WIĘŹ 7/2011

Page 1


Miesięcznik  Warszawa  rok LIV  nr 7 [633]

Drodzy Czytelnicy! Przed 70 laty miała miejsce zbrodnia w Jedwabnem. Zainicjowana przez Jana Tomasza Grossa debata na ten temat na trwałe zmieniła Polskę. Ważne, praktycznie nieznane fakty dotarły do naszej świadomości i coraz trudniej im zaprzeczać. Pierwszy kwartał bieżącego roku upłynął pod znakiem sporów o kolejną książkę tego autora. W tym numerze WIĘZI już z pewnego dystansu pytamy o plon Złotych żniw. Chcemy podsumować dyskusję wokół tej książki oraz innych ważnych publikacji wydanych przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów. W sporach o przeszłość polsko-żydowską ujawniają się radykalne różnice w podejściu do historii. Niewątpliwie „­kustosze narodowej niewinności” nie zrozumieją się z „tropicielami narodowej winy”, świadomie rozbijającymi polskie samozadowolenie. Wydaje się, że oba te podejścia zdominowały całą debatę. Obie strony twierdzą, że występują w imię prawdy. Chodzi im jednak tylko o tę część prawdy, która potwierdza ich stanowisko. Warto przełamać logikę zderzania skrajności (uwielbiają ją, niestety, współczesne media). Może spokojne skupienie na faktach i wysiłek ich zrozumienia pozwolą pełniej poznać prawdę – dostrzec, że w naszej przeszłości były i bohaterstwo, i podłość; i Westerplatte, i Jedwabne; i złote serca Sprawiedliwych, i „złote żniwa”? Że i jedno, i drugie powinno być ­częścią składową naszej świadomości zbiorowej? Nie jedno przeciw drugiemu – np. troska o Sprawiedliwych przeciwko książkom Grossa czy odwrotnie – lecz jedno i drugie razem. W gronie autorów tego numeru spotykają się przedstawiciele różnych szkół myślenia (nie tylko profesjonalni historycy). Autorów książek, które komentują, poprosiliśmy już o ich odpowiedzi. Od razu zapraszam zatem Państwa do lektury kolejnego numeru naszego pisma. Ciąg dalszy za miesiąc… Zbigniew Nosowski


Spis rzeczy 4

Podziękowania dla Przyjaciół

Władysław Bartoszewski, Zbigniew Nosowski

5

Żyd i człowiek

Bożena Szaynok

15

Porozmawiajmy spokojnie

Adam Michnik, Zbigniew Nosowski

29

O milimetr od antysemityzmu

Jaki plon „Złotych żniw”? rozmowa

rozmowa

42

Jakie żniwa?

Michał Bilewicz Piotr M.A. Cywiński Sebastian Duda Piotr Forecki Piotr Kadlcˇik

43 45 47 49 52

Stanisław Krajewski Paweł Machcewicz Piotr Paziński

55 58 60

Jan Żaryn

63

Niepokojąco spokojna debata Inne czasy, inne pytania Zabiegi pseudoterapeutyczne Nowy słownik i stare schematy Ilu szmalcowników na jednego Sprawiedliwego Terapia szokowa To są różne książki Dyskusja, której nie było, i wiedza, która jest wszędzie Z daleka od Grossa

Mateusz Szpytma

66

Markowa po Złotych żniwach

Krystyna Samsonowska

75

Dąbrowa Tarnowska – nieco inaczej

Piotr Okniński, Przemysław Pazik, Mateusz Wojtalik

86

Strach oswojony. Debata w oczach studentów

Ks. Wojciech Lemański, Ewa Karabin

89

Twarzą w twarz z Zagładą

ankieta

rozmowa

100

W Galerii WIĘZI Wiktor Wołkow


Forum

Michał Sobol

101

Małe liczby, Warkocz, Preparaty

Magdalena Bajer

104

Sumienie i pamięć. Jeszcze o abp. Życińskim

Barbara Subko

109

Janusza Krupskiego życie uwydatnione

Jacek Mączka

115

Zatrzaśnięte przed nosem drzwi, Światło, Południe

Monika Waluś

118

Złoty środek Zaskoczona radością

Ks. Andrzej Draguła

120

„Spermologos” – od areopagu do dziedzińca pogan

Małgorzata Kitowska-Łysiak

129

Relikwie szamana i pustelnika

Danuta Wróblewska

135

Miejsca mocy

Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter

138

Ksiądz z kobietą w kinie Będzie bolało

Jerzy Sosnowski

146

Okresowe niedomaganie istnienia

Małgorzata Frankiewicz

153

Katolicyzm zamknięty w doczesności

Paweł Czapczyk

157

Złudzenia nowoczesności

Jerzy Sosnowski

161

Eks post Zasada antropiczna

Krzysztof Pomian

166

Pamięć i przebaczenie

Wiara

Kultura

Książki

Listy do redakcji


Podziękowania dla Przyjaciół

Serdecznie dziękujemy wszystkim Przyjaciołom, którzy w ostatnim czasie okazali WIĘZI swoją życzliwość. W okresie od 1 maja do 20 czerwca 2011 r. wsparcia udzieliły nam następujące osoby: Andrzej Biernacki (Warszawa), po raz dwudziesty Adam Broncel (Częstochowa) Maria Ciemniewska (Poznań), po raz ósmy Ładysław Gronau (Warszawa), po raz dziewiąty Aurelia Felińska-Szymczak i Gabriel Szymczak (Kołobrzeg), po raz ­dwudziesty szósty Jan Turnau (Warszawa) Jan Wyrowiński (Toruń), po raz dwudziesty czwarty. Zachęcamy wszystkich Czytelników do opłacenia prenumeraty naszego pisma na rok 2011 oraz propagowania prenumeraty WIĘZI wśród swoich bliskich i znajomych. Prenumerata jest bardzo cennym sposobem wsparcia dla pisma, a także najkorzystniejszą formą jego otrzymywania. Informacje o warunkach prenumeraty można znaleźć na końcu tego numeru WIĘZI oraz na naszej stronie internetowej www.wiez.pl. W związku z wprowadzeniem podatku VAT na czasopisma specjalistyczne zmuszeni byliśmy od nowego roku podwyższyć cenę naszego pisma w sprzedaży detalicznej do 17 zł. W ­prenumeracie – cena bez zmian: tylko 14 zł! Dodatkowe dobrowolne wpłaty na rzecz statutowej działalności Towarzystwa „WIĘŹ” mogą być odliczane od dochodu jako darowizny. Przelewy, także dewizowe, można przekazywać na konto: Towarzystwo „WIĘŹ” ul. Trębacka 3, 00–074 Warszawa PKO BP S.A. XV O/Warszawa nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866


Jaki plon „Złotych żniw”?

Żyd i człowiek Z Władysławem Bartoszewskim rozmawia Zbigniew Nosowski

Zbigniew Panie Profesorze, jak to było w czasie wojny między Polakami a ŻyNosowski dami? Jak Pan to pamięta?

Władysław Odpowiem najpierw nie wprost. Co by było, gdyby ktoś poprosił o napi Bartoszewski sanie krótkiego tekstu o kobietach w Paryżu dwóch autorów – katolickiego arcybiskupa tego miasta i szefa policji? Obaj to ludzie kompetentni, żeby mieć jakiś obraz paryżanek. Obaj z pewnością będą ludźmi wykształconymi, francuskimi patriotami. Ale czy przedstawią podobny obraz kobiet w Paryżu? Wiadomo, że nie. Będą to bardzo różne opisy. A oba będą prawdziwe, sporządzone w dobrej wierze, w oparciu o własne doświadczenia i obserwacje zawodowe. Podobnie jest ze wszystkimi sprawami, które chce się uogólnić w krótkim wywodzie. Nosowski Jakichś odpowiedzi trzeba jednak udzielać, nie można się od nich stale uchylać, mówiąc, że było różnie. I tu pojawia się problem, bo

5


Z Władysławem Bartoszewskim rozmawia Zbigniew Nosowski

te odpowiedzi mogą być skrajnie odmienne. Przed ukazaniem się książki Złote żniwa Jan Tomasz Gross prezentował jej treść w opozycji do Pańskiej znanej tezy, że do uratowania jednego Żyda trzeba było dziesięciu Polaków. On mówił odwrotnie: że do zabicia jednego Żyda trzeba było dziesięciu Polaków… Bartoszewski Nie trzeba dziesięciu, bo zabić może jeden człowiek. Jeden może wręcz zabić wiele ofiar. Nosowski W książce ta teza Grossa w końcu się nie znalazła. Mam jednak wrażenie, że on od dawna ustawia się w opozycji do Pana. Zastanawiam się, czym Pan mu podpadł. Już w 1986 roku esej Grossa opublikowany w „Aneksie” nosił tytuł Ten jest z ojczyzny mojej…, ale go nie lubię. To oczywiste krytyczne nawiązanie do Pańskiej książki o Polakach pomagających Żydom.

Bartoszewski Staram się nie wypowiadać na temat publikacji Jana Tomasza Grossa, ponieważ mam takie stare nawyki, że skoro łączył mnie stosunek dobrego koleżeństwa z jego matką (współpracowaliśmy w Komendzie Głównej Armii Krajowej), to nie mogę źle mówić o jej synu. Zawdzięczam też życzliwą pomoc w trudnych czasach komunistycznych, w głębi stalinizmu, jego ojcu, adwokatowi Zygmuntowi Grossowi. Oni oboje już nie żyją i nie jest moją rzeczą oceniać ich syna. A znałem też i ceniłem jego stryja, wybitnego działacza emigracyjnego, Feliksa Grossa, który żył ponad 100 lat, a przez długie lata był prezesem Polskiego Instytutu Naukowego w Nowym Jorku. Jan Tomasz Gross to z pewnością bardzo inteligentny człowiek. Jako pisarz jest dziś bardziej amerykański niż polski, ze względu na swój życiorys. Nosowski To źle czy dobrze, że jest bardziej amerykański niż polski?

Bartoszewski Ani źle, ani dobrze. Po prostu inaczej. Tam jest nieco inne podejście do uprawiania nauki, inna metodologia i zasady interpretacji. Wskutek tego niektóre prace Jana Tomasza Grossa to nie są monografie naukowe, lecz eseje historyczne. On jest zresztą socjologiem, a nie historykiem. Sam, będąc w USA, widziałem sytuacje, w których młodzi utytułowani politologowie amerykańscy dyskutowali na temat sytuacji na Bliskim Wschodzie, a szybko okazywało się, że niektórzy z nich nie mają pojęcia o syjonizmie. Dla uczonego niemieckiego,

6

WIĘŹ  Lipiec 2011


Żyd i człowiek

francuskiego, angielskiego, polskiego jest nie do pomyślenia, aby studiując sprawy Bliskiego Wschodu, nic nie wiedzieć o syjonizmie. A to inna, amerykańska metodologia, inna hierarchia zainteresowań… Zastanawiam się nad wkładem polskich uczonych w badanie tzw. sprawy żydowskiej w XIX i XX wieku – zwłaszcza na naszych ziemiach, w Europie Środkowo-Wschodniej, jeszcze przed 1917 rokiem, bez wpływów komunizmu i hitleryzmu, a także później – i nie widzę jaW pierwszych latach powojennych kichś wielkich zaniedbań wokół Pawiaka przesiewano w pisaniu i mówieniu na popioły i szukano złotych zębów. ten temat. Zwłaszcza polPo Żydach? Nie. Po ludziach! scy uczeni w wolnym kraju po 1989 roku zrobili naprawdę bardzo dużo. W ostatnich miesiącach wielokrotnie stawiano pytanie o specyfikę postawy Polaków wobec Żydów w czasie wojny. Mówiono też o nowych punktach widzenia. To bardzo ważne, byle nie zniekształcano faktów.

Bartoszewski Gdy o tym słyszę, to przychodzą mi do głowy analogiczne sytuacje niedotyczące Żydów i pytania, na które nie mam gotowych odpowiedzi. Dlaczego w 1944 roku po bezprzykładnej i jedynej w Europie tragedii zagłady Warszawy (nie było drugiej stolicy, która ­uległaby w takim procencie zniszczeniu) te części miasta, które ocalały, podlegały rabunkom? I kto wtedy rabował Warszawę? Kto przyjeżdżał furmankami? Kto zabierał rzeczy z mieszkań? Skąd wzięły się powojenne procesy za wcześniejsze podobne rabunki w czasie wojny? Choćby proces popularnej aktorki Marii Malickiej, która przez swoje znajomości wynajmowała niemiecki samochód, którym przyjeżdżała spod Warszawy i wywoziła z miasta nie swoje rzeczy i meble. A ciekawe, na czym bogacili się ludzie mieszkający dokoła Warszawy? Oni wynosili ze stolicy rzeczy po

7

Jaki plon „Złotych żniw”?

Nosowski Wydaje mi się, że ludzie dobrej woli – czytając Grossa, Barbarę Engelking czy Jana Grabowskiego – nie kwestionują faktów wydawania, rabowania czy mordowania Żydów przez Polaków. Spór może się toczyć o interpretację tych faktów. Wspomniani autorzy patrzą na te postawy w kontekście nie ówczesnego czasu w ogóle, lecz przede wszystkim w kontekście relacji polsko-żydowskich. W ten sposób tłem, które wyjaśnia owe haniebne postawy, staje się antysemityzm. Jak Pan patrzy na tę kwestię?


Z Władysławem Bartoszewskim rozmawia Zbigniew Nosowski

akowcach i ich rodzinach! Po zamordowanych, poległych, wygnanych! Nierdzenni warszawiacy tego nie muszą wiedzieć, ale każdy historyk Warszawy wie, że niektóre dzielnice, jak Żoliborz czy Mokotów, były zniszczone w nie więcej niż 40%. Tam były dobrze ­zagospodarowane, inteligenckie bloki i mieszkania pełne wartościowych rzeczy. Niemcy, owszem, podpalali te bloki, ale zanim oni je podpalili, to je rabowano. I czynili to nie tylko Niemcy. Rabowali także obywatele polscy. Ochrzczeni. Bynajmniej nie męty społeczne. To zresztą ogólnoludzka cecha. Dlaczego w Nowym Orleanie po tragicznej klęsce powodzi policja amerykańska dostała ­pozwolenie strzelania bez ostrzeżenia do wszystkich, którzy poruszają się w domach osób ewakuowanych? Bo rabowano! Bo sąsiedzi ­rabowali sąsiadów. A dlaczego i u nas w ostatnich przypadkach powodzi wielu ludzi tak kurczowo trzymało się swoich domów, dopóki byli sąsiedzi? Z powodu przywiązania do tego budynku? Nie, oni się bali o swoje mienie! Bali się rabunku. Nie z rąk jakichś „obcych” – Żydów, Turków, Rosjan, Ukraińców, Litwinów czy Niemców, lecz z rąk zapewne ochrzczonych chrześcijan, którzy na pewno posyłali dzieci do Pierwszej Komunii. Gazety warszawskie, zwłaszcza „Życie Warszawy”, zamieszczały w pierwszych latach powojennych, mniej więcej 1945–1948, takie drobne wiadomości, gdzie pisano o pladze band wokół ­Pawiaka, które przesiewały popioły i rabowały, co się dało. A w pobliżu Pawiaka było miejsce egzekucji zbiorowych i miejsce spalania zwłok z egzekucji ulicznych uczestników walk o niepodległość. Mówię nie o getcie, lecz o Pawiaku! Po drugiej stronie ulicy Dzielnej, przed Pawiakiem, szukano złotych zębów! Po kim? Po Żydach? Nie. Po ludziach! Czy ten haniebny proceder miał jakieś oblicze ideowe bądź religijne? Nie, absolutnie! Nosowski Skąd się to zatem brało?

Bartoszewski Może to wojenno-powojenne zdziczenie? Może to pochodna faktu, że w Polsce przed wojną 33% ludności to analfabeci? Może to wina zbiorowa obejmująca każdego, kto nie wpłynął na innych? Bo przecież w jakimś stopniu ludzie odpowiadają za swoich bliźnich. Oczywiście, w jakimś stopniu. Może to natura ludzka? Może takie zachowania tkwią ukryte w ludziach i ujawniają się w „sprzyjających” okolicznościach, czyli w czasach podłych? Niedawno opowiadałem w jednym z wywiadów, że w warunkach wojennych przy akcji pomocy Żydom i przy druku tajnej prasy

8

WIĘŹ  Lipiec 2011


Żyd i człowiek

bardziej bałem się Polaków niż Niemców. Wywołałem oburzenie, ale tak było! Niemiec przecież o mnie właściwie nic nie wiedział. Policjant niemiecki zasadniczo mógł przyjść po mnie, gdy otrzymał taki rozkaz, albo mógł mnie zabrać z domu, gdy otrzymał rozkaz, że z kwartału domów od… do…, oznaczonego na planie miasta, ma zebrać ludzi w wieku od… do… I tak oni robili. A Polaków nie można Kluczową kwestią był nie tyle kontekst było być pewnym. Oni z rerelacji między Żydami a Polakami, guły wiedzieli więcej o swoile to, jakim człowiekiem był Polak, ich sąsiadach i w tym senktóry miał przed sobą Żyda. sie można się ich było bardziej obawiać.

Bartoszewski Oczywiście, mieszkając na inteligenckim Żoliborzu, bałem się mniej, niż gdybym mieszkał w jakiejś knajackiej dzielnicy, ale bałem się! Nie znałem dobrze moich współlokatorów, a przecież wystarczył jeden donos, żeby przyszli Niemcy, a ja byłem zaangażowany w bardzo wiele nielegalnych działań, nie tylko w pomoc Żydom. Zresztą piszę i mówię o tym od 1945 roku. Pierwsze moje drukowane prace o egzekucjach ulicznych w Warszawie pochodzą z roku 1946. W wersji angielskiej służyły one w Norymberdze jako materiał pomocniczy naszym oskarżycielom. Później wraz z Zofią Lewinówną przygotowaliśmy monografię Ten jest z ojczyzny mojej. Polacy z pomocą Żydom 1939–1945. Proszę zwrócić uwagę na podtytuł: nie „Polacy–Żydzi” albo „Stosunki polsko-żydowskie”, lecz Polacy z pomocą Żydom 1939–1945. Tamte podtytuły ­wymagałyby proporcjonalnie innego opisania przejawów zła. My świadomie skupiliśmy się na problemie współdziałania: ratowania, pomagania, nie ­negując i nie przemilczając postaw wrogich wobec Żydów. Nie cenzurowaliśmy relacji, nic nie opuszczaliśmy. Tam są też opisani szmalcownicy, przed którymi Żydzi uciekali. Jest dobro i zło. A w aneksie opublikowane są zarządzenia Kierownictwa Walki Cywilnej ­podziemnej: ostrzeżenia, rozkazy, nakazy, wyroki śmierci wykonywane na zdrajcach i donosicielach. To były okropne czasy. Pamiętam, że zdawałem sobie sprawę z tego, że nawet osoby, z którymi muszę współpracować, żeby uzyskać ich pomoc przy przechowywaniu i nocowaniu ludzi, bardziej

9

Jaki plon „Złotych żniw”?

Nosowski Tak też rozumiem powody pojedynczego wychodzenia z tajnych kompletów szkolnych itp. Chodziło przecież nie tylko o lęk przed Niemcami, ale i przed dozorczynią…


Z Władysławem Bartoszewskim rozmawia Zbigniew Nosowski

boją się przechowywać Żyda niż bombę. Bomba niezdetonowana nie wybuchła, a Żyd – jak każdy człowiek w tak tragicznej sytuacji – mógł złamać zasady, nie posłuchać się, wyjść z mieszkania i naprowadzić za sobą obławę na rodzinę, która w konsekwencji cała ginęła.

Nosowski Gross w Złotych żniwach relatywizuje i, jak to określa, „stawia pod ­znakiem zapytania przyjęty w powojennej polskiej historiografii pewnik, że za przechowywanie Żydów w czasie okupacji bezwarunkowo karano śmiercią, i to w dodatku zabijając wszystkich członków rodziny”. W jego ujęciu „osoby, u których znaleziono Żydów, nie były bezwarunkowo karane śmiercią”.

Bartoszewski Ależ ja doskonale pamiętam, że przepis ten Niemcy egzekwowali! O wiele bardziej było to groźne na wsi. Tam niemal cała wieś wiedziała, że ktoś ukrywa Żydów. W dużym mieście łatwiej było się ukryć w anonimowości, ale też co rusz pojawiały się afisze egzekucyjne, że ten i ten został stracony za pomoc Żydom i wrogą ­działalność. Niemcy kwalifikowali pomaganie Żydom na równi z działalnością zbrojną czy propagandową. Zagrożenie karą śmierci wobec całej rodziny było w okupowanej Polsce bardzo realne. Trzeba też uwzględnić czynnik oddziaływania propagandy hitlerowskiej, która cały czas wmawiała wszystkim dokoła, że Żyd to nie człowiek. Niemiecki totalizm miał obsesję na punkcie rasowym i próbował wciskać takie przekonania innym. To z kolei mogło ułatwiać uruchomienie postaw, które inaczej by się nie ujawniły. Wiem z doświadczenia, że dużo ludzi straciło materialnie wiele w czasie wojny nie za sprawą wrogów, tylko za sprawą ludzi bez sumienia, bez serca, którzy nie byli ich żadnymi prywatnymi ani publicznymi wrogami, a po prostu rabowali. Rabowali, bo mogli… Sam siedziałem w celach więziennych Mokotowa w latach 1947–1948 ze szmalcownikami, z donosicielami. W celach było nas wtedy 40 osób, a niekiedy i 80 czy nawet 100 osób. To były cele, w których przed wojną siedziało 18 do 24 więźniów, a w komunizmie 60–100.

Nosowski Jacy to byli ludzie?

Bartoszewski Najczęściej pochodzili z prowincji. Oczywiście każdy mówił, że jest niewinny, że donieśli na niego zawistni sąsiedzi, bo on się rzekomo wzbogacił, a oni nie. Ale to były przejrzyste sprawy, a przecież nikt z nas nie miał ani władzy, ani ochoty na „przesłuchiwanie”

10

WIĘŹ  Lipiec 2011


Żyd i człowiek

współwięźniów, czy oni są rzeczywiście winni. Był też więzienny etos, że o te sprawy się nie pyta. Wystarczała informacja, że ktoś jest skazany czy podejrzany z artykułu takiego a takiego. Nosowski Obecnie spór toczy się chyba o to, jakie zachowania były społecznie akceptowaną normą, a jakie marginesem.

Nosowski Wiadomo, że postawą dominującą arytmetycznie była bierność. Tylko jak interpretować bierność? Czy to milcząca solidarność z ofiarami, czy może milcząca radość, że dobrze im tak?

Bartoszewski Czy to w ogóle była jakaś solidarność? Najważniejszymi uczuciami były lęk i groza. A jak interpretować bierność? Na ile była stymulowana przez złą wolę? Na ile kształtowała świadomość tajna prasa, która pisała, że po Żydach przyjdzie kolej na nas? Na te pytania nie sposób udzielić jednoznacznej odpowiedzi.

11

Jaki plon „Złotych żniw”?

Bartoszewski Zależy, w jakim środowisku kto się obracał. Janek Gross urodził się po wojnie, ale zapewne doskonale zna opowieści swojej matki, której pierwszy mąż, adwokat Stanisław Wertheim, został w 1943 roku aresztowany i zamordowany w wyniku denuncjacji przez polskiego sąsiada. To musi być wielkie obciążenie psychiczne, podobnie jak doświadczenie antysemityzmu w roku 1968, gdy był młodym studentem. Ale ja nie chcę psychologizować, mnie interesują fakty i dokumenty. Mam wielki szacunek do badań Barbary Engelking czy Jolanty Żyndul, które piszą o różnych wydarzeniach społecznych, o zbiorowych obsesjach akcji antyżydowskich. Fakty miały miejsce, ale jak zweryfikować uczucia? Mnie się na przykład wydaje, że część wydarzeń, łącznie z karuzelą przy murze getta, była raczej wynikiem znieczulicy i zwykłej bezmyślności niż nienawiści do Żydów. A gdy słyszę, że pod gettem w Warszawie gromadził się tłum gapiów, który solidaryzował się nie z nieszczęśliwymi, a raczej z katami – to zastanawiam się, na czym opiera się taka opinia. Ja też byłem tym gapiem, i to codziennie byłem pod gettem. I Adolf Berman, sekretarz „Żegoty”, był codziennie. I inne osoby z naszej organizacji: także nasza sekretarka Bogna Domańska (mieszkała przy ul. Mławskiej) czy łączniczki. Nasz lokal mieścił się na zapleczu ulicy Bonifraterskiej, w odległości kilkudziesięciu metrów od muru. Kręciliśmy się tam wszyscy z zupełnie innych powodów niż solidaryzowanie się z katami. Na jakiej podstawie, w oparciu o jakie metody badacze mogą dzisiaj wyrokować o ówczesnych motywacjach i uczuciach?


Z Władysławem Bartoszewskim rozmawia Zbigniew Nosowski

Nosowski A na ile dostrzegano wówczas podobieństwo losu Żydów i Polaków – że jedni i drudzy są ofiarami Niemców – na ile zaś różnice: że Żydzi są bardziej ofiarami, bo Żyd jest skazany na śmierć, a Polak „tylko” zagrożony śmiercią? Czy i kiedy pojawiła się taka świadomość?

Bartoszewski Najpierw musiała w tym celu zaistnieć świadomość, że Żydzi są nieuchronnie skazani na śmierć. Ona pojawiła się dość szybko w wysoko kwalifikowanych instancjach polskiego podziemia po działaniach, wskutek których kilkaset tysięcy ludzi, blisko milion osób – Żydzi od Bałtyku do Morza Czarnego oraz elita inteligencji polskiej – zginęło w egzekucjach w ramach ludobójczych działań tzw. ­Einsatzgruppen w ostatnich miesiącach 1941 roku. Potem były pierwsze transporty do takich miejsc jak Treblinka, Chełmno, Sobibór, Bełżec czy Auschwitz. Stopniowo stało się jasne, w jakim celu są tam wożeni ­ludzie, choć przecież Niemcy stosowali liczne taktyki unikowe, np. dawali więźniom w wagonach chleb i marmoladę na drogę, aby ci myśleli: „Gdyby chcieli nas zabijać, to po co nam dają chleb z marmoladą?”. Pisze o tym m.in. Marek Edelman. Oczywiście chodziło o to, aby panował spokój. To są szalenie skomplikowane kwestie moralne. Bo nawet świadomość, że Żydzi zostali przez Niemców skazani na śmierć, mogła rodzić (i rodziła) skrajnie odmienne reakcje. Dla jednych była bodźcem do nadludzkich wysiłków, żeby uratować każde, nawet jedno życie; a innym dawała przyzwolenie na działania haniebne – bo oni i tak zginą, więc po co im te rzeczy, po co im to złoto, po co im kosztowności? Świetnie to opisuje Barbara Engelking- Boni. Ktoś potrafił przechowywać Żyda i mówić mu: „Ale daj mi te rzeczy, bo one i tak tobie nie są potrzebne”… Tyle że ja znowu nie byłbym skłonny zbyt łatwo uznawać takich faktów za przejaw antysemityzmu. Wszak znamy, niestety, z ­polskiej historii i literatury bolesne zjawisko ograbiania trupów na pobojowiskach, ściągania butów także „naszym żołnierzom”. No bo po co mu buty, skoro on nie żyje?

Nosowski Na pewno wielokrotnie zadawał Pan sobie pytanie, co sprawiało, że jedni zachowywali się tak, a drudzy inaczej; że jedni ulegali propagandzie i uznawali, że Żyd to nie człowiek, a inni jednak widzieli w nim bliźniego?

Bartoszewski Myślę, że decydowało wychowanie, ukształtowanie sumienia. Bo kluczową kwestią był tu nie tyle kontekst relacji między Żydami

12

WIĘŹ  Lipiec 2011


Żyd i człowiek

a Polakami, ile to, jakim człowiekiem był Polak, który miał przed sobą Żyda. Z tym, że ja mam nieco spaczone spojrzenie, bo (poza jednym człowiekiem, niestety księdzem katolickim) nie spotkałem wówczas nikogo, kto by uważał, że nie należy pomagać Żydom. Nie spotykałem takich, którzy mieliby mi za złe, że pomagam – ani w mojej rodzinie, ani w otoczeniu, ani wśród znajomych. W mojej rodzinie od dziecka nie słyszałem wypowiedzi antysemickich. Choć chodziłem do endekoidalnej szkoły, to nie uczono mnie niechęci do Żydów. Wśród takich ludzi się obracałem. Dla żołnierzy Batalionu Zośka nie było na przykład żadnego problemu w tym, że ryzykują życie, uwalniając 5 sierpnia 1944 roku obóz żydowski na Gęsiej. To było zadanie do wykonania, bo skoro okupant więził ludzi, to tych ludzi trzeba uratować. Dla nich to była kwestia wychowania, a w tym przypadku formacji harcerskiej. Polskie harcerstwo wspaniale formowało i wychowywało. W „Żegocie” miałem do czynienia z wieloma ludźmi wychowanymi w harcerstwie. Ale jednocześnie raz jeszcze powiadam, że w czasach wojny bałem się polskiego konfidenta. Tak samo w PRL bardziej się bałem tajnego współpracownika SB niż oficera milicji w mundurze. Konfident zawsze był ukryty. A może któryś ze znajomych donosi, co ty knujesz, co ty myślisz? Nosowski Czytał Pan oczywiście dotyczące Pana dokumenty zgromadzone przez Służbę Bezpieczeństwa?

Bartoszewski Tak, znam moje akta z IPN. Najbardziej mnie bolą przejawy zawiedzionego zaufania ze strony (bardzo nielicznych zresztą) ludzi, którym szczerze ufałem. Ale czy ja o tym piszę? Czy publikuję ich nazwiska? A wiem imiennie o czterdziestu kilku osobach, które w moim przypadku zawiodły. Nie piszę o tym, bo mnie to boli. Nie chcę być sędzią tych ludzi, nie mogę ich przesłuchać (na ogół od dawna nie żyją), nie mogę ich zrozumieć, nie wiem, dlaczego to robili. Trudno mi to sobie wytłumaczyć. Wolę to omijać. Są ludzie, którzy takich kwestii nie omijają, tylko zajmują się przestępcami, wykroczeniami, dewiacjami, zdradami, kochankami, piszą o tym powieści czy reportaże. Ja nie chcę tego robić. Wśród moich 418 mundurowych prześladowców i ponad 60 tajnych współpracowników (znanych mi imiennie lub z pseudonimów), którzy na mnie donosili do SB, byli też Żydzi. Ale jakie to ma znaczenie?

13

Jaki plon „Złotych żniw”?


Z Władysławem Bartoszewskim rozmawia Zbigniew Nosowski

Nosowski A jak Pan ocenia stan debaty o polskości w kontekście relacji polsko-żydowskich? Czy jest w nas za dużo dumy, czy przesadzamy z polską martyrologią? A może za bardzo bijemy się w piersi?

Bartoszewski Nie. Raczej to normalne, że spieramy się o takie sprawy. W sumie – jeżeli przyjąć, że w danej społeczności był jakiś odsetek ludzi, którzy ryzykowali życie; jakiś odsetek innych, którzy byli zdolni do każdej podłości, oraz ogromna rzesza przestraszonych, amorficznych, niezdecydowanych, biernych, to czy nie odpowiada to obrazowi ludzkości w sytuacjach próby? Polska martyrologia była straszliwa, tylko że polska martyrologia składa się również z martyrologii żydowskiej, z cierpienia i ofiar Żydów-polskich obywateli. Od 1946 roku piszę systematycznie o martyrologii w Polsce, ale łącznie: o polskiej i o żydowskiej. ­Pisząc na przykład książkę o historii Warszawy, nie można nie pisać o Żydach – oni stanowili tu jedną trzecią ludności. Żydzi byli częścią Warszawy. Byli częścią Polski. I tak powinno pozostać. Także gdy obecnie jest ich w naszej wspólnej ojczyźnie tak mało. Rozmawiał Zbigniew Nosowski

Władysław Bartoszewski – ur. 1922. Historyk, publicysta, dyplomata. Żołnierz Armii Krajowej, więzień Auschwitz, członek Rady Pomocy Żydom „Żegota”. Po wojnie członek Polskiego Stronnictwa Ludowego, redaktor „Gazety Ludowej”, w latach 1946–1948 i 1949–1954 więziony. Wieloletni członek zespołu redakcyjnego „Tygodnika Powszechnego”. W latach 1973–1985 wykładowca na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, ­następnie na uniwersytetach niemieckich. Działacz polskiej opozycji demokratycznej, wykładowca nielegalnego Towarzystwa Kursów Naukowych, internowany w stanie wojennym. Po 1989 roku ambasador RP w Austrii, senator, dwukrotnie minister spraw zagranicznych. Od 2007 roku sekretarz stanu w Kancelarii Premiera, pełnomocnik ds. dialogu międzynarodowego. Odznaczony Orderem Orła Białego, medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Mieszka w Warszawie.

14

WIĘŹ  Lipiec 2011


Bożena Szaynok

Dyskusja wokół książki Ireny Grudzińskiej-Gross i Jana Tomasza Grossa Złote żniwa. Rzecz o tym, co się działo na obrzeżach zagłady Żydów rozpoczęła się kilka miesięcy przed jej publikacją. Podstawą do dyskusji był, krążący po różnych osobach, maszynopis, który, jak się okazało, nie był ostateczną wersją książki. Już na tym etapie doszło do kilku zasadniczych sporów między uczestnikami spotkań poświęconych tej publikacji. Zainteresowani tematem czytelnicy gazet czy widzowie programów telewizyjnych nie mieli szansy na skonfrontowanie informacji o książce z nią samą. Ich zdanie o publikacji opierało się na prezentowanych w mediach interpretacjach niedostępnego dla wszystkich maszynopisu. Książka ukazała się w marcu 2011 r. w Wydawnictwie Znak. Reakcje na nią, podobnie jak na wcześniejszy maszynopis, okazały się różne: był pozytywny odbiór publikacji Grossów, była polemika z obrazem przeszłości przedstawionym w Złotych żniwach, w tym analiza pojedynczych problemów omówionych w książce (w tym ostatnim przypadku warto wspomnieć kilka tekstów poświęconych zdjęciu, które było inspiracją do napisania książki). Nie zabrakło też postaw skrajnych: zakwestionowania wartości książki czy dyskredytowania krytyków publikacji Grossów. Tematyka Złotych żniw pojawiała się na łamach wielu gazet, autorzy książki byli gośćmi najważniejszych publicystycznych programów telewizyjnych i radiowych. Wydawnictwo Znak zorganizowało spotkania promocyjne w Warszawie i Krakowie. Obok autorów wzięły w nich udział osoby w różny sposób zajmujące się tematyką żydowską. Dyskusja medialna na temat książki Grossów ponownie ­wprowadziła tematykę polsko-żydowską w przestrzeń publiczną. Obok Złotych żniw ważnym wydarzeniem było opublikowanie w kwietniu 2011 r. dwóch opracowań Centrum Badań nad Zagładą Żydów: książki Barbary Engelking Jest taki piękny słoneczny dzień…, poświęconej Żydom szukającym ratunku na wsi polskiej, oraz dzieła Jana Grabowskiego Judenjagd, analizującego sytuację na terenie powiatu Dąbrowa Tarnowska. Obie prace dotyczyły tego samego

15

Jaki plon „Złotych żniw”?

Porozmawiajmy spokojnie


B o ż e n a Sz a y n o k

okresu: lat 1942–1945. Nie były to książki nawiązujące do Złotych żniw, a ich autorzy od lat zajmowali się prezentowaną tematyką. Publikacją wprost odwołującą się do książki Grossów była natomiast praca pod redakcją Marka J. Chodakiewicza i Wojciecha J. Muszyńskiego Złote serca czy złote żniwa. Studia nad wojennymi losami Polaków i Żydów. Jak widać z krótkiej nawet wyliczanki zdarzeń mających miejsce tuż przed i po publikacji, książka Złote żniwa – podobnie jak wcześniejsze prace J. T. Grossa: Sąsiedzi i Strach – spotkała się z żywymi reakcjami. Warto przyjrzeć im się na spokojnie, choć wciąż na świeżo, bo z perspektywy tylko kilku miesięcy. Poniżej chcę przedstawić różne wątki tej dyskusji oraz pokazać, jak tematyka, która pojawia się w Złotych żniwach, została omówiona przez innych autorów. Pisząc o dyskusji na temat pracy Grossów, wzięłam pod uwagę opiniotwórcze gazety i programy, wypowiedzi naukowców i dziennikarzy oraz osób publicznych. Jak w lustrze?

Aby zrozumieć istotę różnych sporów, których powodem była książka Grossów, trzeba przypomnieć, że pojawiło się w niej kilka mocnych tez na temat relacji Polaków i Żydów w czasie wojny. W Złotych żniwach autorzy pisali o mordowaniu ­Żydów przez „sąsiadów” w czasie wojny. Ich zdaniem, na terenie przedwojennej Rzeczypospolitej liczba Żydów zamordowanych przez współobywateli może sięgać nawet kilkuset tysięcy, a „na terenach rdzennie polskich” liczbę tę „można szacować na kilkadziesiąt tysięcy”. „Mordowanie Żydów w czasie okupacji było sprawą publiczną” – twierdzą autorzy, a zaangażowanymi „zbiorowo” w tę zbrodnię byli nie „ludzie marginesu”, ale „zwykli członkowie lokalnej społeczności” i „przedstawiciele miejscowych elit”. „Bezpośredni wykonawcy, najbardziej aktywni uczestnicy zbrodni, pozostawali często wybitnymi członkami społeczności lokalnej”, a „sankcjonowane społecznie zabójstwa […] stanowiły cel sam w sobie – chodziło o to, żeby Żydów do ostatniego uśmiercić”. W książce pojawia się też kwestia własności żydowskiej. Zdaniem autorów, przejmowanie jej miało wielu zwolenników, a eliminacja Żydów z życia gospodarczego przyjmowana była z zadowoleniem przez elity i szeroką publiczność. Zjawisko grabieży Żydów to ówczesna „praktyka społeczna, a nie kryminalne wyskoki dewiantów ze społecznego marginesu”. Jeden z rozdziałów książki zatytułowany został: Eksploatacja obozów zagłady przez okoliczną ludność podczas wojny. Tytuł jest tezą, na rzecz której, zdaniem autorów, przemawiają takie fakty jak wzbogacenie miejscowej ludności przez handel czy prostytucję z funkcjonariuszami obozowymi opłacaną rzeczami po zamordowanych Żydach. Grossowie piszą o pozytywnym stosunku miejscowych do zbrodniarzy z obozu: byli „serdecznie przyjmowani”, byli „mile widzianymi gośćmi w polskich domach”. Miejscowi „zarabiali nie tylko na martwych Żydach”, więźniom

16

WIĘŹ  Lipiec 2011


Porozmawiajmy spokojnie

przywożonym do Treblinki sprzedawali „wodę i żywność po wysokich cenach”. Opisywane zachowania są jedyną zauważaną przez autorów postawą. Miejsca zagłady pojawiają się w książce także po wojnie, przy opisie ich profanacji. Zdaniem Grossów, było to zjawisko masowe, a przyczynę stanowiło określone ­postrzeganie Żydów (chwasty, element do eliminacji…). Krótko mówiąc: ­Polacy kończyli to, co zaczęli Niemcy. W rozdziale A co na to Kościół katolicki? autorzy piszą: Kościół katolicki jest Wielkim Nieobecnym Zagłady polskich Żydów. […] Kościół katolicki był obecny jako najważniejsza polska instytucja przez cały okres niemieckiej okupacji. […] Tymczasem lektura dokumentów epoki ukazuje brak reakcji księży katolickich na zbrodnię ludobójstwa, rozgrywającą się dokładnie w miejscu, gdzie pełnili służbę duszpasterską […]. Oczywiście były wyjątki od tej reguły. […] Zgodne milczenie duchowieństwa katolickiego nad męczeństwem narodu żydowskiego […] to było stanowisko świadome, przemyślany wybór w oparciu o dobrze wyartykułowany światopogląd.

Tych kilka tez z książki Grossów wystarczy, aby pokazać, jaki obraz relacji polsko-żydowskich przekazują Złote żniwa. Niektórzy uczestnicy dyskusji na temat publikacji Grossów bez zastrzeżeń przyjęli zawarty w niej opis przeszłości. Pojawiały się stwierdzenia, że w książce nie ma manipulacji czy przekłamań, że jest to prawdziwy opis tego, co zdarzyło się w czasie wojny czy tuż po niej, że przeglądamy się w niej jak w lustrze.

Aby zrozumieć spory i emocje związane z publikacją Złotych żniw, zatrzymajmy się na kilku sprawach. Zacznę od przypomnienia tego, co na pewno wiemy o różnych kwestiach opisywanych w książce. W źródłach historycznych znajdujemy potwierdzenie zachowań Polaków, o których piszą Grossowie. W czasie wojny niektórzy Polacy wydawali Żydów, przejmowali ich własność, wykorzystywali sytuację zależności Żydów od Polaków, brali udział w rabowaniu własności żydowskiej i w mordowaniu Żydów. W różny sposób Żydzi byli mordowani przez Polaków: źródła potwierdzają udział w pogromach, ale także w indywidualnych wydarzeniach. Mordom towarzyszyły upokarzanie ofiar, okrucieństwo, brutalność. Wśród ofiar były kobiety i dzieci. Kwestia powojennego rabunku obozów zagłady jest także potwierdzona źródłowo. Obok przytaczania faktów ważna jest odpowiedź na pytanie, jaka była skala antyżydowskich zachowań Polaków w latach wojny. W historiografii liczbę Żydów zamordowanych w ostatniej, trzeciej fazie Zagłady szacuje się między 175 a 210 tysięcy osób. Nie są to dane w pełni wiarygodne. Szymon Datner ­– który w latach 70. wprowadził do historiografii statystyki dotyczące tych, którzy w różny sposób chcieli uciec przed Zagładą – pisał: „Łączna ich liczba nie była mała. W jednej

17

Jaki plon „Złotych żniw”?

Wciąż więcej nie wiemy, niż wiemy


B o ż e n a Sz a y n o k

z prac liczbę ocalałych Żydów [głównie dzięki pomocy ludności polskiej – B. Sz.] oszacowałem […] na około 100 000 osób. Równie orientacyjnie oceniamy, że co najmniej drugie tyle ofiar zostało wychwytywanych przez organa okupacyjne i padło ofiarą zbrodni”. Dzisiaj nie wiemy, ilu Żydów uciekających przed Zagładą uratowało się dzięki Polakom, ilu zostało zamordowanych przez Niemców w różnych akcjach, ilu wydała miejscowa ludność (Polacy, Ukraińcy), ilu zostało przez nią zamordowanych, ilu zmarło z wycieńczenia lub zostało zabitych w akcjach partyzantów. Źródła dotyczące tej tematyki nie zostały jeszcze w całości przebadane, stąd posługujemy się raczej „zgadunkami”, jak określił to Dariusz Stola, aniżeli wiarygodnymi szacunkami. W ostatnich latach badania poświęcone tej tematyce wprowadziły szereg danych cząstkowych. W książce Jest taki piękny Czy – gdyby zabrakło książek słoneczny dzień… Barbara Engelking poGrossa – naprawdę trwalibyśmy twierdziła źródłowo, że w 511 incydentach w martyrologiczno-heroicznej ­wydano 1559 Żydów, a w 281 mordach zawizji historii do dzisiaj? Nie sądzę. mordowano 1015 osób. Są to dane zaniżone, ponieważ autorka przyjmowała najniższe liczby przy informacji o kilkunastu czy kilkudziesięciu ofiarach, poza tym kwerenda dokumentów, w których znajdują się opisywane sprawy, nie została zakończona. W przejrzanych relacjach żydowskich kwestia wydawania i mordowania Żydów pojawia się w 174 z 500 dotyczących ukrywania się na wsi. Jan Grabowski w książce poświęconej tylko powiatowi Dąbrowa Tarnowska pisze o 239 Żydach zamordowanych w latach 1942–1945. Sprawcami mordów była niemiecka żandarmeria (91 osób), ale w 84 przypadkach Żydzi zostali wydani przez miejscowych. Z rąk granatowych policjantów zginęły 93 osoby, z czego 82 zostały zadenuncjowane przez miejscowych. Chłopi zamordowali 6 osób, w 49 przypadkach okoliczności śmierci nie są wyjaśnione. Przed akcjami wysiedleńczymi na terenie powiatu przebywało około 6 tysięcy Żydów. W opracowaniu Elżbiety Rączy dotyczącym pomocy Żydom na Rzeszowszczyźnie pojawiają się liczby dotyczące przyczyn dekonspiracji ukrywających się Żydów. Spośród 36 przypadków dekonspiracji 18 spowodowały donosy Polaków, informacje od Żydów – 7, nieostrożność ukrywających się – 5, prowokacje – 2, inne – 4. Nie wiemy jednak, jakie liczby osób kryją się za tymi danymi. Dysponujemy także szacunkami Aliny Skibińskiej i Jakuba Petelewicza dotyczącymi udziału Polaków w zbrodniach na Żydach w regionie świętokrzyskim. W procesach po wojnie oskarżonych o to zostało ponad 250 Polaków, których ofiarami było co najmniej kilkaset osób. Przegląd wojennej statystyki pokazuje, że część Polaków wydawała Żydów lub brała udział w ich mordowaniu. Nie wiemy jednak, jaki procent opisywanych spraw wynikał z sytuacji przymusu. Nie wiemy też, jaka jest relacja między zbrodniczymi zachowaniami a udzielaniem pomocy. Wciąż więcej nie wiemy, niż wiemy.

18

WIĘŹ  Lipiec 2011


Porozmawiajmy spokojnie

Niezaprzeczalnym jednak fragmentem wojennej przeszłości jest udział niektórych Polaków w wydawaniu i mordowaniu Żydów.

W czasie dyskusji nad książką Grossów głos zabrało wielu historyków. Dla osób zawodowo zajmujących się badaniem przeszłości Złote żniwa to autorska propozycja, jak opisywać i widzieć fragment naszej historii. Można z tą propozycją się zgodzić, można ją odrzucić. W polemice historyk odwoła się do zasad swojego zawodu, takich jak: dotarcie do jak największej, zróżnicowanej liczby źródeł, ich krytyczna analiza, umieszczanie wydarzeń w realiach ich świata. W polemikach historycy zwracali uwagę na wiele kwestii, które nie pojawiły się w książce, a także rozwijali wątki, które w niej przedstawiono. Pomijając głosy kwestionujące powyższe niezbite fakty, całkowicie bagatelizujące ich znaczenie lub też – z drugiej strony – bez zastrzeżeń przyjmujące opis przeszłości przedstawiony w książce Grossów, warto zwrócić uwagę na takie problemy podnoszone w dyskusji, jak m.in.: sytuacja ekonomiczna wsi w czasie wojny; rekonstrukcja wojennych realiów, zwłaszcza tych dotyczących Żydów; zróżnicowanie represji za pomoc udzielaną Żydom; umiejscowienie zachowań opisywanych w książce Grossów w społecznościach: margines czy postawa dominująca; rozumienie pojęcia „margines”: „jakość” ludzi biorących udział w mordzie czy ich liczba; motywacje; wpływ na świadków Zagłady niemieckiej zbrodni na Żydach; przekaz tej zbrodni: bezkarność mordowania Żydów, nagradzanie zbrodni, zdemoralizowana rzeczywistość. Wobec stwierdzeń Grossów pojawiły się zarzuty, że są „nazbyt kategoryczne”, niektóre z nich „poznawczo nieuzasadnione”. Zwracano uwagę na niedokończenie kwerend i ograniczoność źródeł. Autorom Złotych żniw zarzucano pominięcie kontekstu okupacyjnego i wybiórcze traktowanie źródeł. Kwestionowano sposób opisywania przeszłości „terapią szokową” oraz stosowane uogólnienia. Elementem dyskusji nad książką Grossów było też dezawuowanie krytycznych wypowiedzi o niej. Wobec osób polemizujących ze sposobem opisu przeszłości w Złotych żniwach pojawiały się zarzuty niedostrzegania ciemnych stron polskiej historii. Personalnie atakowano osoby biorące udział w dyskusji. Paweł Machewicz, dyrektor powstającego Muzeum II Wojny Światowej, autor recenzji o książce Grossów, mógł przeczytać, że w kierowanej przez niego instytucji „dla opowieści takich jak ta o Jedwabnem, Kielcach i Wólce Okrąglik k. Treblinki zarezerwuje się tam co najwyżej jakąś boczną salkę”. Zarzuty były nieuczciwe, ponieważ to właśnie Paweł Machcewicz, redaktor dwutomowego opracowania Wokół Jedwabnego, zrobił ­wyjątkowo dużo, aby o zbrodni w Jedwabnem dowiedziano się w Polsce jak najwięcej. Historyczne spojrzenie na książkę Grossów nazwane zostało „usprawiedliwianiem makabry”, a polemistom zarzucano nawet antysemityzm. W jednym z tekstów można przeczytać: „Głosy prawicowych publicystów i historyków, domagających się

19

Jaki plon „Złotych żniw”?

Prawdziwe fakty, nieprawdziwe uogólnienia


B o ż e n a Sz a y n o k

od slawistki i socjologa wyrafinowanego warsztatu historycznego, zdradzają antysemicki resentyment polemistów bądź – co chyba bardziej prawdopodobne – chęć medialnego zabłyśnięcia i wylansowania swoich nazwisk przy okazji pojawienia się książki amerykańskich autorów”. Obecność historyków w dyskusji przeszkadzała. W jednym z programów padło stwierdzenie, że dżentelmeni nie dyskutują o faktach. Na obronę Grossów padał argument, że ich książka jest esejem historycznym, nie można więc jej czytać „w sposób barbarzyński”, ustawiając ją „poza gatunkiem, do którego należy”. To prawda, że esej historyczny rządzi się innymi prawami aniżeli książka historyczna, trzeba jednak przy tej okazji wyjaśnić kilka kwestii. Esej jest opowieścią subiektywną – ma zwrócić uwagę na wybrany przez autora problem i wstrząsnąć sumieniem czytelnika. Jednak czym innym są prawdziwe informacje o Polakach wydających, grabiących czy mordujących Żydów zawarte w ­Złotych żniwach i skupienie uwagi na tych problemach, a czym innym, moim zdaniem, nieprawdziwe uogólnienia, które w tej książce też się znalazły. Polemika z książką Grossów szła (także) w tym kierunku. Historycy niezgadzający się z tezami, o których wspominałam wcześniej, nie kwestionują faktów mordowania, wydawania, znęcania się niektórych Polaków nad Żydami. Skalę zjawiska i jego okoliczności widzą inaczej niż Grossowie. Inaczej rozumieją te zachowania, a swoją argumentację wspierają różnymi źródłami. Zgadzają się na faktografię, ale nie zgadzają się na uogólnienia. Reguła i odstępstwa

W definicji eseju czytamy, że jego celem jest polemika z „głęboko zakorzenionymi opiniami”. W dziedzinie, o której piszę, taką opinią jest niewątpliwie przeświadczenie, że jedyną postawą Polaków wobec Żydów w czasie wojny były pomoc i współczucie. Złote żniwa kwestionują taki obraz, skupiając się tylko na niegodziwych, haniebnych zachowaniach niektórych Polaków w czasie Zagłady. Polemika z takim obrazem przeszłości, w którym mieszczą się tylko Sprawiedliwi, jest potrzebna, bo nie jest to obraz prawdziwy. Do tego miejsca jest mi „po drodze” z książką Grossów. Kiedy jednak opis mrocznych zachowań zaczyna nie tyle uzupełniać, ile zakrywać wszystko inne, nasze drogi się rozchodzą. Warto także zauważyć, że Złote żniwa świadomie wychodzą poza ramy eseju. Esej jest subiektywnym zapisem przemyśleń autora, który zmusza czytelnika do wyciągnięcia wniosków. W książce Grossów wnioski podane są czytelnikowi wprost. Esej zmusza do refleksji, do zastanowienia się. W Złotych żniwach nie ma na to miejsca. Warto pokazać to na przykładzie wymienionych wcześniej zastrzeżeń. Jednym z problemów była postawa Kościoła katolickiego wobec Zagłady. Grossowie pisali m.in. o reakcji księży na zajścia antyżydowskie. Przyjrzyjmy się tylko temu problemowi. Autorzy Złotych żniw piszą o braku odpowiedzi na pytanie zadane

20

WIĘŹ  Lipiec 2011


Galeria WIĘZI: Wiktor Wołkow

21


B o ż e n a Sz a y n o k

proboszczowi przez mieszkańca miejscowości, w której część osób wzięła udział w mordowaniu Żydów: „księdzu to nie przeszkadza, jak morderca przychodzi do kościoła w futrze po Żydzie?”. To wstrząsający tekst, który każe pomyśleć o bierności wobec zła, i polemika z jednowymiarowym, tylko pozytywnym obrazem zachowań duchownych wobec Żydów. Obok tego fragmentu pojawia się jednak cytowane już zdanie o udokumentowanym braku reakcji księży katolickich na zbrodnię ludobójstwa, rozgrywającą się na ich oczach i z udziałem ich wiernych. Ten fragment nie mówi jednak prawdy. W publikacji Wokół Jedwabnego Dariusz Libionka stwierdza, że „reakcje księży na zajścia antyżydowskie były rozmaite”. Wymienia siedem udokumentowanych przypadków postaw miejscowych księży. Cztery z nich to różne zachowania w obronie Żydów: apele o pomoc dla Żydów, udaremnienie pogromu, protest przeciwko rabunkom, wzywanie do opamiętania, powstrzymywanie mordowania Żydów. Jeden z księży, Cyprian Łozowski z Jasionówki, kiedy nie pomogły apele, „bił ich [Polaków] kijami, a widząc, że napominania nie pomagają, zagroził im piekłem, jeśli nadal będą czynić taką niesprawiedliwość”. Dwie postawy to odmowa pomocy, jedna – trudna do zinterpretowania. Czy te informacje – dotyczące tylko wybranej sytuacji: zajść antyżydowskich – pozwalają na stwierdzenie, które znajdujemy w książce Grossów? Czy cztery przypadki w obronie Żydów na siedem to „odstępstwo od reguły”? Właśnie tego typu nieprawdziwych uogólnień, których w tej książce wiele, dotyczyły zastrzeżenia ze strony części historyków. I nie jest to traktowanie historii jako „kreatywnej księgowości”, tylko kwestia prawdy albo jej braku. A gdyby Grossa nie było?

W dyskusji nad Złotymi żniwami pojawiało się wiele kwestii. Obok problemów dotyczących przeszłości znalazły się również sprawy współczesne, np. jeden z dyskutantów wspominał o Niemcach, którzy „chcą podzielić się winą za Holokaust”. Jednym z tematów był też współczesny antysemityzm. Mieszanie się spraw współczesnych i przeszłych wywoływało znaczne emocje, a dyskusje o Polakach i Żydach zamieniały się niekiedy w wykrzykiwanie (i przekrzykiwanie) swoich racji. W czasie dyskusji pojawiały się postulaty uleczenia ­Polaków z traumy i opowiedzenia o tym, co było zbrodnią po stronie Polaków. Wielokrotnie pojawiał się postulat konieczności zmierzenia z ciemną kartą polskiej historii. Niektórzy tylko zauważali, że przecież w historiografii dotyczącej Żydów wiele się zmieniło. Powtarzanie wspomnianego postulatu pokazuje jednak, że, zdaniem niektórych, owo mierzenie się z czarnymi kartami polskiej historii jest wciąż niewystarczające. Czy tak jest rzeczywiście? Czy – gdyby zabrakło książek Grossa – naprawdę trwalibyśmy w martyrologiczno-heroicznej wizji historii do dzisiaj? Nie sądzę.

22

WIĘŹ  Lipiec 2011


Porozmawiajmy spokojnie

Tematy ciemne i mroczne, które pojawiają się w jego pracach, istniały już wcześniej w polskiej historiografii, np. w 1992 r. ukazała się monografia o pogromie kieleckim, osiem lat później o pogromie w Krakowie. Temat Jedwabnego przewijał się na łamach mediów także przed wydaniem Sąsiadów, a władze miasta deklarowały, że „fałszywy napis na tablicy pamiątkowej trzeba zastąpić prawdziwym”. Niewątpliwie po publikacji książki dyskusja o wydarzeniach w Jedwabnem nabrała tempa i przekształciła się w debatę narodową. Dzięki niej również w przestrzeni publicznej, a nie tylko wśród historyków pojawiało się miejsce na rozmowę o ciemnych stronach polskiej historii. Praca nad polską pamięcią odbywa się od wielu lat na różnych poziomach, nie tylko naukowym. Mam wrażenie, że w czasie dyskusji ta sprawa umknęła uwadze wielu uczestników. Pytanie o mierzenie się z mrocznymi kartami przeszłości jest także pytaniem, na ile tematyka żydowska pojawia się w świadomości polskich obywateli. Badania socjologów wskazują, że zwiększa się odsetek osób wiedzących, czym była Zagłada. Zmienia się także na lepszy stosunek Polaków do Żydów – w 2008 r. po raz pierwszy sympatia do Żydów przeważyła nad niechęcią. W podręcznikach nie ma ­unikania tematyki żydowskiej, wyjątkowość losu żydowskiego jest zauważona w podstawie programowej. W najnowszej, wydanej przez Instytut Pamięci Narodowej, syntezie historii Polski – Od niepodległości do niepodległości. Historia Polski 1918–1989, przeznaczonej dla maturzystów – znalazł się osobny rozdział o Zagładzie. Los polskich Żydów, obok tekstu, ilustrują tam przejmujące zdjęcia z warszawskiego getta i fotografie Zagłady. W interesującej nas sprawie czytamy o różnych postawach polskiego społeczeństwa wobec Żydów: o pomocy, o obojętności, ale także: W społeczeństwie polskim pojawiły się również zjawiska jednoznacznie negatywne: szmalcownictwo […] oraz denuncjowanie Żydów i osób ich ukrywających. Zdarzały się też przypadki okazywania radości z powodu tragedii Żydów. Skalę tych zjawisk trudno oszacować, na pewno jednak nie były marginalne.

Nie dreptać w miejscu

Niewątpliwie jest wciąż jeszcze wiele do zrobienia – także to pokazała dyskusja o książce Grossów. Uwagę zwracały uproszczenia na temat Polaków i Żydów, które weszły w obieg publiczny. Między ustaleniami historyków dotyczącymi różnych kwestii polsko-żydowskich w czasie Zagłady a myśleniem o tych sprawach w przestrzeni publicznej wciąż istnieje przepaść.

23

Jaki plon „Złotych żniw”?

W innym miejscu autor pisze o pogromach w 1941 r. „dokonanych przez ludność polską”, o pobiciach i rabunkach inspirowanych przez Niemców, ale dokonywanych przez Polaków. Nie nazwałabym takiego przekazu wiedzy postawą obronną wobec mrocznych kart polskiej historii.


B o ż e n a Sz a y n o k

Z jednej strony część Polaków wciąż uważa, że sytuacja Żydów i Polaków w czasie wojny była podobna, lub jest przekonana, że polskie cierpienie było większe. Z drugiej strony myślenie niektórych osób o Polakach i Żydach w czasie wojny zdominowała wrażliwość tylko na los żydowski. W czasie jednej z dyskusji ­informacja o karze śmierci za pomoc Żydom skomentowana została ironicznym uśmiechem. A przecież niezależnie od tego, jak wykorzystywany jest ten argument w martyrologicznej wersji polskiej historii, wciąż pozostaje tym elementem wojennej rzeczywistości, którego pomijać nie wolno. W jednym z wywiadów padło też stwierdzenie o braku żalu i skruchy za opisywane w Złotych żniwach zachowania. Jak w takim razie odczytywać różne inicjatywy z ostatnich 20 lat? Warto może przypomnieć, że w liście pasterskim Episkopatu Polski z listopada 1990 r., odczytanym w kościołach, napisano: Wielu Polaków ratowało Żydów podczas ostatniej wojny. Setki, jeśli nie tysiące, przypłaciło tę pomoc własnym życiem i życiem swych najbliższych […] Mimo tak licznych heroicznych przykładów pomocy ze strony chrześcijan Polaków byli i tacy, którzy pozostali obojętni na tę niepojętną tragedię. Szczególnie bolejemy nad tymi spośród katolików, którzy w jakikolwiek sposób przyczynili się do śmierci Żydów. Pozostaną oni na zawsze wyrzutem sumienia także w wymiarze społecznym. Choćby tylko jeden chrześcijanin mógł pomóc, a nie podał pomocnej ręki Żydowi w czasie zagrożenia lub przyczynił się do jego śmierci, każe to nam prosić nasze Siostry i Braci Żydów o przebaczenie.

Jak nazwać przytoczone słowa, jeśli nie żalem i skruchą? Fakt, że słowa te zostały napisane ponad 20 lat temu, nie oznacza oczywiście, że rozmowa o Kościele i postawach duchowieństwa w czasie wojny wobec Żydów została zakończona. Warto jednak zawsze pamiętać, co już zostało zrobione i powiedziane, żeby iść do przodu, a nie dreptać w miejscu, powtarzając wciąż te same uproszczone oceny przeszłości. Wąski świat dla Żydów

W czasie dyskusji wokół Złotych żniw na rynku pojawiły się trzy inne książki w różny sposób opowiadające o Polakach i Żydach w czasie Zagłady. Dwie z nich zostały opublikowane przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów i były prezentacją prowadzonych od lat badań. Trzecia publikacja wprost nawiązywała do książki Grossów. Warto przyjrzeć się, w jaki sposób książki te uzupełniały dyskusję o Złotych żniwach. Pierwsza z nich, autorstwa Barbary Engelking, opowiada o Żydach, którzy szukali schronienia na polskiej wsi w ostatnim etapie Zagłady. Do dominujących w opisie polskiej wsi „spraw dobrych i szlachetnych” autorka dopowiada także „rzeczy smutne, złe i straszne”. Przyznaje, że chce odejść od jednowymiarowej, pozytywnej, heroicznej, martyrologicznej historiografii i zająć się „opowieścią nocną”, która „konfrontuje nas z grozą życia, najbardziej wstrząsającymi prawdami”. Engelking patrzy na wieś „oczami Żydów, którzy szukają pomocy”. Wielokrotnie powtarza,

24

WIĘŹ  Lipiec 2011


że tylko taka perspektywa ją interesuje. Ona właśnie stanowi temat książki – i ona stanowi o jej ważności. Dzięki Barbarze Engelking wchodzimy w doświadczenie nieobecne w polskim przekazie albo opisywane dotychczas jedynie z pozycji świadka. Najpełniejsze zbliżenie do przeszłości możliwe jest wtedy, gdy oglądamy ją z różnych miejsc, gdy spoglądamy na nią oczami różnych uczestników. Ta książka opowiada, co działo się z tymi, którzy zdecydowali się na ucieczkę W historii Polski mieszczą się i złote i szukanie pomocy; co czuli i jak myśleli serca Sprawiedliwych, i postawy ludzie skazani na Zagładę, którzy zdecyopisane w „Złotych żniwach”. Warto dowali się przed nią uciekać. Z kilkuset o tym spokojnie rozmawiać. relacji autorka „wyłapuje” myśli, uczucia człowieka w sytuacji „nocy”. Wprowadza w jego dramat i cierpienie. Pisze o dziesiątkach zachowań ludzi znajdujących się w ekstremalnej sytuacji. Pisze o uczuciu trwogi, ogromnego, nieustającego napięcia. Pisze o świadomości utraty najbliższych, ale także o tym, że wielokrotnie obserwowano mord na tych najbardziej ­kochanych: dzieciach, małżonkach, rodzicach. Pisze o ludziach zbyt wyczerpanych, żeby myśleć o ucieczce, o ratowaniu się, i o takich, którzy mimo że mieli możliwość ratunku, szli na śmierć, bo nie chcieli opuścić najbliższych. Engelking pokazuje też, jak ratowano się przed śmiercią. Opisuje, jak wielowymiarowe były te decyzje. Pisze o strachu, o zmęczeniu, wycieńczeniu, nieustającej czujności. Ratowanie nie było chwilą. To opowieść o miesiącach, latach cierpienia… Aby przeżyć, trzeba się ukrywać, czasami „każdego dnia w innej wiosce, każda noc w innej stodole”, a cały czas nieodłącznym towarzyszem był strach. „Świat dla Żydów był bardzo «wąski»” – pisze autorka i porównuje go do labiryntu, stworzonego przez Niemców, w którym poruszają się Żydzi. Niektórzy z niego uciekną, niektórzy zostaną w nim na zawsze. Polacy­­– jak pisze – byli na zewnątrz tego labiryntu. Autorka zwraca też uwagę na nową relację – całkowitą zależność Żydów od Polaków. Możliwe były różne zachowania: Polacy mogli pomóc, ale mogli też nieść zagrożenie czy zgubę. Perspektywa zaproponowana przez Barbarę Engelking jest niezwykle ważna. Zrozumienie tego, co działo się między Polakami a Żydami, wymaga wejścia w doświadczenia polskie i żydowskie. A to ostatnie nie tyle umyka z polskiej narracji, ile często bywa zastępowane ogólnikowymi pojęciami: Żydzi w czasie wojny, Zagłada, Holokaust. Prowadziłam kiedyś zajęcia z historii Żydów w Polsce, jednym z tematów była Zagłada. Spotkanie rozpoczęliśmy od zdefiniowania, czym ona była – mieliśmy stworzyć jej najpełniejszy opis. W czasie dyskusji zaskoczyło mnie opisywanie Zagłady sformułowaniami całkowicie neutralnymi emocjonalnie. Każde słowo czy pojęcie dystansowało studentów od tej tragedii, uniemożliwiało dostrzeżenie bólu i cierpienia. Całe zajęcia przebijaliśmy się przez naukowy opis, żeby za określeniem „zorganizowane ludobójstwo” dostrzec człowieka. Nie było jeszcze

25

Jaki plon „Złotych żniw”?

Porozmawiajmy spokojnie


B o ż e n a Sz a y n o k

tak źle, jak przydarzyło się rabinowi Byronowi Sherwinowi, który prowadząc zajęcia na temat Holokaustu, zapytał amerykańskich licealistów o życie w warszawskim getcie w 1941 r. Jakie były odpowiedzi? „Nikt nie miał własnego pokoju […] oddzielnych łazienek. Była tylko czarno-biała telewizja. Nie było klimatyzacji […] przekąsek między posiłkami. Każdy miał tylko dwie pary dżinsów”. Wspominam o tych przypadkach, ponieważ pokazują one, że wiedząc o Zagładzie, czasem naprawdę niewiele wiemy. Dlatego książka Barbary Engelking jest tak ważna. Dzięki niej szukający pomocy przestają być tylko Żydami, otrzymują imiona. Zaczynamy rozumieć, co oni czuli, dowiadujemy się o ich cierpieniu. Engelking pisze, jakich Polaków spotykali Żydzi. Nie umieszcza tego spotkania w nieopisanej rzeczywistości, przypomina sytuację polskiej wsi w przededeniu wojny i w latach okupacji. W książce zapisano różne postawy Polaków wobec Żydów, dziesiątki zachowań człowieka wobec człowieka – postawy heroiczne i haniebne. Pisząc o wydawaniu czy mordowaniu Żydów, autorka pokazuje przestrzeń wyboru. Tego zła można było nie czynić. I złote żniwa, i złote serca

Drugą książką wydaną przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów jest praca Jana Grabowskiego Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942–1945. Studium dziejów pewnego powiatu. Autor przyjrzał się sytuacji w jednym tylko powiecie, Dąbrowie Tarnowskiej. Bogata kwerenda źródłowa pozwoliła mu przedstawić wiele istotnych ustaleń i informacji dotyczących polskiej wsi w czasie okupacji. Autor pokazuje, jak zmieniała się sytuacja Żydów, doprowadza czytelnika do ostatniej fazy Zagłady. Przedstawia, jak ją organizowano. Do tej pory historycy mniej zajmowali się tym okresem. Dzięki książce Grabowskiego poznajemy rzeczywistość, w której Judenjagd miał miejsce. Autor pokazuje działania Niemców, a z drugiej strony analizuje sytuację miejscowej ludności. Rekonstruuje struktury władzy, w które zaangażowani byli Polacy. Wskazuje na element przymusu, ale także przestrzeń wyboru. Niezwykle cenne jest w tej książce zwrócenie uwagi, jakie miejsce w podejmowanych decyzjach mogło zajmować poczucie zagrożenia i strach, np. „ustąpienie z funkcji sołtysa Niemcy traktowali jako sabotaż”. Grabowski opisuje represje za niewykonanie poleceń przeciwko Żydom, wprowadzenie przez Niemców funkcji zakładnika, w której wyznaczony gospodarz własnym życiem ręczył „za to, że na terenie wioski nie dojdzie do działań zagrażających interesom narodu niemieckiego”, konieczność meldowania co tydzień o tym, co dzieje się w wiosce… W zrekonstruowanej wojennej rzeczywistości autor pokazuje różne zachowania wobec Żydów i stawia tezę, że wyzwolenia mogło u polskich sąsiadów doczekać znacznie więcej Żydów,

26

WIĘŹ  Lipiec 2011


Porozmawiajmy spokojnie

W przeciwieństwie do prac Engelking i Grabowskiego książka pod redakcją M. J. ChoZrozumienie tego, co działo dakiewicza i W. J. Muszyńskiego Złote serca czy złote żniwa nawiązuje do książki się między Polakami a Żydami, Grossów. Już sam tytuł jest wyraźną polewymaga wejścia w doświadczenia miką z pracą wydaną przez Znak. polskie i żydowskie. Książka ta jest zbiorem 16 tekstów dotyczących relacji polsko-żydowskich, w większym stopniu dotyczących kwestii pomocy udzielanej Żydom aniżeli zachowań opisywanych w Złotych żniwach. Wśród tekstów o pomocy uwagę zwracają te dotyczące żydowskich uciekinierów z obozów zagłady. Jedna część książki poświęcona została metodologii, ostatnia „polskim narodowcom” oraz Polakom i Żydom na Kresach Wschodnich RP we wrześniu 1939 r. We wstępie redaktorzy zbioru nie tylko deklarują odrzucenie skrajnych interpretacji – „czarnej legendy” i „heroicznej mitologii” – ale także twierdzą, że ich praca „wyczerpująco i wielowątkowo przedstawia złożony obraz wzajemnych relacji między chrześcijańską większością a żydowską mniejszością” oraz przywraca „­właściwe proporcje w toczącej się właśnie w Polsce i na świecie ważnej debacie publicznej”. Zaraz potem autorzy przyznają jednak, że publikowane przez nich teksty łączy „fakt, że stanowią naukową przeciwwagę dla różnego rodzaju twierdzeń o rzekomej polskiej zbiorowej winie za zbrodnie Holokaustu”. Deklarują też sprzeciw wobec „rewolucji kontrkulturowej różnego rodzaju gnostyków”, dla których „Zagłada ­Żydów stanowi jedynie wytrych, służący lewicy i jej liberalnym apologetom jako środek dotarcia do umysłów ludzi i zohydzania postaw konserwatywnych, tradycjonalistycznych i narodowych”. W książce znalazł się tekst, który, mimo deklarowanych we wstępie obietnic, jest klasycznym przykładem Złotych żniw à rebours. W rozdziale pierwszym Marek J. Chodakiewicz pisze o książce Grossów, formułuje wobec niej różne zarzuty, ale także przedstawia własne opinie na temat Polaków i Żydów w czasie wojny. Co znajdujemy w tym tekście na temat Żydów? Na przykład wspomnienie żydowskiego komanda, które zajmowało się paleniem zwłok w krematorium, przy okazji kradnąc część złotych zębów wyrywanych nieboszczykom na polecenie Niemców. Zęby przechodziły przez „mafijny łańcuch”, aby w końcu trafić do „strażników esesmanów”. O rabowaniu Żydów dowiadujemy się, że kupcy żydowscy padali ofiarą przestępców, napadano na nich, „zabierano nawet jajka”. Jeden fragment rozdziału został w całości poświęcony relacjom żydowsko-żydowskim, z konkluzją: „Holokaust przeprowadzili Niemcy, ale mieli też rozmaitych pomocników, w tym i żydowskich

27

Jaki plon „Złotych żniw”?

gdyby nie to, że w oczach znacznych odłamów społeczeństwa polskiego życie żydowskie przestało w pewnym momencie przedstawiać jakąkolwiek wartość, gdyby nie to, że wszelkie próby pomocy Żydom były tak bardzo niebezpieczne, gdyby nie to, że udzielenie Żydowi pomocy przez wielu poczytywane było za grzech lub gorzej – za przestępstwo.


B o ż e n a Sz a y n o k

kolaborantów”. Pamiętając o książce Barbary Engelking, warto zacytować, jak Chodakiewicz opisuje ratowanie się Żydów na prowincji: „Żyd musiał najpierw wykazać inicjatywę, uciec oraz poprosić chrześcijan o pomoc”. Charakterystyczny jest tytuł książki Chodakiewicza i Muszyńskiego ­­– Złote serca czy złote żniwa. Pokazuje on, że wciąż istnieje problem wykluczających opisów historii: albo-albo. Tak jakby trudno było pomieścić w polskiej przeszłości różne ­zachowania. Jakby trudno było uwierzyć, że w historii musi się znaleźć miejsce dla wszystkich jej uczestników. W podobny sposób można podsumować całą debatę. Niewątpliwie łatwiej, wygodniej i bezpieczniej jest przyjąć taki opis przeszłości, który nie zmusza do zadawania trudnych pytań, tylko pozwala cieszyć się zwycięstwem lub bohaterstwem przodków. Ale także łatwiej, wygodniej i bezpieczniej jest z pozycji moralisty oceniać przeszłość, rysując ją grubą kreską i szokując, zamiast zastanawiać się nad odcieniami i uwikłaniami ludzkich wyborów. W historii Polski mieszczą się i złote serca Sprawiedliwych, i postawy opisane w Złotych żniwach. Warto o tym spokojnie rozmawiać, bo przed nami jeszcze wiele trudnych dyskusji. Bożena Szaynok

Bożena Szaynok – ur. 1965. Historyk, dr hab., adiunkt w Instytucie Historii Uniwersytetu Wrocławskiego. Specjalizuje się w najnowszej historii Polski, historii stosunków polsko-­ -izraelskich, historii Żydów w Polsce po 1945 r. Autorka książek Pogrom Żydów w Kielcach. 4 VII 1946 r.; Osadnictwo żydowskie na Dolnym Śląsku 1945–1950; Z historią i Moskwą w tle. Polska a Izrael 1944–1968 i ponad 80 artykułów poświęconych tej problematyce publikowanych m.in. w „Yad Vashem Studies”, „Gal-Ed” „Polin”, „Tygodniku Powszechnym”, „Pamięci i Sprawiedliwości”. Prowadziła wykłady m.in. na University of Illinois at Chicago, Yale University, Columbia University, Hebrew University, Brandeis University, w Instytucie Polskim w Tel Awiwie, w Instytucie Yad Vashem, Instytucie Pamięci Narodowej. Członek Rady Muzeum Historii Żydów Polskich. Mieszka we Wrocławiu.

28

WIĘŹ  Lipiec 2011


O milimetr od antysemityzmu Z Adamem Michnikiem rozmawia Zbigniew Nosowski

29

Adam Może zacznę od tego, że ja się nie czuję bezpiecznie w tej problemaMichnik tyce. Nie jestem ekspertem, zajmowałem się antysemityzmem właściwie głównie w kontekście pracy nad tą antologią. Moja wiedza jest czysto publicystyczna, łatwo więc postawić mi zarzuty, że tam nie ma warsztatu historycznego, bo rzeczywiście go nie ma. Czy to ciekawy temat – pyta Pan. Tak, z wielu powodów. Dla mnie on jest ciekawy, bo towarzyszy kulturze europejskiej właściwie od zawsze. W Polsce antysemityzm jest jakimś rodzajem ­trucizny, która zatruwa nasze życie duchowe przynajmniej przez ostatnich mniej więcej dwieście lat i ułatwia udzielanie fałszywych odpowiedzi na prawdziwe pytania. W tej antologii skoncentrowałem się na historii najnowszej. Nie sięgałem do XIX wieku i wcześniej. Gdy czytałem te teksty, najistotniejsze było dla mnie to, że utwierdziłem się w swoim, w ­sumie dość intuicyjnym, przekonaniu, że stereotyp Polaka antysemity jest nieprawdziwy. Ale też nieprawdziwy jest stereotyp, że w Polsce nigdy nie było antysemityzmu. Zatem przyszedł czas – bo już od ponad 20 lat żyjemy w wolnej Polsce, gdzie można pisać i ­mówić wszystko – żeby z tym tematem się zmierzyć bez lęku, że niechcący oddaje się przysługę temu, komu przysługi nie chciałoby się oddać.

Jaki plon „Złotych żniw”?

Zbigniew Okazją do naszej rozmowy jest potężna, trzytomowa antologia­ Nosowski Przeciw antysemityzmowi, którą Pan zredagował. Pisałem o niej przed miesiącem na łamach WIĘZI, ale mam też do Pana kilka pytań. Czy po przeczytaniu aż tylu tekstów na ten temat można powiedzieć, że antysemityzm to ciekawy temat?


Z Adamem Michnikiem rozmawia Zbigniew Nosowski

Nosowski Czyli komu?

Michnik Głównie miałem na myśli dawny zachodni stereotyp Polski antysemickiej, który pozwalał swoim wyznawcom przechodzić do porządku dziennego nad zniewoleniem Polski. Zakładali oni bowiem, że w gruncie rzeczy Polakom demokracja będzie potrzebna tylko do tego, żeby robić antyżydowskie pogromy. Pamiętam, że gdy kardynał Wojtyła został wybrany na papieża, w „Le Monde” ukazał się artykuł, w którym łączono Wojtyłę z tym stereotypem antysemickim. Napisałem wtedy ostry list do redakcji, który został wydrukowany. Pod nazwiskiem. Chodziło mi wówczas nie tylko o niedorzeczność tych opinii w odniesieniu do Wojtyły, ale o potęgę tego stereotypu. Oto dla nas w Polsce wydarzyło się coś niezwykłego, natomiast z perspektywy zachodniej nieważne jest, że papieżem został nosiciel wartości humanistycznych, demokratycznych, wolnościowych – patrzy się na to wydarzenie przez pryzmat stereotypu Polski antysemickiej. Ważniejsza była dla mnie polemika z tym stereotypem niż przyjrzenie się fenomenowi antysemityzmu sine ira et studio. Ta antologia to zdanie sprawy z tego, że polska kultura zmagała się z antysemityzmem, próbowała ten fenomen zidentyfikować i stawić mu opór. Temat jest ciekawy również dlatego, że w Polsce antysemityzm jest swego rodzaju znakiem rozpoznawczym. W XIX wieku takim znakiem rozpoznawczym w Europie był stosunek do sprawy polskiej. Jeżeli ktoś był przeciwko niepodległości Polski, to był na bakier z uczciwością. Podobnie jest dziś w Polsce z antysemityzmem. Różni ludzie rozpoznają się po różnych rzeczach. Jedni – że lubią te same piosenki czy tych samych poetów, a inni się rozpoznają po antysemityzmie. „Skoro on tak myśli, to jest nasz albo potencjalnie nasz”. To intrygujący fenomen w kraju, w którym w gruncie rzeczy społeczność żydowska jako znaczący fakt społeczny przestała istnieć, zostały tylko jakieś strzępy. A mimo to temat wraca jak bumerang.

Nosowski Wielu ludzi może mieć kłopot z tą antologią ze względu na autora ­wyboru, bo myślą, że Adam Michnik pewnie raczej wolałby opublikować antologię polskich tekstów antysemickich niż przeciwko anty­semityzmowi. Dlaczego zatem przeciw?

Michnik Nie sposób się wytłumaczyć z takiego zarzutu, bo on płynie ze złej woli. U nas funkcjonuje bardzo głęboko zakorzeniony stereotyp, że osoba o sympatiach liberalnych czy lewicowych powinna być niechętna polskości i tradycji narodowej. Może kiedyś to była prawda,

30

WIĘŹ  Lipiec 2011


ale przynajmniej od czasu Rodowodów niepokornych Bohdana Cywińskiego wiemy, że jest inaczej. Ale wciąż w atakach na „Gazetę Wyborczą” to jest obecne – że jej redaktorzy nienawidzą Polaków za to, że oni nadal chcą być Polakami. To bzdury! Ja nigdy nie upowszechniałem stereotypu Polski jako kraju antysemickiego. Nigdy. Raczej broniłem Polski przed tym zarzutem, chociaż miałem ­świadomość, że ta choroba pewnej istotnej części naszego społeO to chodzi, żeby prawda naprawdę czeństwa ciągnie się za była prawdą. To znaczy, żeby nami od czasów Narodoobejmowała i dobro, i zło, które wej Demokracji. Dla kogoś się ludziom przydarza. takiego jak ja pewnym wysiłkiem było spojrzenie na endecję innym okiem, dostrzeżenie, że był tam nie tylko antysemityzm. Nie zmienia to jednak faktu, że antysemityzm również był. Oczywiście, zupełnie czym innym jest antysemityzm sprzed Holokaustu, a czym innym po Holokauście. Wcześniej to było coś antypatycznego i szkodliwego, ale nie prowadziło do masowego mordu. Po Holokauście nad antysemityzmem nie można już przejść do porządku dziennego – i dlatego sprzeciw wobec antysemityzmu jest istotnym elementem identyfikacyjnym środowisk inteligenckich. W tej sprawie także stanowisko WIĘZI było godne najwyższego szacunku i to widać zresztą w tej antologii. W PRL młodzież wychowywano w ideologii Polski jednonarodowej. Nauczano, że w historii Polski nie było miejsca na inne narody. Mnie też tego uczono. Nie wiedziałem na przykład, że w II RP istniała bardzo szeroko rozwinięta prasa ukraińska, kultura ­ukraińska, ukraiński teatr i poezja. Myślenie w duchu Polski jagiellońskiej przetrwało – przechowywali je z jednej strony Giedroyc, z drugiej strony Jasienica, a po swojemu też Wojtyła – ale funkcjonowało na marginesie. W gruncie rzeczy podręczniki historii wciąż są skażone, bo w większości opisują nie historię Polski, lecz tylko historię etnicznych Polaków. A antysemityzm to było coś jeszcze dużo więcej. To był (i jest) pewien światopogląd. To „wiedza”, kto światem rządzi, kto zatruwa polskie dusze, jakby wciska się szparami, „ogłupiając” polski naród. Nosowski Były różne strategie, które polska inteligencja stosowała w walce z anty­ semityzmem. Czy jakoś próbował je Pan porządkować? Na czym one polegały? Która jest najskuteczniejsza, która sięga do korzenia?

31

Jaki plon „Złotych żniw”?

O milimetr od antysemityzmu


Z Adamem Michnikiem rozmawia Zbigniew Nosowski

Michnik Sądzę, że one wszystkie są świadectwem swojego czasu. Na przykład jedną ze strategii jest: przemilczeć, nie mówić o tym. Nawet Jerzy Turowicz napisał kiedyś świetny artykuł, żeby za dużo na ten ­temat nie mówić, bo to zniszczy obraz Polski w świecie. Pisał też, że lepiej dać antysemityzmowi zemrzeć, niż go podsycać ciągłym mówieniem na ten temat. Ta strategia okazała się nieskuteczna. Licho tli się bowiem i wystarczy po prostu zapałkę rzucić…

Nosowski Umieścił Pan w antologii niektóre teksty publicystyczne z lat trzydziestych XX wieku, które wedle dzisiejszych kryteriów można by ­nazwać antysemickimi. Czy to też była ówczesna strategia walki z antysemityzmem?

Michnik Z całą pewnością. Począwszy od klasycznego tekstu, jakim jest list pasterski prymasa Hlonda. List skierowany jest przeciwko pogromom, ale jednocześnie zawiera całą litanię stwierdzeń, jacy źli są Żydzi. Sądzę, że Hlond tak nie myślał, tylko chciał trafić w ten sposób do tych, co tak myśleli. Tak samo było z osobą, dla której mam wielki podziw: Zofią Kossak-Szczucką i jej słynnym artykułem wzywającym do pomocy Żydom. Przy lekturze w złej wierze jest to po prostu artykuł antysemicki, a przecież to osoba, która codziennie narażała swoje życie, żeby ratować Żydów. Ona zasługuje na najwyższy szacunek. Dlaczego tak to wyglądało? Różnie to można interpretować. Oczywiście Kossak-Szczucka była związana przed wojną ze środowiskami prawicowymi, które były antysemickie. W niektórych jej książkach – Pożodze czy Krzyżowcach – są akcenty antyżydowskie, ale ona na pewno nie była jakąś płomienną antysemitką. A w czasie wojny zrozumiała, z jaką świadomością się zderza. Odwołała się więc do tej świadomości, żeby w tych ludziach wyzwolić to, co w nich dobre. Tak to rozumiem.

Nosowski Inna podobna postać to ks. Marceli Godlewski, proboszcz warszawskiego kościoła Wszystkich Świętych…

Michnik …przed wojną antysemita czystej wody, a w czasie wojny bohater. Opisuje to w swoich wspomnieniach prof. Ludwik Hirszfeld.

Nosowski Instytut Yad Vashem miał wielki problem z ks. Godlewskim. Bardzo długo analizowano jego przypadek – i w końcu w roku 2009 przyznano mu medal Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.

32

WIĘŹ  Lipiec 2011


O milimetr od antysemityzmu

Michnik Bardzo słusznie. Iluż ludziom on pomógł! Godlewski to bohater. Tego się nie da inaczej nazwać.

33

Michnik Dokładnie o to chodzi – żeby prawda naprawdę była prawdą. To znaczy, żeby Jak wiadomo z Biblii, dziesięciu obejmowała i dobro, i zło, sprawiedliwych ocala miasto. Janka które się ludziom przydaGrossa interesuje dziesięć tysięcy rza. W Izraelu byłem w kigrzeszników, a mnie bardziej bucu im. Bohaterów Getta. interesuje dziesięciu sprawiedliwych. Oglądałem tam gazetkę ścienną, na której wiszą ocalałe ulotki podziemnej Żydowskiej Organizacji Bojowej. Jak to przeczytałem, to mi się zimno zrobiło. „Precz z faszystowskim rządem Sosnkowskiego i Andersa” i podobne bzdury. Prawdą jest, że takie ulotki były. Ale prawdą jest też, że ci, którzy je drukowali, to bohaterscy ludzie – nie można jednak z tego powodu im wierzyć, że rząd Polski składał się z faszystów. Trzeba widzieć wszystkie te pułapki. Trzeba też zdawać sobie sprawę, do kogo się mówi. A dokładniej, co ktoś może słyszeć w moich słowach. I zastanowić się, jakimi argumentami do niego trafiać. Łatwo przekroczyć granicę, za którą nie chcę już dopatrzeć się dobrej woli w kimś, z kim się nie zgadzam. Weźmy na przykład spotkanie biskupa Stefana Wyszyńskiego w Lublinie w 1946 r. z przedstawicielami społeczności żydowskiej. Można opis tego spotkania odczytać jako przejaw antysemityzmu późniejszego prymasa. Ale moim zdaniem, cały ten ­dialog jest niezrozumiały, jeżeli się nie spojrzy nań oczami Wyszyńskiego z roku 1946. Oto przychodzi do niego przedstawicielstwo legalnie istniejącej społeczności żydowskiej, więc on ma prawo rozumieć, że przychodzi ktoś z ramienia władzy. Ci ludzie w swoim ­poczuciu władzą nie byli. Jeżeli jednak ktoś ma pozwolenie legalnego działania w ówczesnej Polsce, w tym samym czasie, gdy na krakowskich Plantach strzela się do działaczy PSL, delegalizowane są Stronnictwo Pracy czy Polska Partia Socjalno-Demokratyczna Zygmunta Żuławskiego – to Wyszyński ma prawo podejrzewać, że do niego przychodzi jakaś władza. A z władzą się inaczej rozmawia. Z naczelnikiem więzienia rozmawiałem inaczej, niż z Panem

Jaki plon „Złotych żniw”?

Nosowski Ktoś może powiedzieć, że na siłę doszukuje się Pan dobrych stron u ­ludzi niejednoznacznych. Czy to jest prawda o nich?


Z Adamem Michnikiem rozmawia Zbigniew Nosowski

rozmawiam ­teraz. Gdyby ktoś spisał i opublikował, co ja wygadywałem naczelnikowi więzienia, byłaby to prawda, ale na pewno nie można jej miarodajnie uznać za przejaw mojego stosunku do świata. Nosowski Żeby prawda naprawdę była prawdą, powinna obejmować także kontekst, a nie tylko wyizolowane wydarzenia. Myślę zresztą, że wiele problemów w zapętleniu polsko-żydowskim bierze się z tego, że ludzie podchodzą do tego tematu ze swoimi drobnymi, indywidualnymi prawdami (które są prawdziwe, bo oni tego tak doświadczyli), z tym że bezpodstawnie ekstrapolują swoje indywidualne doświadczenia na całą zbiorowość…

Michnik Dokładnie tak jest, jak Pan mówi. Wielokrotnie to starałem się przekazać – i we własnych moich wystąpieniach, i także w tej antologii. Ta sama rzeczywistość inaczej przecież wyglądała z perspektywy intelektualisty, humanisty, socjalisty, a inaczej z perspektywy człowieka obozu władzy. Dlatego, moim zdaniem, pisząc o antysemityzmie, trzeba z jednej strony moralnie piętnować, a z drugiej strony trzeba ­spróbować to rozumieć. Są świetne tużpowojenne eseje Stanisława Ossowskiego i Jerzego Andrzejewskiego, w których jest ta próba rozumienia. Wobec niektórych zachowań czy postaw oczywiście nie może być żadnej tolerancji. Chodzi jednak o to, aby sklepikarza z Wołomina, który mówił „nie kupuj u Żyda”, nie stawiać na równi z Rudolfem Hoessem czy Adolfem Eichmannem.

Nosowski Tekst Tadeusza Mazowieckiego z WIĘZI, słusznie uważany za niesłychanie istotny – Antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych – też jest próbą zrozumienia.

Michnik To klasyka! Tadeusz stara się zrozumieć, ale oczywiście nie ma tam żadnego przyzwolenia. Wielkim wysiłkiem zrozumienia wykazał się też Aleksander Smolar w eseju Tabu i niewinność. Ten tekst dla mnie zapoczątkował nowy etap dyskursu na ten temat. Gdy ukazał się w „Aneksie”, ja siedziałem jeszcze w więzieniu. Kiedy wyszedłem, pytałem się ludzi, co czytać. Jacek Kuroń polecił mi ten numer „Aneksu”. I miał rację. Oczywiście dla mnie zupełnie fantastyczne były też teksty jezuity Stanisława Musiała. To imponujący przykład człowieka, który Ewangelię potrafił przetłumaczyć na język tej debaty. Z taką uczciwością kapłańską, bez żadnego politykowania czy kręcenia.

34

WIĘŹ  Lipiec 2011


O milimetr od antysemityzmu

35

Michnik Taki był Miłosz. U poety i, co tu dużo mówić, moralisty – ja to rozumiem. Myślę, że podobnie powiedziałby Jacek Kuroń. Ale ja jednak wolę występować w innej roli. Wie Pan, jeżeli się było w „­Solidarności” i spędzało się wiele czasu z robotnikami, to w pamięci ­siedzi choćby to, co się działo w więzieniu. I człowiek wie, że bardzo wiele tych agresywnych postaw czy odzywek bierze się nie z antysemityzmu, lecz z niewiedzy, ze stereotypu, z myślowych przyzwyczajeń. I z takimi ludźmi też trzeba rozmawiać. Nie można im powiedzieć: „o tym się nie rozmawia”. Jacek Kuroń mówił: „Z każdym można dyskutować, antysemitę trzeba bić w mordę”. Powiedział mi to chyba w roku 1998 czy 1999. On był absolutnie nieprzemakalny, podobnie Kołakowski, podobnie Musiał. Natomiast mnie jest bliższa taka perspektywa chrześcijańska, żeby nienawidzić grzechu, ale grzesznika rozumieć. To mi się wydaje i bardziej ludzkie, i rozsądniejsze. Rozciągam to zresztą też na mój dzisiejszy stosunek do komunistów. Dzisiejszy – bo kiedy rządzili, to nie byłem dla nich sympatyczny. Miłosz był zdania, że pism prawicy w ogóle nie należy brać do ręki. Jestem przekonany, że jemu się nigdy nie chciało przeczytać pism politycznych Dmowskiego (choć nigdy mi tego nie powiedział). Podobnie myśleli Leszek Kołakowski czy Barbara Skarga. Mnie też musiało upłynąć sporo lat życia, zanim sięgnąłem po Dmowskiego. Uznałem jednak, że chcąc zrozumieć nasz kraj, nie można od tego tak totalnie abstrahować. Trzeba próbować zrozumieć, dlaczego stereotypy antysemickie czasem tak głęboko wchodzą w duszę. Widać to na przykład w Dziennikach Marii Dąbrowskiej. Wydawałoby się, że po Matce Boskiej Jasnogórskiej druga wielka Polka to już tylko Maria Dąbrowska. A jednak ona liczy, ilu Żydów w pokoju siedzi… Tego nie ma w jej pisarstwie czy w korespondencji ze Stempowskim. Trzeba to próbować zrozumieć. Dlatego właśnie ten esej Smolara jest mi tak bliski i dlatego sam w podobnym duchu pisałem o pogromie kieleckim. Chociaż biskup częstochowski Teodor Kubina, który potępił pogrom, nie był żadnym filosemitą, to dobrze zrozumiał, że w Kielcach roztrzaskano kamienne tablice Dekalogu. Trzeba jednak spróbować zrozumieć postawę episkopatu, który się zdystansował od Kubiny. Bo inaczej – jeżeli się odmówi tego wysiłku rozumienia – nie będzie się rozumiało Polski.

Jaki plon „Złotych żniw”?

Nosowski Był i jest również taki nurt polemiki z antysemityzmem, w którym ­ wszelkie próby rozumienia bywają odrzucane jako usprawiedli­wianie.


Z Adamem Michnikiem rozmawia Zbigniew Nosowski

Nosowski Wróćmy jeszcze do spotkania bp. Wyszyńskiego z Żydami w 1946 r. w Lu­blinie. W Strachu ten fakt jest inaczej interpretowany, niż Pan to czyni. Gross nie usiłuje zrozumieć Wyszyńskiego, odtworzyć jego rozumowania, a skupia się na tym, że przyszły prymas tuż po pogromie kieleckim nie chciał n ­ apiętnować antysemityzmu.

Michnik Bo ja się z Jankiem trochę spieram, także o to. On jest moim przyjacielem od zawsze. I choć przyjaźnimy się przez całe życie, to są też między nami różnice. Rozmawiam z nim o tym, ale zawsze miałem problem, jak to wyrazić publicznie. Miałem nawet pomysł, że mógłbym zamieścić w jego ostatniej książce polemiczne posłowie – tak jak list Gershoma Sholema w książce Hanny Arendt Eichmann w Jerozolimie. Prezes Wydawnictwa Znak uznał, że to świetny pomysł. Ale w końcu się wycofałem, bo nie chciałem występować w towarzystwie tych dziwnych postaci, co krytykują Grossa. Sprawą zasadniczą jest bowiem, czy w Jedwabnem ludzie spalili stodołę, czy nie? Jak się uzna, że spalili, to można krytycznie dyskutować o podejściu do źródeł. Byle było bezdyskusyjne, że spalili. Albo że pogromu kieleckiego nie da się załatwić tezą o bolszewickiej prowokacji. Jeśli się uzna, że można mówić o jakiejś polskiej winie, to wtedy można się spierać, na ile polska kultura sobie z tym poradziła. To jest akurat kwestia dyskusyjna. Ja uważam, że bardziej sobie poradziła, niż by to wynikało z książek Janka. Ale rozumiem, że można mieć inny pogląd. Zasadniczo, jak wiadomo z Biblii, dziesięciu sprawiedliwych ocala miasto. Janka Grossa interesuje dziesięć tysięcy grzeszników, a mnie bardziej interesuje dziesięciu sprawiedliwych. Uważam, że jeśli historia jest nauczycielką życia, to mamy się z niej uczyć nie tylko tego, że w naszej przeszłości jest tak wiele zła. Warto się uczyć także od tych dziesięciu sprawiedliwych.

Nosowski Tymczasem punktem wyjścia Złotych żniw była właśnie polemika z tezą Władysława Bartoszewskiego, że do uratowania jednego Żyda trzeba było dziesięciu Polaków. Gross podkreślał, że i dla zabicia jednego Żyda trzeba było dziesięciu Polaków… Ostatecznie to zdanie nie znalazło się w książce, ale było w debacie publicznej. Czy Jan Tomasz Gross musi traktować akurat Bartoszewskiego jako krytyczny punkt odniesienia?

Michnik To zupełnie niepotrzebne, bez żadnego wyczucia. Po co się spierać z bohaterem narodowym? Dobrze, że zrezygnował z tego zdania w książce.

36

WIĘŹ  Lipiec 2011


Galeria WIĘZI: Wiktor Wołkow

37


Z Adamem Michnikiem rozmawia Zbigniew Nosowski

Tu też jest różnica między nami. Janek uważa, że my, Polacy, dopuściliśmy się tak wielkich przewinień, że powinniśmy teraz leżeć krzyżem i publicznie przepraszać za popełnione zbrodnie. Ja sądzę, że było nas stać także na wspaniałe postawy, z których możemy być dumni i uznawać je za nasz wzór i punkt odniesienia. Nosowski Skąd te różnice między Panami w tej sprawie przy wieloletniej przyjaźni i wielu podobieństwach?

Michnik Wie Pan, Janek jest człowiekiem, który spędził już 45 lat w innej kulturze debaty i pewnych polskich niuansów czy drażliwości jakby nie wyczuwa. Jeżeli mu się na to zwróci uwagę, odpowiada: „Cóż to jest w stosunku do tego straszliwego zakłamania, jakie tu panowało przez pięćdziesiąt lat?”. Jego też trzeba zrozumieć. Ale mój punkt widzenia jest inny. Rzeczywiście uważałem, że od tego, czy książka o Jedwabnem ukaże się rok wcześniej czy dwa lata później, ważniejsze jest, żeby Polska weszła do NATO i do Unii Europejskiej. Poza tym o pewnych sprawach rzeczywiście nie pamiętaliśmy. Ja sam, choć przeczytałem kiedyś wszystkie numery „Tygodnika Powszechnego”, nie pamiętałem artykułu przypomnianego ostatnio przez Michała Olszewskiego o tym, co się działo po wojnie na terenach byłych obozów zagłady.

Nosowski Jak zatem widzi Pan bilans ostatnich publikacji Grossa, a także innych ważnych książek na te tematy, zwłaszcza Barbary Engelking i Jana Grabowskiego?

Michnik W sumie oceniam te książki niesłychanie pozytywnie. Jesteśmy jedynym krajem w całym bloku postsowieckim, który zmierzył się z tematem antysemityzmu i w którym, z pewnymi przerwami, właściwie cały czas toczy się na ten temat debata. I nie jest to już kwestia jednego odważnego autora, wszak dyskusja ma charakter ogólnonarodowy. Gdy Tomas Venclova próbował coś delikatnie napisać na temat tradycji antysemityzmu w Litwie, to o mało go nie zadziobali. O tym się nie mówi, cicho sza. Niech Pan spróbuje podobnej dyskusji w Chorwacji albo na Ukrainie… Oczywiście, są jednostki typu Jarosława Hrycaka, ale to wszystko. Natomiast Polska może spokojnie powiedzieć, że mierzy się z trudnymi momentami swojej historii. To oczywiście musi boleć. Mnie też boli, gdy czytam o procesach stalinowskich, w których mój brat był sędzią, ale wypieranie tego ze świadomości to droga donikąd.

38

WIĘŹ  Lipiec 2011


O milimetr od antysemityzmu

Janek Gross spowodował wielki historyczny zwrot w polskim myśleniu i to jest jego pisarski sukces, ale ten zwrot był możliwy dzięki tym wszystkim, którzy wcześniej budowali zręby innego myślenia na ten temat. Spory oczywiście będą jeszcze długo trwały. Wiele zależy od tego, jak dalej z tym tematem będzie sobie radził Kościół. Mówiłem nieraz publicznie: Polska będzie taka, jaki będzie nasz Kościół. Także w tej sprawie – jeżeli Kościół będzie zamiatał pod dywan, to i społeczeństwo. Dlatego między innymi tak strasznie przeżywam śmierć abp. Józefa Życińskiego, bo on się nie bał mówić jasno o trudnych sprawach. Jak będzie dalej? Mam obawy. To chyba nie przypadek, że kościelne archiwa są zamknięte na cztery spusty. Czytałem kiedyś dyskusję w piśmie „Pamięć i Sprawiedliwość” wydawanym przez IPN, w której Jan Żaryn stwierdził, że on przeglądał archiwa episkopatu, do których inni historycy nie mieli możliwości zajrzeć. Mówił: „gdy się czyta protokoły posiedzeń Rady ­Głównej Episkopatu Polski, gdy się czyta protokoły Konferencji Plenarnej Episkopatu Polski z lat 1945–1989, to problematyka żydowska rozumiana w kategoriach symbolicznych oraz kategoriach pewnej rzeczywistości politycznej jest ważna. W moim przekonaniu dyskusja na temat stosunku Kościoła katolickiego oraz jego hierarchii do relacji żydowsko-polskich i żydowsko-katolickich prędzej czy później wybuchnie, ponieważ te źródła zostaną ujawnione”. To groźna zapowiedź, że sprawa wybuchnie. Co to może znaczyć?

39

Michnik Ze wszystkich tekstów na ten temat dla mnie najciekawszy był wspomniany esej Aleksandra Smolara Tabu i niewinność. Smolar znalazł w sobie wyczucie na rozumienie „bzików”, że tak powiem, i polskich, i żydowskich. Gdyby w taki sposób napisać całą książkę, to byłby ideał. Marzy mi się również, żeby jakiś żydowski historyk napisał książkę o Polsce z empatią wobec polskich lęków, fobii, histerii, dramatów, tragedii. Obaj wiemy, że ukazują się wspaniałe książki o okupacji hitlerowskiej, i polskie, i żydowskie. Można jednak bez trudu wymienić wartościowe książki polskich autorów, w których nie ma ani słowa o Holokauście, i wspaniałe książki żydowskich autorów, w których nie ma ani słowa już nie tylko o Żegocie, ale w ogóle o ruchu oporu, o Armii Krajowej, o polskim cierpieniu, gdzie brak nawet

Jaki plon „Złotych żniw”?

Nosowski Nie wiem, bo też nie znam tych archiwów… Spytam więc na koniec, czy ukazała się już Pańska wymarzona książka o relacjach polsko-żydowskich? Albo: kto był najbliżej tego ideału?


Z Adamem Michnikiem rozmawia Zbigniew Nosowski

próby zrozumienia, czym były dla Polaków Jałta i Armia Czerwona. To jest dramatyczne skrzywienie. Nosowski Ja twierdzę, że teoretycznie Jan Tomasz Gross też mógłby taką książkę napisać. Ale pod warunkiem, że połączy swoje dwie wrażliwości – tę z książki W czterdziestym nas matko na Sybir zesłali… i tę ze Strachu. Z tym że tej poprzedniej wrażliwości w jego najnowszych książkach nie widać.

Michnik Janek pisze z perspektywy wielkiej empatii dla żydowskiego punktu widzenia. Największym jego błędem jest to, że nie wydał po polsku swojej świetnej książki o okupacji niemieckiej w Polsce: Polish Society Under German Occupation – Generalgouvernement, 1939–1944 wydanej w 1979 roku w Princeton. Stale go do tego zachęcałem. Jest też jedna ważna rzecz. Janek nie ma żadnych kompleksów żydokomunistycznych, które ma Smolar, które ja mam, które ma Kostek Gebert. On z komunizmem nie ma nic wspólnego: ojciec – przedwojenny PPS-owiec, antykomunista; matka – łączniczka AK, córka Wacława Szumańskiego, wielkiego adwokata związanego z „Wyzwoleniem”, który bronił w procesie brzeskim. On przez to nie ma wyczucia na tę Polskę… nie chcę powiedzieć: endecką, ale na Polskę radiomaryjną, na Polskę, w której etos Władysława Bartoszewskiego można łączyć ze skrętem antysemickim. Śledziłem ostatnio publikacje Marii Fieldorf-Czapskiej, córki generała „Nila”. Pełne są strasznej niechęci wobec Żydów, ale z drugiej strony rzeczywiście komplet sędziowski, który zamordował jej ojca, złożony był z trzech osób pochodzenia żydowskiego. Jak się wchodzi w takie tematy, to zawsze jesteśmy o milimetr do anty­semityzmu. Tylko o milimetr! Alik Smolar to świetnie wyczuł w Tabu i niewinność – ale właśnie dlatego, że on ma ten kompleks. W sumie, jeśli chodzi o sprawy polsko-żydowskie, to w Polsce dokonało się bardzo dużo dobrego. Natomiast nie byłbym już takim optymistą, jeśli chodzi o stronę żydowską. Oczywiście tam też są ludzie, którzy są życzliwi Polsce. Ale generalnie wciąż panuje tam wiele stereotypów na temat Polski. To z myślą o tej grupie odbiorców przygotowałem antologię Przeciw antysemityzmowi. Jej jednotomowa wersja ukaże się wkrótce po angielsku. Zrobiłem to, żeby powiedzieć: „Widzicie, jak niesprawiedliwe jest twierdzenie, że Polak wysysa antysemityzm z mlekiem matki!”. Mogę tak spokojnie mówić dzięki takim ludziom jak Jan Józef Lipski, Leszek Kołakowski, Jerzy Turowicz, Jacek Woźniakowski, Tadeusz Mazowiecki, Jerzy Giedroyc, Konstanty Jeleński, Józef Czapski, Czesław Miłosz.

40

WIĘŹ  Lipiec 2011


O milimetr od antysemityzmu

A wobec Jana Błońskiego będę miał wyrzuty do końca życia. Byłem bardzo przeciwny publikacji w „Tygodniku Powszechnym” jego eseju Biedni Polacy patrzą na getto, bo uważałem, że w stanie wojennym temu sponiewieranemu narodowi nie można rzucać takiego oskarżenia w twarz. Dziś jest to klasyka gatunku, a ja uważam, że Błoński miał rację. Bo na to, żeby rzucić taki granat, nigdy nie ma dobrego czasu. Rozmawiał Zbigniew Nosowski

Adam Michnik – ur. 1946. Założyciel i redaktor naczelny „Gazety Wyborczej”. Publicysta, pi-

sarz, historyk, czołowa postać opozycji demokratycznej w PRL. Działacz KSS „KOR” i „Solidarności”. Redaktor wydawnictw podziemnych, członek kierownictwa oficyny wydawniczej NOWa. Wielokrotnie więziony, internowany i represjonowany przez władze komunistyczne. Aktywny uczestnik obrad okrągłego stołu. W latach 1989–1991 poseł na sejm. Autor kilkunastu książek, m.in. Kościół, lewica, dialog (1998), Wściekłość i wstyd (2005), a ostatnio redaktor trzytomowej antologii Przeciw antysemityzmowi 1936–2009. Mieszka w Warszawie.

Polecamy Polacy i Żydzi – kwestia otwarta

To książka unikalna ze względu i na tematykę, i sposób jej ujęcia. Autorzy – z USA, Polski i Izraela – uczciwie analizują wzajemne negatywne stereotypy: Polaków na temat Żydów i Żydów na temat Polaków. Przedstawiając bolesne uwarunkowania historyczne relacji polsko-żydowskich, pokazują też pozytywne zmiany w osta­ tnich latach. Książka, oparta na rzetelnych badaniach, dowodzi, że dialog i przezwyciężanie trudnej przeszłości są możliwe.

s. 254, indeks osób, cena 35 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

41

Jaki plon „Złotych żniw”?

Praca zbiorowa pod redakcją Annamarii Orla-Bukowskiej i Roberta Cherry’ego


Jakie żniwa? Ankieta

Zaprosiliśmy wybranych znawców spraw polsko-żydowskich do ankiety podsumowującej z lotu ptaka tegoroczny spór wokół książek Ireny i Jana Grossów, Barbary Engelking oraz Jana Grabowskiego. Prosiliśmy ich o spojrzenie na owoce tej debaty, a zwłaszcza udzielenie syntetycznej odpowiedzi na pytanie, czy tegoroczna dyskusja narodowa wokół powyższych książek posunęła do przodu stan debaty o relacjach polsko-żydowskich w trzech płaszczyznach:

42

wiedzy specjalistów (zwłaszcza historyków) na ten temat, świadomości społecznej dotyczącej tych zagadnień,  społecznego porozumienia w tej kwestii. [Red.]

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jakie żniwa?

Michał Bilewicz

Polska debata wokół książki Złote żniwa Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross zakończyła się, zanim na dobre się rozpoczęła. Dyskusja medialna wokół tej książki była zdecydowanie krótsza i mniej dramatyczna od poprzednich. Przypomnijmy – pierwsze artykuły o zbrodni w Jedwabnem ukazały się w maju 2000 r., a gorąca dyskusja na temat Sąsiadów w polskiej prasie toczyła się nieprzerwanie od grudnia 2000 r. aż do letnich miesięcy roku 2001. Pojawiały się coraz to nowe odkrycia historyków, a kolejne teksty na łamach „Rzeczpospolitej” czy „­Gazety Wyborczej” wywoływały fale polemik. Choć debata w mediach dotycząca kolejnej pracy Grossa, Strachu, trwała około trzech miesięcy, na spotkaniach promujących tę książkę sale wypełnione były po brzegi, głównie osobami niezgadzającymi się z jej tezami. Teksty ukazujące się w prasie były również pełne emocji i często polemicznie nawiązywano w nich do wypowiedzi poprzedników. W porównaniu do burzy po ukazaniu się Sąsiadów i Strachu recepcja Złotych żniw była zdecydowanie bardziej spokojna. Ton recenzji, a nawet polemik był raczej wyważony – co najwyżej zwracano uwagę na nieścisłości faktograficzne. Najciekawsze spośród tekstów powstałych wokół pracy Grossów (np. esej Poeta pamięta Jacka Leociaka na łamach „Znaku” czy recenzja Biedni Polacy na żniwach autorstwa Marcina Zaremby w „Gazecie Wyborczej”) przeszły w mediach w zasadzie niezauważone, nie wywołując debaty wokół kwestii, zdawałoby się, najważniejszych: przyczyn zbrodniczych zachowań Polaków w czasie okupacji oraz skali świadomości tych zbrodni wśród polskiego społeczeństwa. Kolejne artykuły z rzadka nawiązywały do wcześniejszych wypowiedzi. Zamiast debaty mieliśmy kilka luźnych głosów, bez pasji i emocji. Trudno ocenić, co było przyczyną tak spokojnego przyjęcia tej książki. Naiwnością byłoby chyba sądzić, że uniwersalistyczne przesłanie Złotych żniw („każdy może w sobie odnaleźć mordercę i szabrownika”) przekonało polskich publicystów i czytelników. Możliwe, że wsparcie tej publikacji przez dwie nie mniej ważne książki wydane przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów – Jest taki piękny słoneczny dzień… Barbary Engelking oraz Judenjagd Jana Grabowskiego – zamknęło usta ewentualnym kontestatorom tez Grossa, którzy w wypadku poprzednich publikacji ochoczo wytykali profesorowi z Princeton nieprofesjonalny stosunek do źródeł i brak ukończonych studiów historycznych. Rzeczowe, oparte na źródłach ­argumenty Barbary Engelking i Jana Grabowskiego brzmiały szczególnie przekonująco w programach telewizyjnych, tworząc mocne uzasadnienie dla ogólniejszych tez stawianych w Złotych żniwach. Możliwe też, że kluczowy okazał się fakt wydania Złotych żniw najpierw w języku polskim (anglojęzyczne wydanie książki wydawnictwo Oxford University Press

43

Jaki plon „Złotych żniw”?

Niepokojąco spokojna debata


An k i e t a

planuje na luty 2012 roku). Psychologiczny „efekt wrażliwości” polega na tym, że szczególnie obrusza nas krytyka własnego narodu pojawiająca się poza jego granicami. Gdy dyskusja toczy się we własnym gronie, wówczas jesteśmy gotowi do rzeczowej dyskusji, ale też mniej przejmujemy się treścią samej krytyki. Przechodzi ona niezauważona. Podobnie jak niezauważony był film Agnieszki Arnold (opowiadający historię Jedwabnego na długo przed ukazaniem się Sąsiadów) czy książka Martyny Rusiniak (opisująca historię „kopaczy” z Treblinki na kilka lat przed ukazaniem się Złotych żniw). W tym sensie ukazujące się w Polsce Złote żniwa były znacznie mniej zagrażające – i przez to znacznie mniej absorbujące media – aniżeli wydany przez wielkie amerykańskie wydawnictwo Random House Strach. Coraz spokojniejsze przyjęcie kolejnych książek Jana Tomasza Grossa mogłoby nastrajać optymizmem. Polacy, zdawałoby się, pogodzili się już z faktem, że – ­podobnie jak inne narody – mieli wśród siebie również morderców, złodziei i kolaborantów. Badania opinii publicznej zdają się jednak przeczyć tej optymistycznej diagnozie świadomości zbiorowej Polaków. W drugiej połowie maja Centrum Badań nad Uprzedzeniami Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadziło badanie internetowe na reprezentatywnej próbie 621 młodych Polaków (w wieku 15–35 lat), badając między innymi ich stosunek do drażliwych kart historii relacji polsko-żydowskich. Badanie dowiodło, że 44% młodych Polaków denerwuje przypominanie o zbrodniach dokonanych przez Polaków na Żydach, a jedynie 13% przyjmuje informacje o takich zbrodniach ze spokojem. Co więcej – ponad 30% młodych Polaków uważa, że Żydzi wykorzystują polskie wyrzuty sumienia, a 36% podejrzewa, że Żydzi czynią to w celu uzyskania odszkodowań od Polaków. Dla znacznej części Polaków nowe odkrycia historyków Holokaustu to tylko antypolska propaganda, za którą kryją się konkretne interesy materialne. Powyższe poglądy są równie rozpowszechnione na wsi, jak i w mieście oraz – co zaskakujące – nie są związane z poziomem wykształcenia oraz zamożnością respondenta. Każdy z tych poglądów korelował jednak bardzo silnie z samoopisem na skali lewica–prawica. Polacy określający się jako prawicowi zdecydowanie mniej chętnie wyrażali gotowość do mierzenia się z trudną przeszłością oraz częściej przypisywali nieczyste intencje osobom przypominającym o tej historii. Polska scena polityczna uległa w ostatnich latach niezwykle silnej polaryzacji. Po katastrofie w Smoleńsku dwa dominujące obozy polityczne faktycznie przestały się ze sobą komunikować – co dotknęło również ich wyborców i zwolenników. Dotychczasowe próby poradzenia sobie z tym impasem w polskiej debacie publicznej (np. inicjatywa „Zmowy Obywatelskiej”) nie przynoszą jak na razie skutku. Polacy są podzieleni bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i nie próbują się już nawet przekonywać nawzajem do swoich racji. W tym sensie dane z naszego niedawnego sondażu są niepokojące. Polski podział na prawicę i centrum/lewicę wpływa też bardzo silnie na stosunek do debat na temat Holokaustu. Do niedawna jeszcze spieraliśmy się o Jedwabne, Kielce, o motywy czy skalę kolaboracji. Dziś Polacy przestali się już spierać, a kolejną książkę

44

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jakie żniwa?

odsłaniającą brutalną prawdę o własnej przeszłości przyjmują co najwyżej do wiadomości. Polska prawicowa i Polska lewicowa przestały chcieć się przekonywać do swoich racji, również tych historycznych. Debata o Złotych żniwach – a w zasadzie brak debaty o tej książce – jest więc wskaźnikiem szerszego procesu: zaniku debaty publicznej w Polsce i odgradzania się dwóch polskich wspólnot pamięci: lewicowej i prawicowej. Michał Bilewicz

Michał Bilewicz – ur. 1980. Doktor psychologii społecznej, kierownik Centrum Badań nad Uprzedzeniami przy Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Wiceprezes fundacji Forum Dialogu między Narodami. Autor książki Być gorszymi. O reakcjach na zagrożenie statusu grupy własnej.

Piotr M. A. Cywiński

Nie każde zdanie musi być komentowane i nie każda książka wznieca od razu debatę. Tak samo książki Jana Tomasza Grossa nie są sobie równe i trudno je wrzucać do jednego worka. Widzę fundamentalną różnicę pomiędzy Sąsiadami z jednej strony, a Strachem i Złotymi żniwami z drugiej. Sąsiedzi to książka przywołująca fakty nieznane nawet specjalistom, niezawierająca szczególnych ocen i uogólnień. To było jej siłą i dlatego potrzeba było aż dwóch lat debaty, aby wobec tych faktów stworzyć jakikolwiek konsens społeczny. Strach, a także Złote żniwa nie wniosły w istocie nic nowego. Nie przyniosły niczego, co by nie było znane. Za to obfitowały w oceny i uogólnienia, które generalnie nie zachęcały do dłuższej debaty. I to nie dlatego, że były jakoś szczególnie trafne i zamykające dyskusję, ale właśnie ze względu na zniechęcające uproszczenia, które leżały u ich podstaw. Toteż obie te książki nie odegrały nawet w ułamku roli, jaka przypadła Sąsiadom. Fakt, że byli ludzie plądrujący porzucone mienie z opuszczonych domów żydowskich, z których ofiary zostały wywiezione w transportach, jest znany nie od dziś. Zresztą każde mienie porzucone jest plądrowane, mniej więcej zawsze i wszędzie. Istnienie osobników, którzy wzbogacali się na kryciu lub dożywianiu Żydów, a tym bardziej ich wydawaniu, wzbudzało już odruchy sprzeciwu w czasie wojny. Działania tzw. kopaczy na terenach byłych ośrodków Zagłady były napiętnowane już

45

Jaki plon „Złotych żniw”?

Inne czasy, inne pytania


An k i e t a

w pierwszych latach po wojnie, opisywane w prasie, ścigane sądowo. Nie mam wrażenia, bym czytał w Złotych żniwach coś, czego nie było można czytać i wcześniej. Debata społeczna, ogólnopolska, publiczna, a więc i polityczna już minęła. Nastąpiła po Sąsiadach, trwała długo, była obszerna, głęboka i – jestem przekonany – bardzo potrzebna. Wyzwalała bowiem prawdę. Do dziś dwa wielkie tomy o Jedwabnem, opracowane przez Pawła Machcewicz i Krzysztofa Persaka, stanowią niezwykle wymowne pokłosie całej ogólnopolskiej refleksji o pogromie w Jedwabnem. Dekada minęła. Oto czas na inne książki, na szeroko zakrojone prace specjalistów, na mozolne studia archiwistyczne, na trud komparatystycznej analizy. Tu nie trzeba lekkich piór, brutalnych ocen i retorycznych uogólnień. Tu swoją rolę muszą spełnić bardzo dobrze przygotowani do tej pracy historycy, archiwiści, badacze. Dlatego dużo większą wagę – nieporównywalnie większą niż do Złotych żniw – przywiązuję do ostatnich publikacji lub wypowiedzi Barbary Engelking czy Jana Grabowskiego. To właśnie prace zmierzające tą drogą mogą pogłębić w nas rozeznanie rozmiaru dramatu, głębokości zepsucia moralnego oraz analizy wszelkich czynników wpływających na ludzkie postawy i zachowania – począwszy od okupacji niemieckiej i jej propagandy, poprzez płytkość tradycji obywatelskich II RP, zwłaszcza w niektórych częściach polskiego społeczeństwa, aż po zastanawiająco słaby wpływ moralny Kościoła w czasie zagłady Narodu Wybranego. Czy powstanie po tych publikacjach debata porównywalna do tej, która nastąpiła po Sąsiadach? Nie sądzę. Po Jedwabnem w świadomości publicznej każdy nowy mord był już tylko mordem kolejnym. Po aferze Dreyfusa żadna refleksja nie była już we Francji silniejsza – ani o Vichy, ani o Klausie Barbie. Nie zmienia to faktu, że wiedza i zdolność oceny obecności antysemickich nurtów we Francji posunęła się przecież niezwykle do przodu od przełomu XIX i XX wieku. I u nas dzieje się podobnie. Dlatego wdzięczny jestem Barbarze Engelking, ­Janowi Grabowskiemu i innym dzisiejszym, wykonującym mrówczą pracę – badającym historię Szoa oraz reakcji indywidualnych i społecznych, województwo po województwie, powiat po powiecie. Wdzięczny jestem właśnie za metodykę ich pracy. Za powrót do rozmowy nad odkrywanymi dramatycznymi faktami, a nie epatowanie uogólnieniami i ocenami wydawanymi z pozycji łatwej, bo coraz bardziej ­zewnętrznej. W tym właśnie kierunku badawczym widzę przyszłość, która może jeszcze pełniej przybliżyć nas do pełnego – bardzo złożonego – obrazu naszego człowieczeństwa w dobie najtrudniejszej z prób. Piotr M. A. Cywiński

Piotr M. A. Cywiński – ur. 1972. Doktor historii. Dyrektor Państwowego Muzeum Au-

schwitz-Birkenau i prezes Fundacji Auschwitz-Birkenau. Były prezes, a obecnie członek Zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Uczestnik dialogu polsko-żydowskiego, chrześcijańsko-żydowskiego oraz rozmów między kulturami pogranicza.

46

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jakie żniwa?

Sebastian Duda

Tegoroczna publikacja Złotych żniw bez wątpienia wywołała w Polsce falę polemik. Nie była ona jednak tak wielka jak w przypadku wydanych przed ponad dziesięciu laty Sąsiadów. Wtedy ustalenia Grossa szokowały chyba większość polskiego społeczeństwa. O pewnych bowiem sprawach albo nie wiedziano, albo nie chciano pamiętać. Dlatego Sąsiadów uznać wypada za książkę, która przyczyniła się do mocnego wstrząśnięcia polską świadomością i pamięcią. Jakkolwiek historycy już wtedy zwracali uwagę na warsztatowe niedoskonałości publikacji Grossa, nie one decydowały o znaczeniu treści, które podawał on Polakom do publicznej wiadomości. Dziś jest inaczej. To przede wszystkim zasługa osób pracujących w Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN lub związanych z tą instytucją. Wśród nich trzeba wymienić przede wszystkim Barbarę Engelking, Jana Grabowskiego, Jacka Leociaka, Małgorzatę Melchior, Dariusza ­Libionkę i Alinę Skibińską. Ich publikacjom nie sposób zarzucić tego, co budzi tak wielkie kontrowersje w przypadku Grossa. Nie tylko ja uważam je za rzetelniejsze. Częstokroć przedstawiają one fakty i przez Grossa opisywane. Mimo to uczciwa, a niejednokrotnie – z różnych powodów – bardzo trudna analiza historyczna nie jest w nich poddawana (tak charakterystycznemu dla profesora z Princeton) ciśnieniu dyskusyjnych historiozoficznych tez. Gross do takiego pisania ma oczywiście prawo, choć dobrze brać poprawkę na to, że w jego książkach pod maską naukowego obiektywizmu kryje się pragnienie poruszania zbiorowych sumień w Polsce. Autor Sąsiadów zdaje się nie rozumieć, że nie w każdym miejscu i czasie uniwersytecki socjolog czy historyk może zyskać kwalifikacje do tego, by stać się uznanym w społeczeństwie moralistą. Odpowiadając zatem już otwarcie na pytanie redakcji WIĘZI – nie sądzę, by publikacja Złotych żniw posunęła do przodu stan debaty o relacjach polsko-żydowskich, gdy idzie o poszerzenie szczegółowej wiedzy specjalistów odnośnie ­historii. Tę wiedzę poszerzają bardziej publikacje wymienionych wyżej autorów. Niestety, w porównaniu z książkami Grossa ich odbiór społeczny jest znikomy. Mimo wszystko jednak trudno byłoby przecenić wagę dzieł Grossa jako katalizatora wewnątrznarodowej debaty na temat stosunków polsko-żydowskich. Ujawniona de facto przez niego szerokiemu ogółowi sprawa Jedwabnego mocno ­nadwerężyła polską zbiorową mitologię. To głównie dzięki Grossowi wielu współczesnych Polaków dowiaduje się, że nie wszyscy ich rodacy podczas okupacji ­hitlerowskiej ­okazali się Sprawiedliwymi wśród Narodów Świata. Gross przytacza mnóstwo faktów (­nawet jeśli niektóre z nich – raczej rzadko – okazują się nieprawdziwe), które powszechną wiarę na temat domniemanej polskiej uczciwości względem Żydów podają

47

Jaki plon „Złotych żniw”?

Zabiegi pseudoterapeutyczne


An k i e t a

w wątpliwość. Jego strategia polega na gwałtownym rozrywaniu przyschniętych strupów z nie w pełni zagojonych ran bez jednoczesnego zastosowania ­pożądanych ­asekuracyjnych zabiegów. Czy można by osiągnąć w kształtowaniu społecznej świadomości i pamięci więcej, gdyby obrać jednak strategię nieco inną? O ile dobrze rozumiem intencje autora Sąsiadów, jego zdaniem Polacy nigdy nie zdobyli się po wojnie na pełny rachunek sumienia względem Żydów. Ponieważ przedstawiciele pokolenia, która pamięta Zagładę, powoli odchodzą, trzeba więc zrobić wszystko, by ta niezałatwiona sprawa nie zatruwała dalej ani polsko-­żydowskich stosunków, ani zbiorowej świadomości polskiej i żydowskiej. Wzbudzanie kontrowersji w debacie publicznej w Polsce za pomocą historycznych czy quasi-­historycznych publikacji na temat „udziału Polaków w Holokauście” ma zatem na celu poruszenie polskiego sumienia zbiorowego. Z pewnością powinno ono zostać wstrząśnięte – w tym punkcie zgadzam się z Grossem. Pisałem o tym szerzej niedawno w tekście Wina nie tylko metafizyczna w „Przeglądzie Powszechnym” nr 5/2011. Nad polską świadomością zbiorową wciąż bowiem dominuje kult niewinnej ofiary i bohaterskiego męczeństwa. Jak silne są te stare romantyczne tropy, pokazały choćby zeszłoroczne społeczne reakcje po katastrofie smoleńskiej. Polacy z jakiegoś powodu nie potrafią się wyzwolić z martyrologiczno-wiktymizacyjnego kodu. Od ponad 20 lat cieszymy się niepodległością, a oczekiwana zmiana mentalna w tym zakresie wciąż nie nastąpiła. Dlaczego tak się dzieje? Moim zdaniem, w dużej mierze odpowiadają za to ciągle ­nierozwiązane (mimo licznych prób) polsko-żydowskie zaszłości. Polacy, uznając siebie za ofiary przemocy, nie bardzo chcą zgodzić się na to, że jedna ze społeczności żyjących w przeszłości tak blisko nich, doświadczyła ogromnego historycznego cierpienia, które miało w swej istocie charakter bardziej wyjątkowy niż krzywdy doświadczane w tym samym czasie przez Polaków. Opór budzi zatem przede wszystkim uznanie wyjątkowości Zagłady – ta teza jest w Polsce nieustannie krytykowana. Powiada się na przykład, że „różne narody doznały równie strasznego cierpienia co Żydzi” albo że „każde cierpienie jest wyjątkowe”. Nierzadko dochodzi też do swoistej licytacji cierpień, w myśl której ­Polacy byli krzywdzeni tyle samo, a pewnie i bardziej niż Żydzi. Uzasadnień dla takich twierdzeń szuka się w tradycyjnym polskim mesjanizmie cierpiętniczym (polska zbiorowość składająca z siebie niewinną ofiarę na ołtarzu Historii – wbrew pozorom podobną retorykę ciągle spotyka się w Polsce dość często). W gruncie rzeczy wielu Polaków domaga się jednego – uznania polskich cierpień za równocenne z cierpieniami żydowskimi. Dlatego tak trudno nam przyznać, że względem Żydów w przeszłości nie zawsze zachowywaliśmy się comme il faut. Dotyczy to w szczególny sposób czasów okupacji hitlerowskiej i lat następujących tuż po niej. Gdy zatem słyszymy o powszechnej polskiej obojętności w obliczu Zagłady, ­jeszcze głośniej oskarżamy o współudział w hitlerowskiej zbrodni Ukraińców, Litwinów czy Łotyszy. W ostateczności wspominamy „polskie męty” czy „zdegenerowanych

48

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jakie żniwa?

granatowych policjantów”. Albo – jak w Złotych żniwach – „prymitywnych polskich chłopów”, choć skądinąd wiadomo doskonale, że i inteligenci podczas okupacji mieli na sumieniu niejeden ciężki grzech względem Żydów (nie wszystkie polskie drzewka Sprawiedliwych w Yad Vashem mają przecież inteligencki rodowód!). Takie pseudoterapeutyczne zabiegi nie są jednak w stanie przysłonić prawdy. A prawda ta jest gorzka: zdarzało się w czasie okupacji i po niej, że Polacy grabili Żydów. Że często niewystarczająco współczuli swoim skazanym na śmierć żydowskim współmieszkańcom. Zdarzało się, że obojętność na los Żydów zmieniała się niejednokrotnie w przyzwolenie dla mordu. Że, niestety, niekiedy Polacy Żydów również zabijali. Polskie wyznanie współwiny (nie tylko „metafizycznej” w jaspersowskim sensie, ale i moralnej, co oznacza wzięcie odpowiedzialności za niegodziwe czyny ­wobec Żydów – członków polskiej wspólnoty) w tym względzie nie nastąpi dopóty, dopóki nie zostanie rozbrojony mesjanistyczny, „niewinnościowy” sztafaż. Tego zaś nie da się uczynić wyłącznie z pomocą drastycznych reportaży z przeszłości. One drażnią, ale do pełnego uzdrowienia polsko-żydowskich relacji nie prowadzą. Do tego potrzebna jest przede wszystkim pogłębiona, odważna – i oparta na chrześcijańskiej etyce pojednania – refleksja. Inaczej (wkrótce już) Zagłada będzie ­tematem interesującym wyłącznie historyków, a największe schorzenie polskiej zbiorowości pozostanie niewyleczone. Nie wydaje mi się, by Jan Tomasz Gross w pełni to rozumiał. Sebastian Duda

Sebastian Duda – ur. 1975. Filozof, teolog, publicysta. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim oraz religioznawstwo i teologię na Katolickim Uniwersytecie w Lowanium w Belgii. Członek redakcji „Przeglądu Powszechnego”. Mieszka w Warszawie.

Nowy słownik i stare schematy Wszystkie dotychczasowe debaty publiczne wokół trudnej polsko-żydowskiej przeszłości prowadzone były według podobnego schematu i odtwarzanego podziału ­stanowisk. Każdorazowo wywoływały je pewne zdarzenia dyskursywne, takie jak premiera filmu (Shoah Claude’a Lanzmanna), publikacja artykułu (Biedni Polacy patrzą na getto Jana Błońskiego) bądź książki (Sąsiedzi i Strach Jana Tomasza Grossa).

49

Jaki plon „Złotych żniw”?

Piotr Forecki


An k i e t a

Nie inaczej stało się w przypadku Złotych żniw autorstwa profesorów z Princeton. Tym razem jednak dyskusja, choć w znacznie mniejszym stopniu i poniekąd przy okazji, objęła także dwie inne, niezwykle ważne książki Barbary Engelking Jest taki piękny słoneczny dzień… i Jana Grabowskiego Judenjagd. Obie prace wyszły spod piór autorów związanych z interdyscyplinarnym Centrum Badań nad Zagładą Żydów, wokół którego od lat skupiają się naukowcy nadrabiający dziesięciolecia zaniedbań i zaniechań w studiach nad tą problematyką. Efekty ich wnikliwych dociekań znane są raczej wąskiemu gronu specjalistów, nie budząc ­szerszego zainteresowania. Do tej pory żadna z książek opublikowanych pod auspicjami Centrum, choć niemal każda z nich w znaczący sposób poszerza naszą wiedzę o ­Zagładzie, a zwłaszcza woluntarystycznym udziale w niej Polaków, nie stała się przedmiotem publicznej, zbiorowej refleksji. Trudno się zresztą temu dziwić, ponieważ w mediach głównego nurtu najwyraźniej nie zauważono tych ksiażek, bądź nie nadano im istotnego znaczenia. Szkoda, bo może w krwiobieg społecznej samowiedzy udałoby się na przykład wprowadzić myśl, że szmalcownictwo podczas II wojny światowej nie było wcale tak marginalnym zjawiskiem, jak dotąd uparcie twierdzono. Stąd też z całą mocą należy odnotować, że przy okazji dyskusji nad książką Złote żniwa w najpopularniejszych telewizyjnych programach publicystycznych, jak również na łamach ogólnopolskiej prasy w roli ekspertów występowali Barbara Engelking i Jan Grabowski. Jednocześnie jednak trudno oprzeć się konstatacji, że gdyby nie książka Grossów, ich własne najnowsze publikacje podzieliłyby los dotychczasowych. Stało się jednak inaczej, i to właśnie ich badania oraz świeżo wydane książki uczyniono swoistym uzupełnieniem Złotych żniw. Ba, częstokroć przedstawiano je jako bardziej rzetelne i lepiej udokumentowane. Warto ów fakt podkreślić, mając w pamięci debatę wokół Strachu, kiedy to książce Jana Tomasza Grossa przeciwstawiono publikację Marka J. Chodakiewicza Po Zagładzie. Stosunki polsko-żydowskie 1944–1947. To właśnie ta publikacja, opieczętowana stemplem Instytutu Pamięci Narodowej, rekomendowana była wówczas jako rzetelna alternatywa i przeciwwaga dla nierzetelnego Strachu. Jako wiarygodne i świetnie udokumentowane studium, a faktycznie – „antygrossowe wunderwaffe” (sformułowanie Pawła Machcewicza). Na witrynach wielu księgarń obie te książki widniały zresztą obok siebie niczym dwutomowe wydawnictwo. Awers i ­rewers, prawda i fałsz. Wielce prawdopodobne, że dziś obok Złotych żniw znajdują się tam książki B. Engelking i J. Grabowskiego, choć zapewne także nowa praca pod redakcją M. J. Chodakiewicza Złote serca czy złote żniwa?. Wróćmy jednak do debaty publicznej, która toczyła się głównie w odniesieniu do książki Grossów. Z pewnością źle się stało, że w znaczącej jej części dyskutować mogli wyłącznie ci, którzy dzięki uprzejmości autorów i sprawnej „­poczcie pantoflowej” zapoznali się z treścią książki zanim w ostatecznej postaci trafiła ona do księgarń. To zaś miało niebagatelne znaczenie dla przebiegu i temperatury debaty, która wraz z datą oficjalnej premiery Złotych żniw zaczęła wygasać. Niemniej

50

WIĘŹ  Lipiec 2011


ujawnione w jej toku stanowiska potwierdzają tezę o repetycji znanego z przeszłości schematu dyskusji. Kolejny raz bowiem wielu pozytywistycznie zorientowanych historyków i wtórujących im publicystów poddało krytyce metodologię ­autorów i dokonany przez nich dobór źródeł. To już doprawdy swoisty ­rytuał, a Jan Tomasz Gross może chyba zostać uznany w Polsce za badacza najbardziej wnikliwie prześwietlonego pod względem warsztatu. Naturalnie nie każda uwaga dotycząca metodologii powinna z góry być odczytywana jako próba unieważnienia ustaleń autora, ale temu chyba służyła zdecydowana ich większość. Nadto za szczególną strategię unieważniania treści książki (albo po prostu skierowania debaty na inne tory) uznać można szczegółowe analizy fotografii, wokół której Grossowie zbudowali swoją narrację. Ostatecznie w efekcie dziennikarskich śledztw nie udało się zakwestionować zaproponowanego przez nich jej odczytania. Poza tym nawet gdyby się to udało, to czy treść Złotych żniw wymagałaby znaczącej korekty? Innymi słowy, czy publicznie dopingowana ekshumacja przeprowadzona w Jedwabnem i wyniki „liczenia szkieletów” podważyły treść i sens Sąsiadów? A przecież w jej efektach pokładano tak wielkie nadzieje. W debacie wokół najnowszej książki Grossów pojawiło się zresztą znacznie więcej motywów dobrze znanych z poprzednich debat, jak choćby oskarżenia autorów o generalizacje, gubienie kontekstów, pominięcie tematu polskich Sprawiedliwych, jak również troska o to, by przypadkiem publikacja ta nie wywołała antysemityzmu. Obawy takie formułował między innymi Władysław Bartoszewski na łamach „Gościa Niedzielnego”, a w „Rzeczpospolitej” Danuta Skóra, dyrektor Wydawnictwa Znak, która wcześniej z wyłącznie sobie znanych powodów samozwańczo przeprosiła czytelników urażonych Złotymi żniwami. Nie miejsce tu jednak na szczegółową analizę wszystkich tych powtarzających się motywów. Istotna jest natomiast pewna ogólna konstatacja. Oto kolejny raz uczestnicy dyskusji podzielili się na światłych obywateli, gotowych zmierzyć się z trudną przeszłością, i dotkniętych patriotów, dla których Złote żniwa to antypolonizm bądź niewarty dyskusji „intelektualny gniot”, jak książkę Grossów opisywał ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski. Trudno również oprzeć się wrażeniu, że całą debatę po raz kolejny spowił duch nacjonalizmu, ujawniający się w dwóch retorycznych wariantach: tradycyjnym i zmodernizowanym. W ramach tego pierwszego poseł Zbigniew Girzyński deklarował w programie Tomasza Lisa z udziałem Jana Grabowskiego, że „Polska historia i Polacy mogą być z siebie dumni”. Natomiast w drugiej jego postaci matematycznym rachunkom poddawano liczby ofiar i sprawców, a dobro i zło starano się określać w procentach. Dyskursy te wzajemnie się przenikały, wzmacniały i uzupełniały. To właśnie nacjonalizm kolejny już raz implikował postawę obronną oraz stał się przeszkodą, by w treści Złotych żniw dostrzec znaczenia i problemy uniwersalne, jak choćby kluczową kwestię „przewłaszczenia” i redystrybucji mienia żydowskich ofiar Zagłady. A przecież był to proces, który podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu miał miejsce w wielu państwach Europy. Różna była naturalnie jego

51

Jaki plon „Złotych żniw”?

Jakie żniwa?


An k i e t a

skala, konteksty, a i dobór metod stosowanych w jego realizacji. O szczególnej specyfice polskiego wariantu procesu „przewłaszczenia” sami sobie musimy opowiedzieć. Grossowie nakreślili nam pewną jego panoramę i wskazali kluczowe tropy. Wraz z Barbarą Engelking i Janem Grabowskim autorzy Złotych żniw zwrócili także naszą uwagę na to, co działo się na „obrzeżach Zagłady” – w polskich wsiach, przysiółkach, zaściankach, gdzie różnie motywowane mordy na Żydach stanowiły wpisaną w krajobraz ponurą codzienność. Przede wszystkim jednak to właśnie tej debacie zawdzięczamy, że nasz słownik uległ wzbogaceniu o ­takie pojęcia, jak „obrzeża Zagłady”, „trzecia faza Holokaustu”, Judenjagd czy ukutą przez Barbarę Engelking genialną i boleśnie dojmującą metaforę „pustyni ludzkiej”. Bez nich nie sposób dziś myśleć, mówić i pisać o Zagładzie, a już zwłaszcza o naszym jej doświadczeniu. Piotr Forecki

Piotr Forecki – ur. 1978. Politolog, adiunkt w Zakładzie Kultury Politycznej na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Autor książki Od „Shoah” do „Strachu”. Spory o polsko-żydowską przeszłość i pamięć w debatach publicznych.

Piotr Kadlc�ik

Ilu szmalcowników na jednego Sprawiedliwego Specjaliści w kontekście tych książek mogą zachować się trochę tak jak ci milczący rabini, którzy wiedzą już od dawna wszystko, więc nie bardzo mają powody, by o sprawie rozmawiać. Ci, którzy na poważnie od dłuższego czasu zajmują się Zagładą, mają stosunkowo oczywisty obraz stosunków polsko-żydowskich w czasie II wojny światowej i po niej. Praktycznie przez cały okres powojenny pojawiały się na ten temat artykuły czy opracowania historyczne. Problem w tym, że tego rodzaju publicystyka – bardzo niskonakładowa i bardzo specjalistyczna – nie dociera do szerszej publiczności. Szczerze mówiąc, ­miałem nadzieję, że książki Grossa, począwszy od Sąsiadów, doprowadzą do zapoczątkowania poważnej i spójnej dyskusji na ten temat.

52

WIĘŹ  Lipiec 2011


Galeria WIĘZI: Wiktor Wołkow

53


An k i e t a

Dziś widzę, że to był błąd. Poza wąskim kręgiem historyków zajmujących się tym okresem dyskurs społeczny miał raczej cechy licytacji, na ile Gross nakłamał, jakim jest miernym historykiem i jak wadliwy jest jego warsztat. Nie zauważyłem, poza nielicznymi głosami, gotowości do dyskusji nad czarnymi plamami w niedawnej historii polsko-żydowskiej. Tej sytuacji nie zmieniały, niestety, kolejne książki. Zarówno Strach, jak i Złote żniwa wywołały głównie dyskusję o zakłamywaniu historii, a rozliczne komentarze na forach internetowych jednoznacznie dowiodły w najlepszym razie szerokiej niechęci respondentów. Nie jestem pewien, czy należy posuwać się do zakładania tak daleko idących hipotez, ale pojawianie się na rynku kolejnych książek J. T. Grossa wiązało się z licznymi incydentami o charakterze antyżydowskim – od aktów wandalizmu na żydowskich cmentarzach do wydarzeń na piłkarskich boiskach. Istotne wydaje się tu również permanentne lekceważenie tych zjawisk przez sądy i prokuraturę. Dopiero niedawna osobista interwencja ministra spraw zagranicznych (sic!) wywołała reakcję tych organów. Internetowy i medialny szum wokół tych książek sprawiły, że, w mojej opinii, szersza publiczność nie odnotowała pojawienia się prac wydanych przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów. Miałem przyjemność wziąć udział w jednym ze spotkań promocyjnych, ale, zgodnie z moimi obawami, na spotkanie przyszli przede wszystkim ludzie, którym temat był dobrze znany i dla których był mało kontrowersyjny. Zainteresowanie mediów tymi publikacjami było raczej szczątkowe. Podsumowując – historycy zainteresowani tematami poruszanymi w tych książkach, przyjmując ich dobrą wolę i brak zacietrzewienia, mogli swoją wiedzę wydatnie poszerzyć. Traktowanie publikacji Centrum jako swego rodzaju wstępu do analizy poruszonych tam zagadnień mogłoby zaowocować poszerzonymi pracami historycznymi i socjologicznymi. Wydaje się jasne, że w archiwach spoczywają ogromne ilości nieopracowanego materiału – pytanie tylko, czy ktoś jest zainteresowany ujawnieniem skali współuczestniczenia w Zagładzie. Wpływ tych publikacji na świadomość społeczną jest niestety raczej nikły, gdyż natychmiast były one „równoważone” artykułami o wkładzie Sprawiedliwych w ratowanie Żydów czy publikacjami w rodzaju Złote serca czy złote żniwa?. Dopóki nie będziemy gotowi dokonać chłodnej analizy, ilu szmalcowników przypadało na jednego Sprawiedliwego, ten stan nie ulegnie zmianie. Piotr Kadlc�ik

Piotr Kadlc�ik – ur. 1962. Filolog, tłumacz z języka czeskiego i angielskiego. Działacz

społeczności żydowskiej w Polsce. Od 2001 r. przewodniczący Gminy Wyznaniowej ­ ydowskiej w Warszawie, od 2003 r. przewodniczący Związku Gmin Wyznaniowych ŻyŻ dowskich w RP. Członek zarządu Europejskiego Kongresu Żydów, członek Rady Fundacji Auschwitz-Birkenau.

54

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jakie żniwa?

Stanisław Krajewski

Nowy szef Instytutu Pamięci Narodowej, Łukasz Kamiński w czasie przesłuchań kandydatów powiedział, że książka Jana Grossa Złote żniwa (w przeciwieństwie do IPN-owskiej książki o Lechu Wałęsie) „nie przeszłaby procedur recenzenckich”. Uważam tę wypowiedź za oburzającą. Jednakże jeśli potraktować Kamińskiego, którego chwali za rozsądek również Andrzej Friszke, jako osobę reprezentatywną dla znaczącej części środowiska historyków, jego opinia oznaczałaby, że wielu specjalistów odrzuca tezy Grossa. Zarazem wielu znawców tematu je popiera. Wśród nich są z pewnością Barbara Engelking i Jan Grabowski, cytujący go w swoich najnowszych publikacjach o sytuacji Żydów ukrywających się na wsi w tym okresie wojny, który ­nastąpił już po głównym paroksyzmie Zagłady. Ich książki są drobiazgowymi zestawieniami poszczególnych przypadków. Z pewnością posuwają naprzód naszą (niewesołą) wiedzę o „obrzeżach” Zagłady, czyli o trudnościach, na jakie napotykali ­Żydzi, którzy ukrywali się w swoich okolicach, i uciekinierzy z gett; o ich wydawaniu i mordowaniu; o heroizmie pomagających. Jednak gdyby nie debata nad książką Grossa ich opracowania pozostałyby prawie na pewno niezauważone poza ścisłym gronem ekspertów. Książki Eneglking i Grabowskiego zostały wydane najpierw w niewielkim nakładzie – tak jak wszystkie książki naukowe – i wydawca (Centrum Badań nad Zagładą Żydów) ze zdziwieniem obserwował znacznie wyższe niż zazwyczaj zainteresowanie. Zasługą książki Grossa jest wzbudzenie zainteresowania tymi innymi opracowaniami i samym tematem. Temat nie był dziewiczy. Pisano i wcześniej o zbrodniach na ukrywających się Żydach, o przejmowaniu ich własności, o wyłączeniu Żydów z zakresu pojęcia „człowiek”, o uczynieniu z nich zwierzyny łownej, o braku wyrzutów ­sumienia, o kłopotach, na które narażali się obrońcy Żydów w czasie wojny i już po wojnie, o „­gorączce złota” wywoływanej przez zostawiane przez zamordowanych kosztowności oraz tkwiące w ich szczękach złote zęby. Pisano o tym w pamiętnikach i ­relacjach żydowskich ocaleńców, w opracowaniach historyków, w artykułach prasowych, w ­literaturze, w tym i w poezji. Czasem nawet w poczytnych publikacjach. Na przykład sformułowania „żer na trupach” użyto w tygodniku „Po prostu” w styczniu 1957 r. (w artykule Edwarda Hołdy). W wierszu Jerzego Ficowskiego List do Marca Chagalla (napisanym w 1956 r., przedrukowywanym wielokrotnie, również w podziemiu i na emigracji) mowa jest o „zmartwychwstałej spod ziemi gwieździe”, jaką jest „złoty ząb wyrwany z popiołów”. Szymon Datner w wywiadzie dla Małgorzaty Niezabitowskiej i Tomasza Tomaszewskiego (w albumie Ostatni,

55

Jaki plon „Złotych żniw”?

Terapia szokowa


An k i e t a

opublikowanym po polsku w 1993 r.) mówił o „problemie”, jaki dla Polaków stanowi „dwieście – dwieście pięćdziesiąt tysięcy Żydów, którzy próbowali się uratować”. Przykłady można by mnożyć. Jednak wszystkie te teksty nie docierały do powszechnej świadomości, a w każdym razie nie wywoływały w szerszych kręgach potrzeby określenia stosunku do „problemu” i jego następstw. Gross zmienił sytuację – przede wszystkim książką Sąsiedzi, ale też, choć z mniejszym natężeniem, następnymi (Strach i Złote żniwa). Nikt nie może już powiedzieć, że nie słyszał, nie miał się skąd dowiedzieć. Debata objęła cały kraj. Oczywiście nie ma wspólnego dla wszystkich stanowiska. Polska jest podzielona. Negacjonistów nie brakuje. Trudno ocenić proporcje: może jest pół na pół? Wydaje mi się, że w sferach inteligenckich (jeśli takie jeszcze istnieją…) przeważają ludzie, którzy postrzegają problem moralny, jakim jest i stosunek do mordowanych Żydów, i do pozostałości po nich, i do osób, które czynnie uczestniczyły w zbrodni, i do pomagających skazańcom, i wreszcie do ocaleńców, którym zdarzyło się wrócić do swoich przedwojennych domów. Niezależnie od skali zmian wygląda na to, że przez pierwszy okres dyskusji o Jedwabnem ludzie skrystalizowali swoje stanowiska i okopali się na pozycjach, których nie są skłonni zmieniać pod wpływem dalszych artykułów i dyskusji. W tym sensie ostatnia książka nie wniosła wiele. Mimo powyższych zastrzeżeń co do perspektyw dalszych przemian świadomości Polaków sukces szokowej terapii Grossa jest niewątpliwy. Po pierwsze, nie ma już tabu. Debata miała naprawdę zasięg powszechny. Po drugie, zmieniły się w Polsce standardy rozmowy na te tematy. Wspominanie najbardziej wstydliwych faktów przestało być tak trudne, jak to było w Polsce przedgrossowej. Ciesząca się powodzeniem sztuka teatralna Tadeusza Słobodzianka pokazuje efektownie a bez uproszczeń kontekst relacji między Polakami a Żydami, czy raczej – chrześcijanami a Żydami w Polsce. Sukces pisarstwa Grossa jest zdumiewający. Skąd się bierze? Nie mam na to przekonującej odpowiedzi, mogły odegrać rolę przypadkowe okoliczności. Próbując wyjaśnić ten fenomen, uwzględnić trzeba następujące okoliczności. Po pierwsze, Gross pisze z perspektywy jednocześnie polskiej i zachodniej, co jest wyjątkową kombinacją. Osadzony całkowicie w życiu polskim, zachowując związki z inteligencją dawniej opozycyjną, dziś establishmentowatą, przez cały czas robił karierę naukową w Ameryce i przyswoił sobie również zewnętrzny ogląd Polski. Po wtóre, jego książki to eseje historyczno-etyczne. Historycy często kręcą na to nosem, zarzucając mu, że za łatwo uogólnia, że opiera się na pojedynczych relacjach, że dywaguje na temat nastawień i norm społecznych, odchodząc daleko od uchwytnego materiału faktograficznego. Nawiasem mówiąc, krytycy nie formułują zarzutów metodologicznych, gdy jego dywagacje są zbieżne z ich ogólną oceną sytuacji, a to podaje w wątpliwość wartość tych zarzutów. Gross odpowiada – moim zdaniem trafnie – że Zagłada wymaga innej metodologii, zakładającej dwa istotne elementy: poważne traktowanie nawet pojedynczych świadectw ze świadomością, że znaczna większość ofiar nie mogła pozostawić po sobie żadnych relacji, oraz

56

WIĘŹ  Lipiec 2011


wczucie się w sytuację poprzez „gęsty opis”, jaki w antropologii propagował Clifford Geertz. Oczywiście metoda rozwijania skojarzeń kulturowych może czasem mylić. W Złotych żniwach jest wiele rozważań wychodzących od fotografii, przedstawiającej grupę chłopów (i żołnierzy) pozujących przy wykopanych kościach. Jest ­niewykluczone, że wbrew pierwotnym informacjom, na których oparł się Gross, zdjęcie nie było zrobione w Treblince. Wtedy kilka stron z książki należałoby zmodyfikować albo po prostu usunąć. Jednakże to w żadnym stopniu nie pomniejsza znaczenia i wartości pozostałych stron! Najważniejsze jest to, że Gross stawia wprost pytania i wyzwania, które w innych książkach są ledwie sygnalizowane. Opracowania Grabowskiego i Engelking są mocne faktograficznie, robią potężne (i dość przygnębiające) wrażenie, ale mam poczucie, że są w sumie nużące i zaledwie wskazują przestrzeń, w której może się rozpocząć dyskusja. Tymczasem Gross w swej najnowszej książce, wychodząc od faktów, stawia szeroko zakrojone tezy i apeluje do wrażliwości czytelnika. Jak mi się zdaje, zakłada on, że standardowa polska narracja o cierpieniu w czasie wojny, o pomaganiu (w miarę możności) Żydom, o kryminalnych elementach i szumowinach, które wypływają na wierzch w trudnych czasach, o obcości i niewdzięczności Żydów jest znana polskiemu czytelnikowi i zapewne jakoś uwzględniana nawet przez tych, którzy tę narrację negują. Na tym tle wskazuje niewygodne fakty, narusza dobre samopoczucie. Mówi o rewolucji ekonomicznej, o zgodzie na normę, że tytułem do objęcia dóbr po Żydach jest udział w ich zabijaniu, o uczestniczeniu w tym procederze lokalnych elit itd. Podejście Grossa daje najlepszy efekt, bo dociera do opinii publicznej, formułując wyzwania istotne dla każdego. Cóż z tego, że nie przytacza faktów nieznanych specjalistom!? Historycy piszą zwykle sucho i na użytek innych historyków. Z kolei relacje świadków są często emocjonalnie naładowane, ale jednostkowe i przez to łatwe do zignorowania. Taki los spotkałby zapewne niedawno ogłoszoną, niezwykle poruszającą relację Tadeusza Markiela, który na podstawie własnych doświadczeń wspominał okrutne tortury zadawane Żydom przez sąsiadów w Gniewczynie. Gross uwzględnia i tę relację, czyniąc z niej element szerszego wywodu. Stara się o całościowy opis sformułowany tak, by poruszyć i intelekt, i sumienie. Po trzecie, recepcję omawianych książek wspomaga fakt, że Gross stał się dla niektórych wrogiem publicznym, budzącym ostre emocje (jak Michnik, jego kolega z młodości). Muszę przyznać, że nie bardzo umiem to pojąć. Wśród zarzutów jest rzekoma „antypolskość”. Podnoszący ten zarzut ludzie pomijają fakt, że u Grossa jest wiele porównań do innych krajów, w których nikogo się nie oszczędza. Mowa jest np. o olbrzymim rabunku dokonywanym wszędzie przez Niemców, o „aryzacji” i „przewłaszczaniu” również w innych krajach, o tym, że wszędzie w Europie wsparcie Żydów było ograniczone, a udział w nagonce, rabunku i zabijaniu szeroki. Uważam, że mimo wściekłych reakcji, zastrzeżeń merytorycznych oraz obaw niektórych Żydów, że debaty wokół książek Grossa wzmogą antysemityzm, ostateczny rezultat tych debat jest pozytywny, a w przyszłości będzie widziany i doceniony

57

Jaki plon „Złotych żniw”?

Jakie żniwa?


An k i e t a

jako taki. Możemy być naprawdę dumni z faktu, że w Polsce jesteśmy świadkami i uczestnikami tych debat, które – pragnę to bardzo mocno podkreślić – nie mają odpowiednika w innych krajach naszej części Europy. Stanisław Krajewski

Stanisław Krajewski – ur. 1950. Profesor w Instytucie Filozofii Uniwersytetu Warszaw-

skiego. Współprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Autor m.in. książek ­Żydzi, judaizm, Polska; 54 komentarze do Tory dla nawet najmniej religijnych spośród nas; Poland and the Jews: Reflections of a Polish Polish Jew; Tajemnica Izraela a tajemnica ­Kościoła; ­Nasza żydowskość.

Paweł Machcewicz

To są różne książki Choć te trzy książki są często wymieniane wspólnie, jest jednak bardzo istotna różnica między Złotymi żniwami Jana Tomasza Grossa i Ireny Grudzińskiej-Gross a pracami Barbary Enkelking i Jana Grabowskiego. Dwie ostatnie prace prezentują wyniki źródłowych badań prowadzonych przez wiele lat przez autorów i w tym sensie są pionierskie i nowatorskie. Teksty dotyczące tej problematyki – ukrywania się Żydów, mordowania i wydawania ich przez lokalną polską ludność – były już wcześniej publikowane na łamach periodyku wydawanego przez Centrum Badań nad Zagładą Żydów, ale te dwie monografie są niewątpliwie najważniejszymi pracami naukowymi, jakie wyszły z tego kręgu odnośnie tej właśnie tematyki. W przeciwieństwie do nich ostatnia książka Grossów nie prezentuje żadnego nowego, nieznanego wcześniej materiału. Jest przede wszystkim interpretacją czy do pewnego stopnia popularyzacją odkryć i publikacji innych autorów – Engelking i Grabowskiego, ale także innych badaczy: Dariusza Libionki, Jakuba Petelewicza, Aliny Skibińskiej, Andrzeja Żbikowskiego. Złote żniwa są jednak czymś więcej niż popularyzacją naukowych tez w bardziej przystępnej, eseistycznej czy ­publicystycznej formie. Są ich wyostrzeniem. Te same czy zbliżone tezy są formułowane w sposób znacznie ostrzejszy, bardziej jednoznaczny, często prowokacyjny. Takie zapewne były zamierzenia autorów, chcących wywołać publiczną debatę, której hermetyczne, naukowe książki na ogół nie powodują, ze względu na mniejszą liczbę czytelników, trudniejszy język, bardziej złożone argumenty i konkluzje. W tym

58

WIĘŹ  Lipiec 2011


sensie Grossowie osiągnęli swój cel – przez Polskę przetoczyła się gwałtowna i bardzo emocjonalna dyskusja na temat skali zjawiska mordowania i wydawania przez Polaków ukrywających się Żydów. Nie pozwolili „zabliźnić się błonie podłości”. Jeżeli jednak zastanowimy się nad sensem i bilansem tej debaty, to w moim przekonaniu skuteczność podejścia Grossów nie jest już tak oczywista. Bez wątpienia wielu Polaków – choćby widzów telewizyjnych programów – usłyszało po raz pierwszy o drastycznych i wstydliwych faktach, o których wcześniej publicznie nie mówiono. Pytanie tylko, jaka była ich reakcja: czy rzeczywiście ta dyskusja uwrażliwiła ich na tragedię Żydów, skłoniła do zainteresowania się tymi ciemnymi, skrywanymi kartami polskiej historii? Mam co do tego poważne wątpliwości. Retoryczna przesada autorów Złotych żniw, ich daleko idące oskarżenia i generalizacje bardzo często budziły wręcz odwrotne reakcje – zamykanie się na trudną prawdę i odrzucanie nie tylko tego, co mówią Grossowie, ale nawet bardziej umiarkowanej narracji na temat szmalcowników czy polskich chłopów zabijających Żydów. Złote żniwa, podobnie zresztą jak wcześniej Strach i Sąsiedzi, swoim stylem – ostrością sformułowań, łatwością ferowania wyroków – ułatwiają mobilizację „obrońców polskości”, widzących w nich element wielkiej manipulacji, która ma odrzeć Polaków z godności i dumy z ich historii, przekonać, że są narodem oprawców, a nie bohaterów. W przypadku pierwszej z tych trzech książek Grossa, dotyczącej nieznanego opinii publicznej strasznego mordu w Jedwabnem, taki język można było do pewnego stopnia uznać za uzasadniony i potrzebny. Miałem wówczas i mam nadal ­krytyczny stosunek do Sąsiadów jako pracy historycznej, ale niewątpliwie ta książka zapoczątkowała najważniejszą po 1989 r. debatę o polskiej przeszłości. Doprowadziła do wspaniałego – i niedocenianego – gestu biskupów przepraszających za winy polskiego Kościoła wobec Żydów oraz do rocznicowych uroczystości 10 lipca 2001 r., które miały wielki symboliczny wymiar. Dała także impuls do podjęcia przez historyków szeroko zakrojonych badań, które pokazały, że w 1941 r. doszło do wielu mordów i pogromów na Żydach z udziałem polskiej ludności, nie tylko w Jedwabnem i Radziłowie, o czym pisał Gross. W efekcie powstała wydana w 2002 r. przez Instytut Pamięci Narodowej publikacja Wokół Jedwabnego, pod redakcją moją i Krzysztofa Persaka. Kolejne książki Grossa – Strach i Złote żniwa – szły tą samą drogą, którą wytyczyli Sąsiedzi. Prowokowały, by budzić sumienia. Tyle tylko, że pojawiły się już w innej sytuacji, która ukształtowała się po Jedwabnem. Po tej pierwszej debacie nie było już tematów tabu ani dla polskich historyków, ani dla mediów. W przeciwieństwie do Sąsiadów dwie następne książki nie ujawniały jednak nowych, nieznanych faktów, ale oddziaływały przede wszystkim poprzez jeszcze ostrzejszy, ­bardziej ­oskarżycielski język, jeszcze dalej idące tezy, jak ta w Złotych żniwach o usankcjonowanej przez polską zbiorowość czasów wojny „normie społecznej” zabijania i wydawania ukrywających się Żydów. Strach i Złote żniwa ukazywały się też już w innej, zmienionej w stosunku do momentu publikacji Sąsiadów, rzeczywistości moralnej i społecznej. Wpisywały

59

Jaki plon „Złotych żniw”?

Jakie żniwa?


An k i e t a

się w coraz głębszą polaryzację polityczną i ideową ostatnich kilku lat, jeszcze bardziej ją wzmacniając. O ile pierwsza książka Grossa wywołała ożywczą debatę intelektualną i jednocześnie narodowy rachunek sumienia, to dwie kolejne rezonowały w dużej mierze już głównie salwami oddawanymi do przeciwników z dobrze umocnionych i głębokich okopów w duchowej „wojnie polsko-polskiej”. W ostatniej dyskusji nie widziałem wielu prób wykroczenia poza te podziały. Raczej mobilizację ideowych przeciwników, sięgających po te same, dobrze znane argumenty. Nie przybliża to nas w moim przekonaniu ani o krok w stronę „społecznego porozumienia”, o które pyta redakcja WIĘZI. Nie wiadomo, czy takie porozumienie kiedykolwiek będzie możliwe. Spory i polemiki dotyczące narodowej historii są czymś naturalnym i wręcz niezbywalnym w demokratycznym społeczeństwie. Równie potrzebne jest jednak budowanie elementarnego konsensu na gruncie wartości, a nawet elementarnych faktów – w tym przypadku o postawach Polaków ­wobec Żydów w czasie wojny. Złote żniwa na pewno nie prowadzą w tym kierunku. Jestem zresztą przekonany, że nie było to intencją ich autorów. Paweł Machcewicz

Paweł Machcewicz – ur. 1966. Historyk, prof. dr hab. Dyrektor Muzeum II Wojny Świa-

towej, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2000–2005 był dyrektorem Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej. Autor wielu książek, m.in. Polski rok 1956, Emigracja w polityce międzynarodowej, „Monachijska menażeria”. Walka z Radiem Wolna Europa 1950–1989.

Piotr Paziński

Dyskusja, której nie było, i wiedza, ­która jest wszędzie Redakcja WIĘZI zwróciła się do mnie z pytaniem, czy publikacja książek Ireny i Jana Grossów, Barbary Engelking i Jana Grabowskiego na temat najciemniejszych kart wojennych dziejów zmieniła stan debaty o relacjach polsko-żydowskich. Nie mam takiego poczucia, nie przeżyłem powtórki z dyskusji wokół Sąsiadów. Nie sądzę również, by ktokolwiek odczuł katharsis porównywalne do tego, które stało się udziałem uczestników pamiętnych uroczystości w Jedwabnem w lipcu 2001 roku. Przez cały czas, kiedy trwała, krótka skądinąd, dyskusja o książkach, odnosiłem

60

WIĘŹ  Lipiec 2011


wrażenie, że ogranicza się – podobnie jak polska polityka – do wymiany argumentów, a nierzadko i ciosów pomiędzy przedstawicielami dwóch skłóconych i zamkniętych na siebie nawzajem obozów: liberalnego i konserwatywnego. Stwierdzenie to dotyczy w mniejszym stopniu środowiska historyków, gdzie dyskusja trwa nadal i z pewnością przyczyni się do dalszych badań, ale raczej dziennikarzy, publicystów i polityków. Wymownym tego przykładem były dyskusje toczone w programach Tomasza Lisa: dwa monologi zwolenników i przeciwników Jana Tomasza Grossa, pomiędzy którymi rosła coraz wyżej ściana całkowitej obcości i niezrozumienia. Czy coś więcej się zmieniło? Owszem, w internecie przybyło antysemickich postów, pojawiły się nawoływania do bojkotu księgarń, gdzie sprzedawano ww. książki (żywo przypominające przedwojenne zachęty, by nie kupować „żydowskiego”), ukazały się kontrksiążki, naprędce zmontowane przez dyżurnych obrońców dobrego imienia narodu polskiego. Grossa wysyłano do Izraela, Engelking i Grabowskiego – z powrotem do szkoły podstawowej. Znana dziennikarka z TVN po raz kolejny przepytywała autora Strachu prokuratorskim tonem, strojąc przy tym groźne miny, które miały upewnić telewidzów, jak bardzo brzydzi się swoim interlokutorem. Naczelny redaktor konserwatywnego dziennika wpadł na kuriozalny pomysł, by książki Grossa ustawić obok powieści Jerzego Kosińskiego, a kłamstwa obu potraktować śledczą publicystyką Joanny Siedleckiej. Zagrzmiał ojciec dyrektor, Jerzy Robert Nowak zapowiedział nowy tom esejów. Z kolei zamknięte, niejako ekskluzywne spotkania autorów z ich przekonanymi zwolennikami i przyjaciółmi przebiegały w sympatycznej atmosferze. Tam Grossa chwalono, wytykając drobne błędy i czepiając się szczegółów. Było miło, aż nazbyt miło, by mogła przy tej okazji wykluć się jakakolwiek biegnąca ponad podziałami myśl. Nihil novi sub sole. Szkoda wielka, bo książki Barbary Engelking i Jana Grabowskiego to rzetelne, świetnie skonstruowane i udokumentowane prace naukowe, napisane przez specjalistów dla specjalistów, aczkolwiek nie bez (jak by to osobliwie w tym kontekście nie brzmiało) ambicji popularyzatorskich. Złote żniwa to z kolei esej historyczny – świadomie uwypuklający niektóre wątki, operujący mocnym językiem i nierzadko ­prowokacyjnie skoncentrowany na zdecydowanie ciemnych obszarach ­historii stosunków polsko-żydowskich pod okupacją hitlerowską (owszem – bez szerszego kontekstu i stosowania pokrzepiającej polskie serce przeciwwagi w osobach Sprawiedliwych wśród Narodów Świata). Nie znaczy to jednak, że Gross formułuje w nim tezy całkiem nowe, jak chcieliby ci jego zwolennicy, którym po lekturze Strachu czy Złotych żniw świat wywrócił się do góry nogami, względnie nieprawdziwe, jak bezustannie zarzucają Grossowi jego przeciwnicy z „obozu patriotycznego”. Rzeczy mają się, w mojej opinii, zupełnie inaczej. Jeżeli ostatnia debata na temat Jana Tomasza Grossa przyniosła coś nowego, to jest to jeden element, występujący i wcześniej, ale nie tak widoczny. Otóż emocje i poglądy „obozu patriotycznego”, który po publikacji Złotych żniw znów zapałał ­świętym oburzeniem, w radykalny sposób rozmijają się nie tylko z poglądami popierającego Grossa „salonu” (jak prawicowi publicyści zwykli określać liberalną

61

Jaki plon „Złotych żniw”?

Jakie żniwa?


An k i e t a

część współczesnych polskich elit), ale przede wszystkim z wiedzą dużej części polskiego społeczeństwa. Podobnie zresztą emocje i poglądy „liberałów”, zaskoczonych koszmarem przywołanych przez Grossa (ale i przez Engelking i Grabowskiego) faktów. I to nie dlatego, by społeczeństwo – mieszkańcy małych miasteczek, w których Żydzi do Zagłady stanowili nierzadko większość – kochało Grossa i skrupulatnie analizowało tezy z jego kolejnych książek. Również nie z tego powodu, żeby poczuło się niemile zaskoczone, gdy uświadomiono mu, iż (jak to mawiają liberalni warszawscy inteligenci) „było gorzej, niż nam się dotąd zdawało”. Skąd to nieporozumienie? Jaki jest powód takiego emocjonalnego rozminięcia? Taki oto: Jan Tomasz Gross ani nie nakłamał, ani niczego nie odkrył, przynajmniej w takim sensie, w jakim uczony dokopuje się sensacyjnej informacji w starych papierach w zapomnianym archiwum. Jego prawda leżała na wierzchu, całkiem nie niepokojona. W lesie za miastem, na polu, a choćby nawet i przy rynku albo w trawie, zaraz za wiejską chałupą, w której wydarzyło się jeszcze jedno okupacyjne ­nieszczęście. Prawda o mordowaniu żydowskich niedobitków, denuncjacjach czy „załatwianiu sprawy we własnym zakresie” (czyli mordowaniu Żydów bez udziału Niemców czy granatowej policji), a przede wszystkim o rabunku mienia i notorycznym zajmowaniu „pożydowskiego”, mimo upływu tylu lat wciąż krąży po polskiej prowincji. Jest wiedzą pokątną, niejako nielegalną – i jako taka bywa przekazywana dalej, w ramach ścisłej wspólnoty, choć zdarzają się odstępstwa od tej reguły. Gross tylko tę prawdę podniósł i otrzepał z brudu kilkudziesięciu lat obojętności, łamiąc przy okazji lokalną zmowę milczenia. Na tym polega jego wiekopomna zasługa, że czyni to konsekwentnie od lat, począwszy od znakomitej (być może najważniejszej) Upiornej dekady, gdzie pisał m.in. o powszechności polskiego doświadczenia Zagłady Żydów. Ale owe „rewelacje” (jak o przedstawionych przezeń ­faktach mówią jego wrogowie) nie tylko nie są wymysłem, historycznym fałszem, przejawem jakiejś „antypolskiej kampanii”, którą rzekomo zajmują się „wpływowe żydowskie ośrodki za oceanem”, ale nie są nawet sensacją. Ani dla badaczy tematu Zagłady, którzy w swojej pracy wcześniej czy później natrafiali na ponure żydowskie lub polskie relacje z czasów okupacji (to, że systematyczne badania podjęte zostały tak późno, to już zupełnie inna sprawa – polska historiografia, także ze względu na PRL, zapóźniona jest na wielu polach; Holokaust na ziemiach polskich nie jest tutaj niechlubnym wyjątkiem), ani też, co tutaj ważniejsze, dla świadków wydarzeń czy członków lokalnych wspólnot, które są dzisiaj badane, opisywane albo wyłącznie zaciekle bronione. Na czym opieram mój pogląd? Na wizji lokalnej i na relacjach świadków. Byłem w Jedwabnem w 2001 roku, podczas ekshumacji masowego grobu pod spaloną stodołą, a także później, gdy w miasteczku zapadło już milczenie. Tyle że wcześniej nikt nie milczał! Wszyscy zainteresowani sprawą – historycy i dziennikarze, z którymi zdarzyło mi się rozmawiać – potwierdzają, że o pogromie z 1941 roku mieszkańcy Jedwabnego opowiadali nader chętnie i ze szczegółami. Potem się wystraszyli – był to jeden ze skutków publikacji Sąsiadów. Ale mieszkańcy wielu innych miasteczek

62

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jakie żniwa?

nie zawsze milczą. Nawet chętnie dzielą się swoją wiedzą. Kilka lat temu, już po publikacji Strachu, zdarzyło mi się jeździć po polskiej prowincji (pogranicze Galicji i Kongresówki) w ramach jednego z programów polsko-żydowskiego dialogu. W każdym z odwiedzanych miasteczek powtarzał się ten sam rytuał: oficjalne rozmowy, w których podkreślano harmonijne stosunki polsko-żydowskie sprzed wojny, okupacja niemiecka (wraz z opisem przerażających aktów bestialstwa Niemców wobec Żydów, których świadkami byli polscy sąsiedzi) i powojenna pustka po Żydach. Ale w każdym z tych miejsc – nie jest to tylko moje doświadczenie – zaraz, już podczas nieformalnej części spotkania, ujawniała się inna narracja, przekazywana pokątnie, w zaufaniu niejako, ale też bez żadnych zachęt czy nacisków. O granicach miasteczkowego getta, zachowaniu granatowej policji, o tym, kto mieszka w „pożydowskim”, kto kiedy zginął i kto kogo obrabował, kto się tylko gapił i co widział. I rzeczy najbardziej ponure: że „Niemiec na wieś się nie zapuszczał i to nasze tych ostatnich Żydów wyłapały”, że „nasze tu Niemcom pomagały, przy wywózce i potem, nie ma co gadać”, że „nie czepiajmy się Grossa i nie gadajmy o Jedwabnem, a u nas to było lepiej?”. To prawda tylko pozornie nieznana, przeciwnie – znana aż nazbyt dobrze, skrywana na dnie społecznego sumienia. W dawnych małych żydowskich miasteczkach książki Jana Tomasza Grossa dla wielu nie są ani spiskiem i zbiorem niesłusznych oskarżeń, ani też objawieniem nieznanych faktów. Nie są też powodem specjalnych wyrzutów sumienia ani przedmiotem społecznej debaty. Przed kolejną ważną książką o stosunkach polsko-żydowskich pod hitlerowską okupacją warto sobie ów przygnębiający stan rzeczy uświadomić. Żebyśmy wiedzieli, o co się kłócimy. Piotr Paziński

Piotr Paziński – ur. 1973. Dziennikarz, eseista, pisarz i tłumacz, redaktor naczelny mie-

Jan Żaryn

Z daleka od Grossa Książki prof. Jana Tomasza Grossa – począwszy od Sąsiadów, przez Strach, aż po Złote żniwa – wpisują się w pewien nurt literatury i historiografii żydowskiej (głównie wspomnieniowej, ale także badawczej) przesiąknięty głęboką niechęcią

63

Jaki plon „Złotych żniw”?

sięcznika „Midrasz” – społeczno-kulturalnego pisma polskich Żydów. Z wykształcenia filozof i krytyk literacki. Autor nagradzanej powieści Pensjonat oraz książki Labirynt i drzewo. Studia nad „Ulissesem” Jamesa Joyce’a (praca doktorska obroniona w IBL PAN).


An k i e t a

do Polski i Polaków, a jednocześnie niechętny poznaniu racji i zachowań innych narodów podlegających w latach II wojny światowej (a także po niej) okupacji niemieckiej i sowieckiej. Na szczęście nurt ten zanika z wolna, m.in. dzięki otwarciu się świata na siebie nawzajem po 1989 r. „Przewaga” prof. Grossa nad tamtą literaturą, której populistycznym odbiciem stały się filmy (telewizyjne i fabularne stale bądź cyklicznie obecne w USA od lat 70. XX wieku), polega na tym, że teoretycznie zna on historię Polski, trudno więc oskarżyć go o ignorancję, wynikającą np. z obcości kulturowej. Tym trudniej zrozumieć, dlaczego stał się tak modny w Polsce – jest wydawany, i to nie przez naszych wrogów, a przez nas samych (w tym przez wydawnictwa katolickie, które przecież nadal obowiązuje etyczna zasada podążania ku prawdzie). Według pomówień autora wymienionych wyżej książek, Polacy – głownie z racji swojego przywiązania do Kościoła katolickiego – byli antysemicko nastawieni do żydowskich sąsiadów już przed wojną; nadto w czasie wojny propaganda niemiecka przeszyła na wskroś ich świadomość, z racji wcześniej istniejącego podglebia nacjonalistycznego. Tej fobii antyżydowskiej miał ulegać, dzięki autorytetowi proboszcza, szczególnie lud prosty – pobożni chłopi, którzy w swym prymitywizmie kulturowym ­reagowali jak zwierzęta, zgodnie z wolą nowych panów: mordowali, grabili co się dało, wpisując się w ten sposób w ideologię nazizmu i propagandę okupacyjnych mediów. Taki obraz Polski i Polaków – tu, rzecz jasna, nieco uproszczony – lansuje Gross, wydając swoje prace równolegle na Zachodzie. Otrzymawszy legitymizację ze strony wydawnictw i części intelektualistów z Polski, utrwala tym samym stereotypy antypolskie, wierutne kłamstwa. Czyni to sprawnie językowo. Można przypuszczać, że wielu wydawców liczy przede wszystkim na zysk, a nie na lansowanie prawdziwej historii. Te same pieniądze, a także energia polskich autorów powinny być skierowane ku naprawie relacji polsko-żydowskich. Aby to osiągnąć, należy przedstawiać kłamstwa i niedoróbki autorów piszących o II wojnie światowej czy to z pozycji komunistycznych, czy innych – odległych od rzeczywistości historycznej. Powinniśmy przeznaczać więcej pieniędzy na druk i propagowanie książek czy filmów pokazujących dzieło polskiej pomocy w ratowaniu Żydów. Krótko mówiąc, trzeba wychowywać świat, choć to nie przyniesie wymiernych finansowo zysków. Od kilku lat czyni tak Instytut Pamięci Narodowej, publikując serię książek pod wspólnym tytułem Kto ratuje jedno życie, wydając specjalną tekę edukacyjną dla uczniów i nauczycieli szkół pt. Polacy ratujący Żydów, współtworząc (m.in. z NCK) program edukacyjno-społeczny „Życie za życie”, dzięki któremu wielu Polaków dowiedziało się o rodzinach Ulmów, Kowalskich czy Baranków (zob. www.zyciezazycie.pl, także w języku angielskim), wspierając budowę czy to pomnika warszawskiego ku czci Polaków ratujących Żydów, czy też muzeum w Markowej, poświęconego rodzinie Ulmów, kandydatów na ołtarze. Większość, jak sądzę, narodu izraelskiego oraz rodziny żydowskie rozsiane po całym świecie (wyznawcy judaizmu) mają zapewne dobrą wolę w poznaniu historii

64

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jakie żniwa?

Polski – gdzie przez tyle stuleci ich przodkowie znaleźli „zastępczą” ojczyznę. Należy im zatem ułatwić to poznanie. To jest zadanie dla historyków, dziennikarzy, ale także wysokich urzędników państwa polskiego, którzy mając instrument władzy, powinni prowadzić propolską politykę historyczną. A cóż czynią? Kolejne scenariusze na filmy o Polakach ratujących Żydów są odrzucane przez państwowych sponsorów, w TVP jedynym wyjątkiem był serial o polskich Sprawiedliwych autorstwa Wojciecha Tomczyka. Obok inicjatyw pozytywnych, o czym pisałem wyżej, mamy także do czynienia z decyzjami niezrozumiałymi, jak choćby lansowanie przez polskie Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego cyklu filmów wyreżyserowanych przez izraelską autorkę. Ich wspólnym mianownikiem jest teza, że istniejąca w Polsce mniejsza część „tubylców” żyje w poczuciu głębokiej frustracji z racji udziału przodków w Holokauście i stąd wzywa dusze pomordowanych – 3 milionów – do powrotu. Jedyny niemal Sprawiedliwy oczywiście nie dożyje końca filmu; zostanie zaszlachtowany przez większość „tubylców”, których sumienie poruszyć ma dopiero ten tryptyk filmowy. Czy naprawdę mamy tak dużo pieniędzy, by lansować cudze miernoty artystyczne, dodatkowo pastwiące się nad naszą dumą narodową, godnością i honorem? Niestety, lektura książek prof. Jana T. Grossa w Polsce owocuje kolejnymi „potworkami”. Winę za to ponosimy oczywiście sami, obdarzając zaufaniem ludzi, którzy tylko z racji umiejętności PR-owskich stali się powszechnymi autorytetami. Jan Żaryn

Jan Żaryn – ur. 1958. Doktor habilitowany historii, profesor Uniwersytetu Kardynała Ste-

Jaki plon „Złotych żniw”?

fana Wyszyńskiego, pracownik Instytutu Pamięci Narodowej. Przewodniczący Komisji Historycznej Komitetu dla Upamiętnienia Polaków Ratujących Żydów. Autor wielu publikacji, m.in. Dzieje Kościoła katolickiego w Polsce (1944–1989).

65


Mateusz Szpytma

Markowa po „Złotych żniwach” W marcu 2004 r. odsłonięty został w Markowej pomnik poświęcony rodzinie Ulmów, zamordowanej 60 lat wcześniej wraz z Żydami, których ukrywała. Treść inskrypcji syntetycznie informuje o tragedii, jaka miała wówczas miejsce, oraz zawiera moralne wezwanie dla obecnych i przyszłych pokoleń: Ratując życie innych, złożyli w ofierze własne. Józef Ulma, jego żona, Wiktoria oraz ich dzieci: Stasia, Basia, Władziu, Franuś, Antoś, Marysia, Nienarodzone. Ukrywając ośmiu starszych braci w wierze, Żydów z rodzin Szallów i Goldmanów, zginęli wraz z nimi w Markowej 24 III 1944 r. z rąk niemieckiej żandarmerii. Niech ich ofiara będzie wezwaniem do szacunku i okazywania miłości każdemu człowiekowi! Byli synami i córkami tej ziemi, pozostają w naszym sercu. Społeczność Gminy Markowa.

Odsłonięcie pomnika nie tylko było wielkim wydarzeniem dla wsi i regionu, ale – z czego nie zdawali sobie wówczas sprawy pomysłodawcy i organizatorzy – także sprawiło, że już w nieodległej przyszłości Ulmowie stali się i w kraju, i za jego granicami symbolem około tysiąca Polaków, o których wiemy, że zginęli w czasie II wojny światowej za pomoc udzielaną współobywatelom narodowości żydowskiej. Co zdecydowało o tym, że dotychczas nieznana szerzej historia, o której wzmianki pojawiały się incydentalnie w nielicznych niszowych publikacjach historycznych, stała się tak rozpoznawalna?1 Złożyło się na to kilka czynników. Jednym z najważniejszych był fakt, że już wcześniej ich historia została niejako „autoryzowana” przez Instytut Yad Vashem oraz Kościół katolicki.

1

66

Krótkie i niedokładne wzmianki na temat tej tragedii pojawiły się np. u S. Zabierowskiego, Rzeszowskie pod okupacją hitlerowską, Warszawa 1975, s. 191 oraz w dwóch miejscach w monografii Z dziejów wsi Markowa, red. J. Półćwiartek, Rzeszów 1993, s. 95, 463–464. Nie dotarli do niej W. Bartoszewski i Z. Lewinówna, autorzy monumentalnej pracy Ten jest z ojczyzny mojej: Polacy z ­pomocą Żydom 1939–1945, Kraków 1966, której ostatnie uzupełnione wydanie ukazało się w 2007 r.

WIĘŹ  Lipiec 2011


Markowa po „Złotych żniwach”

W 1995 r. Yad Vashem na wniosek Stanisława Niemczaka, bratanka Wiktorii, nadał Józefowi i Wiktorii Ulmom tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata (była to decyzja dosyć wyjątkowa, gdyż generalną zasadą jest rozpatrywanie wniosków potwierdzonych przez świadków żydowskich). Kościół zaś po kilkuletnich przygotowaniach wszczął w 2003 r. proces beatyfikacyjny całej ośmioosobowej (a właściwie dziewięcioosobowej) rodziny Ulmów. Jego krajowy etap zakończył się 24 maja 2011 r. w Pelplinie i według bp. Jana Szlagi etap rzymski winien potrwać około 2–3 lat. Jednym z zadań trybunału będzie podjęcie decyzji, czy za błogosławione uznać również bezimienne Dziecko, które zaczęło się rodzić się podczas zbrodni. To swoiste „przybicie pieczątki” przez instytucje dysponujące autorytetem w swoich światach – żydowskim i katolickim – pozwoliło nie tylko potwierdzić szlachetne motywy decyzji Ulmów o ukrywaniu Żydów, ale też przyczyniło się w późniejszych latach do otwarcia na wiedzę o Ulmach wielu zupełnie ­różnych drzwi w Polsce i na świecie. Innym powodem rozpoznawalności Ulmów stała się niezwykła przychylność większości mediów. Dziennikarze pojawili się bardzo licznie już na uroczystości odsłonięcia pomnika pomimo świadomości, że nie przybędą na nią przedstawiciele władz państwowych. Relacje z tamtej uroczystości ukazały się nie tylko w regionalnych środkach masowego przekazu, ale również w głównych ogólnopolskich serwisach informacyjnych telewizji publicznej. Dużą uwagę przykuł wówczas przyjazd na uroczystości Abrahama Segala z ­Kiriat Ata koło Hajfy. Jako trzynastoletni chłopak, posługując się fałszywym nazwiskiem Roman Kaliszewski, został on w lipcu 1943 r. pastuchem u rodziny Cwynarów w Markowej. Jego chlebodawcy szybko zorientowali się, że jest Żydem, ­pozwolili mu jednak nadal grać swoją rolę. Pod pomnikiem po raz pierwszy publicznie ­podziękował swoim wybawcom za możliwość przeżycia okupacji. Podczas ­uroczystości zrodziła się także trwająca do dzisiaj serdeczna więź między nim a abp. Józefem Michalikiem, metropolitą przemyskim, który także jako przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski nie tylko był obecny na tej uroczystości, ale zaangażował się w krzewienie wiedzy o sługach Bożych. Do dzisiaj bardzo często mówi o rodzinie Ulmów w wielu różnych miejscach w Polsce oraz na świecie.

Społeczne zainteresowanie historią Ulmów trwa do dzisiaj. Ma na to wpływ z pewnością także fakt, że życie i śmierć rodziny Ulmów (w mniejszym zakresie Szallów i Goldmanów) są niezwykle dobrze udokumentowane. Do dzisiaj żyją jeszcze świadkowie ich czynów, a w tym gronie znajduje się 86-letnia Stanisława Kuźniar z domu Szpytma, która była matką chrzestną Władzia – jednego z synów Ulmów. Wiarygodność przekazu świadków życia Ulmów została potwierdzona przez wiele dokumentów. Wskazują oni, że Ulmowie angażowali się w liczne działania na rzecz lokalnej społeczności.

67

Jaki plon „Złotych żniw”?

Kontrapunkt dla Grossa?


M a t e u s z Szp y t m a

Powstało już dość dużo publikacji o rodzinie Ulmów, w tym książki autorstwa niżej podpisanego2. Dzięki nim, a także przychylności kolejnych kierownictw IPN również dziennikarze czy reżyserzy filmów dokumentalnych mają łatwy dostęp do świadków oraz dokumentów. Kolejnym powodem, dla którego Ulmowie szybko zostali zinternalizowani w polskim społeczeństwie, była potrzeba symbolu pozytywnych odniesień w ­polsko-żydowskiej historii. Pojawiła się ona szczególnie wyraźnie po opublikowaniu książki Sąsiedzi Jana Tomasza Grossa, w której przypomniano znany dotychczas jedynie w wąskim środowisku historyków fakt współudziału Polaków w mordowaniu żydowskich mieszkańców Jedwabnego w lipcu 1941 r. Bezpośrednie lub skojarzeniowe zestawianie jedwabieńskiej zbrodni oraz tragedii Ulmów ma miejsce do ­dzisiaj, i to po różnych ideowych stronach publicznego dyskursu3. Pojawia się ono także na stronie internetowej Yad Vashem4. Można było się zatem spodziewać, że zapowiadana na początek 2011 r. książka J. T. Grossa Złote żniwa oraz ukazujące się w podobnym terminie prace naukowców związanych z Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy Instytucie Filozofii i ­Socjologii PAN będą miały pośrednio wpływ na wzrost zainteresowania opinii publicznej historią rodziny Ulmów5. Zainteresowanie to, większe nawet, niż się spodziewałem, brało się z pewnością ze wspomnianej potrzeby pozytywnego symbolu, który byłby traktowany jako kontrapunkt dla Złotych żniw. Zostało ono jeszcze wzmocnione tym, że w książce Grossa rodzina Ulmów nie została wspomniana. Autor zastrzegł co prawda, że skupia się na negatywnych odniesieniach Polaków do Żydów, ale poświęcił niewielki fragment Sprawiedliwym wśród Narodów Świata. W ostatnich miesiącach nieoczekiwanie często różne środowiska ­zwracały się do mnie z prośbą o wygłoszenie wykładu, napisanie artykułu czy pokazanie wystawy o rodzinie Ulmów. Jako historyk i bliski krewny zamordowanej Wiktorii Ulma wszystkie te propozycje przyjmowałem z wielkim zadowoleniem. W pierwszym kwartale 2011 r. brałem m.in. udział w otwarciu wystawy „Samarytanie z Markowej. Ulmowie – Polacy zamordowani przez Niemców za pomoc

M. Szpytma, J. Szarek, Sprawiedliwi wśród narodów świata. Przejmująca historia polskiej rodziny, która poświęciła swoje życie, ratując Żydów, Kraków 2007; M. Szpytma, Sprawiedliwi i ich świat. Markowa w fotografii Józefa Ulmy. Kraków–Warszawa 2007; The Risk of Survival. The Rescue of the Jews by the Poles and the tragic consequences for the Ulma Family from Markowa.­ Warszawa–Kraków 2009. 3 M.in.: M. Rutkowska, Prymitywna antypolska propaganda Grossa, „Nasz Dziennik” 5–6 stycznia 2011 r., A. Gorczyca, Sąsiedzi z Markowej. Jak mieszkańcy ratowali Żydów, „Gazeta Wyborcza”, dodatek regionalny w Rzeszowie z 6 kwietnia 2011 r. 4 Zob. http://www1.yadvashem.org/yv/en/righteous/stories/ulma.asp (odczyt 21 maja 2011 r.). 5 W dyskusji, która nastąpiła po opublikowaniu w 2008 r. książki J. T. Grossa pt. Strach, temat rodziny Ulmów praktycznie się nie pojawił. Miało to głównie związek z tym, że książka Strach dotyczyła przede wszystkim okresu powojennego. 2

68

WIĘŹ  Lipiec 2011


Galeria WIĘZI: Wiktor Wołkow

69


M a t e u s z Szp y t m a

Żydom”6 w Monachium, Przemyślu, Rzeszowie, Przeworsku i Markowej. Wygłosiłem także w Rzymie 7 kwietnia 2011 r. wykład o rodzinie Ulmów, w ramach prac Instytutu Badań nad Rodziną im. Jana Pawła II na Uniwersytecie Laterańskim. Bardzo uroczyste w 2011 r. były obchody 67. rocznicy śmierci rodziny Ulmów w Markowej. Wziął w nich udział m.in. Waldemar Pawlak, wicepremier rządu i prezes PSL; Marek Kuchciński, wicemarszałek sejmu oraz wiceminister skarbu ­państwa Jan Bury. Ostatecznie nie wziął udziału w uroczystościach Jarosław Kaczyński prezes Prawa i Sprawiedliwości, który wraz z Kazimierzem M. Ujazdowskim był inicjatorem specjalnej uchwały sejmu oddającej „hołd Polakom, którzy ratowali Żydów skazanych na Zagładę przez niemieckiego okupanta”, przyjętej 25 marca 2011 r., w 67. rocznicę męczeńskiej śmierci rodziny Józefa i Wiktorii Ulmów. Choć podczas uroczystości w Markowej oraz w debacie sejmowej na temat uchwały bezpośrednie odwołania do Złotych żniw nie były częste, to nie da się ukryć, że miały one znaczący wpływ na ich przebieg. Uroczystości zostały także szeroko zrelacjonowane przez media, w tym ogólnopolskie. Dwa miesiące wcześniej, w styczniu i lutym 2011 r., pojawiły się pogłoski, że nowe władze samorządu województwa podkarpackiego, tworzone przez koalicję PO–PSL–SLD zastanawiają się nad kontynuowaniem działań mających na celu budowę pierwszego w Polsce Muzeum Polaków Ratujących Żydów, w którym miały być pokazane sylwetki Sprawiedliwych z terenu dzisiejszego Podkarpacia. Informując o tym fakcie, media bardzo często jednocześnie nawiązywały do mającej się ukazać książki Grossa. W krótkim czasie informacje o ewentualnych zagrożeniach dla inwestycji zostały stanowczo zdementowane przez władze województwa7. Nie tylko Sprawiedliwi

Mimo wątpliwości, jakie mam wobec niektórych interpretacji przedstawionych przez Barbarę Engelking w książce Jest taki piękny słoneczny dzień… Losy Żydów szukających ratunku na wsi polskiej 1942–1945, a zwłaszcza wobec Złotych żniw J. T. Grossa, jestem przekonany, że nie da się przejść nad tymi publikacjami do ­porządku dziennego8. Skłaniają one bardzo mocno do refleksji nad kondycją

Wystawa „Samarytanie z Markowej” została przygotowana merytorycznie przeze mnie oraz graficznie przez Dominika Wasilewskiego z Centralnej Biblioteki Rolniczej. Zaprezentowano ją po raz pierwszy w Warszawie rok wcześniej – 24 marca 2010 r. na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Powstała ona przy współpracy IPN, CBR, Narodowego Centrum Kultury i Muzeum ­Historii Polskiego Ruchu Ludowego oraz została objęta patronatem honorowym przez wicepremiera W. Pawlaka, abp. J. Michalika, amb. Zvi Rav-Nera oraz rabina Michaela Schudricha. 7 Warto dodać, że idea tego muzeum narodziła się w 2007 r., a oprócz mnie współpomysłodawcą jest Bogdan Romaniuk, który zachęcił Sejmik Województwa Podkarpackiego do jej realizacji. 8 O wątpliwościach wspominałem w: Casus Ulmów przeczy tezom Grossa, rozmowa E. Łosińskiej z M. Szpytmą, „Rzeczpospolita” z 14 marca 2011 r. (tytuł rozmowy pochodził od redakcji; moją intencją było, aby brzmiał „Informacje o zbrodniach należy sprawdzać”). 6

70

WIĘŹ  Lipiec 2011


moralną społeczeństwa polskiego podczas okupacji. Wzywają także do przeprowadzenia badań, które tak dokładnie, jak to jest możliwe, odpowiedziałyby na ­pytanie, jakie postawy wobec Żydów przeważały podczas wojny w polskim społeczeństwie – czy negatywne, jak sugerują wymienieni przed chwilą autorzy, czy też ­pozytywne, na które często zwraca się uwagę, przypominając, że najliczniejszą grupę Sprawiedliwych stanowią Polacy (rzecz jasna, najczęstszą postawą było bycie mimowolnym niezaangażowanym świadkiem, ale nie to jest przedmiotem dyskusji). Mnie osobiście te książki skłaniają do zadania sobie po raz kolejny pytań o zachowania mieszkańców Markowej. Okupacyjna historia tej wsi pod kątem relacji polsko-żydowskich nie sprowadza się przecież wyłącznie do historii Ulmów i ukrywania przez nich Szallów i Goldmanów. W Markowej przed wojną mieszkało około 120 Żydów. Nieliczni zostali już jesienią 1939 r. deportowani na teren okupacji sowieckiej, inni na rozkaz Niemców zgłosili się wiosną 1942 r. w Łańcucie i zostali wywiezieni do obozu pracy w Pełkiniach, a następnie zamordowani prawdopodobnie w obozie zagłady w Bełżcu. Najtragiczniejsze chwile w okupowanej Markowej miały miejsce w drugiej połowie 1942 r. Odbywało się wówczas trwające przez lato i jesień „polowanie na Żydów”. Wyciągano ich z domów i prowadzono do tymczasowego aresztu, a następnie mordowano i grzebano na uboczu wsi. Niemcy rozstrzeliwali tam także Żydów z okolicznych wiosek. Brak jest dokładnych informacji co do liczby zabitych, prawdopodobnie było ich co najmniej kilkadziesiąt9. Ponieważ główne akcje antyżydowskie miały miejsce w ciepłej porze roku, część Żydów ukrywała się na polach. Niektórzy skryli się w znajdujących się po południowej stronie Markowej zaroślach i jarach, tzw. potokach. Większość z tych, którzy uciekli, wróciła wkrótce na wieś i szukała schronienia w chłopskich domach, prosząc o przechowanie. Chłopi bali się jednak ­konsekwencji, niektórzy zgadzali się tylko na kilkudniowy pobyt ściganych do czasu znalezienia innego ukrycia. Innych stać było tylko na to, by za domem w umówionych miejscach zostawiać na noc pożywienie. Zdarzały się także przypadki odmawiania pomocy, a nawet denuncjacji, np. szukający pomocy Żyd o imieniu Szmul został zatrzymany i doprowadzony na posterunek policji10. Po głównej antyżydowskiej akcji Niemcy zdali sobie sprawę, że nie zdołali zgładzić wszystkich markowskich Żydów, że ukrywają się oni nie tylko na polach, ale i w domach. W listopadzie 1942 r. straży pożarnej wydano rozkaz, by przeszukała wszystkie domy, zabudowania gospodarcze oraz kryjówki na polach w celu odszukania i przekazania Niemcom żyjących jeszcze Żydów. Rozkaz ten strażacy wykonywali w kilkuosobowych grupach. Baza źródłowa nie pozwala odpowiedzieć, czy za Rejestr miejsc i faktów zbrodni popełnionych przez okupanta hitlerowskiego na ziemiach polskich w latach 1939–1945. Województwo rzeszowskie, Warszawa 1984, s. 114–115; S. Dobosz, W walce z okupantem hitlerowskim, w: Z dziejów wsi Markowa, dz. cyt., s. 95. 10 M. Szpytma, Sprawiedliwi i ich świat…, dz. cyt., s. 23; zachował się jeden z listów, w którym anonimowy autor domaga się, aby rodzina Szpytmów natychmiast usunęła Żydów (w rzeczywistości nie ukrywali Żydów). Został on opublikowany w: M. Szpytma, The Risk of Survival…, dz. cyt., s. 74. 9

71

Jaki plon „Złotych żniw”?

Markowa po „Złotych żniwach”


M a t e u s z Szp y t m a

niewykonanie zadania groziła im jakaś kara. Niewiele też wiadomo o jego rezultatach. Udało się ustalić, że podczas przeszukiwania przez strażaków jednej ze stodół dwaj ukrywający się tam Żydzi o imionach Markieł i Fawek podczas ratowania się ucieczką spadli ze strychu i poranieni zostali odprowadzeni na posterunek policji11. W antyżydowskich akcjach w drugiej połowie 1942 r. brała udział niemiecka żandarmeria oraz granatowa policja. Czy oprócz strażaków (których udział w listo­padowych poszukiwaniach jest potwierdzony) uczestniczyły w niej jeszcze inne osoby? Na to pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć. Po wojnie prawdopodobnie toczyło się postępowanie karne w sprawie zbrodni na żydowskich mieszkańcach Markowej. Akta tej sprawy mogłyby wiele wyjaśnić. W związku z tym już wiele lat temu szukałem w archiwach w Przemyślu i Rzeszowie dokumentacji na ten ­temat. Znajdowałem akta dotyczące zbrodni na Żydach w innych okolicznych miejscowościach, ale na dotyczące Markowej nie udało się natrafić. Być może takiego ­postępowania jednak nie było lub jego akta się nie zachowały. Istnieje także ewentualność, że znajdują się one w ogromnym zbiorze akt zgromadzonych w Warszawie przez byłą Główną Komisję Badania Zbrodni Hitlerowskich w Polsce. Ze względu na olbrzymią ilość materiałów w tym zbiorze nie został on dotychczas poddany pełnej kwerendzie nawet przez pracujące nad nim od wielu lat osoby związane z Centrum Badań nad Zagładą Żydów12. Ocaleni i ocalający

W odróżnieniu od wydarzeń w drugiej połowie 1942 r. prawdopodobnie udało się ustalić pełną listę osób pochodzenia żydowskiego, które przeżyły okupację niemiecką w ukryciu w Markowej. W gronie 20 uratowanych osób oprócz wspomnianego wyżej Abrahama Segala, posługującego się fałszywą tożsamością, wszyscy inni musieli się ukrywać. Pięcioosobowa rodzina Riesenbachów (Jacob i Ita z dziećmi: Josephem, Jenni i Marion) przeżyli u Józefa i Julii Bar oraz ich dorastającej córki ­Janiny13. Siedmiu Żydów w różnym wieku o nazwisku Weltz: Miriam, Moniek, Abraham, Reśka, Aron, Shirley, Leon ukrywali się 18 miesięcy u Antoniego i Doroty Szylarów oraz ich dzieci (dorastających: Zofii i Heleny oraz młodszych: ­Eugeniusza, Franciszka i Janiny). U Michała i Marii Barów, wychowujących pięcioro ­nieletnich dzieci, przetrwała trzyosobowa rodzina Lorbenfeldów: Chaim z żoną Rozalią i córką Pepką. Jakuba Einhorna ukrywali Jan i Weronika Przybylakowie mieszkający wraz z dziećmi w domu położonym blisko potoków14. Dzięki pracownikom oddziału IPN M. Szpytma, Sprawiedliwi i ich świat…, dz. cyt., s. 23–24. Mówił o tym m.in. Jan Grabowski dla Polskiej Agencji Prasowej, depesza z 22 stycznia 2011 r. zatytułowana: Badacze: nie znamy skali polskiej przemocy wobec Żydów. 13 Zob. http://www.riesenbach.com/riesenbachstory.html (odczyt 26 maja 2011 r.); J. Matusz, Kto ratuje jedno życie, „Rzeczpospolita”, 24 marca 2004 r. 14 M. Szpytma, Sprawiedliwi i ich świat.., dz. cyt., s. 24–25. 11 12

72

WIĘŹ  Lipiec 2011


Markowa po „Złotych żniwach”

w Rzeszowie, którzy znaleźli w Żydowskim Instytucie Historycznym relację Eugenii Einhorn (późniejszej żony Jakuba), można ustalić, że oprócz niego Przybylakowie ukrywali również Szmula i Siangę wraz z ich córką Pesą15. Żadna z tych chłopskich rodzin nie wyprosiła z domu swoich podopiecznych nawet wówczas, gdy w ich okolicy została rozstrzelana rodzina Ulmów. Helena Szylar przyznała w 2004 r., że jej rodzina zwróciła się 24 marca 1944 r. do Weltzów, aby opuścili kryjówkę. Ci jednak – przedstawiając jako argument zbliżający się koniec wojny – ubłagali pozwolenie pozostania w domu16. Oprócz Ulmów tytułem Sprawiedliwych wśród Narodów Świata zostały uhonorowane dwie rodziny z Markowej. 11 lutego 1982 r. otrzymali go Szylarowie, a w 1999 r. rodzina Barów, ukrywająca Riesenbachów17. Nowe ustalenia

15 Dokument umieszczono na wystawie oddziału IPN w Rzeszowie przygotowanej przy współpracy oddziału IPN w Krakowie pt. Sprawiedliwi wśród Narodów Świata. Pomoc Polaków dla ludności żydowskiej w Małopolsce w latach 1939–1945. 16 Na fakty paniki w sąsiednich wioskach w związku ze zbrodnią na rodzinie Ulmów zwracają uwagę: Franciszka Reizer we wspomnieniach z czasów okupacji w Albigowej (Dzienniki 1939–1945, Warszawa 1984, s. 98) oraz Yehuda Erlich opisujący okupację i zbrodnie na Żydach w Sieteszy: http://www1.yadvashem.org/yv/en/righteous/stories/ulma.asp (odczyt 26 maja 2011 r.). Do wspomnień Erlicha należy podchodzić z ostrożnością, gdyż nie odnaleziono do tej pory innych potwierdzeń faktów, o których pisze. 17 Księga Sprawiedliwych wśród Narodów Świata: ratujący Żydów podczas Holocaustu, red. nacz. I. Gutman, red. polskiej edycji pod kierownictwem D. Libionki, Kraków 2009, s. 21, 730–731, 777. 18 Dokumenty podziemia wspominają o tym kilkakrotnie, ale zawsze w trybie wysokiego prawdopodobieństwa. W jednym raporcie pada także przypuszczenie, że Leś dowiedział się o tym od miejscowego konfidenta. 19 M. Szpytma, Nie było litości…, dz. cyt.; A. Leszczyński, Rodzina Ulmów, Gross, bojkot i naród, „Gazeta Wyborcza” z 25.03.2011. 20 J. Kurski, O polityce na poważnie, „Gazeta Wyborcza” z 26.03.2011.

73

Jaki plon „Złotych żniw”?

Wracając do współczesności, warto zatrzymać się jeszcze nad tym, jak medialna dyskusja na temat Złotych żniw przyczyniła się pośrednio do poszerzenia wiedzy na ­temat policjanta Włodzimierza Lesia, który najprawdopodobniej poinformował żandarmerię niemiecką o miejscu ukrywania się Szallów i Goldmanów18. Jeden z wątków tej dyskusji został wywołany zdaniem w moim artykule prasowym, w którym podałem że Leś był „pochodzenia ukraińskiego”. Spotkało się to z natychmiastowym przytykiem ze strony Adama Leszczyńskiego w „Gazecie Wyborczej”, że jest to próba wybielania Polaków19. Kolejnego dnia w tej samej gazecie ukazał się komentarz Jarosława Kurskiego, w którym stwierdził on, że są takie osoby, które nie chcą pamiętać, iż „Ulmowie wydani zostali przez polskiego granatowego policjanta”20. Postanowiłem zbadać jeszcze dokładniej niż przed laty, kim był Włodzimierz Leś – czy granatowym policjantem ukraińskiego pochodzenia (jak podawałem za opracowaniem Stanisława Kojdra, dowódcy Ludowej Straży Bezpieczeństwa


M a t e u s z Szp y t m a

w obwodzie przeworskim oraz za artykułem Stanisława Dobosza opublikowanym w monografii Markowej), czy też polskim granatowym policjantem, jak piszą redaktorzy „Gazety Wyborczej”?21 W kwietniu 2011 r. udało mi się dotrzeć do akt metrykalnych Lesia oraz do osób, które pamiętały go jeszcze z okresu międzywojennego. Urodził się on w 1892 r. w dawnej rusińskiej miejscowości Biała k. Rzeszowa. Prawdopodobnie został ochrzczony w cerkwi grekokatolickiej w sąsiednim Zalesiu, gdyż zawierając w 1929 r. ślub w Łańcucie, zadeklarował wyznanie greckokatolickie. Udało się także ustalić, że już przed wojną był on funkcjonariuszem polskiej Policji Państwowej, i potwierdzić, że podczas okupacji służył na posterunku granatowej policji w Łańcucie, zaś 10 września 1944 r. został zastrzelony. Jak podaje S. Kojder, było to ­wykonanie wyroku wydanego przez Kierownictwo Walki Podziemnej22. Po zakończeniu wojny osoby należące do zalesiańskiej greckokatolickiej parafii (w 1939 r. prawdopodobnie ponad 1400 wiernych), w tym mieszkańcy Białej, mimo silnej polonizacji zostali w większości zmuszeni do wyjazdu do ZSRR23. Podsumowując, można stwierdzić, że książka Złote żniwa Jana Tomasza Grossa paradoksalnie przyczyniła się nie tylko do szerokiego upowszechnienia historii rodziny Ulmów, ale także do pogłębienia wiedzy o okolicznościach samej zbrodni na rodzinie Ulmów, Szallów i Goldmanów. Dobrze by było, gdyby w dyskursie publicznym historia rodziny Ulmów nie była instrumentalnie wykorzystywana do negowania innych faktów. Będzie to jednak trudne, jeśli przykłady pozytywnych postaw Polaków będą pomijane lub w nieproporcjonalny sposób marginalizowane. Wiemy na przykładzie opisanej wyżej podkarpackiej wioski, że rzeczywistość jest dużo bardziej skomplikowana, niż mogłoby się wydawać. Ani Markowa nie była rajem dla Żydów, choć uratowano ich tam wielu, ani nie jest prawdą ogólne oskarżenie polskich chłopów, że pomagali w mordowaniu Żydów, lub też ich obrona, że uczynili wszystko, co było w ich mocy. Mateusz Szpytma

Mateusz Szpytma – ur. 1975. Historyk i politolog, pracuje w krakowskim oddziale Insty-

tutu ­Pamięci Narodowej. Zajmuje się historią wsi i ruchu ludowego. Autor i współautor publikacji m.in. o rodzinie Ulmów. W latach 2005–2008 był najpierw asystentem prezesa IPN Janusza ­Kurtyki, a później zastępcą dyrektora jego sekretariatu. Pochodzi z Markowej, mieszka w Krakowie.

21 Archiwum Państwowe w Przemyślu, nr zespołu 891 Teki Stanisława Kojdra, teczka 38 „Organizacja «ROCh» w gminie Markowa”, k. 5; S. Dobosz, W walce z okupantem hitlerowskim…, dz. cyt., s. 95. 22 Archiwum parafii pw. św. Stanisława w Łańcucie, księga zapowiedzi przedślubnych 1926–1937; tamże, księga zmarłych 1905–1963; Archiwum Państwowe w Przemyślu, nr zespołu 891 Teki Stanisława Kojdra, teczka 38 „Organizacja…, dz. cyt., k. 5. 23 http://www.tendaj.aserw.pl/teksty/zalesie/zalesie.htm (odczyt 26 maja 2011 r.).

74

WIĘŹ  Lipiec 2011


Krystyna Samsonowska

Pozostawiając na boku nie zawsze merytoryczne dyskusje badaczy okresu Holokaustu w Polsce, trzeba docenić wartość badań merytorycznych – zwłaszcza tych podstawowych, dążących do ustalenia i opisania wydarzeń, jakie miały miejsce na ziemiach polskich podczas akcji likwidacji społeczności żydowskiej. W takim nurcie ­badań, które od kilku lat prowadzą również polscy historycy, m.in. związani z Centrum Badań nad Zagładą Żydów, mieści się również opracowanie Jana Grabowskiego Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942–1945. Studium dziejów pewnego powiatu. Ustalenia Grabowskiego stanowią poważną podstawę do bardziej szczegółowych badań. Inni historycy będą mogli weryfikować czy uzupełniać zawarte w tej książce informacje, opis rzeczywistości, prezentować odmienne interpretacje. Można żałować, że prace tego rodzaju zostały podjęte tak późno, bo obecnie nie jest już możliwe dotarcie do świadków, którzy w większości nie żyją. Niemniej zasada szukania i docierania do nieznanych źródeł jest najskuteczniejszą metodą, dającą rzetelną podstawę do innego spojrzenia i wykorzystania nowoczesnej metodologii badań. Docenić trzeba – bez względu na to, czy ktoś się z tym zgadza i w jakim stopniu – to, co jest zasadniczym przedmiotem książki Grabowskiego, czyli opis Judenjagd, ostatniej fazy zagłady społeczności żydowskiej i udziału w niej polskiej wsi. Jest to opis stosunkowo obszerny, ciekawy i dość wnikliwy, oparty w zasadniczej części na tzw. sierpniówkach, czyli aktach sądowych z procesów (na mocy ustawy z 31 sierpnia 1944 r.) wytoczonych po wojnie m.in. osobom uczestniczącym w mordowaniu polskich obywateli pochodzenia żydowskiego. Zbyt powierzchowny jest, moim zdaniem, początek książki, zwłaszcza dotyczący środowiska żydowskiego przed wojną i stosunków z Polakami. Było to ­środowisko ciekawe, dość odmienne od tego w innych częściach Polski, także w samej Małopolsce. Znając w miarę dobrze przedwojenne życie żydowskie na tych terenach, sądzę, że warto było pokazać, jaki był ­status społeczny Żydów w tym regionie, jaką rolę odgrywali w instytucjach publicznych, we władzach miasta, jakie instytucje

75

Jaki plon „Złotych żniw”?

Dąbrowa Tarnowska – nieco inaczej


Krystyna Samsonowska

żydowskie funkcjonowały, jakie partie polityczne, ile było gmin wyznaniowych, ilu chasydów, jacy cadykowie, ilu Żydów było ­rolnikami i na jakim areale gospodarzyli, jakie były powiązania ekonomiczne z ­Polakami. Wiele z tych czynników tłumaczy sytuację i możliwości przetrwania okupacji. Kilka stron więcej w książce pozwoliłoby ukazać wyrazisty obraz społeczności, nakreślić jej specyficzne rysy i nadać jej konkretne oblicze zamiast ukazywania szarej, dość bezosobowej masy. Niestety, jak niżej pokażę na wybranych przykładach, Grabowski nie wykorzystał też wszystkich istniejących możliwości badawczych. Chyba nazbyt pochopnie zrezygnował z badań w terenie. Ze względu na propagandową wymowę w całości odrzucił prace pisane w latach sześćdziesiątych, m.in. Józefa Kozaczki1 – zamiast je weryfikować. Nie docierał również do tych, którzy jeszcze żyją, także do rodzin ocalonych Żydów i tych Polaków, którzy pomogli im przetrwać. Autor Judenjagd pozostawił zatem jeszcze możliwości innym badaczom. Można tego żałować, bo jego praca jest bardzo szczegółowa – to obszar tylko jednego powiatu – i mogłaby mieć charakter wyczerpujący. To nie wszyscy ocaleni

Nie prowadziłam badań dotyczących okresu Zagłady tak dogłębnych jak Jan Grabowski. Niemniej przygotowywałam materiały do wystawy dotyczącej Sprawiedliwych i pomocy ­Żydom w Małopolsce. Wówczas zapoznałam się z relacjami ocalonych Żydów z terenu powiatu Dąbrowa Tarnowska, z materiałami, które pozostały po działalności Centralnego Komitetu Żydów w Polsce z lat 1945–1947, oraz z innymi dokumentami. Nie zrezygnowałam z polskich relacji oraz poznania pamięci mieszkańców o Żydach w czasie okupacji. Choć nie były to systematyczne badania, kilkakrotnie byłam w Dąbrowie i okolicach, starając się o lokalne wydawnictwa i relacje, poznając pamięć wsi o zagładzie Żydów. Krótko mówiąc, interesowała mnie jasna lub – używając określenia Barbary Engelking z wprowadzenia do książki Jest taki piękny słoneczny dzień… ­– „dzienna” strona problemu. Autorka tego przejmującego opracowania wprowadziła – za Ernestem Sabato – rozróżnienie na literaturę/historię „dzienną” i „nocną”. Ta pierwsza „opowiada o wartościach, walczy ze złem, usiłuje zrozumieć świat, pojąć jego zjawiska, […] nadać sens rzeczom”. Inaczej jest z historią „nocną” – ta „zanurza nas w mroczny świat, konfrontuje z grozą życia, mierzy się z najbardziej wstrząsającymi prawdami, których nie ośmielamy się otwarcie wyznać […], które odrzucamy i uważamy za niegodne i odrażające”. Poniżej zamieszczam niepełny zestaw Żydów ocalonych w okolicy Dąbrowy Tarnowskiej. Został on sporządzony jedynie na podstawie źródeł wytworzonych 1 J. Kozaczka, Pomoc Żydom w powiecie Dąbrowa Tarnowska, w: Polacy–Żydzi 1939–1945, opr. S. Wroński, M. Zwolakowa, Warszawa 1971.

76

WIĘŹ  Lipiec 2011


Dąbrowa Tarnowska – nieco inaczej

2 A. Bikont, Puścić Żyda na zajączka, „Gazeta Wyborcza”, 20 lutego 2011 r. 3 Znamienny przykład – powszechnie znany w literaturze lokalnej i środowisku miasteczka – podaje przywołana już Anna Bikont, która w Dąbrowie rozmawiała z wnuczką Jakuba Naftalego ­Stieglitza. To on właśnie był świadkiem morderstwa trojga Żydów u Michała Kozika, którzy ukrywali się obok w gospodarstwie. On ukrywał się w ziemiance u Padły. Po wojnie Stieglitz ochrzcił się – chrzestnym był Adolf Padło – i przyjął imię Michał. Ożenił się z Julią, siostrzenicą Michała Kozika. 4 Rodziny ukrywanych po wojnie zapisały Franciszkowi Borsie 40 mórg ziemi, a jego żonie kamienicę w Tarnowie, którą odzyskały dopiero dzieci. Bynajmniej nie były to jedyne zapisy poczynione przez ocalonych na rzecz opiekunów. Franciszka Gruszów, która wraz z mężem przeżyła u Chwalibińskiej, emerytowanej nauczycielki w Dąbrowie Tarnowskiej (ich córka ukrywała się poza powiatem za 300 zł miesięcznie; to niewielka kwota – K.S.), zapisała swoją kamienicę opiekunce, kiedy opuszczała Polskę. Takich przykładów można podawać więcej.

77

Jaki plon „Złotych żniw”?

przez instytucje żydowskie oraz książki Jana Grabowskiego, z fragmentarycznymi jedynie uzupełnieniami zaczerpniętymi z prac Adama Musiała. Jest to zestawienie z całą pewnością niepełne ­– zarówno pod względem liczby ocalonych, jak i z uwagi na niewykorzystaną inną literaturę. Decyduję się na jego przedstawienie dlatego, że w kilku omówieniach książka Judenjagd Jana Grabowskiego przedstawiana jest jako pełne zestawienie zamordowanych i ocalonych. Na przykład Anna Bikont2 w części swego artykułu zatytułowanej Statystyka śmierci pisze: „Według tych świadectw przeżyło tylko 38 Żydów. Zabito 239”. W omówieniach podawane są procentowe wyliczenia Grabowskiego dotyczące motywacji pomocy i ich wpływu na szanse ocalenia ukrywającego się Żyda. Mało kto zauważa, że nawet według autora to nie wszyscy uratowani i nie wszyscy zamordowani. Obliczenia te jednak kształtują opinię publiczną. Zamieszczam to zestawienie ze świadomością, że przy nieco większej wnikliwości badacza proporcje te uległyby zasadniczym zmianom. W ukryciu ocalało znacznie więcej osób aniżeli te wymienione poniżej. Nie podałam tu bowiem tych nazwisk, które nie mają potwierdzenia w żydowskich źródłach. Nie podałam też nazwisk tych osób, które pozostały w Polsce i były powszechnie znane w Dąbrowie Tarnowskiej czy Tarnowie (kilka osób zmieniło wyznanie i zawarło związki małżeńskie z Polakami)3. Nie wymieniłam też wszystkich 21 Żydów, którzy ukrywali się u Borsy i przeżyli – podałam jedynie rodzinę Werkerów (Grabowski uwzględnił tylko jedną osobę z tej rodziny)4. A to wszystko razem wzięte poważnie zmienia proporcje wyliczeń. Przygotowując to zestawienie ocalonych Żydów z powiatu dąbrowskiego, wykorzystałam m.in. listę sporządzoną przez Centralny Komitet Żydów Polskich oddział w Dąbrowie Tarnowskiej. List jest kilka, ale jedna z nich zawiera informacje, gdzie ocalony przeżył. Jeśli wpisano „bunkier” – oznaczało to w większości przypadków ukrycie na terenie powiatu. Bliższe informacje można uzyskać także z innych źródeł, jak np. z kart rejestracyjnych CKŻP wypełnianych przez Żydów, którzy po wojnie zgłosili się do Komitetu. Znajdują się one w Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego, dostępne dziś w formie bazy danych. Mankamentem tych wpisów jest to, że w bardzo wielu wypadkach są one wypełnione tylko częściowo, więc trzeba znać nazwisko danej osoby i jej rok urodzenia, aby dotrzeć do innych informacji.


Krystyna Samsonowska

Tabela  Lista Żydów, którzy przeżyli okupację niemiecką, ukrywając się m.in. na ­terenie powiatu dąbrowskiego (kolorem szarym zaznaczono nazwiska ­wymienione przez Jana Grabowskiego w jego zestawieniu [„Judenjagd”, s. 145–148]) Lp.

Nazwisko imię

1.

Adler Abraham

2. 3.

Data urodzenia

Źródło informacji, literatura

Gdzie uratowani i inne uwagi

10.04.1932

Syg. 303/493 CKŻP Ankieta CKŻP

w Ćwikowie u gospodarza

Adler Chajka

5.04.1930

Syg. 303/493 CKŻP

Adler Estera

1.02.1893

Syg. 303/493 CKŻP

4.

Adler Hirsz

25.02.1891

Syg. 303/493 CKŻP

5.

Adler Markus

10.03.1928

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

6.

Adler Reisla

20.03.1936

Syg. 303/493 CKŻP

7.

Arimowicz Markus

8.

Beller [?] Cesia

9.

Blaugrund Ewa

8.03.1923

Syg. 303/493 CKŻP J. Grabowski

17.09.1920 2.02.1935

10.

Braw Cyla

11.

Braw Gusta

10.04.1920

Syg. 303/493 CKŻP

12.

Braw Roman

10.02.1909

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

13.

Buch Hersz

14.

Cizer Pinkas

5.01.1905

J. Grabowski

Syg. 303/493 CKŻP

15.

Cizer Rozalia

12.12.1901

Syg. 303/493 CKŻP

J. Grabowski

16.

Drelich Fiszel

17.

Ehruberg Liebe

18.

Ferderber Izak

19.

Gastwirth Samuel

20.

Gastwirth Beila

21.

Gelz Estera

22.

Goldberg Salomon

23.

Goldberg Helena

2.03.1930

Syg. 303/493 CKŻP

24.

Grinzewig Mozes

5.04.1912

Syg. 303/493 CKŻP

25.

Grinzweig Mozes

27.11.1897

Syg. 303/493 CKŻP

26.

Grün Beniek

27.

Grün Fela

J. Grabowski

28.

Grün Karolina

J. Grabowski

29.

Grün Regina

J. Grabowski

30.

Gruszów Chaskiel

31.

Gruszów Franciszka, z d. Bleifer z Tarnowa

78

WIĘŹ  Lipiec 2011

J. Grabowski 10.02.1896

w 1944 w Oleśnie i Adamierzu

u Augustyniaka

Syg. 303/493 CKŻP J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

6.05.1903

Syg. 303/493 CKŻP

14.12.1913

Syg. 303/493 CKŻP

6.03.1920

w 1944 w Oleśnie i Adamierzu

Syg. 303/493 CKŻP

Syg. 303/493 CKŻP

u Heleniaków w Ujściu Jezuickim

m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

J. Grabowski, A. Musiał s. 271–274, relacja Zygmunta Tęczara z Oleśna

1912

27.12.1915 1915

J. Grabowski

Syg. 303/493 CKŻP J. Grabowski (brak danych)

w Dąbrowie Tarnowskiej, oraz m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

Relacja Fr. Gruszów w książce A. Musiała, s. 86–104

ukrywała się u Chwalibińskiej w Dąbrowie Tarnowskiej wraz z mężem; córka poza powiatem


Dąbrowa Tarnowska – nieco inaczej

Lp.

Nazwisko imię

Data urodzenia

Źródło informacji, literatura

32.

Gruszów Isak

17.04.1917

Syg. 303/493 CKŻP

33.

Gruszów Maria

5.04.1912

Syg. 303/493 CKŻP

34.

Gruszów Rachela

5.07.1885

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski (brak danych)

35. Jachimowicz Leon

22.12.1915

Syg. 303/493 CKŻP

36. Jachimowicz Samuel

20.04.1909

Syg. 303/493 CKŻP

37. Jachimowicz Sisel

17.12.1907

Syg. 303/493 CKŻP

38. Jachimowicz Tema

1.12.1886

Gdzie uratowani i inne uwagi

w Dąbrowie Tarnowskiej

Syg. 303/493 CKŻP

39.

Kalb Jakub

40.

Kamm Czesława

41.

Kamm Leon

42.

Kamm Majer

43.

Kegl Dolek

44.

Kehl Manek

15.02.1927

Syg. 303/493 CKŻP, Księga Sprawiedliwych

we wsi Skrzynka u Ewy Zając

45.

Kehl Sara

20.03.19?8

Syg. 303/493 CKŻP, Księga Sprawiedliwych

we wsi Skrzynka u Ewy Zając

46.

Krystal Fajga (Franciszka)

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Świerczków

47.

Lampel Abraham

48.

Lederberger Salo

49.

Margulies Henryk

15 07.1919

Syg. 303/493 CKŻP

50.

Margulies Ida

15 06.1893

Syg. 303/493 CKŻP

51.

Margulies Lotka

3.09.1925

Syg. 303/493 CKŻP

52.

Mehr Izrael

5.01.1899

Syg. 303/493 CKŻP

53.

Metzier Chaim

1.01.1910

Syg. 303/493 CKŻP

54.

Metzier Regina

3.03.1903

Syg. 303/493 CKŻP

55.

Metzier Samuel

10.10.1914

Syg. 303/493 CKŻP

u Grabowskiego: Metzger

56.

Micenmacher Szejwa

ur. ok. 1912 (w ankiecie CKŻP: lat 34)

AŻIH baza CKŻP; w ankiecie brak danych o losach w czasie wojny; A. Musiał, s. 344–347

ukrywał się w Lubaszu, Delastowicach

57.

Milet Berta

58.

Pinkas Michał

59.

Rand Adler

15.05.1924

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

60.

Rand Mozes

10.04.1933

Syg. 303/493 CKŻP

61.

Salomon Abraham

20.04.1906

Syg. 303/493 CKŻP

m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

62.

Salomon Sara

15.09.1938

Syg. 303/493 CKŻP

m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

63.

Samuel Maria

13.12.1918

Syg. 303/493 CKŻP

64.

Scherman Izaak (Icchak Schuman)

79

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych 20.12.1930

Syg. 303/493 CKŻP

9.09.1929

Syg. 303/493 CKŻP

5.03.1897

Syg. 303/493 CKŻP

10.03.1910

Syg. 303/493 CKŻP

20.09.1905

u Heleniaków w Ujściu Jezuickim

Syg. 303/493 CKŻP J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Heleniaków w Ujściu Jezuickim

u Grabowskiego: Metzger

J. Grabowski

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

pracował u chłopa

u Stanisława i Marii Kaczówków w Kannie

Jaki plon „Złotych żniw”?

J. Grabowski 1931


Krystyna Samsonowska

Lp.

Nazwisko imię

65.

Data urodzenia

Źródło informacji, literatura

Gdzie uratowani i inne uwagi

Schermann Etka

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Stanisława i Marii Kaczówków w Kannie

66.

Sara Ziss, siostra Etki

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Stanisława i Marii Kaczówków w Kannie

67.

Spieler Etla

24.02.1924

Syg. 303/493 CKŻP

68.

Stieglitz Ignac

13.03.1920

Syg. 303/493 CKŻP

69.

Stieglitz Regina

1.01.1915

Syg. 303/493 CKŻP

70.

Süss

9.09.1913

Syg. 303/493 CKŻP

71.

Süss Etla

8.05.1910

Syg. 303/493 CKŻP

72.

Unger Naftali

26.12.1906

Syg. 303/493 CKŻP

73.

Unger Rachela

13.04.1924

74.

Wassersturm Dawid

75.

Wassersturm N.N., siostra Dawida

76.

Weicht Abraham

77.

1932

Syg. 303/493 CKŻP J. Grabowski J. Grabowski

25.07.1928

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

u Pagosów; u Grabowskiego: Abram Weit

Weicht Wigdor

9.01.1922

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

u Pagosów; u Grabowskiego: Awigdor Weit

78.

Weiser Herman

15.03.1905

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

ukrywał się u Siudaja; wydany uciekł; m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

79.

Weiser Samuel

20.06.1900

80.

Weit Rosa

81.

Werker Aron

82. 83. 84.

Syg. 303/493 CKŻP

m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

J. Grabowski

w Radogoszczy

4.02.1914

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

u Fr. Borsy w Dąbrowie Tarnowskiej

Werker Estera

3.05.1915

Syg. 303/493 CKŻP

u Fr. Borsy w Dąbrowie Tarnowskiej

Werker Jakub

31.12.1903

Syg. 303/493 CKŻP

u Fr. Borsy w Dąbrowie Tarnowskiej

Wolf Dorota

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Heleniaków w Ujściu Jezuickim

85.

Wolf Eleonora

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Heleniaków w Ujściu Jezuickim

86.

Wolf Genia

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Heleniaków w Ujściu Jezuickim

87.

Wolf Tobcia

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Heleniaków w Ujściu Jezuickim

88.

Wolfowicz Basia

8.12.1916

Syg. 303/493 CKŻP

m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

89.

Wolfowicz Mozes

2.01.1902

Syg. 303/493 CKŻP, J. Grabowski

m.in. we wsi Skrzynka u Ewy Zając

90.

Ziss Sara

J. Grabowski, Księga Sprawiedliwych

u Stanisława i Marii Kaczówków

Źródła: Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego; J. Grabowski, Judenjagd; Księga Sprawiedliwych wśród Narodów Świata; A. Musiał, Lata w ukryciu. Pisownia nazwisk żydowskich jest bardzo różna, najczęściej niemiecka, czasem spolszczona, pisana „ze słuchu”, czasem w transkrypcji angielskiej. Zachowano wersję z dokumentów CKŻP, a jeśli ich nie było, to zapisane są tak jak występują w literaturze.

80

WIĘŹ  Lipiec 2011


Dąbrowa Tarnowska – nieco inaczej

Zestawienie ocalonych z powiatu Dąbrowa Tarnowska, m.in. w oparciu o dokumenty CKŻP, przynosi inne dane niż podawane przez Jana Grabowskiego. Zarejestrowano po wojnie blisko 200 osób. Udało się ustalić, że spośród nich w ZSRR przeżyła nie połowa, ale ok. 40 osób, w obozach ok. 20 osób, 80 w ukryciu, reszta nie podała danych. Ponieważ wielu ocalonych nie rejestrowało się (choćby część wymienionych przez Grabowskiego) można twierdzić, że liczba tych, którzy przeżyli, jest znacznie wyższa. Dociekliwy badacz ma jeszcze sporo możliwości, aby ­uzupełnić te ustalenia, choćby przez bazy internetowe czy publikacje, które znacznie łatwiej uzyskać na Zachodzie lub w Izraelu. Można też analizować ankiety w ­rubryce „­rodzina” i „krewni”, co pozwala śledzić losy niektórych ocalonych i żydowskich rodzin z tego regionu. Można i warto sięgnąć do tzw. Ksiąg Pamięci gmin żydowskich, które dostępne są już częściowo po angielsku w internecie, a Księga ­tarnowska dostępna jest nawet w maszynopisie w języku polskim. Można też wykorzystać zasoby archiwum IPN – np. w części wytworzonej przez służby bezpieczeństwa zachowała się sprawa obiektowa dotycząca Żydów tarnowskich, gdzie można odnaleźć wiele nazwisk Żydów z Dąbrowy Tarnowskiej.

Druga część pracy Grabowskiego jest znacznie słabiej opracowana. W książce pojawiają się niedokładne informacje – drobne, ale istotne. Na s. 156 autor Judenjagd pisze: „Instytut Yad Vashem przyznający tytuły Sprawiedliwych wśród Narodów Świata odznaczył nimi osiem osób, które podczas wojny niosły pomoc Żydom na terenie powiatu”. Jest to co najmniej nieprecyzyjne, odznaczono bowiem niemal dwa razy więcej osób5: 1. Anna Błoch (miejscowość: Radwan; ukrywała Sabinę Solomon, która zmarła; potem pomagała jej rodzinie); 2–3. rodzeństwo Piotr Heleniak i Anna Heleniak-Kaczmarczyk (Ujście Jezuickie; zob. tabela; ukrywali też Dawida Rottensteina i Leona Kalba, który zmarł); 4–5. małżonkowie Maria i Stanisław Kaczówkowie z Kanny (zob. tabela); 6–7. małżonkowie Józefa i Ignacy Kostka z Żabna6 (ukryli i pomogli wyjechać na roboty Miriam Piholc z Bielska); 8–9. małżonkowie Marta i Władysław Miazgowiczowie (Żabno; uratowali siostry Reginę Mentlik z d. Schreiber ur. 1922, Helenę Hollander z d. Schreiber z Rozwadowa); 10–11. małżonkowie Zofia i Stanisław Pagosowie (Gruszów; zob. tabela);

5 Zob. Księga Sprawiedliwych wśród Narodów Świata, Ratujący Żydów podczas Holokaustu. Polska, Kraków 2009. 6 Księga Sprawiedliwych wśród Narodów Świata podaje tu „Żabno w powiecie tarnowskim”; prawdo­ podobnie chodzi o Żabno z ówczesnego powiatu Dąbrowa Tarnowska.

81

Jaki plon „Złotych żniw”?

Więcej Sprawiedliwych


Krystyna Samsonowska

12. Feliks Świerczek (Gorczyce; zob. tabela); 13–14. rodzeństwo Wiktor Wójcik i Emilia Wójcik-Kulaga (z Dąbrowy Tarnowskiej; ukrywali Melanię Weisenberg i Helenę Ascheim); 15. Ewa Zając (Skrzynka; zob. tabela; ukrywała także Mosze Keh, jego ojca, dwie siostry [zabita młodsza siostra i ojciec], rodzina nalegała na oddalenie Żydów; pomagała również Jochananowi Amsterdamowi, braciom Wiktorowi i Abrahamowi Wajtom). Podaję tu nazwiska Żydów, którzy ukrywali się u wyżej wymienionych osób lub którym pomagano, ponieważ nie wymienia ich Jan Grabowski, jak również nie ma ich w powyższej tabeli, gdyż nie ustalono, czy przeżyły. Nie zamieściłam też w tabeli pięciu osób, które przeżyły, ale były spoza powiatu. Do zweryfikowania są jeszcze relacje Polaków, w których mówi się jeszcze o co najmniej kilkudziesięciu Żydach. Ważnym i bardzo ciekawym materiałem, do którego nie dotarł polsko-kanadyjski badacz, okazała się – może niezbyt fachowo wydana, ale ważna – dwutomowa, licząca blisko 600 stron publikacja Adama K. ­Musiała Lata w ukryciu7. Dziwi to, gdyż Grabowski wielokrotnie przytacza pracę tego autora Krwawe upiory8. Do pracy Musiała o ukrywanych Żydach trzeba podchodzić krytycznie, ale w żadnym wypadku nie zasługuje na lekceważenie wieloletni trud tego badacza (trochę amatora), który zebrał cały szereg relacji świadków, głównie Polaków, ale też Żydów. Ponieważ nie weryfikowałam tych danych, więc nie zamieszczam ich w powyższym zestawieniu i odsyłam zainteresowanych do lektury książki Musiała Lata w ukryciu. Trudne pytania

Na ogół postęp w nauce rodzą nie odpowiedzi, ale stawiane pytania. Wiele takich pytań postawił Jan Grabowski, nie zawsze wprost, częściej przez udzielane odpowiedzi. W większości są to pytania trudne, a udzielane odpowiedzi są czasem zbyt łatwe. Najistotniejsze są pytania zasadnicze: o końcową fazę Zagłady i rolę Polaków, o przebieg Zagłady i jej organizację, o stosunek Polaków do Żydów, o to, czy istniało społeczne przyzwolenie na niepomaganie Żydom. Wśród wielu pytań rodzą się też nowe: Jak dokonywała się deprawacja polskich chłopów (m.in. szef RGO i kard. Adam Sapieha już na początku wojny protestowali u Niemców, że zachęcają oni chłopów do grabienia ciał pomordowanych ­Żydów, deprawując zwłaszcza młodych ludzi)? Czy powstanie swoiste studium strachu Żydów i Polaków, a zwłaszcza, mniej opisanego, strachu jednych przed drugimi? Jest tych opisów cały szereg w polskich i żydowskich relacjach. Może warto by było

7 A. Musiał, Lata w ukryciu, Gliwice 2002. 8 A. Musiał, Krwawe upiory. Dzieje powiatu Dąbrowa Tarnowska w okresie okupacji hitlerowskiej, Tarnów 1993.

82

WIĘŹ  Lipiec 2011


podliczyć „niesprawiedliwych” – morderców, osądzonych i nieosądzonych, wskazać współpracujących gorliwie i niegorliwie? Może udałoby się – tak jak w przypadku ocalonych – podać próbę proporcji na podstawie udokumentowanych przykładów? Może byłaby to jakaś próba konfrontacji z ówczesną rzeczywistością? Może warto odpowiedzieć na przykładach, jaki był wysiłek włożony w ratowanie Żydów, ile to kosztowało ratowanego i ratującego w wymiarze materialnym i psychicznym? A ile trzeba było „włożyć wysiłku” w wydanie, schwytanie, zabicie? Ale trzeba pytać również o stosunek Żydów do Polaków. Czy schwytani Żydzi mogli wydawać tych, którzy im doraźnie pomagali – np. pod presją tortur, w imię sprawiedliwości lub zemsty (wobec tych, którzy ich okradli, wyłudzili pieniądze lub nie oddali powierzonych rzeczy) albo z nadzieją na obronę własnego życia? Jaki to miało wpływ na postawy granatowych policjantów czy chłopów, którzy zabijając Żydów, „usprawiedliwiali” swoje zbrodnie? Można znaleźć takie przykłady, np. w niemieckich sądach specjalnych ze Lwowa czy w Wierzbicy pod Miechowem, gdzie schwytany Żyd miał wydać 22 osoby, u których się ukrywał (w każdym razie wszystkich rozstrzelano). Kto, kiedy i ilu z członków polskiego podziemia uznawało pomoc Żydom-­ -polskim obywatelom za obowiązek patriotyczny i formę walki z okupantem? Czy takie postawy były obecne w środowisku wiejskim? Na te pytania (i wiele innych) wciąż nie znamy dobrych odpowiedzi. Pisząc ten tekst, przypomniałam sobie zajęcia z I roku studiów. Przyszły mi one do głowy, ponieważ po wielu latach znalazłam się w podobnej sytuacji. Wówczas na zajęciach z historii średniowiecznej dr Krzysztof Ożóg (dziś profesor) uczył „pierwszoroczniaków”, jak wiele zależy od źródeł, zwłaszcza tam, gdzie ich jest niewiele. Pytał: jaki byłby obraz rzeczywistości pisany jedynie na podstawie ksiąg ­sądowych? Przedstawiałby głównie zbrodniarzy, złodziei i ofiary. A jaki obraz odtwarzałyby kroniki i archiwalia klasztorne? Mnichów modlących się i pracujących, studiujących księgi i je przepisujących, pokutujących. Oba obrazy byłyby prawdziwe, ale żaden nie oddawałby ówczesnej rzeczywistości. Przytaczam to wspomnienie, bo przypomina to problem badania strony „dziennej” i „nocnej” – tych, którzy pomagali, oraz tych, którzy wydawali, grabili i mordowali. Zresztą chodzi tu nie tylko o różne źródła, ale i o różne spojrzenia na te same źródła. Sama zajmowałam się zagadnieniem pomocy dla Żydów w Krakowie9, a od kilku miesięcy zaczęłam na ten sam materiał – czyli głównie relacje ocalonych Żydów – patrzeć inaczej: przez pryzmat problemu denuncjacji i szantaży. Muszę przyznać, że zaskoczyła mnie ta drastycznie ujawniająca się różnica. Absolutnie nie pretenduję do rangi badacza stosunków polsko-żydowskich z okresu II wojny światowej. Moje stosunkowo niewielkie badania włączają się w nurt tych, którzy badają jasną stronę postaw Polaków. Inni badają stronę ciemną. Wydaje się jednak, że obie te postawy to marginesy dominującego nastawienia – 9 K. Samsonowska, Pomoc dla Żydów krakowskich w okresie okupacji hitlerowskiej, w: A. Żbikowski (red.), Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką 1939–1945. Studia i materiały, Kraków 2006.

83

Jaki plon „Złotych żniw”?

Dąbrowa Tarnowska – nieco inaczej


Krystyna Samsonowska

pomiędzy stroną jasną a ciemną było wiele stopni szarości. To były dominujące postawy przeciętnych ludzi z polskich wsi i miasteczek. ­Poczynając od tych, którzy w różnym stopniu zniewoleni byli strachem (nieraz traumatycznym), biedą, deprawacją, opinią publiczną, chciwością, bólem po śmierci bliskich i znajomych, beznadzieją; przez ludzi, którzy w całym systemie okupacyjnym próbowali walczyć o przeżycie, o ocalenie swojej rodziny i swego człowieczeństwa; aż po tych, którzy starali się żyć wiarą, w niej szukać nadziei – tak jak umieli, na tyle na ile byli wolni i na ile potrafili być wolni. Tak jak nie do przyjęcia są wnioski krytykowanego już Józefa Kozaczki (i podobnych autorów), który swoje badania o pomocy Żydom rozciągnął na wszystkich, pozostawiając niewielki margines na zwyrodnialców i bandytów – tak też, badając tylko ciemną, „nocną” stronę zagadnienia, nie można powstającego obrazu rozciągać na wszystkich, zostawiając tylko margines dla ludzi porządnych i prawych. To nie jest kwestia złotego środka. Obawiam się, że chodzi o ogromny środek zapełniony przez wszystkie odcienie szarości. Książki Judenjagd Jana Grabowskiego nie można uznać za wyczerpujący opis zagadnienia. Warto jednak do niej sięgać, bo to pozycja ważna i wartościowa. Szczegółowe kwestie wymagają dalszych skrupulatnych badań, ale ustalenia Grabowskiego – przez to, że są w jakimś stopniu wymierne – można uznać za bardzo cenny wkład w rozwój badań nad Holokaustem w Polsce. Krystyna Samsonowska

Krystyna Samsonowska – doktor historii, adiunkt w Instytucie Historii Uniwersytetu Ja-

giellońskiego. Zajmuje się historią oświaty i kultury w XIX w. oraz historią Żydów w Polsce w XIX–XX w. Autorka m.in. książki Wyznaniowe gminy żydowskie i ich społeczności w województwie krakowskim 1918–1939. Pracowała przez kilka lat dodatkowo w krakowskim oddziale Instytutu Pamięci Narodowej.

84

WIĘŹ  Lipiec 2011


Galeria WIĘZI: Wiktor Wołkow

85


Piotr Okniński Przemysław Pazik Mateusz Wojtalik

Strach oswojony Debata w oczach studentów

Burza, zapowiadana od miesięcy, przeszła bokiem – teraz, gdy nikt już się jej raczej nie spodziewa, trudno będzie uwierzyć, by Jan Tomasz Gross mógł nas jeszcze czymś zaskoczyć. Owszem, historia stosunków polsko-żydowskich wciąż ­stanowi żywy punkt odniesienia dla polskiej tożsamości, wydaje się jednak, że zdążyliśmy przywyknąć do kontrowersji z nimi związanych. Z drugiej strony obserwowane znużenie debatą publiczną wcale nie musi zapowiadać społecznego konsensu. Wśród studentów Uniwersytetu Warszawskiego możemy obecnie zaobserwować co najmniej dwie postawy: tych, którzy książki Grossa czytali na bieżąco, ­angażując się we wcześniejsze polemiki i pozostając teraz bezpiecznie na zajętych zawczasu stanowiskach, oraz tych, którzy dopiero dzisiaj, już po wyciszeniu emocji, postanowili sięgnąć po budzące kontrowersje publikacje. Podczas więc gdy jedni z nas przeżywają okres znużenia dyskusją nad tezami autora Strachu, inni pracowicie nadrabiają zaległości. Niektórzy nawet nie robią tego z własnej woli, gdyż książki Barbary Engelking, Jana Grabowskiego i Jana T. Grossa coraz częściej ­figurują na listach lektur omawianych w toku obowiązkowych zajęć dydaktycznych, prowadzonych między innymi w Instytucie Historycznym UW. Niniejszy szkic stanowi owoc cyklu takich zajęć, zorganizowanego przez dr. Marcina Zarembę w drugim semestrze roku akademickiego 2010/2011. Coraz mniej „upiorna dekada”

Dziesięć lat po opublikowaniu Sąsiadów (2000) to okres intensywnych badań nad stosunkami polsko-żydowskimi w czasie II wojny światowej i tuż po niej. Wśród historyków do dzisiaj trwa intensywna, momentami wciąż emocjonalna debata nad dorobkiem Jana T. Grossa. Nieraz próbowano podważać kompetencje, a nawet dobrą wolę autora Złotych żniw. Dziś wydaje się, że większość badaczy zgadza się

86

WIĘŹ  Lipiec 2011


Strach oswojony

z dużą częścią jego tez, chociaż nadaje im mniej radykalną formę, traktując je jako punkt wyjścia do bardziej pogłębionych analiz. Znaczna część materiału zaprezentowanego przez Grossa w dwóch ostatnich książkach – Strachu i Złotych żniwach – pochodzi z prac innych historyków. Książki te stanowią tym samym krytyczne podsumowanie dotychczasowych badań, a jednocześnie zachętę do dalszych wysiłków. Stały się również impulsem do odejścia od perspektywy polonocentrycznej i skoncentrowania się na subiektywnym, żydowskim doświadczeniu Zagłady. Opisana na nowo tragedia w Jedwabnem skłoniła też do poświęcenia większej uwagi życiu politycznemu, gospodarczemu i społecznemu polskiej wsi w czasie wojny i przed nią, czego wymownym świadectwem jest najnowsza książka Jana Grabowskiego Judenjagd (2011). Kolejnym skutkiem nowego podejścia w pisaniu o Zagładzie jest korzystanie przez historyków z dorobku dyscyplin naukowych, takich jak antropologia, socjologia czy psychologia – zwłaszcza książka Jest taki piękny słoneczny dzień… autorstwa Barbary Engelking stanowi przykład mistrzowskiego wykorzystania warsztatu psychologicznego w celu głębszego zrozumienia doświadczeń żydowskich ofiar. W ostatnich latach nasza wiedza o Żydach i Polakach w czasie II wojny światowej uległa znacznemu poszerzeniu. Mimo to wciąż wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi. Dotyczą one zwłaszcza wpływu wojny na polskie społeczeństwo – jego religijność, sytuację gospodarczą, demoralizację i wzrost przestępczości. Z punktu widzenia studenta historii zagadnienia te stanowią jedne z najciekawszych i najtrudniejszych wyzwań badawczych. Wciąż czekają one na naukowe opracowanie – trzeba jednak zaznaczyć, że cała trójka wymienionych autorów przyczyniła się do uświadomienia nam tych braków.

Owocem medialnej burzy, która rozpętała się po publikacji Sąsiadów i która odżyła w o wiele łagodniejszej formie podczas oczekiwań na premierę Złotych żniw, jest zarysowanie się dwóch postaw – nie tylko wobec najnowszej publikacji Jana T. Grossa, ale też wobec prac historyków z Centrum Badań nad Zagładą Żydów. To podział na tych, którzy te książki czytali, oraz tych, którzy tego nie uczynili, a w niektórych przypadkach także nie zamierzają czynić. Źródeł tego podziału należy upatrywać w specyficznym klimacie debaty publicznej. Oskarżenia o antypolskość, a z drugiej strony obrona autorów, a nie ich dorobku, stały się substytutem dyskusji na temat problemów przez nich poruszanych. Kluczowa i ambiwalentna rola, jaką odegrały w tym procesie media, sprawia, że poszukując wspólnego dla większości Polaków poglądu na historię stosunków polsko-żydowskich, ich przekaz przyciąga uwagę w równym stopniu, co publikacje wspomnianych autorów. Skierowanie przez media społecznej uwagi na kontrowersje

87

Jaki plon „Złotych żniw”?

Dwie świadomości


Piotr Okniński, Przemysław Pazik, Mateusz Wojtalik

narosłe wokół wspólnej przeszłości z trudem owocuje pogłębieniem zbiorowej auto­refleksji. Ponadto ludzie w naszym wieku podatni są na wszelkiego rodzaju manipulacje, w tym również medialną – niestety właśnie ci, którzy zdają sobie sprawę z takiego ryzyka, dosyć niechętnie angażują się we wszelkie publiczne dyskusje. W ostatnim czasie znane nam środowiska studenckie nie zorganizowały ani jednej konferencji w celu krytycznego omówienia podstawowych tez Barbary Engelking, Jana Grabowskiego i Jana T. Grossa. Siłę wpływu mediów na nasze myślenie o przeszłości wzmacniają także niedostatki w edukacji historycznej – podręczniki szkolne milczą na temat kwestii udziału Polaków w Zagładzie, akademickie powoli zaczynają się do tej kwestii odnosić. Z kolei świadomość medialna osnuta na przekazie gazet, telewizji i forów internetowych koncentruje się raczej na krytyce bądź chwaleniu samych książek (traktując je jako symbole określonych postaw) niż na merytorycznej ocenie ich treści. Nić porozumienia

Brak porozumienia w kwestii moralnej wymowy wspólnej przeszłości, a także wynikające z niego dwie zarysowane wyżej postawy stają się dla trojga omawianych autorów bodźcem do analizy kondycji stosunków polsko-żydowskich dzisiaj. Autor ­Strachu stawia siebie wręcz w roli psychoanalityka – przedmiotem jego analiz jest szeroko rozumiana polskość, zarówno w obecnym, jak i dawnym kształcie, stanowiąca plon historii wspomnianych stosunków i przyczynę ich dalszych patologii. Właściwie postawiona diagnoza okazać się może jedynym lekarstwem na kiełkujący po obu stronach strach. Jednak czy książka jest w stanie spełnić takie terapeutyczne zadanie? Słabnąca debata publiczna już nie dzieli studentów na radykalnych wrogów i przeciwników tez Grossa – zamiast tego coraz częściej wzmaga u nich poczucie przebywania w monotonnym, trudnym do zinterpretowania szumie informacyjnym, skłaniając tym samym do sięgania po omawiane publikacje. Wyczuwa się zapotrzebowanie na rozmowę i przeniesienie stawianych dotychczas pytań na sale wykładowe. Rosnąca świadomość tego zapotrzebowania stanowi obecnie najmocniejszą nić porozumienia. Wydaje się jednak, że na konkretne inicjatywy studenckie musimy jeszcze zaczekać. Piotr Okniński, Przemysław Pazik, Mateusz Wojtalik Piotr Okniński – student III roku w Instytucie Historycznym UW. Przemysław Pazik – student III roku międzywydziałowych indywidualnych studiów hu-

manistycznych UW.

Mateusz Wojtalik – student III roku w Instytucie Historycznym UW.

88

WIĘŹ  Lipiec 2011


Twarzą w twarz z Zagładą Z ks. Wojciechem Lemańskim rozmawia Ewa Karabin

Ewa Symbolem Zagłady stało się w powszechnej świadomości Auschwitz.­ Karabin Takie miejsca jak Bełżec, Sobibór, Treblinka zdają się zapomniane. Ksiądz jeździ tam regularnie. Czy chce Ksiądz przez swoją obecność w tych miejscach ocalać pamięć?

k s. Wojciech Rzeczywiście Treblinka, a może jeszcze bardziej Chełmno nad Ne Lemański rem, to miejsca, które mogą stanowić dla nas, Polaków, wyrzut sumienia – bo to miejsca masowej śmierci, prawie całkowicie nieobecne w świadomości społecznej. To bardziej zobowiązuje, żeby się właśnie nad tymi miejscami z szacunkiem pochylić, ale wcale nie znaczy, że Umschlagplatz jest mi mniej bliski. Mocno wziąłem sobie do serca słowa ­prezydenta Lecha Kaczyńskiego, żebyśmy byli kustoszami pamięci narodowej. Równie ważne jak wielkie obozy zagłady są dla mnie małe miejscowości, w których żyli Żydzi: Otwock, Tłuszcz, Radzymin, Dobre, Jadów – sięgając tylko po przykłady miast podwarszawskich. W Dobrem został zamordowany ojciec Henryka Grynberga i to miejsce jest mi równie bliskie, równie mnie boli jak chociażby Treblinka. Czy zginął jeden człowiek zamordowany przez sąsiadów, czy zginęło kilkuset ludzi, jak to było w Jedwabnem, czy unicestwiono kilkaset tysięcy osób, jak to było w Treblince – to z mojego punktu ­widzenia nic nie zmienia. Skala nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Zresztą czy tutaj w ogóle możliwe jest porównywanie? Gdy Grynberg jedzie na miejsce, gdzie zamordowano jego ojca, to fakt, że tam nie zginęły tysiące ludzi, nie zmienia tego, że zginął jeden jemu najbliższy. A gdy pisze o śmierci swojego brata, którego zastrzelił Niemiec w Jadowie, to ten Jadów staje się jak Treblinka czy Auschwitz.

89

Jaki plon „Złotych żniw”?


Z k s . W o j c i e c h e m L e m a ń s k i m r o z m a w i a Ew a K a r a b i n

Karabin Zatrzymajmy się na chwilę w okolicach Treblinki. Bp Czesław Sokołowski w protokole wizytacyjnym z 1925 r. zapisał: „Dojeżdżając do Prostyni, zatrzymaliśmy się w Złotkach, gdzie Nas ludność miejscowa oraz żydowska przywitała chlebem i solą”. Jak wyglądały tu stosunki sąsiedzkie między Żydami a Polakami w okresie przedwojennym?

Lemański Wszędzie tam, gdzie Żydzi od lat stanowili część lokalnej społeczności, zazwyczaj (przy wszystkich różnicach) ich obecność była uznawana za oczywistość – jest pleban, są Żydzi, jest rodzina cygańska, która akurat przyjechała taborem. Oni mieszkają tam, my mieszkamy tu, spotykamy się na ulicy, w sklepie, na rynku. Te codzienne życzliwe relacje zmieniały się często w okresie Wielkiego Tygodnia. Gdy katolicy słyszeli pełen grozy opis męki Chrystusa i krzyki Żydów: „Krew jego na nas i na dzieci nasze”, to musiało ich poruszyć. Niekoniecznie od razu prowokować zbrodnię, częściej po wyjściu z kościoła zdarzały się wyzwiska, pohukiwanie, opluwanie. Nazajutrz wracała codzienność i znowu dzieci polskie i żydowskie razem chodziły nad rzekę, a dorośli spotykali się na targu, wymieniali towarami, rozmawiali. O dobrych relacjach między sąsiadami świadczy chociażby zwyczaj fikcyjnego odsprzedawania kwasu (chamecu). Żydzi przed świętem Pesach muszą oczyścić domy z wszelkiego kwasu, czyli produktów, które podlegają procesowi fermentacji. Wyobraźmy sobie, że Żyd ma sklep, w którym trzyma produkty zawierające kwas. Przed Pesach musi sprzedać cały towar, ale przecież kupcem nie może być inny Żyd. W takiej sytuacji Żyd zawierał umowę z gojem, że sprzedaje mu te produkty, bo chce być czysty na święta, ale nazajutrz ta umowa traci ważność. Taki zwyczaj można było kultywować jedynie w społecznościach, które miały do siebie zaufanie! Przecież nie oddasz komuś swojego dobytku, jeśli masz wątpliwość, czy ci go nazajutrz zwróci.

Karabin Wojna wszystko zmieniła. W 1941 r. w Treblince utworzono obóz pracy przymusowej Treblinka I. Czy to wpłynęło na relacje polsko-żydowskie na tych terenach?

Lemański Obóz Treblinka I nie oddziaływał bezpośrednio na stosunki polsko-żydowskie, bo był miejscem, którego bali się wszyscy w równym stopniu. Można tam było trafić z byle powodu, np. za złamanie godziny policyjnej, a na miejscu śmiertelność była ogromna. Strach przed obozem był powszechny, nie chodziło o niechęć skierowaną przeciwko komukolwiek, lecz o zwyczajny okupacyjny strach przed śmiercią.

90

WIĘŹ  Lipiec 2011


Twarzą w twarz z Zagładą

W tej części kraju było sporo obozów pracy przymusowej dla Żydów. Na przykładzie obozu w Kampinosie widać, że takie miejsca mogły otrzymywać podwójną pomoc. Tamtejszym więźniom pomagali Żydzi z warszawskiego getta, posyłając im żywność i leki, a z drugiej strony miejscowy ksiądz wzywał wiernych, żeby otoczyli opieką tych pracujących tam Żydów. Obozy pracy Dzisiaj chcielibyśmy, żeby postawa przymusowej wyzwalały Sendlerowej – osoby, która ratuje, pewną formę współczunic nie biorąc w zamian – była cia ze względu na nędzne powszechna. Nie była i nie mogła być. warunki bytowania, katorżniczą pracę, brak pożywienia.

Karabin W 1942 r. w ramach realizacji postanowień dotyczących „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” Niemcy utworzyli obóz zagłady Treblinka II, którego celem była masowa i systematyczna eksterminacja Żydów.

91

Karabin Niemcom zależało na utrzymaniu tajemnicy, dlatego umiejscowili obóz w słabo zaludnionej okolicy, w gęstym lesie. Barak stojący przy rampie, na której zatrzymywały się pociągi, miał namalowany zegar dworcowy oraz napisy „Poczekalnia”, „Kasy”, „Przechowalnia bagażu”. Nawet wewnątrz obozu dbano o pozory – na budynku ­komory gazowej widniała gwiazda Dawida, a wejście zakrywała pochodząca z jakiejś synagogi zasłona z hebrajską inskrypcją: „Oto brama, przez którą przechodzą sprawiedliwi”. Żydzi przyjeżdżający do Treblinki

Jaki plon „Złotych żniw”?

Lemański Treblinka, Chełmno nad Nerem, Sobibór, Bełżec – to w założeniu były miejsca, w których się nie mieszkało ani nie pracowało. Tam przeżycie przez jakiś czas było tylko i wyłącznie środkiem służącym sprawniejszemu zabijaniu kolejnych transportów. Niemcy zostawiali przy życiu ekipę Sonderkommando, żeby nie zabijać własnymi rękami. To więźniowie sortowali rzeczy, wyciągali ciała z komór gazowych, rozkopywali groby, palili zwłoki, sprzątali wagony – robili wszystko. I chwilę później ginęli. Aż do momentu, gdy Niemcy uświadomili sobie, że nie warto ich zabijać, bo przyuczanie kolejnej ekipy jest nieekonomiczne, szkoda było marnować sprawną siłę roboczą. Wtedy opracowano formułę, wedle której Sonderkommando z jednego obozu zagłady po pewnym czasie jechało do drugiego, gdzie było zabijane w pierwszej kolejności. Ten schemat działał we wszystkich obozach tego typu.


Z k s . W o j c i e c h e m L e m a ń s k i m r o z m a w i a Ew a K a r a b i n

do ostatniej chwili wierzyli, że jest to jedynie stacja przesiadkowa w dalszej drodze na wschód. Czy było możliwe utrzymanie tajemnicy przed polskimi sąsiadami? Lemański Nie. Absolutnie nie było takiej możliwości i Niemcy o tym wiedzieli. Ta pozorna tajemnica miała chronić przed buntem więźniów. Świadomość nadchodzącej zagłady wywoływała często poczucie rezygnacji, ale niekiedy także bunt, dlatego do ostatniej chwili utrzymywano w tajemnicy prawdziwy cel tej ostatniej podróży. Niemcy zakładali, że będą przecieki, ale nawet jeśli dotrą do Warszawy, to nie są w stanie im poważnie zaszkodzić. Swego rodzaju przykrywkę stanowił obóz pracy Treblinka I, który powszechnie kojarzył się z nazwą tej miejscowości.

Karabin Czy więźniowie obozu pracy znali prawdę?

Lemański Według mnie ludzie z obozu pracy mogli nawet nie wiedzieć o istnieniu obozu zagłady. Byli przygnieceni tym, co ich spotkało, wykonywali katorżniczą pracę, w perspektywie mieli bliską śmierć i wątpię, czy w ogóle mieli czas zastanawiać się nad czymkolwiek, ­przecież nie mieli chwili odpoczynku. Owszem, zapewne czuli swąd palonych ciał, ale mogli uznać, że to dym z utylizacji zwierząt, przecież nikt z nich nie wiedział, jaki zapach mają palone zwłoki.

Karabin Ten odór spalonych ciał docierał zapewne także na oddaloną o kilka kilometrów plebanię w Prostyni. Czy wiadomo coś o postawie tamtejszych duchownych?

Lemański Ja nie jestem pracownikiem naukowym, nie prowadzę systematycznych badań, więc nie potrafię stwierdzić, czy na pewno nie zachowały się dokumenty związane z tą tematyką. Sam na takowe nie ­trafiłem, więc mogę jedynie zakładać, że tragedia Treblinki nie mogła przejść bez reakcji. Natomiast jakiego typu to były reakcje, trudno jest dziś stwierdzić. W 1942 r. mało kto wierzył, że ta wojna skończy się niebawem, brano pod uwagę, że kampania wschodnia może okazać się zwycięstwem Niemców i wtedy Rzesza będzie trwała przez całe pokolenia, więc ludzie byli bardzo ostrożni. Dlatego nie wierzę także w informacje zapisywane w księgach parafialnych, na ich marginesach, w ogłoszeniach czy choćby w pamiętnikach.

Karabin Pisanie pełnej prawdy było zbyt ryzykowne?

92

WIĘŹ  Lipiec 2011


Lemański Było absolutnie niemożliwe. Akty zgonu z tego czasu, jeśli były wystawiane, nie zawierały żadnych sugestii co do przyczyny śmierci, ­jeżeli nie była ona naturalna. Człowiek zginął i już. Podawanie informacji o okolicznościach było ogromnie niebezpieczne i mogło zakończyć się tragicznie. Trzeba mieć świadomość, że parafie nie były eksterytorialne, a osoby duchowne nie miały żadnego statusu nietykalności. Parafia w Prostyni jest ciekawym przypadkiem, zapewne nie jedynym w tym Większość mieszkańców tych rodzaju. Gdy w 1944 r. terenów spotkała się z Zagładą Niemcy uciekają przed twarzą w twarz. Nie sposób ofensywą sowiecką, postabyło tego nie widzieć. nawiają wysadzić kościół w powietrze. Wcześniej jednak odnajdują tamtejszego księdza i proponują, żeby zabrał z kościoła wszystko, co jest według niego cenne. Dają mu nawet ciężarówkę i żołnierzy do pomocy! Konsultują z nim, co zrobić z mieniem kościelnym, oczywiście nie pytają, czy mogą wysadzić budynek, ale też nie traktują go jak zwykłego obiektu wojennego. Nie wierzę, że taka sytuacja mogłaby się zdarzyć, gdyby Niemcy nie spotykali się wcześniej z tym księdzem. Może pili razem herbatę, może spotykali się na obiadach. Na pewno nie łączyła ich relacja przyjacielska, ale ksiądz jako znacząca osobistość w lokalnej społeczności musiał z nimi utrzymywać pewną znajomość, opartą raczej na współpracy niż zażyłości. Fakt, że przed plebanię zajeżdżała ciężarówka z Niemcami, nie oznaczał od razu, że zyskali oni w ten sposób aprobatę proboszcza dla swoich działań. Księża mieli świadomość swojej roli w społeczności i wiedzieli, że w określonych przypadkach mogą zminimalizować straty, jakie ta społeczność ponosi. Mogli na przykład próbować wstawiać się za parafianami skazanymi na śmierć, ale żeby ich prośba odniosła jakikolwiek skutek, musieli pozostawać w poprawnych relacjach z niemieckimi oficerami. Trzeba pamiętać, że w każdym społeczeństwie jest brutalny i ohydny margines ludzi, którzy gotowi są podeptać wszystko, żeby zdobyć coś, co według nich ma naprawdę wartość. Niestety, wśród nich zdarzali się także duchowni, księża są przecież normalnymi ludźmi i niektórzy w systemie zbrodniczym znajdowali dla siebie miejsce przynoszące korzyści. Bardzo ważna jest jeszcze jedna kwestia: mieszkańców miejscowości nieopodal Treblinki mocno dotykały skutki pośrednie bliskości

93

Jaki plon „Złotych żniw”?

Twarzą w twarz z Zagładą


Z k s . W o j c i e c h e m L e m a ń s k i m r o z m a w i a Ew a K a r a b i n

obozu i tego tamtejsi księża nie mogli nie dostrzegać. Widzieli, że ludzie patrzą na siebie wilkiem, że ktoś się dorabia na handlu ze strażnikami, że ktoś inny donosi, że prostytuują się kobiety. Zagrożeniem substancji parafialnej byli nie tylko Niemcy i ukraińscy strażnicy, ale także Żydzi, którzy uciekając z obozu, szukali na wsi schronienia.

Karabin Czasem to schronienie znajdowali. Jak piszą Edward Kopówka i ks. Paweł Rytel-Andrianik w swojej książce Dam im imię na wieki o Polakach ratujących Żydów, z okolic Treblinki pochodzi ponad 330 Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Lemański Oczywiście, ale taka postawa często wywoływała sąsiedzkie animozje, które kończyły się szantażem lub donosami. Księża to wszystko widzieli i musieli lawirować. Jako opiekunowie całej wspólnoty mieli świadomość, że są w niej i kolaboranci, i Sprawiedliwi – a oni muszą posługiwać wszystkim. To było bardzo, bardzo trudne. I jeżeli znajdowali się tacy księża jak na przykład ks. Ludwik Wolski z Otwocka, którzy potrafili stanąć po stronie potrzebujących, to robili to w ciszy. Nie wierzę w to, że którykolwiek z księży nawoływał publicznie swoich parafian do udzielania schronienia Żydom z transportów – to byłoby jednoznaczne z wyrokiem śmierci. A ta śmierć ­byłaby nieracjonalna i bezsensowna, bo społeczność straciłaby swojego orędownika. Z całą pewnością proboszcz Jedwabnego nie mógł sobie znaleźć miejsca po tym, co się tam wydarzyło – ale to już inna sytuacja. Wydaje mi się, że tamten ksiądz mógł zrobić dużo więcej z ­racji tego, że zdarzenia dotyczyły bezpośrednio jego społeczności. To nie był obóz, który istniał na zewnątrz, to były działania miejscowych, jego parafian.

Karabin Mógł zrobić dużo więcej przed tymi tragicznymi wydarzeniami w lipcu 1941 r. czy w ich trakcie?

Lemański Na pewno przed, ale także w trakcie. Ja jako proboszcz znam swoich parafian i wiem, że któryś z nich mógłby komuś zrobić krzywdę, ale to są pojedyncze osoby. I proboszcz Jedwabnego też takie osoby znał. Wierzę głęboko, że w sytuacji linczu mógł wykorzystać swój autorytet osoby publicznej i spróbować zawołać: „Laudański, co ty robisz?”. Nie chodzi o stawanie w obronie Żydów z kijem w ręku, ale o zawstydzenie takiego Laudańskiego, Kowalskiego czy Dąbrowskiego jest możliwe dla każdego, kto jest człowiekiem zaufania publicznego.

94

WIĘŹ  Lipiec 2011


Twarzą w twarz z Zagładą

Karabin Owszem, ale sytuacja ekstremalna wyzwala w ludziach niskie instynkty, przez które zaczynają się zachowywać całkowicie inaczej niż dotychczas. Spokojny sąsiad chwyta za siekierę i robi rzeczy, których nikt by się po nim nie spodziewał. Czy nie jest tak, że sytuacja wojenna weryfikuje znajomości z czasu pokoju?

Lemański Być może. Zapewne to sprawiło, że w 1945 r. proboszcz z Prostyni zdecydował się odejść z parafii. Nie wyobrażał sobie dalszej pracy z ludźmi, u których nastąpiło tak krańcowe zdegenerowanie i upadek postaw moralnych. Przecież nie tego ich uczył. Gdyby chodziło o marginalną grupę, to on by zapewne sobie z tym jakoś poradził – można zacisnąć zęby i ominąć pięć domów, ale jak trzeba omijać całe wioski, to człowiek psychicznie tego nie wytrzyma. Prostyński proboszcz wiedział za dużo złego o swoich parafianach i miał świadomość, że musiałby albo im to przypominać, albo udawać, że to się nie zdarzyło. Ani jedno, ani drugie nie jest do udźwignięcia. Karabin W 1945 r. w okolicy nie było już Żydów, obóz już od dwóch lat był zrównany z ziemią, zakończyły się działania wojenne i nastał w końcu długo wyczekiwany pokój. Dlaczego właśnie w tym momencie proboszcz z Prostyni zdecydował się odejść? Przetrwał całą wojnę, przeszedł wszystkie kręgi piekła i dopiero w 1945 r. coś w nim pękło?

Lemański Ta decyzja była racjonalna. Gdyby odszedł w roku 1943, to zostawiłby swoją wspólnotę na pastwę losu. Dodatkowo w czasie wojny musiałby w obliczu władz okupacyjnych w jakiś sposób uzasadnić swoje odejście. Co miałby powiedzieć? Że odchodzi ze względu na stan zdrowia? To jest zupełnie bezsensowne, nawet nie ma miejsca na tego typu deliberacje. Czas był niewyobrażalnie trudny, ale trzeba było służyć swojej wspólnocie mimo wojny. Nie wyobrażam sobie udawania Reytana: „W związku z tym, co się tutaj dzieje w lesie, ja stąd odchodzę!”. A jak uzasadniłby swoją decyzję przed władzami kościelnymi? Natomiast po wyzwoleniu ten proboszcz stanął przed perspektywą dalszej pracy w Treblince przez kolejne lata. A on przecież wiedział, co się działo z jego parafianami – ta się prostytuowała, ­tamten wydał Żydów schowanych u sąsiada, doniósł sołtysowi, a ten wezwał Niemców, którzy rozstrzelali Żydów na jego podwórku, inni na dworcu sprzedawali butelki wody za złoto, a teraz to złoto gotowi są przynieść na odbudowę kościoła. Trzeba mieć grubą skórę, żeby w tym pozostać. On był za blisko, żeby móc powiedzieć: „jakoś to będzie”.

95

Jaki plon „Złotych żniw”?


Z k s . W o j c i e c h e m L e m a ń s k i m r o z m a w i a Ew a K a r a b i n

Mnie bardzo nurtuje pytanie, co się działo w sercu księdza z Chełmna nad Nerem, gdzie nie istniała infrastruktura obozu zagłady. Przy samym kościele był pałac, do którego przywożono z Łodzi Żydów, tam się rozbierali, byli sprowadzani korytarzem do ­samochodu, w którym mordowano ich w drodze do lasu. Później pałac został wysadzony i wtedy Żydów zaczęto przywozić do kościoła. Plebania jest dosłownie przez ulicę od tego pałacu, a kościół jest okna w okna. Jak tamtejszy ksiądz to znosił? Nie wiem. To właśnie w Chełmnie nad Nerem rozkopywano po wojnie groby, pakowano prochy na wozy i wieziono do stodół, żeby tam w spokoju je przesiewać w poszukiwaniu kosztowości. Jak pracować z takimi ludźmi? Jak ich spowiadać? Jak im udzielać Komunii, jak ich katechizować? Nie mieści mi się to w głowie.

Karabin A czy decyzja proboszcza z Prostyni nie była związana z procederem kopania na terenie obozu w Treblince? Czy on mógł o tym nie wiedzieć?

Lemański Wszyscy o tym wiedzieli, to jest absolutnie jednoznaczne. Choć nie ­możemy zapominać, że pośród kopaczy byli również ludzie z daleka, nie tylko sami miejscowi. Taka postawa jest zjawiskiem ogólno­ludzkim, szerszym. W Kambodży na polach śmierci także dochodziło do rozkopywania grobów i wyrywania złotych zębów ofiarom. To nie jest kwestia tej czy innej nacji. To samo zjawisko opisują autorzy w historiach o powojennej Warszawie. Tamtejsze cmentarze też były plądrowane bez skrupułów.

Karabin Czy katolicka kultura otaczająca czcią miejsca pochówku nie stanowiła tu żadnego hamulca?

Lemański Absolutnie nie, przecież tu chodziło również o katolickie cmentarze! Chociaż oczywiście także o żydowskie i protestanckie. Na kirkucie w Anielinie pod Otwockiem przy każdej niemalże macewie widać wykopaną w ziemi dziurę. Początkowo zastanawiałem się, po co w tym miejscu kopano, przecież Żydzi nie chowają zmarłych w ozdobach. Potem zrozumiałem, że wydobywano tylko głowy w poszukiwaniu złotych zębów. Pomniki nie były przewrócone, wykopywano tylko dziurę, wyciągano samą głowę i wyrywano zęby. Przerażające. Pytanie o stosunek do kopaczy dotyczyć może raczej kolejnego proboszcza w Prostyni, bo ten rabunkowy proceder w Treblince trwał długo. Być może dopiero jemu udało się te postawy ludzkie zmieniać? On mógł zaczynać pracę, abstrahując w pewien

96

WIĘŹ  Lipiec 2011


Twarzą w twarz z Zagładą

sposób od tego, co się działo na tym terenie w czasie wojny. Wówczas obóz Treblinka I funkcjonował już jako pomnik męczeństwa Polaków, trochę jak Palmiry dla Kampinosu. Celem nowego proboszcza w ­Prostyni było zatem upamiętnienie ofiar i oczywiście odbudowanie kościoła. Czy miał poważne wątpliwości, gdy parafianie przynosili mu złote koronki na budowę kościoła? Podejrzewam, że mógł to zaakceptować, widząc w tym drogę, żeby to zło przemienić na dobro. Jeżeli złoto, które człowiek zdobył w niegodziwy sposób, teraz stanie się przyczynkiem dobra, to jest jakieś wyjście z sytuacji. Karabin A gdyby ktoś przyniósł złote kolczyki poprzedniemu proboszczowi jeszcze w trakcie wojny?

Lemański Złoto to złoto, nie zawsze można było rozpoznać jego pochodzenie, ale ludzie na wsi wiedzieli, jak bardzo jest cenne i że trzymanie go w domu ściąga zagrożenie na całą rodzinę. Nie chodzi tu tylko o zwykły rabunek. Jeżeli sąsiedzi zobaczyli u kogoś złoto, to często szantażowali go w przekonaniu, że złoto jest zapłatą za przechowywanie Żyda. Bezpieczniej było komuś to przekazać, najlepiej osobie, do której ma się zaufanie. A kto jest na wsi najbardziej godny zaufania? Oczywiście ksiądz. Sprzedawali mu złoto w przekonaniu, że ich nie wyda. Co ciekawe, mało który ocalony Żyd zarzuca dziś Sprawiedliwym, że oczekiwano od niego zapłaty za ukrywanie. Często zdarzało się, że Żyd oddawał Polakom swoje zapasy złota, żeby mieli na jedzenie i podstawowe potrzeby. Po wojnie Polacy musieli coś z tym ­złotem zrobić, więc sprzedanie go księdzu wydaje się rozsądnym rozwiązaniem. Dla nas dzisiaj to złoto żydowskie jest niejako holokaustowe, chcielibyśmy, żeby postawa Sendlerowej – człowieka, który ratuje, nic w zamian nie biorąc – była powszechna. A nie była i nie mogła być. Utrzymanie kilku osób przez wiele miesięcy kosztuje! Opłaty za przechowywanie były traktowane jako naturalne. Oczywiście zdarzały się nadużycia, znana jest historia pewnej kobiety z Bochni, która ukrywała żydowską dziewczynkę, dopóki wpływały pieniądze od jej rodziców. Gdy przestały, to postawiła ­dziewczynkę przed domem, w którym ukrywali się jej rodzice, zadzwoniła do drzwi i uciekła. Tego typu postawy też się zdarzały, ale nie były normą. Większość ludzi nie miała środków, żeby utrzymać siebie, a co dopiero mówić o ukrywanych Żydach. Czytałem wspomnienia żydowskiej rodziny, która piekła pączki i sprzedawała na bazarze, właśnie po to, żeby mieć się z czego utrzymać. Mieli świadomość

97

Jaki plon „Złotych żniw”?


Z k s . W o j c i e c h e m L e m a ń s k i m r o z m a w i a Ew a K a r a b i n

tego, że jeżeli nie będą zarabiać, to przecież nikt ich darmo nie będzie trzymał, bo ich gospodarze też muszą z czegoś żyć.

Karabin Chce Ksiądz potępiać grzech, ale nie grzesznika?

Lemański Tak, próbuję zrozumieć. Zastanawiając się nad stosunkiem Polaków do Żydów, trzeba powrócić do przedwojennego kontekstu. Żydzi, niezależnie od życzliwości stosunków z sąsiadami, byli społecznością odrębną, obcą. Gdy wybuchła wojna, Polacy mieli świadomość, zapewne czasem niepozbawioną ulgi, że Niemcy rozpętali tę machinę śmierci przeciw Żydom, nie przeciw nam. To mogło rodzić nadzieję, że Polakom uda się przetrwać to piekło. Granica pomiędzy „nami” a „nimi” była wyraźna. Polacy łudzili się, że jeśli tylko Niemcy będą mogli realizować swój plan zagłady Żydów, to „nam” już dadzą spokój. To rodziło zachowania patologiczne, chociażby pogrom wielkanocny w Warszawie w marcu 1940 r., którego bez wątpienia dokonali Polacy, choć z inspiracji niemieckiej. Polacy w czasie wojny mieli poczucie, że Żydzi są skazani na zagładę, ich sytuacja jest beznadziejna, więc nie można im już pomóc, należy troszczyć się o siebie. Znałem księdza, który w czasie wojny był małym chłopcem i do końca swoich dni miał pretensję do Żydów, że przyszli do jego rodzinnego domu prosić o pomoc. „Jak oni mogli nas narażać, oni byli na śmierć przeznaczeni, a my? A my dlaczego mieliśmy umierać?” – pytał w kilkadziesiąt lat po wojnie. Był bardzo dobrym ­człowiekiem, do rany przyłóż, ale z tyłu głowy wciąż miał to przeświadczenie, że „oni” byli już przekreśleni, skazani na zagładę, „ich” się już nie uratuje, bo jeżeli nawet się „ich” ukryje na chwilę, to za chwileczkę i tak zostaną zgładzeni. A „my” musimy się ratować! Pomaganie Żydom wbrew tej świadomości wymagało bohaterstwa i heroizmu. Grozę potęgowały informacje o tym, jaka ­sytuacja panuje w obozach śmierci. Polacy spotykali Żydów uciekających z transportów. Ukraińcy z Treblinki nie musieli przynosić złotych ozdób i opowiadać po pijaku, co tam się dzieje. Większość mieszkańców tych terenów spotkała się z Zagładą twarzą w twarz. Ludzie z Tłuszcza słyszeli, jak strzelano do Żydów, ludzie z okolicznych wiosek widzieli, jak szła kawalkada Żydów do Radzymina, a Niemcy kazali im zakopywać zwłoki zastrzelonych po drodze. Nie sposób było tego nie widzieć.

Karabin Jak w takim razie mogli reagować, gdy słyszeli pukanie do drzwi?

98

WIĘŹ  Lipiec 2011


Twarzą w twarz z Zagładą

Lemański Rozumiem postawę człowieka, który ma rodzinę, dzieci i nie chce ich wszystkich narażać. Próbuję sobie wyobrazić sytuację, gdy do domu na uboczu przychodzi kobieta i mówi: „Ja nic od was nie chcę, tylko ratujcie moje dziecko”. Jak wtedy zareagować? Przechowywanie dziecka to była nieustanna obawa, żeby ono – nie daj Boże – nie zostało rozpoznane. Ta obawa nie ustawała wraz z końcem wojny, bo choć wtedy teoretycznie już nic takiej rodzinie nie groziło, to praktycznie ryzyko nadal było wielkie. Znane są historie ludzi, którzy lata całe byli w swoich społecznościach szykanowani za to, że pomagali Żydom. Były domy, w których Żydzi słyszeli: „Idźcie dalej, nie narażajcie nas”, były takie, w których dawano im pół bochna chleba i mówiono: „Nie możemy was przyjąć”, ale to już było dużo! Niektórzy mówili: „Schowajcie się gdzieś w stogu siana, ja nic o was nie wiem”, inni wskazywali, gdzie w pobliżu jest piwnica na ziemniaki i donosili ukrywającym się coś do zjedzenia. To były zachowania, które wymagały niezwykłego bohaterstwa.

Karabin Z tych bohaterów możemy dziś być dumni. A co zrobić z pamięcią o tych, którzy rabowali, zdradzali, wydawali, mordowali?

Lemański Daleki jestem od kultywowania pamięci, która jest piętnowaniem. ­Uważam, że należy mówić o zachowaniach, o postawach, o zbrodniach, choć niekoniecznie należy do nich przypisywać nazwiska sprawców – taka pamięć leczy, a nie piętnuje kolejne pokolenia noszących to samo co sprawcy nazwisko.

Wojciech Lemański – ur. 1960. Duchowny diecezji warszawsko-praskiej. Proboszcz ­parafii Narodzenia Pańskiego w Jasienicy koło Tłuszcza. Współzałożyciel Społecznego Komitetu Pamięci Żydów Otwockich i Karczewskich oraz członek Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Za kultywowanie pamięci o polskich Żydach został w 2008 r. odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Z inicjatywy ks. Wojciecha Lemańskiego Polska Rada Chrześcijan i Żydów organizuje modlitwę na terenie obozu w Treblince w rocznicę pierwszych transportów śmierci. Tegoroczna odbędzie się w niedzielę, 31 lipca, o godz. 14.00.

99

Jaki plon „Złotych żniw”?

Rozmawiała Ewa Karabin


W Galerii WIĘZI:  Wiktor Wołkow

Wiktor Wołkow, ur. 1942 r.: z wykształcenia leśnik; fotografią zajmuje się już ponad czterdzieści lat; członek Związku Polskich Artystów Fotografików; uczestnik około stu wystaw indywidualnych; laureat licznych nagród w konkursach krajowych i międzynarodowych;  wydał wiele autorskich albumów.

    

Wiktor Wołkow od ponad czterdziestu lat fotografuje krajobraz i przyrodę Polski północno-wschodniej. Ta kraina zdaje się nie mieć dla niego tajemnic i chyba nie chce mieć, ma w nim przecież wiernego admiratora i portrecistę. Jak podaje portal www.bstok.pl: „Wiktor Wołkow fotografuje o każdej porze roku i dnia, z perspektywy żaby i samolotu. Utrwala obrazy takich drobin jak kropla rosy zawieszona na pajęczynie, robi zdjęcia jednej z dwunastu gwiazd Drogi Mlecznej – Słońcu; kilkusetletnim dębom i jednodniowym jętkom, krowom i sokołom, drogom, rzekom, płotom i krzyżom”. Człowiek pojawia się na jego fotografiach jako integralna część krajobrazu, jako aktor spektaklu, który reżyseruje natura swoim zmieniającym się cyklem i rytmem pór roku. Prezentowane w Galerii WIĘZI fotografie (s. 21, 37, 53, 69, 85) to swoisty przegląd tematów bliskich artyście; oczywiście nie wszystkich. Czarno-biała fotografia, chociaż przez niego ceniona, nie jest w stanie oddać wibrującej energii Słońca – bohatera jednego z ważniejszych cykli fotograficznych Wołkowa.

100

WIĘŹ  Lipiec 2011


Michał Sobol

Małe liczby

Opowiadała, że kiedy była jeszcze siostrą PCK i odwiedzała w mieście swojego podopiecznego, pana Orkusza, który pomimo widocznych oznak zaniedbania nie miał absolutnie żadnych wymagań poza filiżanką mocnej herbaty i paroma stronami Przygód dobrego wojaka Szwejka, czytanymi na głos, ten wspominał, że w młodości, w jego klasycznym gimnazjum w Lidzie, w której żył przed wojną, ich stary profesor matematyki też zupełnie nie przykładał wagi do wielkich liczb ani do działań wykonywanych na wielkich liczbach. Znaczna część waszego życia – mówił ten stary profesor, a pan Orkusz powtarzał mojej matce, która powtórzyła to mnie – ubiegnie wam na przeliczaniu kilku małych liczb, bliskich zeru i znajomość tych wielkich nic nie da.

101


Michał Sobol

Warkocz

Jaki to czas, że w smudze jaka została po przejściu pługa widzę zapleciony warkocz ziemi. Boga nie ma z nami, bo wie co dla człowieka znaczy przywyknąć. Pewnie by siedział na stołku przy barze, a oni klepiąc go w ramię wołaliby: „Cześć Bóg, małe piwko?” i odchodzili do kumpli w rogu sali. Niedowiarków więcej nie byłoby, ale za jaką cenę?

102

WIĘŹ  Lipiec 2011


Michał Sobol

Preparaty

Musieliśmy zbierać owady, nawet te pożyteczne, nawet te najbardziej chronione, i uśmiercać je, i zgodnie z zasadami entomologicznej preparacji przekłuwać cienką jak włos szpilką kruchy chitynowy pancerz na prawym boku tułowia, ażeby raz na całe życie zapamiętać ich wygląd i nie zabijać więcej.

Michał Sobol – ur. 1970, poeta. Studiował filozofię i historię Kościoła na PAT i UJ. Wydał

zbiory wierszy: Lamentacje (2001), Działania i chwile (2007), Naturalia (2010), laureat nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny. Jego wiersze przetłumaczono na hiszpański, kataloński i angielski. Mieszka w Zabierzowie Bocheńskim.

103


Magdalena Bajer

Sumienie i pamięć Jeszcze o abp. Życińskim

Do wspomnień o abp. Józefie Życińskim, opublikowanych w kwietniowym numerze WIĘZI, chciałabym dołączyć swoje – związane w sposób szczególny z Zespołem Opinii Etycznych, który powstał z inicjatywy metropolity lubelskiego. Pod koniec wakacji 2005 roku abp Życiński zatelefonował do mnie z zaproszeniem do uczestnictwa w pracy grona mającego zajmować się kwestiami etycznymi związanymi z – najogólniej mówiąc – rozliczaniem przeszłości PRL, a ­dokładniej z lustracją, która wtedy jednym zawisła groźbą, innym zabłysła nadzieją, a u wszystkich wywoływała poruszenie. Podziękowałam gorąco i czekałam na spotkanie, które arcybiskup zapowiedział niebawem. Odbyło się ono 12 września w Lublinie, dokąd pojechałam w towarzystwie profesorów Władysława Bartoszewskiego i Wiesława Chrzanowskiego, przysłanym z lubelskiej kurii autem. Na tym inauguracyjnym zebraniu nie było prof. Barbary Skargi, która wczesną jesień zwykła była spędzać na Mazurach, i prof. Karola ­Modzelewskiego, który nieobecność usprawiedliwił. Dziesięcioosobowy zespół stanowili, poza już wymienionymi osobami: dr Andrzej Grajewski, wówczas członek ­Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej, bp Tadeusz Pieronek, ks. prof. Andrzej Szostek, prof. Andrzej Zoll i gospodarz – autor idei. ZOE, czyli życie

Jako inicjator metropolita lubelski zaproponował dla grupy nazwę ZOE, stwierdzając, że po grecku znaczy to „życie”, ma zatem wymowę symboliczną, a stanowi skrót od Zespół Opinii Etycznych, z drugim członem: „Sumienie i Pamięć”. Chwilę trwała dyskusja nad propozycją, by użyć słowa „oceny”, ale uznano, że „opinie” są mniej imperatywne i do nich mamy prawo większe niż do ocen. Zgodzili się z tym wszyscy, choć wcześniej prof. Bartoszewski poruszył nas stwierdzeniem, że inwigilowało

104

WIĘŹ  Lipiec 2011


Sumienie i pamięć

go w PRL długotrwale kilkudziesięciu agentów i dręczyło tyluż funkcjonariuszy; żaden nigdy nie przeprosił. Zgodził się skwapliwie prof. Chrzanowski, który jak Bartoszewski i Barbara Skarga spędził szereg powojennych lat w więzieniu. Abp Życiński opowiedział nam o listach, jakie dostaje od osób albo już skrzywdzonych oskarżeniami lub podejrzeniami o takie czy inne zło popełnione w ­minionej epoce (najczęściej o współpracę ze służbami), albo opanowanych panicznym lękiem przed ujawnieniem archiwów, przed traumą, jaką to wywoła u bliskich; jak również od ludzi uwikłanych w zło i pragnących się z tego uwikłania uwolnić, czasem gotowych do jakiejś formy publicznej ekspiacji, także do zadośćuczynienia. Grono osób cieszących się w społeczeństwie autorytetem nie chciało być repliką sądu lustracyjnego ani wyręczać rzecznika praw obywatelskich. Miało, wedle pomysłu abp. Życińskiego, pomagać w formułowaniu sądów o przeszłości, oddziaływać na media – poprzez oświadczenia, apele, także propozycje legislacyjne (było to w przededniu zmiany ustawy lustracyjnej przez PiS) – a za ich pośrednictwem na opinię publiczną, budząc wrażliwość moralną, wstrzemięźliwość w ferowaniu wyroków, potrzebę poznawania i rozumienia całej złożoności sytuacji w czasie zamkniętym cezurą 1989 roku. Zespół Opinii Etycznych „Sumienie i Pamięć” miał podkreślać potrzebę dialogu o tych najtrudniejszych sprawach. Dlatego w nazwie zespołu wypisano najpierw sumienie, a potem pamięć. Opuszczony

Opinia publiczna miała prawo oczekiwać, że nowa wersja ustawy o IPN połączy odpowiedzialność za prawdę o dramatach polskich dziejów z szacunkiem dla osoby ludzkiej. Ustawa uchwalona przez Sejm 18 X br. nie spełnia tych oczekiwań. Zespół Opinii Etycznych „Sumienie i Pamięć” podziela pogląd wyrażony m.in. przez Prezydenta Rzeczypospolitej, iż przyjęta ustawa miesza ze sobą sytuacje faktycznie odmienne i moralnie niewspółmierne. Do tej samej kategorii Osobowych Źródeł Informacji

105

Forum

Gospodarzowi spotkania założycielskiego bardzo zależało na skuteczności tej inicjatywy. Wiązał z nią może zbyt niecierpliwe nadzieje. Wszedłszy na nową ścieżkę swoich rozlicznych aktywności, ufał, że ZOE pójdzie nią szybciej i bardziej widocznie wpłynie na stan sumień i umysłów Polaków. Po wstępnych uzgodnieniach terminologicznych i nakreśleniu ogólnego planu działania odbyła się konferencja prasowa z udziałem dziennikarzy lubelskich, ale też przybyłych z centrali, w tym Marka Zająca, reprezentującego wówczas „Tygodnik Powszechny”, który następnie opisał inicjatywę. Miałam zaszczyt reprezentować nowo utworzony zespół wraz z profesorami Bartoszewskim i Chrzanowskim. Później było jeszcze kilka spotkań w Lublinie i w Warszawie. Ogłosiliśmy oświadczenia, z których warto przypomnieć to z 26 października 2006 r. w sprawie znowelizowanej właśnie ustawy o IPN.


Magdalena Bajer

zalicza zarówno donosicieli, którzy świadomie współpracowali z tajną policją polityczną PRL, jak i ludzi uczciwych, którzy bez własnej zgody i wiedzy zostali zarejestrowani przez ówczesne służby specjalne. Dramaty ofiar takiej praktyki wstrząsnęły ostatnio opinią publiczną. Nie można akceptować ich powtórzenia w przyszłości. W dodatku obecny wariant ustawy daje osobom uznanym za OZI zbyt słabe instrumenty prawne, które pozwoliłyby im się bronić. Źródła, jakimi są archiwa służb specjalnych PRL, wymagają od historyków wysokich specjalistycznych kwalifikacji i stosowania ściśle określonych kryteriów oraz procedur badawczych. Publikowanie wyników badań – dotyczy to zwłaszcza mediów – musi dyktować dążenie do odsłaniania prawdy historycznej, świadomość, że ta prawda często jest trudna do przyjęcia i bolesna, a nade wszystko baczenie na godność każdego człowieka uwikłanego w zdarzenia z przeszłości. Praktyka proponowana w ustawie jest niezgodna z zasadami humanizmu chrześcijańskiego, które Jan Paweł II przypomniał w swej pierwszej encyklice, pisząc, iż każdy – bez wyjątku – konkretny człowiek w swej nienaruszalnej godności jest powierzony opiekuńczej trosce Kościoła. „Przedmiotem tej troski jest człowiek w swej jedynej i niepowtarzalnej rzeczywistości człowieczej, w której trwa niczym nienaruszalny obraz i podobieństwo Boga samego”(Redemptor hominis). Nie zbudujemy demokratycznego ładu, lekceważąc tę elementarną zasadę. Dlatego też członkowie ZOE apelują do najwyższych władz politycznych i sądowniczych, aby – zgodnie ze swymi kompetencjami – przeciwdziałały wejściu w życie obecnego wariantu ustawy i równocześnie wystąpiły z inicjatywą przygotowania jej nowej wersji, uwzględniającej zarówno świadectwo prawdy, jak i nienaruszalną godność człowieka.

Niezależnie od losów ustawy i przebiegu lustracji – ze wszystkimi wynaturzeniami tego procesu – powyższy tekst można powtórzyć dzisiaj, kiedy wciąż jeszcze zbieramy zatrute owoce kwerend w archiwach SB i UB, motywowanych rozmaicie, ­nierzadko jednak pragnieniem odkrycia zła tam, gdzie się go nie spodziewaliśmy, podważenia autorytetów czy to osobowych, czy instytucjonalnych, a przeprowadzanych bez dostatecznych kwalifikacji i baczenia na procedury badawcze. Zespół Opinii Etycznych „Sumienie i Pamięć” nigdy nie zakończył formalnie swojej pracy. Ustawała ona stopniowo, dlatego że wielu członkom przypadło pełnić absorbujące funkcje publiczne, a także pewnie dlatego, że abp Życiński stracił część wiary w rychłą skuteczność zamierzonych działań, wymagających przecież nie lada organizacyjnego wysiłku. Sam nie ustawał w aktywności na rzecz naprawy w Rzeczypospolitej tego, co naprawić koniecznie potrzeba, i apelowaniu do sumień, ­rozumu i moralnej wrażliwości Polaków. Opuściliśmy go na tej ścieżce – coraz bardziej stromej i kamienistej. Z naddatkiem dobrej wiary

Po śmierci abp. Życińskiego zastanawiałam się nad źródłem jego serdecznego zainteresowania tym, co robię. Przypomniałam sobie pierwsze chyba nasze spotkanie,

106

WIĘŹ  Lipiec 2011


Sumienie i pamięć

podczas dyskusji w Duszpasterstwie Środowisk Twórczych na Przyrynku w Warszawie, gdzieś w latach 80., skąd ks. prof. Życiński podrzucił mnie autem do domu. Rozmawialiśmy chwilę o… popularyzacji nauki. Potem odwiedziłam go w krakowskim mieszkaniu przy ul. Rusznikarskiej i kontynuowaliśmy rozmowę na ten temat, a wyszłam stamtąd obdarowana książką z autorską dedykacją. Myślę, że połączyło nas zainteresowanie światem nauki, które dla mnie, „dziennikarza naukowego”, oznaczało też ciekawość przeżyć uczonych. Później dostałam jeszcze inne książki Józefa Życińskiego, wśród nich takie fundamentalne prace naukowe jak Bóg i ewolucja czy Wszechświat emergentny. Cieszę się, że uznawał mnie za zdolną do pojmowania istoty ich treści. Ostatnia książka, jaką od niego otrzymałam, to Adwokat diabła, adwokat Boga wydana przez lubelskie wydawnictwo archidiecezjalne Gaudium. Jest to dialog ks. Alaina de La ­Morandais’go, duszpasterza polityków, z Jakiem Vergès’em, agnostykiem poszukującym głębi, a zarazem adwokatem broniącym m.in. zbrodniarzy wojennych. Ta książka to, mimo całej odmienności kontekstu historycznego i kulturowego, lekcja dialogu, który można toczyć o piętra wyżej niż to wszystko, co w naszej doraźnej wrzawie nazywamy wymianą poglądów. Osobny powód mojej wdzięczności dla abp. Życińskiego (a zarazem nawiązanie do ZOE) to jego konsekwentne – w ostatnich latach – wsparcie dla działań Rady Etyki Mediów. Metropolita lubelski potrafił do mnie w trudnych momentach zadzwonić, żeby powiedzieć: „Proszę się nie przejmować. Najwyżej będziemy siedzieć w sąsiednich celach”. To była reakcja na groźbę jednego z tabloidów, że wytoczy nam proces za krytykę sposobu przedstawienia sprawy senatora Piesiewicza, a arcybiskupowi za ostre wypowiedzi w tej sprawie. Od niego dowiedziałam się, że za jedno z oświadczeń REM podziękowali (jednogłośnie) biskupi – żadne medium o tym nie wspomniało, niektóre szydziły z tekstu.

Etyka życia zbiorowego stanowiła trwały i ważny wątek w zainteresowaniach naukowych i w praktycznej działalności arcybiskupa Życińskiego. Podczas Kongresów Kultury Chrześcijańskiej, które ­organizował na Katolickim Uniwersytecie ­Lubelskim, te zagadnienia były zawsze obecne. W 2008 roku, podczas ostatniego z nich – odbywającego się pod hasłem „Godność czy sukces. Kulturowe dylematy współczesności” – uczestniczyłam w dyskusji panelowej pt. „Prawda historii a szacunek dla osoby ludzkiej” (ciągle powracający dylemat) wraz z Andrzejem Przewoźnikiem i Markiem Lasotą, szefem krakowskiego IPN. Starałam się przekonywać do tego, że celem rozliczeń z przeszłością i odkrywania w niej zła popełnianego przez ludzi powinno być pojednanie poprzedzone przebaczeniem. A skoro tak, to tych rozliczeń trzeba dokonywać z naddatkiem dobrej wiary wobec ludzi. Przypominałam sobie w dniach kongresu spotkania zespołu ZOE, myśląc, że głos takiego grona

107

Forum

Zobowiązanie


Magdalena Bajer

powinien się publicznie pojawiać, bez względu na to, ilu ludzi go usłyszy i ilu posłucha. Od tej pory utwierdzam się w tym przeświadczeniu. Może takie zobowiązanie trzeba odczytywać w testamencie arcybiskupa Życińskiego, którego nie zdążył napisać. Magdalena Bajer

Magdalena Bajer – dziennikarka i publicystka. Ukończyła polonistykę na Uniwersytecie Wrocławskim. W pracy dziennikarskiej koncentruje się zwłaszcza na sprawach nauki, kultury i szkolnictwa wyższego. Długoletnia współpracowniczka Polskiego Radia, autorka m.in. cyklu audycji Rody uczone, będących portretami polskich rodzin inteligenckich. Autorka książek, m.in. Blizny po ukąszeniu, Jak wierzą uczeni. W latach 1995–2011 była przewodniczącą Rady Etyki Mediów. Laureatka nagrody „Totus” w roku 2010 w kategorii „Osiągnięcia w dziedzinie kultury chrześcijańskiej”. Mieszka w Warszawie.

Polecamy Iwona Grodź Jerzy Skolimowski Iwona Grodź analizuje dzieło jednego z najwybitniejszych ­ludzi polskiego kina. Skolimowski, który ostatnio odniósł w Wenecji sukces filmem ­Essential ­Killing, to człowiek i artysta niezwykle wszechstronny. W młodości bokser, poeta, reżyser, po wyjeździe na ­Zachód w 1967 r. twórca głośnych filmów, aktor i malarz. Swego czasu idol pokolenia „młodych gniewnych”, dziś, znów w Polsce, jest twórcą dojrzałym, niezależnym i odrębnym.

Seria: Ludzie Polskiego Kina s. 200, ilustracje, ­filmografia, indeks osób, cena 35 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

108

WIĘŹ  Lipiec 2011


Barbara Subko

9 maja 2011 r. Janusz Krupski skończyłby 60 lat. Joasia upiekłaby tort, a każde z siedmiorga dzieci przygotowałoby coś ważnego dla Ojca. Wokół dużego, drewnianego stołu pod lampą zebrałaby się pewnie cała liczna rodzina, która zawsze umiała celebrować pięknie i mądrze czas wspólnego spotkania. Nie zabrakłoby przy stole rozmów istotnych i niebanalnych o sprawach ważnych dla rodziny i Polski, bowiem u Krupskich te przestrzenie przenikają się w sposób naturalny i niewymuszony. Katastrofa smoleńska 10 kwietnia 2010 roku w tragiczny sposób zmieniła wszystkie plany. Pamięć o zmarłych jest żywą potrzebą serca, bez której nie można sensownie istnieć. Dlatego też 8 maja 2011 r. w gmachu Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie, w pierwszą rocznicę śmierci oraz w przeddzień 60. urodzin śp. Janusza Krupskiego, z inicjatywy Jana Stanisława Ciechanowskiego, p.o. kierownika Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, zebrała się liczna grupa przyjaciół, znajomych, krewnych, kombatantów, współpracowników byłego opozycjonisty, wydawcy, ministra. Podczas uroczystej sesji Janusz Krupski. Od opozycji do służby wolnej Polsce, wspominali go profesorowie i wychowawcy z czasów studiów na KUL – Władysław Bartoszewski, Jerzy Kłoczowski, o. Ludwik Wiśniewski; koledzy z podziemnego wydawnictwa „Spotkania”: Bogdan Borusewicz, Piotr Jegliński, Janusz Bazydło, Maciej Sobieraj, Tomasz Pietrasiewicz; działacze z okresu „Solidarności”: Antoni Mężydło, Krzysztof Żurawski; współpracownicy z IPN – Leon Kieres, Andrzej Friszke oraz z Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych – Jan Stanisław Ciechanowski. Organizatorzy sesji pod honorowym patronatem marszałka Senatu Bogdana Borusewicza postanowili przypomnieć postać Janusza Krupskiego, pokazując go z wielu perspektyw, na różnych etapach życia, opisywanego w kolejnych panelach: Studia; „Spotkania”; „Solidarność”; Służba państwowa. Obok rodziny były to wartości, którym poświęcał swe życie. Takie wielowymiarowe spojrzenie na człowieka ujawniło całą złożoność historycznego uwikłania czasu, w którym żył, oraz pozwoliło

109

Forum

Janusza Krupskiego życie uwydatnione


Barbara Subko

wydobyć bogactwo jego działań. Każdy z paneli był prowadzony i podsumowywany przez historyka, komentującego kolejne etapy niebanalnej biografii Janusza na tle zmieniających się czasów. Wolna Polska w wolnym świecie

Najpierw były studia historyczne na KUL w latach 1969–1975, gdzie wszystko się zaczęło: prowadzenie Koła Naukowego Historyków Studentów KUL, protest przeciw założeniu SZSP na uczelni, przewodniczenie samorządowi studenckiemu, praca w duszpasterstwie akademickim kierowanym przez duchowego mistrza o. Ludwika Wiśniewskiego. Sugestywne wykłady prof. Bartoszewskiego o polskim państwie podziemnym i jego nielegalnym ruchu wydawniczym zainspirowały młodych do przejęcia sztafety pokoleń, jak wspominał Bogdan Borusewicz, i do uruchomienia konspiracyjnej drukarni. Wydali m.in. Folwark zwierzęcy Orwella, komunikaty KOR, pierwsze numery niezależnego pisma literackiego „Zapis”. Piotr Jegliński przypominał zebranym historię pierwszego powielacza, przemyślnie skonstruowaną siatkę przerzutową tajnej literatury i sprzętu z Zachodu do Polski przez Drezno. Jesienią 1977 roku Janusz Krupski – jako człowiek czynu i dialogu, otwarty na budowanie wspólnoty – rozpoczął z kolegami wydawanie „Spotkań”. Janusz Bazydło przypominał, że to właśnie Krupski wymyślił tytuł pisma i już w pierwszym numerze w tekście programowym określił jego misję: W oparciu o międzynarodową współpracę możemy dążyć do podstawowego dla nas celu, jakim jest niepodległość i demokratyczna Polska. Wolna Polska w Wolnym Świecie. Bez niepodległości narodów Związku Radzieckiego nie odzyskamy i nie utrzymamy własnej niezależności1.

„Spotkania” miały się stać pomostem między tym, co legalne i nielegalne, służącym do rozmawiania o sprawach ważnych dla niepodległości Polski i wschodnich sąsiadów. Zapoczątkowały ruch niezależnego myślenia, ośmieliły budowanie alternatywnych wizji państwa. Były pismem otwartym na dialog ekumeniczny, również z ­niewierzącymi. Poruszano tematy skomplikowanych relacji polsko-żydowskich, polsko-ukraińskich, polsko-niemieckich. Interesowano się sprawami chrześcijaństwa na Wschodzie. Taką otwartą postawą Janusz – członek Klubu Inteligencji ­Katolickiej – zdobywał uznanie i szacunek w różnorodnych ideowo środowiskach opozycyjnych. „Kryształowo uczciwy” – jak podkreślał Borusewicz – prawy, skromny

1 Cytaty z pism Janusza Krupskiego pochodzą z monografii Lublin – drogi do wolności. Janusz Krupski, „Scriptores” nr 38 (2011), tom 2, wyd. Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, Lublin 2011. Zamieszczono tam również m.in. wspomnienia o Krupskim, jego teksty, rozmowy, stenogram dyskusji o SZSP na KUL, wybór bibliografii, 5 listów Jerzego Giedroycia i Jana Nowaka-­ -Jeziorańskiego o nim, bibliografię Wydawnictwa Krupski i S-ka.

110

WIĘŹ  Lipiec 2011


Janusza Krupskiego życie uwydatnione

i bezinteresownie oddany idei (na papier do drukowania poszły pieniądze z jego książeczki mieszkaniowej), stał się niekwestionowanym liderem lubelskiej opozycji. „Gdy dowiedziałem się, jak działał na rzecz uchronienia uczelni przed działalnością marksistowskiej organizacji, zrozumiałem, z kim mam do czynienia. Wiedziałem, że to człowiek sumienia” – wspominał prof. Bartoszewski. Dominikanin, o. Wiśniewski podkreślał bezkompromisowość Krupskiego: „Nie tylko uparcie do czegoś dążył, ale i potrafił ponosić konsekwencje swoich wyborów”. W czasach „Solidarności” Janusz Krupski był koordynatorem Sekcji Historycznej przy MKZ NSZZ „Solidarnosć” przy Zarządzie Regionu w Gdańsku. Nie ­zapisał się jednak do „Solidarności”. Choć identyfikował się z jej wartościami i programem przełamania komunistycznego totalitaryzmu, to ważna była dla niego również walka o pluralizm i demokrację. Obawiał się, że masowy proces wchłaniania przez związek zawodowy wszystkich struktur społecznych utrudni rozwijanie demokracji i funkcjonowanie pluralizmu.

111

Forum

Rodzina Krupskich w 1999 r. Fot. archiwum rodzinne


Barbara Subko

Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się, nie uniknął jednak internowania: od 22 października do 8 grudnia 1982 r. Porwany przez SB 21 stycznia 1983 r., został wywieziony do Puszczy Kampinoskiej, gdzie oblano go żrącym płynem z ­fenolem. Cudem uniknął śmierci, poparzony, sam wrócił do Warszawy. Etos służby państwowej

Doczekał upragnionej wolnej Polski. Andrzej Friszke opowiadał o zaangażowaniu Krupskiego jako eksperta nadzwyczajnej komisji do zbadania skutków stanu wojennego (1992–1993) oraz Komisji Odpowiedzialności Konstytucyjnej. Równolegle prowadził też Wydawnictwo „Krupski i S-ka”, wydające cenne albumy z ­zakresu historii, kultury, sztuki. Z imponującego planu 14-tomowej historii Kościoła udało mu się wydać 2 tomy. Prelegenci kilkakrotnie przyznawali, że po 1989 roku Krupski świadomie wybrał pracę w wydawnictwie i zdystansował się od polityki. „Wynikało to z chęci oddania się rodzinie i niechęci do wikłania się w kompromisy moralne” – to opinia posła Antoniego Mężydły. Od 2000 do 2006 roku Janusz Krupski sprawował funkcję zastępcy prezesa IPN, którym był prof. Leon Kieres. Otrzymał wtedy najtrudniejsze zadania: tworzył od zera Instytut, uzyskiwał nieruchomości dla filii w terenie. Służył zawsze prezesowi radą i cennym doświadczeniem. „Jak mam o nim mówić, jeśli nie jak o przyjacielu? Wprowadzał mnie w trudne problemy. Bardzo mi go brakuje” – zakończył prof. Kieres. W jaki sposób, przy tylu obowiązkach służby państwowej, znajdował jeszcze czas i siły na pracę na rzecz osób z niepełnosprawnością intelektualną, o której mówił Tomasz Pietrasiewicz – pozostanie to tajemnicą jego i rodziny. W auli BUW honorowe miejsca na sesji zajęli liczni kombatanci II wojny. Odświętnie ubrani w mundury, sami lub z pomocą bliskich przyszli złożyć hołd Krupskiemu, który – od 2006 roku jako kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych – otaczał ich niezwykłą troską. Rozumiał ich bardzo dobrze. Od dziecka interesował się historią wojskowości. Po maturze w technikum mechanicznym chciał zostać oficerem Wojska Polskiego w nadziei, że służąc w wojsku, będzie służył ojczyźnie. Udział WP w inwazji na Czechosłowację w sierpniu 1968 roku rozwiał te złudzenia. Wybrał potem inną strategię walki o niepodległą Polskę, jak pisał w „Spotkaniach”: „neutralizującą potencjał przemocy metodami walki non violence”. Jan Stanisław Ciechanowski, były zastępca Krupskiego, przypomniał jego niezmordowane zabiegi o poprawę losu dawnych żołnierzy i nowelizację ich praw, podkreślał bardzo częste wyjazdy i spotkania ze środowiskami kombatanckimi w kraju i za granicą. „W przeciągu niecałych czterech lat pełnienia stanowiska przemierzył ok. 318 tys. km, a więc niemal 8 razy okrążył kulę ziemską” – mówił Ciechanowski.

112

WIĘŹ  Lipiec 2011


Janusza Krupskiego życie uwydatnione

Swoje stanowisko traktował jako służbę, dług spłacany weteranom oraz ofiarom represji totalitaryzmów w Polsce i na Wschodzie. Zaczął odwiedzać w domach tych kombatantów, którzy nie mogli już przychodzić na spotkania. Zainicjował świetnie przyjętą akcję „Szpitale przyjazne kombatantom”. Przywiązywał dużą wagę do gestów wdzięczności wobec Amerykanów za ich pomoc dla wolnej Polski w latach osiemdziesiątych. Zabiegał o uczczenie pamięci gen. Andersa, zorganizował w roku 2009 uroczyste państwowe obchody 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej i 20. rocznicy odzyskania wolności. W wielu wypowiedziach panelistów powtarzały się słowa uznania dla etosu służby państwowej i całej postawy Janusza Krupskiego – skromnej, prawej, niezależnej, łączącej głęboki patriotyzm i religijność z umiejętnością solidarnej współpracy. Na korytarzu auli BUW można było oglądać ciekawą i oryginalną graficznie wystawę zdjęć pokazujących Janusza na różnych etapach życia, zaprojektowaną i wykonaną przez Piotra Krupskiego, a przygotowaną przez całą rodzinę Krupskich. Miała ona kształt podkowy, pokazującej życie Janusza Krupskiego wplecione w bieg historii, w opozycję i służbę państwową; we wnętrzu podkowy widniał jego barwny portret.

Po sesji większość zebranych udała się do kościoła św. Krzyża na Mszę w intencji ojczyzny i śp. Janusza Krupskiego. Było to naturalne zwieńczenie popołudniowych obrad w duchu tradycji patriotyczno-religijnej, tak ważnej dla Janusza. Po Mszy tłumnie zgromadzeni słuchacze uczestniczyli w koncercie W drodze do wolności, dedykowanym Januszowi Krupskiemu w 60. rocznicę urodzin, a ułożonym i zorganizowanym przez skrzypka Pawła Krupskiego. Autor programu poprzez odpowiedni dobór utworów nawiązywał do osoby swego ojca i jego działań, zakorzenionych w przeszłości, wiernych polskiej tradycji ludowej, do zainteresowań Wschodem, do źródeł romantycznego buntu. W programie koncertu znalazły się zatem utwory muzyki staropolskiej – m.in. Cantate Domino Adama Jarzębskiego, dwa koncerty fortepianowe Fryderyka Chopina, wirtuozowska Legenda Henryka Wieniawskiego, ­porywająca Orawa Wojciecha Kilara, rosyjskie pieśni chóralne Miłosza Bembinowa, Pawła Łukaszewskiego i Pawła Czesnokowa, polifonicznie wykonany psalm Feliksa Mendelssohna oraz liryczna Medytacja z opery Thais Jules’a Masseneta. Wykonawcami byli znajomi i przyjaciele Pawła: jego profesorowie Agata Sapieha i Sławomir Tomasik, koledzy ze studiów Jekaterina i Stanisław Drzewieccy, dyrygent Rafał Janiak oraz Orkiestra Studentów i Absolwentów Uniwersytetu Muzycznego F. Chopina. Pieśni rosyjskie oraz psalm Mendelssohna śpiewali członkowie Chóru Akademickiego UW (z Tomkiem Krupskim) pod batutą Iriny Bogdanovich. Młodzi muzycy zachwycili bogactwem form muzycznych, różnorodnością nastrojów i dojrzałym, profesjonalnym wykonaniem. W wybranych utworach uciekli od patetyczności w stronę liryzmu i osobistego namysłu nad sztuką, przemijaniem

113

Forum

Koncert wdzięczności


Barbara Subko

i urodą życia. Muzyka w kościele stała się przestrzenią spotkania i dialogu międzypokoleniowego: kombatanci II wojny światowej, twórcy przemian Polski „solidarnościowej”, opozycjoniści i działacze, przedstawiciele rodzin smoleńskich podziwiali ekspresję młodych wykonawców. „Ten koncert to wyraz wdzięczności dla Pana Boga i dla Ojca za to, że był taki, jaki był” – tak zapowiedział występ artystów Paweł Krupski. Walczyć po rycersku

Wprawdzie bez Janusza, ale z pewnością w jego obecności urzeczywistniła się tego dnia – ważna przez całe jego świadome życie – idea wspólnotowego spotkania. Tym razem spotkanie skoncentrowało się wokół jego osoby i życia, ogniskując jak dawniej wiele dobrych, konstruktywnych działań. Tragiczna śmierć przerwała niezwykłą biografię Janusza Krupskiego, ale – dzięki staraniom tych, którzy pozostali i pamiętają, dzięki takim sesjom, wystawom, koncertom, wydawnictwom – można by po norwidowsku powiedzieć, że też ją „­u-wydatniła”, pokazując, jak wiele dobrego zrobił i ile po sobie zostawił. Trzeba się temu przyglądać z namysłem, aby zobaczyć, jak dalej może on nam inspirująco towarzyszyć w budowaniu w Polsce demokracji i pluralizmu, o których tak pisał: Budujemy je jako ludzie różni, mający różną przeszłość, w różny sposób argumentujący swoje postawy. Mając nawet bardzo określone racje, nie powinniśmy jednak w tych sporach przypierać się do muru – nawet jeżeli mamy wrażenie, że mamy do czynienia z przeciwnikiem. To jest mój postulat. Powinniśmy starać się walczyć ze sobą w sposób rycerski. Należy stworzyć tej drugiej stronie czy nawet przeciwnikowi pewną przestrzeń do wytoczenia swoich racji, choćbyśmy byli przekonani o słuszności swoich. Tak właśnie kiedyś rycerze ustępowali pola na udeptanej ziemi, ażeby przeciwnik mógł stanąć na niej pewnie i mieć możliwość swobodnego manewrowania bronią. To jest ustąpienie placu, nie sytuacja zwarcia, uniemożliwienie ruchu. Nawet jeśli to jest walka, to z tego, że się daje komuś pole w tej walce, ścieraniu się poglądów – może ostatecznie wyrosnąć coś, co nas w końcu zbliży. Bo tak rozumiemy i zakładamy, że jednak nam wszystkim, choć w różny (nieraz błędny) sposób, zależy na osiągnięciu dobra, a nie zła. Dawanie pola – to się nazywało kiedyś wyzwanie na sąd Boży. Walczymy ze sobą, mając każdy z nas jakieś oparcie, siły, atuty, a rozstrzyga Bóg. I myślę, że to jest rzecz, która jest nam dziś bardzo potrzebna. Żebyśmy ścierali się ze sobą w sposób rycerski, a może do czegoś dojdziemy.

Barbara Subko

Barbara Subko – absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, obecnie nauczy-

cielka w Liceum Francuskim w Warszawie. Badaczka i autorka prac o Norwidzie, w latach 1982–1992 pracowała nad Słownikiem Języka Cypriana Norwida na UW, w 1981 r. – pracownik Agencji Prasowej Solidarność (AS). Mieszka w Podkowie Leśnej.

114

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jacek Mączka

Zatrzaśnięte przed nosem drzwi

Skąd wypływają strumień i przez niego przechodzenie? Z kamienia na kamień, z ciemności w jasność. Trzymanie nitki latawca, zadzieranie głowy – żeby się tylko nie urwała. Na skarpie – ostrożeń siedmiogrodzki. Wzdłuż pobocza – bujne baldachy arcydzięgla. Kępy perzu przygięte do ziemi. Każda obfitość owocuje rdzą. Trakt obsuwa się na dno jaru. Przestaje być, w miarę, drożny, od kiedy zaprzepaściliśmy baczenie.

115


Jacek Mączka

Światło

Odwiedzam w szpitalu przyjaciela. Pokazuje na ekranie komórki niedoświetlone zdjęcie chorej nogi. Żółtawe zasłony. Pod sufitem rzęzi świetlówka. Bonawentura miał rację – w zależności od mniejszego lub większego uczestnictwa w świetle ciała zajmują prawdziwsze i godniejsze miejsce wśród bytów. Tereska obiecała przynieść plastry Nicorette. Jest więc nadzieja, że kiedyś, gdzieś tam spotkamy się w białych koszulach pachnących jeszcze praniem – czyści.

Wyróżniony kursywą fragment to słowa Bonawentury z Bagnoregio, trzynastowiecznego filo­zofa i teologa.

116

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jacek Mączka

Południe

Obrys szczęk – oszroniona szczecina. Pisklę pliszki w beczce na wodę. Jaki demon naszeptuje mi do lustra ciemne fałdy? Zręczny kuglarz – kupczę odbiciami.

Jacek Mączka – ur. 1965, poeta, literaturoznawca. Autor m.in. tomów poetyckich Bliższe

okolice, Pomyśleć prześwit, Kroisz coraz cieńsze oraz obszernej monografii Powidła dla Tejrezjasza. O poezji Janusza Szubera. Laureat Ogólnopolskiego Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Mieszka w Sanoku.

117


Monika Waluś  Złoty środek

Zaskoczona radością Sprzątam w pudełku ze starymi papierami i notatkami – to trochę jak rachunek sumienia, a trochę jak kronika wspomnień. Trafiam na coś, co wydawało się ważne, a teraz kompletnie straciło na znaczeniu. W ręce wpadają mi notatki, które miały być podstawą do wielkich myśli, a ugrzęzły między planem wykładów a przepisami kulinarnymi. Zdjęcia, wycinki prasowe, widokówki. Na jednej z nich oblicze Pańskie, to z Całunu Turyńskiego, ale w wersji kolorowej, podmalowanej. To przedstawienie Chrystusa było popularne w czasie moich studiów – pogodna twarz, dobre spojrzenie. Ktoś przysłał mi je jako widokówkę, a ja nie wyrzuciłam, pewnie przez sentyment. Bardzo wierzyliśmy, że właśnie tak wyglądał – że miał takie oczy, takie włosy, taką twarz. Potem nagły news, że to nie ta twarz, nie ta osoba. Rozgorzały dyskusje na temat prawdziwości całunu, dyskusje gorące i mocne. Zwolennicy autentyczności walczyli o uznanie swoich przekonań jak o podstawowe prawdy wiary; chcieli wiedzieć, że twarz z kolorowego obrazu jest zupełnie prawdziwa, jak zdjęcie.

118

WIĘŹ  Lipiec 2011


Zaskoczona radością

A ja – pamiętam – jakoś nie bardzo przejmowałam się tamtym sporem. Byłam gotowa wierzyć w prawdziwość całunu, ale też – ­jeśli by się okazało, że zawinięty weń był inny skazaniec – nie stanowiłoby to dla mnie właściwie większego problemu. Przeciwnie, świadomość, że tak właśnie mogło być, wzruszała mnie. Wiadomo, że ­malując świętych czy nawet samego Chrystusa, wykorzystywano jako modeli żyjących aktualnie ludzi, że świętym dawano niekiedy znane twarze. Jeśli więc Pan dałby się czcić w nieznanym skazańcu, którego ciało odbiło się w całunie – czy nie byłoby to o wiele wspanialsze niż jakikolwiek portret? Burzliwe dyskusje trwały, zwolennicy prawdziwości obrazu triumfowali, gdy pojawiły się kolejne newsy, tym razem potwierdzające autentyczność całunu; a w końcu dyskusja się wyciszyła. Patrzę na tę starą widokówkę z ładnie wymodelowaną twarzą Jezusa czy może bezimiennego skazańca. Patrzę z radością, która zaskoczyła mnie wtedy, wiele lat temu, że Chrystusa można spotkać w nieznanej, skazanej, pospiesznie ocenianej, pogardliwie traktowanej osobie. W końcu tak przecież twierdził sam Chrystus. Monika Waluś

Monika Waluś – żona, matka i gospodyni domowa, doktor teologii. Wykłada dogmatykę

Złoty środek

na UKSW oraz w kilku seminariach duchownych. Prezeska stowarzyszenia „Amicta Sole”, członkini Zespołu Laboratorium WIĘZI.

119


Wiara

Ks. Andrzej Draguła

„Spermologos” – od areopagu do dziedzińca pogan

Mnożą się kościelne inicjatywy ze słowem „areopag” w tytule. Mamy Gdański Areopag, „Areopag na Freta” u warszawskich ojców dominikanów, Fundację Areopag w Jastrzębiu Zdroju, internetowy Areopag XXI, Wigierski Areopag Nowej Ewangelizacji. W roku 2009 odbyła się sesja plenarna Kongregacji Ewangelizacji Narodów pod hasłem „Święty Paweł i nowe areopagi”. Renesans tego pojęcia wziętego z kultury i historii Aten zawdzięczamy oczywiście bł. Janowi Pawłowi II, który w swojej misyjnej encyklice pisał: Paweł, który już przepowiadał w licznych miejscach, przybywszy do Aten, udaje się na areopag, gdzie głosi Ewangelię, używając języka odpowiedniego i zrozumiałego w tym środowisku (por. Dz 17,22–31). Areopag był wówczas ośrodkiem kultury wykształconego ludu ateńskiego i dziś można go uznać za symbol nowych miejsc, w których należy głosić Ewangelię.

Dalej papież podaje całą listę „nowych areopagów”1. To wydarzenie z życia Pawła stało się ostatnio w Kościele modelem, wzorem pewnego typu ewangelizacyjnego działania. Trudno nie postawić pytania, dlaczego tak chętnie odwołujemy się do tego wydarzenia z początków misyjnej działalności Kościoła, skoro tę akurat misję Pawła należy – jak mówią bibliści – uznać za nieudaną?

1 Jan Paweł II, encyklika Redemptoris missio, 37.

120

WIĘŹ  Lipiec 2011


„Spermologos” – od areopagu do dziedzińca pogan

Nowinkarz i papla

2 http://www.searchgodsword.org/lex/grk/view.cgi?number=4691.

121

Wiara

Kluczem do zrozumienia tego, co się wydarzyło na areopagu, jest grecki termin spermologos, jakim określili Pawła jego rozmówcy: stoicy i epikurejczycy. Biblia Tysiąc­lecia tłumaczy ten termin jako „nowinkarz”, w Biblii Poznańskiej Paweł nazwany jest „gadułą” (podobnie zresztą jak w tłumaczeniu świadków Jehowy), ­Biblia Gdańska tłumaczy ten termin jako „plotkarz”, gedeonici proponują słowo „bajarz”, współczesna parafraza na język polski („Słowo życia”) całe zdanie „Cóż chce powiedzieć ten spermologos?” tłumaczy krótkim: „To nowinkarz!”. Zajrzyjmy jeszcze do niektórych tłumaczeń obcych. Francuska wersja Biblii Jerozolimskiej ma tutaj perroquet, czyli papugę; współczesne tłumaczenie ­włoskie – ­ciarlatano, czyli szarlatana; niemieckie tłumaczenie Marcina Lutra – Schwätzer, czyli ­gadułę bądź paplę; angielska Biblia Króla Jakuba (King James Bible) proponuje babbler – paplę, gadułę; inne tłumaczenie dodaje jeszcze przymiotnik idle, tzn. próżny, daremny gaduła. I na koniec Wulgata, która swoim seminiverbius odwołuje nas z powrotem do oryginału. Co dosłownie znaczy greckie spermologos? Etymologia wskazuje na dwa rdzenie: rzeczownik ho sperma oraz czasownik lego. Przypis w Biblii Tysiąclecia informuje nas, że dosłownie znaczy to tyle, co „zbieracz słowa”. Etymologia ta ­odwołuje się do czynności zbierania i gromadzenia, co w połączeniu z nasieniem ­wywołuje jednak pewne zdziwienie, przyzwyczailiśmy się bowiem, że raczej zbiera się owoce, plony, dojrzałe kłosy, a nasienie, czyli ziarno, raczej rozsiewa się, rzuca się w glebę. Tę etymologię potwierdza słownik języka greckiego, gdzie proponowane są następujące znaczenia. Dosłownie termin ten używany jest w odniesieniu do ptactwa, które wybiera, wydziobuje nasiona, chodzi tu zwłaszcza o wrony i gawrony. Znaczenia metaforyczne słownik notuje aż cztery. Po pierwsze, słowo to oznacza osobę wałęsającą się po placu targowym i liczącą na to, że uda się zebrać coś, co spadnie ze stołów sprzedających. Po wtóre, spermologos to ktoś podły, nikczemny, godny pogardy (szkodnik). Po trzecie, prowadzenie życia za pomocą pochlebstw i bufonady. Po czwarte, gaduła, plotkarz, papla2. Skąd jednak wzięła się ta etymologia? Intuicja i przynajmniej powierzchowna znajomość greki podpowiada nam, że skoro rzeczownik sperma oznacza nasienie, zasiew, logos to słowo, a lego – mówić, to logicznie dochodzimy do polskiego „siewcy słowa” („siejącego słowo”), a nie „zbieracza słowa” („zbierającego słowo”). Tropem tym poszedł św. Hieronim, który zaproponował tłumaczenie seminiverbius (od łac. semino – siać, verbum – słowo), co w słowniku kościelnym ks. Alojzy Jougan przekłada jako „słowosiewca” (wyraz ten stosowany jest także przez ks. Jakuba Wujka w jego tłumaczeniu Pisma Świętego). Jeden ze słowników łacińsko-angielskich


K s . An d r z e j D r a g u ł a

tłumaczy seminiverbius jako scattering words – rozsypywanie, rozpraszanie słów, a więc zasiew słów. Podobnie proponuje słownik łacińsko-niemiecki (Worte hier und da ausstreuend). Inny znów słownik łacińsko-angielski każe tłumaczyć jako word-sower, a więc znów siewca. I jeszcze jeden słownik łaciński, który proponuje jako synonim słowa seminiverbius (seminans verba, sator verborum) słowo concionator, czyli kaznodzieja, mówca. Czy chodzi więc o zasiew czy o zbieranie słów? Odpowiedź na to pytanie daje dokładna analiza greckiej etymologii oraz użycia tego wyrażenia w literaturze ­pozabiblijnej. Kluczem do zrozumienia jest czasownik lego (legò), który ma dwa znaczenia: mówić i zbierać (jak np. ek-lego – wybierać, stąd ekklesia czy eklektyzm). W dosłownym znaczeniu słowo to oznacza zbieracza ziaren i odnosi się do ptactwa, ale w sensie figuratywnym (metaforycznym) można powiedzieć, że spermologos to ten, kto zbiera (cudze) słowa tak jak ptak, który zbiera (wybiera) ziarna. Inaczej jeszcze można powiedzieć, że to człowiek, który zbiera skrawki wiedzy, ale to także ten, kto je wykrada czy zabiera. Znaczenie takie opiera się oczywiście na podwójnym znaczeniu czasownika lego: zbierać i mówić. Spermologos to ten, który mówi to, co pozbierał od innych. W takim też znaczeniu słowo to używane jest w literaturze greckiej. Św. Hieronim w Wulgacie nie tyle przetłumaczył ten termin grecki, ile go zlatynizował, nie biorąc przy tym pod uwagę zawartej w tym słowie gry znaczeń. Hieronim utrzymał podobieństwo fonetyczne poprzez transliterację z greki na łacinę, tracąc pierwotną, właściwą, bogatą i dwuznaczną jednocześnie etymologię. I tak oto św. Paweł zamiast zbieraczem słowa stał się jego siewcą. Żądni nowości

Termin spermologos był oczywiście obelgą. Jean Steinmann pisze, że Pawła wzięto za „prostaka używającego wielkich słów”3. John Pollock z kolei twierdzi, że słowo to określało „hultaja, który wybiera odpadki z rynsztoka albo żeruje na pomysłach innych ludzi, bo jest zanadto leniwy czy zanadto tępy, żeby mieć własne”4. Natomiast Stephen Tomkins tłumaczy ten wyraz następująco: „propagator na wpół przetrawionych cudzych nauk”5. Podobnie Justin Taylor pisze, że niektórzy „oskarżają go o odgrzebywanie przedawnionych opinii”6. Dlaczego jednak określenia te miałyby być obraźliwe? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba zastanowić się nad rolą filozofii w Atenach. „Wszyscy Ateńczycy i mieszkający tam przybysze poświęcają czas jedynie bądź na omawianie, bądź na wysłuchanie czegoś nowego” – zanotował św. Łukasz (Dz 17,21). Czyżby Paweł 3 J. Steinmann, Paweł z Tarsu, Kraków 1965, s. 63. 4 J. Pollock, Paweł Apostoł, Warszawa 1971, s. 171. 5 S. Tomkins, Paweł Apostoł i jego świat, Warszawa 2004, s. 121. 6 J. Taylor, Dzieje Apostolskie, w: Międzynarodowy komentarz do Pisma Świętego, red. W. R. Farmer, Warszawa 2000, s. 1394.

122

WIĘŹ  Lipiec 2011


„Spermologos” – od areopagu do dziedzińca pogan

nie miał nic nowego do powiedzenia? Przeciwnie. Zarzucano mu, że jest „zwiastunem nowych bogów” (17,18): Jezusa i niejakiej Anastasis. Na areopagu oskarżyciel – jak to opisuje Pollock – „z pełnym powagi szacunkiem, pod którym kryło się rozbawienie”7 zapytał go wprost: „Czy moglibyśmy się dowiedzieć, jaką to nową naukę głosisz? Bo jakieś nowe rzeczy kładziesz nam do głowy” (17,20). Pollock pisze, że w tych słowach „brzmiała nuta groźby; Sokrates został skazany na śmierć za głoszenie dziwnych doktryn, a choć Pawłowi nie groziła cykuta, mógł być wygnany z miasta”8. Jeśli Ateńczycy oczekiwali nowości, to tylko po to, by je zbić swoimi argumentami, ewentualnie wyśmiać. Według starożytnych autorów ciekawość Ateńczyków była prawie przysłowiowa. Wiemy, że Paweł zaczyna swoją mowę obrończą na areopagu od nawiązań do filozofii i literatury greckiej. Egzegeci widzą w jego przemówieniu nawiązanie do Eumenid Ajsychola, Rzeczpospolitej Platona, a także do dzieł Epimedesa z Krety, Aratusa Cyliczyka, Kleantesa i Eurypidesa. Bp Kazimierz Romaniuk pisze: Nie wiadomo, co się działo w umysłach i sercach zebranych, gdy słuchali wywodów o Bogu Jedynym, Żywym i Prawdziwym. O wszystkim zdecydowało jednak zakończenie mowy Pawła. W zakończeniu owym znajdowała się zasadniczo zachęta do pokuty i nawrócenia, umotywowana wizją przyszłego sądu. Gdyby Paweł w tym miejscu zakończył swoje wystąpienie, reakcja zebranych może nie byłaby taka, jaka w rzeczywistości była. Ale Paweł uznał za wskazane dorzucić do wzmianki o sądzie zdanie następujące: „Będzie sądzić świat przez Człowieka, którego na to przeznaczył, po uwierzytelnieniu Go wobec wszystkich przez wskrzeszenie Go z martwych” (17,31)9.

7 J. Pollock, Paweł Apostoł, dz. cyt., s. 172. 8 Tamże, s. 172–173. 9 K. Romaniuk, Św. Paweł. Życie i dzieło, Katowice 1995, s. 102. 10 Tamże, s. 103.

123

Wiara

Czy Paweł przewidywał reakcje filozofów pogańskich na prawdę o Zmartwychwstaniu? Nie wiadomo, ale należy przypuszczać, że nawet gdyby przewidywał, nie zdecydowałby się na przemilczenie prawdy o Zmartwychwstaniu, która jest przecież centralną prawdą chrześcijaństwa. To właśnie w tym momencie „jedni się wyśmiewali, a inni powiedzieli: «Posłuchamy Cię innym razem»” (17,32). Dopóki Paweł cytował greckich autorów, dopóki odwoływał się do pogańskiej mądrości, jego słuchacze nie oponowali. Gwałtowna reakcja sprzeciwu nastąpiła w momencie, gdy Apostoł zaczął głosić Ewangelię, gdy porzucił rolę zbieracza słowa, a stał się jego siewcą, gdy dialog ustąpił miejsca kerygmatowi. Wydarzenia w Atenach zostawiły w Pawle trwały ślad. Według Romaniuka, sam Paweł „uważał to wystąpienie za nieudaną próbę współzawodniczenia z filozofami pogańskimi, którzy zaspokajali codzienne pragnienia Ateńczyków żądnych nowości”10. Dlatego przybywszy do Koryntu, będzie podkreślał, że nie zna niczego poza Chrystusem, i to ukrzyżowanym. Tutaj Paweł już nie zamierzał błyszczeć


K s . An d r z e j D r a g u ł a

­ lozoficzno-retorycznym sznytem. Nie miał już zamiaru konkurować z filozofami fi i retorami greckimi. Tutaj jedynie chciał przepowiadać Ewangelię, mając świadomość, że „ukrzyżowany był głupstwem dla pogan” (1 Kor 1,23). Po latach Paweł napisze do wspólnoty w Koryncie: „A mowa moja i moje głoszenie nauki nie miały nic z uwodzących przekonywaniem słów mądrości, lecz były ukazywaniem ducha i mocy, aby wiara wasza opierała się nie na mądrości ludzkiej, lecz na mocy Bożej” (1 Kor 2,4–5)11. Tak jakby chciał powiedzieć, że mądrość ludzka na nic się zdaje, gdy chodzi o głoszenie Ewangelii. Ziarna Słowa w (każdej) kulturze

Od św. Pawła przejdźmy teraz do bł. Jana Pawła. W swojej misyjnej encyklice papież nawiązuje do pojęcia areopagu, gdy mówi o kręgach misji ad gentes, czyli misji do pogan, do ludów, a więc o tym, co nazywamy działalnością misyjną w ścisłym znaczeniu. Prócz kręgów terytorialnych, nowych światów i zjawisk społecznych, papież wymienia obszary kulturowe, czyli „nowe areopagi”. Wśród nich wylicza: środki masowego przekazu, mass media, zaangażowanie społeczno-polityczne, kulturę, naukę, stosunki międzynarodowe. Pisząc o środkach przekazu, papież stwierdza, że „trzeba włączyć samo orędzie w tę «nową kulturę»”. To zdanie może posłużyć jako opis metody działania Kościoła na współczesnych, nowych areopagach, które tworzą własną nową kulturę. Doświadczenie Pawła na areopagu pokazuje, że włączanie Ewangelii w nową kulturę może być bardzo karkołomnym zadaniem, a może czasami nawet czymś niemożliwym. Wydaje się więc, że areopag jest nie tyle miejscem włączania ewangelicznego orędzia w nową kulturę, ile raczej miejscem, gdzie należy ową nową kulturę (jakąkolwiek kulturę) włączyć w orędzie, tzn. odczytać w danej kulturze to, co może służyć jako praeparatio evangelica, a następnie próbować ewangelicznie przetworzyć. Kultura chrześcijańska jest bowiem owocem kerygmatu, a nie dialogu. Kiedy Paweł, przepowiadając prawdę o Zmartwychwstaniu, próbował włączyć orędzie ewangeliczne w zastaną kulturę (w tym przypadku – kulturę i filozofię grecką), poniósł fiasko. Słuchano go dopóty, dopóki utrzymywał się w greckich kategoriach myślenia. Odrzucono go, gdy przeszedł od dialogu z filozofią i kulturą do etapu głoszenia ewangelicznego orędzia. „Jeśli on rzeczywiście sądził, że człowiek może po śmierci, gdy jego krew już wsiąkła w ziemię, powstać z martwych, ­takie szaleństwo było dowodem, że nie mógł być zaliczony w poczet nauczycieli, pomiędzy mędrców Aten” – komentuje John Pollock12. W encyklice Redemptoris missio Jan Paweł II nawiązuje do Justynowej koncepcji „ziaren Słowa”: „To także Duch zasiewa «ziarna Słowa», obecne w obrzędach 11 Tamże, s. 102–105. 12 J. Pollock, Paweł Apostoł, dz. cyt., s. 175.

124

WIĘŹ  Lipiec 2011


„Spermologos” – od areopagu do dziedzińca pogan

i w kulturach, i otwiera je ku dojrzałości w Chrystusie”13. Świat, jak nauczał św. ­Justyn, od samego początku miał w sobie cząstkę Pełnego Logosu, czyli Jezusa Chrystusa. Cząstki te, będące rzeczywistą antycypacją i partycypacją w Chrystusie, nazywał „nasionami (zarodkami) Logosu” (spermata ton logon, logoi spermatikoi). Były i są one możliwe do odkrycia przez mędrców, filozofów, a także poetów. To „objawienie Logosowe” nie jest zacieśnione tylko do samego chrześcijaństwa. Jerzy Szymik proponuje je przetransponować na obszar literatury: „literatura piękna (jakakolwiek) może zawierać autentyczne elementy «sacrum» otwartego na «Sacrum» (w sensie chrześcijańskim) i partycypującego w Nim”14. Szymik podpowiada nam trop interpretacyjny. Wydaje się bowiem, że w koncepcji „ziaren Słowa” zbyt często ograniczamy się do zastosowania jej jedynie w odniesieniu do tak zwanych kultur tradycyjnych czy też do innych tradycji religijnych. Kategorię tę można jednak – i należy – stosować do wszelkich przejawów kultury, także jej form współczesnych, jak na przykład środki masowego przekazu czy kultura popularna, i tam poszukiwać ziaren słowa. Tropem tym idzie Jan Paweł II, gdy pisze: „II Sobór Watykański przypomina działanie Ducha w sercu ­każdego człowieka poprzez «ziarna Słowa», w inicjatywach religijnych, w ludzkich wysiłkach skierowanych ku prawdzie, ku dobru, ku Bogu”15. Te ludzkie wysiłki, o których wspomina sobór, nie podlegają przecież żadnym kulturowym ograniczeniom i można je odszukać w każdej ludzkiej kulturze, także w tej, która sama deklaruje się jako ateistyczna. Nawracanie i dialog

Tak oto klarują się nam dwie metody działania Kościoła: zbierania ziaren Słowa i zasiewania ziaren Słowa. Pierwsza metoda jest właściwa dla dialogu, który Kościół podejmuje z kulturą (z kulturami): religijnymi, obojętnymi religijnie, a nawet ateistycznymi. Na I Kongresie Kultury Chrześcijańskiej, który odbył się w Lublinie w roku 2000 pod hasłem „Sacrum i kultura. Chrześcijańskie korzenie przyszłości”, kard. Paul Paupard tak opisał tę metodę:

13 Jan Paweł II, Redemptoris missio, 28. 14 J. Szymik, W poszukiwaniu teologicznej głębi literatury. Literatura piękna jako „locus theologicus”, Katowice 1994, s. 132–133. 15 Jan Paweł II, Redemptoris missio, 28.

125

Wiara

Z głęboką wiarą i żarliwą radością umiejmy, rozsądnie, znajdywać w sercu naszych zsekularyzowanych kultur semina Verbi, aby je hodować i doprowadzać do dojrzałości. […] zachęcam do ufnego rozpoznawania wystających z murów kamieni, o które można się ­zaczepić, lepiej: punktów zakotwiczenia w naszych kulturach, aby im pomóc w stawaniu się kulturami w pełni ludzkimi, pozwalającymi człowiekowi stawać się coraz pełniej czło-


K s . An d r z e j D r a g u ł a

wiekiem, w jakimś humanizmie całkowitym, integralnym i solidarnym, który obejmuje całego człowieka i wszystkich ludzi16.

Paweł na areopagu podjął dialog z kulturą, ale zdawał sobie sprawę, że dialog, czyli zbieranie ziaren, nie wyczerpuje posłannictwa Kościoła. Musi zostać dopełniony i uzupełniony kerygmatem, czyli zasiewem. Przejście od jednej metody do drugiej jest bardzo trudne, a czasami niemożliwe. Co więcej, istnieje pokusa (wyrastająca zresztą z misyjnej gorliwości), by dialog szybko porzucić i przejść natychmiast do kerygmatu. Oto dlaczego Paweł uznał swoje wystąpienie w Atenach za porażkę. Jeśli na dialog spojrzymy z punktu widzenia kerygmatycznego, porażka jest wpisana w takie działanie. Może się skończyć deklaracją adresata: „Posłuchamy cię innym razem”. Dialog nie jest po to, by nawracać (w znaczeniu: czynić uczniów). Jest po to, by poszukiwać punktów wspólnych, owych zakotwiczeń, kamieni wystających z murów, które nas dzielą. Obie formy działania – zarówno dialog, jak i kerygmat – są metodami ewangelizacyjnymi. Ten jednak, kto dialoguje, nie wzywa do ­nawrócenia. Ten zaś, który wzywa do nawrócenia, nie dialoguje. W jednym i w drugim jednak przypadku mamy do czynienia z inspiracją tego samego Ducha. Papież Jan Paweł II pisał: Powszechnego działania Ducha nie należy też oddzielać od Jego specyficznego działania w ciele Chrystusa, którym jest Kościół. Zawsze bowiem jest to ten sam Duch, który działa zarówno wtedy, gdy daje życie Kościołowi i pobudza go do głoszenia Chrystusa, jak i wówczas, gdy rozsiewa i rozwija swe dary we wszystkich ludziach i narodach, prowadząc Kościół do odkrywania ich, rozwijania i przyjmowania poprzez dialog. Jakąkolwiek Obecność Ducha należy przyjmować z szacunkiem i wdzięcznością, ale jej rozpoznawanie należy do Kościoła, któremu Chrystus dał swego Ducha, by go prowadził do całej prawdy (por. J 16,13)17.

Zarówno dialog, jak i kerygmat muszą mieć ten sam fundament, a jest nim świadectwo przywiązania do Prawdy. Trzeba jednak pamiętać, że oba działania mają inną naturę, inny cel, inną metodologię. Dialog może służyć zbliżeniu. I tylko zbliżeniu. Kiedy dialogista zaczyna zdradzać misjonarskie zapędy, partner dialogu zaczyna się czuć oszukany. Mówi wtedy sobie: on nie chce się do mnie zbliżyć, on chce, bym przeszedł na jego stronę. Intencja dialogu (bądź ewangelizacji) ze strony człowieka Kościoła musi być wyraźna. Wszelki fałsz i niejednoznaczność może udaremnić nasze zamiary. Czy ­znaczy to, że nie należy wyruszyć z kerygmatem do pogan? Oczywiście, że należy. Porzucenie tego obowiązku byłoby zdradą chrześcijańskiej tożsamości. Chodzi tylko o to, by

16 P. Poupard, Pomiędzy barbarzyństwem i nadzieją. Kryzys współczesnej kultury i chrześcijańska odpowiedź, w: Sacrum i kultura. Chrześcijańskie korzenie przyszłości, red. R. Rubinkiewicz, S. Zięba, Lublin 2000, s. 25. 17 Jan Paweł II, Redemptoris missio, 29.

126

WIĘŹ  Lipiec 2011


„Spermologos” – od areopagu do dziedzińca pogan

jednego nie mylić z drugim. I by właściwie rozpoznać swój charyzmat: czy bliżej mi do dialogu, czy bliżej do kerygmatu. Św. Paweł – jak się okazało – dialogistą nie był. Epitet spermologos, który w odczuciu Ateńczyków był obelgą, okazał się – jeśli można tak powiedzieć – prawdziwy. Paweł „pozbierał ziarna Słowa”, ale nie wydało mu się to wystarczające. Chciał natychmiast zasiać ziarna Słowa Ewangelii, chyba nie do końca rozumiejąc różnicę obu kierunków. W krótkiej konstatacji „Tak Paweł ich opuścił” (Dz 17,33) kryje się opis jego porażki. Dialog na dziedzińcu pogan

Nie ulega wątpliwości, że podstawowym zadaniem Kościoła pozostaje głoszenie Ewangelii zbawienia wszystkim narodom, dlatego przejście od fazy dialogu do fazy kerygmatu wydaje się naturalną implikacją misyjnego nakazu Jezusa. Na pytanie, czy dialog zawsze musi prowadzić do kerygmatu, dość niespodziewaną ­odpowiedź dał ostatnio papież Benedykt XVI. Podsumowując swoją pielgrzymkę do Czech (2009), mówił w przemówieniu do Kurii Rzymskiej: Również na osobach uważających się za agnostyków lub ateistów powinno zależeć nam jako wierzącym. Gdy mówimy o nowej ewangelizacji, te osoby być może ogarnia lęk. Nie chcą być przedmiotami misji ani wyrzec się swojej wolności myśli i woli. Jednak również dla nich kwestia Boga wciąż istnieje, nawet jeśli nie mogą uwierzyć, że Jego troska o nas ma konkretny charakter. […] Uważam, że Kościół powinien również dzisiaj otworzyć swego rodzaju „dziedziniec pogan”, gdzie będą mogli w jakiś sposób zbliżyć się do Boga ludzie, którzy Go nie znają, zanim znajdą drogę do Jego tajemnicy, której służy życie wewnętrzne Kościoła. Do dialogu z religiami powinien dzisiaj dołączyć się przede wszystkim dialog z tymi, którym religia jest obca, którzy nie znają Boga, a jednak nie chcą pozostać po prostu bez Boga, lecz pragną przynajmniej zbliżyć się do Niego jako do Nieznanego18.

18 Zob. „L’Osservatore Romano” 2010 nr 2 (tekst dostępny także: http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/przemowienia/kuria_21122009.html) ; zob. M. Zając, Otworzyć dziedziniec pogan, WIĘŹ 2010 nr 4, s. 34–35.

127

Wiara

Fundamentalnym założeniem jest tutaj uznanie faktu wolności religijnej, w tym prawo do pozostawania człowiekiem niewierzącym. To prawo pozostaje prawem niezbywalnym. Postawa dialogiczna ze strony Kościoła jest sygnałem uszanowania tego prawa. Dialog może prowadzić do otwarcia na kerygmat, ale wcale nie musi do tego doprowadzić. Kościół, podejmując dialog, musi uszanować ten fakt. Benedykt pisze, że są ludzie, którzy nie chcą się czuć przedmiotem misji. To stwierdzenie pozostaje ważne wobec wszystkich, których Kościół spotyka w procesie szeroko rozumianej ewangelizacji, a więc spotkania z tymi, którzy pozostają poza jego (widzialnymi) granicami. Zawsze, gdy człowiek będzie się czuł przedmiotem misji, będzie na nią zamknięty, gdyż jakiekolwiek uprzedmiotowienie człowieka,


K s . An d r z e j D r a g u ł a

także w porządku zbawienia, sprzeciwia się jego godności i wolności. Ewangelizacja rozumiana jako kerygmat ma szanse zaistnienia i powodzenia tylko i dopiero wtedy, gdy ten, kogo Kościół spotyka na swojej drodze, poczuje się współpodmiotem misji. Otwarcie, które zawsze jest uprzednim działaniem Ducha Świętego w sercu człowieka, jest warunkiem sine qua non ewangelizacji. W tej optyce dialog może służyć jako praeparatio evangelica. Może, ale nie musi. Taka świadomość jest niezbędna u tego, kto chce podjąć dialog: że – być może – na dialogu się skończy. Życzenie Benedykta spełnia się na naszych oczach. 25 marca 2011 r. pod patronatem Papieskiej Rady ds. Kultury zainaugurowano w Paryżu inicjatywę pod ­nazwą „Dziedziniec Pogan”. Ks. Laurent Mazas z Papieskiej Rady ds. Kultury, której powierzono przygotowanie tego wydarzenia, powiedział: Papież przestrzegł nas, że ludzie niewierzący nie chcą być przedmiotem ewangelizacji. A zatem ta inicjatywa nie jest ewangelizacją we właściwym tego słowa znaczeniu. Jednakże wszelki dialog służy przebudzeniu ducha, serca. Kiedy ja jako chrześcijanin spotykam się z niewierzącym, muszę być gotów przyjąć jego pytania. I na odwrót, również ja, jako chrześcijanin, muszę dać szansę niewierzącym, by mogli poznać to wspaniałe dziedzictwo, które otrzymałem za pośrednictwem Pisma Świętego i tego wszystkiego, co wiara ukształtowała w naszym społeczeństwie19.

Dialog nie jest zdradą Ewangelii. Jest rozpoznawaniem jej znamion poza Kościołem i wspólnotą ludzi wierzących. Jest „inną twarzą” ewangelizacji. Niedocenienie dialogu jako formy rozmowy ze światem i ograniczenie się w procesie ewangelizacji jedynie do głoszenia (kerygmatu) należy widzieć w kategorii zaniedbania. Czasami bowiem to jedyny dostępny nam sposób mówienia o Bogu, choć nie bezpośrednio. Ks. Andrzej Draguła

Andrzej Draguła – ur. 1966. Ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Dr hab. teologii,

publicysta. Kierownik Katedry Teologii Pastoralnej, Liturgiki i Homiletyki na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Szczecińskiego. Wicedyrektor Instytutu Filozoficzno-Teologicznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze. Członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Autor książek Eucharystia zmediatyzowana. Teologiczno-pastoralna interpretacja transmisji Mszy Świętej w radiu i telewizji i Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji. Mieszka w Zielonej Górze.

19 http://ekai.pl/wydarzenia/temat_dnia/x39813/dziedziniec-pogan/.

128

WIĘŹ  Lipiec 2011


Kultura

Małgorzata Kitowska-Łysiak

Relikwie szamana i pustelnika Śmierć jest zawsze okazją do wspomnień i podsumowań; tym bardziej śmierć artysty – jak Jerzy Nowosielski – wiekowego, który od dawna nie malował. Jego ogromny dorobek wydawał się zamknięty. Podczas homilii wygłoszonej na pogrzebie Nowosielskiego ks. Henryk Paprocki, prawosławny kapłan i przyjaciel artysty, mówił: „jego dom, będący zarazem pracownią i miejscem tylu spotkań oraz wspaniałych dyskusji, stawał się ­powoli pustelnią, a On sam, ogołocony ze wszystkiego, był coraz bardziej przejrzystym na Boga. Jak postacie i oblicza pustelników, których tak chętnie malował. Pustelnia Jerzego Nowosielskiego w centrum Krakowa była miejscem Jego wycofywania się z życia, gdyż nie interesował się już sprawami tego świata, a tylko tym, co jest najważniejsze i najistotniejsze”. O Jerzym Nowosielskim napisano już tak wiele, że trudno cokolwiek dodać. Z czasem jednak prawdopodobnie pojawią się nowe spojrzenia na jego twórczość. Być może też pojawi się nowy pomysł na wprowadzenie go do historii polskiej sztuki powojennej, bo metrykalnie jest jej współtwórcą, ale jeśli chodzi o istotę, to niemal całe jego oeuvre pod wieloma względami sytuuje się na marginesie najistotniejszych przemian, jakie zachodziły wówczas w sztuce. Oczywiście, jest to ­konsekwencja decyzji malarza, niemniej samo akcentowanie jego związków z prawosławiem jako źródłem artystycznego obrazowania nie wydaje się jedyną możliwą odpowiedzią na pytanie o język jego sztuki. Nie rozwiązuje też sprawy podkreślane jego personalnych więzi z kręgiem Kantora i faktu, że w latach 40., podobnie jak wielu artystów z tego środowiska, z dużym wdziękiem odrobił lekcję abstrakcji geometrycznej.

129


Małgorzata Kitowska-Łysiak

Może trzeba byłoby uchwycić się innej nitki – na przykład łączącej jego malarstwo z pracami Bernarda Buffeta? A może poszukiwać pokrewieństw z ekspresją malarstwa innego Łemka – Nikifora? Bezbronne obrazy

Paradoksalnie, nowe otwarcie spowodowała sytuacja nieprzewidziana: kradzież obrazów i osobistych przedmiotów z domu artysty tuż po jego śmierci. Kradzieże dzieł sztuki są niezbywalną częścią kolekcjonersko-handlowego oblicza świata sztuki, ale chyba nieczęsto mamy takie zbiegi okoliczności, jak w tym przypadku: samotny, skądinąd mający dobrą opiekę artysta umiera, a nazajutrz jego dom zostaje ­ograbiony. Przedmioty i obrazy, które zostały skradzione, towarzyszyły malarzowi do ostatnich dni jako codzienne, bliskie, domowe. Pełniły trochę funkcję magiczną, jak talizmany. Kilka namalowanych przez artystę ikon stanowiło część domowego ołtarzyka, łupem złodziei padły również ikona podróżna i dwa obrazy, które przez kilkadziesiąt lat wisiały nad łóżkiem żony artysty, należały zatem do sfery najgłębszej prywatności. Jerzy Nowosielski zmarł 21 lutego 2011 r., a złodzieje wynosili łupy już następnego dnia, od wczesnego popołudnia. Dzięki działaniom krakowskiej policji i Galerii Starmach, część zagrabionych dzieł szybko odzyskano, część zaś, niestety, ­nadal jest poszukiwana. Być może kontekst zdarzenia sprawia, że na skradzione obrazy Nowosielskiego patrzymy inaczej niż na pozostałe – wydają się one bardziej intymne. Historyk sztuki ma naturalną skłonność do kojarzenia dzieł ze sobą i poszukiwania kontekstów. Oczywiście, w tym przypadku również chcemy porównywać, widzieć skradzione obrazy na tle innych, znanych dzieł artysty. Spoglądamy na nie ­niejako z lotu ptaka, ze szczytu wiedzy o tym, jak dzieło twórcy prezentuje się w szeroko dostępnym oglądzie i opisie. Decyduje o tym właśnie nie co innego jak fakt, że przynajmniej część dorobku Nowosielskiego jest względnie dobrze znana. Jednak ten stan rzeczy dotyczy, niestety – na co słusznie zwróciła mi uwagę Krystyna Czerni – jedynie dzieł znajdujących się w obiegu galeryjnym, podczas gdy obrazy przeznaczone do liturgii, znajdujące się w różnych świątyniach – są rozproszone, a nierzadko zniszczone. Tę bardziej znaną część twórczości artysty objęły wystawy retrospektywne: poznańska w Muzeum Narodowym (1993 r.) i warszawska w Zachęcie (2003 r.); obie z obszernymi katalogami, przy czym warszawski zawierał ogromny materiał ikonograficzny, stanowiąc tym samym coś na kształt klucza do „oznaczania” dzieł artysty. Ponadto ekspozycja warszawska pozwoliła uchwycić dzieło niemal domknięte. Gdyby było inaczej, gdybyśmy – jak w przypadku dzieł sakralnych – nie dysponowali oglądem całości, tylko pojedynczymi pracami, fragmentami, z których tę ­całość dopiero mamy złożyć, perspektywa byłaby inna: układalibyśmy kawałki w rodzaj patchworku, który musiałby wystarczyć za całość.

130

WIĘŹ  Lipiec 2011


Relikwie szamana i pustelnika

Gdyby nie publiczne ujawnienie obrazów „domowych”, paradoksalnie, nie mielibyśmy prawdopodobnie świadomości, że – w odbiorze jawiące się jako kompletne, bo spełnione – dzieło Nowosielskiego w ogóle ma jakieś luki do wypełnienia. A teraz mamy trochę kłopot; kłopot, który zresztą skłania między innymi do postawienia pytania o całość, o możliwość uchwycenia dorobku artysty.

Skradziono różne prace: wizerunek Chrystusa, opisywany jako ikona Pantokratora, ikony z wyobrażeniami Matki Boskiej z Dzieciątkiem oraz św. Paraskewy, a prócz nich akt kobiecy, pejzaże z cerkiewkami, kolejki. Wśród tych ostatnich jest jeden obraz szczególnie intrygujący – z ostro, radykalnie skadrowanymi postaciami stojących nagich kobiet, których ciała niejako odcinają obie pionowe krawędzie płótna. Wśród odzyskanych ikon, które współtworzyły wspomniany domowy ołtarz ­artysty, były dwa niewielkie wizerunki Matki Boskiej z Dzieciątkiem, jedna z wizerunkiem Chrystusa, wszystkie w głębokich drewnianych ramach tworzących rodzaj zaszklonych ochronnych gablot (ikona z Chrystusem-Pantokratorem w metalowej koszulce). Obok nich znalazła się wspomniana maleńka ikona podróżna z Matką ­Boską (z przełomu XIX i XX wieku) w zamykanej drewnianej skrzyneczce ze szklanym wieczkiem. Poza ikonami w koszulkach obrazy są autorstwa Jerzego Nowosielskiego. Nie odnaleziono natomiast między innymi obrazu Miłosierdzia Bożego (mylnie identyfikowanego z Pantokratorem). Najbardziej przykrym aspektem wydarzenia jest to, że naruszenie świętości, jaką jest dom, zostało niejako podwojone przez fakt kradzieży domowych ikon. ­Chociaż prywatne sanktuaria są znane również w innych religiach – także niechrześcijańskich, na przykład w buddyzmie – w prawosławiu rola „świętego kąta” jest szczególnie podkreślana. Irina Jazykowa, teolog ikony, pisze poetycko, że poza świątynią „[ikona] istnieje jak zasuszony kwiatek w zielniku lub motyl na szpilce w pudełku kolekcjonera. Sztucznie wyrwana ze swego środowiska ikona staje się niema”. Celem ikony jest przybliżenie człowieka do Boga. Już umieszczenie w muzeum przekreśla jej sens. A kradzież? Ikony domowe łączą osobiście człowieka z Bogiem, nie ma więc znaczenia, które ze skradzionych obrazów namalował Nowosielski. Jako przeznaczone do prywatnej modlitwy wszystkie bowiem nadają religii, jeśli tak można ­powiedzieć, ludzki wymiar. Ikona podróżna jest ołtarzykiem podręcznym, służy w każdej sytuacji, w każdych warunkach; jej kradzież odbiera człowiekowi tożsamość, jest bolesna jak fizyczna amputacja części ciała. Wśród pozostałych dzieł jest jeden wizerunek Marii utrzymany w typie Hodegetrii – z widocznym charakterystycznym gestem Matki wskazującej na Syna; drugi, cieplejszy w wyrazie, ma słodycz Eleusy (1969 r.), chociaż nie jest typowym przedstawieniem tego typu – Madonna przytula do policzka wzniesioną dłoń Jezusa, a nie jego policzek, niemniej scena ukazuje bliską, pełną ludzkiej czułości relację

131

Kultura

Niema ikona


Małgorzata Kitowska-Łysiak

matki i dziecka. Wymiar religijny ma jeden jeszcze obraz – uznany publicznie za wizerunek Pantokratora (1983 r.), w istocie będący autorską wersją wizji Faustyny Kowalskiej. Chociaż artysta nie przedstawił, jak to jest w zwyczaju, całej figury Jezusa – twierdził przekornie: „na więcej zabrakło mi natchnienia”*– to namalował Miłosierdzie Boże1. Widoczny na chłodnym turkusowym tle Chrystus wznosi ku górze prawą dłoń, ale lewa, przyciśnięta do piersi, wskazuje serce, spod którego tryskają promienie światła. Sposób modelowania postaci jest jednak charakterystyczny dla tego, do którego Nowosielski nas przyzwyczaił – nie stanowi ukłonu w stronę konwencji malarstwa zachodnioeuropejskiego. Malarz zrezygnował jednak z ­precyzyjnego konturu i radykalnej płaszczyznowości ujęcia postaci, a także z dominującej w wielu przedstawieniach, zarówno ortodoksyjnych, jak i jego własnych, kolorystyki, zwłaszcza świetlistego oranżu. W efekcie powstało nietypowe, synkretyczne połączenie elementów ikonograficznych i artystycznych z obszaru dwóch wyznań. Jest to jedno z dwóch analogicznych ujęć, różniących się jedynie kolorystyką – wersję białą otrzymał Jan Paweł II*. Łupem złodziei padła też ikona hagiograficzna, ukazująca świętą Paraskewę (1956 r.), od dawna wisząca nad łóżkiem nieżyjącej od wielu lat żony artysty, Zofii Gutkowskiej-Nowosielskiej. Paraskewa to święta szczególnie w prawosławiu zadomowiona, Nowosielski namalował ją zgodnie z tradycją: hieratyczną postać mniszki-męczennicy-uzdrowicielki usytuował frontalnie na osi obrazu, a po obu ­stronach pionowo, jedna nad drugą, umieścił osiem kwater z różnymi scenami. Żonie malarza towarzyszyło także wyobrażenie Zejścia do Otchłani (1995 r.). To niezwykła ikona kresu – Chrystus zstępuje do piekła po to, aby skruszyć jego wrota i uwolnić uwięzionych; to zarazem koniec jego męczeńskiego poniżenia i początek chwały, ­zwycięstwo nad piekłem, szatanem, zapowiedź Zmartwychwstania w ciele. Malarz zastosował się tutaj do wymogów kanonu: ukazał dominującą w centrum postać Chrystusa, którego postawę władcy życia eksponują intensywne kontrasty barwne – podbitego czerwienią oranżu i czerni. Ortodoksja i erotyka

Z obrazami religijnymi kojarzą się pejzaże z motywami cerkiewnymi: jeden (z 1991 r.) przedstawia świątynię zanurzoną głęboko wśród roślinności, skąpaną w błękitnej poświacie; drugi (z 1994 r.) – rozsadzający kadr blejtramu widok bramy w Ławrze Pieczerskiej. Oba to repliki – w dorobku artysty łatwo znaleźć ich liczne odpowiedniki. Ciekawsze są dwa pozostałe krajobrazy: jeden bardzo skromny górski,

1 Gwiazdki w tekście oznaczają informacje, jakie otrzymałam od wybitnej znawczyni twórczości artysty, Krystyny Czerni. Jestem jej ogromnie wdzięczna za wszelką pomoc. Tym bardziej że tekst powstawał tuż przed ukazaniem się w wydawnictwie Znak jej książki Nietoperz w świątyni. Biografia Jerzego Nowosielskiego. Dziękuję również Pani Dobromile Błaszczyk z Galerii Starmach.

132

WIĘŹ  Lipiec 2011


Relikwie szamana i pustelnika

soczyście zielony (1979 r.), bez jakichkolwiek dodatkowych elementów; widać na nim jedynie pnące się zygzakowato do góry wąskie ścieżki. Drugi – wyjątkowo interesujący, zatytułowany Murzasichle VIII, namalowany w 1988 roku, stanowiący parafrazę* kompozycji powstałej ponad czterdzieści lat wcześniej (1946 r.). Notabene Nowosielski praktykował niekiedy replikowanie swoich dzieł na prośbę żony – czasami trudno jej było rozstać się z ulubionym obrazem, który znajdował nabywcę*. Murzasichle VIII to artystyczna niespodzianka: oglądamy bezludny zaułek wioski, ciasny, jakby wbrew sławie miejscowości, z której rozpościera się – a przynajmniej tuż po wojnie jeszcze się rozpościerał – piękny widok na Tatry. Murzasichle zasypia albo już śpi, pogrążone w błękitnoszarej wieczornej poświacie, gdzieniegdzie zaakcentowanej białym blikiem. Równolegle Nowosielski malował obrazy zupełnie inne: hieratyczne portrety kobiece i męskie, z miękko, impresjonistycznie rozbitą plamą (w 1945 roku zapisał się do pracowni Eibischa w krakowskiej ASP); rozpoczął też serię „sado-­ -masochistyczną”, którą podsumowała Beatrix Cenci (1950); wreszcie komponował ostro, nowocześnie rysowane abstrakcje geometryczne, jak Bitwa o Addis Abebę (1947 r.). Na tym tle widok Murzasichla jest bardziej kameralny, wydaje się swojski, mniej zobowiązujący artystycznie, może nawet nieco nieporadny, ale w owej naiwności ­zawiera się czuły sentyment dla koślawych zabudowań wiejskiego centrum. Na dwóch innych pejzażach uwagę przykuwają zawieszone nad ziemią górskie

133

Kultura

Jerzy Nowosielski na tle domowego ołtarzyka. Fot. ­Archiwum ­Fundacji Nowosielskich


Małgorzata Kitowska-Łysiak

kolejki. W obu odsłonach uczłowieczone – zjeżdżają z góry i przenikliwie świdrują widza oczami świateł. Jedną oglądamy wiszącą nad przełęczą, drugą (z 1987 r.) – od strony wnętrza pokoju, przez okno, które flankują półpostacie smukłych nagich kobiet. To nadaje całości erotyczny charakter – kobiety mają wyraźnie podkreślone sutki, a samą kolejkę można traktować jako metaforę libido. Ten domowy obraz z seksualną aurą zaskakuje podwójnie – sam w sobie i poprzez kontekst, poprzez sąsiedztwo innych obrazów domowych, wśród których eksponowane miejsce zajmują obrazy święte. To, oczywiście, nie wszystkie dzieła, jakie towarzyszyły Jerzemu Nowosielskiemu do końca życia. Nawet jednak ten przypadkowy wybór odzwierciedla istotę jego sztuki – wolność artysty, mieszaninę motywów i poetyk, łączenie ortodoksji z tym, co najbardziej w człowieku nieujarzmione, jak seks. To obraz żywy, intensywny, jedyny w swoim rodzaju. Obraz intymności, w której jest miejsce na to, co Boskie, i na to, co ludzkie. Zarazem jednak obrazy domowe, które kiedyś z pewnością znajdą miejsce w katalogu oeuvre artysty, ze względu na kontekst kradzieży w obliczu śmierci Jerzego Nowosielskiego, „intrygującego ikonopisa, szamana erotyzującego i pustelnika-miłośnika krajobrazów z ukrytym szyfrem” (jak napisała o nim Elżbieta Wolicka), spełniają inną rolę – swoistych relikwii. Małgorzata Kitowska-Łysiak

Małgorzata Kitowska-Łysiak – historyk, krytyk sztuki, dr hab., profesor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II, kierownik Katedry Historii Sztuki Współczesnej KUL. Autorka książek: Paralele i kontrasty. Myśl o sztuce na łamach „Krytyki” Wilhelma Feldmana, Ślady. Szkice o sztuce polskiej po 1945 roku, Rzeczywistość obrazu, Schulzowskie marginalia. Mieszka w Lublinie.

134

WIĘŹ  Lipiec 2011


Danuta Wróblewska

Na obrazach Marii Anto ten pejzaż pojawia się wielorako. Raz jest tłem, raz bohaterem. Ale zawsze wciela nasze marzenia o raju. Główną rolę odgrywa tu nie tylko natura. Równoważni z nią są ludzie w niej urodzeni i z nią sprzęgnięci. Ludzie, chleby na stołach, sygnały domowych świateł. Więc wśród tutejszych lasów malowała i pisała wiersze. Białostocczyzna. Dawniej bliżej środka, dzisiaj krawędź Rzeczpospolitej. Kiedyś jakby jedna ręka złożona z Polaków, Białorusinów, Niemców, Żydów i Tatarów. Mówiło się również o Szkotach i arianach, ale to cząstka najmniejszego palca tej ręki. Nastawali oni tutaj w rozmaitym czasie i z wielu przyczyn. Białorusini przybywali po sąsiedzku, Niemcy za miejscem pod przemysł, Żydzi wyrzucani z południa Europy, potem Rosji, tutaj rozglądali się za swoją Ziemią Obiecaną. Tatarów osadził Jan Sobieski, bo byli bitni pod Wiedniem, a reformacja i arianie mieli w Zabłudowiu przez jakiś czas swoje centrum i tutaj odbyli ostatni zjazd. Więc Białostocczyzna. Sztuka najlepiej wydobywa jej inność. Niekończące się lasy, białe stoki wysoczyzny, kamienie na miedzach pól. Cisza i „łagodne oko błękitu”, jak by powiedział Norwid. Dzisiaj to wielosąsiedztwo żyje tylko we fragmentach, czasem jedynie śladach dawnej obecności. Czasem jednak się je słyszy, czuje, napotyka twarzą w twarz. Ten zaśpiew w ludzkiej mowie, drewniane domki, podwójność krzyży wschodnich i zachodnich razem grodzonych. Także korpusy ­synagog, o ile ostały, surowe kirchy, jak nazywano kościoły ewangelickie, mnogie kopuły kolorowych cerkiewek obok świątyń katolickich. Naturalnie, są jeszcze miejsca wyjątkowo silnie tą historyczną innością nasycone – to Tykocin z jego obrazkiem żydowskiego miasteczka, cerkiewny zespół pobazyliański i sugestywna obecność ikon w Supraślu czy Tatarski Szlak z Krynek przez Bohoniki do Kruszynian. Są samowyrosłe w pustym pejzażu katolicka Święta Woda i prawosławna Grabarka, gdzie ciągle idą pielgrzymki. I resztka białostockich i okolicznych fabryk, z siedzibami ich byłych właścicieli – Beckerów, Buchholtzów, Kruzenszternów, Zachertów, Hasbachów. Podobnie domy Rosjan, choćby rezydencja generała barona von Driesena stacjonującego tu z racji wojskowych. Najciekawsze są wszakże własne, choć mniejsze przygody – odnajdywanie

135

Kultura

Miejsca mocy


D a n u t a W r ó bl e w s k a

na zamiejskich górkach starych kirkutów albo tatarskich mizarów, napotykanie po drodze starowinek mówiących tutejszym językiem albo batiuszki w wianuszku dzieci. Tym spotkaniom towarzyszy pamięć o Chaimie Zeligu Słonimskim i Abrahamie Sternie, ­niezwykłych ­matematykach i wynalazcach z rodziny Antoniego Słonimskiego, także o ojcu esperanta Ludwiku Zamenhofie. Znaną nauczycielką była w Białymstoku panna Jadwiga Szumska, ­siostra Marii Dąbrowskiej. Dla miasta rzeźbił Horno-­Popławski, Marian Dederko tworzył zręby polskiej fotografii artystycznej, a najwybitniejszą w Polsce świątynię modernistyczną – kościół św. Rocha w Białymstoku – zaprojektował Oskar Sosnowski. W tym żyznym dla ludzi i zjawisk pejzażu przeplatało się ze sobą wszystko – można tu było znaleźć staroobrzędowca, o końcu świata nauczał tutaj prorok Ilia, a Grzybowszczyzna to dom genialnego samouka-konstruktora Pawła Wołoszyna. Więc ziemia wyjątkowa, która oszałamia cudzoziemców, ale i zadziwia tych z nas, którzy do niej dotarli. Ziemia bliska artystom i ludziom z pomysłami. Dzisiaj ­projektantem dużego kwartału kultury w Białymstoku jest Marek Budzyński. Obok miasta mieszka i pisze Sokrat Janowicz, nieco dalej ma swoją enklawę Andrzej Strumiłło, malarz i poeta, patron międzynarodowych spotkań artystów, a w Supraślu okiem kamery uważnie patrzy Wiktor Wołkow, dokumentalista natury. To teren oddziaływania teatru Wierszalin i wyżej z północy wpływów Pogranicza – dwóch miejsc, gdzie teatr krzyżuje się z różnoetnicznością i gdzie wznieca się siłę starych mitów. To kresowe miejsce ma najlepszy w Polsce teatr lalek i systematycznie przyjmuje spektakle światowego tańca nowoczesnego. Wśród pomysłów na kulturę był tu nawet i taki, by w środku Białostocczyzny powstało miasteczko pisarzy i poetów. Mówi się: zielone płuca Polski. Niewiele o nich wiemy, tyle co o Puszczy Białowieskiej, bo już nie o innych borach, rezerwatach, uroczyskach i „miejscach mocy”, rozlewiskach Rospudy i Biebrzy. Czy kto zna tutejsze arboretum i silvarum albo bocianią republikę, obfite zwierzyńce i ogłuszający ptasi czas godowy? ­Owszem, mają one swoich wielbicieli spoza Polski. A my, co słyszeliśmy o Hajnówce, krewnej Białowieży, posiadaczce – poza naturą – fenomenu malarstwa Jerzego Nowosielskiego, miejscu plenerów artystycznych? To tam, w gęstwie zieleni, sadzała ­swoich bohaterów Maria Anto i do obrazów dodawała im wiersze. A tamtejsze dni muzyki cerkiewnej, wyjątkowe święto głosów, które do Hajnówki sprowadza tęgie zespoły z Europy środkowo-wschodniej? To na tych ziemiach zawiązuje się na swój sposób nowa unia. Niezwykła ziemia rodzi niezwykłych ludzi i dobrze spełnia posłannictwo sztuki. Nieopodal Gródka urodził się Leon Tarasewicz, który swoją europejską karierę rozpoczynał od spraw puszczańskich rozumianych jako pierwsze elementy świata. Rozbudowując twórczość, wgłębił się następnie w sam budulec plastyczny, ­dociekając jego istoty i możliwości. W tych studiach języka materii i w impecie stwarzania pozostaje ciągle synem Białostocczyzny. Odmiennie od niego maluje Małgorzata Dmitruk, która opowieść o swojej małej ojczyźnie zamyka w najprostszych codziennych scenach. A te – jak małe ikony – odnoszą się do rytuałów cerkiewno-domowych

136

WIĘŹ  Lipiec 2011


Miejsca mocy

mieszczących się między narodzinami a śmiercią. Trzeci z malarzy, Aleksander Kozyrski zatrzymuje bieg czasu wizerunkami starych siedzib zrośniętych w jedno z pejzażem, jak z Wiśniowego sadu Czechowa. W wyróżnionych postawach nie ma biernego odbicia rzeczywistości, ale jest wskazana na różne sposoby jej zawartość wewnętrzna. Mądra sztuka nie trzyma się kurczowo lustrzanego odbicia czy rekwizytów życia, ale też i nie za daleko się od świata oddala. Ona się nim żywi, stając się emanacją, znakiem, archetypem. Kiedy poddaje oku motyw, każe nam iść dalej i głębiej, poza temat obrazu i jego fizyczność. Dla widza, podobnie zresztą jak i dla samego artysty, jest to pociągająca dwudzielność – na warstwę widoczną i tę, którą odbiera się czuciem. Obydwie mają swoje znaczenie, ale druga jest ważniejsza. Wymieniam te trzy typy twórczości ze wschodnich, kresowych stron również dla podkreślenia wagi i autentyzmu ich korzeni. Znajdziemy w nich rys ludowej opowieści, jak u Małgorzaty Dmitruk, pewną naszą „metrykalność”, o czym mówi Kozyrski, ale też i elementarz przestrzenny wyprowadzony z wzorca natury, co pokazuje Tarasewicz. Wszystkie trzy przykłady filtrowane są przez coś, co można nazwać osobnym widzeniem świata – emocją miejsca pierwszego, siłą życiorysu. Najpewniej właśnie to jest sztuką. Nie pęd w obce wzorce czy strony, tylko działanie mocno zakotwiczone i do czegoś się odwołujące. Danuta Wróblewska

Kultura

Danuta Wróblewska – historyk sztuki. Przez wiele lat związana z redakcją „Projektu”. Uczestniczka ruchu kultury niezależnej, kurator działu sztuki współczesnej Muzeum Archidiecezji Warszawskiej. Prowadziła warszawskie galerie Kordegarda i Studio, stale współpracuje z galerią krytyków Pokaz. Autorka czterech książek o polskiej sztuce współczesnej. Mieszka w Warszawie.

137


Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter Ksiądz z kobietą w kinie

Będzie bolało

Ksiądz Tonia i jej dzieci to może najważniejszy, a w każdym razie najbardziej osobisty film wybitnego dokumentalisty, Marcela Łozińskiego. Bardzo osobisty, bo odwołujący się również do żydowskich i komunistycznych korzeni rodziców reżysera. Tym filmem wpisuje się ­Łoziński w poczet kreatorów prawdy, którzy nigdy nie zaakceptowali dokumentów udających, że to, co oglądamy, to samo życie w postaci czystej, jakby przedstawione nam, widzom, bez pośrednictwa kamery. Nagrodzona Złotym Lajkonikiem na ostatnim 51. Krakowskim Festiwalu Filmowym Tonia i jej dzieci to film, w którym widoczna jest delikatna aranżacja reżyserska. Łoziński nie schodzi z ekranu, patrzy w twarze swoich bohaterów, bo tym razem on sam jest tym, który delikatnie animuje „spowiedź” dzieci Toni Lechtman – Wery i jej brata, zresztą też Marcela. Reżyser ani przez moment nie manipuluje uczuciami bohaterów i niczego nie sugeruje. Aranżacja w stylu Łozińskiego służy tylko prawdzie, niczemu więcej. Ten twórca nigdy nie ocenia w swoich filmach człowieka, nawet jeśli jest to skończony łajdak; próbuje zrozumieć ludzkie wybory.

138

WIĘŹ  Lipiec 2011


Będzie bolało

Kobieta …Kazimierza Karabasza, Macieja Drygasa, Pawła Woldana, Wojciecha Staronia, Hanny Polak – długo można by wymieniać.

Ksiądz Marcel Łoziński to, moim zdaniem, największy polski dokumentalista. Co ciekawe, nigdy nie skusiła go fabuła.

Kobieta Chociaż niektóre z jego dokumentów są materiałem na pasjonujące kino fabularne. Jednak dokument ma tę szczególną siłę, że stawia nas twarzą w twarz z prawdą drugiego człowieka. I nawet jeśli jest to zapośredniczone przez osoby trzecie, którymi są twórcy filmu dokumentalnego, to jednak obecność autentycznego bohatera opowiadanej historii ma w sobie moc wyjątkową. W przypadku Toni i jej dzieci prawda bohaterów zostaje nam podana niejako „na surowo” – bez żadnego opakowania. Marcel Łoziński wybrał dla swojego filmu formę najprostszą z możliwych – sfilmował dzieci Toni, dziś już ponad siedemdziesięcioletnich Werkę i Marcela, którzy po raz pierwszy przeglądają dokumenty z przesłuchań swojej matki, czytają jej zeznania, jej listy do nich, ubeckie notatki. Ten film to klasyczne „gadające głowy”. Tonia Lechtman, w pełni oddana partii działaczka komunistyczna, została po wojnie przez tę partię oskarżona o zdradę, przez ponad pięć lat była więziona i torturowana. Marcel, który wyparł z pamięci bolesną przeszłość, po raz pierwszy słucha wspomnień siostry. Tym dwojgu towarzyszy reżyser, nie tylko inspirator całego zdarzenia, ale także przyjaciel obojga i ten, z którym do pewnego stopnia łączy bohaterów wspólnota losów.

Ksiądz Wszyscy troje urodzili się we Francji, ich matki znały się z czasów francuskiego Ruchu Oporu. Rodzice byli oddanymi sprawie ­komunistami. Tonia Lechtman w młodości była wręcz ortodoksyjną i fanatyczną komunistką. W Szwajcarii dostrzegała dominujące środowisko „zgniłej inteligencji burżuazyjnej”, a prostytucję uważała – za Leninem – za wykwit kultury burżuazyjnej. Wyszła za mąż za Sjomę, czerwonego pioniera, austriackiego Żyda. Sjoma zostawił ciężarną Tonię bez żadnego zabezpieczenia w obcym Paryżu, gdzie zostali deportowani z Palestyny. Poszedł do Hiszpanii walczyć z faszyzmem, który może „zagarnąć cały świat”. Tonia rozgrzeszała męża, również wtedy, kiedy zakazywał jej kontaktów z przyjaciółką Wisią Toruńczyk, bo

139

Ksiądz z kobietą w kinie

To charakterystyczny rys całej polskiej szkoły dokumentu. Wystarczy przypomnieć filmy Marka Piwowskiego, Wojciecha Wiszniewskiego, Krzysztofa Kieślowskiego, niedawnego debiutanta Marcina Sautera…


K a t a r z y n a J a b ł o ń s k a , k s . An d r z e j L u t e r

„ona jest trockistką”. Dla Toni było oczywiste, że Sjoma jest przede wszystkim członkiem partii, a dopiero potem ojcem rodziny. Dziś ich syn Marcel nie rozumie takiej postawy – nazwie ojca wprost do kamery „skurwielem”.

Kobieta Bo tę postawę trudno zrozumieć, podobnie jak to, że matki Marcela ­Łozińskiego, Wery i jej brata oddały dzieci po wojnie do domu dziecka, żeby odbudowywać ojczyznę. Tym trudniej to zrozumieć, że to były matki kochające swoje dzieci.

Ksiądz Ideologia była najważniejsza, nie można przecież odbudowywać kraju, mając dziecko w domu.

Kobieta Dla dużej części społeczeństwa jedno nie wykluczało drugiego – odbudowywali kraj, ale też swoje domy i rodziny. Nie oddawali dzieci do domu dziecka.

Ksiądz Toteż ani Wera, ani obydwaj Marcelowie nie mogą tego zaakceptować.

Kobieta Rzeczywiście, nawet Wera, która dużo wcześniej zmierzyła się z historią rodziców niż jej brat i z empatią przedstawia losy matki – milczy wobec pytania Marcela Łozińskiego o tę sprawę. Bo też co na to można powiedzieć? Oskarżać, kiedy matki nie mogą się już bronić? Tłumaczyć, skoro samemu się nie rozumie? Ta bezradność objawi się jeszcze nie raz, chociaż czasami do głosu dochodzi też złość.

Ksiądz Ale tylko czasami, bo w miarę wczytywania się w listy i protokoły przesłuchań Toni przez UB narasta zdumienie i ból. Głosy załamują się ze wzruszenia. Marcel Lechtman wielokrotnie powtórzy zdanie: „To nie mogą być słowa mojej matki”. Wojna się skończyła, argumentowała Tonia, zwyciężyła demokracja, ale przecież reakcja nie została pokonana, nie zrezygnowała z „kryminalnych planów” i wciąż zagraża światowemu pokojowi, trzeba wzmóc czujność, bo wróg nie śpi. Gdy słyszy się takie słowa, można się, Kasiu, przerazić, jak głęboka była indoktrynacja.

Kobieta Zdumiewające, że wrażliwi, inteligentni ludzie na każdym przecież kroku doświadczający, że ideologia, której służą z całym oddaniem, nieustannie wprawia w ruch zasadę: cel uświęca środki, byli w stanie tak długo przechodzić nad tym do porządku dziennego. Gotowi byli wyzbyć się podmiotowości, myśleć nie w swoim imieniu,

140

WIĘŹ  Lipiec 2011


Będzie bolało

„Tonia i jej dzieci”, reż. Marcel Łoziński

141

Ksiądz Młodzi ideowi ludzie uwierzyli w komunizm, zagłuszając sumienie. Rozumowali tak: żeby osiągnąć to wymarzone dobro w postaci czystego komunizmu, akceptujemy zło, przez które należy przejść, bo takie są obiektywne okoliczności. Podobny mechanizm działał przy faszyzmie, wielki reżyser Ingmar Bergman w młodości uległ „czarowi” brunatnej ideologii. Tonia po wojnie odbudowywała szpital w Piekarach Śląskich, między innymi z pieniędzy charytatywnej organizacji amerykańskiej Unitarian Service, które załatwił dla niej Noel Field. Taki kontakt był podejrzany, została oskarżona o szpiegostwo na rzecz amerykańskiego wywiadu, uznana za groźnego agenta.

Ksiądz z kobietą w kinie

ale w imieniu partii. To zdziwienie wyraża sam Marcel Łoziński w jednym z wywiadów, kiedy analizuje, dlaczego jego rodzice tak późno zerwali z partią: „Tego właśnie nie pojmuję. Żeby wcześniej nic nie wiedzieć na temat procesów moskiewskich i bestialskiego traktowania AK-owców. Nie zastanowić się, dlaczego znikają niektórzy znajomi? W latach 50. moi rodzice nie żyli w prawdziwym świecie, tylko między redakcją [«Trybuny Ludu»], komitetem centralnym a domem. O rzeczywistości dowiadywali się od gosposi mówiącej, że wokół straszna nędza. Zresztą oni nie chcieli widzieć”. Zaraz jednak reżyser łagodzi nieco tę wypowiedź: „Sam nie wiem, czy w tamtym czasie wziąłbym do reki Orwella, który pisał, co się działo ­naprawdę w Hiszpanii podczas wojny domowej. Albo Koestlera, Herlinga-Grudzińskiego… Przecież to byli wrogowie”.


K a t a r z y n a J a b ł o ń s k a , k s . An d r z e j L u t e r

Aresztowana, poddana okrutnym torturom, cierpiała, ale wciąż wierzyła w partię. Pisała w liście: „On [tzn. oficer UB] jest przedstawicielem partii, a partii trzeba wszystko powiedzieć”. „My śruby przykręcamy ostrożnie, aby gwint nie pękł” – dodawał ubek, a ona go w dobrej wierze cytowała. Tonia zaczynała wierzyć w swoją winę. Kiedy Józef Światło ujawnił w Wolnej Europie tortury, jakim była poddawana, postanowiono ją wypuścić. Nie chciała wyjść. Uważała, że jest winna, skoro Noel Field był szpiegiem, a ona z nim przecież współpracowała. W słynnym Przesłuchaniu Ryszarda Bugajskiego jest scena, w której uwięziona przez UB komunistka – grana przez Agnieszkę Holland – mówi do współwięźniarek, że subiektywnie może nie jest winna, ale obiektywnie jest zdrajcą i partia ma rację. Obłęd!!! Tonia wyszła z więzienia, bo partia tak postanowiła, wyszła bez zębów, w ubraniu niezmienianym od ponad pięciu lat. Wstydziła się pokazać dzieciom.

Kobieta W filmie Marcel Lechtman czyta zapiski matki o tym, że się jej wstydził i kiedy np. szli razem do kina, on szedł kilka kroków za nią. To wspomnienie go boli, ale mu nie zaprzecza, potwierdza – rzeczywiście wstydził się matki. W Toni i jej dzieciach jest więcej takich momentów – napięcie wywołuje nie tylko konfrontacja dzieci z losami matki, ale też wzajemne relacje rodzeństwa – pełne niewypowiedzianych żalów, nieumiejętności spotkania etc. Ten film jest ­bardzo ­bolesny – wkraczamy w największą intymność osób, nad których życiem ciążą na dodatek trudne do wyobrażenia traumy. Życie, jakie wybrali ich rodzice, w brutalny sposób naznaczyło ich losy. A przecież rodzice też byli ofiarami, też swoje przecierpieli.

Ksiądz Sjomę Lechtmana rząd Vichy przekazał Niemcom, trafił do Auschwitz, gdzie został zgładzony.

Kobieta Podziwiam Werę i Marcela Lechtmanów – trzeba było naprawdę wielkiej odwagi, żeby skonfrontować się z prawdą o swoich rodzicach i o sobie nawzajem. To doświadczenie bardzo dużo ich kosztowało, ale wiele wskazuje na to, że ostatecznie okazało się otwierające, bo czy wyzwalające – tego nie wiem. Z takiej przeszłości niełatwo się wyzwolić, to chyba musi być mozolna i długa droga. Ona musi boleć, zresztą bohaterowie Łozińskiego, decydując się na udział w jego filmie, musieli wiedzieć, że to będzie bolało. Tonia i jej dzieci to nie tylko historia dramatycznych losów pewnej rodziny i nie tylko historia przedstawiająca uwikłanie w komunizm. Na głębszym poziomie to opowieść o uwiedzeniu przez zło.

142

WIĘŹ  Lipiec 2011


Będzie bolało

Ksiądz Chciałbym wskazać na jeszcze jedną wartość tego filmu. Zwróć uwagę, Kasiu, Łoziński pokazuje nam, że słowo „komunista” nie musi oznaczać epitetu wartościującego, że ci ludzie też przeżyli piekło. Wiem, że narażam się na zarzut relatywizacji, ale nic na to nie poradzę. Ktoś może powiedzieć: komuniści sami sobie zgotowali ten los. Tylko co taka opinia ma wspólnego z chrześcijaństwem? Można oskarżać system, w którym działały ludzkie potwory. To oczywiste, że był to system zbrodniczy, a zbrodniarz powinien być ukarany. Tylko że ostatecznie wszystko dzieje się między ludźmi, w ludzkich wnętrzach i sumieniach. Los każdego człowieka, nawet komunisty, jest inny. Rozumiem Tonię, jej los jest wpleciony w koszmar ideologii ubiegłego wieku. Marcel Łoziński jako reżyser jest delikatny, nie przyciska swoich bohaterów do muru, nie chce z nich wydusić całej prawdy o ich życiu, o złamanym życiu dzieci komunistów. Tej prawdy nie możemy w pełni poznać, bo jak poznać prawdę o naturze człowieka?

Kobieta „Ludzie są raczej dobrzy niż źli, trzeba im tylko dać szansę” – twierdził Camus. Ta teza znajduje jednocześnie potwierdzenie i zaprzeczenie w Joannie – ostatnim filmie Feliksa Falka, który zbyt szybko przemknął przez ekrany kin, ale na szczęście ukazał się właśnie na DVD. Joanna, tytułowa bohaterka filmu – znakomicie zagrana przez Urszulę Grabowską – potwierdza intuicję Camusa. Kiedy znajduje żydowską dziewczynkę, której matka została aresztowana w łapance, i ta nie ma dokąd pójść, po prostu bierze dziecko do domu. Życie Joanny, zwyczajnej kobiety bez zadatków na bohaterkę, staje się odtąd jak wyjęte z greckiej tragedii, bo duża część jej otoczenia to ludzie, których zachowania wydają się z kolei przeczyć tezie Camusa. A może Joanna powinna odważyć się dać im szansę? Tylko że ceną za podjęcie tego ryzyka było życie jej i przygarniętego dziecka.

143

Ksiądz z kobietą w kinie

Tę historię w sposób symboliczny odnieść można także do sytuacji, w jakiej znajdujemy się obecnie jako społeczeństwo – my też musimy konfrontować się z naszą „rodzinną” historią. Blok główny tego numeru WIĘZI poświęcony jest trudnym sprawom stosunku Polaków do Żydów podczas Zagłady. Podobnie jak Wera i Marcel Lechtmanowie zmierzyli się z historią swoich rodziców, tak każdy z nas musi mierzyć się z coraz dokładniej udokumentowanymi faktami na temat gorszących i moralnie niedopuszczalnych postaw ­naszych rodaków wobec skazanych na Zagładę. Postawa Wery i Marcela Lechtmanów godna jest najwyższego podziwu i bardzo trudna do naśladowania.


K a t a r z y n a J a b ł o ń s k a , k s . An d r z e j L u t e r

„Joanna”, reż. Feliks Falk

Ksiądz Falk skupił się na wątku samotności i opuszczenia w obliczu Zagłady. Holokaust został przez niego potraktowany dwojako – nie tylko jako Zagłada żydowskiego narodu, ale przede wszystkim jako symbol zagłady tradycyjnego systemu wartości, czego doświadcza tytułowa bohaterka. Zagłada systemu wartości zbierała straszliwe żniwo – nie można ufać nikomu, nawet najbliższym. Potworność i okrucieństwo wojny właśnie na tym polegają, że przyjaciel może z dnia na dzień zostać nieprzejednanym wrogiem i zaciągnąć kobietę do konspiracyjnego lokalu, w którym ogolą jej głowę, bo przyjmuje w mieszkaniu niemieckiego oficera. Matka może wyrzec się córki, przynajmniej „dopóki ludzie nie zapomną” o jej rzekomej kolaboracji. Joanna przestała wierzyć ludziom, trudno się bowiem rozeznać, kto donosi Niemcom, a kto informuje podziemie. W jej sytuacji nie wiadomo, co jest gorsze, jedni i drudzy mogą ją skazać na śmierć, tylko z innych powodów. Kogo informuje wścibska i nieznośnie dociekliwa dozorczyni? A może sąsiad z pierwszego piętra, stateczny mecenas, to agent, chociaż wszystko wskazuje na to, że jest nim kupiec… Okrutny paradoks losu Joanny polega na tym, że właściwie mogła zaufać tylko niemieckiemu oficerowi. Major to kulturalny potwór: uwielbia muzykę, literaturę i zna język francuski. Reagując na donos, odkrywa

144

WIĘŹ  Lipiec 2011


Będzie bolało

w mieszkaniu Joanny żydowską dziewczynkę, ale nie powiadamia przełożonych, wykorzystuje seksualnie załamaną i zrozpaczoną kobietę. Joanna wpada w potrzask.

Kobieta Wszystko we mnie protestuje – dobro, po którego stronie stanęła Joanna, w ogólnym bilansie przegrywa ze złem. Tak, wiem, Andrzeju, że być może dziecko przeżyło i to wielka wartość. Upokorzona i złamana Joanna nie jest jednak w stanie żyć dalej. Zło, które zostało jej wyrządzone, odbiera jej siły do życia. Nie jest ich w stanie przebudzić nawet głęboka więź, która nawiązała się między nią a dzieckiem. Czy to nie oznacza, że zło jednak zwyciężyło?

Ksiądz Rozumiem twój protest. Bóg jednak nie umarł, „żył” także wtedy, w ­czasach Zagłady, bo gdyby Bóg umarł, to przecież wraz z nim umarłby człowiek.

Kobieta Wtedy dla wielu Bóg jednak umarł, dla Joanny chyba też. Ksiądz Nie dziwię się temu, doświadczyli przecież niewyobrażalnego zła. Ale paradoksalnie to dzięki takim ludziom jak Joanna człowiek może – wbrew najstraszniejszym okolicznościom – zachować wiarę, nadzieję i miłość. Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter

Tonia i jej dzieci – scen. i reż: Marcel Łoziński, współpraca: Anna Bikont, zdj.: Jacek Pe-

trycki, Magda Kowalczyk, Paweł Łoziński, muz.: Maniucha Bikont; producent: SF Kronika, Polska 2011, 57 min. Krzysztof Szpetmański, kostiumy: Magdalena Biedrzycka, występują: Urszula Grabowska, Sara Knothe, Joachim Assbock, Stanisława Celińska, Kinga Preis, Halina Łabonarska i inni, Polska 2010, 108 min, dystrybucja: TiM Film Studio.

145

Ksiądz z kobietą w kinie

Joanna – scen. i reż.: Feliks Falk, zdj.: Piotr Śliskowski, muz.: Bartłomiej Gliniak, montaż:


Książki

Okresowe niedomaganie istnienia Jerzy Sosnowski

Sławomir Mrożek, Dziennik, tom 1: 1962– –1969, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2011, 732 s.

Z najwyższym zakłopotaniem przystępuję do pisania o Dzienniku 1962–1969 Sławomira Mrożka1. Przez całą lekturę towarzyszyło mi wrażenie podglądactwa. Wiem oczywiście, że to cena za sięgnięcie po ­journal intime. Są ludzie, którzy tego rodzaju książki cenią bardziej niż tradycyjną beletrystykę. Chcą życia, a nie sztuki; twierdzą, że w ten sposób poznają człowieka w jego autentycznych reakcjach na doświadczenia, a to ciekawsze niż dzieło, w którym owe doświadczenia zostały zapewne odbite, ale pośrednio i krzywo. Nie należę do tego grona; czasem wręcz przychodzi mi do głowy straszne podejrzenie, że obecna popularność literatury faktu stanowi swoiste spełnienie proroctw Witkacego: zobojętniali na doświadczenia metafizyczne, potrzebujemy amorficznych opowieści o życiu (nie mówię o reportażach – najwybitniejsze z nich są nieodróżnialne od prozy artystycznej i niewykluczone, że nie zawierają więcej tzw. prawdy niż ona). Jeśli więc mimo wszystko zabrałem się za lekturę siedmiusetstronicowego tomu z notatkami Mrożka, to kierowała mną… desperacja. Twórczość pisarza, poza

Cytaty z tej książki lokalizuję w tekście głównym bez odsyłania do przypisów.

1

146

WIĘŹ  Lipiec 2011


Tangiem, pozostawała bowiem dla mnie zawsze przedmiotem co najwyżej podziwu, nie zachwytu. To znaczy: moje reakcje sytuowały się w strefie stanów chłodnych, nie było w nich żarliwości. Pomyślałem sobie zatem, że może tą pokrętną w gruncie rzeczy drogą, przez poznanie człowieka, dotrę do pokładów gorących. Nie udało się. I tu kolejna komplikacja: kimże jestem, by teraz narzekać na osobiste zapiski wybitnego twórcy? Dopuszczono cię do konfidencji, a ty zamiast z wdzięcznością przyjąć naturalną w tych okolicznościach, wręcz przez nie narzucaną empatię, zaczynasz oceniać, więc tym samym się wywyższać! Dzieło sztuki jest sztuczne, uprawnia zatem do zdań z dystansu: „podoba mi się”, „nie podoba mi się”. Jak jednak nie czuć moralnego dyskomfortu, gdy czytam o reakcjach, a właściwie nie „o reakcjach”, tylko same reakcje czytam, na przykład reakcje Sławomira Mrożka na śmierć jego pierwszej żony – i coś tam sobie na ich temat myślę, zamiast jedynie współczuć? Jako się rzekło: problem leży w gatunku journal intime, choć także poza nim, a mianowicie w tej konkretnej realizacji gatunku. Sam gatunek stawia nieprzyjemne pytanie, czy w jakichś okolicznościach człowiek jest w stanie osiągnąć ­absolutną szczerość. Zwłaszcza gdy dziennik intymny zostaje upubliczniony za życia pisarza, więc – jak domniemywam – za jego zgodą. W ­jakich okolicznościach i za pomocą jakich zabiegów została ta intymność unieważniona? Na ile była realnie ustanowiona na początku? A więc: dla kogo właściwie i po co dziennik pisano? W pewnej chwili stwierdza Mrożek: „Oczywiście «wulkaniczność» nie jest odpowiednim określeniem i używam go trochę z niechlujstwa, co nie powinno mieć miejsca. Wydaje mi się, że je zrozumiem, kiedy sam będę je odczytywał, więc to wystarczy” (tu i dalej podkreślenia moje – JS). Albo: „Ponieważ ja sam już wiem mniej więcej dlaczego [palę fajkę], nie

147

będę więc szczegółowo tego wyjaśniał dla uciechy nieproszonego czytelnika”. Jeśli ten epitet kogoś jeszcze nie zraża, wyrywa się innym razem diaryście taki oto jęk: „Dlaczego w tym idiotycznym świecie człowiek nie ma nawet prawa zapisywać swojego życia spokojnie, naprawdę dla siebie, żeby kiedyś sobie poczytać o sobie [sic] ku nauce, a przed zbliżającą się śmiercią spalić. Zresztą mniejsza ze śmiercią, gorzej, że za życia dopadną zawsze tak czy inaczej i przeczytają, ucieszą się, że dopadli, dlatego trzeba uważać, nie pisać ani znaczniejszej części tego, co by się powinno i jak by się powinno. Jak by było pożytecznie, prawdziwie i ku jakiemuś sensowi”. No więc jedno z dwojga: albo te zniechęcające do czytania uwagi były od początku konwencjonalne – i należy je ­odbierać jako przejaw irytującej minoderii, niestety nierzadkiej w tej książce; albo też były autentyczne, a w ciągu 44 lat od powstania ostatniej z tu cytowanych nastąpiła zmiana opinii autora – lecz na jakich zasadach i warunkach? Sytuację komplikuje jeszcze strategia edytora, który – inaczej niż zwykle w podobnych tekstach – konsekwentnie bierze stronę raczej pisarza niż czytelnika i przynajmniej parokrotnie nie objaśnia niejasnych fragmentów (jak wzmianka o grożących Mrożkowi procesach czy uwaga o interwencji kogoś z Düsseldorfu przy ogłaszaniu przez autora oświadczenia w sprawie inwazji na Czechosłowację). Wzmaga to irracjonalne poczucie, że się jednak wdzieramy w czyjeś sprawy naprawdę osobiste, że niby kupiliśmy książkę, nie zaś wykradliśmy Mrożkowi rękopis z szuflady nocnego stolika, a jednak zagłębiając się w lekturę, uprawiamy coś nieprzyzwoitego. Zwłaszcza jeśli potem zamierzamy podzielić się z kimś wrażeniami. Sytuacja, w której Sławomir Mrożek pisze swój dziennik, jest następująca: autor po otrzymaniu nagrody Kościelskich jeździ po Europie, zamieszkuje na włoskiej Riwierze i stopniowo dojrzewa do decyzji

Książki

Okresowe niedomaganie istnienia


Jerzy Sosnowski

o zerwaniu z PRL, przy czym ostatecznie zostaje emigrantem w wyniku interwencji polskich władz konsularnych, które chcą go ściągnąć do kraju i zabrać mu paszport w odwecie za publiczne skrytykowanie inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Pisarz przenosi się do Paryża, jeździ po świecie, zatrzymuje się w Berlinie Zachodnim. Tyle wypadki zewnętrzne. Dramaturg pisze w tym czasie m.in. Tango i Krawca, przede wszystkim jednak dokonuje rozrachunków z dotychczasowym życiem, w poczuciu rozpoczynającej się starości (ma w tym momencie ­trzydzieści kilka lat, trudno więc, by w czytelniku, który akurat zbliża się do pięćdziesiątki, znalazł rozumiejącego powiernika). W 1967 roku notuje: „Mniej więcej od sześciu lat, zdawszy sobie sprawę, że młodość minęła, pracuję ciężko nad pozbyciem się wszystkiego, co ponieważ jest już tylko remanentem, nie przystoi, nie służy, nie prowadzi do niczego”. To pustoszenie siebie, zrazu niekonsekwentne, potem coraz bardziej drapieżne, prowadzi go do stanu, który można by chyba nazwać psychiczną entropią: wszystko jest jednakowo nieważne, brak napięć, chceń, a zatem i podstaw decyzji. „Oto jutro będzie nowy dzień – notuje 16.11.1968 r. – Urodzę się rano, po nocy, która mnie już wyznaczy, zależnie od snów, gatunku swego. Stanę przed pytaniem: co robić? Pamięć przedstawi mi moją sytuację w świecie i w mieszkaniu. Wyłonią się figury i kontury. Sieć świata praktycznego i bardziej subtelna sieć, geografia moja wewnętrzna. Wiedząc, że może być i tak, i tak, inaczej i owak, prawdopodobnie znowu doznam tej tęsknoty, potrzeby scalenia, przeżycia tego dnia «­jakoś», nadania mu siebie. Wieczorem pewnie znowu położę się spać z poczuciem klęski”. W rezultacie pojawiają się myśli samobójcze – o ich charakterze będzie jeszcze tutaj mowa. Po ich ­odparciu w próby intelektualnego opracowania tych wszystkich doświadczeń, w tę rzeczywistość myśli wkracza realność

148

WIĘŹ  Lipiec 2011

fizyczna z całą swoją dotkliwością: żona pisarza, w Dzienniku nieomal nieobecna (­pierwsza wzmianka o niej pojawia się bodaj na s. 242), umiera na raka w zachodnioberlińskim szpitalu. Ostatnich kilkadziesiąt stron to zupełnie inny tekst – przejmujące mierzenie się z faktem choroby i śmierci drugiego człowieka. Wcześniej – jakkolwiek czyta się rozważania Mrożka ze zniecierpliwieniem, trudno go „przyłapać”, jest bowiem autorem dziennika samoświadomym i zdaje ­sobie sprawę z wad swoich notatek. W efekcie, jeśli – jak ja – notuje się niekiedy na marginesie książki zgryźliwe komentarze, nie dalej niż po kilku stronach odkrywa się takie same lub jeszcze ostrzejsze zapisane przez samego diarystę: „jest to tylko kabotyństwo przed samym sobą”, „Brzydzi mnie to, co w tej chwili piszę” lub zbiorczo: „Przeczytałem notatki od daty powrotu do Paryża. Uderza ich nieczystość, rozwichrzenie. Po prostu grafomaństwo”. Ma się wrażenie nieszczerego tonu – i już za chwilę natrafia się na uwagę: „skłamane to wszystko tu jest, nie że powiedziana nieprawda, ale nie cała prawda jest tutaj mówiona, a wtedy automatycznie wciska się kłamstwo”. Niemniej w rezultacie ma się wrażenie obcowania ni to z soliloquium, ni to z działaniami człowieka strojącego do siebie miny przed lustrem w łazience (jak przypuszczam, każdy to robi, ale też niewiele jest sytuacji, w których tak bardzo nie chcielibyśmy być podglądani). Mrożek przybiera rozmaite role, jakby chciał sprawdzić, która z nich narzuciłaby formę, tej mu bowiem brakuje: w PRL-u był „personą” (w sensie jungowskim, ale i potocznym), wyjeżdżając samochcąc z kraju, chciał się znaleźć w społecznej pustce i teraz ta pustka utrudnia mu określenie własnych granic, własnego kształtu. Konsekwentnie omija w dzienniku sprawy bytowe (mimo kilkakrotnie formułowanego pod własnym adresem postulatu, by zacząć „zapisywać, co było na obiad”),


Okresowe niedomaganie istnienia

smaczna i można by ją z grzybkami, tylko że znamy ją już z innego dziennika – Gombrowicza właśnie2. Gdy podziwiamy jakiegoś autora, często chcemy dociec, skąd się wzięły jego pomysły, jego sposób pisania, jego wizja świata. Zapiski Mrożka przedstawiają wiarygodną odpowiedź, której jednak zapewne nie oczekujemy i może nie chcielibyśmy znać. Brzmi ona: wszystko to przetworzenie tego, co pożyczone: przeczytane lub zasłyszane. W obszernych partiach mamy w Dzienniku wypisy z książek czytanych przez diarystę – to między innymi Jung, Sartre, w pewnej chwili też Stanisław Brzozowski – i nie dalej niż po kilkunastu stronach pojawiają się skutki tych lektur: myśl autora zaczyna zabarwiać się wątkami z Junga, Sartre’a, Brzozowskiego. To kolejne przymiarki, które (jak wolno się domyślać) są jeszcze zbyt świeże, zanadto zdradzają źródła inspiracji i dopiero potem, po okresie swoistego „utajenia” znajdą się, już ze stemplem Mrożka, w jego dziełach, już Mrożkowe, nie do poznania. Te skutki lektur są tym silniejsze, że mamy do czynienia z konsekwentnym homme de ­lettres, stroniącym od kontaktów z ludźmi lub przynajmniej przemilczającym z założenia takie kontakty. Czytamy zresztą: „Nie tylko nie czaruję nikogo, ale nawet mam wrażenie, że ludzie w mojej obecności się nudzą”. Walczący o odnalezienie dla siebie formy – trochę w sytuacji ryby głębinowej wyciągniętej na powierzchnię – pisarz przebywa (aż do czasu) w świecie pojęć abstrakcyjnych i konstrukcji zdaniowych, w ­świecie tekstów. Z tym zresztą wiąże się najbardziej intrygujący mnie aspekt jego notatek. Nie wspomniałem dotąd, że to jednak Mrożek – więc miłośnik charakterystycznego dlań komizmu nie będzie zawiedziony. Trudno się nie uśmiechnąć z aprobatą, czytając samokrytyczną uwagę „o szkodliwości

2 Por. np. Witold Gombrowicz, Dziennik (1961–1966), Instytut Literacki, Paryż 1971, s. 30.

149

Książki

ale poza jedną wzmianką wydaje się, że nie musi troskać się o finanse, toteż jedynym, ale za to dramatycznym pytaniem staje się: kim ma być i jak ma wyglądać teraz jego twórczość? Chwilami trudno opędzić się od przykrej myśli, że tę sytuację można by podsumować frazą z Krasińskiego: „dramat układasz”, niemniej prawdziwym manipulowaniem swoim samopoczuciem byłby dopiero powrót do komunistycznej Polski, by w warunkach opresji uprawiać sztukę już dobrze opanowaną i przez to przewidywalną. Tę możliwość diarysta parokrotnie ogląda, żeby odsunąć ją od siebie ze wstrętem, choć zdaje się, że ostateczną decyzję o zostaniu emigrantem podejmuje odruchowo, w rozdrażnieniu. Niewiele ona zresztą zmienia w charakterze jego notatek; charakterystyczny dla emigrantów lęk, że brak kontaktu z realiami ojczyzny zabija pisarza, rozpatrywany jest jeszcze przed 1968 rokiem. Zresztą, prawdę mówiąc, wygląda na kolejną stylizację. Ważnym wątkiem dziennika jest pojawienie się na horyzoncie Witolda Gombrowicza. Mrożek pisze o nim per „szef”, zachwyca się jego silną osobowością, która sprawia, że inni ludzie „nie lubią go, bo są przez niego ujarzmiani, czują siłę, przemoc. Nikt tego nie lubi”. Spotkanie z nim „jest jednym z najważniejszych spotkań w moim życiu” – stwierdza autor Tanga, potem wielo­krotnie próbując się wobec „szefa” określić, ta wielkość w pobliżu jest bowiem dla twórcy krępująca. Wprost pada w pewnej chwili uwaga o własnej gorszości, umieszczona pomiędzy próbami rozróżnienia charakteru twórczości Gombrowicza i własnej. Mimo to niektóre dziennikowe zapiski zdradzają mimowolne powinowactwo z ideami „szefa”. Na przykład: „na całym świecie w tej chwili pisarze piszą. Jest ich chyba z milion. W ciągu najbliższych dwudziestu lat przybędzie miliard ludzi. Ilu w tym pisarzy?” – myśl


Jerzy Sosnowski

takich ucieczek nieruchomych, takich fug na siedząco”. Zabawne jest złośliwe określenie Krakowa, przez analogię do Mannowskiego Davos, terminem „Czarodziejska Dziura”. Pojawiają się od czasu do czasu smakowite gry z tekstem, kiedy np. pisze autor: „Zachody też słońca przez cały dzień dzisiaj się odbywały, już z tego chociażby zdania widać, jak przesadzam i jak mi w ogóle zaufać nie można”, a nawet w drażniących rozważaniach o samobójstwie zjawia się raz odświeżająca autoironia: „Gdybym miał ­pistolet, to czasami myślę, że bym się zastrzelił. A czy nie wszystko jedno, czy się wieszać, może topić… okazuje się, że idiotycznie – nie. ­Pistoletu mi się zachciewa”. Ciekawe są uwagi na temat tożsamości polskiej; wśród nich fraza, stanowiąca odpowiedź avant la lettre na dzisiejsze głosy (zaintonowane kilka lat temu przez ministra edukacji, Romana Giertycha), że jeśli się o kulturze narodowej ma krytyczne zdanie, to jakoby zdradza się tym samym ­antypolonizm. „Obrzydliwy i żałosny widok zadowolonej z siebie głupoty i miernoty – ­pisze Mrożek 8.05.1966 r. – A takie jest państwo polskie, każde, jakie udało się mieć od czasów upadku. Ale co zrobić z tym pejzażem, z tymi chmurami, z tymi wierzbami, tyle razy wykpionymi, także przeze mnie? Nie pokonywać ich, nie wycinać i nie gubić, tylko walczyć o nie, żeby nie stały się różą za uchem idioty” (s. 371). Może jeszcze bardziej pasjonujący jest wątek wadzenia się z Bogiem, z możliwością wiary chrześcijańskiej, który pojawia się niespodzianie w kwietniu 1969 roku. Tu jednak, ano właśnie, wkracza z całą mocą ów aspekt najciekawszy i może najbardziej drażliwy tego dziennika, choć przywołanie go w kontekście rozważań religijnych Sławomira Mrożka może się zrazu wydać z mojej, czytelnika, strony, nadmierną dezynwolturą. Otóż centralnym problemem tych zapisków zdaje mi się – ciało. Co więcej, wygląda na to, że bez rozwiązania problemu

150

WIĘŹ  Lipiec 2011

ciała diarysta nie jest w stanie rozwiązać swoich problemów z Bogiem. Na poziomie teoretycznym, w toku abstrakcyjnych rozważań sygnalizuje tę kwestię sam Mrożek, i to kilkakrotnie. ­Pisze na przykład: „We wszystkich rozmowach o sztuce albo jej sąsiedztwie, tutaj, w Chiavari, zawsze odczuwałem brak ciała. Dosłownie ciała, mojego w pierwszym rzędzie. […] Gdzie było moje ciało robiące sztukę?”. Albo krytykując zbyt łatwe przywoływanie szlachetnych celów w propagandzie komunistycznej: „Komunio, ponieważ jest bękartem abstrakcji – a chrześcijaństwo miało jednak coś wspólnego z człowiekiem z kościami – nie żałuje sobie, tylko wali na całego. […] Zmierzam do tego, że komunizm «antychrześcijański» powstał w kulturze chrześcijańskiej, tyle że skreśliwszy Pana Boga, stał się zwyrodnieniem tego, co w chrześcijaństwie było «ludzkie», elephantiasis ludzkiego pierwiastka w chrześcijaństwie”. Zwłaszcza ten drugi cytat wydaje się pouczający. Rozumowanie biegnie następująco: chrześcijaństwo miało związek z ciałem („człowiekiem z kościami”) i z ­Bogiem zarazem; komunizm, powtarzający z ­pozoru analogiczne hasła, zerwał z jednym i z drugim, toteż, niehamowany niczym w potęgowaniu i radykalizowaniu owych haseł, zwyrodniał w bełkot niemający żadnego związku z realnością. Odkryty w ten sposób mechanizm działa jednak także bez związku z wielkimi systemami ideologicznymi. Myśleć naprawdę, żyć naprawdę można tylko w związku z realnością, tej zaś fundamentem jest ciało, „człowiek z kościami”, „ciało robiące sztukę”. Bez niego i Bóg staje się pojęciem, nie zaś doświadczeniem; zaledwie elementem systemu myślowego, ów zaś przypomina książkę, do której można się odnieść z aprobatą lub dezaprobatą, nie zaś nagie „oto”, angażujące całość egzystencji („nagie” – cóż za charakterystyczny epitet podsuwa nam polszczyzna!). Przypomina to


Okresowe niedomaganie istnienia

Jak, powiedzmy to wyraźnie, niejednokrotnie wielu z nas. Ale też nie dzieje się w tym momencie nic zaskakującego, w całym bowiem Dzienniku autor prezentuje się jako człowiek, który z jakichś powodów nie jest ­osadzony w ciele, któremu krew i kości wymykają się, lub wręcz go odstręczają. Pisze Mrożek z dezaprobatą: „albo sen i rozmiękczenie, albo wypieki, gorączka, uganianie się za mocą […]. Czy nigdy Polak nie może żyć środkiem, zwyczajnie, oddechem szerokim i spokojnym, tego nie wiem, ale pewnie nie”. Skoro gorączka, puls krwi, jest równie złą alternatywą, co „sen i rozmiękczenie”, nic więc dziwnego, że „sztuka ma być płaska i sztuczna, zimna i wyrachowana. I takie samo powinno być życie, bo życie nie jest niczym innym, jak tylko w najlepszym wypadku histerią i sentymentalizmem”. I w innym miejscu – być może nie zwróciłbym na nie uwagi, gdyby nie Woody Allen, przeciwstawiający w scenie z Annie Hall nadmiernie wysublimowane zainteresowania snobistycznych intelektualistów i trzeźwiącą fizyczność zawodów sportowych: „W tym miasteczku wszyscy teraz słuchają bardzo głośno (uszy mam zatkane) sprawozdania z mistrzostw świata w piłce nożnej, co może jest bardzo interesujące dla socjologów, ta piłka nożna, ale w czym nie mogę od najwcześniejszych lat zobaczyć nic innego, jak tylko coś bardzo ogłupiającego, najniższe piętro konwencji”. Nie zmierzam, rzecz jasna, do absurdalnego wniosku, że wstępnym warunkiem nawrócenia na chrześcijaństwo jest miłość do piłki nożnej – bo rozmaite mogą być wyznaczniki przyjęcia swojej cielesności, osadzenia własnej osoby w materii konkretu. Niemniej to właśnie na tle rysującego się w tym punkcie braku, niespełnienia, można (jak sądzę) „podejrzanie logicznie” dowodzić, że „cierpienie nie jest nigdy naprawdę”, a „szczęście

3 Ks. Józef Tischner, Nadzieja czeka na słowo. Rekolekcje 1966–1996, Kraków 2011, s. 255.

151

Książki

(i objaśnia) uwagę ks. prof. Tischnera, stwierdzającego w opublikowanych niedawno rekolekcjach: „Nigdy nie wyobrażajcie ­sobie wiary jako waszej relacji do przeczytanej właśnie książki, choćby to była ­nawet święta książka. Wiara to ­wierność – wierność wybranych i wybierających”3. Bez żywego i konkretnego doświadczenia własnej cielesności jesteśmy zagrożeni szybowaniem w rejonach abstrakcji, która pozwala odkrywać nieraz fascynujące paradoksy i projektować zajmujące ­Gedankenexperimenten („eksperymenty myślowe” w znaczeniu używanym przez fizykę współczesną), jednak nie pociąga za sobą żadnego zobowiązania, nie zmusza do konsekwencji. Właśnie dlatego pojawiające się w przedostatniej części Dziennika rozważania na temat samobójstwa czyta się z rosnącym rozdrażnieniem. Jaki by nie był ich ­psychiczny ekwiwalent, jaki by im nie towarzyszył subiektywny smutek (do nich nie mamy dostępu), czytelnik, patrząc nieprzyzwoitym, bo niezaangażowanym emocjonalnie okiem, widzi, że są to jedynie kolejne niezobowiązujące przymiarki do roli, irytujące – zważywszy powagę przywołanych słów – ­gadulstwo na temat zadawania ­sobie śmierci, całkowicie bezpieczne. „Pistoletu mi się zachciewa” – ten cytat już przywoływałem, ale dwieście stron i dwa lata później brak już podobnie trzeźwych kontr, podczas gdy wyobraźnia diarysty dalej uprawia komedię. Nie wiem, czy trzeba dodawać, że czytelnik nie ma pretensji do autora, że ów się jednak nie targnął na swoje życie, bo nie o to tu chodzi. Pretensja – to w ogóle złe słowo, należałoby raczej powiedzieć: niesmak, że decyzja o publikacji tych intymnych zapisków ujawnia, co powinno być zakryte: że nawet wybitny twórca zachowuje się jak, nie przymierzając, Tomek Sawyer, roniący słodkie łzy na wyobrażenie o własnym pogrzebie.


Jerzy Sosnowski

jest podobniejsze do śmierci”. Co w konfrontacji z doświadczeniem ciała stanowi oczywistą deklamację. „Dziś znowu zazdroszczę Pawłowi z Tarsu, Pascalowi, Claudelowi, ­Miłoszowi (Oskarowi) – wymieniam tylko tych, o których wiem, że ich nawiedziło i potem całe życie im się zmieniło” – pisze Mrożek 12.06.1969 r. Ba, tylko że aby życie się zmieniło (powiedzmy, trawestując znane zdanie z Imienia Róży Umberto Eco), ono samo musi mieć najpierw jakiś kształt. Wspominałem, że Mrożek jest zbyt inteligentnym diarystą, by miał nie dostrzegać cech własnych notatek, toteż w Dzienniku można oczywiście znaleźć fragment będący obroną przed powyższym postawieniem sprawy. Brzmi on tak: „I śmieszny jest zarzut tych wszystkich towarzyskich psychologów, którzy stawiają mi diagnozę, pobłażliwy i pełen wyższości zarzut, że ja nie cenię życia, nie lubię go, jestem nieruchawy i statyczny. Nie wiedzą, że właśnie objawy, według których mnie sądzą, świadczą o czymś zupełnie przeciwnym. Tylko moje odczucie życia jest inne, różne w stopniu i gatunku. To, co im się wydaje życiem, dla mnie jest oczywistą martwicą, grzebaniem umarłych”. Brzmi to – przez chwilę – przekonująco, a jednak możliwość rozstrzygającej, jak mi się wydaje, falsyfikacji tej samoobrony, podsuwa sam Dziennik na ostatnich

stronach. Bo oto „okresowe niedomaganie istnienia” zostaje brutalnie skonfrontowane z chorobą i śmiercią bliskiej osoby. I wówczas, w obliczu faktu z porządku dotkliwej fizyczności, faktu, którego nie daje się „odmówić”, teoretycznie podważyć, znikają jak nożem uciął rozważania na temat samo­bójstwa czy karkołomne dowody na twierdzenie, że „cierpienie nigdy nie jest naprawdę”. Znajdujemy za to następujący obraz: „Mara miała ręce pokłute i umęczone, całe storturowane zastrzykami, ­jakimiś transfuzjami białego płynu ze specjalnego aparatu, opatrunkami i przede wszystkim chorobą. […] Kiedy dotykałem jej ręki, to ciepło jednak, czy też jego resztka, było tak delikatne, tak czułe, że było inne niż zwyczajne. I właśnie nie mogę się opędzić od wrażenia, które już się we mnie utrwaliło, że było lepsze. […] Ani ja nie chciałem tego wrażenia, ani go szukałem tym bardziej. Musi być w tym jakaś prawda większa od mojej osobowości”. I w tym momencie krytyczny czytelnik milknie. A Dziennik Mrożka znów (jakby autor dokładnie wiedział, jak działa jego tekst, tu i gdzie indziej!) tłumaczy czemu: bo „ludzie nauczyli się mówić tylko przez słowa i znaki. [Tymczasem] Milczenie i nie-znaki są znacznie bliższe prawdy”. Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski – ur. 1962. Pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego ­Radia. Z wy-

kształcenia historyk literatury. Felietonista miesięcznika WIĘŹ i członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego.

152

WIĘŹ  Lipiec 2011


Katolicyzm zamknięty w doczesności Małgorzata Frankiewicz

Stanisław Obirek, Umysł wyzwolony. W poszukiwaniu dojrzałego katolicyzmu, Wydawnictwo WAB, Warszawa 2011, 453 s.

153

Biorąc do ręki książkę Stanisława Obirka Umysł wyzwolony. W poszukiwaniu dojrzałego katolicyzmu, trudno nie zadać sobie pytania o wyznaniową tożsamość autora. Obirek pisze na samym początku: „Mój katolicyzm jest osobliwy”. Cały dalszy wywód potwierdza tę wstępną deklarację. „Katolickie chrześcijaństwo ­bezwyznaniowe” to najbliższe Obirkowi określenie jego postawy, wzorowanej na Leszku Kołakowskim i na religijnych indywidualistach, bohaterach znakomitej książki Kołakowskiego Świadomość religijna i więź kościelna. Studia nad chrześcijaństwem bezwyznaniowym XVII wieku. Obirek pragnie zachować przyjazne spojrzenie na chrześcijaństwo, a zarazem dystans do jego doktryny. Właśnie „dystans” jest jednym z najczęściej powtarzających się w tej książce słów: dystans wobec Kościoła jako instytucji, dystans wobec rzymskokatolickich dogmatów, a może nawet dystans wobec doświadczeń osobistego życia religijnego, o którym wzmianki są zadziwiająco skąpe. Stąd pierwszy wniosek: dojrzały katolicyzm, ku któremu zaprasza Obirek, nie jest na pewno katolicyzmem zaangażowanym, czyli inaczej mówiąc, jest to katolicyzm letni. Inną ważną cechą dojrzałego katolicyzmu jest według Obirka odważne posługiwanie się własnym rozumem. ­Chociaż połączenie dystansu z odwagą wydaje się teoretycznie i praktycznie konstrukcją dosyć ryzykowną, to jednak towarzyszące cały czas czytelnikowi echa Kantowskiego


Małgorzata Frankiewicz

hasła Sapere aude! stanowią na pewno najmocniejszą i najwartościowszą stronę tej książki. Zwłaszcza polski katolicyzm, który ma ubogą intelektualną tradycję, wymaga pod tym względem pracy od podstaw: wyrabiania odpowiednich nawyków wśród duchownych i świeckich, rozbudzania teologicznych i religioznawczych zainteresowań, skłaniania do refleksji. Na tym polu liczy się każdy poważny głos i każde dobre pióro. Dlatego Umysł wyzwolony to książka dla polskiego katolicyzmu bardzo ważna, stawiająca lub przypominająca pytania istotne dla współczesnego katolika, wywołująca niekiedy zdecydowany opór, ale na pewno zachęcająca do dyskusji i wskazująca kilka jej istotnych kierunków. Krytyczne spojrzenie Obirka ujawnia bolesne miejsca i zagrożenia, wobec których katolicy nie powinni na pewno przechodzić obojętnie. Lista spraw, które ­wymagają pogłębionej refleksji, a nawet konkretnego przeciwdziałania, jest długa i obejmuje: napięcie między doświadczeniami religijnymi a instytucją Kościoła; upolitycznienie religii, która przybiera wówczas formę fundamentalizmu; powstawanie na bazie religii opresyjnych systemów, ograniczających ludzką ­wolność; stosowanie przez Kościół stereotypowych uproszczeń opisu rzeczywistości i katolickiej pedagogii strachu; sięgające czasów rzymskich, przeciwne ewangelicznym zasadom związki Kościoła z władzą państwową; trudności i ograniczenia w dialogu Kościoła ze współczesną cywilizacją; próby legislacyjnych uzurpacji i naruszania przez Kościół mechanizmów demokratycznego państwa; sprowadzanie religijności do infantylnego powtarzania rytualnych formuł; wreszcie takie specyficzne cechy polskiego katolicyzmu, jak słabość teologicznej refleksji, skupienie na zewnętrznej obrzędowości, ksenofobia i brak tolerancji. Innym bezspornie ważnym, a zasygnalizowanym przez Obirka zagadnieniem jest wyraźniejsze uwzględnianie żydowskiej perspektywy

154

WIĘŹ  Lipiec 2011

w badaniach korzeni chrześcijaństwa oraz odpowiedzialności Kościoła za antysemityzm i Holokaust. Postulatowi otwartej dyskusji o wszystkich powyższych kwestiach można po prostu przyklasnąć. Są jednak w Umyśle wyzwolonym obszary wymagające znacznie ­bardziej wstrzemięźliwej akceptacji. Trudno na przykład lekceważyć zarzuty, że niezrozumieniu myśli Jana Pawła II towarzyszy nadmierny kult jego osoby, chociaż Obirek, znany z upartej krytyki tego papieża, ogranicza się w niej raczej do powierzchownych argumentów. Również teza, że sekularyzacja to „odpowiedź człowieka współczesnego na nadużycia instytucjonalnych form religii”, wymaga zastanowienia mimo widocznej na pierwszy rzut oka jednostronności. Nigdy też za wiele przypominania o konieczności dialogu z niewierzącymi i wyznawcami religii niechrześcijańskich, choć trzeba pamiętać, że od deklaracji Dominus Iesus, ­będącej głównym przedmiotem ataku Obirka, minęło już prawie 11 lat, sporo zmieniło się w Kościele i wspomnienie o takich inicjatywach jak „nowa ewangelizacja” czy „dziedziniec pogan” wymagałoby przynajmniej proporcjonalnej wzmianki. Dużą zasługą jest zebranie w jednym obszernym tomie tak wielu aktualnych i palących problemów katolicyzmu. Dobrze, że to, co można znaleźć rozproszone w żarliwych dyskusjach internautów na różnych religijnych forach albo w niszowych czasopismach dla katolickiej inteligencji, wydobyło się z chaosu i znalazło swoje miejsce w książce znanego polskiemu czytelnikowi autora. Szkoda, że tak ważne problemy nie doczekały się bardziej pogłębionej analizy. Owszem, Obirek cytuje chętnie cudze publikacje, dostarczając w ten sposób czytelnikowi cennych informacji bibliograficznych. Tego rodzaju zabiegi powodują jednak, że książka sprawia raczej wrażenie zbioru notatek, robionych z lektur w ciągu ostatnich kilku lat, niż przemyślanego i spójnego


wywodu. Niekiedy chciałoby się po prostu, aby ucichł zgiełk mnóstwa interesujących skądinąd opinii i aby autor odezwał się wreszcie własnym głosem, zajmując zdecydowaną postawę, okazując ­jakiekolwiek uczucia, rzucając oryginalną myśl. Niestety, zdarza się to niezmiernie rzadko i bardzo łatwo przegapić takie wyczekiwane nieraz przez kilkadziesiąt stron krótkie momenty. Czytelnikowi, który pragnie dowiedzieć się, jaki powinien być dojrzały katolicyzm, ­pozostaje zatem mozolna rekonstrukcja poglądów autora. Wspomniałam już, że cechami dojrzałego katolicyzmu są według Obirka dystans i odwaga. Jednego i drugiego potrzeba, aby dokonać swobodnego wyboru religii i uwolnić się od instytucjonalnych uzależnień, w tym zwłaszcza od Kościoła katolickiego. Nie negując wolności wyboru, ­zakładam, że ktoś może wybrać chrześcijaństwo bezwyznaniowe. Wówczas książka Obirka będzie dla takiego człowieka oparciem i cennym zbiorem wskazówek. Co jednak ma zrobić osoba, która z własnej nieprzymuszonej woli wybiera przynależność do Kościoła katolickiego z całą świadomością jego dogmatów, nakazów i strukturalnych uwarunkowań? Tego rodzaju wyboru Umysł ­wyzwolony nie przewiduje albo najwyżej implicite uznaje go za ucieczkę od wolności. O tym, że Kościół katolicki jest ukazywany wyłącznie jako instytucja, a o jego mistycznym wymiarze nie pada ani jedno słowo, nie warto chyba nawet wspominać w takim kontekście. Obirek opowiada się zresztą nie tylko za katolicyzmem pozainstytucjonalnym, ale także pozadogmatycznym. Nieprzesądzanie o boskości Jezusa ma być panaceum na religijne spory i warunkiem powodzenia międzyreligijnego dialogu. „Agnostycyzm ­religijny, odnośnie do dogmatu chrystologicznego i ściśle z nim związanego ­dogmatu trynitarnego (wiara, że istnieje jeden Bóg we trzech osobach), nie musi niczego zmienić

155

w spojrzeniu na historię chrześcijaństwa, a może dać poczucie wolności wobec absurdalnych sporów na tle rozumienia słów” (s. 122). Krótko mówiąc, kwestie religijne zostają tym razem sprowadzone do języka, czyli czysto ludzkiego tworu. Fascynacja autora osiągnięciami badań nad tekstem, hermeneutyki, językoznawstwa i mitoznawstwa eliminuje specyfikę religijnego doświadczenia. Dlatego zamiast otwarcia na transcendencję mamy raczej do czynienia z otwartym redukcjonizmem. Co pozostaje odważnemu i zdystansowanemu katolikowi, gdy rozstanie się już z Kościołem i uwolni od podstawowych dogmatów? Chyba tylko „poczucie wspólnoty z duchowym doświadczeniem ludzkości” i teologia apofatyczna, której lepsza znajomość „pozwoliłaby nawiązać owocny dialog ze współczesnym sceptycyzmem”. ­Kłopot polega jednak na tym, że samo poczucie owej wspólnoty trudno zobiektywizować czy wyartykułować na tyle jasno, aby mogło być czymś więcej niż emocjonalną przynętą i aby stanowiło podstawę rzeczowego dialogu. Z teologią apofatyczną sprawa wygląda jeszcze gorzej, gdyż wyznacza ona granice ­języka, nie wytwarzając w zasadzie jego treści, toteż nic dziwnego, że nie sprawdziła się dotychczas jako narzędzie ­przekazu religijnej tradycji czy światopoglądowych ­dyskusji. Dialog stanowi dla Obirka niewątpliwie jedną z najważniejszych wartości. Trudno jednak określić, co poza ogólnie rozumianą otwartością katolik miałby w tego rodzaju dialogu prezentować, tak aby nie urazić nikogo swoimi dogmatami, rozstrzygnięciami wynikającymi z konkretnych etycznych nakazów i podobnymi ograniczeniami wolności rozmówcy. Proponowany w Umyśle wyzwolonym sterylnie swobodny i bezstronny dialog przypomina budzący grozę swoją nierealnością uśmiech kota bez kota, który Alicja zobaczyła ponoć kiedyś w Krainie Czarów. Taki dialog nie może być na pewno podstawą do tworzenia otwartej

Książki

Katolicyzm zamknięty w doczesności


Małgorzata Frankiewicz

teologii pluralistycznej, która uwzględni głosy różnych religii, ponieważ nie doprowadziłby on raczej do kunsztownej polifonii, ale najwyżej do powstania ­ujednoliconego białego szumu. Zastanawiając się nad tym, czego mnie osobiście w Umyśle wyzwolonym najbardziej brakuje, doszłam do wniosku, że nie są to bynajmniej jakieś przepisy czy gotowe rozstrzygnięcia. W książce Obirka ­zabrakło jakiejkolwiek eschatologicznej perspektywy. Wybór, dialog, odwaga myślenia, wyrażanie własnej wewnętrznej prawdy itp. – wszystko dzieje się tu i teraz, nie zakorzenia, nie wzywa ku wieczności. Zgoda, katolicyzm czy jakakolwiek postawa światopoglądowa powinna wynikać z wolnego wyboru, lecz jest to wybór śmiertelnie poważny, dotyczy przecież całej wieczności. Jeżeli pomija się ten aspekt i zamyka się religię tylko w doczesności, to w naturalny sposób sprowadza się ją do językowych gier, społecznych i politycznych zjawisk czy zaspokajania hedonistycznych potrzeb. Dobrym kluczem interpretacyjnym dla Umysłu wyzwolonego może być schematyczne przeciwstawienie kapłana i błazna, wprowadzone przez Kołakowskiego, a przytoczone również w książce Obirka. Jak pisze Kołakowski: „Kapłan jest strażnikiem

absolutu i tym, który utrzymuje kult dla ostateczności i oczywistości uznanych i zawartych w tradycji. Błazen jest tym […], który podaje w wątpliwość wszystko to, co uchodzi za oczywiste” (s. 347). Obirek wybrał rolę błazna i do tego osobistego wyboru trzeba odnieść się z szacunkiem. Z jedną wszakże metodologiczną uwagą: schemat Kołakowskiego sprawdza się dobrze w odniesieniu do filozofii, i to tylko pod warunkiem, że zarówno kapłan, jak i błazen zdają sobie sprawę z konieczności przyjęcia ściśle zdefiniowanych, choć często odmiennych systemów aksjomatów, założeń i reguł wnioskowania. Nie miejsce tutaj, aby rozstrzygać, jak ów schemat może pracować w innych obszarach, zwłaszcza w teologii. Czytając książkę Obirka, warto w każdym razie pamiętać o trafnym spostrzeżeniu Kołakowskiego: „Zarówno kapłan, jak błazen dokonują pewnego gwałtu na umysłach” (s. 347). Dodajmy: sami muszą nieść zawsze jakiś bagaż takich czy innych ograniczeń, wynikających choćby z języka, historycznych uwarunkowań, osobistej historii itp. Przysłanianie tego faktu sztandarem wolności jest też pewnego rodzaju zniewoleniem i zniewalaniem. Małgorzata Frankiewicz

Małgorzata Frankiewicz – redaktor naczelna portalu www.tezeusz.pl. Doktor filozofii, studiowała też teatrologię. Tłumaczka, przełożyła na polski dzieła m.in. Paula Ricoeura, Simone Weil, Gabriela Marcela, Jean-Luca Mariona. Pracowała jako nauczycielka etyki i języka angielskiego. Mieszka w Kasince Małej.

156

WIĘŹ  Lipiec 2011


Złudzenia nowoczesności Paweł Czapczyk

Roberto Salvadori, Sylwetki i portrety, przeł. Halina Kralowa, Jarosław Mikołajewski, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2010, 152 s.

157

24 maja 1844 roku dochodzi do spektakularnego wydarzenia w dziejach cywilizacji technicznej. Samuel F. B. Morse, ­elegancki mężczyzna o łagodnych rysach twarzy, który do czterdziestego siódmego roku życia zajmował się wyłącznie malarstwem i sztuką, a od kilku lat uparcie eksperymentował z wynalezioną przez siebie telegrafią elektromagnetyczną, przesyła właśnie z Waszyngtonu wiadomość, którą odczytuje jego asystent w Baltimore. Wyjęta ze ­starotestamentowej Księgi Liczb kwestia brzmi: „Co Bóg­ uczynił?”. Przechowywana dziś na oryginalnej taśmie w Bibliotece Kongresu Stanów Zjednoczonych – jako „szacowna relikwia nowoczesności” – kwestia ta rozpoczyna nową erę komunikacji społecznej, a także najnowszą książkę Roberta Salvadoriego Sylwetki i portrety. W inicjalnym eseju Morse: boski umysł i nowoczesność pełni na dodatek funkcję lejtmotywu – stylistycznego zwornika i przekaźnika poliwalentnej treści. Salvadori umiejętnie wykorzystuje bowiem potencjał znaczeniotwórczy biblijnej frazy, całą jej polisemię, by nie tyle wytropić rozstrzygający o losach nowoczesności moment, ile wskazać na mechanizmy zmian, jakie zachodzą w nowym świecie. Przyszłość wydaje się oto przesądzona. Triumfująca poznawczo ludzkość zostaje owładnięta mirażem zbudowania raju na ziemi, „powstanie piekła na ziemi – powiada Salvadori – budzi na razie obawę nielicznych”. W zastraszającym tempie


P a w e ł Cz a p c z y k

powstaje środowisko sztuczne, które podmywa dotychczasowe fundamenty ludzkiej ­egzystencji – świat naturalny i nadprzyrodzony. Pytanie: „Co Bóg uczynił?” ulega przemianowaniu na: „Co stworzył i co będzie mógł jeszcze stworzyć rodzaj ludzki?”. Przekonanie o kreatywnej wszechmocy wstępujących pokoleń znajduje wkrótce apogeum w całkowitym odwróceniu perspektywy: to nie Bóg stworzył człowieka (powiadają ówcześni diagności kulturowi i ideolodzy społeczni), lecz człowiek – Boga. Paradoksalnym znakiem czasu jest to, że sam Morse, fenomenalnie uzdolniony syn pastora, nazywany nieraz „amerykańskim Leonardem”, był jeszcze czcicielem rzeczywistości transcendentnej i swój wynalazek traktował jako dowód istnienia Boga. Miał on już jednak umysł na wskroś nowoczesny: przedzierzgając się z artysty w wynalazcę, w sposób emblematyczny dla rodzącej się epoki odwzorowywał obowiązujący sposób życia, który polegał na dwudzielności własnej biografii. I właśnie niebezpieczne związki życia i sztuki oraz egzystencji i teoretycznej refleksji, rozpatrywane na tle krzewiących się rewolucji i totalitaryzmów, stanowią clou ­poruszającej książki włoskiego humanisty. Ów urodzony we Florencji filozof i eseista, wykładowca i wydawca, który od lat związany jest ze środowiskiem „Zeszytów Literackich” (jako autor, redaktor i – last but not least – mąż Barbary Toruńczyk), coraz częściej postrzegany jest dziś jako pisarz polski. Czy słusznie? Za taką dystynkcją przemawiają, owszem, obecne w Sylwetkach i portretach dedykacje i bezpośrednie zwroty do polskojęzycznego odbiorcy. Ale zgoła ważniejsze wydaje się uruchomienie przez Salvadoriego szczególnej, internacjonalistycznej perspektywy opisu, która z książki czyni w miarę zobiektywizowaną, a jednocześnie głęboko osobistą rozprawę z nowoczesnością. Poprzez serię zbliżeń i ­introspekcji, a zgodnie z najlepszymi

158

WIĘŹ  Lipiec 2011

tradycjami europejskiego eseju, ukazuje on splątane linie życia swych bohaterów – wybitnych myślicieli, pisarzy, filmowców, ­architektów i dziennikarzy, którzy swymi dziełami chcieli przepalić świat. Widzimy najpierw, jak Filippo Tommaso Marinetti, papież futuryzmu i sztandarowa postać europejskiego nonkonformizmu, neguje tradycję, gardzi kobietami, gloryfikuje militaryzm. Jako autor ponad dwustu awangardowych manifestów jest konsekwentny, odważny, radykalny. Własne córki wychowuje jednak z dala od artystycznej bohemy, po katolicku. Jego brzemienna w skutki pomyłka tkwi w zaimku „my”, który – wszechobecny w ówczesnych odezwach i wierszach – współgra z ideologią ruchów masowych, stając się pożywką dla wszelkiej maści totalizmów. Dramaty urodzonego w egipskiej Aleksandrii Marinettiego bledną wszakże w obliczu tożsamościowych zaburzeń Curzia Malapartego. Ten znakomity, choć nierówny pisarz, a także nieustępliwy dziennikarz, ­architekt i dyplomata to „typowy przedstawiciel nowej rasy ludzkiej”. Ale i on – śmiałek o wielu twarzach i tożsamościach, który tuż przed śmiercią nawraca się na katolicyzm i komunizm – należy, zdaniem Salvadoriego, do fideistycznego pokolenia, straceńczo naznaczonego przez faszyzm. Ba, nawet Giuseppe Tomasi di Lampedusa, słynny książę Palermo, późniejszy autor arcydzielnego Lamparta, ulega zbrodniczemu zaczadzeniu. W migawkowym szkicu poświęconym jego młodości eseista kreśli wewnętrzny profil filofaszysty i antysemity. Z epistoł pisanych do rodziny wyłania się niestety dość spójny obraz przepełnionego pychą i prowincjonalnymi przesądami trzydziestopięciolatka. Giuseppe z pierwszych dekad minionego stulecia to oportunista, który za nic w świecie nie potrafi wyjść z zaklętego kręgu stereotypów. Tym bardziej „długa i męcząca będzie droga – konkluduje Salvadori – która doprowadzi Giuseppe


do dojrzałości”; droga, która nie tylko zamieni „tępego reakcjonistę” w „konserwatystę oświeconego”, ale i powoła do życia wielkiego europejskiego pisarza, twórcę niepowtarzalnego „arcydzieła ironii i mądrości”. Podobnie demaskatorski wydźwięk ma szkic dyskontujący neapolitański rozdział z heroicznej biografii Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Wychwycone przez eseistę błahe z pozoru przekłamanie dotyczące rzekomej niedostępności borowików na ­Półwyspie Apenińskim (nostalgicznie przypominających Herlingowi-Grudzińskiemu ojczyznę i młodość) staje się przyczynkiem do postawienia pytań o generalną uczciwość intelektualną pisarza. Nie odmawiając bynajmniej autorowi Innego świata warsztatowej maestrii, Salvadori podkreśla jego skłonność do monochromatycznej oceny zjawisk oraz uporczywe kreowanie mitu o totalnym sprawowaniu przez komunistów rządu dusz w pofaszystowskich Włoszech (jedynie stąd miały się wywodzić kłopoty pisarza z dotarciem do szerokiego kręgu czytelników). Salvadori ujmuje zjawiska bardziej komparatystycznie – w całej ich złożoności. Twierdzi, że syndrom wyparcia prawdy o lagrowych doświadczeniach ludzkości, znamionujący powojenne lata ubiegłego stulecia, spowodował przecież odrzucenie niejednego literackiego świadectwa. Analogiczny los spotkał chociażby rewelacyjną powieść Prima Leviego Czy to jest człowiek, godziwie przyjętą dopiero dwadzieścia lat po napisaniu. Główna wszakże teza Sylwetek i portretów, rozpisana w książce na konkretne role, głosi, że światopoglądowym rdzeniem nowoczesności jest śmierć. Heideggerowskie Sein-zum-Tode znajduje szczególnie wstrząsającą ilustrację w szkicu poświęconym samotności Sándora Máraiego. Włoski humanista opisuje ścieżkę, która skrajnie wyalienowanego osiemdziesięciodziewięcioletniego pisarza węgierskiego, niezdolnego do życia we współczesnym społeczeństwie, prowadzi do samobójstwa. Tragiczny akt ma

159

miejsce w Kalifornii na kilka miesięcy przed zburzeniem muru berlińskiego i na dziewięć lat przed światowym sukcesem pisarza. Czy gdyby autor Żaru doczekał upadku realnego socjalizmu, jego ­osobiste sprawy potoczyłyby się inaczej? „Raczej nie” – odpowiada Salvadori. Bo chociaż cierpienia i udręki Máraiego były udziałem „całego pokolenia intelektualistów XX wieku, którzy walczyli o autentyczne i swobodne ­życie w świecie nieautentycznym i wynaturzonym – świecie nowoczesnym”, to jego zaprawiona lękiem ­percepcja sięgała głębiej. „Stan wyobcowania i samotności Máraiego wykraczał poza jego reakcję na porządek totalitaryzmu i kapitalizmu ludzkiej masy (obydwa znienawidzone). Sięgał sfery ­metafizyczno-­egzystencjalnej”. Dla autora Żaru wybór śmierci oznaczał więc odmowę uczestnictwa w nieuleczalnej chorobie wieku. Dla wielkiego indywidualisty europejskiego kina, Piera ­Paola Pasoliniego kres życia był natomiast celowym aktem wejścia w obszar mitu. Wierzył on – przekonuje Salvadori – że poprzez upragnioną śmierć (która nastąpiła nagle, jak filmowy final cut, z rąk męskiej prostytutki) nie tylko uwolni się od udręk własnego ciała, licznych skandali i „prześladującego go poczucia winy i grzechu”, ale nada pełny sens stworzonemu przez siebie dziełu. Jakże prosta – w kontekście tych złamanych, a na pewno skrzywionych ­biografii – wydaje się linia życia Oriany ­Fallaci. Przyjaciółka Pasoliniego i bodaj największa dziennikarka minionego stulecia namalowana jest jakby jednym pociągnięciem pędzla – przy użyciu gorących barw Południa. Fallaci z eseistycznej miniatury Salvadoriego to kobieta piękna i gniewna, ­egocentryczna i wybitnie utalentowana, impertynencka wprawdzie, ale i szaleńczo odważna. Słowem: niezłomna obrończyni wolności i demokracji. Jej nieugiętość wobec możnych tego świata i wobec zabijającego ją raka płuc może budzić szacunek wśród agnostyków,

Książki

Złudzenia nowoczesności


P a w e ł Cz a p c z y k

chrześcijan i ateistów. Ostatecznie nic dziwnego, że poświęcony jej esej-apologia, pisany w drugiej osobie liczby pojedynczej, płomienny, niewolny zatem i od apostrof, i od eksklamacji, zatytułowany został jak klasyczny wiersz żałobny (Na śmierć Oriany Fallaci). Podobny strukturalnie, choć ­odmienny w tonacji jest ostatni z ­pomieszczonych w książce szkiców. Jego adresatem jest Aleksander Kojève, wizjonerski heglista i ceniony negocjator międzynarodowy, który nadzieje na lepszy świat jutra wiązał z nadejściem społeczeństwa bezklasowego. Esej w formie listu do Kojève’a ma charakter nie tylko pożegnania z dawnym nauczycielem i mistrzem, ale też rozstania z heglowskimi złudzeniami własnej młodości – by w końcu przeistoczyć się w pełną pasji

polemikę z Francisem Fukuyamą, omnibusem-ignorantem (jak go nazywa eseista), twórcą synkretycznej koncepcji końca historii i autorem buńczucznego przekonania o nieuchronnym triumfie demokracji liberalnej. Doskonale skomponowaną książkę Roberta Salvadoriego, w której każdy z tekstów stanowi odrębną całość, ale dopiero czytane razem oddają w pełni zamysł autorski, wieńczy rodzaj testamentu: słowa Hanny Arendt mówiące o nadziei, która każdorazowo odradza się wraz z narodzinami nowego człowieka. Otóż śmiercionośny wiek XX próbował tę nadzieję zdławić. Nieudolnie, na szczęście. Paweł Czapczyk

Paweł Czapczyk – ur. 1969. Doktor nauk humanistycznych, krytyk literacki, autor i współautor

książek popularnonaukowych, audycji radiowych oraz scenariuszy do filmów dokumentalnych. Wydał m.in. tom rozmów z Zygmuntem Kubiakiem Klasyczne miary i świat współczesny (Biblioteka „Więzi”), Portret humanisty. Zygmunt Kubiak. W kręgu eseistyki, mitologii i krytyki kultury (Wydawnictwo Poz­nańskie). Mieszka w Poznaniu.

160

WIĘŹ  Lipiec 2011


Jerzy Sosnowski  Eks post

Zasada antropiczna Zasada antropiczna to termin, który narodził się na pograniczu fizyki i filozofii1. Mówi się o niej jako o „programie intelektualnym” lub „koncepcji filozoficznej”; humaniście wydaje się czasem, że stanowi ona próbę ukrycia – pod pozorem hipotezy naukowej – niepokoju, który ogarnął przyrodoznawców po odkryciu pewnej zaskakującej cechy przedmiotu ich badań. Rzecz w tym, że do tej pory, od czasów Kopernika, człowiek nie mógł rozumieć siebie jako istoty zamieszkującej środek Wszechświata. Strącony na zaledwie jedną z planet krążących wokół Słońca, z coraz większą rezygnacją przyjmował swoją postępującą z kolejnymi odkryciami degradację: oto nasz układ planetarny okazał się układem peryferyjnym na skraju peryferyjnej galaktyki w całkowicie

1 Pisząc, korzystałem z następujących źródeł: J. Sikorski Zasada antropiczna i Wszechświat (http://postepy.camk.edu.pl/jks-antropic.html); Z. Jacyna-Onyszkiewicz, Wszechświat na miarę człowieka (http://www.staff.amu.edu.pl/~zbigonys/wszechswiat_na_miare.html); hasło „Zasada antropiczna” w Wikipedii. Ewentualne błędy obciążają oczywiście jedynie autora niniejszego tekstu.

161


Jerzy Sosnowski

niewyróżnionym obszarze kosmosu. W dodatku: z pewnej interpretacji teorii ewolucji wynikałoby, że na Ziemi powstaliśmy w wyniku serii przypadków. To, że jesteśmy dziećmi Bożymi, dla których stworzony został świat, stało się przedmiotem naiwnej lub zuchwałej wiary – gdyż nie potwierdzały jej żadne obserwowalne, a zwłaszcza mierzalne fakty. Być może to jedynie zbieg okoliczności, lecz właśnie w czasie, gdy pojawiła się teoria Kopernika, pisarzy zaczął prześladować charakterystyczny lęk. „Gdzieśkolwiek jest, jeśliś jest…” – ­wyrwało się Kochanowskiemu. „Ten świat jest kością wyłamaną w stawie”, „Życie jest powieścią idioty…” – narzekali bohaterowie Szekspira. Harmonia mundi (z uprzywilejowanym miejscem człowieka) okazywała się, z coraz większą ostrością, średniowieczną iluzją. Tymczasem współcześnie nastąpiło naruszenie tego obrazu Wszechświata – całkowicie obojętnego na nasze istnienie czy nieistnienie – i nadeszło to od najmniej oczekiwanej strony. Fizycy już dawno wiedzieli, że poza niewzruszonymi prawami przyrody istnieją pewne stałe fizyczne, których wielkości nie objaśnia żadna teoria. Z niczego nie wynika, że prędkość światła w próżni wynosi około 300 000 km/s; tak po prostu jest, czego dowiodły liczne, coraz bardziej precyzyjne eksperymenty. Podobnie w żaden sposób nie można uzasadnić, dlaczego najmniejszą możliwą porcję przekazywanej energii określa wielkość znana jako stała Plancka, dlaczego taki, a nie inny jest ładunek elektronu itd. – tzw. ­stałych ­fizycznych jest kilkanaście. Jak dotąd nie udało się dowieść teoretycznie, że nie mogłyby mieć innych wartości. Kiedy więc pojawiły się komputery o odpowiedniej mocy obliczeniowej, zaczęto na nich symulować kształt Wszechświata, w którym owe stałe fizyczne byłyby większe lub mniejsze. Rezultat tych ­symulacji był… peszący. Okazało się nagle, że nawet niewielkie zmiany wielkości stałych fizycznych (zmiany, w przypadku ­niektórych ­stałych, nawet rzędu kilku promili) uniemożliwiłyby pojawienie się człowieka. Tylko przy występującej naprawdę kombinacji tych wielkości mogły powstać atomy; we wnętrzu gwiazd wytworzyć się – w ogóle lub w odpowiedniej ilości – pierwiastki cięższe od deuteru, z których zbudowane są planety (w tym Ziemia), a także nasze ciała; i tak dalej. Dziwne jest nie to, że Wszechświat, w którym żyjemy i który poznajemy, umożliwił nam życie i poznanie – bo przecież skoro w nim żyjemy i skoro go poznajemy, to widocznie warunki nam na to pozwalają. Niepokój budzi inny aspekt tej sprawy. Otóż jeśli (na to „jeśli” należy oczywiście położyć nacisk) przyjęta dziś powszechnie teoria o początku Wszechświata jako Wielkim

162

WIĘŹ  Lipiec 2011


Wybuchu jest prawdziwa, to w pierwszych ułamkach milisekundy po owym Wielkim Wybuchu stałe fizyczne dopiero się ustalały. Przypadkowo – bo nauka (zgodnie ze słynnym powiedzeniem Laplace’a) nie potrzebuje Boga jako hipotezy. Tymczasem, jak obliczono, prawdopodobieństwo takiej kombinacji wielkości stałych fizycznych, z jaką faktycznie mamy do czynienia, wynosi – uwaga, nie zrobię tego redaktorom WIĘZI i nie zapiszę tego cyframi – zero, przecinek, dwieście dwadzieścia dziewięć zer i na końcu jedynka. Żeby to jakoś ukonkretnić: jeśli się nie pomyliłem w obliczeniach, ­trafienie szóstki w totolotka jest siedem milionów miliardów razy większe (bo wynosi zero, przecinek, siedem zer i na końcu siódemka). Ten właśnie fakt został nazwany „zasadą antropiczną”: podstawowe wielkości Wszechświata wydają się tak dobrane, żeby umożliwić powstanie człowieka. Termin zaproponowano zresztą w ­Krakowie na sympozjum Międzynarodowej Unii Astronomicznej, zorganizowanym w 1973 roku z okazji pięćsetnej rocznicy urodzin Kopernika (a wymyślił go Brandon Carter, fizyk teoretyczny z Australii). Dostrzeżenie zasady antropicznej można, jak się wydaje, skomentować na trzy sposoby. Pierwszy, radykalnie sceptyczny: widocznie w całym tym rozumowaniu kryje się jakiś błąd i prędzej czy ­później sformułujemy teorię, która wykaże, że wielkość stałych ­fizycznych nie jest przypadkowa, ale z czegoś wynika (takie nadzieje wiąże się przede wszystkim z tzw. teorią superstrun). ­Drugi, ­niebezpiecznie przypominający niezbyt chyba poważne enuncjacje zwolenników Teorii Inteligentnego Projektu: tak oto, proszę Państwa, fizyka odkryła ślad Stwórcy, planującego u zarania dziejów powstanie człowieka. Trzeci, nieprzyjemnie z kolei kojarzący się z science fiction: widocznie istnieje (lub istniała) nieskończona (!) liczba Wszechświatów o rozmaitych stałych fizycznych, a w tym akurat stałe te ułożyły się przypadkowo w kombinację, która pozwoliła na narodziny homo sapiens. Sytuacja, w której rozważania umysłów ścisłych zaczyna komentować humanista, jest oczywiście krępująca dla obu stron (wyrażam się w tym momencie oględnie). Naukowcy z całą pewnością będą utyskiwać na brak precyzji, a może wręcz pomyłki w przedstawianiu szczegółów ich rozterek; humanista z kolei zdaje sobie przecież sprawę, że wkracza na teren grząski, znacznie poza granicami własnych kompetencji. Z drugiej wszakże strony zasada ­antropiczna, jako koncepcja na pograniczu fizyki i filozofii, nie przynależy jedynie do przyrodoznawstwa. Poza tym to, co chcę dalej powiedzieć, stanowi jedynie odległą analogię problemu, o którym wyżej była mowa.

163

Eks post

Zasada antropiczna


Jerzy Sosnowski

Będzie to myśl jedynie inspirowana zagadką, na którą natknęli się fizycy, nie zaś jakiekolwiek przedłużenie ich refleksji. Termin „zasada antropiczna” zaczął mi bowiem ostatnio chodzić po głowie przy okazji sprawy kosmicznie (!) odległej od ­tajemnic Wszechświata. Tamte polegają na tym, że – wyrażając się najostrożniej – oto natknęliśmy się na fakt, że nasze zbiorowe, ludzkie zaistnienie było możliwe jedynie dzięki takiemu, a nie innemu biegowi zdarzeń w niezwykle odległej przeszłości. Innymi słowy: przeszłość (przypadkowa czy nie) pracowała na to, byśmy się zjawili tacy, jacy jesteśmy – z naszym miłosierdziem i naszymi wojnami, naszymi dziełami sztuki i naszymi bestialstwami, z naszą pomysłowością, ofiarnością, cwaniactwem i nienawiścią. Jesteśmy (to, że jesteśmy, i to, jacy jesteśmy) dziećmi czasu. Ale czy indywidualne istnienie nie powtarza w tej materii dziejów ludzkości? W każdym z nas – lub przynajmniej w bardzo wielu z nas – tkwi skłonność do oglądania siebie i swojego życia jako dwóch danych, które się nieomal przypadkowo spotkały. Zwłaszcza kiedy sytuacja, w jakiej się znajdujemy, nas rozczarowuje (czy to z powodu wyroków losu, czy to z naszej własnej winy), chętnie oddajemy się marzeniom, jak by to było świetnie, gdyby nasze życie potoczyło się zupełnie inaczej i gdybyśmy gdzie indziej w danej chwili się znajdowali: wśród innych osób, może w odległym kraju, a z pewnością w całkowicie odmiennej sytuacji osobistej i zawodowej. Dlaczego nie mógłbym być prawosławnym francuskim filmowcem z mieszkaniem w Paryżu i willą na Riwierze? To w jakimś sensie myśl bliźniacza do chłopięcych marzeń, by zostać strażakiem (w moim przypadku był to raczej aktor lub saksofonista). Tyle że dzieci myślą o przyszłości, która jeszcze nie istnieje, jest więc, przynajmniej w szczegółach, niezdeterminowana. ­Dorosły zaś wyobraża sobie życiorys alternatywny w stosunku do tego ­realnego, który mu przypadł w udziale. A raczej właśnie – bo to kwestia zasadnicza – nie: „który mu przypadł w udziale”, lecz: „z którym jest tożsamy”. Czy nie mogłem przed piętnastoma laty skręcić w lewo, zamiast w prawo? Ja ówczesny mogłem, lecz ja dzisiejszy jest tym „ja”, które zostało ukształtowane przez to skręcenie w prawo; toteż myśląc o sobie, który by przed laty skręcił w lewo, w istocie nie o sobie już myślę, lecz o kimś, kto miałby ze mną realnym wspólną jedynie część życiorysu (tę do momentu decyzji o skręcie) i tym samym zaledwie część osobowości. Istnieje zatem odległa kuzynka „zasady antropicznej” w naszym indywidualnym istnieniu: ja jestem tym, którego ukształtowała przeszłość, z tym wszystkim, co mi się przydarzyło i co sam

164

WIĘŹ  Lipiec 2011


Zasada antropiczna

zrobiłem. Ja – ten ja dzisiejszy, który myślę o tym – powstałem w wyniku wszystkich tych wydarzeń i okoliczności, które spotykały mnie od pierwszego zaczerpnięcia tchu po urodzeniu (o ile nie wcześniej). To, jaki jestem, i to, co myślę i jak siebie oceniam, powstało w wyniku tych wszystkich warunków, które mnie kształtowały (niekiedy też kształtowane wzajemnie przeze mnie). Ponieważ część tych przeszłych decyzji, które sprawiły, że dzisiaj jestem, jaki jestem (i chcę się uczynić na przyszłość takim lub ­innym), były złe – mogę i powinienem oczywiście ich żałować. ­Marzyć jednak o cofnięciu czasu i o alternatywnym życiu oznacza: marzyć o opuszczeniu siebie, o zastąpieniu siebie kimś innym. O jakimś innym Wszechświecie i jakimś innym człowieku. Co by wtedy myślał, o czym marzył, jak siebie i świat oceniał? Któż wie. Spotkałem się kiedyś z uwagą wyznawcy innej niż katolicyzm odmiany chrześcijaństwa, że przez rozbicie ostatniego przykazania Dekalogu na dwa zatarliśmy jego istotne znaczenie: by nie ­pożądać innego życia niż to, które wiodę naprawdę. Ze swoimi zasługami i przewinami mam dalej rozwijać się w mojej niepowtarzalności, ­licząc pokornie na to, że zyska ona ostatecznie jakiś dorzeczny sens – w oczach Tego, który odpalił Wielki Wybuch. Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, czło-

Eks post

nek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Ostatnio wydał powieść Instalacja Idziego.

165


Listy do redakcji

Pamięć i przebaczenie

Styczniowy numer WIĘZI jest nie tylko ciekawy, ale wręcz powinien odtąd stanowić lekturę obowiązkową dla każdego, kogo interesują problemy pamięci i przebaczenia. Wszystkie artykuły na ten temat przeczytałem z wielkim zainteresowaniem i wiem, że będę do nich na pewno wracał. Trudno mi nawet powiedzieć, który wyróżniam, bo wszystkie są ważne. Chciałbym natomiast odnotować artykuł Jana Rydla o liście biskupów polskich do biskupów niemieckich, a zwłaszcza rozmowę

Katarzyny Jabłońskiej i ks. Andrzeja Lutra o filmie Ludzie Boga. Film widziałem, jak tylko wszedł we Francji na ekrany, i zrobił on na mnie wielkie wrażenie. Rozmowa w WIĘZI jest chyba najlepszym tekstem, jaki czytałem na jego temat. Gratulacje dla obojga autorów! Życzę kolejnych równie udanych numerów i łączę wyrazy szacunku oraz serdeczne pozdrowienia. Krzysztof Pomian Berlin

Nowość Małgorzata Łukasiewicz Jak być artystą. Na przykładzie ­Thomasa Manna Wybitna tłumaczka i eseistka wraca raz jeszcze do lektury trzech najsłynniejszych dzieł Thomasa Manna: Buddenbrooków, ­Czarodziejskiej góry i Doktora Faustusa. Idąc oryginalnym tropem, autorka analizuje poglądy Manna na niemiecką i europejską kulturę, odkrywa przed nami tajemnice jego warsztatu i zaszyfrowany w powieściach wizerunek wielkiego pisarza.

s. 224, indeks osób, cena 39,90 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

166

WIĘŹ  Lipiec 2011


Warunki prenumeraty redakcyjnej Prenumerata krajowa Cena 1 egz. w prenumeracie redakcyjnej w roku 2011 – bez zmian! – 14 zł. Cena w sprzedaży detalicznej – 17 zł. Roczna oszczędność (8 numerów) – 24 zł. Koszty wysyłki ponosi Redakcja. Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto: Towarzystwo „WIĘŹ”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. 15 o/Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumera­ tora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.

Prenumerata zagraniczna Cena jednego egzemplarza w prenumeracie wraz z wysyłką pocztą lotniczą wynosi: Europa, Rosja i Izrael – 7,50 EUR, Ameryka Północna, Afryka – 8,50 EUR, Ameryka Południowa i Środkowa, Azja – 9 EUR, Australia, Oceania – 11 EUR. Przyjmujemy zapłatę kartami płatniczymi: Visa, MasterCard/EuroCard (z wyją­ tkiem systemu Maestro), American Express, Polcard (z ­wyjątkiem Polcard Bis), JCB, Diners Club. Zamówienie przesłane przez klienta powinno zawierać następujące informacje: liczbę zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty, imię i nazwisko, dokładny adres, nazwę i numer karty, datę ważności karty, kwotę trans­ akcji oraz podpis klienta.

Prenumerata elektroniczna Prenumerata WIĘZI w formie e-booków: cena za 1 e-book – 11 zł. Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty WIĘZI: 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 tel. (+ 48 22) 827-96-08, tel./fax (+ 48 22) 828-19-07, e-mail: prenumerata@wiez.com.pl Prenumeratę WIĘZI prowadzą również RUCH, KOLPORTER, POCZTA POLSKA


Redakcja Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Katarzyna Jabłońska (sekretarz ­redakcji), Jacek Borkowicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Ewa Karabin, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Ewa Kiedio, ks. Andrzej Luter, ­Józef Majewski, Grzegorz Pac, ­Tomasz Wiścicki Wydawca Towarzystwo „Więź”, prezes: Zbigniew Nosowski, asystent kościelny: ks. Andrzej Luter Rada Redakcyjna Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, ­Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef ­Majewski, Tadeusz Mazowiecki, Zbigniew Nosowski, Władysław Seńko, Bohdan Skaradziński, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, Wojciech Wieczorek, ­Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński Redakcja 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3

tel./fax (22) 827-29-17, (22) 828-19-06, e-mail: wiez@wiez.pl Prenumerata tel./fax (22) 827-96-08, prenumerata@wiez.pl Reklama tel./fax (22) 828-19-07, reklama@wiez.pl Dział handlowy tel. (22) 827-96-06, tel./fax (22) 828-18-08 handlowy@wiez.pl Więcej o Laboratorium WIĘZI:

www.laboratorium.wiez.pl Nasze publikacje w księgarni internetowej:

www.wiez.pl Bieżące informacje z WIĘZI:

www.facebook.com/wiez.info Projekt graficzny Janusz Górski Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski Fotografie felietonistów i skład Marcin Kiedio Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce

Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. ISSN 0511-9405 Nakład: 2100 egz. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.