustalono termin kolejnego zjazdu rozjemczego w Opawie na dzień 15 sierpnia tego samego roku, zwrot Stropkowa stronie węgierskiej i wymianę jeńców. Jan Rzeszowski opuszczając Stropków nie miał zamiaru powrócić do kraju, lecz wraz ze swoim oddzia-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Z ŻYCIA KOŁA łem ruszył na wschodnią Słowację, gdzie rozpoczął działalność łupieżczą. Jego oddział zwany „Bratyczkami” był zorganizowany na sposób husycki, lecz jego żołnierzom nie przyświecały żadne idee religijne. W niedługim czasie połączyły się z Rzeszowskim nieopłacone wojska zaciężne z południowej Polski, których liczba wynosiła około 3000- 4000 żołnierzy. Wojska te ponownie zdobyły Stropków oraz ufortyfikowały wzgórza otaczające Koszyce. Najprawdopodobniej działalność maruderów odbywała się za zgodą króla polskiego, o czym może świadczyć łaskawość Kazimierza Jagiellończyka wobec niektórych dowódców, którzy wrócili do kraju oraz słowa Jana Długosza „wszyscy rozsądniejsi oburzali się na popełniane łupiestwa i grabieże”. Król Maciej Korwin po rozprawieniu się z opozycją magnacką osobiście ruszył na najemników rezydujących w północno-wschodniej Słowacji. Zebrawszy 1200 doborowych żołnierzy kolejno rozbijał armie przeciwnika pod Bardiowem, Modrą Górą i Bukowcem. Zwycięstwo było całkowite a do Polski wróciły niedobitki, które ocalały z pogromów oraz znaczniejsi rycerze, których Maciej Korwin kazał rozbroić i dać im do ręki kij zamiast szabli. Władca Węgier postanowił przejść do kontrataku i w styczniu 1474 roku przypuścił najazd na polskie Podkarpacie. Po raz koleny wysłano oddział składający się z doborowych najemników króla zwany „Czarną armią” (Fekete sereg). Wojsko to składało się z Węgrów, Czechów, Słowaków, Polaków, Austriaków oraz południowych Słowian zbiegłych z terenów okupowanych przez Turcję. Maciej Korwin dzięki znacznym przychodom z ziem należących do jego rodziny mógł wyposażyć swoją armię w najnowocześniejszy sprzęt. W nocy z 12 na 13 stycznia wojska węgierskie przekroczyły granicę. Zaskoczenie było zupełne, gdyż Jan Długosz w swojej kronice wspomniał „Ci chcąc Polaków tym zręczniej podejść, weszli do kraju oddziałami i późną nocą podeszli pod Żmigród, a kiedy mieszczanie spokojnie zażywali wczasu, przystawili do murów drabiny i miasto opanowali” Tej samej nocy został opanowany zamek, zaś sama miejscowość została bazą wypadową na kolejne miasta. Węgrzy pospiesznie zaczęli naprawiać fortyfikacje oraz ustawili straże na szlaku prowadzącym ku węgierskiej granicy. Wojska węgierskie opanowały następnie 16 stycznia Jasło, oraz Duklę i Dębowiec oraz inne mniejsze miejscowości. Najeźdźcy bezlitośnie łupili i grabili wszystko co napotkali na swojej drodze, ale ich głównym celem było Krosno, pod które podstąpili w nocy z 17 na 18 stycznia. Nie udało się im tym razem wykorzystać elementu zaskoczenia, kiedy tylko pojawili się pod murami, otworzono do nich ogień. Odparci Węgrzy
Wehikuł Czasu nr 16/2013
zadowolili się tylko doszczętnym spaleniem przedmieść Krosna a następnie pomaszerowali na Pilzno, które zdobyli w 1 lutego 1474. Wymordowano starców, kobiety i dzieci zaś mężczyzn wysłano na Węgry. O skuteczności wojsk węgierskich może też świadczyć fakt, zdobycia potężnego zamku w Muszynie, który był własnością biskupa krakowskiego. Forteca była otoczona zwodzonym mostem oraz potężną kilkupiętrową basztą. Węgrzy podprowadzili pod mury potężne działa oblężnicze, dzięki którym w przeciągu jednego dnia udało im się zmusić obrońców do kapitulacji. Strona polska nie podjęła większych kroków, aby odeprzeć najazd. Wiadomo jedynie o wyprawie Jakuba z Dębna na Żmigród, ale przebieg tej akcji jest nieznany, chociaż nie ulega wątpliwości, że sukcesu nie odniesiono. 5 lutego na Podkarpaciu znalazły się wojska pospolitego ruszenia, które jednak bardziej były zajęte grabieżą niż walką z Węgrami. Interesująca jest sprawa rokowań pomiędzy stroną węgierską a polską. Na propozycję konferencji pokojowej król Maciej odpowiedział dopiero 12 stycznia 1474, a więc w tym samym dniu kiedy jego żołnierze szli na Żmigród. Istnieje więc prawdopodobieństwo, że tym posunięciem, Maciej Korwin chciał mieć możliwość wywierania nacisku na stronę polską w trakcie układów, które przecież obejmowały zagadnienia dużo szersze, niż tylko konflikt przygraniczny. Kazimierz Jagiellończyk nie mógł sobie pozwolić na przeciąganie układów, gdyż nie był w stanie wyprawić silnego oddziału, który usunąłby Węgrów z Podkarpacia. Za miejsce rokowań wybrano Sromowice i Starą Wieś Spiską, gdzie Macieja Korwina reprezentowali: biskup Siedmiogrodu Gabriel, biskup zagrzebski Oswald oraz żupan spiski Emeryk Zapolya. Stronę polską reprezentowali: kasztelan lubelski Dobiesław Kmita, arcybiskup gnieźnieński Jakub Sienieński oraz Jan z Rytwian marszałek królestwa Polskiego. Rokowania były długie i ciężkie a ich tematem był całokształt stosunków polsko-węgierskich, kwestia czeska oraz oczywiście sytuacja na Podkarpaciu. Pokój pomiędzy Polską a Węgrami został podpisany w dniu 21 lutego 1474 roku. Jego postanowienia obejmowały: 1) Zakaz wzajemnych grabieży w strefie przygranicznej oraz karanie banicją i odebraniem mienia wszystkim, którzy by się tego dopuszczali. 2) Wszelkie konflikty pomiędzy przygranicznymi panami miały być rozstrzygane drogą sądową a nie militarną. 3) Kazimierz Jagiellończyk zrzekł się praw do korony węgierskiej do czasu śmierci Macieja Korwina.
13
Z ŻYCIA KOŁA 4) Wojska węgierskie miały opuścić wszystkie miasta na polskim Podkarpaciu, zostawiając zdobyte w nich machiny wojenne. Strona polska miała im zagwarantować bezpieczny powrót nad granicę. Mimo deklaracji pokoju, jeszcze w tym samym roku wojska polsko-czeskie uderzyły na miasta śląskie, które znajdowały się pod panowaniem węgierskim. W odwecie Maciej Korwin wysłał swoje wojska na Kraków, oraz na Śląsk. Okazał się być lepszym taktykiem niż król Kazimierz Jagiellończyk i odciął drogi zaopatrzeniowe jego wojskom stojącym pod Wrocławiem. Król polski był zmuszony poprosić o pokój, który podpisano 8 grudnia 1474 roku w Muchoborze. Rozejm miał trwać trzy lata, ale mimo to walki pomiędzy Polską a Węgrami trwały aż do śmierci Macieja Korwina w roku 1490. Bibliografia: 1.
K. Baczkowski, Najazd węgierski na Podkarpacie w 1474 roku, Roczniki województwa rzeszowskiego, pod red. T. Biedy, Rzeszów 1978.
2.
J. Długosz, Dziejów polskich ksiąg dwanaście, przekład K. Mecherzyńskiego, t. V, ks. XII, Kraków 1870.
3.
W. Felczak, Historia Węgier, Wrocław 1966.
4.
F. Kiryk, Jakub z Dębna na tle wewnętrznej i zagranicznej polityki Kazimierza Jagiellończyka, Wrocław 1967.
5.
M. Plewczyński, Wojny Jagiellonów z wschodnimi i południowymi sąsiadami Królestwa Polskiego w XV wieku, Siedlce 2002.
Udział lotnictwa w walkach z UPA 1946-1947 Kamil Stasiak Nim jeszcze zaczęła się „Akcja Wisła”, dla lepszego skoordynowania działań przeciw Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA), powołano w marcu 1946 roku Grupę Operacyjną „Rzeszów”. Do jej składu zostało przydzielone sześć samolotów Po-2, wyłączonych z 2. Samodzielnego Mieszanego Pułku Lotniczego (bazującego na warszawskim Mokotowie, dowodzonego przez płk. Tarasowa). W tym czasie krzepły dopiero struktury lotnictwa wojskowego w Polsce, a wyszkolenie pilotów i organizacja pozostawiały wiele do życzenia. Tym bardziej wyniki, jakie uzyskały wojska powietrzne nad Bieszczadami są w tych warunkach precedensem. Nowo sformowana eskadra miała bazować w Sanoku (przy sztabie 8. Dywizji Piechoty) i Krośnie
14
(przy sztabie 9.DP). Dowódcą został por. pil. Józef Dębowski, który podlegał dowódcy GO „Rzeszów”- Janowi Rotkiewiczowi. Jako pierwszy na polu wzlotów w Sanoku pojawił się sam Dębowski, który z powodu katastrofalnego stanu nawierzchni miał poważne problemy z lądowaniem. Nim wysłał do Warszawy meldunek o możliwości przylotu reszty składu Eskadry, z pomocą sił sztabu 8.DP wyrównał i poszerzył lądowisko. Po pojawieniu się reszty składu jednostki piloci zostali przydzieleni do kwater znajdujących się w pobliżu lotniska, natomiast mechanicy umieszczeni w namiotach. Z powodu braku odpowiednio wyszkolonych obserwatorów początkowo ich rolę pełnili właśnie mechanicy, który jednocześnie obsługiwali karabin maszynowy umieszczony w tylnej kabinie i rzucali z powietrza ręczne granaty. Po-2 wyposażony był w podskrzydłowe wyrzutniki bombowe, jednak uważało się że ręczne zrzuty są bardziej skuteczne, a granaty były bardziej dostępne. Załogi dwupłatowców regularnie podejmowały loty rozpoznawcze i wsparcia ogniowego własnych wojsk. Jednym z większych sukcesów było zniszczenie bunkra UPA w rejonie Huzeli, który był wcześniej bezskutecznie atakowany przez piechotę. Na tym etapie działań samoloty atakowały zarówno oddziały UPA, jak i WiNu (zwłaszcza oddział mjr. „Żubryda”). 29 maja 1946 roku Eskadra straciła swoją pierwszą maszynę. Uszkodzony w wyniku ostrzału z ziemi Po-2 pilotowany przez dowódce jednostki przyziemił na podmokłej łączce i skapotował. Na szczęście dla załogi świadkami zdarzenia byli żołnierze 34. Pułku, którzy odnaleźli, przygotowanych do obrony przed Ukraińcami pilota i obserwatora. 9 października 1946 roku Eskadra została rozwiązana, a samoloty wróciły do macierzystej jednostki. 8. i 9. DP pozostawiono parę Po-2. W marcu trzy samoloty Po-2 w wersji z zakrytą i bardziej komfortowo wyposażoną tylną kabiną wystartowały z Warszawy, trasą przez Kraków, Rzeszów do Krosna. Na pokładzie jednego z nich znajdował się gen. broni Karol Świerczewski „Walter”, który wybierał się na inspekcję oddziałów walczących z UPA, podczas której zginął w trakcie zasadzki. Po tym zdarzeniu trumna ze zwłokami „Waltera” odleciała na pokładzie samolotu DC-3, pilotowanego przez Dębowskiego do Rzeszowa. Gdy śmierć Świerczewskiego sprowokowała do bardziej zdecydowanych kroków przeciw UPA i powstała GO „Wisła”, reaktywowano również Eskadrę Lotniczą. Tym razem jej wyposażenie było bogatsze, gdyż składało się z dziewięciu Po-2 i jednego transportowca Li-2. Później skład jednostki poszerzono jeszcze
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Z ŻYCIA KOŁA o cztery szturmowe Ił-2 z 6. Pułku Lotnictwa Szturmowego. Dowódcą nowej formacji został por. pil. Dionizy Maciążek (który jeszcze w 1939 roku latał na Karasiach). Lotnicy jednostki wywodzili się z Oficerskiej Szkoły Lotnictwa w Dęblinie oraz z Kluczy Łącznikowych z Krakowa, Lublina, Poznania, i Wrocławia. 21 kwietnia 1947 roku samoloty Eskadry wylądowały na lotnisku Jesionka pod Rzeszowem i weszły w skład 8.DP. Niemal natychmiast rozpoczęły się loty nad Bieszczadami, oraz rzadziej w kierunku Hrubieszowa. Główną rolą jaka spadła na lotników było rozpoznanie oddziałów UPA, co nie należało do łatwych. Małe grupy wykazywały znaczną manewrowość, operowały w trudnym terenie, ich szlaki często przecinały się z trasami własnych oddziałów, co było tym bardziej mylące iż Ukraińcy często nosili mundury polskiego wzoru. Dodatkowo samolot Po-2 dobry do roli jaką mógł spełniać dzięki niskiemu pułapowi lotu i niskiej prędkości minimalnej, oraz krótkiemu startowi i lądowaniu (co umożliwiało lądowanie w przygodnym terenie), miał też swoje wady. Maszyny te nie posiadały na pokładzie radiostacji, a niska prędkość powodowała że precyzyjny meldunek trafiał do sztabu po dość długim czasie. Często opierano się więc na meldunkach zrzucanych za pomocą ciężarków, lądowaniu w pobliżu własnych oddziałów, lub określano pozycje przeciwnika za pomocą świec sygnalizacyjnych. Kwestionowało to niejako sens wykorzystania tak zorganizowanego lotnictwa, jednak dowództwo wychodziło z założenia, że już sama świadomość obecności samolotu zmusza oddziały UPA do ponoszenia dodatkowych nakładów na maskowanie i paraliżowało część ich działań. Eskadra wysyłała samoloty co najmniej dwukrotnie w ciągu dnia- rano i pod wieczór. Patrolowały one obszar: Lesko- Baligród- Cisna- PrzysłupWetlina. Po-2 wykonywały także loty nocne, startując jedynie z Jasionki, gdyż inne lotniska nie nadawały się do takich operacji. Wtedy to lokalizacja przeciwnika odbywała się głównie na podstawie światła ognisk, palonych przez żołnierzy UPA. Szkolenie do lotów nocnych przeprowadził przybyły z ZSRR st.lejtnant Wostalinow. 23 kwietnia samoloty pojawiły się ponownie, także na polu wzlotów w Sanoku. Początkowo maszyny te działały na podobnej zasadzie, co te spod Rzeszowa, wykonywano loty rano i wieczorem. Później przyjęto model według, którego dwa samoloty znajdowały się w powietrzu, a dwa pozostawały na ziemi. Oczywiście niemożliwym było utrzymanie tego stanu bez przerwy, a i tak mechanicy podjęli ogromny wysiłek by utrzymać samoloty w sprawności. Rozkazem dowódcy GO „Wisła” zdemontowano z Po-2 karabiny maszynowe
Wehikuł Czasu nr 16/2013
i wyrzutniki bombowe. Można przypuszczać, że dochodziło do sytuacji w których lotnicy ostrzelali własne oddziały. Mimo to załogi nadal zabierały na pokład granaty i broń osobistą. Czasowo klucz Po-2 stacjonował również w Baligrodzie, oddając cenne przysługi zwłaszcza w trakcie walk z kurenią „Rena” w Masywie Chryszczatej. Pod koniec maja samoloty wróciły do Rzeszowa, co było związane z przeniesieniem sztabu GO „Wisła”. 5 czerwca lotnicy wykazali się w walkach pod Birczą, Wolą Korzeniecką i Leszczową Górą, gdzie zostały okrążone sotnie „Burłaki”, „Kryłacza” i „Łastiwki”. W tym też czasie lotnictwo podjęło akcję propagandową zrzucając ludności ukraińskiej pliki ulotek. 17 czerwca do Sanoka ponownie przebazowano dwa Po-2, które w krótkim czasie wykryły formacje UPA pod Komańczą i Baligrodem. Jednak w trakcie tej akcji Eskadra poniosła jedyną w trakcie swojego istnienia stratę osobową. W trakcie lotu Jan Dzieńkowski został trafiony w głowę, gdy starał się rozpoznać oddziały UPA, wychylając się z kabiny samolotu pilotowanego przez chor. Bronisława Świątkowskiego. Tuż po tym misjach kolejna załoga została wysłana w miejsce oznaczone przez Dzieńkowskiego tuż przed śmiercią i naprowadziła na ok.100 osobowy oddział piechotę. 27 czerwca do akcji przeciw żołnierzom UPA w okolicy Chryszczatej wysłano samoloty Ił-2. Zadanie to wykazało niską przydatność tych samolotów w tego typu zadaniach. Pierwszy klucz z powodu wysokiej prędkości lotu i słabego pola obserwacji z kabiny nie odnalazł rozproszonych Ukraińców. Startujący po nim drugi klucz, korzystał ze wsparcia Po-2, który świecą sygnalizacyjną wskazał im cel. Samoloty szturmowe dokonały ataku, wspierając żołnierzy Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), jednak oddział UPA nie został całkowicie rozbity i wycofał się z rejonu działań. 8 lipca utracono drugiego i ostatniego Po-2. Na lotnisko Eskadry przybył pilot spoza jednostki i uprosił u kolegów samodzielny lot na Po-2. Jednak nieobyty z maszyną lotnik rozbił ją. Równolegle z Eskadrą Lotniczą, działał również, składający się z czterech Po-2 lotniczy oddział KBW, wydzielony z 9. Samodzielnej Eskadry Lotnictwa Łącznikowego z Warszawy. Samoloty wykonywały zadania łącznikowe i rozpoznawcze. Operowały z Lotnisk w Jasionce, Sanoku i Baligrodzie. Zwłaszcza z tego ostatniego często wykonywano loty bojowe. Na pokładzie jednego z samolotu przebieg potyczek obserwował gen. Massor. Na Bieszczadzkich lotniskach pojawiały się również inne Po-2 z Warszawy transportując kadrę dowódczą, np. płk Hibner korzystał z tego dwupłatowca lecąc do Koszyc na spotkanie z członkami czechosłowa-
15
HISTORIA ckiego sztabu. Wobec słabej infrastruktury lądowej zadania łącznikowe miały bardzo znaczącą rolę. 30 lipca 1947 roku rozwiązana została GO „Wisła”, a wraz z nią jej lotniczy oddział. Dysponując tylko 10 samolotami i ubogim zapleczem lotnicy wykonali zadania w czasie 1500 godzin, przy niskich stratach wynoszących jednego poległego i dwa samoloty Po-2. Warto również wspomnieć o wysiłku pojedynczego Li-2, który regularnie przylatywał, dostarczając środki bojowe oraz transportując rannych do Krakowa i Warszawy. W tym okresie na beskidzkich lotniskach pojawiał się sporadycznie jeszcze jeden typ samolotu Fi 156, łącznikowa maszyna zdobyta na Niemcach, która w tym rejonie latała z polską i czechosłowacką kadrą dowódczą. Jednak główny ciężar działań spadł na załogi Po-2 i w mniejszym stopniu samolotów Ił-2. Do 14 listopada działały jeszcze GO „Sanok” (później przemianowany na „Gorlice”) i GO „Lubaczów”, do dyspozycji których oddano po parze Po-2 z KBW. Szef Sztabu Dywizji KBW ocenił działania lotnictwa w „Akcji Wisła” bardzo pozytywnie, choć sam przyznał że główną jego zaletą było zastraszanie i zmuszanie do przegrupowań oddziałów UPA. Jak, nieco stronniczo napisał o działaniach lotnictwa płk. Jan Gerhard „Dowództwo Okręgu i Dowództwo Grupy Operacyjnej „Rzeszów”, mające od kilku miesięcy koordynować walkę przeciw bandytą, z uporem prowadziły tego typu rozpoznanie, jednak nigdy nie uzyskiwały tą drogą żadnych rezultatów. Teoria uczyła że tak trzeba postępować, więc realizowano ją w praktyce”. Realnie rola małego, prymitywnego i dzielącego bolączki organizacyjne całego ówczesnego lotnictwa wojskowego oddziału nie mogła być decydująca Tym bardziej należy docenić proporcjonalnie znaczy jego wkład w opisane działania. Bibliografia: 1. I.Koliński; Lotnictwo Polski Ludowej 1944-1947; Warszawa 1987. 2.C.Krzemiński; Lotnictwo polskie w pierwszych latach powojennych; Warszawa 1981. 3.A.Morgała; Polskie samoloty wojskowe 1945-1980; Warszawa 1981. 4. A.Olejko; Z lotów nad Bieszczadami Lotnictwo Wojskowe 6/2002, Warszawa 2002. 5. A.Olejko; Lotnicze tradycje Bieszczadów, Krosno 2012.
Pojedyńczy Li-2 dostarczał w rejon Bieszczad zaopatrzenie, w drugą stronę transportując rannych wymagających opieki w szpitalach specjalistycznych. fot. Kamil Stasiak.
16
Monastycyzm prawosławny w średniowieczu na przykładzie republiki mnichów z góry Athos. Katarzya Barud Monastycyzm jest formą życia we wspólnocie zakonnej o charakterze religijnym i ma za zadanie służyć Bogu, dążyć do samorealizacji poprzez umartwienia oraz kontemplację, modlitwę, posty i ubóstwo. Taką właśnie formę życia wybrali bohaterowie mojej pracy-mnisi zamieszkujący górę Athos, której grecka nazwa brzmi: Hagion Oros, co tłumaczy się jako „święta góra”. Państwo mnichów ma powierzchnię 390km2 i jest ważnym ośrodkiem pielgrzymkowym prawosławia. Nie mogą przebywać w jego obrębie od 1060 roku kobiety oraz samice zwierząt – płynąc statkiem nie mogą znaleźć się bliżej niż 500 metrów od brzegu. Niemile widziani są również katolicy. W 1913 roku republika ta została włączona do Grecji, ale już w 1926 roku uzyskała autonomię. Dziś ma status oddzielnego województwa, w którym pobierane są pensje państwowe-takie same jak w całej Grecji. Działa na niej kilka instytucji, takich jak na przykład Poczta. Drogi, choć niepokryte asfaltem, mają status państwowych. Zamieszkuje ją 3,4 tysiąca mieszkańców, w tym około 1,7 tysiąca to mnisi. Oddzieleni są oni od reszty półwyspu granicą lądową, która jest strzeżona. Oficjalny port, przez który można się tam dostać nazywa się Dafni, inne są dostępne tylko dla mieszkańców. Turyści mogą tam przebywać cztery dni, ale pobyt mogą przedłużyć o kilka następnych. Każdego odwiedzającego obowiązuje skromny strój, a wizyta ma charakter pielgrzymki, która odbywa się w grupach i jest organizowana przez gospodarzy. W czasie pobytu nie wolno mieć przy sobie aparatu fotograficznego. Wartość kulturowa i historyczna tego miejsca jest niewątpliwa, o czym świadczy również fakt, że Athos został wpisany na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. W czasach Grecji pogańskiej góra ta była miejscem kultu Zeusa trackiego-na jej szczycie znajdowała się wówczas statua z jego wizerunkiem. Od czasów Konstantyna Wielkiego, któremu przypisuje się założenie pierwszego klasztoru, aż do IX wieku tereny te zamieszkiwane były przez pustelników, którzy wzorując się na eremitach egipskich, spędzali żywot na modlitwie, umartwieniach, pracy fizycznej i powoli zaczęli się grupować, tworząc klasztory. Pierwsza bardziej zorganizowana grupa musiała powstać jeszcze przed 843 rokiem, kiedy to przedstawiciele mnichów z Athos brali udział w przywróceniu kultu ikon w Konstantynopolu.
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA W latach 80. IX wieku powstał klasztor z regułą św. Bazylego, który był na mocy dekretu Bazylego I zwolniony z podatków, a ziemia stała się własnością mnichów. Niedługo potem został zniszczony przez Arabów i odbudowany ok.925 roku. Jak podają źródła-około 960 roku na całym Półwyspie rozwinęło się życie klasztorne. Stało się to w głównej mierze dzięki przybyciu z Azji Mniejszej Atanazjusza. Jemu to cesarz Niceforus Fokas pomógł wybudować około 963 roku klasztor na wybrzeżu, który nazwano Laura i który został najważniejszym klasztorem na górze, podlegając tylko cesarzowi. Otrzymywał również wsparcie finansowe. Atanazjusz- później znany też jako Atonites, otrzymał konstytucję, która swym zasięgiem obejmowała wszystkie klasztory znajdujące się na Athos. Po jakimś czasie pojawił się konflikt pomiędzy Atanazym a przełożonymi klasztorów, które zostały założone wcześniej, o przywileje. Według nich burzyły one tradycję, według której mnisi sami mieli pracować na swoje utrzymanie i minimalizować wydatki. Cesarz Jan I Tzimiskes w celu uspokojenia sytuacji, wysłał na Athos Eutymiusza ze Stadionu (klasztor), który przewodniczył rozmowom 56 przełożonych klasztorów na Athos, dzięki czemu powstał TYPIKON- regulacja stosunków pomiędzy poszczególnymi wspólnotami, będąca jednocześnie opisem życia w każdej z nich. Z IX wieku pochodzą pierwsze wzmianki o żyjących tam eremitach, już w X wieku rozwinął się cenobityzm - formuła życia we wspólnocie. Niedługo po zbudowaniu Laury (w innych źródłach: Megali Lawra), wzniesiono kolejne -Iwiron, Vatopedi i Sfigmenu. W latach 40. XI wieku, za panowania Konstantyna Monomacha, Athos zamieszkiwało już około siedmiuset mnichów, a liczba klasztorów wzrosła do 180. Było to skutkiem uczestnictwa mnichów w życiu politycznym, dzięki czemu zdobywali sobie przychylność cesarzy. W 1045 roku opracowano zmiany Typikonu. Wtedy po raz pierwszy użyto też określenia Hagion Oros, które choć nieoficjalnie jest używane do czasów teraźniejszych. Miejsca te bardzo często uzyskiwały rangę miejsc świętych i przyciągały tłumy wiernych, mających nadzieję na nadnaturalną interwencję albo też chcących poznać bogobojnych mieszkańców tego miejsca. (W epoce wczesnobizantyńskiej do takich ośrodków należały jeszcze Góra Synaj, Góra świętego Auksencjusza oraz Cudowna Góra świętego Symeona Stylity Młodszego. W VIII wieku najbardziej czczono Górę Olimp w Bitynii.). Wiek XII jest dla klasztorów z Athos okresem rozwoju. Pierwszy słowiański klasztor-Chilandari został założony przez księcia serbskiego-Stefana Neman-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
ja. W 1196 roku przyjął on śluby zakonne i jako Symeon osiadł na Górze Athos, gdzie już przebywał już jego synświęty Sawa, który w 1219 roku został biskupem. Był też twórcą niezależnego Kościoła serbskiego. Czternaście lat jego panowania można określić jako czas rozkwitu kultury religijnej w Serbii. To on w 1221 roku koronował swojego brata- Stefana Młodszego na króla. W czasie IV krucjaty doszło do splądrowania klasztorów przez łacinników , a w 1204 roku po zdobyciu Konstantynopola, stały się częścią królestwa Tesaloniki. Podporządkowano te miejsca biskupowi Sebaście, który zakonników próbował nawrócić na katolicyzm, a jego załoga okradała klasztory podczas najazdów. Mnisi złożyli skargę u papieża Innocentego III, który wydał w tym celu dwie bulle. Odebrał także Sebaście zwierzchnictwo nad Athosem. W 1214 roku potwierdził przyznane wcześniej przywileje. Jeszcze w 1274 roku doszło do ostrego konfliktu z Michałem VIII Paleologiem, który wyraził poparcie dla unii lyońskiej pomiędzy Kościołami katolickim i prawosławnym. W latach 1307-1309 klasztory stały się ofiarą łupieżczych najazdów katalońskich. Współpraca z Kościołem katolickim układała się do roku 1313, w którym cesarz Andronikus II oddał ich pod opiekę patriarchatowi konstantynopolitańskiemu. Ten sam cesarz doprowadził do częściowej renowacji zniszczonych budynków. W XIV wieku na Athos osiedlali się niektórzy cesarze w celu odpoczynku od sprawowania władzy. Wtedy też pieczę nad klasztorem sprawował opat Karyas, który zdobył zwierzchnictwo nad innymi ośrodkami i uzyskał tytuł Protos, upadła natomiast władza biskupa Hierissusu, który nadzorował mnichów po wkradnięciu się błędu messalianów i zbudował sobie tam siedzibę. Po zdobyciu Konstantynopola przez Turków zdobyli oni przychylność wszystkich sułtanów za wyjątkiem Sulejmana Wspaniałego. Pod koniec XIV wieku wprowadzono idiorytmię, która była nową formą życia religijnego i w dużej mierze pozwalała mnichom na życie poza wspólnotą i posiadanie własności prywatnej. Wtedy też swój rozkwit przeżywał hezychazm, czyli bizantyński nurt mistyczny, który skupiał się na praktykowaniu cnót i modlitwie, które miały pomóc w zjednoczeniu z Bogiem poprzez Jezusa Chrystusa, w Którym widziano jedyną do tego drogę. Początkowo budził on wiele kontrowersji, jednak został przyjęty w 1351 roku, jako element prawosławnej duchowności. Charakteryzowało ich modlitewne skupienie, kontemplacja oraz specyficzne praktyki ascetyczne-między innymi wstrzymywanie oddechu na czas modlitewnego skupienia i wyciszenia. Środowiska monastyczne miały również ogromny udział w zwycięstwie nad ikonoklazmem oraz w sporach chrystologicznych. W 1345 roku At-
17
HISTORIA hos znalazł się w strefie serbskiej kontroli. Stefan IV Duszan uznał przyznane wcześniej przywileje i wolność zakonników. Rozciągnął jednak na Athos swoją strefę wpływów. Jego imię miało być wymieniane podczas modlitw za władze. Już w 1347 roku wraz z żoną Jeleną, dla której uchylono zakaz pobytu w tym miejscu, odwiedził zakonników, obdarowując ich obficie. Serbowie nawet po wycofaniu swoich wpływów, kontynuowali patronat dla klasztorów. Kolejni serbscy władcy ufundowali Simonopetrę, Gregoriu oraz przejęli Chilandar, w którym już wtedy żyli Serbowie. Już w 1350 roku Athos ponownie znalazł się w bizantyńskiej strefie wpływów, a około 1383 roku przejęli go Turcy, pomimo licznych podjętych prób obrony. Nałożyli oni wysoki okup na zakonników, nie ingerując przy tym w ich życie. Od 1402 roku teren ten znów był własnością Bizancjum. Manuel II Paleolog chcąc poprawić sytuację wspólnoty, podjął się modyfikacji Typikonu w 1406 roku. Był to ostatni bizantyński dokument dotyczący Athosu, ponieważ w 1430 roku mnisi uznali władzę sułtana po zajęciu Tesalonik przez Turków. Klasztory na Athos odgrywały ważną rolę w rozwoju sztuki-często się zdarzało, że mnisi po odbyciu odpowiedniego przygotowania, stawali się twórcami ikon. Wnętrza ich świątyń pokryte są piękną i bogatą dekoracją mozaikową i freskową. W tym miejscu przywołam postać Teofana z Krety, który wykonał w XVI wieku zdobienia w Stawronikicie, katolikosie i refektarzu Wielkiej Ławry). Zabytki na Athos są odzwierciedleniem epok, w których powstały. Dzieła szkoły macedońskiej zachowały się w cerkwi Protaton w Karyes i jest datowana na początek XIV wieku, są też szkoły: paleologiczna, kreteńska i Italo-grecka. Wszystkie klasztory zbudowane są na planie kwadratu, z katolikosem (cerkwią) pośrodku i otoczone murami obronnymi. Były też klasztory ośrodkami nauki i piśmiennictwa-w tym miejscu warto wspomnieć o jednym z nich znanym pod nazwą Studiosa w zachodniej części Konstantynopola, który taką rolę pełnił do XV wieku.Każdy posiada bibliotekę pełną cennych rękopisów, jednak wiele dzieł spłonęło, inne zostały zniszczone przez Turków w czasie walk z Grekami w latach 1821-1829.Na 1554 rok datowany jest ostatni klasztor – Stauronicela. Przez pewien czas opiekę nad nimi sprawowali hospodarowie wołoscy, jednak po jakimś czasie ten system upadł. Klasztory na Athos dzielą się na dwie klasy-pierwsza, nad którą władzę sprawuje opat- Igumenos oraz drugazachowująca zasady republiki. Oprócz tych dużych istnieją jeszcze mniejsze, zwane skitami. Mnichów można podzielić na ascetów (Katismata), czyli tych żyjących w większej grupie oraz na anachoretów (Kellia), czyli
18
w pojedynkę. Są oni członkami klasztorów i mają swoich przełożonych, sprawujących nad nimi pieczę. Mnisi na Athos mają podzielony na osiem godzin czas pracy, modlitwy i odpoczynku. Modlitwy są zwykle prowadzone nocą. Zajmują się rybołówstwem, kwestą czy też drobnym przemysłem, dzięki czemu mogą się utrzymać. Jak na surowy żywot mniszy przystałoposzczą, rezygnując całkowicie ze spożywania mięsa, rybami zadowalają się od święta. Są antagonistami modernizacji życia, negują światło elektryczne, radio, prasę, pojazdy mechaniczne. W większości z nich zachowała się bizantyjsko-monastyczna miara czasu, czyli godzina 12 o zachodzie słońca. Athos słynie z tego, że jest w dzisiejszych czasach jedynym śladem bizantyjskiej kultury religijnej, a monastycyzm charakteryzuje różnorodność dyscyplin i reguł. Jest teokratyczną republiką mnichów prawosławnych i podlega rządowi greckiemu, jednak posiada własny samorząd na czele z organem centralnym –z greckiego: hiera koinotis, w którego skład wchodzi dwudziestu członków koinotis, którzy są wybierani spośród dwudziestu wielkich klasztorów uprawnionych do głosowania: siedemnastu greckich i po jednym z rosyjskiego, bułgarskiego i serbskiego, które tworzą tzw. Honorową hierarchię z Wielką Ławrą na czele. Warto dodać, że poza hierarchią istnieje jeszcze 8 ośrodków, które są jurysdykcyjnie zależne od monasterów głównych . Problem, z jakim dzisiaj borykają się mnisi zamieszkujący górę Athos to spadek powołań. Jak podają źródła- w roku 1917 żyło tam około 9 tysięcy mnichów, dane z roku 1968 mówią już tylko o 1580, z czego część wypełnia posługę duszpasterską w północnej części Grecji, natomiast wielu mnichów odrzuca wszelką reformę życia monastycznego, co może doprowadzić do upadku tej formy. Dążenia patriarchy mające na celu ożywić szkołę atoniańską od 1953 roku skupiają się wprowadzeniu cenobitycznej reformy życia, która miałaby ożywić praktyki monastyczne i zweryfikować postawę na bardziej otwartą i zapewnić odpowiednie wykształcenie. Bibliografia: 1.
Gregory T.E, Historia Bizancjum, Kraków 2005.
2.
Knowles M.D., Obolensky D., Historia Kościoła t. 2, str. 68 – 84, Warszawa 1988.
3.
Kokkas K., Góra Atos. Brama do nieba, Poznań 2000.
4.
Lake K., The early days of monasticism on mount Athos, Oxford 1909.
5.
Riley A., Athos or the mountain of monks, London 1887.
6.
Robinson J.A., A Collation of the Athos Codex of the Shepherd of Hermas, Cambridge University Press 1888.
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA
Spór o mit założycielski Drugiej Rzeczypospolitej, czyli dlaczego świętujemy 11 listopada? Część II. Zwycięstwo piłsudczyków – w poszukiwania symbolu…
Krzysztof Kloc W maju 1926 roku do władzy, w wyniku zamachu stanu, doszedł obóz Józefa Piłsudskiego, zwany od tego czasu sanacją. Aparat administracyjno – państwowy stanął przed piłsudczykami otworem – pragnęli oni wykorzystać go w służbie kreowania i rozpowszechniania własnej wizji odzyskania niepodległości przez Polskę. Oczywiście potrzeba było trochę czasu, aby go w pełni i skutecznie opanować dla własnych celów. Każdy „mit założycielski” budowany jest zazwyczaj wokół jakiegoś przełomowego wydarzenia, które staje się fundamentem pod nowy ruch społeczny, partię polityczną, czy też pod nowe (odbudowane) państwo. W przypadku Drugiej Rzeczypospolitej problem polegał na tym, że powstała ona wskutek wielu wydarzeń zaszłych w całym ciągu historycznego procesu. Należało więc znaleźć wydarzenie o znaczeniu czysto symbolicznym i wokół niego budować zręby aktu założycielskiego odrodzonej Polski. Do takiego miana pretendowało co najmniej kilka dat, których symbolika zajmowała ważne miejsce w świadomości wielu grup społecznych. Ważne, nie oznacza tożsame. Dla obozu belwederskiego najistotniejszym wydarzeniem czasu wielkiej wojny był wymarsz Kompanii Kadrowej – fundamentu późniejszych Legionów – z krakowskich Oleandrów do Królestwa Kongresowego, czyli dzień 6 sierpnia 1914 r. Wokół tej daty powstało swoiste sacrum. Piłsudczycy propagowali romantyczną wizję, w której młodzi chłopcy, porzuciwszy dotychczasowe życie, rzucili wszystko na jedną szalę, aby walczyć o niepodległość umiłowanej ojczyzny. Na dodatek walczyli sami przeciw wszystkim – własny naród nie wsparł ich w godzinie próby. Nie ukrywali z tego powodu goryczy – Roman Starzyński, jeden z tych młodych zapaleńców, wspominał, że wkraczając do Kongresówki oddziały Piłsudskiego napotkały ludność mówiącą po polsku, ale czującą po rosyjsku. Wtedy to właśnie, powstały gorzkie słowa zawarte później w „Marszu Pierwszej Brygady” – Nie chcemy już od was uznania, ni waszych słów, ni waszych łez. Skończyły się dni kołatania do waszych serc – jebał was pies!
Socjaliści i ludowcy świętowali inne wydarzenie
Wehikuł Czasu nr 16/2013
– utworzenie Tymczasowego Ludowego Rządu Republiki Polskiej w nocy z 6 na 7 listopada 1918 r., na czele którego stanął Ignacy Daszyński. Rząd ten zasłynął z wydania manifestu, w którym ogłosił powstanie niepodległego państwa polskiego o charakterze republikańskim, zapowiadał zwołanie Sejmu Ustawodawczego oraz kreślił ordynację wyborczą, w oparciu o którą miałyby się odbyć do niego wybory, zapowiadał również chęć – po ukonstytuowaniu się Sejmu – realizacji daleko idących reform społecznych. Był to rząd złożony przede wszystkim z socjalistów, którzy utożsamiali się z więzionym w tym czasie w Magdeburgu – Piłsudskim. Obóz narodowy był silnie przywiązany do daty 11 listopada 1918 r. – zakończenia I wojny światowej. W tym dniu, w Compiegne pod Paryżem, Niemcy skapitulowały przed państwami Ententy. Jako, że Roman Dmowski właśnie z tymi państwami wiązał nadzieję na odbudowę państwa polskiego, i to one święciły w tym dniu wielki tryumf, endecy uznali później, że data ta zasługuje na miano symbolicznego odzyskania niepodległości przez Polskę. W tym samym dniu w Polsce nie zaszły żadne przełomowe wydarzenia; jedynie Piłsudski odebrał władze nad polskimi siłami zbrojnymi z rąk powszechnie pogardzanej i skompromitowanej współpracą z Niemcami, Rady Regencyjnej. De facto władza Marszałka nad wojskiem również była tylko symboliczna; w tym czasie bowiem żadnego wojska praktycznie jeszcze nie było. 11 listopada w służbie Piłsudskiemu i sanacji Było rzeczą oczywistą, że w momencie przejęcia całej władzy przez sanację, endecja przegrała spór o niepodległościową symbolikę. W grze zostali wyłącznie piłsudczycy, którzy musieli z tego zwycięstwa wynieść dla swego obozu wymierne korzyści. Sanacja zdawała sobie sprawę, że 6 sierpnia w powszechnej opinii kojarzony był wyłącznie z piłsudczykami. Do tej pory czczony w wąskim, ekskluzywnym gronie środowisk kombatanckich wywodzących się w głównej mierze z Legionów, nie byłby najlepszym dniem, z którym mogłoby się utożsamiać społeczeństwo w swej niepodległościowej tradycji. Takim dniem jednak mógł być 11 listopada – kojarzony do tej pory raczej z endecją, jednak nie w takim stopniu jak 7 listopad z socjalistami, czy wspomniany 6 sierpień z Piłsudskim. Pomimo przywiązania do własnych dat rocznicowych, był to dzień akceptowany przez wszystkie środowiska, jako kończący I wojnę światową. Piłsudskiemu zależało, aby 11 listopada związać z własnym środowiskiem; byłby to milowy krok w kierunku zawładnięcia całej tradycji niepodległościowej dla swego obozu oraz mocny prztyczek w nos endecji, która
19
HISTORIA przecież najbardziej dotychczas utożsamiała się z tym dniem. Koniecznym więc było przedstawić nową interpretacje tejże daty – sprowadzić jej uniwersalne znaczenie do rangi wyłącznie polskiej. 8 listopada 1926 r. Piłsudski, w tym czasie premier rządu, wydał okólnik, w którym głosił m.in., że w dniu 11 listopada państwo polskie obchodzić będzie 8 rocznicę zrzucenia jarzma niewoli i uzyskania pełnej, faktycznej niezawisłości. Data powyższa winna pozostać w stałej pamięci społeczeństwa i utrwalić się w umysłach młodego pokolenia, które w zaraniu swego życia powinno odczuwać doniosłość i uroczystość tego pamiętnego dnia. Dalej Piłsudski stwierdzał, że dzień ten powinien być wolnym od pracy i nauki. Treść tego dokumentu warta jest komentarza. Marszałek jednoznacznie związał symboliczne odrodzenie się polskiego państwa z dniem 11 listopada, pisząc o pełnej i faktycznej niezawisłości. Celowo pominął powstanie w pełni niezależnego od Rady Regencyjnej i, co za tym idzie, zaborców, gabinetu Ignacego Daszyńskiego z 7 listopada. Był to cios w ruch socjalistyczny. Dalej, przedstawił wyłącznie polski aspekt tego dnia, nie nawiązując do zakończenia działań wojennych, które miało miejsce w tym dniu w Compiegne. To zaś był „ukłon” w stronę endecji. W końcu stwierdził o konieczności utrwalenia tej daty w świadomości społecznej, szczególnie młodego pokolenia. Sanacja wykorzystała ku temu cały aparat państwowy i oświatowy; wyznawana przez nich interpretacja przenikała do programów kształcenia i szkolnych podręczników. Budowanie mitu założycielskiego ruszyło pełną parą. Szybko znaleziono również symboliczne wydarzenie, które związane było z 11 listopada. Dokładniej – miało za takie uchodzić, bowiem i w tym przypadku obóz rządzący dopuścił się konfabulacji. Mianowicie, na początku listopada 1926 r., w jednej z gazet ukazał się artykuł o planowanych obchodach odzyskania niepodległości, w którym napisano, że ósma rocznica wypędzenia z Polski okupantów oraz powrotu z więzienia magdeburskiego budowniczego Niepodległej Polski Józefa Piłsudskiego obchodzona będzie w tym roku uroczyście. Widzimy więc, że związano uroczystości z powrotem Marszałka do Warszawy, z więzienia w Magdeburgu. Problem w tym, że Piłsudski powrócił do stolicy 10, a nie 11 listopada – w tym dniu, o czym już wspominałem, otrzymał władzę nad wojskiem z rąk Rady Regencyjnej. Patrząc na reputację, jaką cieszyła się Rada, nie można się dziwić, że piłsudczycy nie chcieli epatować tym wydarzeniem. Jest jeszcze jedna ważna rzecz w tym artykule, może najistotniejsza – powiązanie faktu odrodzenia się wolnej Polski tylko i wyłącznie z osobą Piłsudskiego.
20
Będzie to linia obowiązująca w sanacyjnej wykładni najnowszych dziejów, którą powoli wdrażać będzie aparat państwowy w całym kraju. Tak silnie zmitologizowany, rozpowszechniany nie tylko przez administrację i szkołę, ale również wojsko, prasę czy tez literaturę, obraz Józefa Piłsudskiego miał legitymizować władzę sanacji po zamachu majowym. W kreowaniu tej legendy nie próżnował sam Marszałek. Święto niepodległości a kult Marszałka W maju 1935 r. zmarł Józef Piłsudski. Jako polityk zawsze związany był, z tak silnie podnoszoną przez siebie, ideologią państwową; przeciwstawną wobec głoszonej przez Romana Dmowskiego i jego obóz – ideologią narodową. Z całą pewnością hasła głoszone przez obóz narodowy były bardziej atrakcyjne dla społeczeństwa, nacjonalizm stawał się coraz bardziej popularny, z czego zresztą świetnie zdawała sobie sprawę sanacja. Dopóki żył Marszałek rekompensowała te chwytne hasła ogromnym kultem państwa powiązanym z osobą Piłsudskiego. Po jego śmierci jednak, w czasie kryzysu wewnętrznego, który wstrząsał obozem rządzącym, sanacja dość często sięgała do ideologii nacjonalistycznej, jednocześnie jeszcze silniej rozbudowując legendę i kult Piłsudskiego – symbol odbudowanej polskiej państwowości. Przykładem na to są dalsze losy 11 listopada, jako święta związanego właśnie z osobą Marszałka. Ustawa sejmu IV kadencji z 23 kwietnia 1937 r. już oficjalnie uznała, jako powszechnie obowiązujący, fakt powiązania odzyskania przez Polskę niepodległości z Józefem Piłsudskim i jego działalnością. Głosiła ona m.in., że dzień 11 listopada, jako rocznica odzyskania przez Naród Polski niepodległego bytu państwowego i jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego, zwycięskiego Wodza Narodu w walkach o wolość Ojczyzny Piłsudczycy ostro zwalczali wszelkiej maści publicystów, czy też historyków, którzy rozpowszechniali inną od sanacyjnej wizję najnowszej historii Polski Kult Marszałka stawał się obowiązujący dla wszystkich; powstał nawet Klub 11 Listopada, który propagował jedynie słuszną na ten czas wizję odrodzenia się niepodległej Polski. Patrząc przez pryzmat dnia dzisiejszego, na to w jakim miejscu i przy czyim pomniku obchodzone są główne uroczystości święta niepodległości z udziałem najwyższych władz państwowych, trudno oprzeć się wrażeniu, że treść ustawy z 23 kwietnia 1937 r. jest wciąż obowiązującą w polskiej świadomości. Wydaje się, że jest to fakt krzywdzący – i dla pamięci Marszałka, i dla wielu
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA innych osób, w tym Romana Dmowskiego czy też Ignacego Daszyńskiego, wybitnie zasłużonych dla odbudowy polskiego państwa po 123 latach niewoli. W tym dniu, warto pamiętać o nich wszystkich. Bibliografia: 1. A. Ajnekiel, Parlamentaryzm II Rzeczypospolitej, Warszawa 1975.
bolesnej lekcji historii należy godzić aspiracje Polski wraz z prawami Niemiec które są przyrodzone. Minister Józef Beck po swojej rozmowie z Hitlerem pisał: „nigdy przedtem kanclerz nie był tak kategoryczny w zapewnianiu o nienaruszalności bezpośrednich czy też pośrednich interesów Polski.
3. M. Eckert, Historia Polski 1914-1939, Warszawa 1990.
W styczniu 1935 r. na przyjęciu u ambasadora Niemiec, Herman Goering w Times New Romantracie rozmowy w osobnym pokoju z premierem Kozłowskim, Beckiem i Szembkiem oświadczył nawet, że w wyniku współpracy z Niemcami Ukraina znajdzie się w strefie wpływów Polskich. W tej perspektywie wizja sojuszu Polski z Niemcami rokowała bardzo korzystnie, jednak tylko na pozór.
4. W. Wójcik, Legenda Piłsudskiego w polskiej literaturze międzywojennej, wyd. II, Katowice 1986.
Argumenty przeciw
II RP sojusznikiem Hitlera?
W trakcie rozmów Hitler pertraktował w taki sposób, aby rozmówca nie miał żadnych wątpliwości co do szczerości jego intencji, jednak jego rzeczywiste zamiary były antytezą tego o czym wówczas mówił.
2. A. Czubiński, Spory o II Rzeczpospolitą. Ewolucja poglądów publicystyki i historiografii polskiej na temat przyczyn odbudowy i znaczenia niepodległego państwa dla narodu polskiego. Poznań 1988.
Przemysław Sołga Coraz częściej podnoszą się głosy na temat tego, co wydarzyłoby się gdyby władze II RP przystały na prośby Hitlera i weszły z nim w sojusz. Chciałbym zająć stanowisko w tej sprawie. I choćby pytanie „a co gdyby?” nigdy nie powinno nurtować głowy żadnego szanującego się historyka, to warto zwrócić uwagę na kilka aspektów, biorąc pod uwagę argumenty za i przeciw wobec wspomnianego wyżej pomysłu. Dysponujemy bowiem rzetelną bazą źródłową, która jest w stanie położyć kres wszelkim wątpliwościom dotyczącym tej kwestii.
Argumenty za Niemal natychmiast po objęciu władzy w Niemczech Hitler podjął wysiłki mające na celu włączyć Polskę w sojusz wymierzony przeciwko ZSRR. W trakcie rozmowy z Prezydentem senatu Wolnego Miasta Gdańska w 1933 r. z wielkim optymizmem oświadczył, że swoją politykę wschodnią będzie mógł robić „wraz z Polską, zamiast robić ją przeciwko Polsce”. Po pierwszej rozmowie z posłem Wysockim, 17 maja 1933 r. kanclerz III Rzeszy w trakcie przemówienia w Reichstagu oświadczył, iż w wyniku
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Polsko – niemiecka deklaracja o nieagresji miała za zadanie w rzeczywistości doprowadzić do osłabienia Polski na arenie międzynarodowej. Hitler widział w niej przede wszystkim możliwość rozluźnienia sojuszy RP z Francją, pogorszenia stosunków z Czechosłowacją i wykluczenia współpracy Polski z ZSRR. Na procesie Norymberskim przedstawiono niemiecki dokument zatytułowany: „Studium organizacyjne 1950” z 1938 r. dotyczący planu rozwoju Niemieckiego lotnictwa wojskowego. Zawiera on mapę, z której wynika że Austria, Czechosłowacja, Polska, Węgry, Litwa, Łotwa i Estonia wchodzą w skład Niemiec, a jedna z grup dowodzenia znajduje się w Warszawie.
Wnioski Hitler był od samego początku swoich rządów nieprzewidywalny. Ze źródeł wynika że w planach jego podbojów znajdowały się chociażby Węgry, które były wówczas sojusznikiem Niemiec. O tym jak bardzo był nieszczery i zwodniczy w swoich intencjach świadczy chociażby fakt, że Stalin niemal do samego końca wywiązywał się ze swoich sojuszniczych zobowiązań, udzielając Niemcom wielopłaszczyznowego wsparcia. 1. H. Jaciewicz, Polska w planach Hitlera, Więź, nr 5/1979. 2. A. Wielowieyski, Złudzenia i tragedie polityki września, Więź, nr 5/1979.
21
HISTORIA
Pistolety maszynowe frontu zachodniego II wojny światowej. Jan Planta ������������������������������������������� W poprzednim numerze ,,Wehikułu Czasu” opisałem i pokrótce scharakteryzowałem wybrane modele pistoletów maszynowych, używanych na froncie wschodnim. Obraz ten byłby jednak niepełny, gdyby nie opisać również broni używanej przez zachodnich sojuszników ZSRR. Zarówno konstruktorzy ze Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej jak również Wielkiej Brytanii opracowali konstrukcje, które musiały swój chrzest bojowy przejść nie tylko w Europie, ale również w Afryce, Azji oraz wyspach Pacyfiku. Przyjrzyjmy się więc wybranym modelom alianckiej broni z rodziny pistoletów maszynowych. Gdy w roku 1941 Stany Zjednoczone przystąpiły do konfliktu światowego, żołnierze amerykańscy zostali wyposażeni w pistolet maszynowy, który do tej pory nie cieszył się dobrą sławą. Mowa tu oczywiście o pistolecie maszynowym Thompsona M1921 oraz jego późniejszymi wersjami. Generał John Thompson pracował nad swą konstrukcją już od roku 1919. Jednak dopiero w roku 1921 została zaprezentowana na rynku, wzbudzając zainteresowanie i wątpliwości. Doskonale wykonana i precyzyjna, miała jeden podstawowy minus…..swą cenę. Broń z zakładów Auto-Ordnance była zbyt droga, nawet jak na warunki amerykańskie. Ratunek dla Thompsona nadszedł z nieoczekiwanego kierunku, broń tą bardzo docenili gangsterzy amerykańscy okresu Prohibicji i Wielkiego Kryzysu. Dzięki swemu pojemnemu magazynkowi bębnowemu oraz dużemu kalibrowi, ten pistolet maszynowy stał się nieodłącznym ,,przyjacielem chłopców z ferajny”. Właśnie z tego okresu, a w szczególności dzięki słynnemu Alowi Capone (jeden z przywódców mafii w Chicago, odpowiedzialny za Masakrę w Dniu Świętego Walentego w roku 1929), do tej broni przylgnęła nazwa Chicago Typewriter (Chicagowska maszyna do pisania) ze względu na charakterystyczny odgłos w trakcie strzelania serią. Od roku 1928 wprowadzono nieco krótszą wersję tej broni oznaczoną jako M1928. Ten model wprowadzono jako uzbrojenie dla amerykańskiej marynarki wojennej oraz oddziałów Marines. Jednak producentowi groziło bankructwo, gdy w 1940 roku otrzymał on ogromne zamówienia z Wielkiej Brytanii, Jugosławii oraz Francji na ten model. Wojna więc uratowała dalszą karierę Thompsona.
22
Broń ta działa na zasadzie odrzutu półswobodnego zamka (po wystrzale zamek broni cofa się, wyrzuca zużytą łuskę, sprężyna powrotna hamuje ruch zamka do tyłu i wymusza jego powrót do przodu, jednocześnie jest pobierany nowy nabój z magazynka). Zastosowano potężny nabój 0,45 ACP (11,43mm)- była to standardowa amunicja pochodząca z pistoletu Colt M1911, pewne partie broni wyprodukowano jako przystosowane do kalibru 9mm Parabellum. Stosowano różne magazynki: pudełkowe, mieszczące 20 lub 30 nabojów lub bębnowe o pojemności 50 lub 100 sztuk amunicji. Jednakże magazynki bębnowe były bardzo ciężkie i niepraktyczne a ich pojemność sprzyjała przegrzaniu i zacięciu broni. W ostatnim, uproszczonym modelu M1 zrezygnowano z możliwości wpięcia magazynków bębnowych w gniazdo magazynka w korpusie broni. Korpus broni wykonano ze stali, rączka zamka znajdowała się na górze korpusu (w modelu M1 przeniesiono ją na prawy bok korpusu). Z drewna wykonano kolbę, która była wydrążona i mieściła przybory do konserwacji broni, chwyt pistoletowy oraz chwyt pod lufą (początkowo w kształcie rękojeści, w późniejszych modelach uproszono ją do kształtu prostokątnego klocka). Lufa broni posiadała charakterystyczne żeberka, które ułatwiały jej chłodzenie. Ostatecznie zniknęły one w modelu M1. Broń może strzelać ogniem pojedynczym lub ciągłym, a jej szybkostrzelność wynosi 800 strzałów na minutę. Zasięg wynosił około 120 metrów, celowanie odbywało się poprzez szczerbinkę przeziernikową (blaszka z otworem umieszczonym centralnie, mogła być podnoszona bądź opuszczana w trakcie celowania).Waga broni to niecałe 5 kg, jednak z magazynkami bębnowymi jej waga wzrasta do nawet 7kg. Popularny ,,Tommy Gun” jest doskonałą konstrukcją, jednakże należycie nie konserwowany miał tendencje do zacinania się. Żołnierze ponadto narzekali na grzechocące magazynki pudełkowe (a raczej amunicję wewnątrz nich), które mogły zdradzić ich pozycje. Do 1944 wyprodukowano 1.387.134 sztuk Thompsonów wszystkich typów. Jeszcze do 1976 roku pistolet ten znajdował się na wyposażeniu FBI. Również Thompsony zawędrowały do Polski, w latach 30. model M1929 został zamówiony przez rząd RP. Jedynie 100 sztuk otrzymano do wybuchu wojny i przekazano je Policji Państwowej. W okresie okupacji oddziały partyzanckie otrzymywały je ze zrzutów (zarówno kalibru 0,45 ACP jak i 9mm). Zachowało się sporo fotografii z okresu Powstania warszawskiego, na których można zauważyć żołnierzy AK wyposażonych w pistolety maszynowe Thompsona, choć była to kropla w morzu potrzeb dla walczącego miasta.
Drugim najbardziej rozpowszechnionym mode-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA lem pistoletu maszynowego w armii amerykańskiej był pistolet oznaczony jako M3. Powstał na skutek ogromnego zapotrzebowania na szybkostrzelną broń, która byłaby tania i łatwa w produkcji. Niestety pistolet maszynowy Thompsona był nadal drogi i czasochłonny w produkcji, pomimo wprowadzenia wielu uproszczeń. W roku 1942 Georg Hyde zaprojektował broń, która sprostała tym warunkom. Oznaczona jako M3, została wprowadzona na uzbrojenie armii USA, szybko przylgnęła do niej nazwa Grease Gun (olejarka bądź smarownica). Swój przydomek zawdzięczała prymitywnemu wyglądowi, zbliżonemu do smarownic używanych w warsztatach mechanicznych. Produkcję podjął koncern General Motors, który w swych fabrykach był w stanie rozpocząć masową produkcję tej broni. M3 jest konstrukcją całkowicie wykonaną ze stali, posiada wysuwaną, drucianą kolbę. Zamek również działał na zasadzie swobodnego odrzutu, choć broń strzelała tylko ogniem ciągłym, to przy pewnej wprawie strzelec był w stanie oddawać pojedyncze strzały.
Pistolet maszynowy M3 wraz z paskiem nośnym Magazynek pudełkowy mieścił 30 sztuk amunicji kalibru 0,45 ACP. Broń ta mogła strzelać również amunicją kalibru 9mm Parabellum, po wymianie zamka, lufy oraz wkładki gniazda magazynka, choć zdecydowanie częściej używano kalibru 0,45 ACP. Aby przeładować broń, należało użyć korbki do napinania zamka umieszczonej z prawej strony mechanizmu spustowego. Jednakże sprawiało to znaczne trudności, dlatego w roku 1944 opracowano model M3A1, gdzie napinanie zamka odbywało się poprzez umieszczenie palca dłoni w specjalnym zagłębieniu w bloku zamka i cofnięciu go. Szybkostrzelność wynosiła 450 strzałów na minutę, maksymalny zasięg wynosił 100 metrów. Celowanie odbywało się poprzez celownik przeziernikowy oraz muszkę. Przyrządy były nieruchome i ustawione na zasięg 100 metrów. Waga tego modelu wynosiła 3,7 kg. Lufa mogła być dodatkowo wyposażona w stożkowy tłumik płomieni lub tłumik dźwięku. M3 był bronią nieskomplikowaną, pewne trudności wykazywał
Wehikuł Czasu nr 16/2013
magazynek broni, bowiem jego ładowanie wymagało użycia specjalnej ładowarki. Smarownica była jednak lubiana przez żołnierzy poprzez swą prostotę. Do końca wojny wyprodukowano około 700 tysięcy sztuk M3. W latach 1955-56 wyprodukowano dodatkowo 33 tysiące egzemplarzy na potrzeby wojny w Korei. W latach 90. pistolety maszynowe M3 stanowiły standardowe wyposażenie załóg czołgów i innych pojazdów pancernych armii USA. Do dzisiaj oddziały specjalne armii filipińskiej są wyposażone w tą lekką i nieskomplikowaną broń. Zupełnie inaczej przebiegała kariera pistoletów maszynowych w Wielkiej Brytanii. Przystępując do wojny, wojska brytyjskie nie posiadały żadnej rodzimej konstrukcji tej broni. Na przeszkodzie stał sceptycyzm angielskiej generalicji, która uznała taką broń jako marnotrawstwo amunicji, nadające się raczej do gangsterskich porachunków. Zdaniem dowódców brytyjskich ,,żołnierz miał strzelać mierząc starannie i celnie trafiać”. Dlatego też oparto się przede wszystkim na modelach z rodziny karabinów powtarzalnych Enfielda. Jednak sukcesy niemieckie w roku 1940 zmusiły Brytyjczyków do działania. Zamówiono spore ilości amerykańskich Thompsonów oraz amunicji do nich, o czym pisałem powyżej. Niestety, były to zbyt małe ilości broni, aby uzbroić w nie wszystkie jednostki brytyjskie. Po upadku Francji rozpoczęto projektowanie rodzimych konstrukcji. Pierwszym, był pistolet maszynowy Lanchester, doskonały i precyzyjny był kopią niemieckiego MP-28 (popularny Bergmann). Jednak bardzo drogi i czasochłonny w produkcji był w zdecydowanej mniejszości dostarczany na front. Palmę pierwszeństwa należy oddać pistoletowi maszynowemu, znanemu pod nazwą Sten.
Pistolet maszynowy Sten Mk.II z kolbą ramową ���������������������������������������������� Nazwa broni pochodzi od połączenia liter z nazwisk konstruktorów Reginalda Sheperda i Harolda Turpina oraz pierwszej sylaby miejscowości Enfield gdzie mieści się do dzisiaj największa fabryka zbrojeniowa w Anglii. Po zaprezentowaniu prototypu, od czerwca 1941 roku ruszyła produkcja seryjna modelu Mk.I (Mark one). Najpowszechniejszą odmianą Stena był model
23
HISTORIA Mk.II z perforowaną osłoną lufy oraz kolbą ramową bądź rurową w formie nieco wykrzywionej litery T. Właśnie dzięki tak oszczędnej w formie kolbie, sami Brytyjczycy prześmiewczo nazwali Stena ,,lamp pipe” czyli rurką od lampy. Wersji tego pistoletu maszynowego było aż sześć, ostatnie dwie czyli Mk.V oraz Mk. VI były wersjami dla wojsk powietrznodesantowych, posiadały drewniany chwyt pod lufą oraz chwyt pistoletowy, z kolby zrezygnowano ale dodano np. mocowanie bagnetu zapożyczonego z karabinu Enfield. Istniała również wersja Mk.IIS (silencer) wyposażona w tłumik dźwięku.
także w Australii i Nowej Zelandii. W Polsce, w okresie okupacji, żołnierze podziemia oraz partyzanci otrzymywali ,,rozpylacze” ze zrzutów alianckich. Kaliber 9mm Parabellum umożliwiał używanie amunicji niemieckiej, ponadto w oparciu o konstrukcję Stena uruchomiono w Warszawie konspiracyjną produkcję pistoletu maszynowego Błyskawica. Ponadto, produkowano Stena w wersji Mk.II w Chinach czy Izraelu na podstawie umów licencyjnych. Szacuje się, że w Wielkiej Brytanii wyprodukowano ponad 4 miliony Stenów w różnych wersjach.
Sten również działał na zasadzie odrzutu zamka swobodnego, wyposażony był w bezpiecznik w formie wyfrezowanego gniazda w korpusie broni (aby zabezpieczyć broń, należało najpierw odciągnąć zamek w tylne położenie, a następnie obrócić ku górze rączkę zamka we wspomniane gniazdo) oraz przełącznik trybu ognia w formie kołka w obudowie mechanizmu spustowego. Sten posiadał ruchome gniazdo magazynka, które w trakcie strzelania znajdowało się poziomo i dodatkowo odsłaniało okienko wyrzutowe łusek. Po naciśnięciu specjalnej blokady, cała obsada mogła zostać przekręcona pionowo w dół, zakrywając okienko wyrzutowe łusek- chroniło to przed zabrudzeniem zamka oraz zabezpieczało dodatkowo broń przed niekontrolowanym wystrzałem. Sten zasilany był z magazynka pudełkowego o pojemności 32 nabojów kalibru 9mm Parabellum. Z załadowanym magazynkiem ważył około 4,5kg. Szybkostrzelność Stena wynosiła około 550 strzałów na minutę, jego zasięg praktyczny wynosił 180 metrów. Przyrządy celownicze nieruchome w formie celownika przeziernikowego i trójkątnej muszki. Choć ergonomia pozostawiała wiele do życzenia, broń sprawowała się bez zarzutów. Miała tendencje do zacinania się, gdy strzelec trzymał za magazynek w trakcie strzelania, zmieniał się bowiem kąt pobieranych nabojów przez zamek. Wystarczyło zatem trzymać Stena za obsadę magazynka. Sam magazynek wymagał specjalnej ładowarki do nabojów ze względu na silną sprężynę podajnika. Same skrzydełka magazynka, utrzymujące naboje we właściwym położeniu, miały tendencje do odginania się po długim czasie użytkowania a w rezultacie awarii magazynka. Aby przedłużyć żywotność tej części żołnierze ładowali 30 nabojów zamiast 32- wtedy nacisk sprężyny pośrednio przez naboje na skrzydełka magazynka był mniejszy. Zdarzały się również wypadki niekontrolowanych wystrzałów- był to jednak błąd człowieka, albowiem Sten by być w pełni zabezpieczony musiał mieć pusty magazynek.
Obecnie, wspomniane konstrukcje często są obiektem pożądania kolekcjonerów broni na całym świecie. Ich ceny są również bardzo wysokie, choć czas ich służby przeminął, należy im się godne miejsce w historii rozwoju broni palnej. Obecnie rozwój techniki w broni palnej osiągnął szczyt możliwości, i tu należy zadać sobie pytanie co dalej? Odpowiedzią może być karabin Heckler i Koch G11, który strzela amunicją bezłuskową (pocisk jest zatopiony w prostokątnym ładunku miotającym). Odpada zatem problem łusek oraz klasycznej pracy zamka. Prowadzone są również prace nad karabinami które rozpędzają pocisk strumieniem elektromagnetycznym, o testach możliwości wiązki lasera wiadomo od dawna. Jedno jest pewne…..niedługo możemy być świadkami odejścia w niebyt klasycznej broni palnej. Jednak czas pokaże w jakim kierunku podąży militarna myśl techniczna.
W Wielkiej Brytanii pistolety maszynowe Sten były produkowane do roku 1946, ponadto produkowano je
24
Bibliografia: 1. C. McNab , Broń strzelecka XX stulecia, Warszawa 2002. 2. W. Głębowicz, R. Matuszewski, Indywidualna broń strzelecka II wojny światowej, Warszawa 2006. 3. Sten Blueprints (reprint oryginalnej instrukcji), Londyn 1942.
Mussoliniego i Hitlera podróże po Podkarpaciu Jakub Rosiek ��������������������������������������������� 27 sierpnia 1941 r. niemieckie stanowisko dowodzenia „Obszar Południe” znajdujące się w StępinieCieszynie i Strzyżowie było miejscem spotkania wodzów Trzeciej Rzeszy i faszystowskich Włoch. Udawali się oni na inspekcję jednostek włoskich walczących na wschod-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA nim froncie wojny. Skąd i dlaczego w południowej Polsce wzięło się tajemnicze Gefechtsstand „Anlage Süd”? Dlaczego? Adolf Hitler od samego początku swej politycznej działalności wskazywał komunistów jako drugiego po członkach narodu żydowskiego wroga Wielkiej Rzeszy. Gdy opanował niemal całą Europę, a pragmatyczne układy ze Związkiem Radzieckim przestały go interesować, rozpoczęła się jedna z najkrwawszych kampanii całego konfliktu – wojna z Sowietami. Führer był do niej znacznie lepiej przygotowany niż jego wróg – Stalin. Jednym z dowodów tego jest fakt, iż na terenie okupowanej Polski oraz Prus Wschodnich zdążył wybudować trzy ośrodki dowodzenia, które miały być wykorzystane w przyszłej kampanii. Były to: „Wolfschanze” w Gierłoży (zamiast planowanego pierwotnie „Anlage Nord”), „Anlage Mitte” w Jeleniu i Konewce niedaleko Spały oraz „Anlage Süd” w Stępinie-Cieszynie i Strzyżowie. Są one zaliczane do Głównych Kwater Wodza (Führerhauptquartier). Nowe założenia taktyczne wdrażane przez Niemców w czasie II wojny światowej optowały m.in. za bezpośrednim nadzorem nad prowadzonymi operacjami wojskowymi ze strony naczelnego dowództwa przebywającego w pobliżu frontu. Aby to umożliwić wprowadzono do użycia specjalne pociągi (Sonderzug), w których zainstalowano radiostacje o olbrzymim zasięgu oraz wszelkie urządzenia socjalne, umożliwiające prowadzenie w pociągu długotrwałej pracy sztabowej. Pełniąc rolę ruchomych sztabów dowodzenia, zostały wykorzystane po raz pierwszy w czasie agresji na Polskę. W późniejszym okresie wojny, poza Hitlerem (pierwszym kryptonimem, który nosił jego pociąg specjalny była „Amerika”2) pojazdy takie posiadali najważniejsi dygnitarze państwowi: Göring, Himmler, Ribbentrop, sztab Oberkommando der Wehrmacht i sztaby poszczególnych rodzajów broni. Drugim sposobem na realizację powyższego założenia była właśnie budowa centrów dowódczych na zapleczu frontu, takich jak wymienione ośrodki znajdujące się na wschodnich rubieżach terenów będących pod panowaniem nazistowskim. Gdzie? Do stanowiska Gefechtsstand „Anlage Süd” zalicza się zasadniczo dwa kompleksy budowli. Oddalone są od siebie o kilkanaście kilometrów. Pierwszy z nich usytuowany jest na pograniczu Stępiny i Cieszyny – dwóch miejscowości położonych ok. 45 km na połu-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
dniowy-zachód od Rzeszowa. Drugi znajduje się bardziej na wschód, w Strzyżowie, mieście, przez które przebiega droga łącząca Jasło z Rzeszowem. Uzupełnieniem powyższych miały być kwatery sztabowców we wsi Rogi leżącej na południe od Krosna. Najważniejszymi i zasadniczymi elementami kompleksów były: tunel schronowy w Strzyżowie oraz schron tunelowy w Stępinie-Cieszynie, mogące w swym wnętrzu zmieścić całe pociągi specjalne3. Poza tym w sąsiedztwie każdego z nich wzniesiono budynki mieszkalne dla garnizonu i obsługi technicznej, schrony-maszynownie i te mieszczące centrale telekomunikacyjne oraz podziemne tunele techniczne łączące maszynownie ze schronem właściwym. W Stępinie wybudowano trzykilometrową bocznicę łączącą obiekt z linią kolejową biegnącą przez Wiśniową. Także i w Strzyżowie wykonano nasyp i tory łączące tunel z obu jego stron z linią przebiegającą wokół Żarnowskiej Góry. Nowowybudowane torowiska pokryto farbą w maskującym kolorze. Kompleksy te budowało od jesieni 1940 r. do lata 1941 r. kilka tysięcy osób. Prace przygotowawcze wykonywali członkowie Baudienst, robotnicy przymusowi oraz kontraktowi. Do najcięższych robót wykorzystywano miejscowych Żydów. Wznoszeniem budynków zajmowali się wyłącznie Niemcy z Organisation Todt. Przestrzegano najwyższej klauzuli tajności. Ogrodzonego i zamaskowanego placu budowy oraz jego otoczenia strzegło wojsko wraz z funkcjonariuszami SS. Budowa była oficjalnie zarejestrowana jako inwestycja koncernu chemicznego „Askania” z Berlina4. Jak? Obiekt w Strzyżowie, to wydrążony we wnętrzu Żarnowskiej Góry tunel o długości blisko 440 m. Jego sklepienie zostało obmurowane cegłami, które lepiej od żelbetonu pochłaniały drgania powstałe w wyniku ewentualnych eksplozji bomb na powierzni. We wnetrzu tunelu Niemcy wybudowali peron, a oba otwory wjazdowe, przy których wzniesiono stróżówki, zamknęli potężnymi bramami pancernymi. Na szczycie Żarnowskiej Góry umieścili stanowisko obrony przeciwlotniczej. Schronymaszynownie zamaskowano obudowując je drewnianymi elementami konstrukcyjnymi imitującymi zabudowania wiejskie. Schron w Stępinie-Cieszynie ma długość ponad 380 m. Jego profil zewnętrzny przyjął kształt ostrołuku w celu lepszej ochrony przed bombami lotniczymi6. Grubość ścian zewnętrznych wynosi od 2 do ponad 3 m. Umiejscowiony został w dawnym korycie rzeki Stępinki, którą razem z biegnącą równolegle do niej drogą
25
HISTORIA przesunięto o kilkadziesiąt metrów na północ. Pozwoliło to na wzniesienie schronu możliwie jak najbliżej opadającego do doliny zbocza, w dodatku na twardszym podłożu. Ponad schronem rozciągnięto siatkę maskującą (zmienianą w zależności od pór roku), która łączyła się jednym z końców ze zboczem i imitowała przedłużenie lasu. Ponadto w przewidzianych już na etapie budowy niszach w powierzchni schronu umieszczono sztuczne drzewa i zarośla. Sprawiało to, że schron był niezwykle trudny do wykrycia z powietrza. Szchrony-maszynownie planowano zamaskować w ten sam sposób co w Strzyżowie, ograniczono się jednak do rozpięcia ponad nimi siatek maskujących. Na wzgórzu powyżej schronu wybudowano willę dla prominentnych gości oraz wyrównano teren pod lotnisko. W swej środkowej części schron załamuje się i biegnie po łuku co miało uniemożliwiać oddanie w jego wnętrzu strzału po całej długości oraz utrudnić trafienie bombą lotniczą (tunel w Strzyżowie biegnie praktycznie w linii prostej). Całego kompleksu broniły idealnie zamaskowane trzy schrony bojowe (ich przysypane ziemią stropy obsiano trawą, a ściany pomalowano), schron bierny oraz bierno-bojowy. Ochronę przed wrogimi samolotami zapewniały trzy stanowiska działek przeciwlotniczych7. Przebieg. W czasie postoju pociągu specjalnego w kompleksie w Stępinie-Cieszynie jego garnizon obsadzał schrony bojowe oraz stanowiska obrony przeciwlotniczej. W przypadku całkowitego braku zagrożenia atakiem pociąg stacjonował na peronie przed schronem, a jego pasażerowie kwaterowali w wagonach lub budynkach dookoła. W przypadku gdy takie zagrożenie wystąpiło pociąg wtaczano do środka zamykając pancerne wrota (drugi koniec schronu zamknięty był żelbetową ścianą). W trakcie wtaczania pociągu obsługa techniczna wraz z niezbędnymi narzędziami kryła się w specjalnych 29 niszach wykonanych w południowej ścianie schronu. Urządzenia techniczne w schronach-maszynowniach rozpoczynały pracę, dostarczając do schronu przefiltrowane powietrze (nadciśnieniowa ochrona przeciwgazowa), bieżącą wodę, energię elektryczną oraz zapewniały ogrzewanie obiektu. Praca, wypoczynek, przygotowywanie i spożywanie posiłków odbywało się w pociągu. Do komunikacji na zewnątrz schronu wykorzystywano 7 wyjść bocznych, wyjście w ścianie tylnej i przez pancerne wrota. Dla umożliwienia funkcjonowania znajdujących się w pociagu środków łączności wykorzystywano zainstalowane w ścianie schronu gniazda z wyprowadzonymi na zewnątrz przewodami telefonicznymi i antenowymi.
26
W czasie alarmu lotniczego pasażerowie opuszczali wagony i wykorzystując 14 przejść w ścianie północnej udawali się do biegnącego równolegle drugiego korytarza. Korytarz ten był podzielony na 59 segmentów, zamykanych gazoszczelnymi drzwiami i stanowił bezpieczniejsze od korytarza głównego schronienie dla przebywających tam osób8. Skutki. Stanowiska dowodzenia „Obszar Południe” nie wykorzystano w czasie operacji „Barbarossa” ze względu na niezwykle szybkie tempo marszu wojsk niemieckich w głąb sowieckiej Rosji. Utrzymywane było natomiast w stałej gotowości na przyjęcie pociągu sztabowego. W 1944 r. obiekty te znalazły się w niemieckich planach dyslokacji zakładów zbrojeniowych (tzw. Plan Geilenberga). Miała w nich funkcjonować filia rzeszowskiej fabryki „Flugmotorenwerk” remontującej silniki lotnicze9. Jaki był jednak charakter podjętej w nich działalności i czy odegrały one jakąś rolę w wytwarzaniu broni „V”1 (Vergeltungswaffe, czyli „broni odwetowej”10) testowanej na odległym o niecałe 30 km poligonie w Bliźnie? Tego zapewne nigdy się nie dowiemy. Bibliografia: 1.
B. Bącal, Twierdza Hitlera. Zespoły schronów Strzyżów – Stępina, Frysztak 2006.
2.
Ian M. Baxter, Kwatery wojenne Hitlera, Warszawa 2001.
3.
Fortyfikacja 2, Schrony kolejowe Stępina-Cieszyna, Strzyżów, red. Maria L. Lewicka-Cempa, Warszawa 2000.
4.
Fortyfikacja, t. XV. Schrony kolejowe Stępina - Cieszyna, Strzyżów, red. Maria L. Lewicka-Cempa, Warszawa 2002.
5.
S. M. Koziarski, Sieć kolejowa Polski w latach 1842-1918, Opole 1993.
6.
S. M. Koziarski, Sieć kolejowa Polski w latach 1918-1992, Opole 1993.
7.
T. Lijewski, Rozwój sieci kolejowej Polski, Warszawa 1959.
8.
R. M. Jurga, Fortyfikacje III Rzeszy w rysunkach przestrzennych, Zielona Góra 2010.
9.
S. Siorek, Niemiecka sztuka dezinformacji (3). Stępina Werke – tajność na wieki, “Explorator” 4/1995
10. M. i J. Szymańscy, Kwatery Główne Hitlera oraz niemieckie stanowiska dowodzenia w Polsce, Łódź 2002. 11. K. Winiarski, Kwatera Wodza. Stępińsko-cieszyński kompleks schronowy, Rzeszów 2010.
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA
Równorzędny przeciwnik niemieckiej Panzerwaffe Jacenty Miłek ����������������������������������������� Wbrew wielu krytycznym głosom deprecjonującym wartość polskich wojsk pancernych w czasie wojny obronnej 1939 r. istniał jeden pojazd mogący odnosić i odnoszący sukcesy nad czołgami niemieckimi. Był to całkowicie polski czołg 7-TP. Nasze rozważania dotyczące broni pancernej II RP musimy rozpocząć od trudnej sytuacji gospodarczej i politycznej państwa polskiego powstałego po 123 latach zaborów. Powstaje pytanie dlaczego od tego stwierdzenia rozpoczynamy ten artykuł? Polska jako państwo wyłaniała się „z niczego”, powstawała tylko z myśli i pragnień ludzi dążących z całych siły, by kiedykolwiek istniało państwo polskie, zjednoczone, silne, mogące dać swoim obywatelom poczucie bezpieczeństwa i normalnego życia. Rozpoczynaliśmy swój niepodległy byt państwowy od słabego przemysłu, zacofania na wsi, dużej inflacji i bezrobocia. Władze II RP musiały stworzyć warunki i rozwiązać arcytrudne zadania stojące przed zrastającym się w jeden organizm państwo. Słabość gospodarcza i wielki kryzys nie sprzyjały ogólnej sytuacji, gdzie kraje sąsiednie dysponujące o wiele większymi potencjałami gospodarczymi wyprzedzały nas na każdym kroku. Mowa tu o III Rzeszy i o ZSRR. Budżet państwa polskiego w latach 1934-1939 nie przekraczał rocznie sumy 2.5 mln zł czyli około 500 mln dolarów. Na zbrojenia Polska mogła wydać w tym czasie około 1.3 mln dolarów podczas gdy III Rzesza wydała w tym okresie około 40 mln dolarów. Rozwój wojsk pancernych w Polsce miał jeszcze na przeszkodzie nastawienie głównego dowództwa co do słuszności tworzenia takiego rodzaju związków bojowych. Konie, a nie czołgi w planach naczelnego dowództwa wzorem działań wojennych z lat 1914-1918 i 1920, miały stanowić trzon wojsk szybkich. Wzrost potencjału gospodarczego II RP, między innymi powstanie Centralnego Ośrodka Przemysłowego zaowocowało przyspieszeniem rozwoju przemysłu zbrojeniowego. Nowe możliwości łączyły się z rozwojem koncepcji tworzenia wojsk pancernych. Pierwowzorem czołgu T-7P był brytyjski czołg Vickers E, który został zakupiony w 1930 r. w ilości 30 sztuk. Pierwszy prototyp czołgu powstał w 1934 r. Okazał
Wehikuł Czasu nr 16/2013
się lepszy od Vickers’a i w 1935 r. został zaakceptowany do produkcji seryjnej. Czołgi 7-TP były wytwarzane w dwóch wersjach jako jedno- i dwuwieżowe. Wersja jednowieżowa wyposażona była w działko Boforsa 37 mm i karabin maszynowy Browning wzór 30, kaliber 7,92 mm. Natomiast wersja dwuwieżowa wyposażona była w dwa karabiny maszynowe typu Browning wzór 30, kaliber 7.92 mm. Oto kilka danych technicznych czołgów 7-TP: - Załoga składała się z trzech osób - Masa własna czołgu 9,9 tony - Opancerzenie: przód kadłuba: 13-17 mm, wieża: 15 mm, boki: 10-13 mm, góra: 10 mm, spód: 5-9,5 mm - Moc silnika 110 KM (nowością było użycie do produkcji czołgu 7-TP silnika wysokoprężnego podczas gdy standardem było użycie silników o napędzie benzynowym) - Zapas paliwa 130 litrów - Zużycie paliwa na drodze 81 litrów na 100 km, w warunkach bojowych 100 litrów na 100 km - Zapas amunicji 80 pocisków do działka 3960 naboi do karabinu maszynowego - Działo przeciwpancerne 37 mm produkowane na licencji Boforsa było skuteczne w zwalczaniu wszystkich ówczesnych typów czołgów
Czołgi 7TP na manewrach
Dla porównania czołg niemiecki PzKpfw I posiadał niewielką wartość bojową lecz jego produkcja była bardzo tania. Załoga składała się z dwóch osób i uzbrojony był w dwa karabiny maszynowe. Masa czołgu wynosiła 5 ton. Natomiast PzKpfw II ważył 7.6 tony, uzbrojony był w działko kalibru 20 mm oraz karabin maszynowy, a załogę stanowiły 3 osoby. Dopiero modele PzKpfw III i PzKpfw IV przewyższały możliwościami technicznymi oraz uzbrojeniem Polskiego 7-TP. Planowano, że Wojsko Polskie będzie mieć na swoim wyposażeniu
27
HISTORIA 412 sztuk czołgów 7-TP. Szybki wzrost ich produkcji zatrzymały wiadomości docierające z wojny domowej w Hiszpanii gdzie sowiecki czołg T-26 był masowo niszczony przez działka przeciwpancerne. Postanowiono zwiększyć kaliber montowanych działek przeciwpancernych kosztem ilości wytwarzanych czołgów co wynikało z ograniczonych środków. W biurach konstrukcyjnych trwały prace nad ulepszeniem wersji 7-TP. Zaowocowało to powstaniem prototypów czołgów: 9-TP charakteryzującego się lepszym opancerzeniem, 10-TP, służącego do zdań rozpoznawczych 4-TP oraz amfibii PZinż 130 . Do wybuchu II wojny światowej z taśm produkcyjnych zeszły jedynie 132 egzemplarze czołgu 7-TP. Wyposażono w nie trzy grupy: Pierwszy Batalion Czołgów Lekkich wchodzący w skład Armii „Prusy” gen. Dęba-Biernackiego, Drugi Batalion Czołgów Lekkich wchodzący w skład Armii „Łódź” gen. Rómmla i Pierwszą oraz Drugą Kompanię Czołgów Lekkich Dowództwa Obrony Warszawy. 7-TP wyprzedzał możliwościami bojowymi modele PzKpfw I i PzKpfw II oraz sowieckiego T-26. Był porównywalny z modelem PzKpfw III, choć słabszy od pierwszych wersji PzKpfw IV, które posiadały lepsze uzbrojenie oraz zwiększenie opancerzenie.
2 tys. czołgów różnego typu (od PzKpfw I do PzKpfw IV) natomiast ZSRR posiadało wówczas około 22 tys. czołgów i samochodów pancernych.W konfrontacji z tymi potęgami Polska nie miała większych szans. W walkach we wrześniu 1939 r. prawie wszystkie czołgi 7-TP zostały zniszczone. W podsumowaniu tego krótkiego artykułu przybliżającego czytelnikowi tylko w zarysie rozwój i możliwości państwa polskiego w okresie międzywojennym, w którym skonstruowano budowano i użyto bojowo czołgi 7-TP nasuwa się jeden bardzo tragiczny wniosek: potencjał militarny państwa odzwierciedlał sytuacje gospodarczą. W okresie dwudziestolecia międzywojennego dowództwo polskie w przeważającej części nie rozumiało, że przyszła wojna będzie charakteryzować się użyciem na niespotykaną dotąd skalę wojsk pancernych. Tylko dzięki zaangażowaniu takich dowódców jak płk. Stanisław Maczek i gen. Tadeusz Kutrzeba udało się stworzyć zręby jednostek zmechanizowanych.
Bibliografia: 1. J. Maguski, Czołg lekki 7-TP, Warszawa 1996
Przykładem skutecznego użycia w walce czołgów 7-TP była bitwa pod Piotrkowem Trybunalskim. W bitwie tej kompania polskich czołgów pod dowództwem kpt. Hajdenki kontratakowała, a w konsekwencji rozbiła siły niemieckiego XVI korpusu pancernego gen. Hoepnera. Starcie to udowodniło przewagę techniczną polskiego czołgu nad masowo produkowanymi modelami PzKpfw I i PzKpfw II, choć użycie dużej ilości tych czołgów rekompensowało mniejsze możliwości bojowe.
2. R. Korbal, Dzieje Wojska Polskiego, Poznań 1997
Taktyka niemieckich wojsk pancernych była opracowana na początku lat trzydziestych przez gen. Guderiana (mówiła ona, że tylko użycie masy czołgów zgrupowanych w dywizje i korpusy pancerne ma szansę na uzyskanie szybkiego zwycięstwa; teoria użycia wojsk szybkich - „Blitzkrieg” - została przedstawiona w książce „Achtung Panzer” z 1937 r.).
Szymon Placha
3. L. Moczulski, Szosa Piotrkowska, Warszawa 1963 4. J. Buszko, Historia Polski 1864-1948, Warszawa 1985
Gibraltar Pacyfiku
Polska mogła wystawić we wrześniu 1939 r. zaledwie jedną brygadę pancerno-motorową pod dowództwem płk. Stanisława Maczka (planowano utworzyć cztery takie brygady). Ta śladowa ilość nowoczesnego sprzętu - doskonałego jak na ówczesne czasu czołgu 7-TP - była szczególne rażąca na tle rozrastających się gwałtownie formacji pancerno-motorowych III Rzeszy i ZSRR.
��������������������������������������������� Po roku 1931 Wojska Imperialnej Japonii stopniowo poszerzały terytorium swojego państwa, prowadząc brutalną wojnę z Chinami. Kolejne kraje Dalekiego Wschodu padały pod naporem przewagi liczebnej i technicznej kraju Wschodzącego Słońca. Japońscy żołnierze 14. armii gen. Hommy Masaharu, fanatycznie oddani Cesarzowi, nie patrząc na jakiekolwiek straty w ludziach, parli do przodu, wzmacniając zaplecze gospodarcze swojej ojczyzny. Jesienią 1941 r. w stolicy Filipin, Manili, głośno mówiono o nadchodzącej katastrofie, której nie zdoła powstrzymać nawet tak znana (i kontrowersyjna) postać jak gen. Douglas MacArthur.
28
Niemcy użyli w kampanii wrześniowej w około
7 września 1941 roku, około godziny 6.45, za-
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA łoga niszczyciela USS Ward, dostrzegła peryskop miniaturowej łodzi podwodnej, wpływającej do zatoki w Pearl Harbor. Niszczyciel po ostrzelaniu łodzi z dział 102 mm i zrzuceniu kilku bomb głębinowych, wysłał depeszę do dowództwa, która jednak została zignorowana. W chwilę później, operatorzy przenośnego radaru usytuowanego na Kahuku Point (Joseph Lockard i George Elliot) zgłosili, że na ekranie widać poświatę, oznaczającą duże zgrupowanie lotnicze. Człowiekiem, który odebrał wiadomość był por. Kermit Tyler, jednak i on zignorował komunikat, sądząc, że jest to dywizjon bombowców B-17, który miał przylecieć tego dnia z Kalifornii. Jednak grupą lotniczą, która leciała w kierunku Pearl Harbor, była flota powietrzna, dowodzona przez kmdr por. Mitsuo Fuchidę. W jej skład wchodziły 44 myśliwce Mitsubishi A6M Zeke (popularnie znane jako Zero), 50 bombowców nurkujących Aichi D3A Val, 40 samolotów torpedowych Nakajima B5N2 oraz około 50 bombowców. Ponad to, flota była wzmocniona przez wodnosamoloty zwiadowcze dalekiego zasięgu Aichi E-13A. Przygotowano dwa warianty ataku, sposób uderzenia zależał od stopnia zaskoczenia. Po godzinie 7.40 Fuchida wysłał do adm. Chuichi Nagumo meldunek “Tora, Tora, Tora” (Tygrys, Tygrys, Tygrys), oznaczający rozpoczęcie ataku na wyznaczone wcześniej cele. Jednocześnie wystrzelił pojedynczą racę, która oznaczała pierwszy wariant ataku. Na początku zaatakowały samoloty torpedowe, następnie reszta floty. Fuchida nie będąc pewny, czy wszyscy zauważyli sygnał, po chwili wystrzelił kolejną racę, dzięki czemu japońscy piloci, przystąpili do ataku wedle swojego uznania. Japończycy ostrzelali okręty wojenne oraz 9 lotnisk na wyspie Oahu. Atak przeprowadzono bardzo szybko, już około godziny 10.00 nad Pearl Harbor unosił się tylko dym i zapach spalonego paliwa. Kilka godzin po ataku na Pearl Harbor, z lotnisk na Formozie (Tajwan), wystartowały japońskie samoloty z 21. i 23. flotylli powietrznej, start został opóźniony z powodu złych warunków atmosferycznych. Obrały one kurs na bazy lotnicze na Luzonie. Japoński wywiad działał tak sprawnie, że piloci doskonale wiedzieli, gdzie są rozlokowane poszczególne lotniska, hangary i składy paliwowe. Powtórzył się scenariusz z przed kilku godzin, lotnicy amerykańscy zostali całkowicie zaskoczeni. Podczas nalotu zostało zniszczonych 18 bombowców, 56 myśliwców i innych samolotów. Większość z nich nie oderwała się od płyty lotniska. W pierwszych miesiącach wojny Japończycy niepodzielnie panowali w powietrzu. Następnego dnia, Kongres U.S.A. podjął decyzję o wszczęciu wojny. Jedyną osobą, która głosowała przeciw, była Jeannette Rankin. W grudniu 1941 r. japońscy żołnierze, dowodzeni przez
Wehikuł Czasu nr 16/2013
gen. Masaharu, wylądowali na północnej czyści Luzonu i od razu ruszyli w kierunku Manili. Plan obrony półwyspu Bataan, zakładał wycofanie się na silnie ufortyfikowaną (prace fortyfikacyjne zaczęły się jeszcze w XVIII wieku) wyspę Corregidor, leżącą u wejścia do zatoki Manilskiej. Jednak wycofanie się na pozycje obronne Corregidoru, oznaczało oddanie Manili na tacy wrogowi. Przeciwko 14. armii Japońskiej stanęła 1. dywizja amerykańska i kilka mniejszych jednostek, wśród których znajdowała się jednostka miejscowa, lecz była ona źle wyszkolona i wyekwipowana. Gen. MacArthur przed rozpoczęciem wojny nie podjął żadnych przygotowań obronnych, co doprowadziło do sytuacji iż amerykańscy żołnierze, musieli walczyć w środku dżungli, na nieokopanych pozycjach, brakowało również składów amunicji, z których można było szybko przerzucać amunicję na front. Ze względu na szybkość z jaką Japończycy zajmowali Filipiny oraz na pogarszające się warunki obrońców półwyspu Bataan, MacArthur ograniczył o połowę dostarczane żołnierzom racje żywnościowe. Oznaczało to, iż każdy piechur otrzymywał dziennie tylko 105 g ryżu, 51 g cukru, dodatkowo trochę skondensowanego mleka oraz część konserwy. 29 grudnia 1941 r. zawyły syreny przeciwlotnicze, tego dnia japońskie lotnictwo przepuściło pierwszy atak na Corregidor. Kolejne naloty trwały nieprzerwanie przez następny miesiąc. Sanitariusze i chirurdzy nie nadążali z opatrywaniem i operowaniem rannych, z biegiem czasu zaczęło brakować lekarstw oraz opatrunków. Beznadziejną sytuację potęgowała obecność cywilów, którzy zostali ewakuowani ze stolicy. Olbrzymie działa i armaty rozmieszczone na wyspie były bezużyteczne, ponieważ ich obsługa chowała się przed bombardowaniem w bunkrach i wydrążonych w skale tunelach, które były przepełnione tysiącami przerażonych ludzi. Oczy opinii publicznej w Stanach Zjednoczonych były teraz zwrócone na Bataan. Mimo ciężkich warunków, obrońcy dzielnie odpierali japońskie ataki, jednak 2 stycznia Manila została całkowicie zdobyta przez Japończyków. Na początku lutego 1942 r. japońska artyleria, rozpoczęła regularne ostrzeliwanie amerykańskich pozycji, Corregidor był ostrzeliwany teraz przez całą dobę. Większość haubic kalibru 254 mm, osadzonych na wyspie były bezużyteczne, ponieważ według pierwotnego planu miały służyć do ostrzeliwania okrętów i nie dało się ich obrócić w kierunku, okopanych na półwyspie Japończyków. Wojska dowodzone przez gen. Jonathana Wainwright’a, zmalały z 28 tysięcy ludzi do niewiele około 16 tysięcy. Wśród nich znajdowali się piloci bez samolotów, czy marynarze bez okrętów wojennych. Wycieńczeni obrońcy nieustannie wyczekiwali nadejścia wsparcia z kraju, lecz mobilizacja
29
HISTORIA amerykańskiego wojska dopiero się rozpoczęła. Poza tym uszczuplona marynarka nie miała wystarczająco środków, by móc przetransportować dużą liczbę żołnierzy, którzy mogliby zapewnić wsparcie. Należy również pamiętać, iż w sztabie gen. Marshalla, kiełkował wtedy pomysł wsparcia aliantów w Europie. Ze względu na brak wsparcia z powietrza wiceadm. Thomas C. Hart, wycofał się, wraz ze swoją flotą na morze Jawajskie. Co bezpośrednio oznaczało całkowite odcięcie Filipin. Niski poziom morale obrońców, pogorszyła wieść o ucieczce prezydenta Filipin, Manuela Quezon’a. Prezydent nakazał wywiezienie z Corregidoru części narodowego skarbca Filipin. Łącznie łodzią podwodną wywieziono 16 ton srebra i dwie tony złota. Resztę skarbca zatopiono w zatoce. Po upadku Corregidoru, Japończycy wyłowili część skarbu. Oficjalnie wiadomo o dwóch tonach kruszców. Należy wspomnieć, że przed wybuchem wojny w filipińskim skarbcu znajdowało się około 140 ton srebra. Regularne komunikaty nadawane przez MacArthura z tuneli wyspy, ukazywały zupełnie inną wojnę, niż wyglądała. Radio z San Francisco ogłaszało opinii publicznej, że Japończyków nie jest tak dużo, jak obrońców amerykańskich i filipińskich. W rzeczywistości armia Japońska w znacznym stopniu przewyższała liczebnie, wycieńczonych obrońców Corregidoru. Sytuacja pogarszała się z dnia na dzień, brakowało żywności, MacArthur ponownie obciął racje żywnościowe. W lutym 1942 roku zjedzono około 250 koni z 26. pułku kawalerii oraz woły ciągnące ciężką artylerię. Żołnierze byli dziesiątkowani, nie tylko przez ostrzał wroga, ale również przez dyzenterię, malarię i beri-beri. 11 marca, MacArthur wraz ze swoimi zaufanymi współpracownikami opuścił Corregidor w kutrze torpedowym PT41, przekazując dowództwo w ręce gen. Wainwright’a. Kilka dni później japońskie bomby spadły na skład amunicyjny na Corregidorze, tysiące pocisków eksplodowało, raniąc lub zabijając wielu żołnierzy. Krwawe walki wciąż trwały. 9 kwietnia skapitulował półwysep Bataan. Japończycy wzięli do niewoli około 78 tysięcy, wygłodniałych i wycieńczonych żołnierzy amerykańskich i filipińskich, pędząc ich 72 milową drogą do obozów pracy. Jeńcy wojenni byli źle traktowani przez japońskich oprawców. Jeden amerykański żołnierz prosząc o coś do jedzenia, został brutalnie pobity, japoński oficer otworzył konserwę i wbił mu ją w twarz. Bicie, dźganie bagnetami było na porządku dziennym, jeżeli ktoś nie dawał rady iść, zostawał momentalnie pobity i pozostawał sam w dżungli czekając na powolną śmierć. Ostatnim kawałkiem ziemi wciąż się broniącym był Corregidor. W maju 1942 r. Japończycy zaprzestali ostrzeliwania amerykańskich pozycji na śle-
30
po, obserwatorzy artyleryjscy z balonów informowali o kluczowych miejscach strategicznych wyspy. Ostatnia sprawna bateria, została zniszczona, desant na Corregidor stawał się coraz bardziej rzeczywisty. Armia Japońska, wzmocniona przez lotnictwo, 5 maja dokonała desantu na wyspę. Mimo odparcia pierwszego ataku, następnego dnia wojsko amerykańskie skapitulowało. Około 10.15 gen. Jonathan Wainwright, wysłał do Roosevelta ostatnią depeszę z informacją o kapitulacji. Oddziały broniące półwyspu Bataan, od samego początku wojny były skazane na przegraną. Brak jakichkolwiek przygotowań ze strony MacArthura, pogrążyło Armię Amerykańską, przypuszczano, że wkrótce po kapitulacji rozpocznie się oficjalne dochodzenie w sprawie braków na Filipinach, jednak nigdy do niego nie doszło. Do dzisiaj poraża fakt, pobłażliwego potraktowania MacArthura oraz błędów, które popełnił podczas wojny. Jednak osobami, które najwięcej ucierpiały podczas walk o Corregidor to amerykańscy i filipińscy jeńcy wojenni, którzy zostali przetransportowani do obozu Cabanatuan, był wśród nich por. Austin Shofner. Po jego ucieczce, prezydent U.S.A. dowiedział się o obozie i kazał przedsięwziąć wszelkie kroki, by odbić więźniów. 30 stycznia 1945 oddział rangersów, dowodzony przez Henry’ego Mucci, przeprowadził krótki szturm, dzięki czemu odbito 512 jeńców. Straty obrońców Corregidoru wyniosły około 2 tys. poległych i rannych, ponad 100 tys. osób dostało się do niewoli. Obrona wyspy wytrzymała 52 naloty japońskie. Wyspa o małym znaczeniu militarnym, stała się ważnym symbolem propagandowym. Japonia dzięki zajęciu Filipin, miała doskonałą strefę przerzutową oraz zaplecze do dalszych podbojów. Kolejnymi celami Wojska Imperialnej Japonii były, bogate w ropę - Indie Holenderskie. Paradoksalnie, przegrana na Filipinach, pomogła zmobilizować naród amerykański do wojny. Kolejnym elementem, który pomógł w mobilizacji był przeprowadzony 18 kwietnia 1942 r. nalot na Tokio, dokonany przez 16 załóg bombowców B-25. Od tego momentu amerykański przemysł zbrojeniowy, działał pełną parą. Bibliografia: 1. Ambrose H., Pacyfik, Warszawa 2010. 2. Flisowski Z., Burza nad Pacyfikiem Tom 1, Poznań 1986. 3. Lipiński J., Druga wojna światowa na morzu, Warszawa 2010. 4. Mielnik J., MacArthur, Warszawa 2005. 5. M. Olszański, Pearl Harbor, Warszawa 2005.
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA
Epizody z działań polskich okrętów podwodnych na Morzu Śródziemnym część I. Wojciech Kaczor ������������������������������������������ Epopeja polskich okrętów podwodnych na Morzu Śródziemnym rozpoczęła się we wrześniu 1939 roku na pokładzie ORP Wilk. To właśnie w załodze tego okrętu zdobywali doświadczenie bojowe późniejsi dowódcy „straszliwych bliźniaków” (Sokoła i Dzika): Borys Karnicki i Bolesław Romanowski. Kapitan Borys Karnicki pełniący na Wilku funkcje zastępcy dowódcy był jednym z najlepiej wyszkolonych polskich podwodników II WŚ. Miał za sobą kurs artyleryjski i kurs oficerów broni pokładowej, odbył wiele patroli ćwiczebnych pełniąc rozmaite funkcje pokładowe. Jego przyjaciel porucznik Bolesław Romanowski objął stanowisko oficera broni podwodnej. Podporucznik marynarki od 1932 roku, ukończył trzy lata później kurs oficerów broni podwodnej. ORP Wilk należał do przestarzałego typu podwodnych stawiaczy min. Uzbrojony w armatę kal. 100 mm, zabierał zapas dziesięciu torped i czterdziestu min. W przededniu wojny dowództwo objął nad nim lubiany i szanowany kapitan Bogusław Krawczyk. ORP Wilk wraz z bliźniaczymi jednostkami ORP Żbik i ORP Ryś oraz nowoczesnymi okrętami ORP Orzeł i ORP Sęp stanowiły dywizjon okrętów podwodnych. Kiedy 1 września pociski wystrzelone przez pancernik Schleswig – Holstein spadły na Westerplatte, a dywizje niemieckie przełamały polską granicę, kapitan Krawczyk i pozostali dowódcy okrętów podwodnych otworzyli zapieczętowane koperty, zawierające plan operacyjny o kryptonimie „Worek”. Zgodnie z nim dywizjon miał skoncentrować się na minowaniu wód terytorialnych. Torpedować wolno było tylko okręty od niszczyciela wzwyż. Ponieważ Niemcy operowali na Bałtyku głównie trałowcami, ścigaczami i eskortowcami to drugie zarządzenie miało charakter absurdalny. Kiedy zaś kapitan Krawczyk otrzymał nakaz torpedowania tylko statków uzbrojonych lub eskortowanych, załoga według słów Romanowskiego „klęła w żywy kamień”. Na pokładzie okrętu narastała frustracja: narzucona przez Kierownictwo Marynarki defensywna taktyka, bezowocne utarczki z niemieckimi okrętami i wieści o zajmowaniu przez Niemców kolejnych miejscowości przygnębiały załogę i wywoływały bezsilną wściekłość. Borys Karnicki szczególnie boleśnie odczuł wtargniecie najeźdźców do rodzinnej Bydgoszczy. Dowódca Wilka
Wehikuł Czasu nr 16/2013
zdecydował się w końcu na radykalny krok: przedarcie się przez cieśniny duńskie do Wielkiej Brytanii. Żaden z oficerów nie zgłosił sprzeciwu. W czasie przechodzenia koło wyspy Saltholm omal nie doszło do tragedii. Idący w wynurzeniu Wilk natknął się na dwie niemieckie jednostki: niszczyciel i torpedowiec. Na polski okręt skierowano światło reflektora. Niemcy uznali jednak, że mają do czynienia z okrętem szwedzkim i spokojnie popłynęli swoim kursem. Dwudziestego drugiego września 1939 roku ORP Wilk prowadzony przez brytyjski niszczyciel HMS Sturdy wpłynął do brytyjskiej bazy w Scapa Flow. Wzruszeni Polacy odbierali pozdrowienia od zakotwiczonych tam okrętów, salutujących „dzielnemu polskiemu okrętowi podwodnemu”. Po krótkim pobycie w Scapa Flow, okręt został skierowany na remont do szkockiego portu w Dundee. Relacje z Brytyjczykami układały się dobrze: miejscowa ludność chętnie udzieliła gościny polskim marynarzom, a dowództwo brytyjskie udzielało z kolei wszelkiej pomocy przy pracach remontowych. Czasami dochodziło do zabawnych qui pro quo będących wynikiem słabej znajomości języka angielskiego lub zwyczajów panujących w Royal Navy. Goszcząc na pokładzie Wilka dowódcę brytyjskiej floty podwodnej admirała Maxa Hortona, Karnicki tłumaczył mu, że z powodu „f… pogody” (p… pogody – przyp. Autora) malowanie okrętu przełożono. Niecenzuralne określenie usłyszał od robotnika portowego i był przekonany, że tamten ma na myśli pogodę mglistą (foggy). Admirał zareagował w sposób typowo brytyjski; popatrzył zdumiony na polskiego kapitana po czym mruknął: „f… indeed” (zaiste p… - przyp. Autora). Innym razem Bolesław Romanowski w czasie pikniku z oficerami brytyjskimi odmówił spełnienia toastu za flotę niemiecką. Koledzy z Royal Navy poinstruowali go, że w istocie jest to toast „na pohybel”: po wypiciu należało obrócić szklankę dnem do góry – taki los miał w założeniu spotkać też okręty niemieckie. W czasie trwania remontu do Dundee zawinął inny polski okręt podwodny: legendarny ORP Orzeł. Jego pierwotny dowódca komandor Kłoczkowski porzucił załogę w neutralnym Tallinie, symulując chorobę. Okrętowi groziło internowanie przez sprzyjające Niemcom władze estońskie. Pod dowództwem kapitana Jana Grudzińskiego nieuzbrojony Orzeł uciekł z Tallina i przedarł do Wielkiej Brytanii. Pierwszego listopada 1939 roku oba okręty wizytował wódz naczelny gen. Sikorski i szef Kierownictwa Marynarki Wojennej kontradmirał Jerzy Świrski. Kapitan Grudziński otrzymał Krzyż Virtuti Militarii V klasy, a oficerowie Orła Krzyż Walecznych. Okazało się, że dla załogi Wilka nie przewidziano żadnych odznaczeń, a ge-
31
HISTORIA nerał Sikorski nie wie o jej bohaterstwie. Był to wynik nie przedstawienia przez kapitana Krawczyka formalnych wniosków o odznaczenia; wraz z oficerami wysłał on do dowództwa listę załogi z krótka notą o przedarciu się na Zachód. Wódz Naczelny udekorował kapitana Krawczyka Krzyżem walecznych i obiecał wystarać się o odznaczenia dla załogi. Żenująca małostkowością wykazał się natomiast kontradmirał Świrski. Zarzucił załodze Wilka, że nie podtrzymuje tradycji nosząc przerobione mundury brytyjskie. Powodem tego „anglizowania się” – jak określił to szef KMW – był fakt, że prośba o nowe sorty mundurowe skierowana do Kierownictwa pozostała bez echa… Na przełomie 1939 i 1940 oba polskie okręty podwodne operowały z bazy w Rosyth odbywając patrole na Morzu Północnym. W czerwcu 1940 ORP Orzeł zaginął bez śladu. Z kolei ORP Wilk notował coraz to nowe awarie. Kiedyś na przykład samoczynnie rozległ się sygnał zanurzenia. Znajdujący się na kiosku Bolesław Romanowski omal wtedy nie utonął. Zaczynało też brakować części zamiennych do zbudowanego we francuskiej stoczni okrętu. Borys Karnicki pełniący obowiązki dowódcy pod nieobecność przebywającego w Szwecji komandora Krawczyka postanowił wystarać się u Brytyjczyków o nowy okręt. Do akcji wchodził właśnie nowy typ U. Karnicki miał okazję zwiedzać pierwszy z serii – HMS Ursula i jego konstrukcja z miejsca podbiła serce polskiego podwodnika. Wraz z kolegami zaczął sporządzać wstępną listę załogi nowego okrętu. Postanowiono rozwiązać sprawę tak, aby „wilk był syty i owca cała”: na kartce papieru pod nagłówkiem „owca” spisano wszystkich doświadczonych specjalistów z obsady „Wilka”. Stan liczebny mieli uzupełnić między innymi młodzi marynarze z francuskiej Polonii, szkolący się w bazie w Plymouth oraz członkowie załóg okrętów szkolnych ORP Wilia i ORP Iskra. Karnicki udał się do Kierownictwa Marynarki Wojennej zreferować swój pomysł. Pracujący tam komandor porucznik Marian Wolbek odradzał mu rozmowę na ten temat z admirałem Świrskim; jego zdaniem okręty podwodne jako broń „kończyły się” (admirał Donitz, którego „szare wilki” masakrowały właśnie konwoje na Atlantyku, chyba by się z nim nie zgodził ). Admirał wysłuchał Karnickiego bardzo cierpliwie i obiecał dać odpowiedź. Entuzjastycznie do planów polskiego oficera odniósł się natomiast admirał Max Horton, który zobowiązał się przekonać Świrskiego do obsadzenia przez PWM okrętu typu U. Tymczasem ze Szwecji wrócił komandor Krawczyk, który miał tam za zadanie odzyskać internowane okręty: Żbik, Ryś i Sęp. W zaszczutym cieniu człowieka, marynarze z Wilka z trudem rozpoznali
32
gotowego na wszystko dowódcę, który przeprowadził ich przez Sund. Krawczyk na każdym kroku podkreślał potęgę Niemiec, był nerwowy i wylękniony. W pierwszą rocznicę wybuchu wojny Brytyjczycy postanowili przekazać kolejny okręt typu U – HMS Urchin – polskiej flocie. Jego dowódcą został Borys Karnicki, a zastępcą dowódcy mianowano Bolesława Romanowskiego. Rozgoryczony Bogusław Krawczyk, który nie chciał uszczuplać załogi Wilka udzielił Karnickiemu upiornego błogosławieństwa: „na zastępcę (…) dostaniesz Romanowskiego. Zobaczysz jak mnie trudno było dowodzić mając was do pomocy (…)”. W rozmowie z innym oficerem powiedział: „Z takim składem oficerów i załogi ten okręt nigdy pływać nie będzie”. Niedługo potem komandor Krawczyk odebrał sobie życie strzałem z rewolweru. Do dziś nie wiadomo co stało się bezpośrednią przyczyną tragedii; z pewnością przyczyniły się do tego problemy dyscyplinarne wśród marynarzy Wilka. Osiemnastego stycznia 1941 roku na nowym okręcie podwodnym ochrzczonym ORP Sokół podniesiono polską banderę, proporzec PMW i proporzec dowódcy. Co ciekawe godłem nowej jednostki została… owca, co było nawiązaniem do żartu, którym posłużył się Karnicki, opracowując listę załogi. Sokół - jak już wspomniano – należał do brytyjskiego typu U. Miał około 58,5 m długości i 4,9 m szerokości. Wypierał 540 t. na powierzchni i 730 t. w zanurzeniu. Na jego uzbrojenie składała się armata kal. 76 mm, 3 ciężkie karabiny maszynowe oraz 4 wyrzutnie torped kal. 533 mm . Napęd zapewniały dwa silniki elektryczne, ładowane generatorami spalinowymi. Okręt rozwijał prędkość maksymalną ok. 11 węzłów na powierzchni, a w zanurzeniu 9 węzłów. Maksymalna głębokość zanurzenia wynosiła 61 metrów. Niewielkie rozmiary jednostki sprawiały pewne problemy bytowe około 33 członkom załogi; zgodnie z opisem przedstawionym przez Borysa Karnickiego większość spała w hamakach. Innym problemem było sztauowanie, czyli załadunek prowiantu. Upchnięcie zapasu konserw, chleba czy herbaty na małej przestrzeni stanowiło sztukę samą w sobie. Załogi brytyjskie przed wyjściem na patrol nie zaprzątały sobie tym głowy, porządkując wszystko na morzu. Z kolei Bolesław Romanowski na ORP Dzik dbał o to, aby cały prowiant został rozdysponowany przed wypłynięciem. Chleb przechowywać można było zresztą nie dłużej niż 4 dni; po tym czasie pleśniał w wyniku wszechobecnej wilgoci. Niewielki zapas słodkiej wody powodował kłopot z utrzymaniem higieny i czystości. Znakami firmowymi podwodnika wracającego z rejsu bojowego były gęsty zarost i poplamiony roboczy mundur. W zanurzeniu marynarze poruszali się powoli, nie wykonując
Wehikuł Czasu nr 16/2013
HISTORIA zbędnych ruchów, co miało zapewnić oszczędność tlenu. Komandor Romanowski wspomina, że po pięciu godzinach zanurzenia nie chciała zapalać się zapałka, ludzie zaś częste pozostawali w zanurzeniu ok. 19 – 20 godzin. Warto wspomnieć, że jednym z najgorszych wrogów podwodnika była nuda. Monotonię patrolu, który nie składał się przecież z samych akcji bojowych, urozmaicały wszelkie rebusy, krzyżówki, układanki. W czasie pierwszego patrolu Sokoła dużym zainteresowaniem cieszyła się gazetka pokładowa Good Morning, zawierająca obok wspomnianych wyżej atrakcji również podobizny roznegliżowanych dziewcząt (pin- up girls)W skład korpusu oficerskiego Sokoła wszedł oprócz Borysa Karnickiego jako dowódcy: Bolesław Romanowski jako zastępca.
Kraków-Tokio. Część I Marek Mroczek W wakacje szóstka studentów UP, w tym dwóch historyków z SKNH wybrało się w samochodową ekspedycję do… Japonii. Jednym z podstawowych celów były badania historyczne – zinfiltrować Daleki Wschód pod kątem żyjącego tam Bronisława Piłsudskiego. Ale o tym potem. Zacznijmy od początku. Część I – Przygotowania Sam pomysł zrodził się w 2011 roku w głowach absolwenta historii sprzed paru lat – Grzegorza Łabuza, oraz wówczas studenta III roku Marka Mroczka. Dotarli oni koleją transsyberyjską nad Bajkał, a widząc ogrom możliwości i otwarcia społeczeństwa zdecydowali się w przyszłym roku już w sposób bardziej naukowy zabrać drużynę i przekroczyć granicę Bajkału docierając aż do oceanu. Do realizacji przystąpili na jesieni próbując kompletować skład. Nie było łatwo, bowiem pierwotnie poszukiwali aż sześciu kolejnych osób, by wypełnić miejsca siedzące w 8-osobowym Volkswagenie Transporterze T4. Samochód ten miał w przyszłości być „domem na kółkach”. Po paru miesiącach, kiedy równocześnie ruszyły sprawy organizacyjne (wizy, liczenie kosztów, rezerwowanie biletów na prom itp.) udało się znaleźć chętnych, a po bliższym poznaniu wykrystalizowała się pełna ekipa – 6 osób, w tym każda o różnym charakterze i usposobieniu, z innymi silnymi i słabymi stronami. To o tyle ważne, że przebywając ze sobą 50 dni i nocy trzeba się wzajemnie uzupełniać i zastępować. Z drugiej strony trzeba uważać na różnice, aby nie były przyczyną konfliktu.
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Przy bliższym poznaniu i zrozumieniu, co tak naprawdę czeka w takich wyprawie udało się osiągnąć to pierwsze, bez tego drugiego. Każdy zajmował się swoimi zadaniami by przyśpieszyć pracę. Termin wyjazdu łatwo było ustalić, bowiem Kasia (studentka gospodarki przestrzennej UR) kończyła 27 lipca praktyki, a Wojtek (informatyka UJ) musiał 21.09 wylatywać na własny staż do USA. Widełki znane, trzeba jeszcze było myśleć, jak się w nie zmieścić. Do tego niezbędne było ustalenie dokładnej trasy przejazdu, wraz z omówieniem czasu który będzie potrzebny do pokonanie konkretnego odcinka. Z Krakowa do Władywostoku jest nieco ponad 10.000km. To dużo. Co prawda parę lat temu pewien Litwin dojechał tam z Lizbony w 12 dni, ale my nie mieliśmy takich możliwości. Z pełnym obciążeniem, robiąc noclegi schodziłoby minimum 16-18 dni. I to przy założeniu, że nie będzie po drodze większych niespodzianek. Po Japonii przejechalibyśmy mniej więcej 2000km, trudno było dokładnie określić z perspektywy krakowskiego fotela. Droga powrotna miała być nieco dłuższa, bowiem odbijaliśmy na północ do Petersburga. Około 12.000km. Całość miała stanowić spójny plan, który da nam maksymalny komfort i pozwoli wykorzystać te lepsze z rosyjskich dróg. Z Krakowa mieliśmy wyjechać w kierunku granicy w Przemyślu, potem do Lwowa i dalej do Kijowa. Ze stolicy kierować się na Charków, odbić na północ ku granicy z Rosją i przez Woroneż-Saratow połączyć się z główną magistralą federacyjną (jak określa się najlepsze drogi, w tym wypadku łączącą Moskwę z Syberią) i przez Ufę – Czelabińsk – Omsk przekroczyć Ural. Od tego momentu jest właściwie tylko jedna droga, a zboczenie z niej może kosztować wiele kilometrów i godzin. Dojechać do „perły Syberii” – Nowosybirska, dalej przez Krasnojarsk do nadbajkalskiego Irkucka. Po krótkim wypoczynku nad jeziorem przejechać przez buriackie Ułan-Ude, potem omijając Chiny od północy przejechać przez Czitę do Chabarowska by na końcu odbić na południe i dojechać do wymarzonego Władywostoku. Droga powrotna była – z przyczyn oczywistych – taka sama, aż do Ufy. Tam mieliśmy odbić na Kazań, Niżny Nowogród i ogromną Moskwę. Z niej na „Wenecję Północy” – Sanki Petersburg, by dotrzeć znów do granic Unii Europejskiej w Narwie. Na koniec „relaksacyjny przejazd przez Estonię, Łotwę i Litwę do kraju. Całość miała nam planowo zająć około 36 dni samej podróży. Ze względów psychologicznych ogromną rolę odgrywała tutaj Moskwa i Petersburg, ponieważ jak wiadomo powroty są najtrudniejsze potrzebują bodźca by sprawnie je realizować. Perspektywa wizyty w tych miastach pozwalała nam myśleć we Władywostoku nie, że „wszystko zrobione, wracamy
33
HISTORIA do domu” a „jedziemy do Petersburga!”. Ta mała różnica była potrzebna, jak wiele innych. Chociażby rozbijanie odległości na mniejsze. Proszę pamiętać, że między np Czitą a Chabarowskiem jest 2274km! To tylko dwa kolejne miasta na trasie, a niby jakby się jechało przez pół Europy. Ale o szczegółach więcej przy okazji relacji. Kolejnym ważnym elementem było oczywiście kupno samochodu. Zdecydowaliśmy się na wspomnianego VW serii T4, ponieważ po pierwsze spełnia podstawowe wymagania, po drugie cieszy się dobrą opinią, a po trzecie jest względnie tani. Cóż więcej chcieć? Koniec końców stanęło na białym modelu z 1996 roku. 16 letnie auto ma przejechać taką trasę… co za obłęd. Trzeba więc było w nie zainwestować jeszcze by przygotować go do takiego wyzwania. Głównie oznaczało to remont silnika (głowica), wymianę części eksploatacyjnych, budowa bagażnika dachowego, drabinka i tak dalej.
Pomógł nam w tym zaprzyjaźniony warsztat samochodowy. Pod koniec lipca samochód był gotowy. A my? Wizy, pozwolenie na czasowy wwóz pojazdu, cała seria prób o uzyskanie dokumentów do Japonii. Było tego mnóstwo, a czas naglił. W każdym razie zdążyliśmy. Do tego zupełnie osobnym zagadnieniem były kwestie badań naukowych. Zajęli się tym Marek z Olkiem Karkoszką, obecnie studentem V roku. Nawiązali kontakt ze środowiskami naukowymi w Irkucku, Chabarowsku czy Władywostoku, które na miejscu miały pomóc zebrać dokumentację (również zdjęcia i wywiady) dotyczące nie tylko Bronisława Piłsudskiego, ale i innych polskich zesłańców. To co udało się zebrać stanowić będzie osobny rozdział artykułu, głównie ze względu na bardzo ciekawe wnioski. W następnych częściach opisany zostanie też i sam wyjazd. Dołączone teraz zdjęcia niechaj będą podsycającym apetyt załącznikiem. CDN.
Wehikuł Czasu” - magazyn Studenckiego Koła Naukowego Historyków UP Zachęcamy wszystkich chętnych do publikowania swoich artykułów, rysunków, czy zdjęć na łamach „Wehikułu Czasu”. Można je przesyłać przez cały rok akademicki na mail-a: wehikulczasu.up@gmail.com Wymogi redakcyjne: • standardowe ustawienia w Wordzie (marginesy 2,5cm; czcionka Arial 12, interlinia 1,5); • ilość stron: 2-5; • tekst pisany w 2 kolumnach; • przypisy dołączane na końcu tekstu dokumentu Przypisy: • przypisy końcowe zakończone kropką; • przypisy łacińskie zamiast polskich tj. Ibidem zamiast Tamże, op. cit., zamiast dz. cyt. itd.; • na końcu zdania przypis przed kropką; (np.: ...ziemie Bułgarów znad Wołgi2.); • po cytacie: cudzysłów – przypis – kropka; (np.: „...w sobie od jednej do dziesięciu wbitych strzał”3.); • prasa: „nazwa gazety” – data numeru – numer całościowy w roku – strona (np.: Z Serbii, [w]: „Gazeta Lwowska”, 9 X 1885, nr 230, s. 6.); Cytowanie: • cytaty czcionką kursywą; • nawias okrągły z kropkami (...) przy pomijaniu fragmentu cytatu w środku; • nawias kwadratowy [...] przy uwagach edytorskich lub wyjaśnianiu; (np.: …były one [zeszyty naukowe] rozpowszechniane); Każdy artykuł naukowy zostanie sprawdzony przez redakcję oraz redaktora naukowego dr Huberta Chudzio pod względem merytorycznym i językowym, następnie odesłany do poprawy. Redakcja zastrzega sobie prawo do poprawiania i skracania otrzymanych artykułów! Jak również nie ponosi odpowiedzialności za ich treść!
36
Wehikuł Czasu nr 16/2013
Wyjazd Kraków- Tokio część I, 28.07.2912 - 16.09.2012.
Ostatni rzut oka na krakowskie kamienice.
Samochód w przeddzień wyjazdu.
W oczekiwaniu na granicy polsko-ukraińskiej.
Negocjacje ‘mandatu’ z ukrainską drogówką.
Łączność satelitarna na rosyjskiej wsi.
Napotkany mechanik podpisuje się na naszym aucie.
Typowo równa rosyjska droga.
Przed monastyrem św. Michała w Kijowie.
Wyjazd naukowy “Bieszczady w ogniu” 11 - 14 października 2012
Sanok, nawet tutaj wojenne losy zaniosły Dobrego Wojaka Szwejka... nas też.
Droga z niespodziewanym towarzyszem podróży.
Początek wędrówki w Bieszczadach, w drodzę na Połoninę Wetlińską.
Członkowie SKNH w tle Bieszczady.
Towarzyszący nam niespodziewany towarzysz pies zniknął, ale pojawił się jeleń.
Wędrówka niemal o zachodzie słońca, w pogoni za ostatnim autobusem.
Studencka sesja, czyli jak przebiegał front w czasie I wojny światowej.
Odpoczynek na granicy, trochę dalej już tylko Ukraina i Słowacja, styk trzech granic.