WIĘŹ 4/2012

Page 1

kwiecień 2012 4 [642]

Boski dizajn Na przekór estetycznej policji Kicz nasz powszedni Grzech braku profesjonalizmu 85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego Biedrzycki: Tego nie robi się kotu Wakar: Lata nad nami wielka ryba Pedofilia – twarzą w twarz z ofiarą Nowe wiersze Krzysztofa Siwczyka Kobro – kobieta kanciasta

Indeks 381489 Cena 18,90 zł [w tym 5% vat]


Miesięcznik Warszawa rok LV  nr 4 [642]

Drodzy Czytelnicy! To, co katolickie, nie może być w warstwie wizualnej brzydkie, odstręczające, kiczowate, amatorskie. Wręcz przeciwnie – brak profesjonalizmu w tej dziedzinie wydaje się poważnym grzechem zaniedbania, a ideałem powinien być boski dizajn (choć ręka mi drży, to redakcyjna młodzież przekonała mnie, że słowo design już się spolszczyło…). Skoro treść przesłania jest wagi najwyższej, to i jego forma powinna być z najwyższej półki, powinna wyróżniać się jakością, a nie razić bylejakością. Czy stan kościelnego dizajnu odstaje od rzeczywistości pozakościelnej? Co zrobić z kościelnym kiczem? Wierzymy, że piękno prowadzi do Boga i do dobra, ale rzeczywistość wyraźnie podpowiada, że niektórych prowadzi w tę stronę również tandeta. Na ile twórcy powinni uszanować nie najlepsze gusta wiernych i proboszczów, a na ile je kształtować? Do refleksji na te tematy zaprosiliśmy ekspertów i fachowców, także współpracujących z katolickimi wydawnictwami czy na zlecenie instytucji kościelnych: grafików i architektów wnętrz. Wnioski nie są bynajmniej oczywiste. Nietrudno zarówno o przejawy pobożnego kiczu czy nieudolności, jak i o znalezienie przykładów dobrego wzornictwa w służbie wiary. Prezentujemy również przykłady dobrze wyposażonych świątyń – bo, wbrew powszechnej opinii, takie też istnieją. W tym miesiącu przypadają 85. urodziny współtwórcy naszego pisma i jego pierwszego, wieloletniego redaktora naczelnego – Tadeusza Mazowieckiego. Dziękując Jubilatowi za WIĘŹ i za inne piękne owoce Jego życia, życzymy Mu wielu dalszych lat twórczej aktywności. Ad multos annos! Zbigniew Nosowski


Spis rzeczy

4

Do Przyjaciół WIĘZI

Ewa Karabin

5

Grzech braku profesjonalizmu

Dariusz Hyc, Witold Morawski, Jan Zieliński, Ewa Kiedio, Marcin Kiedio

11

Na przekór estetycznej policji

Janusz Górski, Ewa Kiedio, Marcin Kiedio

21

Grażyna Chałubiec, Magdalena Lebecka

29

Katarzyna Jabłońska

39

Aż chce się modlić

Ks. Andrzej Draguła

51

Kicz nasz powszedni

63

W Galerii WIĘZI Maciej Herman

64

Życzenia

Andrzej Friszke

65

Tadeusz Mazowiecki, czyli chrześcijańska odpowiedzialność w polityce

Tadeusz Mazowiecki

75

Co wyniosłem z Płocka

Stefan Frankiewicz, Cezary Gawryś

80

Tadeusz w „Więzi”, w Laskach i na wakacjach

Boski dizajn

dyskusja

Poczuć literę rozmowa

Dopełnić, nie przegadać rozmowa

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

rozmowa


Forum

Raïssa Maritain

89

Upadek Ikara, Bez domu, Wszystko jest światłością

Krzysztof Biedrzycki

92

Tego nie robi się kotu. Na pożegnanie Wisławy Szymborskiej

Bogumiła Berdychowska

100

Człowiek pogranicza. Bohdan Osadczuk 1920–2011

Krzysztof Siwczyk

109

Mitologie, Nic do zrobienia

Monika Waluś

112

Złoty środek Jaka dobra zupa

Ewa Kusz

114

Twarzą w twarz z ofiarą. Watykańskie sympozjum o pedofilii

Ks. Doroteusz Sawicki

119

Nasz niedoskonały ekumenizm

Ks. Rafał Dudała

124

Postconcilium (Po)soborowy koniec świata

Tomasz Serwatka

129

Jak wolny człowiek w wolnym kraju. Abp Kominek a dolnośląski marzec 1968

Jacek Wakar

138

Lata nad nami wielka ryba

Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter

144

Ksiądz z kobietą w kinie Gorszyciele

Kazimierz Braun

151

Tutaj i wszędzie

Marcin Cielecki

155

Miasto z wojną w tle

Wojciech Wendland

159

Kobieta kanciasta

Jerzy Sosnowski

162

Eks post Ćwiczenia z teodycei

Wiara

Historia

Kultura

Książki


Do Przyjaciół WIĘZI

Nadal gorąco zachęcamy wszystkich naszych Czytelników do opłacenia prenumeraty WIĘZI na rok 2012 oraz propagowania prenumeraty naszego pisma wśród swoich bliskich i znajomych. Prenumerata jest bardzo ważnym sposobem okazania wsparcia dla pisma, a także najkorzystniejszą formą jego regularnego otrzymywania. Informacje o warunkach prenumeraty można znaleźć na końcu tego numeru oraz na naszej stronie internetowej www.wiez.pl. Zmuszeni byliśmy podnieść jednostkową cenę pisma, dzięki opłaceniu rocznej prenumeraty można jednak zaoszczędzić ponad 25 zł. W trosce o przyszłość naszej działalności prosimy Państwa również o dodatkowe dobrowolne wpłaty. Darowizny na rzecz statutowej działalności Towarzystwa „WIĘŹ” mogą być odliczane od dochodu w rozliczeniu podatkowym. Przelewy, także dewizowe, można przekazywać na konto: Towarzystwo „WIĘŹ” ul. Trębacka 3, 00–074 Warszawa PKO BP S.A. XV O/Warszawa nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866. Serdecznie dziękujemy wszystkim Przyjaciołom, którzy w ostatnim czasie okazali WIĘZI swoją życzliwość. W okresie od 1 lutego do 20 marca 2012 r. wsparcia udzieliły nam następujące osoby: Andrzej Biernacki (Warszawa), po raz dwudziesty szósty, Piotr Cywiński (Warszawa), po raz drugi, Ludwik Lenkiewicz (Gliwice), po raz czwarty, Roman Murawski (Poznań), po raz szósty, Andrzej Paszewski (Warszawa), po raz drugi, Jan Wyrowiński (Toruń), po raz trzydziesty pierwszy, Krystyna Żebrowska (Warszawa), po raz trzynasty.


Boski dizajn

Ewa Karabin

Grzech braku profesjonalizmu Gdy 4 lutego 2011 r. w Muzeum Narodowym w Warszawie otwierano wystawę „Chcemy być nowocześni. Polski design 1955–1968 z kolekcji Muzeum Narodowego w Warszawie”, zapewne sami organizatorzy nie spodziewali się tak wysokiej frekwencji. Już w pierwszy weekend po otwarciu odwiedziło ją ponad 4 tys. zwiedzających, a do końca trwania tej stosunkowo niewielkiej wystawy przez sale Muzeum Narodowego przewinęło się ponad 35 tys. wielbicieli polskiego wzornictwa z okresu PRL-u. Wielu z nich dopiero z tej wystawy dowiedziało się, że polski dizajn z lat 60. stał na najwyższym światowym poziomie, a niedostępność wielu produktów, które wówczas wiodły prym za żelazną kurtyną – jak chociażby tworzywa sztuczne – skłaniała twórców do nowatorskich rozwiązań wykorzystujących materiały możliwe do zdobycia na polskim rynku, np. sklejkę. Osiągnięcia polskiego dizajnu nie powinny dziwić, jeśli przypomnimy sobie, że już 1 października 1950 r. powstał w Warszawie Instytut Wzornictwa Przemysłowego jako jedna z pierwszych placówek w powojennej Europie promujących dobre wzornictwo. Twórczyni idei Instytutu i jego założycielka, prof. Wanda Telakowska

5


Ewa Karabin

– nazywana Joanną d’Arc polskiego wzornictwa – postulowała piękno na co dzień dla wszystkich i przekonywała: „Dobre wzory wyrobów masowej produkcji są wartością gospodarczą. Dobre wzory są również wartością kulturową”. W 62 lata po powstaniu Instytutu ta świadomość zdaje się coraz bardziej oczywista. Dizajn – ubogi krewny sztuki?

O ile popularność pojęcia „dizajn” w społecznej świadomości to kwestia ostatnich lat, o tyle sam dizajn obecny był już, kiedy ktoś nad brzegami rzeki płynącej przez Mezopotamię wpadł na pomysł ulepienia naczynia do czerpania wody. Bo taka właśnie jest jedna z głównych funkcji wzornictwa: podwyższanie jakości życia i ułatwianie funkcjonowania przez przemyślane i odpowiedzialne projektowanie przedmiotów codziennego użytku. Każda, nawet najmniejsza rzecz, która jest wytworem kultury, została przecież przez kogoś zaprojektowana: od pudełka do zapałek, przez nasz ulubiony kubek do kawy, lustro w łazience, rower, którym jeździmy do pracy, po statki transatlantyckie czy całe dzielnice miast. Prof. Penny Sparke w swojej książce Design. Historia wzornictwa pisze: Wzornictwo [...] jest nie tylko elementem naszego otoczenia, ale także procesem. Kiedy kupujemy stół, układamy kwiaty w wazonie lub podajemy posiłek, zawsze myślimy w kategoriach wzornictwa i – w pewnym sensie – sami stajemy się projektantami, nieustannie nadając kształt swojemu otoczeniu oraz znajdującym się w nim przedmiotom – po to, by świat, w którym żyjemy, wyglądał i funkcjonował tak, jak byśmy tego chcieli1.

Zaprojektowane przestrzenie i przedmioty kształtują nasze życie, nie tylko zmieniając jego jakość, ale także pozwalając nam wyrazić siebie jako twórców naszej codzienności. I choć dizajn długo był uważany za ubogiego krewnego sztuk pięknych, fotografii czy literatury z racji swojego ścisłego powiązania z produkcją masową i handlem, dziś już powszechnie uznawany jest za pełnoprawną dziedzinę sztuki. Dizajn w formie, którą znamy obecnie, narodził się wraz z masową produkcją w drugiej połowie XVIII wieku – nowatorskie procesy technologiczne i nowe maszyny sprawiły, że na rynku pojawiło się dużo nowych, tańszych produktów dostępnych dla ludzi, którzy wcześniej nigdy nie mogli sobie na nie pozwolić. Ekonomiczny rozkwit sprawił, że fabrykanci musieli zacząć przykładać większą wagę do atrakcyjności wizualnej i reklamy, jeżeli chcieli, by klient wybrał właśnie ich produkt. Raz na zawsze zmieniło się oblicze handlu, a co za tym idzie – nasze oczekiwania. Dobra jakość, atrakcyjność, pomysłowość, oryginalność stały się niezbędnym elementem działań marketingowych, które miały przyciągnąć klienta. Profesjonalne wzornictwo stało się nieodłącznym atrybutem obecności także na rynku idei. W pluralistycznym

1 P. Sparke, Design. Historia wzornictwa, Warszawa 2012, s. 9.

6

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Grzech braku profesjonalizmu

społeczeństwie, gdzie różne instytucje i światopoglądy walczą codziennie o naszą uwagę, wygrywa ten, kto potrafi w najciekawszy sposób zaprezentować swoje stanowisko, a także przekonać odbiorcę, że jest dla niego naprawdę ważny. Do tego potrzebna jest nie tylko znajomość odpowiednich narzędzi, ale także odwaga w ich wykorzystaniu. Bez nich nawet najwspanialsze przesłanie może zginąć w informacyjnym szumie. Niestety, nie zawsze prawda broni się mocą samej prawdy. W przepięknej gotyckiej katedrze w Gnieźnie, tuż obok wczesnobarokowego relikwiarza ze szczątkami świętego Wojciecha, na jednym z bocznych filarów wisi baner z hasłem programu duszpasterskiego na rok 2011/2012 – „Kościół naszym domem”. Górną część wielkiego plakatu zdobi postać Chrystusa, pięknego mężczyzny o łagodnym spojrzeniu – Chrystus „płaski jak kwiat w książce”, cytując Pawlikowską-Jasnorzewską, gładki, idealny i sztuczny. Dolną część wypełnia scena prezentująca rodzinę z małym dzieckiem podczas zabawy na świeżym powietrzu. Plakat – w przykry sposób odcinający się od surowych murów XIV-wiecznej świątyni – jest jednym z wielu przykładów sztuki użytkowej w Kościele. Jest też przykładem dość reprezentatywnym, ponieważ świątynie w całej Polsce pełne są styropianowych dekoracji, banerów z wizerunkami świętych czy aktualnymi hasłami duszpasterskimi, które najczęściej mają pełnić funkcję reklamowo-promocyjną. Kościelny dizajn zbyt często kojarzy się właśnie z taką formą twórczości – przesłodzoną i wyidealizowaną z jednej strony, bylejaką i nieprofesjonalną z drugiej. Ks. prof. Ryszard Knapiński, kierownik Katedry Historii Sztuki Kościelnej KUL, we wstępie do albumu Kościoły w Polsce pisze: […] wraz z rewolucją przemysłową, obok rozwiązań prowizorycznych pojawił się kicz w Kościele instytucjonalnym, który znalazł swój wyraz w wystroju świątyń […]. Tandetnie próbuje pokazać prawdy wiary bez pogłębionej refleksji. [...] Szkoda, że niekiedy występuje on wraz z kiczowatą posługą duszpasterską, w liturgii i kazaniach. Mało kto zastanawia się nad tym, czy kicz jest grzechem2.

Łatwo przywieść ludzi do kościoła plakatami z uśmiechniętymi twarzami, ale przecież bycie w Kościele nie oznacza ciągłej radości i fajerwerków. Czy twórcy sięgający po taką formę nie zachowują się jak autorzy telewizyjnych reklam, którzy obiecują nam doczesną szczęśliwość, jeśli tylko wybierzemy dany proszek do prania? A może jedynie odpowiadają na zapotrzebowanie odbiorców, którzy preferują formy łatwe i przyjemne? Gdy Jerzy Nowosielski tworzył w latach 1959–1960 polichromię kościoła w Jerzmanowicach w Małopolskiem, oburzeni parafianie nie chcieli finansować tego typu twórczości. Proboszcz w liście do artysty napisał, że parafianie „nie chcą takiego malowania jak zaczęte [...] za tym idzie odmowa ofiar i koniec sprawy”.

2 R. Knapiński, Wstęp, w: A. Olej-Kobus i K. Kobus, A. Dylewski, Kościoły w Polsce, s. 21.

7

Boski dizajn

Kwiatek w nocniku


Ewa Karabin

I dalej apelował, żeby: „dać kolory pastelowe (niebieski kolor szpeci kościół, bo przypomina chałupę); [...] dać świętych nowych, z jasnymi, pięknymi twarzami, żeby je było widać. [...]. Prosiłbym bardzo, żeby te usterki poprawić, twarze wyrównać i rozweselić […].Taki kościół lubi bogactwo polichromii, a nie monotonny prymityw”3. Ten rozdźwięk pomiędzy oleodrukowym, gładkim Boskim wizerunkiem a żywym Bogiem, który cierpiał i umarł na krzyżu trafnie podsumował ks. Jan Twardowski: „Patrzę Jezus na brzegu / wydawał się łatwy / taki do serca na co dzień / Mówił: – Przyjdź / czekam / tylko nie licz na cuda / do mnie się idzie przez ogień”. Czy możliwy jest kompromis między tęsknotami odbiorców a teologiczną prawdą? – W dizajnie kościelnym sprawdza się stare hasło homiletyczne, które mówi, że kazanie musi być wierne Bogu i człowiekowi – przekonuje ks. Andrzej Draguła, autor książki Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą. – W poszukiwaniu właściwej formy twórca powinien być wierny treści, a jednocześnie pamiętać o zasadzie komunikatywności. Jeśli będzie kierował się wyłącznie treścią, nie biorąc pod uwagę odbiorcy, to owszem, nie dokona fałszu na depozycie, ale depozyt ten będzie jak skarb, którym nie można się podzielić. Z drugiej strony, jeśli najważniejsza będzie presja komunikatywności, istnieje ryzyko przesłonięcia właściwej treści, a wtedy to, czym się twórca dzieli, nie jest już właściwie tym, czym chciał się podzielić. Na tym właśnie polega unikatowa sytuacja twórców dizajnu w Kościele, że za pomocą określonych form usiłują przekazać treść bardzo wielkiej wagi, co nakłada na nich odpowiedzialność nieporównanie większą niż ta spoczywająca na twórcach sztuki użytkowej funkcjonujących poza przestrzenią sakralną. Działanie projektantów w Kościele to nieustanne balansowanie na linie, gdzie po jednej stronie jest studnia hermetycznego języka i nie zawsze już zrozumiałej metaforyki, a po drugiej mamy rozpędzony rollercoaster popkultury – ciągle i błyskawicznie zmieniającej porządki – machinę, która nie zawsze jest w stanie unieść ciężar Tajemnicy i grozi spłaszczeniem oraz zafałszowaniem przekazu. W dizajnie kościelnym, jak w żadnym innym, niezwykle silny jest związek między treścią a formą. – Jeżeli treścią w dizajnie jest Ewangelia, Słowo Boże, Jezus, to forma musi być adekwatna do tej treści – mówi ks. Draguła. – To nie może być jakakolwiek forma. W dizajnie, przede wszystkim w architekturze sakralnej, często brakuje spojrzenia od wewnątrz. Musimy wejść w to, co język angielski nazywa core – rdzeń. Dopiero z tego rdzenia może wyrastać forma, która musi być immanentnie z nim powiązana, nie może być narzucona z zewnątrz. Jeżeli wstawimy kwiatek do nocnika, co będzie silniejsze – czy kwiatek (treść) będzie tak silny, że zdeterminuje formę i przekształci nocnik w wazon, czy przeciwnie, nocnik (forma) całkowicie zdeterminuje nasz sposób odbierania treści? Nie można bezkarnie przenosić form z jednej sfery do drugiej, bo te formy powstają przecież w pewnych kontekstach. Nocnik służy do jasno określonych czynności. Nazbyt lekko podejmujemy się podobnego działania, tylko uzasadniamy je działalnością nie artystyczną, lecz ewangelizacyjną. 3 J. Nowosielski, Sztuka po końcu świata. Rozmowy, Kraków 2012.

8

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Grzech braku profesjonalizmu

Wierzymy, że trzeba znaleźć takie formy wyrazu, które będą znane i bliskie odbiorcy, a wtedy na pewno wszystko od nas kupi – dodaje ks. Draguła. Z odpowiedzialności za formę tworzonego produktu nie zwalnia sytuacja, w której produkt ów nie jest bezpośrednio powiązany z przekazem stricte konfesyjnym. Wtedy poza wiernością odbiorcy obowiązuje jeszcze wierność nadawcy, szacunek dla instytucji, którą reprezentujemy. Nie wolno zapominać, że w komunikacji zawsze należy używać środków, które są adekwatne do sytuacji, czyli innymi słowy, otoczenie ma znaczenie. Innych środków wyrazu używamy w kościele, innych na ulicy. Plakat wywieszony w kościele musi współgrać z tą przestrzenią, w której jest wywieszany. Należy zwracać uwagę na to, czy kontekst, w jakim się pojawia dany produkt, nie powoduje niezamierzonego efektu śmieszności.

Znana jest anegdota o malarzu Janie Styce, któremu w trakcie przygotowań do namalowania kolejnego monumentalnego obrazu religijnego objawiła się Matka Boska i powiedziała: „Styka, ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”. Dobre rzemiosło nie jest konfesyjne, profesjonalizm (zdefiniowany zgodnie ze Słownikiem Języka Polskiego jako „czyjeś duże umiejętności i wysoki poziom wykonywanej pracy”) nie wynika bezpośrednio z pobudek religijnych, ale jest imperatywem obowiązującym wszystkich twórców i rzemieślników niezależnie od światopoglądu. W wypadku ludzi Kościoła dochodzi jednakże ta zależność, że jakość produktu przekłada się częstokroć na wizerunek nadawcy bezpośredniego (Kościoła) i nadawcy zapośredniczonego (Boga) czy wiarygodność treści (Dobrej Nowiny). Dlatego nie wystarczy samo zaangażowanie religijne i głęboka wiara, aby stworzyć produkt wysokiej jakości – z czystej pobożności często rodzi się religijny kicz. Aby tworzyć w Kościele dobrą sztukę użytkową, przede wszystkim potrzebne są umiejętności i pewna dojrzałość: artystyczna i teologiczna. Zła forma nie może przysłaniać treści. W dizajnie „zła” nie oznacza wyłącznie „nieestetyczna”, ale raczej nieczytelna, mało funkcjonalna, zakłócająca komunikację na linii nadawca–odbiorca. Dlatego brak profesjonalizmu oznacza nie tyle brak gustu, ile brak troski o staranną i najbardziej klarowną formę przekazu. Często efektem tego braku troski jest bylejakość gotowego produktu powstałego w sposób sztampowy i wtórny, przy wykorzystaniu lichych materiałów. Owa bylejakość formy, którą możemy odnaleźć w kościelnym wzornictwie, nie jest oczywiście niczym typowym jedynie dla tego kręgu. Forma ta jest odbiciem otaczającej nas bylejakości – źle zaaranżowanej przestrzeni publicznej pełnej prowizorycznych, absurdalnych niekiedy rozwiązań architektonicznych i wszędobylskiej reklamy wielkoformatowej. Najbardziej szpetne budowle doczekały się już nawet poświęconego sobie konkursu. Popularny serwis internetowy poświęcony architekturze i wzornictwu Bryła.pl od 2007 r. organizuje plebiscyt wśród internautów na Makabryłę, „która wyjątkowo nie pasuje do otoczenia, jest za duża lub

9

Boski dizajn

Makabryła


Ewa Karabin

nieproporcjonalna, pstrokata i niefunkcjonalna. To twór, który nigdy nie powinien znaleźć się w naszej przestrzeni, a jakimś dziwnym trafem występuje w niej całkiem często” – jak napisali organizatorzy konkursu na swojej stronie internetowej. Zgłoszenia nadsyłają sami czytelnicy i co roku wybór najbrzydszej budowli bywa naprawdę trudny. Wśród laureatów: wieża widokowa w Gorzowie Wielkopolskim, nazywana przez mieszkańców Pająkiem, nowy budynek TVP w Warszawie, ale także całkowicie niefunkcjonalny kompleks budynków mieszkalnych na Zakrzówku w Krakowie, z rynnami wewnątrz klatek schodowych, czy pomnik Chrystusa w Świebodzinie. Poziom społecznej edukacji estetycznej ciągle jeszcze pozostawia wiele do życzenia, choć w przeprowadzonych przez CBOS w 2006 r. badaniach aż 86% Polaków deklaruje zainteresowanie wyglądem i jakością swojego otoczenia. Niestety trudno w to uwierzyć, gdy patrzymy na nasze domy, urzędy, kościoły. Piotr Sarzyński, autor książki Wrzask w przestrzeni, w której zajmuje się niedostatkami polskiej architektury, pisze: „Po roku 1989 wszelkie dotychczasowe reguły planowania w przestrzeni publicznej zastąpiono jedną: kto ma grupy portfel, ten decyduje”. Jak łatwo przewidzieć, na skutki tego typu polityki przestrzennej nie trzeba było długo czekać: „polskie ulice zalał budowlany kicz i urbanistyczny groteskowy, pstrokaty chaos”4. Przypomina się rysunek Andrzeja Mleczki, na którym jeden Polak mówi do drugiego: „Morze, góry, pola, lasy... Panie, jaki to mógłby być piękny kraj!”. Dlaczego nie jest? Tadeusz Sławek w przemówieniu na konferencji „Miasto Marzeń” próbował zrozumieć to zjawisko na przykładzie fenomenu miasta: [...] miasto, które zaprowadziło porządek nowoczesności, straciło swą siłę duchową, stając się w zamian maszyną do mieszkania i przemieszczania się ludzi i pojazdów. Jak pisze Jan Patočka, wiele prawdziwie duchowych i intelektualnych elementów, z których zrodziło się miasto, złożyło się – paradoksalnie – na to, że powstało miasto bez reszty „praktyczne” i „bezmyślne”5.

Być może właśnie potrzebujemy więcej refleksji i odwagi, aby nie tylko w szeroko pojętej przestrzeni miejskiej, ale także w przestrzeni kościelnego wzornictwa forma w optymalny sposób powiązana była z treścią, aby nie straciła swojej siły duchowej i nie stała się jedynie sztuką praktyczną i bezmyślną. Ewa Karabin Ewa Karabin – ur. 1983. Teolożka, sekretarz Laboratorium WIĘZI, redaktorka WIĘZI. Członkini Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów oraz stowarzyszenia „Amicta Sole”. Publikowała także w „Tygodniku Powszechnym” i „W drodze”. Mieszka w Warszawie.

4 P. Sarzyński, Najpiękniejsze i najszpetniejsze w architekturze, „Polityka” 2012 nr 5, s. 100. 5 Zob. http://www.rozswietlamykulture.pl/reflektor/2010/10/06/ogrod-przebaczenia-tekst-wystapienia-prof-tadeusza-slawka-podczas-konferencji-miasto-marzen/

10

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Na przekór estetycznej policji Dyskutują: Dariusz Hyc, Witold Morawski i Jan Zieliński oraz Ewa i Marcin Kiediowie (WIĘŹ)

WIĘŹ Mają Panowie bogate doświadczenie w pracy nad sztuką użytkową. Jak duża jest przestrzeń wolności twórcy w rzeczywistości kościelnej, a jaka poza tą sferą? Czy wykonywanie prac dla Kościoła różni się w tej kwestii od innych zleceń?

Dariusz Wszystko tutaj zależy od ludzi, którzy są zleceniodawcami, od ich Hyc charakteru i upodobań. Nie jest szczególnie istotne, czy są katolikami, Żydami, muzułmanami, czy nie mają związku z żadną religią. W projektowanej przeze mnie przestrzeni staram się jak najlepiej oddać charakter tych osób, które będą z niej potem korzystać. Kiedy pra­cowaliśmy nad kościołem w Międzylesiu, dużo rozmawialiśmy z proboszczem tej parafii i często w naszych dyskusjach przewijały się wątki ekumeniczne. Mateusz Środoń, który odpowiadał za dekoracje wewnątrz kościoła, uczył się w Grecji pisania ikon i jest zafascynowany sztuką chrześcijańskiego Wschodu. Proboszcz zgodził się na wprowadzenie do wnętrza kościoła rysu prawosławnego i wydaje się, że to współgra z osobowością tego księdza. W tego typu wyborach widać przekonania estetyczne i tu księża nie różnią się od innych ludzi. Jedni mają taki gust, a drudzy inny. Rzadko mi się zdarza opiniować, czy gust danego człowieka jest dobry, czy zły.

Hyc My akurat mieliśmy dużo szczęścia, ale rzeczywiście bywa tak, jak państwo mówią. Zwykle to się kończy rozstaniem – jeżeli nie nadajemy na tej samej długości fali, nie rozumiemy się, to nie jestem w stanie

11

Boski dizajn

WIĘŹ Zdarzają się chyba jednak sytuacje, kiedy zleceniodawcy chcą nadmiernie ingerować w projekt, choć przecież to nie oni są specjalistami.


Dyskutują: Dariusz Hyc, Witold Morawski i Jan Zieliński

wykonać zlecenia. Bez zaufania nie ma możliwości działania, zwłaszcza w architekturze, gdzie w grę wchodzą ogromne pieniądze. WIĘŹ Sztuka użytkowa ma to do siebie, że bardzo musi brać pod uwagę gust odbiorcy. Czy w Kościele, często kojarzonym z konserwatywnymi gustami, jest miejsce na odważne poszukiwania w dziedzinie formy? Na eksperyment, może prowokację? Witold W „Gościu Niedzielnym”, dla którego tworzyłem layout i z którym Morawski wciąż współpracuję, na pewno nie ma miejsca na prowokację, ale na szeroką kreację jak najbardziej. Grafiki takie jak te z okładek „Frondy” czy ostatniego numeru „44” nie znalazłyby u nas miejsca, ale „Gość” jest otwarty na operowanie symbolami czy grą emocji. Przykładem może być prosta okładka, którą przygotowałem na Wielkanoc 2005. Jest na niej zdjęcie kształtu krzyża wykopanego w grubej warstwie śniegu, spod której widać soczyściezieloną trawę. To symbol zarazem grobu i zmartwychwstania, odradzania się do nowego życia. Okładka ta wywołała wśród odbiorców niezwykły rezonans − ludzie opowiadali mi o wzruszeniu, jakiego w związku z nią doświadczyli. Hyc Dominuje dziś pogląd, że dobra sztuka musi prowokować, być w jakiś sposób agresywna. Widać jednak, że ludzie mają duże problemy z akceptacją np. współczesnej architektury. W czym tkwi problem? Jednym z możliwych wyjaśnień jest to, że człowiek nie lubi gwałtownych zmian. Architektura XIX wieku budowała na kanonach, wynikała z ewolucji, ze stopniowego przystosowywania. Zmiany były niewielkie i nie powodowały stresu. Natomiast współczesna sztuka i architektura bardzo silnie są nastawione na element zaskoczenia, prowokacji. Na szczęście ta tendencja już trochę przemija i zaczyna się szukać dialogu z odbiorcą. Przykładem może być właśnie wspomniana przed chwilą okładka. Z mojej obserwacji wynika, że większość ludzi nie lubi nowości, jest ona dla nich czymś stresującym. Chcą mieć wszystko takie, jak obok. Nauczyłem się, żeby tego nie oceniać, tylko spróbować zrozumieć. Nie mogę tak myślącej osobie proponować wymyślnych, niekonwencjonalnych rozwiązań, bo będzie się w tym źle czuła. Można podejmować z nią dialog, próbować otwierać na nieco inne możliwości, ale narzucanie swojego sposobu widzenia świata jest bezcelowe. Swoim studentom mówię zawsze: najpierw przebadajcie, jak daleko można się posunąć w tym, co was bawi. Zobaczcie, czy to, co robicie, nie będzie zbyt trudne do zaakceptowania przez tych, którzy mieliby się tym cieszyć.

12

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Na przekór estetycznej policji

13

Jan Całkowicie się z Panem zgadzam co do wadliwości podziału katolicki– Zieliński niekatolicki w tematyce sztuki użytkowej. Zarówno katolik, jak buddysta wchodzą po schodach w ten sam sposób i potrzebują stopni zrobionych z zachowaniem odpowiednich proporcji, bo jak schody będą „bardziej religijne”, to się mogą poprzewracać. W wypadku pisma układ musi być przejrzysty, odbiorca nie może być zmęczony tym, że próbuje rozpoznać nieczytelną czcionkę albo że brakuje interlinii. Na poziomie funkcjonalności i rzemiosła nie ma religii. Ważne są właśnie proporcje, dążenie do harmonii układu. Kiedy tworzyłem layout „44. Magazynu Apokaliptycznego”, sięgnąłem głęboko do historii projektowania pism. Chciałem wsłuchać się w proporcje właściwe dla średniowiecza, poczuć je na przykładzie muzyki − spotkałem się z osobą, która zagrała mi ówczesne skale. Tworzono wtedy sztukę opartą na matematyce, odnajdowano te układy, które są najbardziej harmonijne, najlepsze dla człowieka. Jeśli chodzi o prowokację, to ja akurat jestem z nią bardzo związany, to jest mój język, mój sposób patrzenia na rzeczywistość. Nie wyobrażam sobie zresztą, żeby odmawiać jej miejsca

Boski dizajn

Morawski Próby wydzielenia odbiorcy katolickiego jako specyficznie innego to ślepy zaułek. Może czasem osoby odpowiedzialne za decyzje są przekaźnikiem konserwatywnego myślenia, ale czytelników prasy katolickiej staram się traktować tak samo jak wszystkich innych. Przygotowując oprawę graficzną „Gościa Niedzielnego”, przekonywałem redakcję, że powinniśmy zrobić taki produkt, który postawiony obok wydań komercyjnych dosięga ich poziomem i z nimi konkuruje. Jeżeli chcemy zaistnieć na półkach sklepowych, sprzedażowych, to trzeba mieć świadomość, że okładka jest opakowaniem, które musi zachęcać do sięgnięcia po magazyn. Nie musi to być od razu robione przez jakieś ekstrawaganckie formy, ale one nie mogą być gorsze od tego, co obok proponuje prasa komercyjna, bo momentalnie na tym polegniemy. Czytelnik nie potrafi fachowo nazwać różnych kwestii związanych z grafiką, ale intuicyjnie odrzuci zły projekt. Dlatego projektant powinien być asertywny w stosunku do zamawiających, w których siedzi czasem tradycyjne przekonanie, że w segmencie pism katolickich mamy jakiegoś innego klienta. To nieprawda. Staliśmy się społeczeństwem obrazkowym, szukamy coraz bardziej skondensowanej informacji, najlepiej w formie obrazu i to samo dotyczy czytelnictwa katolickiego. Nie tylko zresztą odbiorców „Gościa Niedzielnego”. „Tygodnik Powszechny” po ostatniej zmianie makiety i zmniejszeniu formatu też musiał odejść od swoich ogromnych tekstów.


Dyskutują: Dariusz Hyc, Witold Morawski i Jan Zieliński

w chrześcijaństwie po tych happeningach, jakie w obrębie historii zbawienia robili moi biblijni idole przekazu: prorok Jeremiasz, prorok Izajasz, Jan Chrzciciel. Spójrzmy na sam symbol naszej wiary. Pierwsze graficzne przedstawienie krzyża była to prowokacja zrobiona przez pogan naigrawających się z chrześcijan − graffiti ukrzyżowanego osła. Takie są początki naszej symboliki. WIĘŹ Mówią Panowie, że katolicy niczym nie różnią się od innych odbiorców. Dość powszechne jest jednak przekonanie, że pisma i książki katolickie mają pod względem grafiki pewną specyfikę, że na rynku wyróżniają się przestarzałą formą. Czy taka opinia nie ma żadnych podstaw? Zieliński Myślę, że fatalna jakość, która może się kojarzyć z czasopismami katolickimi – i szerzej: twórczością Kościoła – nie pozostaje bez związku z historią. Rozwój w tej dziedzinie zatrzymał się na początku XX wieku, okres PRL nie był z pewnością dla Kościoła sprzyjający. W dużym stopniu mamy tu jednak do czynienia ze stereotypem. Słaba grafika dotyczy przede wszystkim druków przygotowywanych przez niewielkie podmioty: parafie czy zgromadzenia zakonne. Dysponują one często małym budżetem i robią rzeczy własnym sumptem, siłą „pospolitego ruszenia”. Bierze się za to ten, kto ma komputer i trochę zdolności. Jestem daleki od tego, żeby negować tego wartość, widać w tym naprawdę obywatelskie postawy, dobrze, że ludzie chcą coś razem robić. Różnie to wychodzi, ale tacy jesteśmy, nie ma się co na to obrażać. Jeżeli spojrzymy na porównywalne z tym publikacje, czyli gazety lokalne, to zobaczymy również pisma na bardzo różnym poziomie: i bardzo słabe, i takie, które mają trochę więcej świadomości siebie. Jest w nas tendencja do mocnego krytykowania, co powoduje lęk przed działaniem. A przecież wszędzie, żeby osiągnąć jakieś efekty, trzeba popełniać błędy. Jest jeszcze jedna sprawa związana z tym zagadnieniem. Otóż odnoszę wrażenie, że katolicy − włączam w to także siebie − mają w swojej świadomości takiego estetycznego policjanta, który wpycha nas w pewną stylistykę, powiedzmy umownie „barokową”. Jakbyśmy milcząco założyli, że kościelne i pobożne jest to, co ma przynajmniej 200, 300 lat. Zresztą nie dotyczy to tylko estetyki − np. kiedy dotykamy jakiegoś problemu filozoficznego, wygodnie zasłonić się Tomaszem z Akwinu. Mamy takie nasze wypróbowane, katolickie punkty. Problem w tym, że świat nie stoi w miejscu − nie wiem, czy człowiek się rozwija, czy degraduje, ale na pewno się zmienia. Trzeba dostosowywać do niego przekaz, podawać na nowo tę samą treść zgodnie z wymogami epoki.

14

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Galeria WIĘZI: Maciej Herman

15


Dyskutują: Dariusz Hyc, Witold Morawski i Jan Zieliński

Hyc Wracamy do tego, co mówiłem wcześniej ­− ludzie boją się nowości, potrzebna im jest taka bezpieczna nisza, w której mają rozpoznawalne sygnały. Nie jest to oczywiście sztywna reguła, ale bardzo często ludzie o konserwatywnych poglądach są też konserwatywni pod tym względem. Trudno mi znaleźć kogoś, kto jest awangardowym artystą, a jednocześnie bardzo zachowawczym katolikiem. Morawski Rzeczywiście, dominuje potrzeba bezpieczeństwa. Zastanówmy się nad swoimi znajomymi i ich łazienkami. Okaże się, że większość z nich ma na ścianach nie kolory: niebieski, zielony, żółty, ale bezpieczny, wypróbowany beż. I używając przenośni, w Kościele też mamy taki nasz katolicki beż. Hyc Zadałem ostatnio studentom pytanie, jaka przestrzeń publiczna w ­Warszawie jest ich zdaniem najlepsza. W 90% wymienili starą tkankę miejską: Stare Miasto, Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat. Nikt nie wskazał wyszukanych architektonicznych tworów. Zamiłowanie do dawnych form tkwi więc w nas głęboko, nawet wśród tych kreatywnych ludzi, którzy kształcą się na architektów. Zieliński Problem, jaki tu widzę, nie polega na chęci powrotu do starych rzeczy, które często są naprawdę piękne, ale na poczuciu zagrożenia tym, co nowe. Ten lęk wzmacniają moi koledzy z „Frondy”, wyrażając przekonanie, że w popkulturze są przestrzenie opanowane przez demona. Często mówi się wprost, że muzyka techno cała jest strukturalnie zła. Rzeczywiście, demon zawłaszcza pewne rejony, przejmuje je, ale moim zdaniem zawsze żywi się tym, co jest autentyczną tkanką, wartością. Właśnie na tym, co dobre, żeruje on jak nowotwór i wypacza to. WIĘŹ Czy projektant powinien pozwolić ludziom pozostać w tej bezpiecznej przestrzeni i robić rzeczy odpowiadające ich gustom? Czy może jednak jego rolą jest podwyższanie odbiorcom poprzeczki? Morawski Oczywiście, trzeba odbiorców w tej kwestii edukować. Nie ma innej możliwości, żeby zerwać ze stereotypem „katolickie = amatorskie”. To bierze się z tych parafialnych pisemek, plakatów zapraszających na rekolekcje, słabego druku. Trzeba pokazywać, że są inne możliwości. Zieliński Przypuszczam, że parafii nie stać na to, żeby profesjonaliści tacy jak Pan projektowali ogłoszenia na rekolekcje. Po prostu ktoś załatwia to w ramach wolontariatu.

16

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Na przekór estetycznej policji

Hyc Moim zdaniem pytanie jest tutaj źle zadane. Nie ma potrzeby się zastanawiać, czy my powinniśmy zawyżać poprzeczkę, bo to oczywiste. Jesteśmy profesjonalistami i wykonujemy zlecenia najlepiej, jak potrafimy. Nie wyobrażam sobie innej sytuacji. Pytanie natomiast, jak spowodować, żeby ludzie – czy to na poziomie gminy, czy parafii – zaufali profesjonalistom. Nie chodzi o to, żeby kleryków nauczyć grafiki, bo nie każdy ma zdolności w tym kierunku, ale o to, żeby uświadomić im, że są ludzie, którzy potrafią takie rzeczy robić, i że warto nawiązać z nimi kontakt. Wbrew pozorom nie jest to wiedza powszechna. Należałoby dotrzeć z nią nie tylko do kleryków i księży, ale też do sióstr, którym często powierza się sprawy estetyki, czy do katechetów. Pokazać, że np. proboszcz we Francji ma swojego grafika, a ponieważ tamtejszy kościół jest gotycki, to i krój pisma użyty na plakacie nawiązuje do średniowiecza. Naturalnie, jest problem budżetu. Myślę jednak, że czasem znalazłyby się pieniądze, a sprawa rozbija się o brak wiedzy, że z pomocą profesjonalisty uzyska się lepszy, skuteczniejszy przekaz, niż kiedy działa się według schematu: „mam komputer, zmontuję coś sam, a najlepiej, jak każda czcionka będzie inna”.

17

Boski dizajn

Morawski Ale do kształcenia kleryków można wprowadzić elementy estetyczne, bo chyba by to nie zaburzyło cyklu edukacji. Nawet podczas prostych kilkudniowych warsztatów można coś przekazać. W ostatnich latach byłem zapraszany do prowadzenia takich warsztatów w Śląskim Seminarium Duchownym. Uczyliśmy kleryków choćby takich drobiazgów, że jeśli tekst nam się nie mieści, to nie możemy zmniejszyć go do poziomu zupełnie nieczytelnego. Tłumaczę, jak powinno być traktowane liternictwo – że budując pismo, najlepiej bazować na prostych środkach. Ten kleryk, do którego mówię, kiedyś będzie przecież wikarym, a potem może proboszczem. Wtedy będzie decydował o czymś tak wielkim, jak wygląd kościoła. Dlatego nabycie wyczucia estetycznego jest palącą kwestią. Przy tej okazji chciałbym powiedzieć o pewnej rzeczy, która mnie bardzo niepokoi. Otóż szalenie dużo zależy od mecenasa. Absolwenci architektury wychodzą ze studiów z dawką wiedzy, poczuciem estetyki, pewnym poziomem, ale zaraz zderzają się z twardą rzeczywistością. Kiedyś mecenat Kościoła tworzył tak wspaniałe rzeczy jak choćby to, co oglądamy w Watykanie. Zatrudniano najlepszych artystów świata i nie żałowano na to środków. Dziś zdarza się, że ksiądz proboszcz o zerowym doświadczeniu estetycznym decyduje o inwestycjach, które w przestrzeni publicznej będą funkcjonowały dziesiątki lat, i często robi to nieudolnie.


Dyskutują: Dariusz Hyc, Witold Morawski i Jan Zieliński

Podkreślałbym więc potrzebę mówienia ludziom, że estetyka jest ważna, że jej brak pogorszy naszą jakość życia. To, jaka jest okładka czasopisma czy elewacja budynku, czy jest prosty chodnik, czy trawa jest zasiana – ma wpływ na nasze samopoczucie. Grafika użytkowa ma znacznie większy zasięg niż to, co można obejrzeć w muzeum. Bo do muzeum idę, jeśli mam na to ochotę. Tak samo z innymi dziedzinami sztuki: jeśli nie odpowiada mi film, mogę wyjść z kina. Ale nie ucieknę od tego, jak wyglądają budynki w moim mieście, mój kościół parafialny albo gazeta, która mnie interesuje. Dlatego sztuka użytkowa niesie ze sobą poważną odpowiedzialność. My jako społeczeństwo nie przywiązujemy jeszcze do tego wagi i cierpimy z tego powodu. Powiem jeszcze, czemu nie lubię określeń w stylu „podnoszenie odbiorcom poprzeczki”, „kształtowanie ich gustów”. Otóż wśród studentów architektury panuje przekonanie, że to my jesteśmy tymi wykształconymi estetami, którzy mają prawo innym coś narzucać. Pytanie jednak, jaką mamy gwarancję, że nasz gust jest lepszy od gustu innych ludzi? Od gustu profesora Akademii Sztuk Pięknych, muzyka, lekarza? Nie mogę się stawiać nad nimi wszystkimi. Można jedynie wskazywać pewne obiektywne kryteria, takie jak proporcje. WIĘŹ Dlaczego w Kościele nie porusza się tematu dizajnu? O pięknie mówi się tu w kontekście obrazów, rzeźb, filmu, teatru, ale nie sztuki użytkowej. Morawski Być może mamy w tej dziedzinie w Kościele trochę kompleksów. I brak wiary, że potrafimy dorównać rynkowi komercyjnemu. Zieliński Faktycznie, słowo „dizajn” padło w moich rozmowach wewnątrz mediów katolickich dopiero, kiedy „Gość Niedzielny” zmienił szatę graficzną, co było bardzo zauważalne. Wydaje mi się, że mamy małą samoświadomość, nie widzimy, jak wiele jako chrześcijanie mamy do powiedzenia i przekazania. Nauczyliśmy się żyć z kompleksem osób niechcianych i niezrozumianych. Niestety, z dizajnem katolickim kojarzą się często kiczowate dewocjonalia sprzedawane na straganach. Hyc Chciałbym zrozumieć, co stoi za tym, że takie przedmioty są chętnie nabywane. Muszą one najwyraźniej odpowiadać na jakąś ludzką potrzebę. Warto byłoby ją zidentyfikować, zobaczyć, w czym jest zakorzeniona, i zaprojektować takie dewocjonalia, które odpowiadałyby właśnie na tę potrzebę, a jednocześnie nie krzywdziły estetyki.

18

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Na przekór estetycznej policji

WIĘŹ Jaka jest droga rozwoju w dziedzinie dizajnu? Co robić, aby osiągnąć dobre efekty? Hyc Moi klienci pokazali mi kiedyś dom, który im się podoba. Piętrowy dom z prostym dachem, pręty stalowe jako ogrodzenie, żwirek na podjeździe. Poprosiłem: Powiedzcie, co wam się tutaj podoba. Czy podoba wam się forma tego domu? Nie. Czy mamy zrobić taki płot? Nie. Czy chcielibyście mieć żwirek? Nie. To co wam się podoba? Tak wszystko ogólnie. I chyba do tego się rzecz sprowadza. Nie jest ważny element, tylko całość powinna prezentować się spójnie. Zakładam, że jeśli wykona się projekt konsekwentnie, tak żeby wszystkie elementy do siebie pasowały, to nawet odbiorca, który nie identyfikuje się z tą estetyką, będzie w stanie ją zaakceptować.

Zieliński Pracowałem kiedyś z reżyserem, który realizując sztukę, mówił: „Słuchajcie, nie wiem, co z tego wyniknie, ale staram się robić ją w ten sposób, jakby była moją ostatnią”. Wydaje mi się, że takie podejście bardzo pomaga tworzyć, wprowadza pewną dyscyplinę. Każda rzecz, którą projektuję, może być tą ostatnią. Zabiorę ją ze sobą na sąd i powiem: może to jest nic niewarte, ale starałem się, żeby było jak najlepsze. Znajomy, który podczas wakacji był w bazylice Sagrada Família zaprojektowanej przez Gaudiego, mówił, że gdy do niej wszedł, natychmiast automatycznie podniósł głowę do góry. Ta architektura − powiem górnolotnie − wyniosła go do nieba. Ta budowla jest zdecydowanie efektem poszukiwania. Pod względem formy znajdziemy w niej prowokację. Z pewnością jest niesamowita, co widać nawet na zdjęciach. W pokorze trzeba przyznać, że tacy geniusze jak Gaudi nie rodzą się co piętnaście minut. Nie wiem, jak powstają takie rzeczy. Czy jest to skutek wsłuchania się w intuicję i potrzeby ludzi? Wydaje mi się, że w sztuce, bo już nie w dizajnie, jest to efekt odczytywania treści wiary. Jeżeli wiara zostanie przetworzona przez geniusza, otrzymujemy źródło ewangelizacji w czystej postaci. Jeżeli chodzi o dizajn katolicki, to nie można zapominać, co mówi na ten temat sam Jezus w związku z portretem, którego sporządzenie zlecił świętej Faustynie. Jaki jest ten obraz, to każdy wie, ale Jezus się pod nim podpisuje, mówiąc, że nie w pięknie tego wizerunku tkwi jego siła. To, co płynie z tego obrazu, jest ważniejsze niż hiperprofesjonalizm, który niekoniecznie musi być dobrą drogą.

19

Boski dizajn

Morawski Tak samo jest przy projektowaniu pisma. Nawet jeśli poszczególne elementy nie są absolutnie mistrzowskie, to całość formy się broni.


Dyskutują: Dariusz Hyc, Witold Morawski i Jan Zieliński

Hyc W związku z tym, co mówi Pan o Sagrada Família, przytoczę ciekawe zdarzenie związane z katedrą w stolicy Brazylii, zaprojektowaną przez Oscara Niemeyera. Jest to ultranowoczesny kościół, zresztą przepiękny w formie. Jeden z papieży, zdaje się, że był to Paweł VI, zachwycił się, gdy wszedł do niego, i powiedział, że w budowli tej odbija się wielka wiara architekta. Oscar Niemeyer jest agnostykiem, po prostu jak najlepiej wykonał swoją pracę. I wydaje mi się, że o to właśnie chodzi w sztuce użytkowej. WIĘŹ Żadnej metafizyki? Zieliński Podczas naszej rozmowy co jakiś czas patrzę na ikonę, która wisi na ścianie. Wiadomo, że ikony są tworzone według pewnych reguł. Jest w tym dyscyplina, pokora. Hyc To ciekawe, bo w myśleniu o ikonie zakorzenione jest założenie, że gdzieś był ideał, którego staramy się sięgnąć poprzez kanon. Można powiedzieć, że my w sztukach użytkowych też do tego dążymy i też mamy pewne ustalone reguły, proporcje. Wiemy, że dotknięcie ideału jest niemożliwe, ale nie ustajemy. Rozmawiali Ewa i Marcin Kiediowie

Dariusz Hyc – architekt, współwłaściciel pracowni architektonicznej Maas Projekt. Wicepre-

zes ds. twórczości Oddziału Warszawskiego SARP, członek warszawskiej Miejskiej Komisji Urbanistyczno-Architektonicznej, od 1995 r. asystent na Wydziale Architektury Politechniki Warszawskiej. Twórca licznych projektów: zarówno budynków mieszkalnych, jak też biurowych i publicznych. W Warszawie projektował m.in. przebudowę DT Wars i Sawa oraz Dworca Zachodniego PKP, rewitalizację Pasażu Wiecha, rozbudowę Hotelu Saskiego. Według jego projektu zrealizowane zostało wnętrze kościoła pw. NMP w Międzylesiu. Witold Morawski – grafik projektant, specjalizujący się w grafice prasowej. Od 1990 r.

do 2004 r. pracował w katowickim oddziale „Gazety Wyborczej” na stanowisku kierownika działu graficznego. W 2005 r. rozpoczął pracę w tygodniku „Gość Niedzielny” jako kierownik artystyczny wydawnictwa. Autor najnowszego layoutu „Gościa Niedzielnego” i „Małego Gościa Niedzielnego”. Od września 2008 r. kieruje własną firmą projektową Morawski-Design. Jan Zieliński – ur. 1973. Grafik, współzałożyciel i dyrektor artystyczny pisma „44. Magazyn

Apokaliptyczny”. W latach 1999–2007 był członkiem redakcji „Frondy”. W 2006 roku otrzymał wyróżnienie w konkursie Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek „Najpiękniejsze Książki Roku 2005” za projekt Imago mundi Wojciecha Wencla. Mieszka w Otwocku.

20

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Poczuć literę Z Januszem Górskim rozmawiają Ewa i Marcin Kiediowie

Janusz Wydaje się, że nie ma pod tym względem istotnej różnicy. Oglądając Górski czasopisma katolickie, zwróciłem uwagę na „Gościa Niedzielnego” i „Przewodnik Katolicki”. Oba wpisują się w poetykę i styl tygodników opinii, takich jak „Polityka” czy „Wprost”. Jeśli ktoś nie spojrzy na okładkę, tylko otworzy je w przypadkowym miejscu, to zobaczy to samo, co w innych czasopismach tego rodzaju. Oczywiście, w szczegółach są jakieś różnice, natomiast kultura, dojrzałość projektów tych dwóch pism jest taka sama jak innych popularnych tygodników opinii. W dziale czasopism religijnych te dwa wyraźnie wybijają się dojrzałością w opracowaniu typograficznym i łamaniu. Widać, że Kościół zaufał tu profesjonalistom. Na pewno nie są to studenci seminarium, którzy w uduchowieniu pracują dla Boga, tylko zawodowcy, którzy łamią pismo zgodnie z zasadami sztuki. Duża część pism katolickich robiona jest jednak za mniejsze pieniądze, a ich wydawcy albo nie przywiązują wagi do opracowania graficznego albo – najzwyczajniej w świecie – brakuje im dobrego gustu. Ale nie tylko wśród pism katolickich są pisma brzydkie, robione jak najniższym kosztem. Można długo wyliczać: „Opcja na Prawo”, „Słowo Żydowskie”, populistyczna „Angora”, opowiadający się za lewicową linią polityczną „Przegląd”, a nawet kwartalnik anarchistyczny „Inny Świat” zaprojektowane są ani ładnie, ani nowocześnie. Feministyczna „Zadra” niezbyt udanie naśladuje ziny, alternatywne gazetki powielane na najtańszym papierze.

21

Boski dizajn

Ewa Na rynku prasy daje się wyróżnić sektor pism katolickich: zarówno i Marcin kościelnych, jak też robionych przez świeckich. Czy poziomem graficz Kiediowie nym odstają one od innych magazynów?


Z J a n u s zem G ó r s k i m r o zm a w i a j ą E w a i M a r c i n K i ed i o w i e

Kiediowie To podobieństwo do zinów w wypadku „Zadry” czy „Lampy” jest chyba celowe? Górski Tak, najpewniej taka była decyzja redakcji, ale zrobiono to niekonsekwentnie. Należało stworzyć coś nowego, świadomie przetworzyć, „wywrócić na lewą stronę” projekty, które posłużyły im za wzór, a nie zatrzymać się na powierzchownych zapożyczeniach. Ziny były drapieżne, łamane w sposób arogancki i agresywny. Coś się w nich działo, a tu zrobiła się taka normalna gazeta, która jest tylko wystylizowana na niegrzeczną. Kiediowie Redakcje chciałyby przyciągać czytelników, a wiadomo, że powszech­ nie lubiane jest niekonieczne to, co ładne i nowoczesne. W Kościele wiele mówi się o związku dobra i piękna, ale czy w prasie katolickiej nie kładzie się akcentu raczej na skuteczność niż na estetykę? Górski W wypadku opracowań graficznych i w ogóle dizajnu trzeba – obok dobra i piękna – wprowadzić trzeciego gracza, czyli użyteczność. Piękno ulega tu pewnej redefinicji. W sztukach użytkowych (czy stosowanych, jak niegdyś ładnie je nazywano) przedmiot może być piękny tylko wtedy, gdy jest dobrze zaprojektowany: wygodny, czytelny, łatwy w obsłudze – właśnie użyteczny. Czasopismo musi być robione tak, żeby czytelnikowi było łatwo się po nim poruszać. Musi wiedzieć, gdzie zaczyna się artykuł, a gdzie się kończy. Podział na łamy musi być przejrzysty, czcionka i interlinia muszą zapewniać czytelność. Ważna jest jakość reprodukcji fotografii. Te wszystkie cechy decydują o tym, czy pismo jest składane poprawnie. Natomiast estetyka to osobna kwestia: w dziedzinie typografii będziemy tu mówić o kompozycji strony albo dopasowaniu do siebie zastosowanych krojów pisma. Ideał to czasopismo, które jest ładne, nie razi oczu, a zarazem okaże się dla odbiorców atrakcyjne, zrozumiałe i łatwe do przyswojenia. Projektant nie może ignorować upodobań, przyzwyczajeń i oczekiwań czytelnika. Kiediowie Zobaczmy to może na konkretnych tytułach. Górski Sądzę, że przykładem pisma, w którym nie wzięto tego pod uwagę, jest „Niedziela”. Stało się tu coś przeciwnego do tego, o co państwo pytają: postawiono właśnie na estetykę. Widać, że nie jest to przypadkowy projekt, czuje się staranność opracowania, chęć stworzenia czegoś ładnego. Jednocześnie jednak pismo to w swojej warstwie wizualnej zdaje się niezbyt przyjazne czytelnikowi. Znajdziemy w nim długie

22

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Poczuć literę

teksty pozbawione przerywników w rodzaju śródtytułów, wtrąconych cytatów czy zdjęć. Fotografii w ogóle jest niewiele i najczęściej są nieduże. Kolejne rozkładówki wymagają od czytelnika coraz większej mobilizacji. Bardzo prawdopodobne, że w końcu powie: „Nie, to nie dla mnie”. Gdyby artykuł został podzielony na mniejsze jednostki, łatwiej byłoby przystąpić do lektury. Wygląda na to, że podejmując próbę opracowania nowoczesnego, estetycznego projektu, zapomniano tu o odbiorcach. Wśród pism katolickich wiele jest łamanych bez większego polotu, niekiedy wręcz brzydkich: tygodnik „Idziemy”, magazyn salezjański „Don Bosco”, „Żyć Ewangelią”, „Polonia Christiana” i wiele innych. Gdy weźmie je do ręki typograf, grafik czy po prostu ktoś o wyrobionym guście estetycznym, oceni je bardzo krytycznie. Zwykli czytelnicy nad tym się nie zastanawiają, nie oczekują niczego innego. Nie mają poczucia, że trzymają w ręku coś niedopracowanego, niezbyt ładnego. Podobnie zresztą jak wydawcy pisma – gdyby mieli większą wrażliwość estetyczną, zrobiliby je lepiej, po prostu dla własnej przyjemności, żeby nie patrzeć codziennie na coś, co im się nie podoba. Nie powiedziałbym więc, że twórcy pisma wybrali skuteczność – po prostu nie dostrzegają warstwy estetycznej. To trochę jak bohater Moliera, który nie wiedział o tym, że mówi prozą. Strona wizualna pisma ma dla nich wyłącznie wartość funkcjonalną: tu jest nagłówek, który mówi, w jakim jesteśmy dziale, tu wyróżnimy jakąś wypowiedź misjonarza. Wartość estetyczna przy takim sposobie patrzenia nie istnieje.

Górski „Gość Niedzielny” to pismo estetyczne, efekt przemyślanego budowania wizerunku Kościoła. Chociaż gdybyśmy oceniali je w oderwaniu od jego misji i czytelników, powiedziałbym, że jest jedynie dobre. Jego projekt nigdy nie trafi na łamy magazynu o dizajnie, takiego jak „2+3D”, bo nie ma w nim nic nowoczesnego, nic odkrywczego. Ale też zadaniem takiego tygodnika nie jest otwieranie czytelnikom oczu na zupełnie nowe rozwiązania graficzne. Natomiast pismem, które na pewno ma w swojej misji kształ­ce­nie zupełnie nowej wrażliwości w swoich czytelnikach, jest „44. Ma­gazyn Apokaliptyczny”. W tym przypadku mógłbym odwołać się nawet do kategorii piękna w sensie abstrakcyjnym. W Kościele jest też zatem miejsce na eksperyment, poszukiwanie nowoczesnej formy plastycznej. Widać tutaj świadome podejście do strony

23

Boski dizajn

Kiediowie O „Gościu Niedzielnym” powiemy, że jest jedynie poprawnie złożony czy także estetyczny?


Z J a n u s zem G ó r s k i m r o zm a w i a j ą E w a i M a r c i n K i ed i o w i e

wizualnej wydawnictwa, podobnie jak we „Frondzie” czy „Krytyce Politycznej”. „Frondę” trzeba zresztą wyróżnić. Dziś pism, które mają ciekawą grafikę, jest więcej, ale „Fronda” pojawiła się już blisko dwadzieścia lat temu. Wtedy była na rynku czymś wyjątkowym, wcześniej mieliśmy tylko „bruLion” – pisma te nie pozostają zresztą bez związków. „Fronda” przejęła postmodernistyczą, popkulturową stylistykę „bruLionu”. To, co dzisiaj już nie szokuje, kilkanaście lat temu było wyzwaniem. Kiediowie Spójrzmy jeszcze na dwa pisma, w których wyraźnie widać poszukiwania czegoś nowego w dziedzinie formy. Mamy na myśli „Kontakt”, kwartalnik Klubu Inteligencji Katolickiej, i „Teofila”, pismo Kolegium Filozoficzno-Teologicznego Dominikanów. Górski Przykład „Teofila” wyraźnie pokazuje, że w Kościele jest miejsce na dobry dizajn. Na rynku pism niekatolickich z trudem znalazłbym magazyn łamany równie oszczędnie i konsekwentnie. Rozwiązania graficzne są tu tak nowoczesne, że młodzi czytelnicy pewnie je zaakceptują, ale starsi mogą uznać je za niepotrzebne udziwnienia. Dlatego właśnie pisma o długiej tradycji, mające wśród czytelników wiele osób starszych, nie bardzo mogą sobie pozwolić na takie eksperymenty. Miesięcznik „Znak” przeszedł niedawno radykalną zmianę szaty graficznej, wraz ze zmianą formatu, pozostał jednak przy rozwiązaniach dość tradycyjnych. Pismo odmłodziło się, widać, że zwrócone jest ku przyszłości, a jednocześnie zachowuje łączność z tymi, dla których było najważniejszym pismem przez lata, stara się liczyć z ich przyzwyczajeniami. Jeśli chodzi o „Kontakt”, na pewno można powiedzieć, że jest to pismo projektowane nowocześnie, podejmujące próbę przełamania czytelniczych przyzwyczajeń. Ten ambitny cel nie do końca jednak udało się zrealizować: można tu znaleźć błędy typograficzne, takie jak za jasne (a przez to nieczytelne) litery czy zbyt dużo krojów pisma na jednej stronie. Podoba mi się natomiast sposób jego ilustrowania. Można powiedzieć, że pismo to jest już bliskie temu, by dawać wizualną przyjemność. Kiediowie Wygląda więc na to, że nie da się wskazać związku między świato­ poglądem a poziomem opracowania graficznego. W ten na przykład sposób, że grupy postrzegane jako postępowe, lewicowe przywiązują do tego większą wagę, a środowiska bardziej konserwatywne czy związane z Kościołem – mniejszą.

24

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Galeria WIĘZI: Maciej Herman

25


Z J a n u s zem G ó r s k i m r o zm a w i a j ą E w a i M a r c i n K i ed i o w i e

Górski Nie mieszałbym w to kategorii lewicowe−nielewicowe. Nie trzeba daleko szukać: „Fronda” na pewno nie jest pismem lewicowym, a jak już mówiłem, jest ciekawa graficznie. Z kolei „Lampa” czy „Zadra” są pismami mało pod tym względem interesującymi. Jeśli pozytywnie wyróżniam wydawnictwa „Krytyki Politycznej”, to nie dlatego, że „Krytyka” jest najlepsza, bo wspomniany już „Teofil” albo „44” zaprojektowane zostały ciekawiej. Krótko mówiąc, wszystko zależy od tego, czy ludzie tworzący pismo wiedzą, jak ważna jest jego strona estetyczna, oraz czy potrafili znaleźć grafików z odpowiednimi umiejętnościami, czujących literę. Na pewno wśród osób młodych i wykształconych świadomość wagi projektu typograficznego i graficznego jest dużo wyższa. Przypuszczam, że właśnie przez takie zespoły zostały stworzone „44”, „Teofil” czy „Kontakt”. Myślenie według wzorca kościelny–niekościelny jest uzasad­ nione tylko o tyle, że w Kościele jest procentowo więcej niż w całym społeczeństwie ludzi starszych, mniej wykształconych, osób pochodzenia wiejskiego, dla których strona graficzna publikacji ma często znaczenie wyłącznie praktyczne, a nie estetyczne. Ponieważ takie podejście nie jest odosobnione także wśród osób tworzących czasopisma, może się okazać, że ich brzydka szata graficzna nie przeszkadza ani zespołowi redakcyjnemu, ani odbiorcom. Kiediowie Nie mamy więc żadnego wpływu na to, czy rynek prasy wypełniają publikacje atrakcyjne estetycznie? Wygląd poszczególnych pism katolickich rzutuje przecież na to, jak odbierany jest cały Kościół. Górski Czytelnicy mogą oczywiście domagać się, żeby pismo spełniało ich oczekiwania i rozsądny wydawca weźmie to pod uwagę, choćby ze względu na wyniki sprzedaży. Rzecz komplikuje się, gdy krytyka pochodzi z zewnątrz. Jeżeli ktoś wydaje pismo za własne pieniądze, to wówczas nasze prawo do ingerowania w jego decyzje dotyczące estetyki jest niewielkie. Możemy je krytykować tak jak każdy może krytykować coś, co mu się nie podoba; możemy napisać o nim artykuł do gazety albo ocenić go w internetowym blogu, ale wydawca i tak zrobi to, na co ma ochotę. Inna sprawa, kiedy w grę wchodzi interes publiczny: podręczniki muszą być dobrze ilustrowane, bo bez tego dzieci nie wyrobią w sobie elementarnej wrażliwości na piękno. W przypadku projektów finansowanych ze środków budżetu jest to wręcz powinność w stosunku do podatników. Wtedy rzeczywiście powinniśmy mieć wpływ na to, żeby publikacje kształtowały społeczny gust. To nie dotyczy wyłącznie

26

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Poczuć literę

Kościoła, dla Kościoła dbałość o estetykę, o piękno to najwyżej kwestia sumienia. Za pieniądze podatników są robione rzeczy nie lepsze, a niekiedy i gorsze niż te ubogie, słabo dopracowane gazety katolickie, o których mówiliśmy. Kiediowie Tytuły prasowe kierowane są jedynie do pewnej grupy odbiorców. Wśród książek są jednak takie, które przynajmniej w założeniu mają być ważne dla wszystkich członków Kościoła. Mamy tu na myśli m.in. książkę Jezus z Nazaretu Josepha Ratzingera/Benedykta XVI, katechizm Kościoła katolickiego dla młodych YOUCAT i wywiad rzekę z abp. Józefem Michalikiem Raport o stanie wiary w Polsce. Jak oceniać projekty graficzne tych publikacji? Górski Drugie wydanie Jezusa z Nazaretu jest proste, skromniutkie, na pierwszy rzut oka nie mam do tego wydawnictwa poważnych zastrzeżeń. YOUCAT to próba stylistycznego nawiązania do przewodników krajoznawczych. Grafik zaprojektował tu specjalne ikonki, które mają ułatwić korzystanie z książki, ale trzeba trochę czasu, żeby sprawdzić, na ile jest to funkcjonalne. Nie podobają mi się zdjęcia, które nie wnoszą do książki niczego nowego. Natomiast rozmowa z abp. Józefem Michalikiem wydana jest wyjątkowo brzydko. Strasznie. Zestawienia krojów pisma zupełnie nietrafione, pretensjonalne ramki… Długo można by wymieniać. Książka wydana została drogo, w twardej oprawie, a więc nie jest to wynik oszczędności. Nie sądzę także, żeby był to wynik ideologicznych założeń, po prostu taka forma graficzna książki podoba się osobom odpowiedzialnym za jej publikację. I tu wracamy do problemu estetycznej wrażliwości nie tylko ludzi Kościoła, ale wszystkich Polaków.

Górski Bardzo wyraźny jest podział na dwie sfery: codzienność, świat świec­kich, kultura konsumpcyjna, a z drugiej strony Kościół, duchowość. Mam wrażenie, że w opinii ludzi Kościoła te sfery nie mogą się przenikać. Oczywiście, bardzo bym chciał, żeby uczono księży wrażliwości na nowoczesną sztukę. Ale nie jest to proste, bo musi iść w parze z otwartością umysłu, z odwagą intelektualną, z gotowością przyjmowania rzeczy niezrozumiałych, czasem takich, które budzą sprzeciw. Obawiam się, że stoi to w sprzeczności z systemem

27

Boski dizajn

Kiediowie Słowo „dizajn” stało się ostatnio bardzo modne, wystawy sztuki użyt­ kowej przyciągają tłumy, tymczasem w Kościele jest to temat w zasadzie nieobecny. Skąd taki stan rzeczy?


Z J a n u s zem G ó r s k i m r o zm a w i a j ą E w a i M a r c i n K i ed i o w i e

edukacji w seminariach, który, jak sądzę, stawia głównie na posłuszeństwo i zniechęca do odważnych poszukiwań. Mówi się o relacji „piękno i dobro”. A „odwaga i dobro”? Mam tu na myśli odwagę intelektualną. Wydaje się, że ona w oczach Kościoła katolickiego w Polsce nie jest potrzebna, a nawet jest postrzegana jako przeciwna dobru. Kościół zaakceptował dizajn w prasie, bo zapewne doszli tu do głosu pragmatycy, którzy powiedzieli: „Jeśli nie będziemy podobni do «Polityki», to nie będziemy mieli wielu czytelników”. Ale w wypadku budowli sakralnych mechanizm krytyki ze strony odbiorców nie funkcjonuje. To, że kościół będzie brzydki, nie spowoduje odpływu wiernych, co może dałoby komuś do myślenia. Wiadomo, że i brzydki, i ładny kościół będą jednakowo służyć funkcjom sakralnym w sensie technicznym; że i w jednym, i w drugim będzie można odprawić Mszę czy przeprowadzić spowiedź. Tu zresztą znacznie ważniejsza niż w wypadku czasopism jest relacja między dobrem a pięknem. Ujmując rzecz metaforycznie: „grzechy” dotyczące opracowania graficznego czasopism można odpuścić po jednej zdrowaśce, ale to, co się dzieje w sferze architektury sakralnej, to „grzechy śmiertelne”. Rozmawiali Ewa i Marcin Kiediowie

Janusz Górski − grafik, projektant książek, profesor na Wydziale Grafiki Akademii Sztuk

Pięknych w Gdańsku. Wielokrotnie nagradzany i wyróżniany w konkursie Najpiękniejsze Książki Roku. Współzałożyciel wydawnictwa słowo/obraz, nadał styl publikacjom tej oficyny. Dyrektor artystyczny wydawnictwa Czysty Warsztat. Redaktor serii wydawniczej „Biblioteka typografii”.

28

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Dopełnić, nie przegadać Z Grażyną Chałubiec rozmawia Magdalena Lebecka

Magdalena Ze sztuką, czy też antysztuką, sakralną styka się Pani jako profeLebecka sjonalistka oraz poprzez praktykę wiary. Co dla Pani jako archi­tekta i projektanta wnętrz jest najważniejsze w myśleniu o wnętrzu sakralnym? Co pomaga wydobyć ów pierwiastek transcendencji, który ma być w nim obecny?

Grażyna Światło. Ono jest ważniejsze niż to, czym obwieszone są ściany Chałubiec kościoła. Czuję się blisko mistrzów gotyku, którzy prześwietlili świątynię. Potrafili wpuścić do wnętrza światło w taki sposób, by postaci świętych w witrażowych oknach, przeniknięte promieniami słońca stały się naturalnymi pośrednikami między wiernymi a Bogiem.

Chałubiec Po ukończeniu architektury rozpoczęłam podyplomowe studium w Papieskiej Akademii Teologicznej, ponieważ intrygowała mnie specyfika projektowania obiektów sakralnych – zdawałam sobie sprawę, jaki to złożony proces. A w tym, co widziałam dokoła, drażniła mnie tendencja do uproszczeń. Studia były szeroko otwarte dla wszystkich, którzy pracują dla Kościoła: dla architektów, projektantów odpowiedzialnych za wystrój wnętrz i za przedmioty użytkowe, a także dla artystów plastyków – rzeźbiarzy i malarzy. Już na pierwszych zajęciach uświadomiono nam rzecz kluczową – zawsze w swojej historii

29

Boski dizajn

Lebecka Na co dzień zajmuje się Pani projektowaniem głównie świeckich obiektów. Co Panią zainteresowało w dizajnie obiektów sakralnych?


Z G r a ż y n ą Ch a ł u b i e c r o zm a w i a M a gd a l en a Le b e c k a

architektura sakralna w każdym swoim aspekcie nawiązywała do głębokiej symboliki Pisma Świętego. Sposób budowy świątyni – wręcz samą technologię – determinowały teksty biblijne; a teologia Nowego Testamentu wywierała wpływ na wybory artystyczne. Od oczywistej obfitości symboli chrystologicznych w ornamentyce, po zasady orientowania katedr w kierunku wschodnim, skąd według. św. Tomasza z Akwinu ma nadejść Paruzja, czy projektowanie bryły świątyni na planie krzyża w kościołach romańskich i gotyckich, a na planie trójkąta, w nawiązaniu do Trójcy Świętej, w świątyniach barokowych. Lebecka Przez wieki kościoły poddawały się lekturze jako swoiste Biblie pauperum. A jak wyglądała rzeczywistość początku lat 90.? Wokół wyrastały świątynie jak bunkry, meczety, obiekty sportowe, muzea, hale dworców kolejowych; kościoły – porównywane kolokwialnie do „kury wysiadującej jaja”, „rakiety przed startem”, „wyciskarki do cytryn”. Wydaje się, że impulsem dla tej radosnej twórczości było posoborowe rozluźnienie kanonu i brak wytycznych w tej kwestii. Chałubiec Te koszmarne na ogół budynki powstawały głównie w latach 60. i 70., ale rzeczywiście apogeum tego zjawiska miało miejsce na początku lat 90. Pamiętajmy jednak, w jakich warunkach to się działo. Przecież władze komunistyczne miały tu pełną kontrolę: odmawiały zezwoleń na budowę, przetrzymywały cały proces projektowania; formatowano nawet kształt przyszłej bryły. Wszystko, co mogłoby się kojarzyć z budowlą sakralną, było odrzucane. Kościół katolicki nie mógł kościoła przypominać. Oparł się temu – jako jeden z niewielu – polski Gaudi, Stanisław Niemczyk, który zaprojektował m.in. kościół Ducha Świętego w Tychach. Pamiętam numer prestiżowego amerykańskiego pisma „Architecture”, bodaj z początku lat 80., z dwoma przykładami pięknej architektury sakralnej: sylwetką duńskiego zboru protestanckiego i tej właśnie tyskiej świątyni. Ma kształt namiotu; z góralskim dachem schodzącym do końca, czyli formę miłościwie nam panującą w latach 80. i 90. To był chyba jedyny dopuszczany przez władze model, który kojarzył się z kościołem. Stanowił alternatywę dla formuły domu kultury czy obiektu sportowego. Bez wątpienia Stanisław Niemczyk twórczo przełamał ten schemat, z wielką estymą zmierzył się z przeszłością i podjął wysiłek zakodowania w swoim dziele symboliki religijnej.

30

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Zatem pierwsza rzecz, która określiła kondycję architektury sakralnej, to formalne ograniczenia. A drugim czynnikiem jest to wszystko, co składa się na wrażliwość estetyczną człowieka wychowanego w tym czasie. A faktycznie na jej brak. Przy unifikacji i odhumanizowaniu otoczenia, czego wyrazem są blokowiska, przy braku dobrych wzorców – istnieje w nas ogromna i naturalna potrzeba wyrażenia siebie. Podczas studiów miałam świetne wykłady prof. Korskiego, który wprowadzał nas w świat rzetelnej analizy architektury. Wyświetlił nam kiedyś serię slajdów z mnóstwem rozmaitych jeleni na rykowisku wymalowanych na fasadach gierkowskich willi-pudełek; domów z lusterkami i rozbitymi talerzami wtopio­nymi w tynki. My – dzieci komunizmu – oglądaliśmy to z odpowiednią pogardą i szyderstwem. A potem – szok! Profesor – nasz autorytet, wyrafinowany esteta, Europejczyk o lwowskich korzeniach, z pełną powagą stwierdził, że są to najlepsze przykłady współczesnej architektury polskiej. Dlaczego? Ponieważ wyrażają dążenie do indywidualności, inwencję, potrzebę – często nieudolną – naznaczenia sobą własnej przestrzeni. Trzeba docenić fakt, że to malowidło czy mozaika z potłuczonego szkła pozwalają odróżnić ten właśnie dom od każdego innego. To wszystko rzutuje również na sztukę sakralną, odbija się – jak w krzywym zwierciadle – na wyglądzie kościołów. Sama, projektując wnętrze kościoła, miałam okazję stwier­­dzić, jak trudno jest przekazać zasady estetyczne ludziom, którzy – nie ze swojej winy – niewiele o nich wiedzą. Mają swój język, którym, jak najpiękniej, chcą Stwórcę w tej swojej świątyni chwalić. Najpiękniej, czyli na ogół niestety jarmarcznie i tandetnie – pozłacanymi kwiatami, plastikowymi girlandami, gipsowymi kopiami, cukierkowymi kolorkami. Można by te przykłady mnożyć i poddawać łatwej krytyce. Ale przecież jest to jednocześnie wyraz potrzeb, które należy uszanować. Zadaniem profesjonalisty jest ten język przetransponować na sztukę. Problem w tym, że tej społeczności z reguły nie stać na zatrudnienie architekta wnętrz; zwykle budżet zamyka się na etapie projektu architektonicznego, czyli bryły budynku. W podświadomości architektów, którzy pozostali w urzę­ dach, wciąż pokutuje źle pojęty modernizm, tendencja do przycinania. Chwalebne jest to, co proste, co ascetyczne. Gene­ralnie ci, co oceniają proponowane projekty, często nie zagłębiają się w ich estetykę...

31

Boski dizajn

Dopełnić, nie przegadać


Z G r a ż y n ą Ch a ł u b i e c r o zm a w i a M a gd a l en a Le b e c k a

Lebecka Raczej w finanse? Chałubiec Nawet nie. Urzędnik nie zajmuje się tym – z braku czasu, z braku motywacji – nie widzi takiej potrzeby. Dla niego ważne są gabaryty, które muszą zgadzać się z wytycznymi planu. A także inne cechy opisujące obiekty użyteczności publicznej. Bo kościoły podlegają takiej samej weryfikacji jak inne budynki. Z jednej więc strony mamy kwestię formalną, czyli urzędowe zatwierdzanie projektu. A z drugiej – wiernych, którzy mają swoje wyobrażenie o tym, jak czcić Pana Boga. Takim szarym, zwykłym człowiekiem jest też każdy ksiądz proboszcz w roli inwestora zastępczego. Inwestorem głównym jest instytucja Kościoła. A ten ksiądz ma określone wykształcenie, podlega różnym wpływom, ma swój własny gust. Często zapomina, a nawet i nie wie, że kościół powinien być odbiciem głębokiej symboliki katolickiej, wpisywać się w nurt tej jedynej w swoim rodzaju, bogatej tradycji. Lebecka Kwintesencją ciągłości tej tradycji, rozumianej wręcz literalnie, jako odwzorowanie 1:1, jest bazylika w Licheniu. Sytuując się na przeciwległym biegunie wobec modernistycznych czy modernizujących projektów, o których Pani wspominała, jest najbardziej chyba krytykowanym konceptem sakralnym w ­Polsce. Chałubiec O Licheniu mówi się, że jest przeskalowany. Bo sposób, w jaki świątynia współistnieje z otoczeniem, jest podstawowym czynnikiem, który waży na jej jakości. Gdyby prześledzić rozwój budownictwa sakralnego – poczynając od kościołów romańskich – łatwo zobaczyć, jak mocno były zespolone z krajobrazem. Na dodatek wyrażały swoje czasy – idee, stosunki społeczne, zdarzenia historyczne. Nigdy od tego kontekstu się nie odrywały. Lebecka Jesteśmy w sytuacji, gdy łatwo i chętnie mówi się o kiczu religijnym, jakby zapominając, że żyjemy zanurzeni w popkulturze. Dlaczego kościoły miałyby być jedyną enklawą dobrego, wysublimowanego smaku, gdy nawet galerie sztuki epatują tandetą i kiczem? I kiedy kwestionuje się trwałość jakichkolwiek wartości; pytanie o kategorie piękna jest anachroniczne, więcej – niestosowne. Użyję drastycznego przykładu: porównajmy od strony czysto estetycznej – abstrahując od ideologicznej zawartości – formę procesji Bożego Ciała i Love Parade. W którym

32

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Dopełnić, nie przegadać

przypadku mamy do czynienia z agresją zintensyfikowanego wulgarnego kiczu? Byłoby wspaniale, gdyby kształt współczesnego kościoła mógł unieść sacrum; gdyby sprzyjał zatopieniu się w modlitwie, przybliżał do Boga. Ale trudno wyalienować się z kontekstu. Ksiądz też nie jest kosmitą. Wywodzi się stąd, a więc nie różni się od społeczeństwa. Chałubiec Oczywiście, czasem ten oswojony, łagodny kicz religijny wielu osobom przesłania Boga. Ale powtarzam: tu jest ogromne pole do działania dla architektów. Naprawdę wiele da się zrobić. Wiem, bo sama prowadziłam taki proces. Zaczynał się od moich pomysłów, które analizowałam ze wspólnotą parafii. Na tej bazie rodził się projekt, który przedstawiłam do weryfikacji w kurii. To było interesujące doświadczenie. Chciałam uszanować ludzi, dla których pracowałam, wie­dząc, że to miejsce jest dla nich, i pamiętając, że nie kreuję kościoła moich marzeń. Nie ja projektowałam budynek, weszłam do gotowej już bryły. W trakcie pracy nad aranżacją wnętrza musiałam się godzić np. z tym, że szlachetne, proste materiały były wypierane przez droższe, a niekoniecznie lepsze. Zamiast pięknej terakoty pojawił się np. kolorowy marmur, bo – jak wytłumaczył mi ksiądz – parafianie zebrali pieniądze po to, by klęcząc na wspanialszej niż zwykła podłodze, godniej uczcić Boga...

Chałubiec On jest wypadkową – pracowałam w zgodzie ze swoją zasadą, by nie wypowiadać się zbyt mocno i gwałtownie, starałam się stworzyć tło, na którym pomieści się religijność wspólnoty, dla której pracowałam. Tak chciałam poprowadzić to wnętrze, aby to, co powieszą na ścianach i wprowadzą do środka, dopełniało się, a nie groziło przegadaniem. Granica między projektowaniem dla siebie i dla kogoś jest bardzo ostra. Moje projektowanie ma być służebne, choć naznaczone pieczątką autorskości oraz respektem dla sztuki. Przez pewne niedopowiedzenie dałam szansę, by parafianie sami mogli dopełnić to swoje ważne i intymne miejsce. Pamiętam moment, kiedy dotarło do mnie, że właśnie tak ma być. Ksiądz powiedział mi o jednej z parafianek – pani umierającej na raka, która ma ogromną potrzebę, aby coś po sobie pozostawić. Pragnęła ufundować jakiś fragment kościoła i jako fundatorka miała pełne prawo do współdecydowania

33

Boski dizajn

Lebecka Jest Pani zadowolona z efektu?


Z G r a ż y n ą Ch a ł u b i e c r o zm a w i a M a gd a l en a Le b e c k a

o dziele. Ale przecież Kościół kształtowany był w ten sposób przez całe wieki. Lebecka Latami we wnętrzach kościołów nawarstwiały się kolejne obiekty: tablice upamiętniające mecenasów, święte obrazy i rzeźby obrastające wotami... Chałubiec Drogi krzyżowe, których fundatorzy wskazywali konkretnego artystę, a tym samym – konkretną artystyczną wizję. W moim przekonaniu należy wrócić do korzeni, tym samym uznając prawo każdego z wiernych do uczestnictwa w budowie swojej świątyni. Lebecka Wierni czasami uczestniczą w budowie wręcz fizycznie. Wspomniany przez Panią Stanisław Niemczyk wraz z grupą parafian i księdzem sami budowali swój kościół w Czechowicach-­ -Dziedzicach: mieszali zaprawę, kładli fundamenty... Architekt był jednocześnie budowniczym, a oni wszyscy – wznosząc swoją świątynię – umacniali duchową wspólnotę. Chałubiec Podziwiam Stanisława Niemczyka jako artystę i człowieka. Kiedy projektowałam wnętrze kościoła, chciałam parafianom i ich proboszczowi dać wyobrażenie, w jakim kierunku zmierzam. Zaprosiłam ich na wycieczkę do Krakowa, ponieważ tu, na Osiedlu Oficerskim stoi kościół Miłosierdzia Bożego, kolejny piękny obiekt zaprojektowany przez tego architekta, który jest mi szczególnie bliski również dlatego, że dostrzegam w jego twórczości wiele wspólnego z moim mistrzem, Carlo Scarpą. Scarpa potrafił, wykorzystując dostępne sobie najprostsze materiały przemysłowe: beton, stal, drewno, łączyć je z najszlachetniejszym marmurem i stwarzać najbardziej kunsztowne, złożone jak w baroku detale. Nie wracał do przeszłości, aby bezrefleksyjnie kopiować, ale z szacunkiem dla dawnej sztuki kreował swój własny, współczesny język. Lebecka Stanisław Niemczyk – który nieoczekiwanie staje się bohaterem tej rozmowy – z wyczuciem i rodzajem czułości używa materiałów miejscowych: cegły „wypalanej jak chleb”, libiąskiego kamienia, dolomitu przypominającego ten z Asyżu. A jednocześnie w jego postawie wobec wspólnoty wiernych nie ma cienia pogardy, jaką wyrafinowani esteci zwykli okazywać wobec mniej wyszukanych gustów.

34

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Galeria WIĘZI: Maciej Herman

35


Z G r a ż y n ą Ch a ł u b i e c r o zm a w i a M a gd a l en a Le b e c k a

W jednym z wywiadów Niemczyk – zapytany, czy potrafi modlić się w brzydkim kościele – odpowiada: „Jeśli taka świątynia już powstała i została przyjęta przez wspólnotę, to nie ma co dyskutować z jej formą. To uraziłoby lokalną społeczność, nie mogę odebrać jej radości z przebywania w «ich kościele». Materiał zastyga jak lawa w postaci murów. Jak się wyleje – nic nie da się zmienić. Dopiero nowe pokolenia mogą kształtować taką świątynię, dowartościowywać ją, żeby zbliżyła się do jakie­ goś kanonu piękna”. Chciałabym to samo pytanie skierować do Pani. Co w koś­ ciele przeszkadza Pani zatopić się w modlitwie? Chałubiec Ze skupienia potrafi wybić mnie dźwięk. Zdarza się, niestety, nierzadko, że kościoły mają fatalną akustykę. A co do wypowiedzi Stanisława Niemczyka – podpisuję się pod nią bez zastrzeżeń. Mając świadomość, że to wspólnota tworzy kościół, nie upierałam się przy każdym detalu swojego projektu. Oczywiście, jako architekt mam duże poczucie odpowiedzialności zawodowej, więc chciałabym pomóc wspólnocie wiernych wymyślić sposób, w jaki pewne pomysły można by poprowadzić. Jeśli mogę mieć pretensje, to do architekta – jeżeli tam był – że nie próbował nawiązać z nimi dialogu, ponieważ pewne rzeczy, nawet najgorsze, można uporządkować. Lebecka Wydaje mi się, że wokół Kościoła skupia się ograniczona nie­ wielka grupa twórców, np. malarzy konterfektów kolejnych kanonizowanych i beatyfikowanych. Chałubiec Sądzę, że zbyt mało artystów chce zajmować się sztuką sakralną. A ci, którzy byliby zainteresowani, mają trudności z przebiciem się, bo promowane są grupy nie najlepszych twórców. Myślę, że gdyby kościoły wykonywano drogą konkursu dla architektów, dekoratorów wnętrz, malarzy, rzeźbiarzy – mielibyśmy inną jakość. Lebecka Ważny jest nie tylko moment wznoszenia budynku, ale i jego trwanie. A więc pilnowanie od strony estetycznej, jak to wnętrze rozwija się, rośnie. Chałubiec I zgodności z sensem symboliki, o której mówiłam. Bo ona przekłada się na wszystko, nawet kompozycja i liczba ławek może zaburzyć układ funkcjonalny przynależny świętemu miejscu.

36

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Dopełnić, nie przegadać

Myślę, że i sam Kościół nie przywiązuje należytej wagi do kurateli artystycznej (w pozytywnym sensie tego słowa), nie ma dostatecznej weryfikacji tych, którzy tą dziedziną się zajmują. Przypominam sobie, że podczas mojej pracy nad dekoracją wnętrza świątyni – do której się w tej rozmowie wielokrotnie odnoszę – szukając ludzi wykonujących odlewy, trafialiśmy na rzemieślników, którym było obojętne, co i jak odlewają: krasnala ogrodowego czy Matkę Boską. Wybór takiego wykonawcy to przejaw lenistwa umysłowego i niechlujstwa. Można przecież poszukać bardziej odpowiednich osób, np. rzeźbiarza ze świeżymi pomysłami. Lebecka Był taki szczególny czas – początek lat 80,. gdy kościelna przestrzeń stanowiła eksterytorium – gościnne miejsce otwarte dla sztuki niezależnej, niepokornej, antyreżimowej. Oprócz dzieł przenikniętych religijno-patriotyczną symboliką w kościele pokazywano prace, które w innych historycznych okolicznościach nigdy by tam nie trafiły: Młodych Dzikich, Gruppy, Grzegorza Kowalskiego, późniejszego guru sztuki krytycznej. To był czas celebrowania wspólnoty; wokół tych dzieł gromadziły się tłumy. Bywali tam i młodzi buntownicy, i starsze panie –„moherowe babcie” według dzisiejszej frazeologii. Z tamtych lat wywodzi się tradycja szczególnego, aktualizującego strojenia grobów Pańskich i bożonarodzeniowych szopek, jak słynny Pojazd Betlejemski Jerzego Kaliny w koś­ciele św. Stanisława Kostki, reminiscencja mordu na ks. Jerzym Popiełuszce. Te instalacje, pełne aluzji do bieżących zdarzeń, np. tragedii smoleńskiej, bywają dziś ostro oceniane w kategoriach „dobrego smaku”.

Lebecka „Ciekawe, ilu młodych ludzi, którzy odeszli od wiary, było zbulwersowanych złą sztuką” – zastanawia się autor artykułu z dominikańskiego pisma „Teofil”. A zatem czy brzydota i kicz

37

Boski dizajn

Chałubiec Rzeczywiście, zapomnieliśmy o tamtym niezwykłym okresie. Sama uczestniczyłam w takich wystawach i ledwie to pamiętam. Szkoda, że pozostało z tego czasu tylko coś, co jest działaniem okazjonalnym. Te misteryjne instalacje zawsze mówiły o sprawach dla ludzi ważnych. Wnoszono je do kościołów jako intencje. W każdym roku to się zmieniało, a więc żyło. Dopóki jest w tym szczera potrzeba wyrażenia tego, co boli, potępiający ton wydaje mi się niestosowny.


Z G r a ż y n ą Ch a ł u b i e c r o zm a w i a M a gd a l en a Le b e c k a

mogą odstręczyć od Boga? Z drugiej strony, czy prawdziwa, szlachetna sztuka ma moc pociągnięcia ku Bogu? Innymi słowy: czy kontakt z ikonami Nowosielskiego może kogoś nawrócić? Chałubiec Znam takich, którzy obcują z dobrą sztuką bardzo blisko. Nie sądzę, by ona ich uświęcała i nawracała. Ani też zła sztuka nie ma takiej mocy, żeby odstręczać od Boga. Wielu młodych z pokolenia mojego syna odeszło od Kościoła z przyczyn, które są od artystycznych bardzo odległe. W tym sensie jest to dyskusja zastępcza. Lebecka Być może kluczowe jest tutaj słowo „życie”? W czasie pielg­ rzymki do Santiago de Compostela odwiedziłam we Francji i Hiszpanii mnóstwo zachwycających, zabytkowych kościołów o wnętrzach pięknych, ascetycznych, ale pustych i martwych. To doświadczenie kazało mi spojrzeć na zjawisko religijnego kiczu ponad jego pokraczną formą. Słynne sanktuaria, a także kościoły w Polsce żyją, choćby przejawem tej witalności były multiplikowane w milionach plastikowe albo pozłacane gipsowe posążki świętych. Rozmawiała Magdalena Lebecka

Grażyna Chałubiec – ukończyła wydział architektury na Politechnice Krakowskiej, jest

czynnym zawodowo architektem, od lat zajmuje się projektowaniem obiektów i wnętrz, także sakralnych. Mieszka w Krakowie.

38

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Katarzyna Jabłońska

Aż chce się modlić

Boski dizajn w polskich kościołach – czy to możliwe? Gdzie? Poniżej trzy adresy. Tylko trzy – chociaż jest ich więcej. Właśnie te trzy świątynie chcę dokładniej opisać i pokazać, co sprawia, że ich wystrój służy modlitewnemu skupieniu i ma formę godną miejsca, w którym oddaje się cześć Bogu. Przykłady dobrego wykorzystania sztuki sakralnej i dizajnu w Kościele są tym bardziej godne uznania i propagowania, że księża, którym powierza się odpowiedzialność za budowę i wystrój kościołów, rzadko są do tego zadania odpowiednio przygotowani. Jeden z opisywanych niżej proboszczów mówi: „Nikt nas, księży, w seminarium do tego typu zadań nie przyuczał, raczej byliśmy przygotowywani do aktywności duszpasterskiej. Wyposażanie wnętrza kościoła było dla mnie nowym wyzwaniem i jakoś trzeba było sobie z nim radzić”. Dlaczego w tych akurat miejscach się udało?

Architektura kościoła Imienia Najświętszej Maryi Panny w Warszawie-Międzylesiu, jego wystrój i otoczenie stanowią przemyślaną całość (www.imieniamaryi.prv.pl). To efekt nie tylko ciekawego projektu budynku świątyni, wystroju wnętrza i otoczenia, ale też powierzenia tych elementów zespołowi ludzi, którzy współtworzyli całość od początku do końca. Bryłę kościoła zaprojektowali młodzi architekci, Stefan Drewiczewski i Krzysztof Mycielski (pod opieką Haliny Drewiczewskiej), do których wcześnie – na etapie tworzenia koncepcji wnętrz – dołączył architekt wnętrz, Dariusz Hyc. Ten z kolei blisko współpracował z artystą, Mateuszem Środoniem, który wykonał malowidła. Również ekipa murarska i kamieniarska była od początku ta sama. Zaowocowało to czystością stylu – wszystko tu ze sobą współgra i wzajemnie się uzupełnia. Dotyczy

39

Boski dizajn

Romańskie łuki z sowieckiego hangaru


Katarzyna Jabłońska

to nie tylko samej bryły budynku i jego wnętrza. Dariusz Hyc zaprojektował całe otoczenie kościoła – ogrodzenie, układ kamienia, detale na elewacjach. Zwraca uwagę spójność użytych elementów kamiennych, drewnianych i metalowych. Spotykamy je we wszystkich istotnych miejscach kościoła – w tabernakulum, ołtarzu, chrzcielnicy, krzyżu czy konfesjonałach. – Efekt, który uzyskaliśmy w Międzylesiu, to w dużej mierze zasługa ks. kanonika Hieronima Średnickiego, który odpowiadał za budowę tej świątyni – mówi Dariusz Hyc. – Ks. Hieronim potrafił zgromadzić grupę fachowców i stworzyć nam taką atmosferę pracy, że wzajemnie się inspirowaliśmy, ale też respektowaliśmy nasze kompetencje, nikt nikomu niczego nie narzucał, słuchaliśmy się nawzajem. Ks. Średnicki, który mówił o sobie, że jest niewykształconym w kwestii sztuki prostym chłopakiem z Pragi, obdarzył nas wielkim zaufaniem. To otwierało przestrzeń do twórczych działań, ale też zobowiązywało, żeby nie zawieść zaufania proboszcza i parafian. Nowoczesna bryła kościoła w Międzylesiu nawiązuje do romańskiej architektury wczesnochrześcijańskiej. Budynek złożony jest z nakrytych osobnymi dachami prostych brył geometrycznych, z wyraźnym wyróżnieniem każdej z nich. Ważnymi elementami konstrukcji – zaważyły one zwłaszcza na charakterze wnętrza świątyni – są fragmenty hangaru lotniczego, w którym – zanim stał się częścią budynku kościoła – stał gotowy do boju radziecki MIG-23. To pomysł ks. Hieronima. Jak wspominają architekci, prace rozpoczęto od wyprawy na lotnisko wojskowe, gdzie ksiądz pokazał im kolebkowy hangar na MIG-a, złożony z prefabrykowanych łuków. Kupione za grosze od wojska elementy hangaru posłużyły za sklepienie nad nawą kościoła i wnęką ołtarza. Łuki hangarowego sklepienia w oryginalny sposób nawiązują do łuków romańskich świątyń, nieoczekiwanie nadając wnętrzu wyjątkowy, sakralny charakter. Ich użycie miało konsekwencje dla dalszych rozwiązań architektonicznych. Niemożność zamontowania w nich okien sprawiła, że trzeba było doświetlić prezbiterium. Dlatego zaprojektowano duże przeszklenia w części wejściowej i środkowej. Chodziło o to, żeby do wnętrza wpuścić maksymalnie dużo światła, ale przy okazji uzyskano niezwykły efekt – wchodząc do kościoła, którego wnętrze zamknięto w kształcie krzyża, patrzymy na oddaloną i nieco zaciemnioną część prezbiterium. Zbliżając się do prezbiterium, dochodzimy do światła, które wpada przez duże okna umieszczone w górnej części jednej z brył budynku. To rozwiązanie sprawia, że główna nawa jest zacieniona, a sam ołtarz rozświetlony. – Tak to nieoczekiwanie ze sobą zagrało – mówi Dariusz Hyc. – Do kościoła przez wielką szybę wpada zachodnie światło, co po południu daje niezwykły, mistyczny wręcz efekt. Ważne było, żeby tych – odsłaniających się nam w trakcie budowy świątyni – walorów nie zgubić i nie popsuć. Zanim przystąpiliśmy – ja i Mateusz Środoń – do tworzenia koncepcji malowideł i wyposażenia wnętrza, uważnie obserwowaliśmy, jak się to wnętrze zachowuje. Bardzo staraliśmy się tak zaprojektować całe wyposażenie, aby nie utracić tego, co już tam jest. I to się udało – elementy wyposażenia wnętrza są bardzo proste i nowoczesne, szlachetne w formie – nawiązują do surowych form romańskich. Podobnie

40

WIĘŹ  Kwiecień 2012


malowidła – nawiązują do wschodniej ikony, użyto w nich jednak innych kolorów ­– delikatnych i rozmytych – co sprawia, że mają w sobie szczególną przezroczystość. Momentami odnosi się wrażenie, że przy najmniejszym ruchu powietrza – znikną. Znakomitym tłem dla malowideł jest położony na wewnętrznych ścianach świątyni jasny piaskowiec. – Razem z Mateuszem Środoniem – mówi Dariusz Hyc – decydowaliśmy o wyborze kamieni, które zostały użyte w budowie. – Chcieliśmy, żeby ten sam materiał był wewnątrz i na zewnątrz budynku, żeby wszystko łączyło się w jedno, stanowiło całość. Jasny piaskowiec, którym wyłożona jest również elewacja, dodaje całej bryle budynku lekkości, jego ciepły kolor sprawia, że nawet przy często pochmurnej w Polsce pogodzie rodzi się wrażenie pozostawania w świetle. – Prace we wnętrzu budynku świątyni cały czas konsultowane były z architektami – mówi Hyc. – Wszyscy czuliśmy się odpowiedzialni za całość, wspólnie wypracowaliśmy poszczególne rozwiązania. Było to niezwykle twórcze również dlatego, że w trakcie naszych prac niejednokrotnie mogliśmy obserwować reakcje parafian. Kiedy na przykład Mateusz Środoń przygotowywał się do malowania największego fresku w świątyni – mającej znajdować się w głównym ołtarzu ikony Bogurodzicy z Dzieciątkiem – postanowiliśmy sprawdzić, jak duża powinna być ta ikona. Mateusz na gołych murach wykonał bardzo wstępny szkic węglem. Kiedy ludzie przychodzili oglądać swój budujący się kościół, odruchowo przyklękali przed tym szkicem – taki efekt podczas wstępnych prac był czymś niezwykłym, stanowił dla nas ważny sygnał, że kierunek, w którym zmierzamy, jest właściwy. Ściana z jasnego piaskowca, na której Środoń namalował dużych rozmiarów ikonę Maryi i Jezusa o dziecięcej twarzyczce, wydaje się dla tego subtelnego w rysunku i kolorystyce przedstawienia tłem najlepszym z możliwych. Efekt wzmacnia zwłaszcza wpadające do wnętrzna – przez umieszczone od zachodu okna – popołudniowe światło. Projektanci weryfikowali swoje pomysły z parafianami również w innych momentach. Sprawdzano na przykład ich reakcje na surowy w formie rysunek ryby, którym zamierzano ozdobić tabernakulum. A kolejność imion czterech ewangelistów i pięciu proroków, umieszczonych na ambonie, wywołała ciekawą dyskusję teologiczną – kto powinien być na górze, a kto na dole, czy to prorocy stanowią „bazę” dla ewangelistów, czy raczej ewangeliści odsyłają do proroków? Do teologicznej refleksji prowokują zwłaszcza przywołujące nastrój sztuki bizantyjskiej malowidła. Po jednej stronie tabernakulum umieszczono scenę narodzenia Jezusa, po drugiej Chrystusa złożonego w grobie. Gdy dokładniej przyjrzymy się tym przedstawieniom, w pieluszkach owijających Dzieciątko dostrzeżemy późniejsze płótna grobowe i chustę, które zobaczyli w pustym grobie Piotr i Jan. Głęboką katechezę przynosi również droga krzyżowa oraz wizerunek Jezusa Miłosiernego i św. Faustyny. Ogromne znaczenie ma to, że wszystkie malowidła wykonane zostały przez tego samego artystę. Przedstawiona przez niego nadprzyrodzona rzeczywistość

41

Boski dizajn

Aż chce się modlić


Katarzyna Jabłońska

zachwyca nie tylko artystyczną wizją i wysokim poziomem tej sztuki, ale też sprawia, że świat Starego (malowidła proroków: Izajasza i Micheasza) i Nowego Testamentu stanowią niepodzielną jedność. Ascetyczny wystrój wnętrza i jego prostota sprawiają szczególne wrażenie czystości i przestrzeni, które sprzyjają wyciszeniu, tworzą kontemplacyjny nastrój. Przy tym wnętrze kościoła wyposażone jest w te wszystkie elementy, które są mu niezbędne. Dopiero kiedy okazują się potrzebne, niejako wyłaniają się z tej przestrzeni. Tak jest z surową w formie chrzcielnicą czy nowoczesnymi konfesjonałami. Zanim te ostatnie zostały zaprojektowane, odbyło się wiele dyskusji i wizyt w różnych kościołach. – Chodziło o to – mówi Dariusz Hyc – żeby konfesjonały stwarzały najlepszą przestrzeń dla spowiedzi. Kościół w Międzylesiu jest nie tylko wysoko oceniany przez specjalistów z dziedziny architektury i wystroju wnętrz. Jest również niemal modelowym przykładem tego, jakie warunki muszą zostać spełnione, aby uzyskać tak znakomite efekty. Oczywiście podstawowy wymóg to wybór profesjonalistów, jakimi okazali się zaangażowani przez ks. Średnickiego projektanci i budowniczowie. Trzeba jednak przyznać, że proboszcz wykazał się tu również dużą odwagą – zatrudnił młodych architektów tuż po studiach, również dla autora malowideł było to pierwsze tak poważne zadanie po studiach w Szkole Malarstwa Bizantyjskiego Świętej Metropolii Pireusu. Już jednak pierwsze pomysły i zaangażowanie młodych ludzi świadczyło o tym, że doskonale znają się na rzeczy i rozumieją specyfikę przestrzeni sakralnej. Ks. Średnicki jako budowniczy kolejnego kościoła znał dobrych rzemieślników, ale przede wszystkim był odważny i otwarty. Potrafił zaufać artystycznej wizji wyłaniającej się w trakcie powstawania kościoła, czemu sprzyjało stworzenie zespołu ludzi wzajemnie sobie ufających i współpracujących na każdym etapie. Zdawał się rozumieć, że kształt świątyni musi rodzić się w dialogu nie tylko ludzi, ale również materialnej przestrzeni, którą ci ludzie kształtują. Rozumiał, że znalezienie najlepszego rozwiązania wymaga niekiedy czasu. I tak na przykład ikony drogi krzyżowej to efekt wielomiesięcznych artystycznych poszukiwań i teologicznej refleksji. Ks. Hieronim Średnicki, który obecnie jest proboszczem parafii w Legionowie, z dumą i radością mówi o kościele w Międzylesiu. Pytany w wywiadzie dla lokalnej prasy, czy zamierza dokonywać zmian w swojej obecnej świątyni, powiedział: „Jeśli będą jakieś prace, to kosmetyczne i według wskazówek, które zostawił mi ks. Zygmunt (poprzedni proboszcz), i w oparciu o tych samych, co dotąd, architektów. Wystrój powinien być jednorodny”. Rozumie to również obecny proboszcz kościoła w Międzylesiu – ks. Jerzy Banak – który rozważa możliwość wzbogacenia wnętrza o kolejne malowidło. Decyzja zapadnie po konsultacji z Dariuszem Hycem oraz Mateuszem Środoniem, który będzie autorem ewentualnej ikony. A o powstałych już pracach Środonia w kościele w Międzylesiu ks. Banak mówi: „Przed tymi ikonami po prostu aż chce się modlić”.

42

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Aż chce się modlić

Jeśli ktoś odwiedził kościół NMP Królowej Polski w Żninie w archidiecezji gnieźnieńskiej dajmy na to w roku 2000 i teraz ponownie do niego trafi, nie będzie chciał wierzyć, że jest w tej samej świątyni (www.parafiamariackaznin.com.pl). Przeprowadzona renowacja – rozpoczęta w 2001 r. i dobiegająca właśnie końca – wydobyła ukryte pod warstwami olejnych farb, drewnianą boazerią i lastryko oryginalne elementy architektoniczne i zdobnicze kościoła. Piękne wnętrze świątyni, w którym historia i różne tradycje konfesyjne spotykają się ze sobą, w niczym nie przypomina przytłaczającego wnętrza sprzed remontu, który razem z najwyższej klasy specjalistami przeprowadził aktualny proboszcz parafii – ks. Stanisław Talaczyński. Wielki trud – również finansowy – włożony w remont został doceniony nie tylko przez parafian i odwiedzających żniński kościół gości, lecz także przez specjalistów w dziedzinie renowacji. W XIV edycji konkursu „Modernizacja Roku 2009”, w kategorii „Obiekty sakralne”, pierwsze miejsce dla inwestora, projektanta i wykonawcy zdobyła parafia mariacka w Żninie i Pracownia Konserwacji i Restauracji Dzieł Sztuki „LIM”, której właścicielem jest dr Solida Lim. Nagrodę przyznano za „renowację wnętrza kościoła, pieczołowite odtworzenie pierwotnej kolorystyki i dekoracji elementów architektonicznych oraz umiejętne zaadaptowanie do potrzeb kultu katolickiej wspólnoty”. Doceniono również odtworzenie dekoracji na emporach oraz rzeźbień na słupach podtrzymujących empory. Obecny, neogotycki w bryle, budynek zbudowany został w 1909 r. na potrzeby gminy ewangelickiej. Powstał na miejscu mniejszego kościoła ewangelickiego wybudo­ wanego z kolei w miejscu, w którym w latach 1338–1820 znajdował się klasztor dominikanów i należący do zakonu gotycki kościół. Dekret wydany w 1819 r. przez władze pruskie doprowadził do kasacji klasz­toru, który wkrótce, podobnie jak kościół, został zburzony. To właśnie na fundamentach dominikańskiego założenia klasztornego wzniesiono kościół ewangelicki. W 1945 r. budynek ten przekazany został jednej ze żnińskich parafii rzymskokatolickich, a następnie w 1966 r. ustanowiono w niej samodzielny ośrodek dusz­paster­ski. Ten niewielkich rozmiarów koś­ciół ma pentag­on ­ alne prezbi­terium, pros­tokątną nawę z emporami, nad nawą główną drew­ni­ane kole­bkowe sklepi­e­nie, wsparte na kon­strukcji słupowej, również drewnianej. Renowację wnętrza kościoła rozpoczęto od konsultacji z konserwatorem zabytków, dr. Solidą Limem z toruńskiego Uniwersytetu Mikołaja Kopernika, znawcą metod i środków zwalczających wilgoć, która jest poważnym czynnikiem niszczącym malowidła ścienne. Jednym z najpoważniejszych problemów żnińskiego kościoła była właśnie wilgoć. Zdecydowano, że ze ścian kościoła usunięte zostaną boazerie oraz warstwy wtórne, których, jak się okazało, było aż dziewięć. Rozpoczęła się bardzo żmudna i męcząca praca – zwłaszcza usuwanie przemalowań z powierzchni sklepień i stropów było niezwykle mozolne, ponieważ wymagało pracy z nieustannie podniesionymi do góry rękoma.

43

Boski dizajn

Chrystus z magazynu


Katarzyna Jabłońska

Wysiłek został jednak wynagrodzony, odsłonięte oryginalne dekoracje malarskie okazały się niezwykle ciekawe, podobnie jak uczytelnione ornamenty rzeźbiarskie na drewnianych słupach podtrzymujących empory. Odzyskano również dekorację w formie ornamentów roślinnych zdobiących sklepienie i stropy nad emporami. – Początkowo myśleliśmy – mówi ks. Talaczyński – że te wzory zostały namalowane za pomocą szablonu, okazało się jednak, że niemal każdy kwiat jest inny. Oczywiście, część dekoracji uległa zniszczeniu, dlatego wykonana została rekonstrukcja i restauracja ornamentyki. Prace te wykonano na podstawie zachowanej śladowo oryginalnej warstwy malarskiej, widocznej tylko w promieniowaniu UV. Tynki kościoła były tak zniszczone przez wilgoć, że trzeba je było skuć i położyć nowe specjalne tynki i farbę, umożliwiające murom „oddychanie”. Założono nowe ogrzewanie. Chodziło o taki system grzewczy, który rozwiązywałby problem wilgoci. Udało się. Wymieniona została także instalacja elektryczna i nagłaśniająca. Niespodziankę przyniosło również usunięcie lastryka wylanego na całej podłodze kościoła. Okazało się, że poziom podłogi, zwłaszcza prezbiterium, został podczas wylewania lastryka mocno podniesiony. Zrywając je, odkryto pierwotny układ prezbiterium, które w zborze ewangelickim ma zupełnie inną aranżację. – Myślałem – opowiada ks. Talaczyński – że lastryko wylano, ponieważ właściwa podłoga miała poważne ubytki, okazało się jednak, że znowu powodem była wilgoć. Pod lastrykiem wszystkim było potwornie zakiśnięte, ale przykrywało ono również bardzo ładne i solidne kafle – nie do zdarcia, bo o grubości 3,5 cm. A piękna ceramiczna posadzka w prezbiterium pochodzi ze Strykowa pod Łodzią i została ręcznie wykonana. – Chcieliśmy dopasować ją stylem do tej starej i do wnętrza, które odsłoniło nam swój charakter – mówi proboszcz. – Posadzka jest wprawdzie bardzo trudna w utrzymaniu, ale za to jaka piękna! W pracach renowacyjnych cały czas uczestniczył konserwator zabytków: dr Solida Lim. – Pan Solida pochodzi z Kambodży. Chociaż wywodzi się z zupełnie innej tradycji – mówi ks. Talaczyński – ma wielkie wyczucie katolickiej świątyni. To również dzięki jego wiedzy i sugestiom kościół odzyskał swoją, nadaną mu przez pierwszych budowniczych, szlachetność. Trzeba go było teraz wyposażyć w taki sposób, żeby nie popsuć tego, co zostało odzyskane. Ks. Talaczyńskiemu bardzo zależało na tym, aby w wystroju kościoła zaznaczyć historię tego miejsca, czyli – z myślą o parafialnym kościele katolickim – nawiązać zarówno do tradycji dominikańskiej, jak i kościołów protestanckich. W prezbiterium odnowionej świątyni umieszczone zostały proste w formie ławy, nawiązujące stylem do ław klasztornych, dodatkowo z herbem dominikańskim. W centralnym miejscu ołtarza kościoła protestanckiego znajdował się krzyż, tak zresztą ta świątynia została zaprojektowana – w ścianie zamykającej prezbiterium są trzy okna, dwa boczne z witrażami (Chrystus Zmartwychwstały i Chrystus wstępujący do nieba), środkowe okno ma witraż o motywach geometrycznych, dzięki temu nie odciąga uwagi od krzyża, dla którego stanowi tło. Postanowiono zachować to rozwiązanie, trzeba było jednak znaleźć pasujący stylem do tego miejsca i wnętrza krucyfiks.

44

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Galeria WIĘZI: Maciej Herman

45


Katarzyna Jabłońska

Ks. Talaczyński wyszukał w Muzeum Archidiecezjalnym w Gnieźnie odpowiedni krzyż, a raczej figurę ukrzyżowanego Chrystusa, do której dopasowano krzyż i zawieszono w centrum prezbiterium. Proboszcz wspomina: – Chodziłem po ogromnym magazynie muzeum diecezjalnego, szukając Ukrzyżowanego do naszego kościoła. Nie było to łatwe. W końcu mój wzrok przykuła atletyczna postać Chrystusa z nieco, jak mi się zdawało, zaburzonymi proporcjami ciała (dziwnie krótkie ręce). Figura przymocowana była do prowizorycznego krzyża. Podszedłem, zdjąłem figurę ze ściany, żeby na odwrocie odczytać jej metryczkę. Wielkie było moje zdziwienie, kiedy przeczytałem: XVII w., Żnin. Wiele wskazuje na to, że ten Chrystus pochodzi z dominikańskiego kościoła i teraz po latach tułaczki wrócił na swoje miejsce. A jego krótkie ręce oznaczają, że był najprawdopodobniej zawieszony blisko sufitu kościoła – kiedy patrzymy na krucyfiks umocowany w ten sposób, wówczas te skrócone ręce dają wrażenie właściwych proporcji z całym ciałem. Gdy krzyż zawisł w prezbiterium naszej świątyni, zyskaliśmy pewność, że to miejsce właśnie na tego Ukrzyżowanego czekało. Nasz konserwator tak był tym poruszony, że prawie dwie godziny w samotności wpatrywał się w krucyfiks. W niewielkim prezbiterium umieszczono stół ołtarzowy, wykonany z portugalskiego marmuru z płaskorzeźbą z polskiego czerwonego piaskowca. Różnorodne odcienie rdzawej czerwieni i ciemnego różu są obecne w różnych elementach wnętrza kościoła, ciekawie ze sobą współgrając. Oryginalny i godny upowszechnienia jest również pomysł ambony, która od strony wiernych ma w swojej bryle załamanie, pozwalające stabilnie ustawić na nim otwarty ewangeliarz. – Ciągle denerwowałem się – opowiada ks. Talaczyński – że ewangeliarz po liturgii słowa chowany jest pod pulpit, jakby to była zwykła książka. A przecież Słowo Boże powinno cały czas być w centrum i przed naszymi oczami. Powinno nieustannie do nas mówić. To również nawiązanie do protestantów, w ich zborach Pismo Święte zawsze jest wystawione. Boczne ołtarze zaprojektowano w stylu neogotyckim, jest to jednak nawiązanie, a nie kopiowanie. – Konserwator zabytków podpowiedział nam – mówi ks. Talaczyński – żeby nie naśladować i nie udawać, że to prawdziwy neogotyk. W jednym z bocznych ołtarzy umieszczono tabernakulum z Najświętszym Sakramentem, a także pochodzące z dominikańskiego klasztoru: otaczany czcią obraz Matki Bożej Gankowej i figurę św. Dominika. Z tą ostatnią związana jest ciekawa historia. Zabytkową figurkę przekazał w latach 60. do żnińskiego kościoła miejscowy ordynator szpitala, znawca sztuki, kolekcjoner świątków. Podczas wizyty u chorego w wiosce nieopodal Żnina, wchodząc do domu, lekarz potknął się o ruchomy próg – schylił się, żeby sprawdzić, dlaczego próg tak niebezpiecznie się rusza i… wyciągnął go z ziemi. Próg okazał się figurą św. Dominika, ułożoną plecami do góry. – Kiedy obejmowałem probostwo w Żninie – wspomina ks. Talaczyński – św. Dominik zawieszony był na jednym ze słupów podtrzymujących emporę. Kiedy ustawiliśmy boczny ołtarz, zaproponowałem, by w jego zwieńczeniu umieścić figurę św. Dominika. Efekt jest zdumiewający – wydaje się, że to miejsce zostało przygotowane specjalnie dla tej figury. Drugi boczny ołtarz ma należeć do świętych kanonizowanych

46

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Aż chce się modlić

przez Jana Pawła II. Tymczasem umieszczono w nim zawołanie polskiego papieża Totus Tuus i obraz św. Gianny Beretty Molli. Warto jeszcze zwrócić uwagę na znakomicie współgrające z całym wnętrzem dębowe ławki, zamówione do wyremontowanego kościoła. – To nie była tania inwestycja – mówi ks. Talaczyński, ale te ławki są świetnie wykonane, wystarczą na lata, no i są wygodne, na co wykonawca zwracał szczególną uwagę i co chwalą parafianie. Rzeczywiście, nawet osoby praktykujące chrześcijańską medytację byłyby usatysfakcjonowane. W tych ławkach można naprawdę wiele czasu spędzić w pozycji klęczącej bez rozproszenia spowodowanego bólem kręgosłupa czy niewygodą. Zadbano również o dobre warunki dla spowiadających się. Ponieważ kościół jest dość mały, chcąc zadbać o dyskrecję spowiedzi, konfesjonały pomyślano tak, aby spowiadający się był oddzielony od reszty wiernych. Wprawdzie nieco onieśmiela to i czasem napawa lękiem dzieci, ale i z tym ks. Talaczyński umie sobie poradzić.

Przed proboszczem w Żninie stało arcytrudne zadanie – kościół znajdował się w stanie opłakanym. Miał jednak historię, w którą można było się wsłuchać. Gdy ks. Wojciech Lemański miał wyposażyć nowy budynek kościoła pw. Miłosierdzia Bożego w Otwocku-Ługach (www.diecezja.waw.pl/lugi), znalazł się chyba paradoksalnie w sytuacji trudniejszej. Ta nowo powstała świątynia nie tylko niczego nie podpowiadała, ale poprzez błędy budowniczych wiele utrudniała. Budowę kościoła rozpoczęto w 1991 r. Ks. Lemański przejął ją w roku 1997 jako kontynuator prac wykończeniowych przy kościele i domu parafialnym. – Przygotowując się do zadania wyposażenia wnętrza otwockiego kościoła – opowiada ks. Lemański – odwiedzałem liczne świątynie, żeby podpatrywać najrozmaitsze rozwiązania i pomysły. Ważne jest czerpanie z tego, co już mamy, tzn. oglądanie tych współczesnych kościołów, w których udało się zrealizować ciekawe pomysły estetyczne i duszpasterskie. Pozwala to także unikać tych rozwiązań, które się nie sprawdzają. Może zresztą z wyczuciem estetycznym jest tak, jak ze słuchem muzycznym – jak komuś słoń nadepnął na ucho, to szansa na to, że będzie w stanie dyrygować chórem jest niewielka. Jeżeli ktoś wie, że nie czuje kwestii estetycznych, to może lepiej, żeby nie brał się za wyposażanie i wykańczanie wnętrza kościoła. Bo pomalowanie jednej ściany na niebiesko, a drugiej na różowo sprawi, że kościół będzie czysty, ale brzydki i wierni będą się w nim źle czuli. Taki ktoś może być wspaniałym spowiednikiem czy kaznodzieją, ale nie powinien decydować, jaki będzie kształt ławek, żyrandoli, a tym bardziej u kogo zamówione zostaną witraże czy mozaiki do kościoła. Mozaiki i witraże w otwockim kościele świadczą o tym, że ks. Lemański ma wyczucie estetyczne. Ich autorami są twórcy z pracowni założonej w Warszawie w 1975 r. przez Teresę Marię Reklewską, wybitną artystkę sztuki witrażu (www. witrazesc.com.pl). Pracownia ta jako pierwsza i jedyna wtedy działała na zasadach

47

Boski dizajn

Nie wszystkie krzywizny da się wyprostować


Katarzyna Jabłońska

ścisłego współuczestnictwa artysty w tworzeniu dzieła na każdym etapie jego powstawania. W pracowni artystki wykształciło się w zakresie technik witrażowych wielu uczniów. Reklewska przekazała tajniki rysunku, malarstwa i kompozycji kilku najbardziej utalentowanym: Pawłowi Przyrowskiemu, Tomaszowi Tuszce, Jerzemu Owsiakowi, Tomaszowi i Małgorzacie Łączyńskim. Autorem mozaik w głównym ołtarzu i ołtarzach bocznych otwockiego kościoła jest Paweł Przyrowski. On też współtworzył witraże zamówione przez ks. Lemańskiego i jego parafian do ich świątyni. Początkowo planowano umieścić je tylko w oknach głównych kościoła, ostatecznie oryginalne witraże pojawiły się w kilkudziesięciu oknach. Przyrowski wspomina, że te witraże były dużym wyzwaniem. – Miłosierdzie Boże jest trudnym tematem, nie ma tu oczywistych wzorów ikonograficznych, musieliśmy ich wspólnie szukać. To było bardzo twórcze i arcyciekawe doświadczenie. Ks. Lemański był tutaj niezwykle inspirujący. Pokazał nam, że Miłosierdzie Boże można przedstawić za pomocą zawartych w Ewangelii przypowieści i wydarzeń. Wykorzystaliśmy m.in.: przypowieść o synu marnotrawnym, o uzdrowieniu paralityka, o nierządnicy uratowanej od ukamienowania, a także scenę z dobrym łotrem czy płaczącym Piotrem, który zaparł się Jezusa. Proboszcz podsuwał nam pomysły teologiczne, które my przetwarzaliśmy w wizję artystyczną. Te pomysły rodziły się niekiedy również w dyskusjach. A kiedy np. ks. Lemański wpadł na pomysł, żeby portrety apostołów opatrzyć hebrajskimi podpisami, musiałem konsultować się z hebraistami, co bardzo wzbogaciło moją wiedzę. Bardzo ciekawy był również pomysł księdza, żeby na witrażach pojawiły się kobiety. Wymyślił, aby sportretować biblijne pary: Adama i Ewę, Sarę i Abrahama. To było niezwykłe zadanie – przedstawiać dwoje zakochanych w sobie ludzi, którzy są bohaterami występującymi na kartach Biblii. I ks. Lemański, i pracownia witraży bardzo chwalą wzajemną współpracę i są usatysfakcjonowani jej efektem, który zadowoli zapewne również znawców sztuki. Dla obu stron było to ciekawe i ważne doświadczenie. Ks. Lemański mógł skorzystać z profesjonalizmu wykonawców witraży, a także z ich twórczego zaangażowania w jego ciekawą teologiczną wizję. To byli godni siebie partnerzy. Niestety, nie zawsze tak jest. – Ks. Lemański oglądał szkice witraży – mówi Paweł Przyrowski. – Zapoznawaliśmy go także z planowaną kolorystyką, pozostawiał nam jednak dużą przestrzeń wolności. Naszą współpracę charakteryzowała wzajemna otwartość i inspirowanie siebie nawzajem. Zaufanie proboszcza dawało nam przestrzeń do twórczego rozmachu i do odwagi w poszukiwaniu najlepszej realizacji teologicznych wizji. To wcale nie jest oczywiste. Zdarzają się tacy partnerzy, dla których ważniejszy jest kształt ucha świętego, który ma zostać przedstawiony na witrażu, niż artystyczny kształt całości. Czasem ten ostatni w ogóle wydaje się nieistotny, najważniejsze bywa wierne odzwierciedlenie podobieństwa albo wyobrażenia na temat postaci świętego. To sprawia, że czasem zdarzają się teologiczne dziwolągi. – Ja sam – wspomina ks. Lemański – bardzo uważnie przypatrywałem się różnym rozwiązaniom. Jeśli widziałem witraże, których styl mi odpowiada, dowiadywałem się o pracownię, która je wykonała. Jeśli widziałem stolarkę sakralną, która była

48

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Aż chce się modlić

niespecjalnej jakości, również pytałem o autorstwo, żeby się w przypadkiem we współpracę z tymi wykonawcami nie wpakować. W moim własnym doświadczeniu – podkreśla – niesłychanie ważne były osobiste kontakty z księżmi, którzy już kościół zbudowali i wyposażyli. Bardzo ważne podczas budowy i wykańczania świątyni są również konsultacje z parafianami, dla których ta świątynia jest przeznaczona i którzy ją współfinansują. Trzeba słuchać ich oczekiwań, ale też czasami umieć się tym oczekiwaniom przeciwstawić, żeby kościoła nie zagracić, nie uczynić zeń szopki, gdzie każdy chciałby mieć element, który się właśnie jemu szczególnie podoba. Wielokrotnie tego doświadczałem i musiałem przekonywać, że w naszym kościele akurat taki element nie zafunkcjonuje. Słowem – trzeba liczyć się z oczekiwaniami parafian, ale jednocześnie nie bać się nowatorskiej wizji artysty, jeśli jest ona teologicznie uzasadniona i artystycznie ciekawa. W moim przypadku ta zasada się sprawdziła – mozaiki i witraże z pracowni pani Reklewskiej dodały naszej świątyni modlitewnej atmosfery, a także zyskały aprobatę parafian. Witraże i mozaiki w kościele Miłosierdzia Bożego w Otwocku decydują o charakterze tego wnętrza, które wiele zawdzięcza wrażliwości na sztukę jego byłego proboszcza. Ks. Wojciech Lemański w otwockiej świątyni musiał zmierzyć się z wieloma problemami. Kiedy w końcu udało mu się trafić na pracownię wykonującą naprawdę solidne meble kościelne i mógł zamówić ławki do kościoła (wcześniej w kościele wykorzystywano siedzenia z byłego kina), z całą mocą ujawniły się błędy budowniczych świątyni: krzywe ściany, niesymetrycznie ustawione kolumny… Gdy ustawiono we wnętrzu ławki, cała przestrzeń zaczęła „tańczyć”. – Poprzez witraże – mówi ks. Lemański – lub oświetlenie ścian można spowodować, że nierówności tynku nie będą aż tak rażące. Ale pewne rzeczy wymagają budowlanych przeróbek. Jeżeli zamiast łuków w nawach bocznych jest zwykła belka, która na dodatek jest krzywa, to tego nie da się zamaskować, trzeba ten łuk dorobić. A to wymaga ogromnego trudu. Nam w Otwocku udało się to poprawić, ale przez kilka miesięcy kościół wyglądał jak młyn, bo wszędzie był biały pył. Nie wszystkie błędy da się jednak poprawić, nie wszystkie krzywizny da się wyprostować. Dziś wydaje mi się, że zadania, które braliśmy na siebie w Otwocku, już bym się nie podjął. Może za stary jestem? Wtedy były to wyzwania, które mnie pociągały.

Ks. Lemański jest zdania, że księża, którym powierza się budowę kościołów, powinni mieć możliwość korzystania z pomocy i sugestii profesjonalistów w dziedzinie budownictwa sakralnego i organizacji przestrzeni sakralnej. Pozbawieni zazwyczaj w tych kwestiach doświadczenia i odpowiedniej wiedzy proboszczowie powinni mieć dostęp do sprawdzonych rozwiązań. Kurie powinny dysponować bazą danych, która zawierałaby adresy kościołów mogących być inspiracją dla tych, którym powierzono budowę świątyni, a także kontakty sprawdzonych pracowni architektonicznych,

49

Boski dizajn

Zachwycić do pracy


Katarzyna Jabłońska

architektów wnętrz sakralnych, artystów oraz kompetentnych rzemieślników. – Nie należy, oczywiście – mówi ks. Lemański – ślepo kopiować dobrych wzorów, ale się nimi inspirować. Należy również pokazywać przykłady rozwiązań błędnych, żeby wiedzieć, czego unikać. Do tego postulatu warto dodać jeszcze i ten, żeby w kształceniu księży znalazło się miejsce na wyrabianie wrażliwości w dziedzinie sztuki i kultury, którą przecież jako duszpasterze i budowniczowie świątyń będą współtworzyć. Może należałoby zadbać o ich większe uczestnictwo w wydarzeniach kulturalnych, zaoferować zajęcia, które dawałyby narzędzia do poruszania się w przestrzeni współczesnej kultury i sztuki, z którymi Kościół ma dzisiaj zbyt luźne więzi. Trzeba je wzmocnić, żeby sztuka znowu stała się sojusznikiem, który pomoże w sposób wiarygodny i porywający głosić prawdę o Bogu. Jak to działa – można zobaczyć choćby w przywołanych wyżej miejscach. Oswajanie kleryków ze współczesną sztuką warto zaś rozpoczynać od odwiedzin Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej w Kielcach – jedynej takiej w Europie. Zgromadzone tam na stałe zbiory wybitnych współczesnych artystów oraz – organizowane przez kierującą galerią Agnieszkę Orłowską – wystawy czasowe pokazują, jak wiele może być dróg i form objawiania się sacrum. Dowodzą również, że sacrum wcale nie zawsze jest celem artysty. Jest epifanią. Ta galeria może być szkołą patrzenia i wrażliwości estetycznej, źródłem inspiracji dla budowniczych i gospodarzy świątyń. Dziś, jak pisał Jerzy Sosnowski w tekście Pokochać trudne piękno: Kościół – choć stawia wiernym wysokie wymagania etyczne – na gruncie estetyki podąża za przyzwyczajeniami ludzi, których gust kształtuje nie tradycja ludowa (piękna, lecz zanikająca), ale telenowele. […] Kształcenie księży winno otwierać ich na rzeczywisty dialog z kulturą współczesną, a tym samym wyzwalać ich z lęku przed tym, co przekracza konwencje estetyczne niedzisiejsze lub trywialne. Są potrzebni zarówno odbiorcom sztuki, jak jej twórcom, jednym i drugim kuszonym przez to, co łatwe. […] Może przyjdzie czas, którego jednym z przejawów będzie powszechne zrozumienie, że nieposkromiona skłonność do kiczu to niedoskonałość charakteru, zawada na naszej drodze do pełnego człowieczeństwa. Że wyzwanie, jakie stanowi niepokojąca nieraz sztuka, jest wezwaniem. Że przykazanie miłości może obejmować także ukochanie trudnego piękna1.

Wrażenia zapisane w księdze przez odwiedzających Galerię Współczesnej Sztuki Sakralnej, przekonują, że prawdziwa sztuka potrafi zachwycać człowieka do pracy – również do pracy nad sobą. Ktoś tak skomentował tam wystawę rzeźb Antoniego Rząsy: „Chciałbym, żeby moje życie było jak te rzeźby”. Katarzyna Jabłońska

1 WIĘŹ 2005 nr 5–6. Zob. również: http://www.laboratorium.wiez.pl/teksty-korepetycje.php?pokochac_trudne_piekno.

50

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Ks. Andrzej Draguła

Jak się wydaje, dizajn i kicz to pojęcia z różnych obszarów tematycznych. Dizajn to wzornictwo przemysłowe, sztuka użytkowa, projektowanie. Kicz to określona estetyka w sztuce, której istotą jest – jak twierdzą niektórzy – kłamstwo artystyczne. Inaczej konotujemy słowo „dizajnerski”. Mówi ono, że coś zostało stworzone w sprytny i przemyślany sposób; że jest w swym pomyśle subtelne, by nie powiedzieć – sophisticated. To, co dizajnerskie, sytuowałoby się więc gdzieś na antypodach tego, co kiczowate. Ale dizajn z kiczem mogą się krzyżować. Dizajn w Kościele nie musi być wcale dizajnerski, a wręcz przeciwnie – często jest kiczowaty. Aby jednak zrozumieć, dlaczego tak się dzieje, potrzebny jest dłuższy wstęp o związkach między sztuką, kiczem a pobożnością. W teologii obrazu bardzo często podkreśla się estetyczną kategorię piękna. Mówi się także o poznaniu Boga zwanym via pulchritudinis, czyli o drodze poznania Boga poprzez piękno. O znaczeniu tej drogi przypomniała Papieska Komisja ds. Kultury w dokumencie kończącym jej zgromadzenie plenarne w roku 2006. Przypomniano wówczas, że oczywiście dzieło sztuki nie jest samo w sobie „pięknem”, ale jest jego wyrazem, pod warunkiem, że „posłuszne jest kanonom”, które są zmienne w zależności od kultury. „Dla człowieka wierzącego – czytamy w dokumencie – piękno wykracza poza estetykę i znajduje swój archetyp w Bogu”. O kiczu w dokumencie wspomina się raz, oczywiście negatywnie. W kontekście edukacji młodzieży do dojrzałego odbioru sztuki autorzy dokumentu stawiają pytanie: „Czy kicz nie jest czymś charakterystycznym dla pewnego strachu przed byciem wezwanym do głębokiej przemiany?”1. Jako przykład pozytywny przytacza się postać św. Augustyna, który przez całe lata opierał się pasji podążania za pięknem przemieniającym człowieka, aż w końcu zaświadczył w swoich Wyznaniach

1 http://www.vatican.va/roman_curia/pontifical_councils/cultr/documents/rc_pc_cultr_doc _20060327_plenary-assembly_final-document_fr.html

51

Boski dizajn

Kicz nasz powszedni


K s . And r ze j D r a g u ł a

o głębokim nawróceniu, którego doznał poprzez spotkanie z pięknem Boga: „Późno Cię ukochałem, Piękności dawna i zawsze nowa! Późno Cię ukochałem! We mnie byłeś, ja zaś byłem na zewnątrz i na zewnątrz Cię poszukiwałem. Sam pełen brzydoty, biegłem za pięknem, które stworzyłeś”2. Kicz postrzegany jest w tym dokumencie – jak widać – jako oznaka niedojrzałości, i to nie tylko w obszarze sztuki, lecz także w obszarze wiary. Mimo założenia, że dzieło sztuki nie utożsamia się z pięknem, a prawdziwe piękno jest tylko w Bogu, koncepcja zaprezentowana w dokumencie zakłada jednak, że piękno transcendentne wyraża się w kategoriach estetycznych. Kicz miałby być owych kategorii zaprzeczeniem, a przynajmniej deformacją. Ale przecież dzieło religijne – a mówimy właśnie o kiczu religijnym, a nie innym – nie zamyka się w swej interpretacji wyłącznie w kategoriach estetycznych. By je właściwie zinterpretować, potrzebne są także kategorie teologiczne. Czwarty element

Jak wiemy, w teologii wschodniej piękno ikony jest zdefiniowane nie w kategoriach piękna estetycznego, ale jako piękno wewnętrzne, obiektywne. Wartość artystyczna ikony ma w gruncie rzeczy charakter marginalny, uboczny. Ikona wyróżnia się tym, że poprzez nią – w sposób obiektywny – wyraża się tajemnica Boga, podobnie jak to jest w przypadku słowa objawionego. Tym, co dany wizerunek czyni ikoną, jest kanon, który zapewnia jej ortoikoniczność, czyli poprawność estetyczno-teologiczną3. Dzieje się tak za pomocą uznanego systemu znaków, symboli, kolorów i napisów (imion ikony). W ten sposób zostaje nawiązana sakramentalna relacja między wizerunkiem a jego prototypem. Teologia prawosławna odróżnia ikonę (obraz święty) od jakiegokolwiek innego obrazu o tematyce religijnej. Paul Evdokimov w ten oto sposób definiuje różnicę pomiędzy sztuką prawdziwie sakralną, „obrazem świętym” a jakimkolwiek innym dziełem sztuki: Każde dzieło sztuki mieści się w ramach zamkniętego trójkąta: artysta, jego dzieło, odbiorca. Artysta wykonuje swoje dzieło i wzbudza wzruszenie w duszy odbiorcy. Całość zostaje zamknięta w immanentyzmie estetycznym. I jeżeli wzruszenie przechodzi do doświadczenia religijnego, zostaje ono spowodowane przez subiektywną zdolność takiego czy innego widza do odczuwania różnych wzruszeń. […] Otóż sztuka sakralna przeciwstawia się właśnie temu wszystkiemu, co jest słodkie i sentymentalne, wszelkim akordom muzycznym duszy romantycznej, przez pewną hieratyczną oschłość i ascetyczne ogołocenie swojej faktury. Ikona z racji swego sakramentalnego charakteru rozbija trójkąt samego estetycznego

2 Św. Augustyn, Wyznania, X, 27, 38. 3 Ortoikoniczność można zdefiniować jako „reguły religijnego zastosowania obrazu”. K. Klauza, Teologiczna hermeneutyka ikony, Lublin 2000, s. 15.

52

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Kicz nasz powszedni

immanentyzmu. Utwierdza ona swą niezależność ze strony zarówno artysty, jak i widza, i uaktywnia nie emocje, lecz poczucie czwartego elementu: obecność transcendencji, której ona jest świadkiem4.

4 P. Evdokimov, Prawosławie, Warszawa 2003, s. 237–238. 5 D. Jaszewska, Kilka uwag o kiczu religijnym w dobie jego ponowoczesnej rehabilitacji, w: W. Kawecki, J.S. Wojciechowski, D. Żukowska-Gardzińska (red.), Kultura wizualna – teologia wizualna, Warszawa 2011, s. 297.

53

Boski dizajn

Mówiąc inaczej, piękno ikony nie sytuuje się w walorach estetycznych (są też przecież ikony o niskich walorach estetycznych, ikony po prostu brzydkie, które jednak nie przestają być ikonami). Mieści się ono poza poznawanym przedmiotem, czyli poza oglądanym wizerunkiem. Evdokimow nazywa to czwartym elementem, czwartym wierzchołkiem kwadratu, na które składają się: artysta, dzieło, odbiorca, transcendencja. To ten czwarty element obiektywizuje poznanie odbiorcy, pozwala przejść od tego, co widziane (wizerunek), do tego, co zobaczone (prototyp), i od zobaczonego do wiary. Św. Paweł mówi w Liście do Rzymian, że „wiara rodzi się z tego, co się słyszy” (Rz 10,17). Teologia podpowiada nam jednak, iż jest to formuła zwrotna: nie tylko wiara rodzi się z tego, co się słyszy i czego się słucha, ale także to, co wysłuchane, rodzi się z wiary. Podobnie jak to jest w dynamice cudu: nie tylko wiara rodzi się z cudu, ale – przede wszystkim – cud rodzi się z wiary. Także i tutaj należy powiedzieć, że nie tylko wiara rodzi się z tego, co zobaczone, ale także – a może przede wszystkim – to, co zobaczone, wynika z wiary. Owym czwartym elementem w tym kwadracie hermeneutycznym jest więc wiara. Bez wiary nie ma ikony teologicznie rozumianej. Jest jedynie obraz wykonany określoną techniką i utrzymany w określonych kanonach. Wiarą odbiorca rozpoznaje obecność w ikonie. To właśnie „obecność” stanowi to, co „zobaczone” w ikonie. Nie ma teologii ikony nie tylko bez teologii twórcy ikon (ikonopisa, ikonografa), lecz także nie ma jej bez teologii oglądającego (widzącego, patrzącego na) ikonę. Przejdźmy teraz do kiczu. Słusznie pisze Dagmara Jaszewska, że „kicz wcale nie jest sztuką i nie należy go charakteryzować w tych kategoriach” oraz że w odniesieniu do kiczu „jakakolwiek próba oceny wartości artystycznej religijnych reprezentacji traci rację bytu”5. W ten sposób – być może zupełnie nieoczekiwanie – odnajdujemy podobieństwo między ikoną a kiczem. W obu bowiem przypadkach kategorie estetyczne okazują się niewystarczające do poprawnej interpretacji dzieła i potrzebne są jeszcze kategorie teologiczne. Rodzi się teraz pytanie o to, co stanowi ów czwarty element we wspomnianym kwadracie hermeneutycznym w odniesieniu do kiczu. Nie jest nim oczywiście wiara w sakramentalną (sacramentale) wartość przedstawienia – tak jak to było w przypadku ikony. Nie ma bowiem kanonów gwarantujących właściwą relację między obrazem a prototypem. Sztuka zachodnia od dawna „nie włącza się już w pokorę sakramentu i w jego przekraczający czas dynamizm. Chce ona zażywać


K s . And r ze j D r a g u ł a

dzisiejszego dnia i zbawiać samym pięknem” – pisze Joseph Ratzinger6. A może nie tylko pięknem, lecz także kiczem? Pobożność wizualna

W swojej teorii „obrazu świętego” Paul Evdokimov przeciwstawia się pobożnym, subiektywnym wzruszeniom, które miałyby być instrumentem poznania. Pisze: Kiedy artysta zaczyna zaspokajać zachwyty duszy, dialog duchowy wyczerpuje się, ustępując miejsca emocjonalnemu przeżyciu, i sztuka sakralna degraduje się do poziomu zwyczajnej sztuki religijnej. Jest to już sztuka czysto ludzka: z transcendentnego wymiaru schodzi ona do portretu, pejzażu czy ornamentu7.

Założenie to jest oczywiście słuszne, ale jedynie w odniesieniu do wschodniej teologii ikony jako „obrazu świętego”. W przypadku kiczu mamy do czynienia z czymś zupełnie innym – właśnie z pobożnym wzruszeniem – i to bardziej po stronie odbiorcy niż artysty – co wcale nie jest obce zachodniej koncepcji obrazu. Kicz religijny jest ściśle związany z fenomenem obrazu dewocyjnego, a ten z kolei – ze średniowieczną pobożnością opartą na oglądaniu jako podstawowym narzędziu religijnego poznania. „Pobożność wizualna” (Schaufrömmigkeit, piety of looking or seeing) była ważnym komponentem religijnego życia, począwszy od późnego średniowiecza8. Rozwijająca się w XIV i XV wieku devotio moderna (nowa pobożność) potrzebowała obrazów do pobudzania stanów indywidualnego, pobożnego wzruszenia. Jak pisze francuski historyk, George Duby, „najważniejszy był […] osobisty wysiłek wewnętrzny, modlitwa, pobożność serca i coraz wyższe wzloty z «dna duszy»”9. Wymiar anamnetyczno-teologiczny oraz pedagogiczny obrazu zanikają na rzecz wymiaru dewocyjno-afektywnego. Obiektywizm zbawczego wydarzenia zostaje w sztuce zastąpiony subiektywizmem psychologicznego przeżycia, które ma prowadzić do doświadczenia religijnego. Kontemplacja życia Jezusa staje się punktem wyjścia dla różnorakich wizji aż do mistycznego zjednoczenia z Bogiem. Identyfikacja z cierpiącym ciałem Chrystusa ukazywanym na pobożnych obrazkach była sposobem na partycypację w życiu Bożym poprzez zjednoczenie 6 J. Ratzinger, Duch liturgii, Poznań 2002, s. 117. Por. „Całe malarstwo religijne Zachodu, począwszy od epoki Odrodzenia, to zupełna artystyczna nieprawda. Artyści, głosząc słowami bliskość i wierność przedstawianej rzeczywistości, nie mieli żadnej styczności z rzeczywistością, do której przedstawienia rościli sobie prawo, ośmielając się równocześnie to czynić. Nie uważali za stosowne poświęcić uwagi nawet owym skąpym wskazówkom przekazywanym przez ikonograficzną tradycję, a więc wiedzy o tym, jaki jest świat duchowy głoszony im przez Kościół katolicki” (P. Florenski, Ikonostas, w: tenże, Ikonostas i inne szkice, Warszawa 1984, s. 124). 7 P. Evdokimov, Prawosławie, s. 235. 8 Zob. D. Morgan, Visual Piety. A History and Theory of Popular Religious Images, Berkeley – Los Angeles – London 1998, s. 59. 9 G. Duby, Czasy katedr. Sztuka i społeczeństwo 980–1420, Warszawa 1997, s. 213.

54

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Galeria WIĘZI: Maciej Herman

55


K s . And r ze j D r a g u ł a

i utożsamienie, które wyrażało się w gestach i postawach. Tym, co człowiek miał wspólnego z wcieleniem i męką Chrystusa, które nieustannie kontemplował, było ciało. W ten sposób prawda o Wcieleniu, która „zrodziła” ikonę na Zachodzie, daje początek obrazowi dewocyjnemu. Jak pisze David Morgan: Obraz męki i zmartwychwstania Chrystusa zajmuje centralne miejsce w pobożnych praktykach, zarówno prywatnych, jak i publicznych, które skoncentrowane są na wyobrażeniu Chrystusa w ciele i wyobraźni wierzącego. Zadaniem było przekształcenie patosu czy też cierpienia z pasji Chrystusa w uczucie współpasji, współcierpienia z oglądającym. Ta nowa forma pobożności, opierająca się na wizualnych odniesieniach, postrzegana była jako zastępcze uczestnictwo w męce, śmierci i zmartwychwstaniu. Jeśli pobożny widz cierpiał i umierał z Chrystusem w empatycznej odpowiedzi na obraz Jezusa niewinnego, torturowanego i wystawianego na pośmiewisko przez żołnierzy, wierzący niejako zmartwychwstawał i odnawiał się wraz z wzięciem Jezusa w obronę10.

W konsekwencji sztuka – jak zauważa Joseph Ratzinger – coraz rzadziej czerpie swoje inspiracje z liturgii, a coraz częściej karmi się pobożnością ludową11. Obraz dewocyjny zawiera w sobie istotny związek z modlitwą i kontemplacją: „Są one utożsamieniem się z Chrystusem, w którym Bóg utożsamił się z nami” – mówi Ratzinger, a tym, co tłumaczy tę tożsamość, jest cierpienie12. Modlitewna funkcja obrazu dewocyjnego, który rodzi się w późnym średniowieczu i nabiera coraz większego znaczenia w następnych wiekach, a także jego rola w indywidualnej oraz ludowej pobożności jest ewidentna. Do pobożnościowego zastosowania obrazów oraz ich popularyzacji przyczyniły się oczywiście techniki umożliwiające wielokrotną reprodukcję. Funkcja kultyczna tych obrazów, które – według słów Ratzingera – „same są przeniknięte modlitwą”13, jest bezsprzeczna. Kicz a dewocja

Oczywiście nie można utożsamiać obrazu dewocyjnego z kiczem, ale dewocja (w sensie: pobożność) chętnie się kiczem karmi, wykształcając jednocześnie pewne – jeśli można tak powiedzieć – „kanony piękna”. Upiększane i idealizowane ciało świętych przedstawiane na obrazach i figurach oddala się od realizmu. Oleodruki i gipsowe figurki ukazują postaci odczłowieczone i uduchowione. Dagmara Jaszewska pisze: „Kicz jest poważny. Stara się pokazać piękno, ukazuje wartości, oferuje spokój i konserwatyzm zamiast szokowania – ładność zamiast udziwnień i brzydoty”14.

10 D. Morgan, dz. cyt., s. 64–65 (tłum. własne). 11 J. Ratzinger, dz. cyt., s. 114–115. 12 Tamże, s. 116. 13 Tamże. 14 D. Jaszewska, dz. cyt., s. 298.

56

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Kicz nasz powszedni

Tak więc sztuki tej nie należy dyskwalifikować tylko dlatego, że nie aspiruje do miana sztuki wysokiej, ponieważ – wytwarzając określone kanony wyobrażeń – sztuka wysoka praktykuje zubożenie obrazu i przenoszenie czci z obrazu czy figury bezpośrednio na osobę przedstawioną. Niejednokrotnie wielkie dzieła sztuki sakralnej uświetniają i chwalą jedynie swych twórców, a nie poddając się kenozie, pełnią rolę skupiających na sobie idoli, a nie ikon, które wskazują na idealny świat niebieski. Jak słusznie zauważono, „wysoko cenione dzieła sztuki rzadko przybierają status łaskami słynących cudownych obrazów”15. Już św. Bernard z Clairvaux narzekał: „Biegną ludzie i całują, wzywa się ich do składania darów i bardziej podziwiają piękno niż czczą świętość”16. Bernard ubolewał nad istnieniem przekonania, że obraz jest tym świętszy, im piękniejszy, w konsekwencji bardziej uwielbia się piękno obrazu, który przedstawia świętego, niż marzy się o jego świętości. Problem ten przypomniał współcześnie Watykan w Dyrektorium o pobożności ludowej i liturgii: Zadaniem […] świętego wizerunku nie jest przede wszystkim dostarczenie przyjemności estetycznej, lecz wprowadzenie w misterium. Czasem jednak aspekt estetyczny staje się czymś najważniejszym, a wówczas obraz przejmuje funkcje raczej „tematu” artystycznego, a nie nośnika przekazu duchowego17.

Klasycznym przykładem jest szeroko opisywany fenomen bazyliki w Licheniu, na której historycy i teoretycy sztuki nie pozostawiają suchej nitki. Przyjeżdżający tam pielgrzymi wcale jednak nie przejmują się opiniami fachowców od estetyki. Co więcej – jak się podkreśla – „bywalcy Lichenia” przeżywają mocne uczucia religijne niezależnie od wykształcenia18. Podobne zjawisko – choć może w mniejszej skali – odnotowujemy w wielu innych sanktuariach, gdzie sklepy i stragany wręcz uginają się od Madonn mrugających okiem, świecących Serc Pana Jezusa i przesłodzonych wizerunków bł. Jana Pawła II, które cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem pielgrzymów. Wszystkie te „wytwory” (bo rzeczywiście trudno je nazwać dziełami) sztuki pozostają absolutnie anonimowe, a ich twórcom ani na myśl nie przyjdzie, by się pod nimi podpisywać (być może także ze wstydu). Jak pisze Dagmara Jaszewska:

15 Tamże, s. 297. 16 Cyt. za: W. Tatarkiewicz, Historia estetyki, Estetyka średniowieczna, Wrocław – Warszawa – Kraków 1962, s. 220. 17 Kongregacja ds. Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, Dyrektorium o pobożności ludowej i liturgii. Zasady i wskazania (wersja polska), 243, Poznań 2003. 18 Zob. D. Jaszewska, s. 297; J. Jessa, Zbawienny wpływ kiczu, czyli jeszcze raz o związkach kiczu i religijności ludowej na przykładzie Sanktuarium Licheńskiego, w: W.J. Burszta, E.A. Sekuła, Kiczo­sfery współczesności, Warszawa 2008, s. 129–147.

57

Boski dizajn

Istnieją artyści-wyrobnicy, polecani przez proboszczów z sąsiednich parafii (może zniżka?), produkujący swe „rzeźby” według jednej sztancy, kiczowate figury Zbawiciela na tony. […] Chrystus jest „ładny”, ma różowe usta i czerwoną krew, wcale nie taki poskręcany jak


K s . And r ze j D r a g u ł a

ten w katedrze i ma lepsze proporcje, jakby był odlany z ciała jakiegoś modela… Jest niby drewniany, ale z daleka wygląda jak plastik19.

I coś w tym jest z prawdy. Nikt nie będzie myślał o twórcy przy seryjnych figurkach bł. Jana Pawła II, które zapewne już niedługo powędrują na nasze ołtarze ku przerażeniu estetów i teologów. Podobnie jest w przypadku choćby obrazu Jezusa Miłosiernego, gdzie niewielu zadaje sobie pytanie, czy konkretna wersja jest autorstwa Styki, Hyły, czy Kazimirowskiego. Można powiedzieć, że istnieje teologiczna funkcja kiczu, który prowokuje myśl do przekraczania jego materialności, nieabsorbującej widza samą sobą20. Tak oto kicz sytuuje się w obszarze pobożności ludowej i dewocji. „Kicz ma pomagać w przeżywaniu wiary – może okazać się wręcz «zbawienny»”21. Od obrazu dewocyjnego do kościelnego dizajnu

Dodajmy jeszcze, że recepcja obrazu dewocyjnego charakteryzuje się szczególną interaktywnością pomiędzy oglądającym a obrazem. Przejawia się ona w bardzo zróżnicowany sposób. David Morgan podkreśla, że o ile dzieło sztuki charakteryzuje się pasywnym sposobem odbioru, o tyle obraz dewocyjny domaga się aktywności od oglądającego, który nie ogranicza się jedynie do patrzenia, ale tego obrazu dotyka, bierze w ręce, nosi ze sobą, ubiera, składa wota, mówi do niego i z dumą zawiesza go na ścianie22. Idąc za tą intuicją, można zaryzykować stwierdzenie, że obraz i obrazek dewocyjny (czyli jego wersja przeznaczona do indywidualnej pobożności) przesuwają się z obszaru sztuki dekoracyjnej i sytuują się na pograniczu sztuki użytkowej. Jeszcze w średniowieczu Honoriusz z Autun (1080–1150) wyznaczył trzy cele obrazu. Po pierwsze obraz to „pismo dla nieuczonych” (pictura est laicorum litteratura); po wtóre – obraz pozwala na ozdobienie domu Bożego (ut domus tali decore ornetur); po trzecie – obraz pozwala na przywoływanie w pamięci życia tych, którzy poprzedzili nas w wierze (ut priorum vita in memoriam revocetur)23. Tenże sam Honoriusz jeszcze raz określił trzy cele sztuki, tym razem odpowiadając na pytanie, po co zawieszany jest w świątyniach świecznik, zwany corona. Według Honoriusza dzieje się tak z trzech powodów: po pierwsze, aby [świecznik] zdobił kościół [quod ecclesia per hoc decoratur], oświetlając go swymi światłami; po drugie, aby widokiem swym pouczał [quod eius visione admonetur],

19 D. Jaszewska, dz. cyt., s. 303. 20 Zob. J.-L. Marion, Ślepy w Siloe, czyli odniesienie obrazu do oryginału, „Communio” 1990 nr 2, s. 28. 21 D. Jaszewska, dz. cyt., s. 297. 22 D. Morgan, dz. cyt., s. 50–52. 23 Honoriusz z Autun, Gemma animae, 132 (PL172, 586); zob.: W. Tatarkiewicz, Historia estetyki, dz. cyt., s. 127; U. Eco, Sztuka i piękno w średniowieczu, Kraków 1994, s. 29.

58

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Kicz nasz powszedni

że ci, co pobożnie służą Bogu, otrzymują koronę życia i światło radości; po trzecie, aby przypominał [ut ad memoriam revocetur] nam niebiańską Jerozolimę, na wzór której zdaje się być zrobiony24.

Jak widać, sam Honoriusz waha się, którą z funkcji obrazu, a także wyposażenia kościoła, jakim jest świecznik (!), uznać za pierwszorzędną. Wydaje się, że dzieje zastosowania obrazu (wizerunku) w świątyni, który często wchodzi w korespondencję z elementami wyposażenia – jak na przykład ołtarz główny czy ołtarze boczne – wskazują na cele pozadekoracyjne jako cele podstawowe. Obraz jest przede wszystkim po to, by objawiać (jak np. ikona), przypominać, pouczać, ilustrować, a dopiero potem – by dekorować. W przypadku obrazka dewocyjnego (image pieuse, holy image) funkcja użytkowa wypiera wręcz funkcję dekoracyjną. Obrazek – często schowany do książeczki do nabożeństwa – niczego nie zdobi. Spełnia funkcję memento, które ma pobudzać do wzniesienia duszy ku Bogu. W przestrzeni sakralnej podobną funkcję co obraz dewocyjny będą spełniać – w odbiorze wiernych – również inne elementy tego, co potocznie nazywamy wystrojem: ołtarzyki, figurki, krzyże, relikwiarze, a także szaty liturgiczne, kolorystyka kościoła, a ponadto tzw. dekoracje (np. na uroczystość Pierwszej Komunii), które wcale nie spełniają funkcji dekoracyjnych. Kicz operuje bowiem nie tylko w sferze sztuki dekoracyjnej, ale także w sferze kościelnej sztuki użytkowej, gdzie – wciąż w odbiorze wiernych – jej funkcja estetyczna jest wtórna. Wszystkie to bowiem koresponduje z określoną pobożnością. Kwadrat hermeneutyczny

Powróćmy do kwadratu hermeneutycznego zaproponowanego na podstawie koncepcji Evdokimova. W tym schemacie do określenia pozostaje jeszcze związek, jaki istnieje między czterema elementami kwadratu. Związek ten jest inny w przypadku ikony i obrazu dewocyjnego. Chodzi o relację między artystą a dziełem. Odmienne rozumienie funkcji obrazowania na Wschodzie i Zachodzie ma swoje konsekwencje dla rozumienia roli twórcy – malarza ikony i autora obrazu religijnego – co szczególnie dobrze widać w przypadku kiczu. W tradycji wschodniej malarz – a dokładniej, ikonopisarz (ikonopis, ikonograf) – zobowiązany jest do ascezy, postu oczu i do modlitwy przed przystąpieniem do tworzenia ikony. Evdokimov pisze:

24 Honoriusz z Autun, Gemma animae, 132 (PL172, 588), cyt. za: W. Tatarkiewicz, Historia estetyki, dz. cyt., s. 200; por. tamże, s. 175.

59

Boski dizajn

Ten poziom inspiracji zakłada charyzmatyczny rodzaj służby „świętych ikonografów” i wymaga przejścia od zwykłej sztuki do sztuki sakralnej. Wizja ikonografów jest funkcją


K s . And r ze j D r a g u ł a

wiary, o której mówi św. Paweł, że jest ona „przeświadczeniem o rzeczach niewidzialnych” (Hbr 11,1). […] Można powiedzieć, że ikonografowie malują przy pomocy światła Taboru. Fakt godny uwagi: pierwszą ikonę każdego mnicha malującego obrazy stanowi zwykły temat Przemienienia, ażeby Chrystus „rozniecił swoje światło w jego sercu”. Rękopis z góry Atos nakazuje: „Niech modli się ze łzami, ażeby Bóg przeniknął jego duszę. Niech idzie do kapłana, ażeby ten pomodlił się nad nim i przeczytał hymn Przemienienia”. Reguły soborów zalecają, żeby „pracować z bojaźnią Bożą, gdyż jest to sztuka Boska”25.

W sposób o wiele bardziej złożony kształtują się wymagania dotyczące twórcy obrazu w teologii zachodniej. Jak pisze Karol Klauza: „Prawda obrazu i prawda słowa czyni z autora i twórcy działającego w Kościele świadka wiedzy, podmiot świadomości wiary i ożywiania dynamizmu łaski”26. Nieco mniej stanowczo postulat ten formułuje Janusz Królikowski: Piękno […] jest językiem własnym artysty, za pośrednictwem którego stara się on wyrazić tajemnicę Chrystusa. Do jej rozumienia dochodzi na gruncie swojej wiary, która jest równocześnie wiarą Kościoła, a tym samym tworzy właśnie chrystologię27.

Obie wypowiedzi możemy sprowadzić do jednego postulatu: ortoikoniczność obrazu wynika z ortodoksji autora, jest owocem jego wiary. Czy związek ten jest jednak rzeczywiście konieczny? Jak się wydaje, sformułowanego powyżej postulatu nie da się utrzymać w optyce wykreślonej przez tzw. teologię karolińską28. Teologia zachodnia stała na stanowisku, że sam w sobie akt malowania nie jest ani aktem pobożnym, ani niepobożnym. Wszystkie te formy sztuki, które można posiąść jedynie poprzez naukę, mogą stać się udziałem profesjonalistów zarówno w pobożności, jak i w niepobożności. Malarz utrwala na obrazach akty pobożne i gwałty zbrodniarzy, a jeśli malowanie scen ohydnych nie wypływa z jego niepobożności, to tym bardziej malowanie scen z życia dobrych ludzi nie wypływa (czy też: nie musi wypływać) z pobożności – argumentowano. W konsekwencji należy sztukę malarską zaliczyć do opifica, czyli rzemiosł, gdyż w żaden sposób nie można im przyznać statusu pia ars, czyli sztuki pobożnej. W ten sposób wprowadzono zasadę moralnej neutralności twórcy wobec jego dzieła, przyjmując, że jego osobista moralność czy świętość nie jest zaangażowana w tworzenie dzieła i w samo dzieło. Mówiąc inaczej, obraz dewocyjny może powstać bez wiary tworzącego. Problem relacji między świętością (moralnością) autora a jego dziełem pozostaje zresztą do dzisiaj szeroko dyskutowany.

25 P. Evdokimov, dz. cyt., s. 232. 26 K. Klauza, dz. cyt., s. 96–79. 27 J. Królikowski, Nieme słowo. Teologia w sztuce, Tarnów 2008, s. 85. 28 Księgi karolińskie (Libri Carolini, 792 r.) powstały na dworze Karola Wielkiego jako reakcja na ustalenia II Soboru Nicejskiego (787 r.). Wystąpiono w nich przeciwko ustaleniom soborowym, gdyż – jak się wówczas błędnie wydawało – ustalenia te nakazywały kult obrazów niemożliwy do przyjęcia. Stało się to przede wszystkim za sprawą złych tłumaczeń na język łaciński.

60

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Kicz nasz powszedni

Dagmara Jaszewska przywołuje formułowany przez innych postulat przejścia w interpretacji kiczu od perspektywy estetyki do perspektywy antropologii29. W przypadku kiczu religijnego należy perspektywę estetyki poszerzyć o perspektywę teologiczną. Kategorie i teorie estetyczne okazują się bowiem niewystarczające, by opisać nie tylko fenomen ikony, ale także kiczu. Oba te przykłady pokazują, że poznanie z wiary (poznanie teologiczne) może się dokonywać nie tylko jako realizacji via pulchritudinis – dzięki pięknu, na „drodze piękna”, ale także mimo piękna, a właściwie mimo jego braku rozumianego w uznanych kategoriach estetycznych. Jaka pobożność, taka sztuka

Z przeprowadzonych powyżej rozważań można wyprowadzić przynajmniej jeden wniosek: jaka pobożność – taka sztuka. Nie jest to jednak wniosek nazbyt zaskakujący czy nowy. Wspomniany już św. Bernard był przekonany, że pobożność intelektualna, uwielbienie Boga i kontemplacja Słowa, które dokonują się w sercu mnicha, są wystarczające, by stać się źródłem radości i łaski. To na nich mnich powinien się koncentrować. Oglądanie rzeczy ręką uczynionych, które przecież odznaczają się pięknem przemijającym, może go jedynie rozpraszać i odciągać od kontemplacji piękna wiecznego. Miał jednak świadomość, że nie wszyscy są zdolni do tak wyabstrahowanej i intelektualnej pobożności. Obok wysokiej sztuki klasztornej rozwijała się także niższa sztuka katedralna i parafialna, która coraz bardziej wyzwalała się spod estetyczno-teologicznej kurateli Kościoła. Kicz religijny jest fenomenem na skrzyżowaniu sztuki i religijności. Dagmara Jaszewska pyta: „A może ci, którzy go [kicz] lubią, nie znają po prostu innych niż kiczowate przedstawień religijnych – a może popsuto im gusty?”30. Zwolennicy kiczu (jego wielbiciele?) odznaczają się zarówno niską wrażliwością estetyczną, jak i dosyć uproszczoną religijnością. Jan A. Kłoczowski przyznaje i postuluje jednocześnie: Wcale nie neguję tego, że ktoś pobożny może nie mieć oczu i wystarczy mu „coś nabazgranego”, by jego pobożność mogła to przekroczyć i poszybować dalej. Nie chciałbym być doktrynerski w swoich poglądach, myślę natomiast, że przyjęcie przez niektórych duszpasterzy przekonania, że dla prostych ludzi wystarczające są kicze, uważam za fałsz i kiczowate doktrynerstwo. Norma powinna zmierzać przynajmniej do przyzwoitości czy poprawności estetycznej, ponieważ kicz zamyka człowieka na prawdziwe doświadczenie religijne 31.

29 Tamże. 30 D. Jaszewska, dz. cyt., s. 299. 31 J.A. Kłoczowski, O kiczu w religii i miłości, „List” 2003 nr 2; cyt za: D. Jaszewska, dz. cyt., s. 299, przypis 40.

61

Boski dizajn

W stosunku do estetyczno-teologicznych gustów naszych wiernych istnieje obowiązek ich pedagogicznego kształtowania ze strony duchownych, teologów i teoretyków


K s . And r ze j D r a g u ł a

sztuki oraz artystów. Radykalne działanie, polegające na absolutnym nieliczeniu się z (kiczowatymi) gustami wiernych, może prowadzić do bardzo negatywnych reakcji, łącznie z migracją wiernych do parafii, gdzie ich upodobania zostaną dostrzeżone i zaspokojone. Dagmara Jaszewska przytacza przykład twórczości Jerzego Nowosielskiego, którego odbiór „wzbudza wiele kontrowersji – mówiąc wprost, większości wiernych się nie podoba”32. To, jak się kształtują gusta wiernych, widać choćby w nowo budowanych kościołach, zwłaszcza w mniejszych miejscowościach czy na wsiach, gdzie ksiądz – choćby tymczasowo – pozostawia wiernym kwestię dekoracji i wyposażenia świątyni. W sposób naturalny parafianie „ocieplają” przestrzeń świątyni w sposób bliski ich duchowości i estetyce. Często pojawiają się koronkowe serwetki pod figurkami świętych czy girlandy sztucznych kwiatów wokół głowy Matki Bożej. Przestrzegałbym jednak każdego duszpasterza przed usuwaniem tych dekoracji pod osłoną nocy bez wyjaśnienia powodów. Trzeba dużo pedagogicznej cierpliwości wobec wiernych, by ich nauczyć karmienia swej pobożności bardziej wyszukanymi dziełami sztuki i bardziej wyrafinowanym kościelnym dizajnem, co wcale nie jest takie łatwe, jak już wyżej wspomniałem. Być może nigdy się tego nie nauczą i zawsze lepiej będą się czuli w swoim mieszkaniu z obrazem fluoroscencyjnego Jezusa niż w kościele z nowoczesnym Jezusem z marmuru, szkła czy metalu. Owszem, być może są to „harlequiny” katolickiej pobożności, ale – przyznajmy – nie wszyscy będą się uczyć miłości z Szekspira, a popularność takich produkcji filmowych jak Ranczo czy U Pana Boga za piecem pokazuje, że pewien estetyczny kształt katolickiej duchowości ma się dobrze. Roztropność duszpasterska każe postępować drogą środka: z jednej strony nie negować zupełnie teologicznej wartości kiczu, z drugiej jednak – cierpliwie kształtować religijne i estetyczne gusta naszych wiernych, ze świadomością jednak, że niektórzy pozostaną na poziomie kiczu – zarówno w obszarze wiary, jak i w obszarze estetyki, bez względu na to, czy chodzić będzie o obraz dewocyjny, czy elementy użytkowego wyposażenia kościoła. ks. Andrzej Draguła Andrzej Draguła – ur. 1966. Ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Dr hab. teologii,

profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, kierownik Katedry Teologii Pastoralnej, Liturgiki i Homiletyki na Wydziale Teologicznym USz, publicysta. Wicedyrektor Instytutu Filozoficzno-Teologicznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze. Członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Autor książek Eucharystia zmediatyzowana. Teologiczno-pastoralna interpretacja transmisji Mszy Świętej w radiu i telewizji i Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji. Wkrótce nakładem Wydawnictwa WIĘŹ ukaże się książka Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą. Mieszka w Zielonej Górze.

32 Tamże, s. 296, przypis 18.

62

WIĘŹ  Kwiecień 2012


W Galerii WIĘZI:  Maciej Herman Maciej Herman, ur. 1972:  jest fotografem niezależnym;  swoje prace prezentował m.in. na wystawach w Warszawie, Lublinie i rodzinnej Gdyni. Głównym tematem fotografii Macieja Hermana jest miejski pejzaż i człowiek obecny w nim nie bezpośrednio, lecz w śladach i zanikających miejscach. Herman jest wierny tradycyjnej fotografii czarno-białej. Efektem jego pracy jest papierowa odbitka wykonana w ciemni. Prezentowane w Galerii WIĘZI fotografie (s. 15, 25, 35, 45, 55) pochodzą z projektu Ojcowie. Lista obecności – wykonanego we współpracy ze Stowarzyszeniem Rodzin Osób z Zespołem Downa „Bardziej Kochani”. Portrety zostały opublikowane w wydanej niedawno przez stowarzyszenie książce Lista obecności, zawierającej wywiady ze znanymi publicznie ojcami osób z zespołem Downa. Wernisaż wystawy miał miejsce w styczniu tego roku w Galerii Refleksy w Warszawie. Fotograf tak opisuje powstały cykl fotografii: „Po kilku wstępnych rozmowach zdecydowałem się na koncepcję portretu ukazującego ojca wraz z dzieckiem oraz ich, jak się okazało, nadzwyczajną relację. Po zaledwie kilkudziesięciu godzinach spędzonych z tymi wspaniałymi osobami powoli oswajam się i trawię dane mi tak wyjątkowe doświadczenie. W większości domów «zwykłych» rodzin nigdy nie czułem tak wielkiej miłości, poświęcenia dla siebie nawzajem, które powoduje, że życie nie jest puste i nabiera sensu. To wszystko mimo wieloletniego zmęczenia, często zniecierpliwienia i niewiadomej przyszłości. Życzę każdemu, by spędził choć trochę czasu z tymi świetnymi dzieciakami lub dorosłymi ludźmi. Żeby poznał ich, porozmawiał, poczuł ich obecność, przytulił, może nawet zaprzyjaźnił się. Gwarantuję, że obcując z tak nieprzeciętnymi osobami, samemu można stać się lepszym człowiekiem”.

63


Fot. Marcin Kiedio

Tadeusz Mazowiecki kończy w tym miesiącu 85 lat. Swoim życiem zdobył zasłużone miejsce w historii Polski i Europy. Dla nas jest także – i przede wszystkim – współzałożycielem WIĘZI i jej wieloletnim redaktorem naczelnym. Z okazji pięknego Jubileuszu składamy Mu najserdeczniejsze życzenia, aby wciąż wzrastały owoce jego służby publicznej: poszanowanie dla ludzkiej godności, dialog i międzyludzkie zrozumienie. Wdzięczni przyjaciele z WIĘZI

64

WIĘŹ  Kwiecień 2012


85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Andrzej Friszke

Tadeusz Mazowiecki, czyli chrześcijańska odpowiedzialność w polityce Pierwszy raz zobaczyłem Tadeusza Mazowieckiego w listopadzie 1977 r. na pamiętnej sesji „Chrześcijanie wobec praw człowieka”. Do Klubu Inteligencji Katolickiej przy ul. Kopernika zaprowadził mnie Łukasz Kądziela, bliski kolega ze studiów na Wydziale Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Sala Klubu była wypełniona po brzegi. Można było rozpoznać twarze wielu postaci opozycji, kilkudziesięciu członków i współpracowników KOR-u oraz pisarzy i naukowców, którzy kilka tygodni potem stworzą Towarzystwo Kursów Naukowych. Mazowiecki wygłosił pierwszego dnia tytułowy referat „Chrześcijaństwo a prawa człowieka”, ale chyba jeszcze głośniejszym echem odbiło się jego wystąpienie w zamykającej obrady „dyskusji «okrągłego stołu»” (ta nazwa była wolna od jakichkolwiek skojarzeń politycznych). Jest taki naród!

Mazowiecki odniósł się do rozpoczętego procesu rewindykacji praw obywatelskich, a więc mówił o tych, którzy od kilkunastu miesięcy rozwijali jawną działalność opozycyjną, walcząc o uwolnienie represjonowanych po Czerwcu robotników, a po wygranej batalii rozpoczynali aktywność jeszcze szerzej zakrojoną. Mówił, że chrześcijanin nie może „tam, gdzie wolność i godność ludzka jest uciskana i gdzie toczy się walka o prawa człowieka, pozwalać sobie na gest Piłata”. Podkreślał znaczenie tworzenia infrastruktury dla obrony praw. Tworzy taką infrastrukturę Kościół.

65


And r ze j F r i s zke

Tworzą ją od lat pisma i środowiska, takie jak nasze. Tworzą ją środowiska i indywidualni ludzie w nauce, w kulturze, tam wszędzie, gdzie jest to działanie autentyczne, prawdziwe, jeśli nawet cenzurowane i nie całkiem wolne zewnętrznie, to poczęte z wewnętrznej wolności i pozostające jej wyrazem. Takie działanie tworzy infrastrukturę.

Mówił dalej, że przeciw prawu niesłusznemu trzeba walczyć, trzeba je zmieniać. Ale istnieje także problem […] czy prawo jest prawem, czy przywilejem udzielanym lub nieudzielanym obywatelowi. Wychowanie społeczne, kultura polityczna jest odzyskiwaniem poczucia praw. […] I wiemy, że rewindykacja tych praw nie dokona się prosto, bezkonfliktowo i łatwo. […] „Jest taka partia!” – wykrzyknął Lenin, kiedy pytano, kto ma program realizacji rewolucji w Rosji. I od tego czasu rządzące partie komunistyczne powołują się na to zdanie, z którego wywiodły zasadę, że istnieje tylko jeden program, jedna oficjalna myśl, ba – jedna oficjalna wersja troski o to, co jest dobre dla społeczeństwa, narodu, państwa. Otóż chciałoby się powiedzieć – bez żadnej złośliwości ani ironii – jest taki naród, który nie oczekuje i nie żąda rzeczy niemożliwych, który – posądzany o niepohamowany romantyzm – w ciągu tych 30 lat dowodził w ciężkich i dramatycznych chwilach, że wie, gdzie w istniejących warunkach jest granica możliwego i niemożliwego. A posądzany o skłonność do jałowego anarchizmu, zwierał się i zawierzał – wbrew zawodom – każdej lepszej szansie. […] Jest ten naród; temu narodowi potrzeba nowego otwarcia, potrzeba oddechu, potrzeba rzeczywistego traktowania go jako podmiotu praw, jako podmiotu współodpowiedzialności za jego losy, za wspólne losy kraju.

Dreszcze szły po plecach, gdy słuchało się tych słów. Wypowiadanych niskim, ciepłym, ale dobitnym głosem. I gdy Mazowiecki kończył przywołaniem słów Zbigniewa Herberta: „Wstań i idź prosto. Czuj się wolny!”. Tak w legalnym życiu publicznym nikt nie mówił. Za oknem panowała gierkowska stabilizacja, poczucie braku alternatywy dla tego, co jest – i tylko garstka opozycjonistów je naruszała. Ale oni byli poza legalnością, do dyskusji pozostawały im prywatne mieszkania, narady we własnym kręgu. Tylko sala KIK-u przy Kopernika 34 mogła być miejscem spotkania. I tylko tam mogły paść takie słowa. Po właściwej stronie

Mazowiecki od dawna był postacią znaną publicznie, miał za sobą wówczas 20 lat kierowania redakcją „Więzi”, miał zakończony siedem lat wcześniej dziesięcioletni okres zasiadania w sejmie PRL. Dla mojego pokolenia była to wówczas odległa historia, której szczegółów nikt nie znał. Niektórzy pamiętali jednak, że w Marcu 1968 r. był jednym z pięciu posłów Koła Znak, którzy wystąpili w obronie bitych i znieważanych studentów. Dla takich jak ja – ludzi wtedy bardzo młodych i z krytycznym nastawieniem do otaczającej rzeczywistości – była to pozytywna legenda, ówczesne zaangażowanie i podjęte wówczas ryzyko budowało autorytet. Byliśmy

66

WIĘŹ  Kwiecień 2012


sympatykami KOR-u, a niektórzy jego współpracownikami. Część z nas wychowała się na KIK-owskich obozach i spotkaniach, inni – jak ja – dopiero wtedy wchodzili do środowiska. Dla nas wszystkich jednak Mazowiecki był autorytetem, choć bardzo nieliczni mieli z nim osobiste kontakty. Redaktor naczelny „Więzi” to była wysoka funkcja, mało dostępna dla studentów z pierw­szych lat. Czytaliśmy jednak „Więź”, w której zależnie od zainteresowań znajdowaliśmy atrakcyjne, formujące nas artykuły. Dla mnie był to oczywiście dział „Z najnowszej historii Polski”. Po raz pierwszy wziąłem „Więź” do ręki jako uczeń olsztyńskiego liceum, ok. 1973 r. A ściślej zarekomendował mi ją wujek, przyjaciel dziadka, tak jak on żołnierz POW w czasie I wojny światowej, przekonany piłsudczyk, oficer AK. W „Więzi” ukazała się w trzech kolejnych numerach biografia Rydza-Śmigłego. Pochłonąłem ją i odtąd wyglądałem pisma w kioskach. Czytałem między innymi artykuły Andrzeja Zagozdy o dylematach polskiej myśli politycznej w XIX w., czyli oporze i ugodzie. Nie wiedziałem oczywiście, że Zagozda to Adam Michnik, wielka legenda Marca, który rozbudzał wyobraźnię i emocje. Kiedy w 1976 r. czytaliśmy krążące w maszynopisach listy przeciw poprawkom do konstytucji, był wśród nich list prezesów KIK-ów i redaktorów naczelnych pism ruchu Znak, w tym Mazowieckiego. Budziło to radość i nadzieję. Oni też byli po właściwej stronie. Potem to poczucie jeszcze się umacniało, kiedy powstał KOR, a następnie gdy w maju 1977 r. Tadeusz Mazowiecki został rzecznikiem głodujących w kościele św. Marcina. Nie była to zwykła rzecz. Nienawiść do KOR-u, towarzysząca aresztowaniom, sączyła się z partyjnej prasy, z radia i telewizji, przypominając – wielu z nas tak to odbierało – marcową kampanię. Zorganizowanie przez grupę tych KOR-owskich „wyrzutków” głodówki w warszawskim kościele zostało nazwane w partyjnych gazetach ekshibicjonizmem, sugerowano zamach niewierzących, po części Żydów – co wytykali partyjni propagandyści – na Kościół. Towarzyszyła temu nadaktywność bezpieki, aresztowania, rewizje, rosło poczucie zagrożenia. I Mazowiecki, naczelny redaktor legalnie wydawanego pisma, stanął jako rzecznik tych głodujących „wyrzutków”. Każdy realnie oceniający sytuację musiał przyznać, że ryzykował wtedy pozycję swoją i byt wydawanej przez siebie „Więzi”. Wiadomo było, że nie można spodziewać się sukcesów politycznych. Ściślej, jedynym możliwym sukcesem będzie zwolnienie uwięzionych. To budziło najwyższy szacunek. Wiele lat potem, przeglądając dokumentację Urzędu do Spraw Wyznań z tego czasu, znalazłem notatkę szefa tego urzędu, Kazimierza Kąkola do wiceministra spraw wewnętrznych, gen. Stachury z 6 lipca 1977 r. zawierającą „propozycje w sprawie położenia kresu dalszemu sprawowaniu funkcji redaktora naczelnego przez B. Cywińskiego i T. Mazowieckiego”. Niestety, zachował się tylko taki krótki list przewodni, rozwinięcia tych propozycji, jak dotąd, nie odnalazłem. Z pewnością podejmowane wówczas starania były związane z zaangażowaniem w sprawę głodówki. Cywiński, redaktor krakowskiego „Znaku”, był jej uczestnikiem, Mazowiecki rzecznikiem. Działania władz zostały wyhamowane zapewne po amnestii z 22 lipca

67

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Tadeusz Mazowiecki, czyli chrześcijańska odpowiedzialność w polityce


And r ze j F r i s zke

1977 r., na mocy której zwolniono aresztowanych korowców i ostatnich wiezionych za czerwiec robotników. Niezłomność

Zaraz potem Mazowiecki zorganizował wspomnianą sesję o prawach człowieka w warszawskim KIK-u. Lata dalsze to zaangażowanie w Towarzystwie Kursów Naukowych, gdzie był nawet członkiem Rady Programowej, czyli kilkuosobowego prezydium, liczne kontakty z przywódcami opozycji, ale też od czasu do czasu spotkania z młodzieżą w Sekcji Kultury KIK. Osobiście poznałem Tadeusza Mazowieckiego wiosną 1978 r., kiedy Kazimierz Wóycicki, wówczas redaktor „Więzi”, zorganizował kilkudniowe seminarium w Laskach. Było nas parę osób, bliżej zainteresowanych KIK-iem studentów historii, przyjechał też z Wrocławia Krzysztof Turkowski. Każdego dnia odwiedzał nas ktoś na parogodzinne dyskusje. Byli Tadeusz Mazowiecki, Zdzisław Szpakowski i Adam Michnik. Wtedy, w tych swobodnych, ale konkretnych rozmowach o historii i polityce, zadzierzgnęły się znajomości trwające potem dziesięciolecia. Pytania o historię dotyczyły całego okresu PRL. Co naturalne, nie było jeszcze żadnej syntezy tego czasu. Interesował nas Październik i Marzec, ale też Koło Znak, sięgaliśmy również do pierwszych lat powojennych. Dyskusje o historii powiązane były z dyskusjami o polityce: czy były szanse innego rozwoju zdarzeń, wybicia się jeśli nie na wolność, to na większą autonomię. Podobne pytania zadawano współczesności: czy działania opozycji mogą przynieść zmianę i jak daleko idącą? Na te pytania nie było prostych ani pewnych odpowiedzi. Wszyscy mieli świadomość stabilizacji ZSRR i jego gwarancji dla ustroju PRL, a z drugiej strony wielkiego sukcesu opozycji, jakim było jej powstanie, wydawanie kilku pism, ale przecież był to margines. Nikt z naszych rozmówców nie namawiał do działań radykalnych, daleko idących zaangażowań. Rozmowy nie miały nic wspólnego z agitacją. I to było ich wielką wartością. Poczucie powinności rodziło się w nas samych i każdy określał je w sposób dla siebie właściwy. Nie pytaliśmy wtedy Mazowieckiego ani potem przy innych okazjach też go nie pytałem, czy myśli o tworzeniu ruchu typu chrześcijańsko-demokratycznego. Było oczywiste, że tak nie myśli, i to była dobra wiadomość, bo niczego takiego nie pożądaliśmy. Mijają jednak lata, a wraz z nimi słabnie rozumienie tamtej epoki. Stawiane są pytania, formułowane oceny, które brzmią absurdalnie. Całkiem niedawno musiałem przeczytać tekst znanego historyka, wprawdzie skrajnie prawicowej orientacji, który rozważając konflikt, jaki miał miejsce w latach 60. między Mazowieckim a Januszem Zabłockim, wyraźnie brał stronę tego drugiego, właśnie dlatego, że zamyślał o tworzeniu formacji prawicowej, chrześcijańsko-demokratycznej. Konflikt między Mazowieckim a Zabłockim dotyczył tego, czy „Więź” będzie zalążkiem nowego ugrupowania katolickiego w PRL, czy też utrzyma wspólnotę

68

WIĘŹ  Kwiecień 2012


z krakowską grupą „Tygodnika Powszechnego”. Zabłocki dążył do samodzielności, którą chciał zdobyć przez uzyskanie wsparcia „narodowej” frakcji w PZPR, już w 1965 r. zgłaszał władzom projekt utworzenia tygodnika katolickiego w Warszawie, który byłby przeciwwagą dla „Tygodnika Powszechnego”. Mazowiecki nie popierał tej orientacji, nie chciał sojuszów z „narodowymi” partyzantami Moczara, zacieśniał kontakty z krakowianami, a także lewicowymi intelektualistami, którzy odchodzili z PZPR rozczarowani zrywaniem przez partię z nadziejami Października. Jak sam pisał, przekraczał „kredowe koła”, próbując dialogu humanistów katolickich z humanistami odchodzącymi od marksizmu. Trwało to lata, ale w 1968 r. płaszczyzna zrozumienia była duża, a na łamach „Więzi” pojawiły się teksty m.in. profesora Edwarda Lipińskiego i Antoniego Słonimskiego. Trzeba znać silne uprzedzenie do religii i Kościoła tej formacji przedwojennej inteligencji, by zrozumieć, jakim wydarzeniem było opublikowanie ich tekstów w katolickim miesięczniku. Z czasem ten dialog, a potem zbliżenie i alians doprowadzą do opisanych już zdarzeń lat 1976–77, a jeszcze potem współdziałania w ramach „Solidarności”. Po drodze był jednak Marzec 1968 r. Wówczas, po złożeniu interpelacji w obronie studentów, w sali plenarnej sejmu odbył się trwający wiele godzin pokaz nienawiści. Począwszy od premiera i wicemarszałka sejmu, aż po lokalnych I sekretarzy, w wielu przemówieniach lżono posłów Znaku, odmawiając im patriotyzmu, przywiązania do państwa, nazywając „resztówką reakcji”, informatorami Wolnej Europy, sojusznikami syjonizmu itd. W moczarowskim MSW gromadzono dokumentację mającą skompromitować posłów jeszcze bardziej. Szczególną nienawiścią darzyli oficerowie SB Tadeusza Mazowieckiego i Stanisława Stommę, zmierzając prostą już – zdawało się – drogą do ich eliminacji z życia publicznego, w tym albo przejęcia „Więzi” przez inne osoby, albo likwidacji miesięcznika. Jednym z elementów tej akcji było przesłanie do redakcji oficjalnego pisma z pytaniem, czy na jej łamach drukowali pod pseudonimami Karol Modzelewski, Jacek Kuroń, Adam Michnik i parę innych osób, siedzących wówczas w więzieniu, oczekujących procesu i uważanych za jądro antypaństwowej rebelii. Niedawno czytałem materiały MSW z tego czasu dotyczące KIK-u i „Więzi”. Oficerowie SB rozmawiali z kilkunastoma osobami, zbierając opinie, a czasem planując wspólnie działania, które miały doprowadzić do zmiany w „Więzi” i eliminacji Mazowieckiego. Niestety, jednym z rozmówców był Janusz Zabłocki, a także kilku jego bliskich współpracowników. „Więź” jednak przetrwała, Mazowiecki pozostał jej redaktorem, choć nie zmienił linii, nie dał władzy żadnej satysfakcji. Ryzykował wtedy wszystkim. Okazał jednak niezłomność. Dlaczego nie doszło do zmian? Nie ma odpowiedzi wprost. Zapewne Gomułce nie opłacało się dalsze rozgrywanie środowisk katolickich, zmiany personalne, które by wzmocniły wpływy Moczara. Zabłocki otrzymał jedynie swój ośrodek ODiSS i możliwość wydawania własnego miesięcznika, w którym będzie sygnalizował potrzebę tworzenia

69

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Tadeusz Mazowiecki, czyli chrześcijańska odpowiedzialność w polityce


And r ze j F r i s zke

orientacji chrześcijańsko-demokratycznej, całkowicie odrębnej od linii „Więzi” i „Tygodnika Powszechnego”, szukającej natomiast wsparcia u biskupów. Wbrew mylnym wyobrażeniom niektórych dzisiejszych publicystów i historyków stawką w tej grze nie było utworzenie wielkiego ruchu politycznego, ale małego ugrupowania, podobnego do Stronnictwa Demokratycznego, oczywiście sojuszniczego wobec PZPR. Kompromis, nie poddaństwo

Batalia ta miała jeszcze dwie odsłony. W 1972 r. przeprowadzone zostały wybory do zarządu warszawskiego KIK-u, które – mimo przeciwdziałania i dużej mobilizacji władz bezpieczeństwa i wyznaniowych – wygrali zwolennicy nieangażowania się w struktury polityczne PRL. Z kierownictwa KIK-u odeszli zwolennicy i sojusznicy Zabłockiego. Ostatecznie z Klubu i z ruchu odejdą w 1976 r., po sporze konstytucyjnym. Tadeusz Mazowiecki, obok prezesa Andrzeja Święcickiego i sekretarza Andrzeja Wielowieyskiego, był główną postacią warszawskiego KIK-u. Ten zespół nadał Klubowi, a potem całemu ruchowi Znak, kierunek dążący do sojuszu z rodzącą się opozycją demokratyczną – takimi inicjatywami jak KOR, TKN, DiP czy PPN – a w konsekwencji prowadzący środowisko do współtworzenia „Solidarności” i udziału w jej życiu i działaniach przez całe lata osiemdziesiąte. Działo się to właśnie w myśl słów wypowiedzianych przez Mazowieckiego na sesji w Klubie jesienią 1977 r. Dlaczego nie chadecja? Warto raz jeszcze powrócić do tego pytania. Mazowiecki wiele razy powtarzał, że nie ma katolickiej polityki, jest natomiast chrześcijańska odpowiedzialność w polityce. Nie były to tylko deklaracje. Czyny, zachowania i posunięcia Mazowieckiego zawsze cechowało poczucie ogromnej odpowiedzialności, świadomości możliwych skutków społecznych, ale zarazem odwaga, której dowiódł wiele razy, także w momentach tu opisanych. Do cech chrześcijańskiej odpowiedzialności w polityce należała rezygnacja z narzędzi działania, które prowadzą do rozbudzania nienawiści, także nieużywania takich słów i retoryki. Chrześcijanin nie może bowiem z zasady odwoływać się do uczuć nienawiści, wywoływać nienawiść do drugiego człowieka, zawsze powinien pozostawić szansę rozmowy, dialogu, a więc zdolności zrozumienia nie swoich racji, a także szukać kompromisu zgodnego z zasadniczymi wartościami. Mając świadomość chrześcijańskiej odpowiedzialności w polityce, nie zamierzał zarazem Mazowiecki przyczynić się do tworzenia podziału na wierzących i niewierzących; na katolików, którym należne są szczególne prawa, i innych – a na tym musiałaby polegać chadecja w PRL. Na pytanie jednego z uczestników dyskusji w Sekcji Kultury KIK-u w październiku 1978 r., jak zareagowałby gdyby w istniejących warunkach pojawiły się większe możliwości działania dla katolików,

70

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tadeusz Mazowiecki, czyli chrześcijańska odpowiedzialność w polityce

odpowiedział: „Jeśli całe społeczeństwo otrzyma liberalniejsze warunki rozwoju, to i katolicy na tym skorzystają. Nie widzę możliwości zajęcia przez katolików pozycji uprzywilejowanej. Prawa muszą być dla wszystkich obywateli”. Tą zasadą kierował się konsekwentnie jako doradca „Solidarności” i potem jako jeden z twórców Trzeciej Rzeczypospolitej. Powróćmy raz jeszcze do wypowiedzi na pamiętnej sesji o prawach człowieka. Mazowiecki mówił wówczas: kompromis między rządzonymi a rządzącymi nie jest poza granicą naszych rozważań o prawach człowieka i obywatela, i o procesie rewindykacji tych praw. Ale chodzi o kompromis, a nie o poddaństwo myśli i postaw ludzkich. Wiemy jednak, że taki kompromis, który nie jest poddaństwem, musi być wywalczany. Tylko społeczeństwo, które okazuje swą zdolność do samoobrony w proteście i w budowie owej społecznej infrastruktury, o której mówiłem, tylko społeczeństwo, które w sobie zachowuje zdolność bycia podmiotem, może w ogóle coś ocalać i coś wywalczać.

Te słowa oddawały głębokie przekonanie, które Mazowiecki realizował w następnych latach, gdy w sierpniu 1980 r. wraz z Bronisławem Geremkiem udał się do strajkującej Stoczni Gdańskiej, a potem w żmudnych negocjacjach budował kluczowe zapisy porozumień sierpniowych. Zajął – jak inni eksperci – pozycję nie mediatora między stronami, ale doradcy strajkujących, przyczyniającego się do wynajdywania formuł i zapisów możliwych do przyjęcia dla obu stron, ale gwarantujących niezależność i samorządność tworzącego się Związku.

Miałem okazję obserwowania Tadeusza Mazowieckiego jako redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”. Cechowało go ogromne poczucie odpowiedzialności za słowo, za ton, w jakim mówi się do milionów czytelników, członków Związku. Bywał krytykowany (a dziś chyba jeszcze bardziej) za zbyt poważny i trudny charakter pisma, za unikanie sensacji, za niechęć do analizowania trwających w Związku konfliktów. Była to jednak postawa przemyślana. „Tygodnik” był jedynym docierającym masowo pismem, a więc miał kształtować postawy, sposób myślenia, służyć namysłowi, budowaniu zdeterminowanego, ale odpowiedzialnego ruchu. Mazowiecki mówił potem wielokrotnie, że starał się, aby „Solidarność” nie była epizodem polskiego losu, fajerwerkiem, który przeminie, ale stała się ruchem trwałym, zmieniającym społeczeństwo polskie i Polskę, prowadzącym do odbudowania podmiotowości. Słowo „podmiotowość” w jego języku było bardzo ważne. Oznaczało zdolność do stawania się podmiotem, zatem nabierania poczucia odpowiedzialności za siebie i wspólnotę, rozumienia i tworzenia rzeczywistości społecznej. „Tygodnik Solidarność” miał się do tego przyczynić, wydobywając treści najważniejsze z ruchu „Solidarności”, budując horyzont programowy i demokratyczną refleksję. W tej

71

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Nie tylko epizod


And r ze j F r i s zke

koncepcji niepożądane były konfrontacje, gwałtowne wstrząsy, gdyż prowadziły do ryzykowania trwałości polskiego eksperymentu. Niepożądany był też radykalizm, gdyż napędzał radykalizm drugiej strony. Mazowiecki dobrze zdawał sobie sprawę, że rozwój „Solidarności” i nabieranie przez Polaków podmiotowości wywołują wrogość Moskwy i groźba położenia kresu temu procesowi przez Armię Sowiecką jest całkowicie realna. Im dłużej jednak polski eksperyment trwa, im bardziej „Solidarność” staje się wyrazem polskiej rzeczywistości, tym trudniej proces ten przerwać, tym bardziej niemożliwe staje się „odwrócenie biegu zdarzeń”. Mazowiecki konsekwentnie, od pierwszego spotkania w gdańskiej stoczni, popierał Lecha Wałęsę. Widział w nim autentycznego przywódcę robotniczego, zdolnego do panowania nad masami, zarazem rozsądnego, mającego duże wyczucie wagi spraw i ciążącej na nim odpowiedzialności. Był jego najbliższym doradcą także po Sierpniu, dzieląc tę rolę z Bronisławem Geremkiem, myślącym o Wałęsie identycznie. 13 grudnia polski eksperyment został przerwany. Mazowiecki przez rok był internowany. Mimo starań generałów i sekretarzy Polska pozostała jednak inna niż była przed Sierpniem. Inna przede wszystkim była świadomość milionów, a różnorodne inicjatywy podziemne skupiały dziesiątki tysięcy ludzi. Postawy w podziemnej „Solidarności” były różne, istniał też nurt de facto rewolucyjny, oczekujący jednorazowego uderzenia, zmiany, która przyniesie całkiem nową Polskę. Były to nadzieje czerpane z głębokiego poczucia zawodu i swoistej zdrady drugiej strony, całkowicie jednak nierealne jako droga zmian politycznych. Mazowiecki oczywiście nie mógł ich podzielać. Z zasadniczych przyczyn nie mógł zaakceptować pomysłów rewolucyjnych, wiedział, że lepszej przyszłości nie można budować przez pogłębianie dramatycznego rozdarcia społeczeństwa. Wyeliminowany z życia publicznego, pozostawał na uboczu. Nie był już redaktorem naczelnym „Więzi”, gdyż od czasu objęcia redakcji „Tygodnika Solidarność” przekazał tę funkcję swemu wieloletniemu zastępcy Wojciechowi Wieczorkowi. Nie mógł rozwinąć prawdziwej aktywności w KIK-u. Utworzenie przez niego w 1983 r. Rady Społecznej i przygotowanie analizy, w której dowodzono, że „Solidarność” była trwałym i nieusuwalnym doświadczeniem, spowodowało gwałtowną reakcję władz, obcięcie Klubowi budżetu, kontrolę NIK, a także rozważanie przez władze możliwości likwidacji Klubu. Załagodzenie dramatycznej sytuacji wziął na siebie sekretarz episkopatu abp Bronisław Dąbrowski, który prowadził rozmowy z władzami. Mazowiecki należał do środowiska doradców zdelegalizowanej „Solidarności”, które prowadziło dyskusje, próbowało jakichś działań, pozostawało w kontakcie z Wałęsą. Efektem był raport Polska – 5 lat po Sierpniu ogłoszony przez Wałęsę w 1985 r. Była to analiza kryzysu w wielu wymiarach – ekonomicznym, społecznym, politycznym – zakończona pisaną wspólnie przez Mazowieckiego i Geremka konkluzją o niezbędności powrotu do porozumień sierpniowych i wznowienia procesu reform. Koncepcję tę rozwijało pismo „Dwadzieścia Jeden”, w którym Mazowiecki był członkiem wąskiego zespołu redakcyjnego.

72

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tadeusz Mazowiecki, czyli chrześcijańska odpowiedzialność w polityce

Potem już była geneza Komitetu Obywatelskiego, czyli zebrania doradców zwoływane przez Lecha Wałęsę, doradzanie strajkującym stoczniowcom w maju 1988 r. i znów w sierpniu tego roku, przygotowania do Okrągłego Stołu i kluczowy w nim udział. Odwołać się należy do kolejnych pytań i kontrowersji, które powracają w debatach dotyczących tego czasu. Czy kompromis z PZPR był potrzebny? Czy nie lepiej było czekać na masowe wystąpienia, które zmuszą władze do kapitulacji? Można na to odpowiedzieć, że wystąpienia i strajki lata 1988 r. były stosunkowo niewielkie. Można powoływać się na badania socjologów, także „naszych”, że społeczeństwo jest podzielone: mniej więcej ¼ sympatyzuje z „Solidarnością”, ¼ z władzami, około połowy nie wie, kto ma rację. Trzeba przypomnieć, że dominowało zmęczenie trwającym od wielu lat kryzysem, wielką inflacją, deficytem podstawowych towarów, dług wobec zagranicy sięgał 40 miliardów dolarów, a dekapitalizacja majątku trwałego zrujnowała blisko połowę maszyn, urządzeń i budynków w polskich fabrykach. Czy masowe wystąpienie było realne? I czy mogłoby być konstruktywne, służyć poprawie polskiego losu? Kompromis był jedyną rozsądną drogą prowadzącą do odbudowywania kraju. A był to kompromis zgodny z wartościami, obejmował uznanie praw obywatelskich, prawa do zrzeszania się, zapewniał wolność głosowania, powrót „Solidarności” do legalnego działania i zakończył się przejęciem przez nią władzy. Dał też stabilizację międzynarodową dla procesu reformowania kraju, a w krajach sąsiednich pobudził dążenia wolnościowe. Uznawanie tego za porażkę świadczy jedynie o zaślepieniu. Tadeusz Mazowiecki jako jeden z przywódców ruchu „Solidarności”, a od września 1989 r. pierwszy niekomunistyczny premier rządu tworzącego zręby demokratycznego państwa, był jednym z głównych współtwórców tej drogi przemian i słusznie uznawany jest za jednego z ojców Trzeciej Rzeczypospolitej. Obszernie pisał na ten temat Aleksander Hall w wydanej niedawno książce Osobista historia III Rzeczypospolitej. Różne elementy determinujące jego postawę kształtowały się przez wiele lat, na niektóre starałem się tu zwrócić uwagę. Często spotyka się obecnie rozumienie polityki jako przedłużenia wojny, rozgrywania konfliktu przez polaryzację i dążenie do całkowitego pokonania przeciwnika. W tym wyobrażeniu nie ma miejsca na obiektywizm, ważenie racji, poszukiwanie prawdy, tym bardziej na dialog, liczy się jedynie siła i skuteczność zadanego ciosu. Jest to barbarzyńskie wyobrażenie polityki i bardzo źle świadczy o tych, którzy je głoszą. Takie wyobrażenie polityki było i jest Mazowieckiemu całkowicie obce, stąd przez wyznawców tych tez nigdy nie będzie zrozumiany. Chrześcijańska odpowiedzialność w polityce zakłada zgodność działania z wartościami chrześcijańskimi, a także dążenie do przełamywania barier, szukania tego, co wspólne, dbałości o los wspólnoty narodowej i państwowej. Konflikt i spór jest

73

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Nie może być walka silniejsza


And r ze j F r i s zke

nieunikniony, ale nie znosi znaczenia słów, które przypomniał na progu polskich przemian, w czerwcu 1987 r., Jan Paweł II: „jeden drugiego brzemiona noście” oraz „nie może być walka silniejsza od solidarności. Nie może być program walki ponad programem solidarności”. Takim politykiem, otwartym na różne racje, szukającym rozwiązań służących jednoczeniu w oparciu o wartości zasadnicze jest Tadeusz Mazowiecki. Andrzej Friszke

Andrzej Friszke – ur. 1956, historyk, prof. dr hab. Profesor w Instytucie Studiów Politycz-

nych PAN i w Collegium Civitas. W 1981 r. pracował w redakcji „Tygodnika Solidarność”, od 1982 r. w redakcji „Więzi” jako redaktor działu historycznego, członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. W latach 1999–2006 członek Kolegium IPN, od 2011 r. członek Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Autor licznych książek, m.in.: Opozycja polityczna w PRL 1945–1980; Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956–1989; Koło Posłów Znak w Sejmie PRL; Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi; PRL wobec Kościoła. Akta 1970–1978; Adam Ciołkosz. Portret polskiego socjalisty; Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności. Mieszka w Warszawie.

Polecamy  Anka Kowalska Folklor tamtych lat Rozprawy sądowe robotników Radomia i Ursusa, którzy w Czer­ wcu 1976 r. zaprotestowali przeciwko drastycznym podwyżkom cen, rewizje, przesłuchania, aresztowania − historia Komitetu Obrony Robotników kreślona z perspektywy jego działaczki, Anki Kowalskiej to poruszający obraz rzeczywistości drugiej połowy lat siedemdziesiątych w PRL, a zarazem świadectwo cichego osobistego poświęcenia dla ratowania ludzkiej godności.

296 s., indeks osób, wkładka zdjęciowa, cena 39,90 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

74

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tadeusz Mazowiecki

Składam serdeczne podziękowanie za wyróżnienie mnie tytułem Honorowego Obywatela Miasta Płocka*. Dziękuję Panu Prezydentowi Płocka za podjęcie inicjatywy w tej sprawie, a Wysokiej Radzie Miasta – wszystkim jej członkom, na ręce Pani Przewodniczącej – za jej uchwalenie. Poczytuję to sobie za wielki dla mnie dar. Nie mam jakichś szczególnych zasług dla miasta, z którego się wywodzę. Mogę tylko powiedzieć, że gdy mnie historia postawiła w miejscu, w którym się odpowiada za kraj, wszystko, co starałem się robić dla Polski, było także dla Płocka. Jestem zresztą z urodzenia obywatelem Płocka. Obejrzałem kiedyś w księgach metrykalnych parafii farnej oryginalny wpis z mego chrztu. Jak pamiętam, zaczynał się on tak: „Stawił się osobiście mi znany dr Bronisław Mazowiecki i okazał dziecię płci męskiej…”. To dziecię – trzecie dziecko moich rodziców – to byłem ja. Moja rodzina od dawna była związana z Mazowszem i Płockiem. Ojciec, który był dla mnie zawsze wzorem postępowania, był lekarzem. Przez pewien czas był lekarzem powiatowym, później po przejściu na emeryturę udzielał się w Szpitalu Płockim. Był też społecznikiem, założył ogródek jordanowski oraz Stację Opieki nad Matką i Dzieckiem zwaną Kroplą Mleka. To były na owe czasy ważne inicjatywy kształtowania się medycyny społecznej. Pamiętam, że gdy w 1938 roku umarł, jego pogrzeb zgromadził ogromną rzeszę mieszkańców miasta. Żegnał go wybitny płocczanin, założyciel Płockiego Towarzystwa Naukowego, dr Aleksander Maciesza. Miałem wtedy 11 lat i odczułem to bardzo boleśnie. Odtąd skończyło się moje dzieciństwo. Było w nim wiele radości – i w szkole, i na płockich placach czy podwórkach, i na wakacjach w rodzinnym Umieninie lub u moich wujostwa w wiejskich, ziemiańskich dworach. Potem przyszła wojna i okupacja – pełna grozy miasta włączonego do Rzeszy. Nie zapomnę nigdy strasznego momentu bezsilności, kiedy z okien Szpitala św. Trójcy, w którym wtedy przez pewien czas pracowałem jako goniec, patrzyłem na exodus ludności żydowskiej wyprowadzanej pod eskortą esesmanów. Dokąd * Przemówienie wygłoszone 9 czerwca 2011 r. w płockim ratuszu.

75

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Co wyniosłem z Płocka


T a de u s z M a z o w i e c k i

– nie wiedzieliśmy. Kobiety miały na rękach płaczące małe dzieci. My nie mogliśmy im nawet podać chleba. Wcześniej, nim to się stało, zniknęli z moich oczu żydowscy koledzy i koleżanki z klasy oraz żydowscy przyjaciele mojej starszej siostry. Jeden z tych ostatnich, mec. Kazimierz Askanas przyszedł jeszcze do nas, by się pożegnać, nim uciekł do Generalnej Guberni, aby się ukryć. Dziś myślę, że ten ślad licznej obecności żydowskiej powinien być jakoś przywracany pamięci na Mazowszu, jak to na Lubelszczyźnie zainicjował zmarły niedawno abp Józef Życiński. Pamiętam też szok, jakiego doznaliśmy, gdy nad katedralną dzwonnicą i pałacem biskupim zobaczyliśmy czarne flagi SS, a biskupów Nowowiejskiego i Wet­ mańskiego wywieziono do Słupna. Zdołałem jeszcze tam właśnie być potajemnie bierzmowany, zanim wywieziono ich i zamordowano w Działdowie. Publiczne stracenie 13 więźniów, uczestników organizacji konspiracyjnej, obserwowałem z okien mieszkania, do którego nas przesiedlono, przy ul. Szerokiej, czyli Kwiatka. Bezsilny, spędzony tłum ludzi i oni przywiezieni w budach. W ostatniej chwili zdołali wykrzyknąć: „Niech żyje Polska!”. Patrzyłem na tę śmierć i na wywiezienie ich zwłok – celowo umieszczonych na brudnych od gnoju furmankach. Po wojnie wraz z grupą kolegów zainicjowaliśmy pierwsze upamiętnienie tego miejsca. To są ślady niezatarte w pamięci, których się nie zapomina. Mój starszy o półtora roku brat prowadził, jak się później dowiedziałem, nasłuch radiowy. Pod koniec okupacji – czując, że stąpają mu po piętach – znikł z Płocka, ale niebawem został aresztowany i wywieziony do Stutthofu. Po wojnie moja matka przez długie tygodnie wyglądała jego powrotu. Bezskutecznie. Nie wiemy, czy został zabity, czy zginął z wycieńczenia podczas ewakuacji obozu. Szkoła, przyjaźnie i miłość

Gdy życie po wojnie zaczęło się odradzać, wróciłem do szkoły, do trzeciej klasy gimnazjum, zaliczając dwa lata konspiracyjnych „kompletów”. Tym razem do Małachowianki. To był najpiękniejszy i najbardziej owocny dla mnie okres. Nie tylko czas przyspieszonej edukacji, lecz i wielu przyjaźni, które przetrwały długo. Byliśmy wtedy w Małachowiance pokoleniem uczniów już dorosłych. Spotkaliśmy wspaniałego człowieka, jakim był dyrektor Tadeusz Synoradzki, który potrafił nas traktować partnersko. Było także wielu innych doskonałych pedagogów i mimo że nasza przyspieszona nauka musiała, siłą rzeczy, pozostawiać luki i niedobory – naddatek tego szczególnego klimatu był bardzo cenny. Spontanicznie stawiałem wtedy pierwsze kroki w samorządzie szkolnym, który wtedy nosił nazwę Gminy Szkolnej. Pamiętam, że napisałem jej statut i byłem bardzo zadowolony z tego, że zawierał aż 70 artykułów. Ale mój nauczyciel historii, prof. Dobaczewski, odpowiedział mi na to zwięźle: „Wiedz, że prawo im krótsze, tym lepsze”.

76

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Co wyniosłem z Płocka

W tamtym czasie ukształtowała się także nasza węższa grupa koleżeńska, którą nazywaliśmy „naszą paczką”. Z tej paczki żyje dziś dwóch kolegów: Zdzisław Kurek, ekonomista mieszkający w Białymstoku, i Zbigniew Kłopotowski, architekt mieszkający w Szwajcarii. Duszą i sercem tej grupy była przede wszystkim Krystyna Kuleszanka, która wróciła z obozu w Ravensbrück. Była z nas najmądrzejsza i najbardziej oczytana. Wprowadziła mnie szeroko w literaturę, gdy została moją pierwszą żoną. Była człowiekiem otwartym, życzliwym światu i pomocnym ludziom, człowiekiem dzielnym, pięknym i mądrym, jakich się rzadko spotyka na swej drodze. Niestety, gruźlica stanowiła wtedy chorobę niemal nieuleczalną i po roku naszego małżeństwa Krystyna zmarła. Gdy ukończyliśmy Małachowiankę, poszliśmy w różne strony na studia, ale założyliśmy studenckie Koło Płocczan. Po roku musiało ono jednak zaprzestać działalności. Ówczesne władze nie chciały go zarejestrować, zaczynał bowiem – choć jeszcze powoli – toczyć się walec ujednolicania wszystkiego. Rozeszliśmy się więc w różne strony. Przyjeżdżałem tu do mojej matki, której życie nie oszczędzało. Była dla nas wszystkich bardzo, bardzo dobra. Zmarła w 1953 roku. A później przyjeżdżałem do siostry, która była wieloletnią nauczycielką francuskiego w Liceum Małachowskiego. Była między nami duża różnica wieku. Musiała być niezłą nauczycielką, skoro do dziś spotykają mnie osoby pamiętające o niej. Była nauczycielką z powołania i zamiłowania. Sądzę, że Płockowi dobrze się zasłużyła.

Kiedy sam dziś patrzę na to, co wyniosłem z Płocka, układa mi się to w trzy współbrzmiące ze sobą zespoły wartości. O pierwszym stanowią te z trudem podatne na określenie fluidy tego miasta, które wchodzą w człowieka i zostają w nim już trwale. Najlepiej można by o nich powiedzieć, że są to fluidy historyczne. Kontakt ze starymi domami, ze starymi murami, z grobami królów w katedrze, ze starą Małachowianką. A także z dostojną ciszą sal Biblioteki Zielińskich w Płockim Towarzystwie Naukowym. Ze starymi kościołami u reformatów czy na Górkach. Te fluidy wchodzą w człowieka, kształtują jego umiłowanie historii, związek z miastem, z małą i dużą Ojczyzną. Przywiązanie do małych ojczyzn nie jest tylko dodatkiem do przywiązania do wielkich ojczyzn. Jest samo w sobie wartością. Ono nas kształtuje i nierzadko w nim się ludzie spełniają. Oczywiście, tak cenne przywiązanie do małych ojczyzn może mieć różne oblicza. Może rodzić kompleks prowincjonalny, ale też może prowadzić poprzez umiłowanie tego, co bliskie, co do nas bezpośrednio przemawia, do uczestnictwa w wielkiej ludzkiej kulturze. Drugi zespół wartości dotyczy mojej wiary. Ukształtował ją we mnie przede wszystkim dom rodzinny. Ale także Płock i jego duszpasterze – ks. Roman Fronczak

77

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Fluidy rodzinnego miasta


T a de u s z M a z o w i e c k i

czy ks. Lech Grabowski, jak również przyjaciel mego ojca, wicerektor seminarium, biblista ks. Tadeusz Dublewski (co prawda, gdy ojciec, odwiedzając go w seminarium, prowadził z nim poważne rozmowy, my z bratem zjadaliśmy wspaniałe ciastka, z daleka tylko patrząc na to, jak można mieć tak wielką bibliotekę, że zajmuje wszystkie ściany…). Ks. Dublewski zginął ostatniego dnia wojny. Te przyjaźnie mojego ojca były owocem jego działalności w ówczesnym laikacie katolickim – był on m.in. prezesem Ogniska Myśli Katolickiej. Wyniosłem więc wiarę z domu, ale już tu w Płocku spotykała się ona z innością. Byli to mariawici. W relacjach z Kościołem mariawitów panowała wtedy daleko idąca izolacja. Dziś na szczęście mamy ekumenizm i tamta, niedobra izolacja została przezwyciężona. Z innością światopoglądową, a zwłaszcza antyklerykalną spotykałem się już później, gdy jako człowiek dorosły musiałem weryfikować swój światopogląd i wiarę. To było już w ostatnim roku w Małachowiance i po niej. Marksizm był wtedy w intelektualnej ofensywie, nie mogła nie zastanawiać jego społeczna analiza i jego światopoglądowe uzasadnienia. Przygotowywało to nas do intelektualnej konfrontacji. W Płocku zacząłem czytać pierwsze numery „Tygodnika Powszechnego” z artykułami ks. Piwowarczyka i ks. Kłósaka. Ale klimat różnorodności – i w Małachowiance, i na progu studiów – przygotowywał również do rozumienia innych i do dialogu. Z czasem moja wiara z tradycyjnej stała się dialogową, dialogową wobec samego siebie i innych. Trzeci wreszcie zespół wartości, który stąd wyniosłem, dotyczy zaangażowań społecznych wyniesionych z Gminy Szkolnej Małachowianki, które potem przerodziły się w zaangażowania polityczne. Pierwsze moje zaangażowanie polityczne też nastąpiło w Płocku, gdy po maturze wraz z Krystyną Kuleszanką wstąpiliśmy do Stronnictwa Pracy Karola Popiela, który podobnie jak Stanisław Mikołajczyk wrócił z emigracji. Mieliśmy organizować Koło w Płocku, jednak już po kilku miesiącach Stronnictwo Pracy zostało przez PPR rozbite. Mówię jednak przede wszystkim o tym źródle zaangażowania, które sięga Małachowianki, nie po to, by czynić ją odpowiedzialną za cokolwiek w mojej drodze politycznej. Mówię o tym dlatego, że taka szkoła społecznej inicjacji jest ważna, ona kształtuje człowieka, jego poczucie wspólnoty, jego zainteresowania, odkrywa znaczenie życia publicznego, rodzi w nim świadomego obywatela. Płocka skarpa

Ale pora już przestać zwierzać się o sobie i zacząć mówić o Płocku. Sadzę bowiem, że taka uroczystość jak dzisiejsza jest nie tylko świętem obdarowanego tym zaszczytem, ale i troszkę świętem samego miasta, okazją do chwili refleksji. Nie mam wystarczającego rozpoznania dzisiejszych problemów i potrzeb Płocka, zarówno tych materialnych, jak i duchowych, więc sformułuję tylko kilka uwag o charakterze życzeń.

78

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Co wyniosłem z Płocka

Zawsze niepokoję się o płocką skarpę. Zapewne wiele już zrobiono i wiele się czyni, aby oddalić niebezpieczeństwo jej osuwania. Nie wyobrażam sobie Płocka bez spaceru za Tumem. Ta skarpa nie tylko kształtuje krajobraz, widok Płocka, ona też wytwarza te fluidy, o których przedtem mówiłem. Jest bezcenna. Życzę więc, by o tym ani na chwilę nie zapominano. Co roku podczas nawiedzających nas coraz gwałtowniej powodzi słyszę o Borowiczkach i Radziwiu – jako o miejscach ciągle zagrożonych. Dobrze by było wreszcie to zagrożenie trwale pokonać. Płock zawsze był miastem młodzieży. Od tamtego mojego czasu zyskał wyższe uczelnie. W Polsce dziś nie tyle ilość, ile jakość szkół wyższych jest problemem. Życzę więc, aby ten szkolny i naukowy Płock – z Towarzystwem Naukowym, Wyższym Seminarium Duchownym, Politechniką – zdobywał coraz lepszą jakość nauczania i aby umiał cenić stawianie na jakość. No i oczywiście życzę, aby Małachowianka zawsze stanowiła markę. Wiem też, że życie kulturalne jest w Płocku żywe. Ogromnie bym się cieszył, gdyby Płock w dziedzinie kultury miał także imprezy (czy imprezę) o wymiarze i randze ogólnopolskiej. Taka ambicja Płockowi przystoi, jest do pomyślenia i zrealizowania. Szanowni Państwo, raz jeszcze dziękuję za Wasz dar honorowego obywatelstwa. Życzę samorządowi miasta mądrych , rozwojowych inicjatyw i dbałości o stare dziedzictwo. Wszystkich mieszkańców Płocka serdecznie pozdrawiam.

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Tadeusz Mazowiecki

79


Tadeusz w „Więzi”, w Laskach i na wakacjach Ze Stefanem Frankiewiczem rozmawia Cezary Gawryś

Cezary Jak do tego doszło, że w roku 1970 znalazłeś się w redakcji „Więzi”? Gawryś

Stefan Ze środowiskiem „Więzi” zetknąłem się po raz pierwszy w połowie F rankiewicz lat sześćdziesiątych, gdy byłem sekretarzem toruńskiego KIK-u*. W ludziach „Więzi”, którzy przyjeżdżali wówczas z odczytami do Torunia, podobała mi się bardzo postawa dialogowa wobec ideowego przeciwnika. A także prostota i bezpośredniość w odnoszeniu się do innych. Z Tadeuszem Mazowieckim polubiliśmy się od razu i dość rychło zaproponował mi autorską współpracę. Miejscem mojego debiutu – z czego byłem bardzo dumny – był w 1965 roku „Tygodnik Powszechny”, gdzie opublikowałem tekst o moim uniwersyteckim mistrzu, prof. Konradzie Górskim, z okazji jego siedemdziesięciolecia. W „Więzi” ukazało się potem kilka moich tekstów: o KIK-u toruńskim, o festiwalach teatrów Polski północnej, wypowiedź w ankiecie Metropolia a prowincja... Zacząłem też przyjeżdżać do Warszawy na różne spotkania i dyskusje organizowane przez „Więź” i przez warszawski KIK, w ich wspólnej siedzibie na Kopernika 34. Gawryś Jakie były twoje wrażenia z tych spotkań? Frankiewicz

W porównaniu z Toruniem, gdzie czuliśmy się bardzo ograniczani przez władze, pod stałym nadzorem, tu była inna atmosfera. Czuło się większy margines wolności. Te częste przyjazdy do Warszawy były także urzeczywistnieniem moich młodzieńczych marzeń z czasów grudziądzkich – powoli dojrzewała we mnie chęć zakotwiczenia się

* Fragmenty wywiadu rzeki ze Stefanem Frankiewiczem, który ma się ukazać wkrótce w naszym wydawnictwie. Skróty i tytuł pochodzą od redakcji.

80

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tadeusz w „Więzi”, w Laskach i na wakacjach

w Warszawie. Myślałem o pracy w „Więzi”, ale to wydawało mi się marzeniem ściętej głowy. […] Gdy jednak – na skutek nacisków SB – nie otrzymałem obiecanego etatu w Bibliotece Narodowej, pod koniec roku 1970 Tadeusz Mazowiecki zaproponował mi pracę w „Więzi”. Objąłem funkcję redaktora rubryki „Fakty i komentarze”. To był dość ciekawy dział pisma. Miał za zadanie ukazywać ważne wydarzenia społeczne i kulturalne, które były nieznane, mało znane albo wręcz ukrywane w oficjalnej publicystyce.

Frankiewicz

81

Chyba najbardziej – przyjęta przez nią postawa personalistycznego humanizmu Emmanuela Mouniera, który najwyższą wartość w świecie przypisuje osobie ludzkiej, nie zaś jakimkolwiek kategoriom zbiorowym, ale jednocześnie w szczególny sposób akcentuje potrzebę dążenia ku wspólnocie z innymi. […] Perspektywa personalistyczna wyrażała się na łamach „Więzi” w różnych obszarach, także w sposobie pisania o ludziach i ich dziełach, w stylu uprawianej krytyki zjawisk społecznych i kulturalnych. Nawet w sposobie prowadzenia polemik – zawsze z życzliwością wobec osób. […] Rozpoczynając pracę w „Więzi” znałem już środowisko krakowskie. „Tygodnik Powszechny” bardzo ceniłem i szanowałem, ale w „Więzi” od początku uderzał mnie większy demokratyzm, klimat egalitaryzmu. W zainteresowaniu światem kultury nie było tu charakterystycznego dla „Tygodnika” ekskluzywizmu, który mnie trochę odstręczał. „Więź” była bardziej otwarta. Nie było tu zupełnie krakowskich arystokratycznych dąsów. Symbolem takiej otwartej postawy w redakcji była dla mnie Krystyna Konarska-Łosiowa. Podzielałem jej fascynację, jak i całego środowiska, Janem XXIII i zwołanym przez niego Soborem. Bliskie mi było zainteresowanie „Więzi” spojrzeniem Vaticanum II na sprawy społeczne. Znamienny pod tym względem był sam moment, kiedy rozpocząłem pracę w „Więzi”. Było to 1 grudnia 1970. W parę dni potem miała miejsce historyczna wizyta w Warszawie kanclerza Republiki Federalnej Niemiec Willy’ego Brandta, z symbolicznym przyklęknięciem przezeń pod pomnikiem Bohaterów Getta i podpisaniem porozumienia polsko-niemieckiego o uznaniu nieodwracalnego charakteru granicy na Odrze i Nysie. Oba te wydarzenia były w duchu „Więzi”, pracującej na rzecz pojednania polsko-niemieckiego i polsko-żydowskiego. Czułem radość, że zostałem pracownikiem tak niezwykłej instytucji! A dwa tygodnie później

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Gawryś Co cię najbardziej pociągało w „Więzi”?


Z e S t ef a nem F r a nk i e w i c zem r o zm a w i a Cez a r y G a w r y ś

doszło z kolei do robotniczych wystąpień na Wybrzeżu, krwawo stłumionych przez komunistyczne władze – co doprowadziło z czasem do zajęcia przez „Więź”, dzięki Tadeuszowi Mazowieckiemu, wyraźnie opozycyjnej wobec reżimu postawy. Gawryś W czym to się wyrażało? F rankiewicz

Przede wszystkim w kontaktach z ludźmi i środowiskami, nastawionymi opozycyjnie wobec reżimu. Pamiętam na przykład, z początków roku 1971, zebranie Koła Matematyków Uniwersytetu Warszawskiego, w Pałacu Kultury. Studenci zaprosili Tadeusza Mazowieckiego, który był wtedy jeszcze posłem – z powodu postawy Koła Znak w marcu 1968, władze partyjne nie zgodziły się już na jego posłowanie w następnej kadencji. Spotkanie dotyczyło wydarzeń grudniowych. Tadeusz zabrał mnie ze sobą. Nie miałem wątpliwości, że ten kontakt z młodzieżą uniwersytecką, nastawioną krytycznie do władzy, jest ze strony „Więzi” próbą realizacji jej aspiracji politycznych. Na tym spotkaniu duże wrażenie zrobił na nas swoją odwagą i elokwencją Kazimierz Wóycicki, ówczesny student matematyki, ale nie tylko on, lecz i całe środowisko. Pamiętam, że kiedy wyszliśmy z Tadeuszem przed Pałac Kultury, on w jasnym trenczu, i stanęliśmy, żeby zapalić papierosa, ulicą Marszałkowską przejeżdżała karetka na sygnale. Było to może rok po śmierci jego żony. „Słyszysz – odezwał się Tadeusz – kiedyś się mówiło «komu bije dzwon», a dziś trzeba by zapytać «komu wyje syrena karetki»”…

Gawryś Czy już wówczas łączyła Was przyjaźń? F rankiewicz

82

Mieszkałem wtedy na Wilczej, wynajmowałem pokój u teściów prof. Władysława Bojarskiego, prawnika i późniejszego prorektora Uniwersytetu Mikołaja Kopernika. Tadeusz mieszkał dwa kroki stamtąd, na Marszałkowskiej. Często u niego bywałem. Pamiętam kolacje. Takim sakramentalnym darem – co ja mówię, och, ten język kościelny! – sakramentalnym daniem były jaja na twardo i to ich gotowanie w wykonaniu Tadeusza było całą celebrą. Po śmierci żony sam prowadził dom dla siebie i trzech synów. Najstarszy Wojtek miał wtedy kilkanaście lat, najmłodszy Michaś – zaledwie kilka. Bardzo zbliżyły nas wspólne pobyty w Laskach. Tadeusz jeździł tam często na grób żony. A ja też lubiłem tam przebywać – doświadczając na sobie prawdy znanych słów Jerzego Zawieyskiego: „Laski to moja duchowa ojczyzna”. Często jeździliśmy tam wspólnie, zwykle

WIĘŹ  Kwiecień 2012


na dwa dni. To był wtedy rzeczywiście mój dom. Na czele z siostrą Marią Gołębiowską (Bronisławą Wajngold), za młodu, przed wstąpieniem do zgromadzenia, wielką miłością poety Jerzego Lieberta, adresatką jego słynnych Listów do Agnieszki, zaprzyjaźnioną też z kardynałem Wyszyńskim. Żyło jeszcze wtedy pokolenie legendarnych współtwórców Lasek. Nie tylko zakonnice: wspomniana siostra Maria, siostra Katarzyna Steinberg, ale też świeccy: Antoni Marylski, Zygmunt Serafinowicz, Henryk Ruszczyc. I cały krąg przyjaciół Lasek, ludzi stale tam przyjeżdżających. Wśród nich profesorowie: Maria Grzegorzewska, Eleonora Reicher i Jan Kielanowski. Wiele barwnych postaci, z różnych środowisk zawodowych i ideowych, w tym także byli notable władz komunistycznych, na przykład dobry znajomy z lat młodości siostry Katarzyny Steinberg, socjalista Stanisław Szwalbe, po wojnie zastępca Bieruta w Krajowej Radzie Narodowej. Zapamiętałem też częste przyjazdy do Lasek pani Aldony Lipszyc, przyjaciółki siostry Katarzyny Steinberg. Dziś, za sprawą abp. Henryka Hosera, głośno jest o rodzicach pani Aldony, u których jeszcze przed wstąpieniem do zakonu pracowała jako służąca Helena Kowalska, późniejsza siostra Faustyna. Przyszła święta cieszyła się w rodzinie Lipszyców sympatią i szacunkiem. Rozmawialiśmy z Tadeuszem wiele o lekturach, o Kościele. Łączyła nas wspólnota widzenia spraw religijnych i społecznych. Miałem już wtedy głębokie przeświadczenie o wyjątkowym charakterze rozmów z Tadeuszem na tematy religijne. To człowiek głęboki i wierny w sprawach zasadniczych. Jest w nim i pokora wobec rzeczywistości religijnej, i oryginalność spojrzenia, i samodzielność myślenia o Kościele. W tamtych latach niewątpliwie mogło się to łączyć z jego osobistymi doświadczeniami: bardzo przeżył śmierć żony Ewy. Scharakteryzowałbym go słowami, których on sam użył kiedyś w odniesieniu do Dietricha Bonhoeffera: „Nauczył się wierzyć pośród tęgich razów”. Jego wiara jest mocna, bo hartowała się w cierpieniu. Nie ma w nim nic z postawy posiadacza prawdy. O tym, co najważniejsze, potrafi milczeć. To nas bardzo zbliżyło. Jest wierny w przyjaźni i wrażliwy na cierpienia innych. W 1975 roku dyżurował przy łóżku mojej matki, gdy umierała w Szpitalu Bielańskim. […] Gawryś Jak wtedy, w roku 1970 i następnych latach, kształtowały się relacje „Więzi” z Prymasem Wyszyńskim? To były przecież lata bezpośrednio po konflikcie, spowodowanym słynną dyskusją o księżach opublikowaną na łamach „Więzi” w 1968 roku. Prymas przyjął to bardzo źle, interweniował w Rzymie na rzecz odwołania ówczesnego prowincjała

83

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Tadeusz w „Więzi”, w Laskach i na wakacjach


Z e S t ef a nem F r a nk i e w i c zem r o zm a w i a Cez a r y G a w r y ś

dominikanów, o. Krzysztofa Kasznicy, jednego z uczestników owej dyskusji, i wydał księżom zakaz publikowania w naszym piśmie... Frankiewicz

84

Inkryminowana dyskusja, w której brało udział kilku wybitnych duchownych – gdy się ją dziś czyta – wydaje się arcyniewinna i... w dalszym ciągu aktualna. Gniew prymasa, wywołany tą dyskusją – której notabene Mazowiecki w ogóle nie znał przed drukiem, bo ufał w tym zakresie kompetencjom swojego zastępcy Juliusza Eski – powoli ustępował, aż w końcu w czerwcu roku 1975 doszło do pojednania, czego wyrazem było zaproszenie kilkuosobowej delegacji „Więzi” na dwa dni do Gniezna. Obok Tadeusza Mazowieckiego redakcję reprezentowali Jan Turnau, Jacek Wejroch, Zdzisław Szpakowski i Kazimierz Wóycicki. Kardynał Wyszyński przyjął gości bardzo serdecznie i odbył z nimi wielogodzinną rozmowę, potem zajmował się nimi kapelan prymasa, ksiądz Józef Glemp, który zabrał ich nawet na przejażdżkę łódką po jeziorze. Tadeusz uważał, że w tym procesie pojednania ważną rolę pośrednika odegrał Antoni Marylski. Ja z kolei podkreśliłbym również rolę siostry Marii Gołębiowskiej. Zapewne zasłużyli się tu oboje. Pamiętam, w roku 1971 byliśmy razem z Tadeuszem w Laskach, z okazji jakiejś okrągłej rocznicy ks. Władysława Korniłowicza, na Mszy, którą w drewnianej laskowskiej kaplicy odprawiał prymas. Było tak dużo ludzi, że staliśmy na zewnątrz. I nagle w trakcie kazania, przez głośniki, słyszymy spiżowy głos kardynała: „W pewnym periodyku warszawskim ukazał się (tu ani słowa o autorze) tekst o księdzu Korniłowiczu, jeden z najlepszych, jakie do tej pory o nim napisano”. Chodziło o mój tekst. Pochwała z ust prymasa to było nie byle co. „Ojciec pana pochwalił!” – słyszałem potem z ust wielu sióstr z Lasek, które prymasa nazywały „Ojcem”. Tadeusz wtedy nachylił się do mnie i powiedział: „Popatrz, przez gardło mu nie przeszło słowo «Więź»”. Mazowiecki rozumiał wagę moralną naszego zajmowania się sprawami Lasek. Kilka tekstów wtedy napisałem do „Więzi” o wybitnych postaciach Lasek: oprócz wspomnianego już szkicu o ojcu Władysławie Korniłowiczu, także o siostrze Katarzynie Steinberg czy o Henryku Ruszczycu. Tadeusz napisał o Antonim Marylskim i o Zygmuncie Serafinowiczu. To zbliżenie z Laskami miało znaczenie dla duchowej ewolucji „Więzi”, a zapewne wpłynęło też do pewnego stopnia na stosunek prymasa do „Więzi”. […] Stosunki „Więzi” z prymasem nie były łatwe. Wiele lat później w Rzymie, kiedy rozmawiałem nieraz w cztery oczy z Janem Pawłem II i słuchałem jego pochlebnych opinii na temat „Więzi”,

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tadeusz w „Więzi”, w Laskach i na wakacjach

przypominały mi się tamte moje początki. Sielanki w stosunkach z kardynałem Wyszyńskim nie było, to prawda. Ale teraz wszystko można powiedzieć, pomieszać, przeinaczyć. Na przykład przeczytałem gdzieś niedawno, że „Więź” krytykowała prymasa dlatego, że był... niezłomnym obrońcą Kościoła przed komunizmem. A przecież różnice zdań dotyczyły czegoś zupełnie innego: linii duszpasterskiej Kościoła. Papież miał świadomość trudności, jakie przeżywała „Więź” we wczesnych latach siedemdziesiątych, co ujawniło się już podczas mojej pierwszej rozmowy z nim w listopadzie 1978 r., ale też miał świadomość negatywnej roli odgrywanej w PRL przez różne środowiska świeckich katolików, także te cieszące się zaufaniem prymasa Wyszyńskiego, a potem jego następcy... Kardynał Wojtyła w swoich realistycznych ocenach roli takich środowisk, jak ChSS, ODiSS, PZKS, różnił się od niektórych swoich kolegów w episkopacie. […] Gawryś Jak mógłbyś podsumować tamten pierwszy czas pracy w „Więzi”, od roku 1970 do 1979? Frankiewicz

To była niewątpliwie przygoda uczestnictwa w wyjątkowym środowisku. Po raz pierwszy przeżyłem taką przygodę w Toruniu, w czasach mojego udziału w duszpasterstwie akademickim jezuitów i pracy w tamtejszym KIK-u. Tutaj w „Więzi” istniała jednak dużo silniejsza, także organizacyjnie, wspólnota poszukiwań – ideowych, intelektualnych, lektur, ocen wydarzeń.

Frankiewicz

85

Dostrzegałem dwa pola, gdzie istniała różnica zdań. Pierwsze, po wyeliminowaniu Mazowieckiego przez władze partyjne z Koła Poselskiego Znak, a zwłaszcza po wypadkach w Radomiu i Ursusie i utworzeniu Komitetu Obrony Robotników – to kwestia postawy „Więzi” wobec rodzącej się opozycji demokratycznej. Drugie dotyczyło stopnia zaangażowania „Więzi” w sprawę posoborowych reform w Kościele. Opowiedzenie się „Więzi” po stronie opozycji – niewątpliwie będące świadomym wyborem Tadeusza Mazowieckiego – nie wszystkim się podobało. Wyraźne napięcie występowało między Mazowieckim a Juliuszem Eską, zastępcą redaktora naczelnego. Eska z dystansem odnosił się do opozycyjnych gestów Mazowieckiego, uważając, że w ten sposób naraża on całe pismo, Mazowiecki zaś gasił reformatorsko-kościelne zapędy Eski, uważając, że „Więź”, która w imię podmiotowości społeczeństwa i prymatu osoby ludzkiej rzuca wyzwanie totalitarnej władzy, nie może jednocześnie w kwestiach

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Gawryś Czy były wewnętrzne spory, dyskusje?


Z e S t ef a nem F r a nk i e w i c zem r o zm a w i a Cez a r y G a w r y ś

praktyczno-religijnych narażać się Kościołowi, ostoi wolnościowych i demokratycznych aspiracji narodu, a więc naszemu naturalnemu sojusznikowi i obrońcy. Gawryś Jakie zajmowałeś stanowisko w tych dyskusjach? Frankiewicz

86

To były raczej podskórne napięcia, ujawniające się w prywatnych kuluarowych rozmowach, niż otwarte konflikty. Zwłaszcza że w pokojach redakcyjnych musieliśmy się liczyć z podsłuchem. Tadeusz Mazowiecki cieszył się niekwestionowanym autorytetem i poparciem zespołu, szczególnie w momentach podejmowania ryzyka, jak przyjęcie funkcji rzecznika głodujących w kościele św. Marcina w 1976 r., po aresztowaniu kilku członków KOR-u. W głodówce u św. Marcina miałem zresztą swój skromniutki udział. Otóż powstał problem dotarcia na Piwną do głodujących i odebrania od nich ważnych dokumentów, w tym listu upoważniającego Mazowieckiego do występowania w imieniu głodujących wobec prymasa i wobec zagranicznych dziennikarzy. Stanęło na tym, że to ja odbiorę te dokumenty. Bałem się i szedłem tam na nogach jak z waty. Byłem na Piwnej poprzedniego dnia i widziałem, że kościół jest ze wszystkich stron obstawiony tajniakami, a nawet w środku pełno było uboli udających, że się modlą. Po drodze asekurowali mnie, idąc drugą stroną ulicy, dwaj „Więziowi” koledzy: Stefan Bakinowski i Zdzisław Szpakowski. Widziałem ich kątem oka. Wszedłem do klasztoru, odebrałem te papiery, a ks. Bronek Dembowski wyprowadził mnie od tyłu przez bramę wychodzącą w stronę Podwala. Autobusem numer 144 i tramwajem dotarłem szczęśliwie do Tadeusza na Marszałkowską. Nie zapomnę przeżycia, jakim była dla mnie Msza na zakończenie głodówki, a następnie pochód w stronę pomnika Kilińskiego. Tam zaśpiewaliśmy pieśń Pod Twą obronę, Ojcze na niebie. Ile tęsknoty, ile nadziei było w tym śpiewie... Wspominając lata siedemdziesiąte, mam świadomość, jak wiele „Więzi” zawdzięczam. Nauczyłem się w tamtym okresie dużo jako redaktor, rozwinąłem się jako publicysta. W jednym ze swoich felietonów Antoni Słonimski napisał wtedy, że „Więź” to w Polsce „najlepiej redagowane pismo”. Jeśli to prawda, to działo się tak za sprawą Tadeusza Mazowieckiego. Był świetnym, wymagającym redaktorem. Do dziś przechowuję w swoim archiwum kilka moich tekstów z odręcznymi uwagami Tadeusza, naniesionymi charakterystycznym drobnym pismem. Jedną z pierwszych moich publikacji jako pracownika „Więzi” był obszerny wybór listów Jerzego Lieberta – do Agnieszki, do obojga Iwaszkiewiczów, do Marii Leszczyńskiej.

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tadeusz w „Więzi”, w Laskach i na wakacjach

To była jakby zapowiedź Pism zebranych Lieberta, które częściowo pokrywały się z moją pracą doktorską, mającą charakter historyczno­ literacki i edytorski zarazem, ale jako książka powstały właściwie z inspiracji Tadeusza Mazowieckiego. Jacek Woźniakowski był bowiem gotów wydać w Społecznym Instytucie Wydawniczym Znak tylko Listy do Agnieszki, na co Tadeusz powiedział: Dlaczego nie wydać wszystkiego, skoro taka jest okazja? I to on ostatecznie zdecydował o tym, że w dwutomowych Pismach zebranych Lieberta, które w roku 1976 wyszły w moim opracowaniu w Bibliotece „Więzi”, znalazły się nie tylko Listy, ale i cała dostępna poezja Lieberta, łącznie z juweniliami, a także jego proza, recenzje i próbki dramaturgiczne. Duża w tym zasługa Tadeusza. […]

Frankiewicz

Przez szereg lat jeździłem razem z Tadeuszem i jego trzema synami na wakacje do Kuźnicy na Półwyspie Helskim. Zatrzymywaliśmy się na plebanii u ks. Brunona Riebanda. Był proboszczem malutkiej parafii, a miał oczytanie i erudycję światowego księdza, dysponował też pokaźną biblioteką i malowniczymi wspomnieniami. Urodził się na Kaszubach. Pamiętam jego barwne opowieści o międzywojennym Wolnym Mieście Gdańsku. Wcześniej jeździło do niego na wakacje wielu biskupów, kiedyś nawet, w jakiejś nadzwyczajnej sytuacji, odbyła się na plebanii minikonferencja episkopatu. Za naszych z kolei czasów przyjeżdżali tam różni księża z Pelplina, którzy dopiero potem stali się znanymi postaciami polskiego Kościoła, na przykład Edmund Piszcz, Henryk Muszyński, Janusz Pasierb, a także kilku profesorów krakowskich z kręgu kardynała Wojtyły. Dzisiaj sobie myślę: ta plebania w Kuźnicy to dopiero musiała być pod lupą służb...

Gawryś Czyli już pojawiły się wokół ciebie te mikrofony. Frankiewicz

Mieliśmy świadomość inwigilacji, ale mimo to żyło się wtedy beztrosko. Kiedyś wróciłem do Kuźnicy dopiero nad ranem, lokomotywą, z Władysławowa.

Gawryś Dlaczego lokomotywą? Frankiewicz

Bo w nocy ani autobusy, ani pociągi nie kursowały na tej trasie.

Gawryś I wynająłeś sobie lokomotywę?

87

85. urodziny Tadeusza Mazowieckiego

Gawryś Jeździliście wspólnie również na wakacje…


Z e S t ef a nem F r a nk i e w i c zem r o zm a w i a Cez a r y G a w r y ś

F rankiewicz

Nawinęła mi się. Poprosiłem maszynistę i zabrał mnie. Na stacji w Kuźnicy o świcie zszedłem usmolony z tej lokomotywy i od razu natknąłem się na Tadeusza, bodaj po rannej Mszy wracającego z kościoła. Ale był na tyle dyskretny, że o nic się nie pytał. Na wakacjach w Kuźnicy spotykał się cały krąg ludzi, niektórzy jeździli tam od międzywojnia. Wśród nich byli słynny Stanisław „Orsza” Broniewski z żoną, Stanisław Trębaczkiewicz, który ze swym przyjacielem Jerzym Zawieyskim jeździł do Kuźnicy od 1933 roku, odkąd się poznali. Wynajmowali pokój u rybaka, w domku z czerwonej cegły, nieopodal plebanii. Pamiętam też przyjazd do Kuźnicy latem 1977 roku współpracownika KOR-u, Wojtka Arkuszewskiego, zaraz po jego wypuszczeniu z więzienia, co nastąpiło także dzięki interwencji prymasa Wyszyńskiego. Bardzo miłe były te kuźnickie wakacje. Tadeusz na wakacjach jest znakomitym kompanem. Umie milczeć, co nie jest cechą powszechną. Nie absorbuje innych swoją osobą, a jednocześnie jest bardzo towarzyski, dowcipny. Ważne miejsce podczas tamtych wakacji zajmowały lektury. Pamiętam, że któregoś roku Tadeusz czytał Józefa i jego braci Tomasza Manna – był zachwycony tą książką i wiele o niej rozmawialiśmy. Układ dnia był zorganizowany. Rano śniadanie, potem plaża, wycieczki, po obiedzie sjesta, spotkania towarzyskie, wieczorem kolacja, a po niej Msza w kościele. Zwłaszcza Msze odprawiane przez ks. Edmunda Piszcza gromadziły dużą publiczność. Latem 1978 roku tam właśnie przeżyliśmy wiadomość o śmierci Pawła VI, potem wybór Jana Pawła I. Przed tamtym konklawe nikt jeszcze w naszym gronie nie mówił o ewentualnym kandydacie Karolu Wojtyle. Rozmawiał Cezary Gawryś

Stefan Frankiewicz – ur. 1940, doktor nauk humanistycznych, historyk literatury, wydawca

dzieł Jerzego Lieberta. Od 1970 r. w redakcji WIĘZI. W latach 1979–1989 redaktor polskiej edycji „L’Osservatore Romano” w Watykanie. Po powrocie do kraju redaktor naczelny WIĘZI (1989–1995) i doradca w MSZ ds. kontaktów z Watykanem, następnie ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej (1995–2001). Mieszka w Warszawie. Cezary Gawryś – ur. 1947, dziennikarz i publicysta. Studiował filozofię i teologię. W latach 1972–1976 w tygodniku „Literatura”, od 1976 r. w redakcji WIĘZI, w latach 1995–2001 redaktor naczelny. Autor zbioru reportaży Ścieżki ocalenia, współautor książek Męska rozmowa. Chrześcijanie a homoseksualizm i Między konfesjonałem a kozetką. Członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.

88

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Raïssa Maritain

Upadek Ikara

dla Simone Crocco według Breughela Gałąź nad morzem jak ramę rozłożyła liście Statki marzą o dalekim świecie Na brzegu owce zasypiają Ikar w dół opadł z zenitu Jak mewa z falą się zbratał Wszystko w słońcu południa odpoczywa Nic nie zakłóca piękna świata

89


Raïssa Maritain

Bez domu

Tylko niebo twym mieszkaniem Boś jak ptak na gałęzi Dadzą ci ramiona Krzyża Okrutne odpoczywanie W spokoju tego schronienia Gorycz piołunem wzbiera Niczym ptak odpoczywaj Nie mając w ziemi korzenia Na drzewie gdzie twój Bóg umiera

90

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Raïssa Maritain

Wszystko jest światłością

Wszystko zostało dane. Męka przeminęła I śmierć Dusza moja jest lekkością Ducha mego złożyłam w ręce Boga Serce mam czyste jak wiatr na skalnych progach Wszystko jest światłością Przełożyła Maria Żurowska

Raïssa Maritain – z domu Ołmansow, ur. w Rostowie nad Donem w 1883 r., zmarła w Paryżu w 1960 r., mistyczka i poetka, żona wielkiego filozofa Jacques’a Maritaina, autorka słynnej książki wspomnieniowej Wielkie przyjaźnie. Jej książkę Chagall, czyli burza zaczarowana wydaliśmy w roku 2011. Dziennik oraz Poezje Raïssy Maritain ukażą się wkrótce w Bibliotece „Więzi”, zob. www.wiez.pl.

91


Krzysztof Biedrzycki

Tego nie robi się kotu Na pożegnanie Wisławy Szymborskiej

Umrzeć – tym słowem zaczyna się bodaj czy nie najbardziej znany, a na pewno jeden z najpiękniejszych wierszy Wisławy Szymborskiej, Kot w pustym mieszkaniu. Osobliwy tren, wyjątkowo celnie opisujący doświadczenie śmierci, przejmujący, niepozostawiający żadnej nadziei, zarazem wyzbyty tonu elegijnego, lamentacji, rozpaczy, uzewnętrznienia emocji. Co można opisać?

Śmierci jako zjawiska nie można opisać. Możliwe do opisania byłoby umieranie, ale tego u Szymborskiej nie ma, może dlatego, że oznaczałoby to przekroczenie granicy intymności, otwarcie na fizjologię, bez mała pornografię. Pozostaje tylko to, co poddaje się obserwacji. Obserwowany jest zatem kot w pustym mieszkaniu. Dlaczego kot? Pierwsza odpowiedź jest prosta, to autentyczna kotka Kornela Filipowicza, wiersz powstał po jego śmierci. Druga odpowiedź jest już jednak mniej oczywista: kocie emocje są skryte, stonowane, pozbawione naddatku ekspresji (w przeciwieństwie choćby do psich). Kot staje się bohaterem wiersza o przeżywaniu śmierci, bo to on swoim zachowaniem wyraża bezradność, niemożność znalezienia formy dla oddania uczuć, a nawet więcej – nieumiejętność rozpoznania i nazwania tych uczuć. Najważniejsze jednak, że jest jeszcze puste mieszkanie. W nim zawiera się istota trenu Szymborskiej. Bo śmierć opisana jest w nim jako pustka. „Ktoś tutaj był i był, / a potem zniknął / i uporczywie go nie ma”. Zderzenie bycia i braku. Fizyczne odczuwanie nieobecności. To jest metoda autorki Chwili. Powiedzmy tak: metoda fenomenologiczna. Zastosować epoche, swoistą redukcję transcendentalną, w której w nawias zostanie wzięte wszystko, co wiemy na jakiś temat, skupić się tylko na zjawisku. Znika więc na moment cały bagaż wiedzy o śmierci, zawieszone zostają – do czasu wybrzmienia wiersza – własne emocje, pozostaje wytężona obserwacja faktów: są tylko kot i puste

92

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tego nie robi się kotu

mieszkanie. Skupiamy się wyłącznie na nich. Patrzymy z perspektywy obserwatora. Nie ma pojęcia śmierci, jest tylko zjawisko. Jakie? Zjawisko pustki. Z tej obserwacji rodzi się definicja: śmierć nie oznacza nic innego, tylko miejsce, w którymś ktoś powinien być, ale go nie ma. Podobnie dzieje się w innych wierszach. W Nienawiści obserwowane są przejawy oraz skutki niszczycielskiej emocji. W Fotografii z 11 września mamy opis tego, co na zdjęciu zastygło w zatrzymanej chwili. W wierszu Terrorysta, on patrzy – banalne zdarzenia poprzedzające wybuch bomby. Wszystko zaczyna się od skupienia uwagi na wycinku rzeczywistości, dokonuje się swoiste poetyckie wykadrowanie, to, co nie służy analizie, a nawet mogłoby jej przeszkadzać, zostaje usunięte poza obręb pamięci. Oczywiście na chwilę. Bo po pierwsze przedmiot czy pole obserwacji nie są obojętne. Samo kadrowanie już jest naznaczone emocjami, zjawisko jest świadomie wybrane spośród innych, w tym akurat momencie obojętnych (mogą jednak stać się znaczące kiedy indziej). Po drugie, celem nie jest zimna obserwacja, raczej chodzi o sprawdzenie, co wiemy i co możemy powiedzieć o fenomenie, który wydaje się oczywisty, wielokrotnie już opisywany – choćby przez poezję – który jednak nie przestaje dziwić, może właśnie dlatego że spotykając się z nim oko w oko – jak ze śmiercią – zawsze jesteśmy zaskoczeni, niepewni, cóż z tego, że kultura wiele nam naopowiadała o nim, skoro i tak sami musimy go rozpoznać. Sami musimy doświadczyć pustego mieszkania.

W swoim wykładzie noblowskim poetka mówiła o zdziwieniu jako początku poezji. Tak, zdziwienie poprzedza u niej wiersz. To zdziwienie każe dojrzeć zjawisko, które w potoku zdarzeń mogłoby nie być zauważone. Albo byłoby zauważone, jednak opisane by było znanym już językiem, który by je raczej sobą przesłonił, niż je objaśnił. Zdziwienie polega na tym, że coś na pozór znanego objawia się jako coś nowego, innego, zaskakującego w swojej obcości i nierozpoznawalności. Jakaś epifania. Tylko że u Szymborskiej bywa to epifania skrytej za zwyczajnością grozy – np. Wypadek drogowy, wiersz o banalnych zdarzeniach z codziennego życia, które poprzedzają straszny moment powiadomienia o wypadku. Choć bywa to też epifania piękna i momentalnej zgody na świat – choćby w wierszu o znaczącym tytule Chwila. Kot w pustym mieszkaniu stanowi opis zdziwienia pustką, nieobecnością, brakiem. To nie jest zdziwienie śmiercią, która wydaje się zupełnie abstrakcyjna. Jej nie ma w zasięgu zrozumienia. Jest tylko zadziwiające i oburzające doświadczenie zniknięcia tego, kto „był i był”. Śmierć znajduje w kulturze nieogarnioną liczbę przedstawień. Cóż, jeśli one wszystkie nic nie mówią o tym, co przeżywane osobiście, indywidualnie, namacalnie, bez pośrednictwa kultury. Pustka dziwi. Dziwi kota, który nie był na nią przygotowany. On żyje poza kulturą, dlatego w czysty i nieuprzedzony sposób przeżywa swoje zdziwienie, które przeradza się w oburzenie – bo przecież

93

Forum

Zdziwienie


coś się dzieje inaczej, niż powinno; pustka staje się dojmująca, ona przeszkadza, boli. Trzeba by ją szybko zapełnić. Najbardziej zdziwi jednak to, że ona n i g d y nie będzie zapełniona. Koncept

Wyrażenie zdziwienia nie jest wcale proste. Trzeba z oczywistego uczynić nieoczywiste. Czy raczej: w oczywistości pokazać to, co dziwi, zaskakuje, budzi niezgodę. Dlatego przydatna okazuje się poetyka konceptu. Koncept u Szymborskiej otwiera perspektywę postrzegania świata w sposób odmienny od potocznego. Albo powiedzmy inaczej: potrzebny jest zaskakujący pomysł, żeby zjawisko niedostrzegane lub słabo dostrzegane mogło zostać dojrzane, więcej, żeby ujawniło swoją drugą, zaskakującą stronę. W wierszu Prospekt koncept polega na tym, że mówi tabletka na uspokojenie, mało, że mówi, ona kusi, zresztą całkiem otwarcie, skoro w konkluzji powiada: „innego diabła już nie ma”. Tyle że wiersz przecież nie traktuje o tabletce, ale o złu, cierpieniu i ucieczce przed nimi, w istocie o lęku przed doświadczeniem tego, co w egzystencji mroczne. Pierwsza fotografia Hitlera po części jest fenomenologicznym opisem tytułowego zdjęcia, po części naiwnym proroctwem, po części zdaniem sprawy ze stanu świadomości austriackiego miasteczka Braunau pod koniec XIX stulecia. A przecież ów sfotografowany dzidziuś z pełnym brzuszkiem wpłynie na dzieje świata, dlatego ziewający nad zeszytami nauczyciel historii budzi dreszcz grozy. W biały dzień to wiersz o Baczyńskim, który przeżył wojnę. W istocie koncept służy tu wyrażeniu zdziwienia, że życie – a więc w tym wypadku, a może zawsze, cud – nie dziwi, dziwi zaś śmierć. Z drugiej jednak strony za życie płaci się cenę, im więcej mamy go darowanego, tym wyższa cena starości. Kot w pustym mieszkaniu oparty jest na wyjściowym koncepcie przyjęcia perspektywy kota w relacjonowaniu śmierci. To zaskakujące przesunięcie punktu widzenia może zrazu budzić odruch: jak to, tutaj zgroza, powaga, eschatologia, a tutaj banalny i głupi kot? Właśnie o to chodzi. Wytrącić z przyzwyczajenia. Spojrzeć na śmierć inaczej. Zdziwić się. Odkryć to, co wydaje się tak zwyczajne, że tego nie dostrzegamy. Chcemy opisać śmierć poetyckimi metaforami, tymczasem jej doświadczenie to okrutna, beznadziejna pustka. I tylko tyle. Język

Czy język jest bezradny? Nie u Szymborskiej. Oczywiście on ma swoje ograniczenia, ale równocześnie posiada przeogromny potencjał, który trzeba umieć wykorzystać. Poezja Szymborskiej – kogoś może to zaskoczyć – wyrasta z tradycji awangardowej. To znaczy w dużej mierze skupiona jest na języku jako medium. Po części sam

94

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tego nie robi się kotu

język jest tu badany, jego możliwości opisywania świata i oddawania emocji. Przy czym nie same słowa tu ważą, ale i gramatyka, w której zawiera się wiele sensów. W wierszu W biały dzień główną rolę odgrywa tryb warunkowy. W wierszu o kocie wielorakość różnych form bezosobowych i biernych. A jeśli pojawiają się formy osobowe, to albo podmiot jest wyrażony zaimkiem, do tego nieokreślonym („ktoś”, „coś”), albo człowiek zostaje przedstawiony za pomocą synekdochy („ręka”, „kroki”). U Szymborskiej znajdują wyraz różne rejestry języka. Tutaj jest to przecież język dziecka – kot, a może każdy, kto staje naprzeciw śmierci, jest naiwny jak dziecko – które niczego nie rozumie i obraża się na rzeczywistość. Bywa to jednak podsłuchany kolokwialny język zwykłych ludzi – jak w wierszu Pogrzeb będącym zapisem słów żałobników, którzy nie przeżywają żałoby, bo zanurzeni są w banale codzienności – albo język ostentacyjnie literacki, nacechowany – na przykład w Miniaturze średniowiecznej, gdzie zostaje on sparodiowany, natłok przymiotników w stopniu najwyższym powoduje, że opis zyskuje znamię nadrealności. Za każdym razem język staje się współbohaterem, w dużej mierze w nim dzieje się to, co szczególnie ważne. Najbardziej radykalne ujecie języka dokonuje się w wierszach „niepoważnych”, gdzie język dotyka granicy absurdu. Nigdy jednak nie przestaje on znaczyć. U Szymborskiej nie ma zwątpienia w semantykę. Nawet więcej – semantyka zawiera się w tych sferach języka, które niektórym wydają się od niej odległe, w brzmieniach, zawiłych formach gramatycznych, układach zdań. Tutaj wszystko znaczy. Choć nie wszystko ma swój ścisły związek z rzeczywistością.

Kot w tym wierszu jest śmieszny. Naiwny, nic nie rozumie, żyje swoimi kocimi nawykami. Naprawdę śmieszny, zwłaszcza w obliczu okrutnego, nieodwołalnego „umrzeć”. W poezji Szymborskiej bardzo ważną rolę odgrywają różne postaci śmieszności. Niekiedy humor dominuje. Tak się przecież bezwstydnie dzieje w niepoważnych utworkach zebranych jako Rymowanki dla dużych dzieci, gdzie króluje purnonsens. Gra śmiechem pojawia się jednak w całej twórczości poetki. To bywa ironia, zaskakujące zderzenie – zdałoby się – nieporównywalnych elementów rzeczywistości, przerysowanie. Śmiech u Szymborskiej pełni dwojaką rolę. Po pierwsze jest znakiem dystansu. Dostrzeżenie śmieszności oznacza ustawienie się z boku, patrzenie na rzeczywistość z perspektywy obserwatora. Dodajmy – również takie patrzenie na siebie. Po drugie jednak, śmiech służy oswajaniu przeżycia powagi, a nawet grozy. Przy czym to oswajanie też nie jest proste. Bo nie chodzi w nim o zniweczenie tonacji serio. Raczej chodzi o to, żeby z nią jakoś być. To znaczy: żeby powagę i grozę z jednej strony zaakceptować, a z drugiej strony, żeby je tym mocniej wyeksponować i pokazać, jak bardzo świat domaga się poważnego potraktowania. Jest w tym postępowaniu

95

Forum

Różne postaci śmiechu


K r z y s z t o f B i ed r z y c k i

karkołomne żonglowanie skonfliktowanymi kategoriami. Bo śmiech Szymborskiej jest w istocie poważny, a powaga – śmieszna. Właśnie tak, jak z tym kotem. On śmieszy, im bardziej jednak śmieszy, tym mocniej uwydatnia grozę tego, co się stało, nieodwołalność śmierci. Zarazem jednak śmierć okazuje się wobec niego zjawiskiem dwuznacznym, bo ona ujawnia paradoksalną śmieszność tego, co w normalnym życiu mogłoby budzić co najwyżej lekki uśmiech i roztkliwienie, a w jej kontekście zyskuje groteskowy wymiar swoistego danse macabre. Zachowania kota są kocie, jednak jego odmowa akceptacji nowej sytuacji, rozmaite zabiegi i zabawy, które przecież nie są zabawami, bo nie są bezinteresowne, absurdalnie kontrastują tak ze zwyczajnością, jak z nadzwyczajnością, którą przyniosła śmierć. Ów koci taniec zyskuje upiorny wymiar i śmieszy tak, jak śmieszy kostucha stukająca w okno. Czyli – przeraża. Ale jednak, wracamy do punktu wyjścia, nie o przerażenie chodzi, lecz o swoistą akceptację tego, czego się doświadcza. Niezgoda i akceptacja

Czego w postawie wobec świata, którą dostrzegamy w wierszach Szymborskiej, jest więcej: niezgody czy akceptacji? Odpowiedź nie jest prosta, bo w gruncie rzeczy ta opozycja u autorki Końca i początku jest zupełnie fałszywa. Nie ma albo-albo. Jest zarazem. Świat, w widzeniu Szymborskiej, jest pełen zła, okrucieństwa, bólu. Ludzie bywają bezwzględni, zadają sobie nawzajem cierpienie, nad życiem ciąży nieprzewidywalność, przypadek, jedyne, co nieuchronne, to śmierć. Ta świadomość nie powoduje jednak rozpaczy i buntu. Raczej przyjęcie do wiadomości. I próbę okiełznania tego, co negatywne, przez zdystansowanie się, obserwację, opisanie, obrócenie w żart; przy czym żart oznacza nie unieważnienie zauważonego zła, tylko ujawnienie jego drugiej, niepoważnej strony; niepoważnej, bo powaga nie zawsze przynależy złu, trzeba mu ją odebrać, by je rozbroić, zdemaskować, pokazać jako coś groteskowego, banalnego, godnego raczej wzgardy niż przerażenia. Po drugiej stronie może jest akceptacja. Na pewno jest to akceptacja – poprzedzona fascynacją – którą rodzi natura z jej bogactwem. Ciekawe jest zderzenie wierszy Urodziny i O śmierci bez przesady – w pierwszym upojenie wspaniałością natury jest zderzone ze świadomością chwilowości istnienia, w drugim moc śmierci jest osłabiona przez to, że natura oznacza życie i nawet jeśli jest ono krótkie, to choć na moment jest „nieśmiertelne”, zresztą po nim przychodzi inne życie. Tym, co jasne w wierszach Szymborskiej, jest sam byt. Już jednak egzystencja, to, co ludzkie, tak jednoznacznej kwalifikacji się nie poddaje. Nie można tu mówić o akceptacji, raczej o zgodzie pomimo wszystko. Podszytej rezygnacją. Świat jest, jaki jest. Możemy się go bać. Powinniśmy jednak przyjmować go z pewnego rodzaju heroizmem. Może stoickim – skoro akceptujemy naturę, więc przyjmujemy to, co przynależy do natury. Jest to jednak heroizm bez patosu. Raczej coś, co można by nazwać pokorą wobec świata.

96

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tego nie robi się kotu

Śmierć budzi – bo musi budzić – niezgodę i protest. Kot nie przyjmuje do wiadomości pustki mieszkania. Ona jest dla niego skandalem, zburzeniem ładu. On na swój sposób zakłada protest. Oczywiście śmieszny w swojej nieskuteczności. I straszny w zgrozie nieodwołalności tego, co się zdarzyło. Cóż jednak innego pozostaje? Tylko być tym śmiesznym kotem, który się nie zgadza. Przekroczenie jednak kociej perspektywy oznacza heroiczne – w sensie egzystencjalnym, nie moralnym – przyjęcie faktu śmierci do świadomości. Wiersz ma w tym pomóc. Z jednej strony jest przecież formą „zemsty ręki śmiertelnej”, z drugiej – pozwala mówić „o śmierci bez przesady”.

Świat u Szymborskiej postrzegany jest w swojej najgłębszej, sięgającej samej jego istoty, niedoskonałości. Niedoskonałością świat jest naznaczony i w niej znajduje swoją istotową tożsamość. To, co doskonałe, jest tylko hipostazą ludzkiego umysłu. Dlatego jest nie tylko podejrzane, ale wręcz groźne. Niedoskonałość ma tu trzy wymiary: ontologiczny, metafizyczny i moralny. Ontologiczny wyraża się w tym, że byt z natury nie może być doskonały, naznaczony jest skazą przemijania i śmierci. Jakkolwiek on trwa jako całość, to poszczególne istnienia skazane są na odejście, zniknięcie, na pozostawienie po sobie pustego miejsca. Niedoskonałość metafizyczna oznaczałaby fakt, że u Szymborskiej poza naturą nie ma jakiejkolwiek perspektywy uzasadnienia egzystencji, tym bardziej nie ma perspektywy otwierającej przestrzeń doskonałości. Poezja Szymborskiej w tym sensie jest z gruntu niereligijna. Co nie znaczny, że nie jest metafizyczna. Tyle tylko, że metafizyka jest tu fizyczna, naturalistyczna, skupiona na odczuwaniu zmysłowym i na wiedzy doświadczalnej. Doskonałość konstrukcji myślowych wydaje się wręcz groźna. Podobnie jak postulat doskonałości moralnej. Bo grozi on radykalnym i nieludzkim moralizmem. Osądzaniem czynów ludzkich z perspektywy niedostępnego wzorca. Tworzeniem utopii, która w imię doskonałości niszczy człowieka. Na nieufność Szymborskiej wobec postulatu doskonałości, w którymkolwiek z tych znaczeń, trzeba spojrzeć z dwóch perspektyw. Po pierwsze jest to jeden z fundamentów światopoglądu poetki. Nic dla niej nie jest pewne, wszystko podszyte jest dwoistością, paradoksem, wahaniem. To poezja do gruntu sceptyczna. Stąd właśnie zdziwienie – bo niczego człowiek nie może być pewien. Po drugie zaś to kwestia osadu, który został w tej poezji po doświadczeniu zaangażowania w utopię. Wiersze socrealistyczne Szymborskiej godne są zapomnienia, bo dziś brzmią jak autoparodie. Widać, jak poetka zadawała gwałt swojej własnej poetyce. Można by je potraktować tak, jak traktuje się słabe utwory wielkich mistrzów. Jednak to nie są wyłącznie nieudane wiersze. To świadectwo przejścia przez doświadczenie pułapki nie tylko – w swojej konsekwencji – politycznej, w istocie pułapki światopoglądowej: próby znalezienia pewności, zaangażowania w utopię, wiary w doskonałość

97

Forum

Niedoskonałość


K r z y s z t o f B i ed r z y c k i

ucieleśnioną w ustroju. Cała dalsza twórczość, podkreślam: cała, wyrastała z tamtej traumy, była wyrazem konsekwentnego odrzucenia doskonałości i pewności w jakiejkolwiek postaci. Reżyseria uczuć

Wyjście z traumy – mówienie o tym w przypadku poezji Szymborskiej jest trudne, bo gra z emocjami jest tam nadzwyczaj skomplikowana. Z jednej strony one są usilnie mitygowane. Ta poezja ma być chłodna, racjonalna, opisowa. Stąd tak ważna rola fenomenologicznej analizy zjawiska. Stąd też wyciszanie uczuć, ironia, dystans, namysł. Nawet zdziwienie ma mieć początek i koniec w reakcji rozumu na świat. Tyle tylko, że to pozór. Bo w tych wierszach emocje nie tylko są obecne, ale one w istocie nimi rządzą. Jednak toczy się tu gra: uczucia najpierw są wyciszane, podporządkowywane władzom umysłu, ale w istocie stanowią fundament obserwacji rzeczywistości, a w wierszu są starannie reżyserowane. Wróćmy do Kota w pustym mieszkaniu. Wiersz zaczyna się jak u Hitchcocka, trzęsieniem ziemi, uderzającym akordem, słowem „umrzeć”. Zaraz potem zostaje ono skontrapunktowane zdaniem: „tego nie robi się kotu”. Zdanie dziecinne, naiwne, śmieszne. Czy ono osłabia sens i barwę pierwszego słowa? Nie, można nawet powiedzieć, że przez swoją naiwność ów sens nawet podkreśla, bo kontrast powoduje, że tym mocniej dostrzegamy grozę i nieodwołalność śmierci. Jednak w dalszym ciągu wiersza rzeczywiście po części zapominamy o niej. Najważniejszy jest kot, śmieszny w swojej bezradności. Ponownie uczucia wybrzmią jednak na końcu. A nawet nie, bądźmy dokładni: one nie wybrzmią, lecz ujawnią się wtedy, gdy zapanuje milczenie. W ostatnich wersach czytamy pogróżki kota: „żadnych skoków pisków na początek”. Gdy wybrzmiewa ostatnie słowo, zostajemy sami w milczeniu, które więcej mówi niż sam wiersz: nie, nie będzie, n i g d y już nie będzie żadnego początku! Tak właśnie wygląda reżyseria emocji u Szymborskiej. Bo jej wiersze w istocie o nich traktują. Jak właśnie Kot…, który jest poetyckim zapisem psychologicznego doświadczenia człowieka, który stracił kogoś bliskiego. Zdziwienie, odrętwienie, rozpoznawanie na nowo przestrzeni znanej, ale zmienionej, wreszcie bunt. Nie ma w wierszu ostatniej fazy przepracowanej żałoby – pogodzenia się. Po wybrzmieniu wiersza zostaje tylko bezgraniczny, rozdzierający smutek. * Po śmierci wielkiej poetki warto by napisać epitafium. Nie potrafię. Wolę pisać o jej wierszach. Żeby jednak dodać jakiś ton osobisty, podzielę się wspomnieniem. Wiosenny semestr 1996 roku – to było tuż przed Noblem Szymborskiej – spędziłem na uniwersytecie w Rochester (USA), gdzie uczyłem literatury wschodnioeuropejskiej.

98

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Tego nie robi się kotu

Między innymi czytałem ze studentami Kota w pustym mieszkaniu. Po zajęciach podszedł do mnie chłopak, który poprosił o rozmowę. Ściszonym głosem powiedział: „Dziękuję za ten wiersz. On mówi o mnie. Dwa tygodnie temu zmarła moja matka. Ja jestem właśnie tym kotem. Teraz już wiem, co się ze mną dzieje”. Pomyślałem wtedy, że dla takich zdarzeń warto jechać za ocean: my, pięknoduchy, nauczyciele literatury okazujemy się wtedy potrzebni, bo pokazujemy wiersze, powieści, eseje, które mogą ludziom pomóc w rozpoznawaniu świata i samych siebie. Po powrocie powiedziałem o tym poetce, która odparła: „Przyjęłam do wiadomości”. Zgodnie z zasadą, że o takich sprawach można mówić tylko bez przesady. Wypada więc zakończyć cytatem: „tego nie robi się kotu”. T e g o. Wszyscy jesteśmy kotami. Krzysztof Biedrzycki

Krzysztof Biedrzycki – ur. 1960. Historyk literatury XX wieku, krytyk literacki i filmowy, adiunkt w Katedrze Krytyki Współczesnej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wykładał literaturę polską w Stanach Zjednoczonych i Francji. Autor m.in. książek Świat poezji Stanisława Barańczaka, Małgorzata Musierowicz i Borejkowie, Wariacje metafizyczne, Poezja i pamięć, serii podręczników do języka polskiego dla liceum Opowieść o człowieku.

Polecamy Małgorzata Łukasiewicz Jak być artystą. Na przykładzie ­Thomasa Manna Wybitna tłumaczka i eseistka wraca raz jeszcze do lektury trzech najsłynniejszych dzieł Thomasa Manna: Buddenbrooków, ­Czarodziejskiej góry i Doktora Faustusa. Idąc oryginalnym tropem, autorka analizuje poglądy Manna na niemiecką i europejską kulturę, odkrywa przed nami tajemnice jego warsztatu i zaszyfrowany w powieściach wizerunek wielkiego pisarza.

tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

99

Forum

s. 224, indeks osób, cena 39,90 zł


Bogumiła Berdychowska

Człowiek pogranicza Bohdan Osadczuk 1920–2011

19 października 2011 r. zmarł prof. Bohdan Osadczuk – historyk i dziennikarz, emerytowany profesor Wolnego Uniwersytetu w Berlinie, publicysta jednej z bardziej wpływowych europejskich gazet „Neue Zürcher Zeitung”, wykładowca Ukraińskiego Wolnego Uniwersytetu w Monachium, od 1950 r. współpracownik paryskiej „Kultury” Jerzego Giedroycia. Bohdana Osadczuka wyróżniało zainteresowanie Polską. Stanowiło ono o jego wyjątkowości pośród powojennej ukraińskiej emigracji, wśród której dość powszechnie sądzono, że rozmowy z Polakami nie mają większego sensu. Wyjąwszy ten polski kontekst, biografię Osadczuka traktować można jako ilustrację losów sporej części ukraińskiej inteligencji w XX wieku. Losów, w których obecne było przedwojenne zaangażowanie nacjonalistyczne bądź komunistyczne, wojenne próby budowania instytucji ukraińskich na terenie okupowanym przez Niemców, powojenna emigracja i wysiłki na rzecz aktualizacji ukraińskiej sprawy na arenie międzynarodowej. Ze wschodu na zachód

Bohdan Osadczuk urodził się 1 sierpnia 1920 r. w Kołymyi, gdzie mieszkał dość krótko, ponieważ jego ojciec, Iwan Osadczuk – z zawodu nauczyciel – za sympatie komunistyczne został przymusowo skierowany przez ówczesne władze do pracy w Pińczowie, miasteczku położonym w centralnej Polsce. Maturę zdał w czasie wojny na ukraińskich kursach w Krakowie. Bardzo szybko zaangażował się w działalność komitetu ukraińskiego w Chełmie – w jego ramach usiłowano m.in. pomagać przetrzymywanym w straszliwych warunkach jeńcom radzieckim – który był współtworzony przez petlurowców i melnykowców. W tym ostatnim środowisku miał sporo przyjaciół, jednak nie uległ ich namowom i nie poszedł do partyzantki. Część jego przyjaciół-melnykowców także do partyzantki nie dotarła, zginęła w bratobójczej walce z rąk banderowców, co było zresztą jedną z przyczyn bardzo krytycznego stosunku Profesora do banderowskiej frakcji OUN.

100

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Człowiek pogranicza

Do obywatela Osadczuka nie można mieć zaufania politycznego, ze względu na niewyjaśnioną przeszłość, obecne kontakty, obcość ideologiczną [objawiającą się – BB] w podejściu do każdego zagadnienia. Gorliwość większa niż u przeciętnego neofity, niepowstrzymana ciekawość w sprawach służbowych i personalnych. Są i inne elementy w działalności i postawie obywatela Osadczuka, które budzą czujność, np. obywatel Osadczuk jest bodajże jedynym pracownikiem Misji, który nie wykorzystał urlopu, nawet wtedy, gdy mu się chciało dać – odwlekając terminy – dalej. Obywatel Osadczuk w stosunku do spełnianej pracy i kwalifikacji jest upośledzony, jeśli chodzi o wynagrodzenie w stosunku do innych

101

Forum

Posłuchał za to rady jednego z działaczy chełmskiego komitetu i kiedy tylko nadarzyła się okazja – prawdopodobnie w 1940 r. – zaczął studia w Berlinie. Ukraińcy galicyjscy – w przeciwieństwie do tych z Komisariatu Rzeszy Ukraina – mogli studiować w Niemczech. Na Uniwersytecie Humboldta Osadczuk studiował historię krajów Europy Wschodniej i Bałkanów, prawo międzynarodowe i języki wschodnie, a pracę magisterską poświęcił prasie zakarpackiej. Tuż przed wyjazdem do Berlina rozpoczął współpracę z największą gazetą ukraińską pod okupacją niemiecką „Krakowskimi Wistami”, wtedy pojawił się jeden z jego – wykorzystywanych również po wojnie – pseudonimów: Jurij Czornomorski. Pomimo że pobyt w Berlinie w ostatniej fazie wojny był bardzo niebezpieczny, pozostał tam, ponieważ – jak później wspominał – chciał „na własne oczy zobaczyć krach hitlerowskiego imperium”. Zakończenie wojny nie przyniosło Ukraińcom bezpieczeństwa. Związek Sowiecki z jednej strony chciał ich „repatriować”, nawet w wypadku, kiedy nie byli nigdy wcześniej jego obywatelami, z drugiej – oskarżał zbiorowo o kolaborację z III Rzeszą. Dlatego powszechną praktyką wśród ukraińskich emigrantów było tworzenie sobie nowych biografii, które miały zabezpieczyć ich przed wydaniem w ręce Sowietów. W ten sposób np. Jurij Szewelow stał się Szewczukiem – nauczycielem z Gródka Jagiellońskiego pod Lwowem, zaś Bohdan Osadczuk polskim robotnikiem wywiezionym z Warszawy na przymusowe roboty do Niemiec. Dzięki przedwojennym i wojennym znajomościom w środowiskach lewicowych i komunistycznych Osadczuk został najpierw, od lipca 1945 r., berlińskim korespondentem „Kuriera Codziennego” (organ legalnie działającego w komunistycznej Polsce Stronnictwa Demokratycznego), a później, od 1 lipca 1946 r., zatrudnił się w Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie, gdzie przygotowywał przeglądy prasy niemieckiej. Praca ta dawała mu nie tylko poczucie bezpieczeństwa – nareszcie mógł przestać udawać Włocha, za którego został uznany, wskutek nieporozumienia, przez urzędnika władz okupacyjnych – ale była również interesująca, dawała m.in. możliwość uczestniczenia w konferencjach prasowych na terenie Berlina. Praca w Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie zakończyła się jednak już pod koniec 1949 r. wraz z pojawieniem się w misji Huberta Mellera, bardzo wpływowego działacza komunistycznego, któremu nieszablonowy referent prasowy, jakim był Osadczuk, wydał się podejrzany. Bezpośrednia przełożona Osadczuka tak go charakteryzowała:


B o g u m i ł a Be r d y c h o w s k a

pracowników – nie upomniał się nigdy o swoje sprawy – ani osobiście, ani pośrednio. […] Obywatel Osadczuk aczkolwiek jest zdolnym, dobrym i wysoko kwalifikowanym pracownikiem – nie powinien pracować za granicą, bo nie możemy mieć do niego zaufania. O życiu osobistym obywatela Osadczuka mało się wie. W pracy społecznej udziału nie bierze – lubi się bawić, w tym stylu, jak to się robi na Zachodzie – amerykański film, lokale, kobiety, boogie-woogie itd. i nie jako obserwator, ale gorliwy uczestnik.

Bohdan Osadczuk nie czekał biernie na rozwój wypadków, porzucił pracę w misji i udał się pod opiekę Amerykanów do Berlina Zachodniego, by tam zacząć życie emigranta. Dla jego późniejszej kariery nie bez znaczenia był fakt, że dzięki amerykańskim znajomym dostał pracę w „Die Neue Zeitung” – oficjalnym organie władz okupacyjnych, z którym Niemcy bardzo się liczyli. W tym czasie pojawia się też kolejny pseudonim: Alexander Korab, pod którym przez kilkadziesiąt lat będzie publikował w niemieckiej i szwajcarskiej prasie. Już jako emigrant Osadczuk związał się z Ukraińską Rewolucyjno-Demokratyczną Partią Iwana Bahrianego, która skupiała przede wszystkim emigrantów ze wschodniej Ukrainy. Był bardzo płodnym autorem jej organu prasowego pod nazwą „Ukrajinski Wisti”. Intelektualny sojusz z Giedroyciem

W 1950 r. miało miejsce wydarzenie, które odcisnęło piętno na całej późniejszej biografii Bohdana Osadczuka. W czerwcu tego roku w Berlinie odbył się Kongres Wolności Kultury, który był odpowiedzią wolnego świata – jak wtedy to określano – na Światowy Kongres Intelektualistów w Obronie Pokoju, odbywający się w sierpniu 1948 r. we Wrocławiu. Organizatorzy Kongresu berlińskiego – m.in.: Artur Koestler, Melvin Lasky, James Burnham, Ernst Reuter – uważali, że jednym z najważniejszych zadań intelektualistów zachodnich jest przeciwdziałanie wpływom komunistycznym w świecie zachodnim. Z perspektywy czasu trudno przecenić rolę Kongresu Wolności Kultury dla ograniczenia wpływów komunizujących intelektualistów w Europie Zachodniej. Właśnie w trakcie obrad tego Kongresu Bohdan Osadczuk poznał Jerzego Giedroycia i Józefa Czapskiego. Zwrócił na nich uwagę, ponieważ jako jedyni upomnieli się o udział w pracach powstającej organizacji innych, poza Polakami i Rosjanami, narodów Europy Wschodniej, w pierwszej kolejności Ukraińców. Tamto spotkanie zapoczątkowało prawie półwieczną współpracę ukraińskiego publicysty z polskim czasopismem. Rola Osadczuka w paryskiej „Kulturze” zmieniała się wraz z rozwojem jego kariery zawodowej. Początkowo pisał przeważnie teksty przedstawiające polskiemu czytelnikowi życie ukraińskiej emigracji. Popularyzował też problematykę polską na łamach pisma „Ukrajinski Wisti” oraz innych czasopism ukraińskiej emigracji, m.in. przetłumaczył fraszki Leca dla ukazującej się od 1961 r. „Suczasnosti”. Następnie na zamówienie Jerzego Giedroycia zaczął publikować na łamach „Kultury” teksty

102

WIĘŹ  Kwiecień 2012


poświęcone sytuacji wewnętrznej w Niemczech – pod kolejnym pseudonimem: Berlińczyk – by w końcu już jako dziennikarz i publicysta najbardziej wpływowej wówczas gazety „Neue Zürcher Zeitung” przedstawiać sytuację polityczną za żelazną kurtyną niemieckojęzycznemu czytelnikowi. Pozycja Osadczuka w świecie niemieckojęzycznego dziennikarstwa wynikała nie tylko z faktu, że był związany z „NZZ”, ale również z tego, że jego teksty ukazywały się w szeregu innych gazet niemieckich i szwajcarskich, m.in. „Der Tagesspiegel”, „Münchener Merkur”, „Basler Nationalzeitung”, „Stuttgartem Nachrichten”, a on sam był komentatorem popularnego programu telewizyjnego „Internationaler Fruhschoppen”. Wyjątkowość Osadczuka polegała na tym, że bodajże jako jedyny dziennikarz wiodącej gazety europejskiej nie bał się sięgać do czasopism oraz wydawnictw emigracyjnych, i to w czasie, kiedy nawet czasopisma Kongresu Wolności Kultury ignorowały je, nie chcąc narazić się ze strony środowisk lewicowych na zarzut współpracy z „faszystami” – tak określano w latach 50. i 60. niemal całą emigrację z krajów komunistycznych. To właśnie na łamach „Neue Zürcher Zeitung” opublikował całostronicowy artykuł, poświęcony działalności Instytutu Literackiego i paryskiej „Kultury”. Błyskotliwa kariera dziennikarska Osadczuka – w historii powojennej ukraińskiej emigracji jest to bodaj jedyny przypadek takiej kariery – zmieniła relacje między nim a redaktorem „Kultury”. O ile na początku ich znajomości Jerzy Giedroyc prosił o teksty poświęcone kwestiom ukraińskim na potrzeby swojego miesięcznika, to od lat 60. supliki Giedroycia dotyczą, jak pisał, „zalansowania” na łamach niemieckojęzycznej prasy „Kultury” i kręgu autorów z nią związanych, m.in. Witolda Gombrowicza i Juliusza Mieroszewskiego – głównego pisarza politycznego „Kultury”, a także idei dla tego środowiska ważnych. Jako dziennikarz szwajcarskiej prasy Osadczuk pisał o całym bloku wschodnim, niemniej w centrum jego zainteresowania pozostawały Polska i Ukraina. Komentował wszystkie najważniejsze wydarzenia polityczne w zniewolonych krajach. Jego orientacja w walkach frakcyjnych w ramach partii komunistycznych wywoływała wściekłość za żelazną kurtyną. W jednym z dokumentów służb komunistycznych znajdujemy następującą konstatację: „Analizując artykuły Osadczuka, zamieszczane w zachodniej prasie na temat życia polityczno-partyjnego w Polsce, należy stwierdzić, że Osadczuk musi posiadać źródła informacyjne na terenie Polski, z których czerpie niektóre fakty i detale”. Jako wpływowy dziennikarz konsekwentnie zwracał uwagę niemieckojęzycznej opinii publicznej na los dysydentów za żelazną kurtyną. W 1965 r. również jego teksty na łamach szwajcarskiej gazety uratowały przed aresztowaniem Iwana Dziubę i Iwana Switłycznego – z ruchu tzw. szestydesiatnyków. Pisał o procesie Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego, procesie „taterników” – młodych intelektualistów, którzy szmuglowali przez polsko-czechosłowacką granicę w Tatrach książki wydane na emigracji – o powstaniu i działalności Komitetu Obrony Robotników, Solidarności i przebudzeniu narodowym Ukrainy pod koniec lat 80.

103

Forum

Człowiek pogranicza


B o g u m i ł a Be r d y c h o w s k a

Ideowo Osadczuk i Giedroyc byli sobie niezwykle bliscy. Wynikało to z faktu, że ich żywiołem była polityka. Rozumieli, że emigracja po II wojnie światowej nie będzie krótkotrwałym epizodem, że trzeba przygotować się na długi marsz do wolności – nie podzielali nadziei większości środowisk emigracyjnych na wybuch III wojny światowej. Nie ulegało dla nich wątpliwości, że los ich krajów będzie decydował się nie na emigracji, lecz za żelazną kurtyną. Obaj uważali, że żaden naród wschodniej Europy samodzielnie nie wybije się na niepodległość, że dla zmiany systemu pojałtańskiego konieczny jest solidarny wysiłek wszystkich narodów Europy Wschodniej; dla obu kluczowa w tym celu była normalizacja stosunków polsko-ukraińskich. Nie oznacza to, że nie było między nimi różnic, sporów czy nawet konfliktów. Do najbardziej dramatycznego z nich doszło w 1974 r., kiedy Jerzy Giedroyc i Józef Czapski weszli w skład rady redakcyjnej pisma rosyjskich emigrantów „Kontinent”. Giedroyc nawiązał współpracę ze środowiskiem Władimira Maksimowa, ponieważ uważał, że z Rosjanami trzeba rozmawiać, by móc ich przekonać do konieczności zmiany powojennego porządku politycznego, a w szczególności do akceptacji niepodległościowych dążeń Ukraińców. Jak bardzo zależało na tym Giedroyciowi, pokazuje list redaktora „Kultury” do Władimira Maksimowa, w którym po półrocznym funkcjonowaniu pisma pisał zniecierpliwiony Giedroyc: „Zdawało się nam, że w pierwszych numerach pisma powinna była być wyraźna deklaracja, przyznająca – bez żadnych niedomówień – prawo do samostanowienia narodu ukraińskiego i prawo do niepodległości narodów bałtyckich”. Giedroyc zagroził, że wycofa się z rady redakcyjnej, jeżeli ze strony rosyjskich emigrantów nie będzie jednoznacznej deklaracji, m.in. w kwestii dążeń niepodległościowych narodów bloku sowieckiego. Osadczuk początkowo potraktował udział w redakcji „Kontinetu” niemal jak zdradę. Zagroził nawet zerwaniem z „Kulturą”. Do zerwania ostatecznie nie doszło, a strategia Giedorycia przyniosła efekt w postaci tzw. deklaracji ukraińskiej emigracji wschodnioeuropejskiej, w której mówiło się o prawie Ukraińców do niepodległego państwa. Ze strony Rosjan podpisali ją Andriej Amalrik, Władimir Bukowski, Natasza Gorbaniewska, Władimir Maksimow i Wiktor Niekrasow. Kim jest Korab?

Bohdan Osadczuk był spośród ukraińskich emigrantów najbardziej konsekwentnym zwolennikiem polsko-ukraińskiego porozumienia. Rozumiał, że dla wybicia się Ukrainy na niepodległość i okrzepnięcia jako samodzielne państwo niezbędne będzie możliwie najszersze wsparcie międzynarodowej opinii publicznej. Uważał, że pośród narodów sąsiednich tylko Polacy mogą naprawdę efektywnie wspomóc niepodległościowe wysiłki Ukraińców. Z perspektywy czasu wiemy, że się nie pomylił.

104

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Nie oznacza to jednak, że mówił Polakom tylko przyjemne rzeczy. Potrafił, jak w tekście Co dalej, panowie Polacy?, bardzo ostro skrytykować polskie społeczeństwo za nietolerancję wobec mniejszości narodowych i brak perspektywicznego myślenia o relacjach polsko-ukraińskich. Niemniej kiedy – już w niepodległej Ukrainie – doszło do sprofanowania przez nacjonalistów Cmentarza Orląt we Lwowie, prof. Osadczuk zdecydowanie ten akt wandalizmu potępił. Bohdan Osadczuk należał do bardzo rzadkiego na emigracji ukraińskiej grona liberałów – inni to m.in. Iwan Łysiak-Rudnycki, Jarosław Pełenski, Ihor Szewczenko, Omelian Pricak – którzy działając w środowisku emigracji i promując sprawę Ukrainy w krajach swojego pobytu, zdecydowanie przeciwstawiali się tendencjom nacjonalistycznym. Początkowo wydawało się, że wyrazicielem poglądów tej grupy będzie powstały w styczniu 1961 r. miesięcznik „Suczasnist”. Jednak bardzo szybko okazało się, że wydawca pisma Ukrajinskie Towarzystwo Zakordonnych Studij – emanacja OUN-UHWR (Ukraińska Hołowna Wyzwolona Rada) – rezerwuje dla siebie prawo podejmowania decyzji, jakie teksty mogą, a jakie nie mogą ukazywać się na łamach miesięcznika. W 1967 r. ówczesny redaktor naczelny pisma, Iwan Koszeliwec stracił stanowisko, bo wydawca uznał, że jeden z tekstów zamieszczonych na łamach pisma – poświęcony kwestiom językowym – jest szkodliwy politycznie. Ten jaskrawy przykład partyjniactwa wywołał w środowisku liberalnych inteligentów ukraińskich dyskusję o konieczności stworzenia własnego pisma – jak mawiał Osadczuk, „takiego jak «Kultura»”. Sprawa przez wiele lat rozbijała się o brak funduszy. Ostatecznie do realizacji pomysłu doszło w 1984 r., kiedy Bohdan Osadczuk wraz z Jarosławem Pełeńskim stworzyli czasopismo „Widnowa”. Jednym z członków rady redakcyjnej był Jerzy Giedroyc. Czasopismo funkcjonowało krótko. Ostatni podwójny numer, 6/7, ukazał się w 1987 r. Choć „Widnowa” ostatecznie nie spełniła pokładanych w niej nadziei, to poruszane na jej łamach tematy dobrze charakteryzują tworzące ją środowisko. Z siedmiu numerów dwa były poświęcone sprawom polskim i stosunkom ukraińsko-polskim, a pozostałe dotyczyły relacji ukraińsko-rosyjskich, stulecia ukraińskiego ruchu kobiecego, wybuchu w elektrowni atomowej w Czarnobylu oraz głasnosti. Dzięki środowisku „Widnowy” ukazał się ukraiński przekład książki Bohdana Skaradzińskiego Białorusini, Litwini, Ukraińcy – nasi wrogowie czy bracia?, która była najważniejszą pozycją polskiego niezależnego ruchu wydawniczego lat 80., poświęconą kwestii mniejszości narodowych i relacji Polaków ze wschodnimi sąsiadami. Innym polem aktywności Bohdana Osadczuka była praca naukowa na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, gdzie od 1966 r. wykładał historię najnowszą (jego uczniem jest m.in. popularny niemiecki dziennikarz Gerhard Gnauck) i na Ukraińskim Wolnym Uniwersytecie w Monachium, gdzie pełnił również funkcję prorektora. Doktoryzował się na Ukraińskim Wolnym Uniwersytecie na podstawie pracy poświęconej polityce narodowościowej w ZSRR od Lenina do Chruszczowa.

105

Forum

Człowiek pogranicza


B o g u m i ł a Be r d y c h o w s k a

W habilitacji, obronionej na Wolnym Uniwersytecie w Berlinie, zajmował się planami Józefa Piłsudskiego dotyczącymi wojny prewencyjnej przeciwko Hitlerowi. Jednak intensywna aktywność dziennikarska sprawiła, że jego naukowy dorobek nie jest zbyt obszerny. Składają się nań dwie publikacje poświęcone sytuacji politycznej w państwach komunistycznych: Die Entwicklung der kommunistischen Parteien Ostmittelseuropas (1962) i Weisser Adler, Kreuz und Rote Fahne. Chronik der Krisen des kommunistischen Herrschaftssystems in Polen 1956–1982 (1982). Jako wpływowy publicysta i działacz emigracyjny Bohdan Osadczuk musiał znaleźć się w polu zainteresowania komunistycznych służb specjalnych. Jego teczka personalna znajdująca się w Instytucie Pamięci Narodowej w Warszawie pokazuje, że istotnie tak było, a analogiczne materiały bez wątpienia znajdują się w archiwach byłych sowieckich służb specjalnych, do nich badacze nie mają jednak dostępu. Począwszy od 1959 r. służby specjalne komunistycznej Polski zaczynają zbierać informację na temat ukraińskiego dziennikarza. Współpracownicy tych służb przekazują do warszawskiej centrali jego fotografie, szkic topograficzny jego mieszkania, informują o posiadanym przez niego sprzęcie: „dwa magnetofony i krótkofalowy aparat odbiorczy, przy pomocy którego prowadzi nasłuch komunikatów agencyjnych”. Perlustrowano jego listy do ojca, znajomych i przyjaciół w Polsce, sprawdzano też korespondencję, która była wysyłana z Polski na jego adres. Inwigilowano jego ojca, mieszkającego w Polsce, kontrolowano korespondencję jego żony Iryny Kuszkewycz. Służby polskie i sowieckie co jakiś czas próbowały zwerbować go do współpracy. Bez powodzenia. W jednej z notatek funkcjonariusze służb napisali: „W latach 1956–57 podchodziliśmy do Osadczuka wspólnie z towarzyszami radzieckimi, lecz w wyniku zdecydowanie wrogiej postawy Osadczuka z dalszych kroków w tym kierunku zrezygnowano i nastawiono się na jego kompromitację”. Zważywszy, ile wysiłków włożyły komunistyczne służby specjalne w inwigilację Bohdana Osadczuka, wypada zauważyć, że rezultaty tych działań były bardzo mizerne. Przez kilka lat np. współpracownicy tych służb nie potrafili ustalić, że Osadczuk i Alexander Korab to jedna i ta sama osoba. W materiałach operacyjnych uparcie podawano informację, że Osadczuk mieszka z przyjacielem Alexandrem Korabem. Publicystyka Bohdana Osadczuka była niezwykle pilnie śledzona w komunistycznej Polsce, o czym świadczy fakt, że jego teksty z prasy niemieckojęzycznej były tłumaczone na język polski i z gryfem „poufne” rozsyłane do ówczesnych decydentów. Z Chińczykami na Ukrainę

Osobnym etapem w życiu prof. Osadczuka był okres po osiągnięciu przez oba kraje niepodległości. W grudniu 1991 r., kiedy Polska jako pierwsze państwo na świecie

106

WIĘŹ  Kwiecień 2012


uznała niepodległą Ukrainę, mógł mieć – podobnie jak Jerzy Giedroyc – satysfakcję, że jego wieloletnia prac na rzecz normalizacji stosunków polsko-ukraińskich przyniosła owoce. Był jednym z najbardziej cenionych w Polsce komentatorów życia politycznego w Europie Wschodniej, oczywiście w pierwszej kolejności na Ukrainie. Systematycznie pisywał do jednej z najbardziej opiniotwórczych gazet – „Rzeczpospolitej”, często pojawiał się w programach telewizyjnych i radiowych. Choć w Ukrainie jego pozycja nie była tak ugruntowana jak w Polsce, to i tam jego teksty można było znaleźć w dość poczytnych tytułach prasowych, m.in. w gazetach „Czas-Time”, „Hołos Ukrajiny”, „Wysokyj Zamok” i opiniotwórczym miesięczniku „Krytyka”. Po raz pierwszy od wojny mógł pojechać na Ukrainę i czynił to bardzo chętnie. Kijów stał się jego ulubionym miastem, gdzie zawsze z przyjemnością wracał, ale dostrzegał również urodę wschodnioukraińskich metropolii, począwszy od Charkowa, przez Dniepropietrowsk aż po Donieck. Zachwycał się Odessą. Przemierzył wzdłuż i wszerz Galicję i Wołyń. Wszędzie nawiązywał znajomości i przyjaźnie. Do grona bliskich mu osób należeli m.in. prof. Wiaczesław Briuchowiecki, prof. Stanisław Kulczycki, prof. Ihor Cependa, prof. Myrosław Popowycz, Walentyna Smyrnowa-Sutaniwska, Jarosława Tkaczuk. W Warszawie najchętniej zatrzymywał się u swojego wieloletniego przyjaciela, poety i tłumacza m.in. ukraińskiej poezji, Wiktora Woroszylskiego. Gościnny gospodarz wydawał dla Profesora i jego przyjaciół jedyne w swoim rodzaju kolacje. Śmierć Woroszylskiego w 1996 r. prof. Osadczuk bardzo przeżył. Ten ostatni etap w życiu Profesora to czas, kiedy jego wieloletnia praca na rzecz Ukrainy i porozumienia ukraińsko-polskiego przyniosła mu szereg zaszczytów. Został uhonorowany najwyższymi polskimi i ukraińskimi odznaczeniami: Orderem Orła Białego i Orderem Jarosław Mądrego. W 2005 r. otrzymał tytuł „Człowieka Pogranicza”, przyznawany przez Ośrodek Pogranicze, a dwa lata później wyjątkowo dla niego ważną Nagrodę im. Jerzego Giedroycia, którą wręczył mu ówczesny prezydent Lech Kaczyński. W 2009 r. polski minister spraw zagranicznych nadał mu za wkład w polską politykę zagraniczną odznakę „Bene Merito”. Uniwersytet Przykarpacki w Iwano-Frankiwsku i Akademia Kijowsko-Mohylańska nadały mu doktoraty honorowe. W tym czasie wydano dwa tomy jego tekstów opublikowanych wcześniej w „Kulturze”: Ukraina. Polska. Świat oraz Niepodległa Ukraina. W 2001 r. ukazało się bardzo interesujące źródło do historii emigracji ukraińskiej i relacji polsko-ukraińskich: Wiek polsko-ukraiński – wywiad rzeka z Profesorem. Trudno podsumowywać życie Osadczuka, nie wspominając o jego niekonwencjonalnym sposobie bycia, tysiącach anegdot, którymi sypał jak z rękawa. Takich jak choćby ta dotycząca jego pobytu w Chinach: w czasie konfliktu sowiecko-chińskiego Profesor został przez Chińczyków zaproszony na cykl wykładów. W Pekinie zgłosił się do niego korespondent TARS i zapytał, po co przyjechał do Chin. „Bo chcę od wschodu wrócić na Ukrainę” – odpowiedział Profesor. Sowiecki dziennikarz nie krył zdziwienia: „Jak to, będzie

107

Forum

Człowiek pogranicza


B o g u m i ł a Be r d y c h o w s k a

Pan w Pekinie występował o wizę?”. „Chcę wrócić – odrzekł Osadczuk – bez wizy, ale za to z Chińczykami”. Pomimo niezwykle trudnej biografii prof. Bohdana Osadczuka jego życie wydaje się spełnione. Był wziętym dziennikarzem i cenionym ekspertem w kwestiach bloku komunistycznego. Z jego zdaniem liczyli się politycy w Niemczech, Polsce i Ukrainie. Dożył momentu, kiedy Ukraina pojawiła się na mapie świata – choć miał szereg słusznych pretensji do ukraińskiej klasy politycznej za nieumiejętność myślenia w kategoriach interesu państwa. Jego zasługi zostały należycie docenione przez Polaków i Ukraińców. Czy w jego pokoleniu można było pragnąć więcej? Bogumiła Berdychowska

Bogumiła Berdychowska – specjalistka z zakresu historii Ukrainy i stosunków polsko-ukraińskich w XX wieku. Opublikowała Bunt pokolenia. Rozmowy z intelektualistami ukraińskimi (wraz z Olą Hnatiuk, Warszawa 2000, wydanie ukraińskie – Kijów 2004), a także opracowała książkę Jerzego Giedroycia Emigracja ukraińska. Listy 1950–1982 (Warszawa 2004). Pracuje w Narodowym Centrum Kultury. Należy do Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.

Polecamy  Andrzej Werner Polskie, arcypolskie... Sztuka buntownicza i niezależna czy ukryty flirt z władzą? Czym była działalność kulturalna po Październiku 1956 r., jakie oblicze przyjął w niej demon totalitaryzmu? Stawiając te pytania, Andrzej Werner przygląda się twórczości takich artystów, jak: Tadeusz Borowski, Jerzy Andrzejewski, Andrzej Wajda, Sławomir Mrożek, Tadeusz Różewicz, Zbigniew Herbert. Powstał w ten sposób fascynujący dokument epoki następującej po Październiku, a także wciąż żywy i inspirujący opis ówczesnej kultury i literatury. Książka została wyróżniona Nagrodą Solidarności w 1987 roku.

280 s., indeks osób, cena 39,90 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

108

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Krzysztof Siwczyk

Mitologie

1. Reinhard Mit

Użyj mnie, głosie. Mogę się jeszcze nadać, w paśmie pola, w nieużytku, w kanu dla świń jak obiata trwa gest donatora, człowieka z finką i protezą, inseminatora, któremu zabrano imię i język. Nie mówił o niczym więcej. Był odpowiedzią na poezję, która jest tym, co wspólne, jak słyszę. Nie przebywał ze sobą, wiedział, ile trzeba. Pracował w obejściu, pomny o uniwersum w stodole, gdzie przesiadywałem na bronie, pośród konfekcjonowanego nasienia i rezolutnych myszy, ukryty w ziarnie jak bohater, który wybrał dezercję, opuszczając na chwilę słuszny regiment życia, z jakim jest nam po drodze do zobaczenia. W świetle dna. 2. Rudolf Mit

Użyj mnie, głosie. Mogę się jeszcze nadać, w paśmie pola, w nieużytku, w koszarach Nysy i rowach po oliwkach trwa gest milczka, człowieka z kompasem w zegarku, proletariusza, któremu dano imię i język.

109


Krzysztof Siwczyk

Wszystkich nas przecież nie zabiją. Był odpowiedzią na poezję, która jest tym, co wspólne, jak słyszę. Nie przebywał ze sobą, wiedział, ile trzeba. Pracował w ziemi, pomny o uniwersum w kuchni, gdzie przesiadywałem na stołku, pośród tłustych kart do skata jak oko w ikonostasie, ukryty w jego gniewie jak bohater, który wybrał dezercję, opuszczając na chwilę słuszny regiment życia, z jakim jest nam po drodze do zobaczenia. W świetle dna.

110

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Krzysztof Siwczyk

Nic do zrobienia

Ślubny korpus, manekin na wietrze, w kompoście jak strażnik tranzytu czeka okazja, pieta na ugorze, niewczesna dekapitacja, grządki pod truchła, światła oczu głodnych kotów. Nic do zrobienia, jawią się kojarzenia i nagły blask rzeczy, sens momentalny, gdy działa wspólnota bezużytecznych istot, rzewnych biografii w zarzewiu marności. W pospolitym cudzie obaw i lęków, bez powodu i ryzyka, po prostu przed obliczem pola brukwi i krwi, w jeszcze nie zaoranym, życiowym horyzoncie, coś każe pełgać pod niebem. Wesela wdów, komunie głów. Bredzenie snów, w kościach nów. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że na tym się kończy.

Krzysztof Siwczyk – ur. 1977, poeta, krytyk literacki. Debiutował tomem Dzikie dzieci, za

który otrzymał nagrodę w prestiżowym konkursie im. Jacka Bierezina. Autor dziewięciu tomów wierszy oraz książki krytyczno-literackiej Ulotne obiekty ataku. Laureat m.in. nagrody Fundacji Kultury i Nagrody Literackiej im. Stachy Zawiszanki „Dżonka”. Zagrał główne role w filmach fabularnych Wojaczek Lecha Majewskiego i Wydalony Adama Sikory. Pracuje w Instytucie Mikołowskim. Mieszka w Gliwicach.

111


Monika Waluś  Złoty środek

Jaka dobra zupa Dziś dzień szybki. Bardzo szybki, ale realny. Będzie dobrze, tylko trzeba poukładać i robić wszystko po kolei, żeby potem nie pisać do nocy. Teraz właśnie przerwa w tych szybkościach, bo trwa celebracja – wspólny obiad, jak oddech, jak pauza w filmie akcji. Opowieści z dnia i plany na jutro, jakieś anegdoty szkolne i rodzinne, w międzyczasie pochwały jaka-dobra-zupa-mamo. Nic dziwnego, była na zamówienie. Zapytałam dzieci, jaką dziś chcą zupę. Najpierw wymieniały wszystkie z ostatnich dwóch tygodni. Te oczywiście – nie, teraz coś nowego. Lista tych, których ma nie być, jest długa – a lodówka nie daje tysiąca możliwości. Wymyśliłam jakąś nową wersję tego, co było. Wszystkie te moje pomysły oraz możliwości lodówki i półki z przyprawami podałam na stół. Chwalą, jedzą. Rzeczywiście zupa jest inna niż repertuar tych dwóch tygodni. Miło być kucharką – widać efekt i wszystkie zadowolone twarze jednocześnie, co naprawdę rzadko się zdarza. Skutek natychmiastowy. Jemy, rozmawiamy. Zupa dobra, proszą o dokładkę, zanim podam drugie.

112

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Jaka dobra zupa

Dumna z siebie i swego pomysłu zabieram się do garnka, słucham opowieści, myślę o spotkaniu biblijnym w parafii wieczorem i… niechcący zrzucam słoiczek z półki z przyprawami, najwyraźniej niedokręcony. Spada osobno zakrętka, osobno słoiczek, łapię jedno i drugie, ale wodospad przyprawy wlał się do zupy. Trochę jej dużo, nie da się pozbierać. Próbuję – nie jest tragicznie, dodam śmietany, łyżkę przecieru. Mieszam, podaję. Zdumienie przy stole. Zrobiłaś dwie zupy? Dwie różne? Obie świetne. Ale ta jest jeszcze lepsza. Jedzą z zadowoleniem drugi talerz takiej samej, a jednocześnie zupełnie innej zupy. Drugie danie za chwilę. Rzeczywiście, starałam się i pierwsza wersja była dobra, ale druga wyszła jeszcze lepsza. Sama bym na nią nie wpadła. Stoję z ciągle niedokręconym słoiczkiem i myślę. Też się staram, ale może według swojego starego pomysłu? Może potrzebny byłby nowy pomysł, jakiś z zewnątrz? Może nawet by mi się niezupełnie podobał na początku, może wyglądałby jak coś nieudanego, jakiś wypadek, że coś się rozsypało? Gdyby tak ktoś mnie czymś nieoczekiwanie, nieplanowo posypał – stałabym się zupełnie inna. Może byłabym lepszą wersją siebie, może kimś nowym, a może bardziej sobą? Monika Waluś

Monika Waluś – żona, matka i gospodyni domowa, doktor teologii. Wykłada dogmatykę

Złoty środek

na UKSW oraz w kilku seminariach duchownych. Prezeska stowarzyszenia „Amicta Sole”, członkini Zespołu Laboratorium WIĘZI.

113


Wiara

Ewa Kusz

Twarzą w twarz z ofiarą Watykańskie sympozjum o pedofilii

W Rzymie na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim odbyło się w dniach 6–9 lutego 2012 r. sympozjum „W kierunku uzdrowienia i odnowy” poświęcone problemowi nadużyć seksualnych duchownych wobec nieletnich1. Zarówno w czasie trwania, jak i po zakończeniu sympozjum cieszyło się dużym zainteresowaniem mediów. Również w polskich mediach można było przeczytać różne informacje na jego temat – tak o samym sympozjum, jak i o jego przebiegu, atmosferze, jaka na nim panowała, i o jego znaczeniu. Czasem dziwiłam się temu, co czytałam o sympozjum, w którym uczestniczyłam. No cóż, każdy może komentować wydarzenia, jak chce, z większą lub mniejszą znajomością rzeczy, choć muszę przyznać, że w niektórych komentarzach więcej było uprzedzonej wyobraźni niż rzetelnej wiedzy, którą można było sobie bez trudu przyswoić, gdyż treści sympozjum były na bieżąco w kilku językach udostępniane w internecie. Już wkrótce, nakładem jezuickiego Wydawnictwa WAM, materiały z sympozjum będą wydane także w języku polskim, pt. Ku uzdrowieniu i odnowie Kościoła. Przygotowania do sympozjum trwały ponad rok. Organizatorzy – przedstawiciele Papieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego, Kurii Generalnej jezuitów oraz Kongregacji Nauki Wiary – mieli kilka ambitnych celów. Przede wszystkim chodziło o postawienie ofiar pedofilii w centrum uwagi Kościoła – poprzez wysłuchanie jednej z nich i mocne uwzględnienie ich perspektywy we wszystkich rozważaniach. 1 Zapowiadaliśmy to sympozjum w WIĘZI 2011 nr 8/9, w wywiadzie Ewy Kusz z jego głównym organizatorem, ks. Hansem Zollnerem SJ [przyp. red.].

114

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Twarzą w twarz z ofiarą

Kolejne cele to promowanie kultury słuchania w podejściu do wydarzeń z przeszłości; wskazanie, jak współpracować z mediami, aby skupiać się na ochronie osób najsłabszych; a także udzielenie pomocy episkopatom i zgromadzeniom zakonnym w wypracowaniu dobrych wytycznych postępowania – w oparciu o doświadczenia różnych Kościołów lokalnych i o list okólny Kongregacji Nauki Wiary z maja 2011 r. Wydaje się, że cele te zostały w pełni zrealizowane. Sympozjum niewątpliwie było wydarzeniem bezprecedensowym. Wynika to zarówno z kontekstu dotychczasowych kroków podjętych w Kościele dla wyciągnięcia właściwych wniosków z upokarzającej serii skandali, jak i z faktu, że zostało ono zorganizowane w Rzymie przez Papieski Uniwersytet Gregoriański – nie tylko pod okiem Stolicy Apostolskiej, ale też w bliskiej współpracy z jej ważnymi dykasteriami, zwłaszcza z Kongregacją Nauki Wiary. Było ono wydarzeniem również z tego powodu, że zgromadziło ponad 100 biskupów, przedstawicieli konferencji episkopatów z całego świata oraz licznych wyższych przełożonych instytutów życia konsekrowanego, którzy wsparci kompetencją prelegentów, wspólnie, w klimacie otwartości i szczerości podjęli temat nadużyć seksualnych przez ludzi Kościoła. Znalazło to wyraz w pytaniach zadawanych po każdym wykładzie, podczas popołudniowych sesji tematycznych oraz w rozmowach kuluarowych na przerwach. Mimo że można było zauważyć różnice w doświadczeniach zmagania się z problemem nadużyć, co wyjaśniało różnorodność opinii wśród uczestników, tym, co łączyło, była troska o ofiary i poszukiwanie rozwiązań w duchu Ewangelii. Zebranie to kilkakrotnie porównywano do obrad synodu biskupów, choć niektórzy twierdzili, że było lepsze. Wydarzeniem samym w sobie była także liturgia pokutna – akt skruchy i wspólnego przeproszenia za grzechy nadużywania seksualnego i za zaniedbania ze strony przełożonych Kościoła.

W centrum uwagi całego sympozjum była troska o ofiary. Brzmi to być może jak frazes wynikający z poczucia obowiązku albo z chęci poprawienia wizerunku Kościoła. Tymczasem słowa te wyrażają zmianę mentalności, jaka się dokonuje w procesie konfrontacji z faktami czy w spotkaniach z ofiarami. Punktem wyjścia tego procesu może być stanowisko, które dobrze oddają cytowane przez ks. Stephena Rossettiego słowa jednego z biskupów amerykańskich, powiedział on: „naszym błędem było to, iż zapomnieliśmy o tym, że również ofiary są częścią naszej owczarni”. Kolejnym przejawem tego procesu jest, obecne już w wielu krajach, objęcie troską ofiar pedofilii, przejęcie się ich cierpieniem, próba „leczenia” ran zadanych zarówno bezpośrednio danej osobie i jej rodzinie, jak i wspólnocie Kościoła, która musiała się zmierzyć z tym doświadczeniem. Jest to możliwe dzięki istnieniu kompetentnie napisanych i stosowanych w praktyce

115

Wiara

Rozbroić bombę


Ewa Kusz

wytycznych zapewniających udzielenie właściwej pomocy tym, którzy jej potrzebują, jak również zgodne z zasadami sprawiedliwości podejście do sprawców. Konkretne sytuacje i działania podejmowane ze strony Kościoła są różne w różnych kontekstach kulturowych. W krajach, w których nie jest jeszcze znana skala problemu (również i w Polsce), gdzie nie było licznego zgłaszania się ofiar, proponowana jest refleksja nad tym problemem, aby – jak w swoim wystąpieniu powiedział arcybiskup Manili Luis Antonio G. Tagle – rozbroić bombę, zanim ona wybuchnie. Filipiński biskup, przedstawiając sytuację nadużyć seksualnych z punktu widzenia Azji, wskazał, że jak na razie przełożeni kościelni częściej mają do czynienia z nadużyciami w relacjach hetero- i homoseksualnych z dorosłymi niż w relacjach z osobami nieletnimi. Jednakże, jeśli badania WHO, które były cytowane na sympozjum, są miarodajne, wszystkie części świata są jednakowo dotknięte problemem nadużyć seksualnych wobec dzieci i młodzieży. W związku z tym zarówno Kościół na Filipinach, jak i w innych krajach azjatyckich chce podjąć refleksję nad tym, co w ich kulturze – przy bardzo wysokim szacunku do kapłanów i bardzo ważnej roli gestów w wychowaniu – może sprzyjać nadużyciom seksualnym duchownych wobec nieletnich. Dlatego ich refleksja idzie jeszcze dalej – tzn. w kierunku odpowiedniej formacji kapłańskiej i ochrony dzieci, które w sytuacji ubóstwa często są „towarem” seksualnym dla turystów. Natomiast Kościoły lokalne, np. w USA i w Niemczech, które zostały skonfrontowane ze sporą liczbą nadużyć seksualnych wśród duchownych, również podejmują refleksję nad tym, jak było to możliwe, że do takich czynów i na taką skalę dochodziło, oraz dlaczego były one ukrywane albo też sprawcy byli chronieni. Są tam badane akta w diecezjach i zakonach, weryfikuje się programy formacyjne w seminariach oraz programy formacji ciągłej po święceniach2. Przygotowywane są również programy związane z prewencją i ochroną dzieci skrzywdzonych nie tylko w ramach działalności Kościoła, ale również w innych środowiskach, głównie w rodzinach, gdzie dzieje się najwięcej przemocy seksualnej. Podczas sympozjum zaprezentowano też nowy program szkoleniowy metodą e-learning3, opracowany przez ekipę uniwersytetu w Ulm i wdrażany na skalę międzynarodową przez Centrum Ochrony Dzieci, jakie powstało przy Instytucie Psychologii Uniwersytetu Gregoriańskiego. W poszukiwaniu odpowiedzi na to wyzwanie, przed którym stanął Kościół, wskazywano na współpracę z osobami kompetentnymi, nie tylko specjalistami od psychologii, lecz również od komunikacji społecznej itp. Przy Konferencji Biskupów Ameryki Łacińskiej (CELAM) istnieje np. zespół psychologów, którzy pomagają biskupom w sytuacjach trudnych umiejętnie odpowiedzieć na te wyzwania. W różnych krajach istnieją takie grupy wspierające episkopaty i poszczególnych biskupów diecezjalnych. Są również stałe ośrodki pomocy psychologicznej dla kapłanów, którzy tego potrzebują, nie tylko z powodu problemów seksualnych. 2 Zob. artykuły w WIĘZI 2011 nr 8/9. 3 Zob. http://elearning-childprotection.com.

116

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Twarzą w twarz z ofiarą

Samo sympozjum było tak zorganizowane, aby ułatwić uczestnikom kontakt z mediami. Chodziło również o to, by przekazać im dobre wzorce komunikowania się z mediami, nie tylko katolickimi. Każdego dnia biskupi i inni uczestnicy sympozjum byli zachęcani do pójścia do centrum prasowego, które było w sąsiednim budynku, aby odpowiedzieć na pytania dziennikarzy. Kard. Reinhard Marx, arcybiskup Monachium i Fryzyngi, mówił o tym, że nie można traktować ujawniania nadużyć przez świeckich jako ataku na Kościół. Podkreślał, że głównym zadaniem biskupa i przełożonych jest promowanie jedności Kościoła, co zakłada budowanie i odbudowywanie więzi jedności pomiędzy klerem a świeckimi. Kard. Marx uważa klerykalizm za zjawisko negatywne w Kościele. „Jeśli biskupi będą otwarci – podkreślał – nie będzie podziału między świeckimi a klerem. Powinniśmy iść razem. To nie jest łatwe dla biskupa. Mówię to z własnego doświadczenia”. W obecnej sytuacji kryzysu zaufania, aby mogła się dokonać tak głęboka zmia­na mentalności, potrzebne jest zwrócenie szczególnej uwagi na słuchanie ofiar, tzn. na wysłuchanie ich i wsłuchanie się w to, co mówią. Podczas sympozjum mówiono o „kulturze słuchania”, którą trzeba budować. Psychiatra Sheila Hollins przypomniała, że w czasie zdrowienia ofiara nieraz wielokrotnie ma potrzebę wypowiedzenia doświadczenia krzywdy, i postulowała, aby dać jej czas i miejsce na to, aby za każdym razem była wysłuchana. Kard. William Levada, prefekt Kongregacji Nauki Wiary, mówił o tym, że Kościół powinien na wzór dobrego Pasterza wysłuchać ofiar i ich rodzin doświadczających głębokiego zranienia i cierpienia. Uwrażliwiał na to, aby biskup i przełożony zakonny wysłuchali opowiadania ofiar o doznanych krzywdach. Kard. Levada wskazał jako przykład papieża Benedykta XVI, który podczas swoich wizyt duszpasterskich spotyka się z ofiarami nadużyć seksualnych dokonanych przez duchownych. Doświadczenie „bycia wysłuchanym” z uwagą oraz świadomość, że to, co mówię, jest przyjęte, że się tego nie traktuje podejrzliwie, jest ważnym elementem procesu zdrowienia, pomaga ofiarom w odbudowaniu własnego „ja”, które zostało zachwiane w swoich podstawach przez fakt nadużycia seksualnego. Wysłuchanie ofiar przez biskupa lub przełożonego zakonnego pomaga „zdrowieć” wspólnocie kościelnej i zakonnej, która została zraniona. Gotowość do słuchania i zatrzymania się przy cierpieniu ofiary sprawia, że trudna sytuacja, którą jest zawsze dla biskupa czy przełożonego akt oskarżenia kapłana o nadużycie seksualne, przestaje być tylko przypadkiem do załatwienia i rozwiązania. Biskup lub przełożony, który jest odpowiedzialny nie tylko za kapłana, ale również za wizerunek danej wspólnoty (diecezji, zakonu) jest w trudnej sytuacji, która go głęboko konfrontuje. Z jednej strony pragnie strzec dobrego wizerunku Kościoła i jego świętości, chce uchronić innych przed zgorszeniem, aby Kościół pozostał znakiem. Z drugiej strony ma przed sobą konkretną osobę, która wskazuje – „ten kapłan mnie skrzywdził”. Nierzadko osoba ta – z lęku czy nieumiejętności

117

Wiara

Kultura słuchania


Ewa Kusz

wyrażenia tego, co tak trudno wyrazić – mówi w sposób niejasny i mało przekonujący. Czasem są to opowiadania o wydarzeniach odległych w czasie, które dzisiaj wydają się mało ważne. Czasem dotyczą kapłanów, którzy byli i być może nadal są cenieni za swoje umiejętności i działalność apostolską. Łatwo wtedy o postawę pomniejszającą znaczenie faktów, o podważanie wiarygodności ofiary. Dzieje się tak o wiele częściej, gdy biskup sam nie spotyka się z ofiarami. Spotkanie twarzą w twarz z ofiarą – wsłuchanie się w to, co ona mówi, w jej cierpienie – pozwala bardziej skupić się na człowieku, który jest częścią Kościoła, a nie na obronie publicznego wizerunku Kościoła. Dużo o tym mówiono podczas sympozjum. Z olbrzymią uwagą i chyba też z empatią zostały przyjęte słowa Marie Collins, ofiary nadużyć seksualnych z Irlandii. Jeden z moich znajomych kapłanów z Indii, który siedział przede mną, najmocniej reagował na te części jej świadectwa, które mówiły o doświadczeniu ponownej traumatyzacji w spotkaniu z przełożonymi Kościoła, którzy nie chcieli jej uwierzyć bądź też zbagatelizowali jej doświadczenie. Wśród słów, które mówiła Collins, były i takie: „Próba wybawienia instytucji od skandalu stworzyła jeszcze większy skandal, gdyż utrwaliła zło nadużyć i destrukcję wiary u wielu ofiar”. W pytaniach z sali, a potem w rozmowach kuluarowych często wracano do tego doświadczenia pytaniem „jak tego uniknąć, jaką przyjąć postawę?”. Maltański duchowny, ks. Charles Scicluna – pracujący w Trybunale Apostolskim Kongregacji Nauki Wiary jako promotor sprawiedliwości (odpowiednik oskarżyciela publicznego) – mówił o wadze prawdy w przypadkach nadużyć seksualnych. Zaprotestował, zresztą nie pierwszy raz, przeciw zmowie milczenia w celu ochrony publicznego wizerunku Kościoła. Mówiąc o błędach Kościoła, ks. Stephen Rossetti wskazał również na ten aspekt, że ważniejsza była obrona instytucji, a nie człowieka. Innymi słowami mówił również o tym kardynał Reinhard Marx. Można powiedzieć, że dzięki sympozjum coraz wyraźniejszy staje się wymóg, by również w stawianiu czoła nadużyciom seksualnym drogą Kościoła był człowiek. Ewa Kusz

Ewa Kusz – psycholog, seksuolog, terapeutka. Absolwentka studiów na SGH w zakresie za-

rządzania zasobami ludzkimi. W 2008 r. uczestniczyła jako audytorka w Synodzie Biskupów nt. Słowa Bożego. Przewodnicząca Światowej Konferencji Instytutów Świeckich. Należy do Stowarzyszenia Psychologów Chrześcijańskich, Zespołu Laboratorium WIĘZI i stowarzyszenia Amicta Sole. Mieszka i pracuje (prowadzi gabinet psychologiczny) w Katowicach.

118

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Ks. Doroteusz Sawicki

Nasz niedoskonały ekumenizm

Z niedowierzaniem i sprzeciwem św. Jan Chrzciciel zwraca się do Zbawiciela w dzisiejszej Ewangelii słowami: „To ja potrzebuję chrztu od Ciebie, a Ty przychodzisz do mnie?”*. Rozumie bowiem, że zachwiana tam została hierarchia godności. To czysty ma oczyszczać skalanych: Stwórca winien odnawiać stworzenie – a nie na odwrót. Mesjasz winien chrzcić proroka, a nie człowiek Boga. Podobnie powinno dzisiaj wyglądać głoszenie kazania w tej historycznej świątyni. Ja powinienem słuchać, a nie przemawiać. Cóż bowiem mogę powiedzieć o tym wielkim dniu sprzed 50 lat? Nie było mnie jeszcze wśród żywych. Jak mogę oceniać wydarzenie, którego nie doświadczyłem. Jeśli nawet wspomnę o ks. Aleksandrze Fedorowiczu, który głosząc wówczas kazanie, wzruszył się tak bardzo, że łzy szczęścia zalały mu twarz, a głos uwiązł w gardle, to nie będę w stanie powiedzieć, przy jakich słowach to nastąpiło. Jeżeli będę chciał zaakcentować, że tamto nabożeństwo 10 stycznia 1962 r. było niejako duchowym wprowadzeniem w dzieło II Soboru Watykańskiego, to nie uczynię tego w należytym stopniu – bo jest to dla mnie jedynie teoria. Cóż właściwie tu robię? Jedność to nie sielanka

* Kazanie wygłoszone w warszawskim kościele św. Marcina 19 stycznia 2012 r. podczas Mszy świętej w 50. rocznicę pierwszego nabożeństwa ekumenicznego sprawowanego w tym kościele. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

119

Wiara

A co robimy tu my wszyscy? Po co się zebraliśmy? Co wspominamy? Narodziny idei, której nie zrealizowaliśmy? Wielkie hasło, któremu nie jesteśmy wierni? Budowanie jedności, której wciąż nie ma? Ktoś powie, że przecież podpisaliśmy deklarację o wzajemnym uznawaniu chrztu świętego. Ale czy rzeczywiście wszystkie Kościoły i wyznania ją podpisały? Czy przed zawarciem małżeństwa wyznaniowo mieszanego młodzi ludzie w kancelariach parafialnych nie stają przed problemem podpisywania oświadczenia co do chrztu


Ks. Doroteusz Sawicki

przyszłych dzieci? Ile przykrych słów usłyszy człowiek, który poprosi o metrykę, bo chce zmienić wyznanie, przejść do innego Kościoła, powszechnie nazywanego „bratnim”. O tym, że jedne wyznania mogą dziś liczyć na wsparcie władz, a inne nie, jedne otrzymają wsparcie przy budowie nowych świątyń, a innym rzuca się kłody pod nogi, o nierównym dostępie do mediów, o różnorodności standardów prac komisji majątkowych, bilateralnych i o tysiącu innych faktów podrywających wiarę w jedność i ekumeniczną wspólnotę – nie czas i miejsce tu wspominać. Jakie więc wielkie wydarzenie dziś świętujemy? Może pięćdziesiątą rocznicę naszej porażki? Może półwiecze klęsk i niepowodzeń? Co właściwie osiągnęliśmy? Dalej jesteśmy przecież podzieleni. Kłócimy się. Niejednokrotnie rywalizujemy. Bardzo rzadko wznosimy się ponad wyznaniowe granice. Nic więc dziwnego, że młodzi ludzie coraz częściej mówią, że ekumeniczne działania do niczego nie prowadzą. Im taka powykrzywiana jedność do niczego nie jest potrzebna. Jakże często mówią mi: dlaczego nie żyjecie jak pierwsi chrześcijanie? Mienicie się spadkobiercami apostołów, lecz o czym świadczą wasze czyny? Co im odpowiedzieć? Przyznać się, że błądzimy, że jesteśmy słabi, że tak mało się nam udaje, że ekumeniczne współdziałanie dalekie jest od doskonałości. Tak. To wszystko prawda. Czy mam powiedzieć, że ideał pierwszej chrześcijańskiej gminy w Jerozolimie jest dla nas nieosiągalny? Nie. Bo go nie było. Ideał to atrybut Boga, a nie człowieka. Kiedy otwieram księgę Dziejów Apostolskich, to czytam w 5. rozdziale o wiernych, którzy sprzedawali swe majątki, by wesprzeć ubogich. Słyszę również o Ananiaszu i Safirze, którzy ubogich chcą wykorzystać do budowania własnej chwały. Widzę też spory w sprawie nierównego obsługiwania wdów po Żydach helleńskich i wybór siedmiu diakonów, którzy mieli zwalczać powyższe nieprawości i separatystyczne tendencje. Dostrzegam teologiczne kontrowersje na Soborze Apostolskim w 51 r. Czytam o kłótniach apostołów Pawła i Barnaby podczas drugiej podróży misyjnej oraz apostołów Piotra i Pawła w Antiochii. Jeśli sięgam dalej w historię Kościoła, to widzę spory co do daty świętowania Wielkanocy, postrzegania godności chrztu heretyków, miejsca poszczególnych Kościołów lokalnych w dyptykach. Gdy zagłębiam się w sobory powszechne, to trudno mi nie przyznać, że każdy dzień ich obrad nacechowany był zderzeniami różnych poglądów i koncepcji, a ostateczne decyzje zapadały chyba wyłącznie dzięki interwencji Ducha Świętego. Tamta jedność – tak często stawiana dziś za wzór – nie była więc sielankowym obrazem pełnej jednomyślności i zgodności. Była ciężką pracą, by nie powiedzieć walką, mającą na celu zachowanie wspólnoty różnorodnych i niepowtarzalnych. Była jedną symfonią różnorodnych nut, na różnych polach i liniach tej samej pięciolinii. Ówcześni chrześcijanie dlatego byli jednością, że dążyli do wypracowania wspólnej decyzji zgodnej z Bożą prawdą. Modlili się o nią i dyskutowali o niej. Raz się godzili, innym razem kłócili, a nawet zrywali ze sobą kontakty. Były okresy schizm, były też lata ścisłego współdziałania. Wspólny kielich nie zawsze był faktem.

120

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Nasz niedoskonały ekumenizm

W świetle powyższego obrazu mam coraz większe przekonanie, że nie jest z nami tak źle. Oni walczyli o jedność chrześcijaństwa i my walczymy. Oni mieli sukcesy i porażki. Podobnie i my. Gdy na drugim soborze powszechnym w 381 r. opracowano Credo wspólne dla wszystkich dzieci Bożych, było ono podsumowaniem, ukoronowaniem ponad trzech stuleci walki o jedność. Nasz wysiłek trwa zaledwie 50 lat. Jesteśmy na początku drogi. Nie oczekuje się plonów nazajutrz po siewie. Tym bardziej nie oczekuje się plonów bez siewu. Nie będzie plonów bez siewu. Oto sens dzisiejszej uroczystości. Wspominamy dziś ludzi, którzy 50 lat temu stanęli na jednej niwie, chwycili w dłonie ziarno słowa Bożego z tej samej Ewangelii i rzucili je w głąb gleby ludzkich serc. Uczynili tak, choć nie mieli żadnego doświadczenia, choć od ostatniego podobnego siewu minęło ponad 900 lat, choć tak wielu mówiło, że to daremny trud, że nie może się udać. Wielu wręcz oskarżało ich i krytykowało. Inni wyśmiewali. A oni postanowili spróbować. Nie wiedzieli, jak daleko mogą się posunąć. Nie chcieli skalać ziarna. Nie chcieli skrzywdzić gleby. Rozumieli, że choć ziarno jest tego samego gatunku, to każda skiba i bruzda jest niepowtarzalna i niezależna. Umieli jednak wznieść się ponad historyczny horyzont i dostrzec, że choć owe skiby nie przecinają się, to jednak stanowią jedno pole. Choć ziarna wzrastać będą oddzielnie, w granicach poszczególnych bruzd, to jednak wzrastać będą dzięki ciepłu jednego słońca i dzięki rosie z tej samej chmury. Jeden też Pan pośle kiedyś żniwiarzy, by tego samego dnia ścieli zboże i związali w jeden snop. Nawet w takiej jedności każdy kłos zachowa coś ze swej indywidualności. Jest jednak nadzieja, może bardzo odległa, że kiedyś z tych kłosów będzie również jeden chleb. Gdy ojciec sieje zboże, cieszy się, że jego dzieci – nie on sam, a jego dzieci – będą miały co jeść. 50 lat temu cieszono się w tej świątyni, że następne pokolenie zaspokoi swój duchowy głód. Dlatego to ja głoszę to kazanie. Nie siewca, a ktoś z następnego pokolenia. Ten, kto ma korzystać z siewu dokonanego bez jego udziału. Nie ten, który wykonał pracę – bo nie czynił tego dla zaszczytów i słów uznania – a ten, który ma cieszyć się, dostrzegając rodzące się plony. Czy cieszą się? Czy miłym w smaku jest mi ten ekumeniczny chleb? Czy realnie odczuwam jedność i braterską miłość? Już na wstępie powiedziałem, że daleko nam do doskonałości. Ekumenizm to wciąż zadanie. Ziarno dopiero kiełkuje. Jeszcze wiele dni upłynie do chwili, gdy będzie można upiec chleb i położyć go na stół. Dopiero widzimy, jak roślina nabiera kształtów. Wypuszcza pierwsze liście. Pojawiają się pierwsze zawiązki kwiatów, malutkie owoce. Jeszcze tak naprawdę nie wiemy, jakie będą jej losy, a tym bardziej czy przyniesie obfite plony. Nie osądzajmy więc ekumenizmu, bo jeszcze na

121

Wiara

Dla następnych pokoleń


Ks. Doroteusz Sawicki

to za wcześnie. Nie chwali się dnia przed zachodem. Nie ocenia się chleba przed upieczeniem. Wiemy tylko jedno. Ekumeniczna roślina potrzebuje naszego wsparcia. Nie można jej teraz porzucić. Czynić wicher i niepokój, które ją złamią zawsze jest łatwo. Podtrzymywać ją swą wiarą, ogrzewać miłością, poić nadzieją – jest dużo trudniej. Powtórzmy już słyszane pytania. Co właściwie ja tu robię? Co robimy tu my wszyscy? Nie świętujemy minionych 50 lat ciężkiej ekumenicznej pracy, a rozpoczynamy kolejne półwiecze nowych wysiłków. Nie chwalimy się tym, co osiągnęliśmy, a rozważamy to, co trzeba jeszcze wykonać w pierwszej kolejności. Sięgamy do przeszłości, by budować przyszłość. Wspominamy sukcesy, by zachęcały nas do dalszego działania. Wspominamy porażki i błędy, by je naprawiać i unikać ich powielania. Szykujemy się do kolejnego siewu. Już dziś go rozpoczynamy. A za kilka lat narodzi się ktoś, kto skomentuje ten dzień za kolejne 50 lat. Chcecie się zamienić?

Co odpowiem tym, którzy krytykują naszą ekumenię? Co odpowiem na ich zarzuty, że nie ma dziś pełnego równouprawnienia, miłości absolutnie przekraczającej wyznaniowe i religijne granice? Co odpowiem na przejawy antysemityzmu, rusofobii, nietolerancji? Nie odpowiem nic. Nie jestem w tych sprawach autorytetem. Żyję w zbyt spokojnych czasach. Zbyt mało doświadczyłem. Odpowiem: pojedźcie do Oświęcimia i spytajcie się duchów pomordowanych, czy chcieliby w swoich czasach dzisiejszego ekumenizmu. Pojedźcie na Wołyń, Podlasie, Lubelszczyznę i spytajcie się ofiar lat czterdziestych XX wieku, czy zadowoliliby się wówczas dzisiejszym poziomem tolerancji. Spytajcie uczestników Akcji Wisła, czy – gdyby mieli możliwość przenieść dzisiejszy model ludzkiego współistnienia do roku 1947 – nie odmieniłoby to ich losów. Albo spytajcie uczestników godów nocy św. Bartłomieja w XVI wieku. Spytajcie chrześcijan w „wolnym Egipcie”, w Indiach, w krajach czarnej Afryki, w Kosowie – czy narzekaliby, gdyby dano im nasz ekumenizm. To nie ja, to oni was – krytykujących i wątpiących – pytają: „czy chcecie się z nami zamienić miejscami?”. Zbyt szybko zapominamy o stosach, wojnach religijnych, rzeziach, deportacjach, krucjatach. Krwawa przeszłość to jeden z wariantów przyszłości, która może nastać, jeśli nie będziemy jej świadomie kreować. Nie krytykować, a kreować. Jeśli nie podoba ci się dzisiejszy ekumenizm, to przyjdź i pokaż, jaki ma być. Rozpoczynamy siew kolejnego pięćdziesięciolecia. To właściwy moment, by jego ster wziąć w swoje ręce. Przyjdź i zmierz się z tym wyzwaniem. Św. Jan Chrzciciel uczynił tak, choć uważał, że nie jest godzien ochrzcić Zbawiciela, że nie potrafi. Stał się Bożym narzędziem objawienia Świętej Trójcy. Niedoskonały objawił Doskonałego.

122

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Nasz niedoskonały ekumenizm

Pozwólcie więc, że zakończę dzisiejsze rozważania słowami wiary, że i nasz niedoskonały ekumenizm prowadzi do Doskonałego Boga. Nie dlatego, że jest godzien i potrafi, lecz dlatego że Pan nam tak każe. Ekumenizm nie jest bowiem celem samym w sobie, a narzędziem. Jak św. Jan odszedł w cień, gdy pojawił się Chrystus Pan, tak i on zniknie, gdy doskonale zjednoczymy się w Chrystusie. Oby ktoś, kto za 50 lat będzie tu przemawiał, mógł za to podziękować Bogu. Amen. Ks. Doroteusz Sawicki

Ks. Doroteusz Sawicki – ur. 1969. Duchowny Polskiego Autokefalicznego Kościoła Prawosławnego, doktor teologii, specjalista w dziedzinie historii Kościoła. Pracownik naukowy Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej i Uniwersytetu w Białymstoku. Członek Komisji Ekumenicznej IX Zjazdu Gnieźnieńskiego.

Polecamy Francine de la Gorce Z podniesionym czołem Francine de la Gorce, wolontariuszka ruchu ATD Czwarty Świat sprzeciwiającego się nędzy jako pogwałceniu praw człowieka, opowiada o swoim spotkaniu z Józefem Wrzesińskim, francuskim księdzem, założycielem ruchu w roku 1957. Daje wstrząsające świadectwo swojej postawy „twarzą do niedoli”, a także przekonuje nas, że każde nieszczęście przeżywane wspólnie można zamienić w nadzieję.

tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

123

Wiara

160 s., wkładka zdjęciowa, cena 29,40 zł


Ks. Rafał Dudała  Postconcilium

(Po)soborowy koniec świata Kiedyś okołosoborowe spory miały i swoją temperaturę, i właściwe jej środki wyrazu: na targu w Konstantynopolu przekupki wykłócały się o naturę Chrystusa, w Efezie urzędnik cesarski osadził spierających się Nestoriusza i Cyryla w areszcie domowym, a w Konstancji na stosie spłonął oskarżony o herezję Jan Hus. Rozliczne kryzysy prowadziły do zwoływania soborów zbójeckich, ferowania „lekką ręką” oskarżeń czy sięgania po „zbrojne ramię” władzy świeckiej. Jakże wielka okazywała się przepaść pomiędzy odkrywaną ortodoksją a realizowaną ortopraksją! I choć dzisiejsze spory teologiczne angażują co najwyżej akademików, niepoprawność poglądów wiąże się wyłącznie z sankcją kościelną, a kontrowersje wokół rozumienia prawd wiary zastąpiono moralizatorstwem – to jednak dyskusja trwa. Tak jest również z debatą wokół II Soboru Watykańskiego, dla której miejscem uprzywilejowanym jest dziś… księgarska witryna. Widoczne jest to szczególnie w Rzymie, gdzie przed półwieczem sobór został uroczyście otwarty. I choć wydawniczy maraton jest jeszcze w przedbiegach, wielu

124

WIĘŹ  Kwiecień 2012


wskazało już na zwycięzcę: najlepszą książką w tym temacie ma być rzekomo dzieło Roberto de Mattei Il Concilio Vaticano II. Una storia mai scritta. Wiele mówi podtytuł: „Historia nigdy niespisana”. Autor to uznany historyk, członek wielu włoskich instytucji naukowych, nadto niezwykle aktywny w środowisku katolickich tradycjonalistów. A że nie pozostaje obojętny na sprawy bieżące, stąd też znane są rozliczne jego wypowiedzi: sprzeciw wobec teorii ewolucji, apel do Benedykta XVI o rezygnację z udziału w spotkaniu w Asyżu czy wygłoszona na antenie włoskiego Radia Maryja (podobieństwo z polskim nie tylko w nazwie) refleksja każąca widzieć w ubiegłorocznym trzęsieniu ziemi w Japonii „wymóg Bożej sprawiedliwości”. Jego książka posiada wiele niepodlegających dyskusji walorów – interesująca, obszerna, bo ponadsześćsetstronicowa, ambitna, okupiona długim i niełatwym trudem badawczym. Jest jednak także wyjątkowo… tendencyjna. Owszem, jedynym jak dotychczas poważnym studium historycznym na temat Vaticanum II pozostaje pięciotomowe dzieło szkoły bolońskiej powstałe pod kierunkiem Giuseppego Alberigo. Opracowanie to, utrzymane w „hermeneutyce zerwania”, widzi w soborze wydarzenie do tego stopnia przełomowe, że czyni zeń cezurę w dziejach Kościoła. Dostrzega to oczywiście de Mattei. Niestety, gorliwość polemiczna – w imię zaprowadzenia równowagi w soborowej dyspucie historyków – bierze w nim górę nad obiektywizmem w czytaniu faktów. Rodzi się więc uzasadnione wrażenie, że warsztat badawczy został nakierowany na założoną z góry tezę. A teza nie jest ani nowa, ani odkrywcza: „Sobór był jednym z największych, jeśli nie największym nieszczęściem w historii Kościoła”. Ta opinia brazylijskiego filozofa Plinio Corrêa de Oliveira (w innej ze swych książek de Mattei nazywa go „krzyżowcem XX wieku”), jawi się niczym puenta podsumowująca całość rozważań rzymskiego historyka. Według jego studium właśnie środowisko brazylijskich duchownych miało podczas soboru odegrać kluczową, choć nie od razu widoczną rolę. Mająca udzielać wsparcia tradycjonalistycznej mniejszości grupa Coetus Internationalis Patrum, na której czele stali abp Geraldo de Proença Sigaud i bp Antônio de Castro Mayer, konsekwentnie sprzeciwiała się projektom kolejnych dokumentów soborowych. W gronie tym znalazł się także abp Marcel Lefebvre, któremu de Mattei przypisuje jedynie rolę „figuranta”: nie był on nigdy „przywódcą” tradycjonalistów, a jedynie ich „najbardziej widocznym i podsycanym przez media wyrazicielem”. Po drugiej zaś stronie stał bp Dom Hélder Câmara. Wydaje się jednak – co podkreśla abp Agostino Marchetto, specjalista w zakresie hermeneutyki

125

Postconcilium

(Po)soborowy koniec świata


Ks. Rafał Dudała

Vaticanum II – że rola tej międzynarodowej grupy i jej wpływ na przebieg soboru zostały przez de Mattei mocno przecenione. Przyczyna tego wydaje się dwojaka: z jednej strony de Mattei ukazuje sobór niemal wyłącznie w perspektywie mniejszości tradycjonalistycznej, która uważa się za przegraną i zdradzoną. Temu też środowisku, jego liderom i wygłaszanym przezeń opiniom autor poświęca znakomitą część swojego opracowania. Co więcej: uwagę włoskiego historyka przykuwa nie końcowa propozycja projektu dokumentów kolejnych komisji, lecz głosy poszczególnych mniejszości. Towarzyszą temu wyimki z różnorodnych dzienników, przytaczane jednak ad usum Delphini. Powstaje w ten sposób obraz z pewnością niepełny, a może nawet i zafałszowany. Kolejna ważna kwestia ma charakter socjologiczny i wiąże się z interpretacją soboru i jego dokumentów w świetle zaproponowanej przez Benedykta XVI „hermeneutyki ciągłości”. Zdaniem lefebrystów, których tezy de Mattei w tym miejscu podziela, ta propozycja nie daje się w praktyce zastosować. Istotnie, żeby dokumenty soborowe zinterpretować w świetle Tradycji, musiałyby one zostać oddzielone od soboru (jako wydarzenia), na który złożyło się jego przygotowanie, dyskusje w auli, omówienia w mediach i późniejsza aplikacja. Jednak ta „sztuczna dychotomia między tekstami a wydarzeniem” z punktu widzenia historycznego i socjologicznego nie ma sensu. Tak więc de Mattei przywołuje i odrzuca zarazem teorię wydarzenia całościowego, zastosowaną do soboru m.in. przez Melissę Wilde czy Massimo Introvigne. Twierdzi tym samym, że dokumenty są częścią wydarzenia, poza którym tracą swoje znaczenie. Tymczasem, jak utrzymuje Introvigne, teoria socjologiczna wydarzenia nie twierdzi, że nie jest niemożliwe rozróżnienie pomiędzy tekstem a kontekstem. Co więcej, pierwszy nie może zostać wchłonięty przez drugi bez szkody dla zrozumienia całości. Właściwie pojęta nauka powinna służyć wyjaśnianiu dokumentów, nie zaś ich sztucznej fragmentacji. Niestety, de Matei – negując ciągłość dokumentów soboru z Tradycją – staje się tym samym admiratorem „hermeneutyki zerwania” à rebours. Po raz kolejny potwierdza się to, o czym mówił Benedykt XVI podczas spotkania w Auronzo di Cadore (24 lipca 2007 r.): „hermeneutyka zerwania” praktykowana jest zarówno przez „błędny progresywizm”, jak i „antykoncyliaryzm”. Zwolennicy obu tych stanowisk utrzymują, że II Sobór Watykański dokonał zerwania z Tradycją. Różnica między nimi jest taka, że progresiści to rzekome zerwanie oklaskują, zaś tradycjonaliści – opłakują. Tymczasem, zdaniem papieża, żadnego zerwania nie było!

126

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Różnych metod używa Roberto de Mattei, aby przekonać czytelników do założonej tezy. Jedną z nich, nader osobliwą, jest próba postponowania soboru poprzez argumentację ad personam. Kłuje w oczy szorstki sposób traktowania zwolenników zmian. Dwa przykłady wydają się dobrze obrazować ów stosunek. Najpierw kard. Angelo Roncalli (późniejszy Jan XXIII) i charakterystyka jego dyplomatycznej przeszłości. Kim więc był papież zwołujący sobór? Lichym dostojnikiem, czego potwierdzeniem mają być mało istotne placówki, na których pełnił misje: Bułgaria, Turcja i Grecja. W roku 1945 objął prestiżowe stanowisko nuncjusza apostolskiego w Paryżu. Nie jest to jednak żaden kontrargument, wszak zdaniem włoskiego historyka Stolica Apostolska powierzyła tę funkcję drugorzędnemu dyplomacie, biorąc w ten sposób „odwet” na rządzie francuskim, który nakazał Watykanowi usunąć dotychczasowego nuncjusza, oskarżanego o sympatię dla rządu w Vichy. Cokolwiek by Roncalli zrobił, gdziekolwiek był, cokolwiek powiedział – wszystko zostanie użyte przeciw niemu. Ośmielił się bowiem, zwołując sobór powszechny, otworzyć Kościół na świat. A drugi przykład to kard. Stefan Wyszyński i jego rola w toku prac nad deklaracją o wolności religijnej. Otóż de Mattei ma za złe polskiemu hierarsze to, że tak zdecydowanie domagał się przygotowania i uchwalenia dokumentu, który przecież miał wydatnie pomóc w formułowaniu żądań poszanowania wolności kultu także w państwach bloku komunistycznego. Kardynał Wyszyński sprzeciwił się koncepcji „Kościoła walczącego”, opowiadając się za Kościołem, który „daje życie i świętość, broni naturalnych praw ludzkich, umacnia i kształtuje dusze do podtrzymania i obrony porządku naturalnego, moralnego i społecznego, a przede wszystkim nadprzyrodzonego w świecie”. To wystarczyło, by zostać uznanym za „usłużnego” wobec komunizmu… Polski czytelnik nie potrzebuje tu komentarza. À propos personaliów. Kanoniczna wśród tradycjonalistów jest opinia obarczająca „papieży soborowych” tudzież ich następców winą za całe zło w Kościele. Tymczasem włoski autor zdaje się czynić krok wstecz. Oto bowiem głównym oskarżonym jest Pius XII, który okazał się nader słaby, ustępliwy, a nawet niezdolny do sprzeciwu wobec ruchu „neomodernistycznego”. A że nie jest bez winy także Pius XI, wszystko więc musi zmierzać do jednego: punktem odniesienia może pozostać po wsze czasy jedynie Pius X i jego Pascendi. Niespełna rok później Roberto de Mattei wydał postscriptum do omawianego studium, zatytułowane Apologia della Tradizione. Skupił się w nim jednak na własnej prezentacji „bezpiecznej drogi

127

Postconcilium

(Po)soborowy koniec świata


Ks. Rafał Dudała

właściwego postępowania w wierze”. Rozważaną propozycją jest metoda „miejsc teologicznych”, poprzez którą Melchior Cano „przyczynił się do odnowienia teologii Kościoła po spustoszeniach dokonanych przez protestantyzm”. Zważywszy na fakt, że dla włoskiego historyka rzeczywistość Kościoła katolickiego pięćdziesiąt lat po soborze to „jeden z najstraszniejszych kryzysów w jego historii”, wybór metody dominikańskiego teologa okresu renesansu nie jest przypadkowy. Konkludując, jedno nie ulega wątpliwości: nie ma już historii soboru – są historie. Spory trwają, co dowodzi doniosłości wydarzenia i jego spuścizny. Ale spory pogłębiają także podziały, czyniąc płonną nadzieję na porozumienie. Z pewnością nie zbliża do niego porównywanie Vaticanum II do rewolucji francuskiej. Stosowany przez de Mattei język opisu rodzi w czytelniku wrażenie uczestnictwa w wojnie, permanentnej walce, tworzeniu sekretnych koalicji i zdobywaniu coraz szerszych wpływów, co niewątpliwie służy zwarciu szeregów wszystkich sprzymierzonych. Niewiele ma to jednak wspólnego z Dobrą Nowiną, wyjaśnianiem i przybliżaniem jej zarówno „swoim”, jak i tym, „którzy nie są z tej owczarni”. Przypomina się przemówienie Jana XXIII z 11 października 1962 r., podczas inauguracji obrad soboru. Obok jasnego ukazania celu soboru wspomina także o insynuacjach raniących jego uszy, które choć motywowane żarliwością, to jednak pozbawione są zarówno powściągliwości, jak i obiektywizmu. Ci, którzy je wypowiadają, dostrzegają „jedynie uchybianie obowiązkom i upadek […]. Mówią, że nasze stulecie, w porównaniu z minionymi, stało się gorsze, i postępują tak, jakby niczego nie nauczyła ich historia, która wszakże jest nauczycielką życia, i jakby w czasie poprzednich soborów wszystko działo się w atmosferze triumfu idei życia chrześcijańskiego oraz w atmosferze pełnej wolności Kościoła. Wydaje Nam się jednak, że musimy być odmiennego zdania niż ci prorocy zagłady, którzy wieszczą wydarzenia zawsze zgubne, grożące nieomal końcem świata”. Ks. Rafał Dudała

Rafał Dudała – ur. 1975 r., duchowny diecezji kieleckiej, absolwent filologii polskiej i teolo-

gii. Doktorant w zakresie nauki społecznej Kościoła na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim w Rzymie. Autor książki Kod Jana Pawła II. Fotografia autora: ks. Marcin Wolczko

128

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Historia

Tomasz Serwatka

Jak wolny człowiek w wolnym kraju Abp Kominek a dolnośląski marzec 1968

Rok 1968 zapisał się dramatycznie w dziejach Polski i Europy Środkowej przede wszystkim z powodu tzw. wydarzeń marcowych w Warszawie i w kilku innych wielkich ośrodkach akademickich w kraju, a także dzięki „praskiej wiośnie”, gwałtownie przerwanej i zakończonej interwencją wojsk Układu Warszawskiego1. Na gruncie dolnośląskim trzecią kwestią nader kontrowersyjną w relacjach abp. Bolesława Kominka z władzami PRL była ciągnąca się przez kilka miesięcy sprawa budowy pomnika papieża Jana XXIII na Ostrowie Tumskim. Podczas analizy materiału źródłowego – pochodzącego i wytworzonego przecież głównie na potrzeby politycznych przeciwników arcybiskupa (w Urzędzie ds. Wyznań lub po prostu na użytek milicji lub bezpieki) – uderzyła mnie polityczna, ale i zwyczajna cywilna odwaga Kominka. Mimo ustawicznej inwigilacji i obserwacji (z podsłuchem telefonicznym w prywatnym mieszkaniu włącznie), tudzież ciągłych szykan osobistych oraz represji wymierzonych od początku tegoż roku w pracowników jego kurii oraz w najbardziej antykomunistycznych proboszczów 1 Niniejszy szkic jest już drugim na łamach WIĘZI moim opracowaniem, poświęconym politycznym aspektom działalności metropolity wrocławskiego Bolesława Kominka (1903–1974), który spośród wszystkich hierarchów katolickich chyba najostrzej i najbardziej otwarcie występował przeciwko reżimowi Władysława Gomułki oraz przeciwko komunizmowi w ogóle – zob. T. Serwatka, Walka o „rząd dusz” na Dolnym Śląsku. Kard. Bolesław Kominek a PRL 1956–1974, WIĘŹ 2011 nr 2–3, s. 133–140. Ostatnio przeprowadzona kwerenda we wrocławskim oddziale IPN, dotycząca postawy Kominka wobec „polskiego Marca” i „praskiej wiosny”, skłoniła mnie do pogłębienia zainicjowanego w poprzednim tekście tematu o kilka ważkich, nieco bardziej szczegółowych wątków.

129


T o m a s z Se r w a t k a

poszczególnych wrocławskich i dolnośląskich parafii, zachowywał się on jak wolny człowiek w wolnym kraju. Metropolita wrocławski, bp Bolesław Kominek (od 1962 r. arcybiskup) już od swego ingresu w grudniu 1956 r. uznawany był przez reżim za drugiego w episkopacie po prymasie Stefanie Wyszyńskim „wroga ustroju” komunistycznego i PZPR2. Stosunki jego z KW PZPR we Wrocławiu oraz z tamtejszym prezydium WRN było od początku napięte, choć zawsze utrzymywane w ryzach formalnej poprawności. Szczególnie dramatyczny był rok 19663, lecz rok następny przyniósł już pewnego rodzaju odprężenie. W 1968 r. wszystko zaczęło się od konfliktu z lokalnymi władzami partyjnymi i „samorządowymi” o budowę wspomnianego wyżej pomnika. Arcypasterz wystosował bowiem specjalny list protestacyjny (w formie komunikatu dla wiernych), demaskujący fałszywe intencje PZPR i jej popleczników w tej materii. Podkreślał tam, że buduje się pomnik Jana XXIII, a jednocześnie odmawia się urzędowych zezwoleń na budowę koniecznych świątyń. W budowie pomnika biorą udział nawet ci, którzy na świątynie [jako takie – TS] patrzą nieufnie. Nie możemy pozwolić, aby zwodzące tylko pozory dla Jego pamięci, obracano przeciwko Kościołowi w Polsce. Dopóki Kościół katolicki na Dolnym Śląsku nie otrzyma zezwoleń na budowę koniecznych świątyń, tak długo przygotowania, robione dla budowy pomnika Jana XXIII, uważać będziemy za wielkie nieporozumienie, za przedsięwzięcie nieuczciwe4.

Należy tu krótko wyjaśnić szerszy, ogólniejszy polityczny kontekst tego konfliktu o pomnik, który modelowo wręcz pokazuje istotę sporu Kominka z władzami PRL w okresie całych lat sześćdziesiątych. Podobnie jak w okresie Milenium w 1966 r., komuniści podjęli wówczas próbę wbicia klina między katolickie społeczeństwo a biskupów. Postawiły mianowicie w sercu zabytkowego Wrocławia wielki i okazały pomnik popularnego w świecie „papieża pokoju”, wypisując na nim znane słowa z głośnej jego encykliki Pacem in terris. Wykorzystano też tutaj perfidnie uczucia religijne społeczeństwa polskiego, nawiązując do słów papieża Jana wypowiedzianych w roku 1962 o „polskich Ziemiach Zachodnich po wiekach odzyskanych”. Manipulacja propagandowa polegała tutaj na tym, aby przeciwstawić postawę pokojowego i rzekomo nastawionego na dialog z ZSRR i innymi krajami „socjalistycznymi” Jana XXIII postawie politycznej „reakcyjnego”, antykomunistycznego i „zacofanego” Episkopatu Polski.

2 Archiwum Akt Nowych (dalej: AAN), akta Urzędu ds. Wyznań (dalej: UdsW), sygn. 125/220, „Charakterystyka Bolesława Kominka”, k. 78; sygn. 125/319, k. 121. 3 Bardzo szeroko o tym por. Wokół Orędzia. Kardynał Bolesław Kominek – prekursor pojednania polsko-niemieckiego, red. W. Kucharski i G. Strauchold, Wrocław 2009. 4 Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej, Oddział we Wrocławiu (dalej: AIPN Wr), akta dotyczące Bolesława Kominka, sygn. 024/8161, t. 25, k. 353.

130

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Jak wolny człowiek w wolnym kraju

W reakcji na ów styczniowy komunikat Kominka komuniści – wspólnymi siłami obu prezydiów Wojewódzkiej i Miejskiej Rady Narodowej – opracowali kuriozalny dokument, zawierający, jak to określił znawca problemu ks. Józef Pater, „propozycje represyjnego działania” wobec Kominka. Pismo to, datowane na 25 I 1968 r., nosiło tytuł Proponowane podjęcie działań w stosunku do kurii wrocławskiej i abp. Kominka za wydanie komunikatu w sprawie pomnika Jana XXIII i budownictwa sakralnego. Jego autorzy proponowali w pierwszym rzędzie „wyciągnąć w stosunku do księży o postawie reakcyjnej i wrogiej konsekwencje karno-skarbowe, sądowe i karno-administracyjne”. Dalej wymieniano z imienia i nazwiska 7 księży (głównie wrocławskich proboszczów), proponując grzywny w wysokości od 1000 do 10 000 zł. Następnie proponowano wszcząć energiczne kroki egzekucyjne w stosunku do prawnych osób kościelnych i zakonnych, które złośliwie uchylają się od płacenia czynszu mieszkaniowego, a w szczególności: salwatorianów, redemptorystów, urszulanek, jezuitów […] załatwić negatywnie wniosek Kurii w sprawie budowy 5 nowych kościołów we Wrocławiu […] przeprowadzić wszechstronną egzekucję administracyjną w lokalach Kurii, w celu zajęcia środków pieniężnych znajdujących się w kasach […] odebrać budynek przy ul. Katedralnej 4, użytkowany przez Kurię.

5 J. Pater, Władze PRL wobec ordynariusza wrocławskiego kard. Bolesława Kominka w latach 1956–1974, w: Represje wobec Kościoła katolickiego na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie 1945–1989, red. St. A. Bogaczewicz i S. Krzyżanowska, Wrocław 2004, s. 139–140. 6 O stosunku abp. Kominka i dolnośląskich księży do studenckich protestów por. W. Suleja, Dolnośląski marzec ’68. Anatomia protestu, Warszawa 2006, s. 140, 224.

131

Historia

Na sam koniec proponowano powołanie do wojska „pozostałych kleryków z kategorią zdrowia A I”5. Jak widać, były to retorsje starannie przemyślane i zmasowane, zakrojone na bardzo dużą skalę. Dotyczyły spraw finansowych, zawsze szczególnie newralgicznych i drażliwych, godziły wprost w materialny byt kurii i poszczególnych wrocławskich parafii. Planowano też odebranie Kościołowi budynków m.in. w Kłodzku, Polanicy Zdroju, Złotoryi. Stąd ich szczególna dotkliwość. Dla porządku dodajmy tutaj (by zakończyć ten wątek), że komuniści oraz PAX-owcy postawili i odsłonili wspomniany pomnik w czerwcu, choć bez jakiegokolwiek udziału kurii, ponieważ Kominek kategorycznie zakazał klerowi udziału w oficjalnej wrocławskiej „galówce”. Jak wynika z ustaleń badaczy zajmujących się „dolnośląskim marcem” 1968, nie doszło w owym czasie do jakiegoś spektakularnego faktu bezpośredniego poparcia dla strajkujących wrocławskich studentów ze strony arcybiskupa6. Sam także nie dotarłem do źródeł, które mogłyby to znacząco zweryfikować. Miały wszak miejsce pewne kontakty reprezentantów młodzieży z Kominkiem, jednak Kominek w taktowny i delikatny sposób odmówił – jak to określił – „wiecowania razem z nimi”. Dlaczego tak się stało?


T o m a s z Se r w a t k a

Przede wszystkim sama młodzież studencka nie wysuwała wówczas haseł stricte religijnych i nie szukała specjalnie kontaktów z klerem. Stąd i vice versa zrozumiała rezerwa Kominka. Był on wszelako jedynym bodaj z wysokich hierarchów Kościoła katolickiego, który często, szeroko i otwarcie mówił o tych wydarzeniach i jednoznacznie popierał postawę młodzieży. Zdawał on sobie bowiem doskonale sprawę, że jakiekolwiek osłabienie reżimu stanowi znaczący plus dla polityki Kościoła. Poza tym – jak wynika z większości dostępnych, a przeanalizowanych przeze mnie dokumentów – był on bardzo dobrze poinformowany o aktualnych wydarzeniach politycznych, ich kontekście, genezie i reperkusjach. Arcybiskup po raz pierwszy wypowiedział się w sprawie wypadków marcowych dnia 17 tegoż miesiąca, podczas kazania wygłaszanego w Ścinawie: Nasza młodzież dojrzewa do tych wielkich obowiązków i dojrzewa dobrze, to nie są chuligani. Jeśli ktoś tak mówi, to ich obraża, tak nie można. To jest młodzież bardzo świadoma swojej odpowiedzialności i my jej w tym musimy pomagać, aby działała praworządnie, aby broniła swej wolności, aby nie nadużywała swej wolności. Bo jeżeli się odbiera temu młodemu naukę religii […] i w zamian za religię nie daje się nic, to wtedy jest pustka7.

Tego samego dnia w Wołowie, nawiązując aluzyjnie do faktu usunięcia przez władze partyjne z desek warszawskich teatrów III części Dziadów Mickiewicza, co – jak wiadomo – stało się pierwszym, bezpośrednim impulsem wydarzeń marcowych, Kominek stwierdził: przywiązania do Kościoła uczyli nas Mickiewicz i inni wielcy romantycy, wieszczowie naszego narodu […]. Dlatego szanujmy tych wieszczów naszych […]. Dlatego nie wolno ich zakazywać, nie wolno nikomu, bo kto zakazuje, to świętokradzko działa wobec narodu. To jest świętość nasza narodowa, tym naród żyje, tym duma narodowa drga, nie wolno, nie wolno szargać świętości, deptać ich8.

Z kolei 7 kwietnia podczas kazania we wrocławskiej katedrze oświadczył: Byliśmy […] niedawno świadkami przykrych wypadków, jakie miały miejsce we Wrocławiu, świadkami wielkiego niepokoju i wzburzenia, gdzie studenci domagali się swoich praw. Szeroko pisała o tym cała prasa Polski, ale nie wierzcie jej, gdyż gazety te kłamią, kłamią i jeszcze raz kłamią9.

14 kwietnia podczas wielkanocnego spotkania w gronie 35 wrocławskich księży (swoich najbliższych współpracowników) Kominek – jak donosił tajny współpracownik SB (agent „Dominus”) – podkreślał, że 7 AIPN Wr, sygn. 024/8161, t. 24, „Streszczenia ważniejszych kazań i wydanych listów abp. Kominka w roku 1968”, k. 7. 8 Tamże, k. 8. 9 Jw.

132

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Jak wolny człowiek w wolnym kraju

idzie nowe […], młode, żywe, rewolucyjne, którego Kościół się nie boi, które Kościół przyjmuje. Ta sama fala idzie przez świat, a spotykamy to i w Czechach, czy ostatnio u nas i my się nie boimy tego nowego, bo to jest nasze, nam przyjazne10.

Bolesław Kominek uaktywnił się politycznie szczególnie w drugiej połowie kwietnia i maju 1968 r. Jak to kilkakrotnie podkreślał „idzie [do Polski – TS] wiosna od Pragi i od Warszawy”. Podczas kazania w Wałbrzychu 21 kwietnia po raz kolejny nawiązał do protestów młodzieży. Mówiono, że młodzież jest zła, że nie istnieje dla niej Bóg. Tak nie jest, bo ta młodzież jest szukająca, co potwierdziły ostatnio wydarzenia w dużych miastach. Manifestowała ona w swoich uczelniach o lepsze warunki bytowe, o trochę więcej wolności i swobody. To młode pokolenie chce brać współudział i odpowiedzialność za losy społeczeństwa.

10 Tamże, s. 169. 11 J.w. 12 P. Raina, Kościół-państwo w świetle akt Wydziałów do Spraw Wyznań 1967–1968, Warszawa 1994 (notatka z 27 IV 1968), s. 204–205. 13 AAN, UdsW, sygn. 82/8, „Informacja MSW z 13 maja 1968”, k. 45.

133

Historia

Zaznaczył wszak jednocześnie, że Kościół nie jest zainteresowany dodatkowym podniecaniem nastrojów. Podkreślił, że biskupi nie chcą młodzieży „podniecać, lecz uspokajać. Broniąc studentów, biskupi napisali bardzo ostry protest do premiera Cyrankiewicza, krytykując bicie młodzieży”11. Podczas ogólnodiecezjalnej konferencji księży, która odbyła się 22 kwietnia na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu, Kominek podkreślił konieczność zachowania dyscypliny w łonie podległego mu kleru w obliczu aktualnej konfrontacji z komunistami. Cieszyła go bardzo postępująca „odwilż” w Czechosłowacji, szczególnie w jej aspekcie kościelnym i religijnym, to jest m.in. odsunięcie od wpływów tamtejszego ruchu księży kolaborujących z komunistami (pod wodzą ks. Josefa Plojhara), wyraźny wzrost swobód religijnych nad Wełtawą i Dunajem, tudzież możliwość wydawania tam prasy katolickiej12. 3 maja na Jasnej Górze w Częstochowie abp Kominek powiedział m.in.: „Obecne niepokoje u młodzieży studenckiej są wynikiem entuzjastycznej, rozważnej, dalekowzrocznej i patriotycznej troski o dalszy prawidłowy rozwój ojczyzny”13. Również w swoim kazaniu podczas bierzmowania młodzieży szkolnej w Środzie Śląskiej w dniu 5 maja nawiązał wyraźnie i niedwuznacznie do wydarzeń marcowych w Warszawie i we Wrocławiu i w ogóle do aktywności młodzieży studenckiej wiosną tegoż roku. „U podstaw tej nowej fali –powiedział – leży dążenie do prawdy, dobroci i miłości, ale też i do władzy, którą posiadają starsze generacje”. W tym aspekcie aktualną sytuację w Europie porównywał Kominek wręcz do słynnej wiosny ludów w 1848/49 r. Ustosunkowywał się do owej aktywności młodych ludzi jednoznacznie pozytywnie. Mówił, że


T o m a s z Se r w a t k a

Kościół posoborowy to Kościół, który nie broni się na pozycjach straconych i przedawnionych […], idzie [on – T.S.] ku nowemu naprzeciw i ochrzci to nowe, ochrzci na pewno. Wszystko inne, co się sprzeciwia nowemu, wszystko to ginie, wszędzie […]. Za dalsze pięćdziesiąt lat […] na placu boju pozostanie postęp, ochrzczony przez Kościół, ten Kościół niezniszczalny.

Z drugiej strony apelował jednak do młodych, aby w tej walce swojej nie używali gwałtu i przemocy, aby młodzież „szanowała rodziców te władze, które na to zasługują”. Przede wszystkim zaś – aby nie doszło do przelewu krwi, do erupcji nienawiści. Twierdził, że „sprawą Kościoła jest uspokajanie, ponieważ księża nie wychodzą na barykady i nie tworzą rewolucji”. Akcentował, że naród polski, który przeżył tak niesamowitą traumę podczas II wojny światowej, jest obecnie w swej masie bardzo ostrożny i rozważny, nie dając się omamić pozorom politycznym, nie ulegając rozmaitym prowokacjom14. Kominek zdecydowanie, śmiało i konkretnie zabierał głos w kwestiach politycznych nie tylko na forum dolnośląskim, ale też w innych częściach kraju. Przykładowo 10 maja w Olsztynie na spotkaniu z licznymi księżmi nawiązał znowu do wydarzeń w Czechosłowacji. Podkreślił, że tamtejszy katolicyzm był w okresie 1948–1968 wprost śmiertelnie zagrożony przez ateistyczny komunizm, ponieważ praktyki religijne niemalże ustały. Dlatego tak wielką euforią napełniał go fakt, iż obecnie „jest nadzieja, że nadejdzie zmartwychwstanie”. W dalszej kolejności metropolita wrocławski skoncentrował się na tym, co określał jako śmiertelne wręcz zagrożenie dla narodu polskiego – porównywalne nawet z okresem okupacji nazistowskiej – ze strony panującego reżimu: programowej ateizacji w szkole i mediach, dotyczącej przede wszystkim młodego pokolenia. Zdaniem Kominka, władze PRL demoralizowały też społeczeństwo en masse poprzez świadome rozpijanie przede wszystkim mężczyzn (zwłaszcza robotników), nieposzanowanie własności prywatnej jako takiej oraz pleniący się powszechnie nikotynizm. Zdaniem arcybiskupa, strategia i taktyka Kościoła w tej materii była dotąd nazbyt mało aktywna i ostrożna, wprost asekurancka, za mało mówiło się o owych zagrożeniach oraz zbyt słabo przed nimi broniło. Dlatego obecnie Kościół polski winien się skupić wokół prymasa Wyszyńskiego, aby dać twardy i zdecydowany odpór ateistycznej i demoralizującej ofensywie reżimu15. Władze komunistyczne wiedziały o tym wszystkim z raportów oraz obszernych donosów swych tajnych współpracowników (przede wszystkim wśród księży). Kominek naturalnie zdawał sobie sprawę z ustawicznej inwigilacji swej osoby, choć może nie do końca potrafił ocenić jej zasięg i skalę, które wydają mi się większe, niż mógł się on sam wtedy spodziewać. Stąd też może brała się jego dość daleko

14 Informacja MSW z 10 V 1968, P. Raina, dz. cyt., , s. 206. 15 Notatka z 18 V 1968, tamże, s. 211–213.

134

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Jak wolny człowiek w wolnym kraju

16 Tamże, s. 215–216. 17 AIPN Wr, sygn. 024/8161, t. 24, k. 9, 90; „Publikacje, kazania, listy pasterskie za lata 1966–1970”, t. 25, k. 350. 18 Por. A. Dubczek, Nadzieja umrze ostatnia, Warszawa 1995. 19 AIPN Wr, dz. cyt, t. 24, k. 9, 87; t. 25, k. 350.

135

Historia

idąca szczerość i otwartość podczas „zamkniętych” spotkań z kapłanami. Musiał jednak zdawać sobie sprawę, że wśród 200 lub 300 duchownych znaleźć się musi siłą rzeczy chociażby jeden prokomunistyczny informator… Z drugiej strony w swoich oficjalnych kontaktach z władzami Kominek unikał języka konfrontacji, stwarzając wrażenie oficjalnej układności, choć bez nadgorliwej konfidencji czy nadmiernej spolegliwości. W urzędowym i dość chłodnym, ale pełnym szacunku i rewerencji liście do Urzędu ds. Wyznań z 15 czerwca 1968 r. prosił o zgodę na wydawanie przez kurię wrocławskiego periodyku naukowego o charakterze teologiczno-społecznym. W bardzo zręczny sposób połączył to z ideą promowania w świecie polskości Wrocławia i Ziem Zachodnich w ogóle16. Podczas swego kazania w Polkowicach 22 czerwca Kominek wiele miejsca poświęcił wydarzeniom marcowym, określając je expressis verbis jako „zapowiedź nowych prądów w rozwoju społeczeństwa”, zaś wszystkie rezolucje studenckie określał jako „pisane przez mądrych ludzi, dążących do odnowy, do której to Kościół wyciąga ręce”17. Ważką uwagę w kontekście „dolnośląskiego marca” poczynił także z okazji bierzmowania we wsi Dziadowa Kłoda w dniu 4 sierpnia. Powiedział, że „studenci wrocławscy prosili go o wzięcie udziału w manifestacjach, on jednak zrezygnował z tego zaproszenia, zapewniając studentów, że będzie z nimi zawsze i będzie ich popierał z ambon”. 14 sierpnia 1968 r. arcybiskup bawił w Bolesławcu. Podczas zamkniętego spotkania z księżmi omówił aktualne wydarzenia w Czechosłowacji, wyrażając opinię, że w bliskim czasie do interwencji na dużą skalę nie dojdzie (co było wówczas złudzeniem nawet samego A. Dubczeka18), zaś manewry armii sowieckiej mają na celu wywarcie na Pragę i Bratysławę presji politycznej. Skrytykował też PAX Bolesława Piaseckiego i zakazał księżom podejmowania kontaktów z nim. Podczas sumy odpustowej w oficjalnym wystąpieniu Kominek znacznie łagodniej potraktował Piaseckiego, dziękując mu nawet za interwencję w sprawie przyznania tamtejszej parafii dawnego kościoła ewangelickiego. Analogiczne podziękowania skierował także na ręce władz wojewódzkich. Równocześnie obficie nawiązał do wydarzeń w Czechosłowacji, gdzie „przed 18 laty zniesiono wszystkie zakony, a teraz zmieniło się i zakony zmartwychwstają”. 19 sierpnia podczas konferencji z dziekanami także wyraził swą satysfakcję z aktualnej sytuacji Kościoła, a szczególnie zakonów w Czechosłowacji, „gdzie odzyskano swobodę pracy, wolność procesji, możliwość odbudowy klasztorów, a nawet budowy nowych”19. Jak wiadomo, w nocy z 20 na 21 sierpnia miała miejsce interwencja armii Układu Warszawskiego, co położyło kres „praskiej wiośnie”. Podczas zamkniętego


T o m a s z Se r w a t k a

spotkania dla kapłanów we wrocławskim Wyższym Seminarium Duchownym 29 sierpnia Kominek w ostrych słowach skrytykował sam fakt inwazji oraz udział w niej wojska polskiego. Aleksandra Dubczeka oraz prezydenta Ludvika Svobodę „przedstawił jako wybitnych strategów. Wyraził przekonanie, że rewolucja czeska trwać będzie jeszcze długo”. Wydaje się jednak, że dosyć brutalne stłumienie przez armie państw komunistycznych czechosłowackiego zrywu spowodowało wyraźne „ostudzenie” dotychczasowego nasilenia skali politycznych akcentów w wystąpieniach abp. Kominka, zwłaszcza oficjalnych, gdzie we wrześniu i październiku dominowały już zdecydowanie aspekty stricte religijne… Można to łatwo zrozumieć. Sam Kominek wyartykułował to bardzo trafnie podczas zamkniętej konferencji dziekanów swej archidiecezji, która odbyła się w kurii 22 września. Jak zanotował tajny informator: Zawieszenie broni w stosunkach państwo–Kościół motywuje [Kominek – TS] wypadkami w CSRS, jako że władze [PRL – T.S.] mają kłopoty i są zaniepokojone sytuacją w Czechosłowacji, zajęte są również przygotowaniem do zjazdu partii. Kościół ze swej strony też nie atakuje, ale spokojnie domaga się należnych mu praw, nie starając się przy tym przysparzać państwu dodatkowych kłopotów20.

Wyraźne stonowanie temperatury politycznych wypowiedzi arcybiskupa jest bardzo widoczne przy okazji obchodów 50-lecia niepodległości Polski w listopadzie. Mianowicie 10 listopada w katedrze nie odniósł się wcale bezpośrednio do aktualnych czy też relatywnie świeżych wydarzeń, a jedynie aluzyjnie wspomniał o roli młodzieży. Stwierdził: My, dzisiaj starsze pokolenie, powoli zdajemy sobie sprawę, że trzeba odchodzić i że trzeba władze, rządy i wszystkie gestie narodu i państwa oddać pokoleniom młodszym, które idą, nie tylko idą, ale czasem pchają się gwałtownie w tę wielką i odpowiedzialną schedę narodową […]. Powiadają, że te młode pokolenia są gorsze, aniżeli stare pokolenie […]. A tymczasem wydaje mi się, że to jest pogląd zgoła fałszywy, że te młode pokolenia są chyba nie gorsze od nas […]. Może oni są dużo lepsi od nas, tylko są inni. I muszą być inni, bo się urodzili i wychowali w innych warunkach, dlatego nie dziwmy się im, że mają tę inność w sobie, inność swojego pokolenia […]. Nie bójmy się tych młodych21.

Konkludując, można stwierdzić, że zarówno publiczne, jak i „zamknięte” wystąpienia abp. Kominka w ciągu dramatycznego roku 1968 odznaczały się znacznym poziomem temperamentu i ekspresji i aż do momentu inwazji wojsk Układu Warszawskiego przeciwko „praskiej wiośnie” cechował je dość daleko idący anty­komunizm. Metropolita wrocławski był gorącym zwolennikiem studenckich

20 Tamże, t. 24, k. 10, 71. 21 Tamże, k. 34.

136

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Jak wolny człowiek w wolnym kraju

protestów w Warszawie, Wrocławiu i innych wielkich ośrodkach akademickich oraz „odwilży” w Czechosłowacji. Energicznie przeciwstawiał się propagandzie reżimowej (m.in. sprawa pomnika). Od września odnotować wszak należy znaczący spadek akcentów politycznych w wypowiedziach Kominka, zwłaszcza publicznych, przed licznym audytorium. Tomasz Serwatka

Tomasz Serwatka – ur. 1967. Doktor historii, kustosz w Zakładzie Narodowym im. Osso-

lińskich we Wrocławiu. Autor m.in. książek Poczet władców Francji, Józef Piłsudski a Niemcy, Orzeł i lew. Tysiąc lat wspólnej historii Czechów i Polaków, Koncepcje społeczno-polityczne Prymasa Polski Augusta Hlonda (1926–1948) oraz Kazimierz Świtalski (1886–1962). Biografia polityczna. Mieszka we Wrocławiu.

Polecamy Polacy i Żydzi – kwestia otwarta Praca zbiorowa pod redakcją Annamarii Orla-Bukowskiej i Roberta Cherry’ego To książka unikalna ze względu i na tematykę, i sposób jej ujęcia. Autorzy – z USA, Polski i Izraela – uczciwie analizują wzajemne negatywne stereotypy: Polaków na temat Żydów i Żydów na temat Polaków. Przedstawiając bolesne uwarunkowania historyczne relacji polsko-żydowskich, pokazują też pozytywne zmiany w osta­ tnich latach. Książka, oparta na rzetelnych badaniach, dowodzi, że dialog i przezwyciężanie trudnej przeszłości są możliwe.

tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

137

Historia

s. 254, indeks osób, cena 35 zł


Kultura

Jacek Wakar

Lata nad nami wielka ryba

Najpierw poznaliśmy go z kina. Rozmowa z człowiekiem z szafy – jego fabularny debiut – od razu była spełnieniem. Dowodem, że jest pewny tego, co chce powiedzieć w stylu własnym, choć rzecz jasna niewolnym od inspiracji, chociażby Bergmanem, choćby Hasem. Nie ma w tym nic pejoratywnego, dobrze, gdy młody artysta ma takie wzorce. Potem Królowa aniołów, dziesięcioletnia przerwa i Jestem twój. Była to rzecz, która skutecznie przeczyła stereotypowi, jakoby Mariusz Grzegorzek okopał się w swojej niszy, zadowolił całkiem osobnym wśród naszych filmowców miejscem. Uciekał od stereotypu twórcy hermetycznego, który powołuje do życia szczelnie pozamykane przed widzami światy. Czerpał tyle samo z psychoanalizy, co z wziętej w cudzysłów ironii telenoweli. Film intensywny od ekstremalnych emocji, ale na koniec nieodbierający widzom nadziei. Żal, że nie został należycie doceniony. Jedna nagroda na festiwalu w Gdyni – za znakomitą rolę Doroty Kolak – to zdecydowanie za mało. Kiedy do śmiechu dołącza śmierć

Film nie rozpieszczał Grzegorzka i być może dlatego twórca ten szukał dla siebie innych przestrzeni. Znalazł w teatrze, jednym konkretnym teatrze. Pamiętam co prawda jego dawne spektakle, przygotowywane w warszawskim Powszechnym: ról Janusza Gajosa i Władysława Kowalskiego w Simpatico Sama Shepharda zapomnieć się nie da; Joanna Szczepkowska i Dominika Ostałowska w Zdaniem Amy Dave

138

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Hare’a też były świetne; zrobił też w Studio Na wsi Martina Crimpa, ale na stałe jest w Łodzi. Uczy w filmówce, chłonie zapach ulic i reżyseruje w Jaraczu. Kiedyś w krakowskim Starym Teatrze spotykały się autorskie teatry Wajdy, Swinarskiego, Jarockiego, potem Grzegorzewskiego, Lupy. Trzeba zachować proporcje, ale można powiedzieć, że łódzki Jaracz – mając na pokładzie Grzegorza Wiśniewskiego, Annę Augustynowicz, Agatę Dudę-Gracz, Waldemara Zawodzińskiego, Jacka Orłowskiego – próbuje powtórzyć ten model. W innej rzecz jasna skali, ale jednak. A Mariusz Grzegorzek wnosi do niego barwę niepowtarzalną. Pracuje z zadziwiającą regularnością, przygotowując średnio jedno przedstawienie na sezon. Pamiętam doskonale jego Agnes od Boga Johna Pielmeiera, pamiętam Między jawą a snem Stiga Dalagera. W Blasku życia Rebeki Gilman odkrył dla sceny Małgorzatę Buczkowską i Ireneusza Czopa, obsadzając ich w rolach urodzonych morderców, którzy nie rozumieją niczego ze zła, które czynią. To był znak, jak wysoko mierzy. Przepowiednia, która sprawdziła się w Lwie na ulicy Judith Thompson, uznanym za pierwsze z arcydzieł Grzegorzka. Gdyby szedł sztancą, poprzestałby w nim na tym, by powielić schemat Na skróty Altmana albo Magnolii Andersona. Wolał pójść dalej, zamiast obrazu społeczeństwa dał pejzaż wewnętrzny swoich bohaterów. Z Szekspirowskiego Makbeta zrobił czarny rytuał, rzecz o niszczącej sile biologii. W Słowie Kaja Munka postawił na ascezę, poskramiając wyobraźnię. Powstała na wskroś współczesna opowieść o poszukiwaniu śladów Boga w świecie skazanym na duchową pustkę. Przywołuję pokrótce artystyczną drogę Mariusza Grzegorzka, chociażby po to, by powiedzieć, że nigdy nie był reżyserem, który kierowałby się głosem większości, szedł za stadem, wybierał łatwe rozwiązania. To prawda, czasem się mylił – w ostatnich latach tylko w Dybuku Anskiego – ale nigdy nie bał się podejmować ryzyka. I nieodmiennie – niezależnie, czy była to klasyka, czy dramaturgia współczesna – sięgał po utwory dużego kalibru. Dlatego Posprzątane Sarah Ruhl było tą właśnie sztuką, jakiej po Grzegorzku nie moglibyśmy się spodziewać. No bo jak: reżyser tajemniczy, zastawiający na widzów liczne pułapki miałby zrealizować farsę? Punkt widzenia zależy od czytającego. Ktoś nazwie dzieło amerykańskiej autorki tylko komedią, ktoś zobaczy w niej farsę. Tak czy inaczej było pewne, że Grzegorzek spróbuje lżejszego tonu. Zrobił to, ale po swojemu. Gdyby Ruhl zabłądziła do łódzkiego Teatru Jaracza, nie poznałaby na scenie swej sztuki. W centrum są trzy kobiety. Lane – Marieta Żukowska – młoda pani doktor jest tak idealna jak jej nienaganne kremowe garnitury. Pod porcelanową powierzchnią ukrywa jednak tajemnice. I zagłusza siebie samą obsesją czystości – byleby tylko było posprzątane! Jej siostra Virginia – Gabriela Muskała – ma rozwalone życie, ale oszukuje świat, że jest szczęśliwa. I bywa, kiedy myje ubikacje albo prasuje majtki. Tylko wtedy. Wreszcie Matylda – Justyna Wasilewska – postać z zupełnie innej gliny. Przyjechała z Brazylii, po rodzicach odziedziczyła zamiłowanie do kawałów. W każdej wolnej chwili próbuje wymyślić dowcip doskonały. Taki, po którym ludzie – najdosłowniej – umieraliby ze śmiechu. Sprząta z musu, żeby zarobić na życie.

139

Kultura

Lata nad nami wielka ryba


J a c ek W a k a r

Zdumiewające to trio roztacza przed nami teatr zbudowany z przerysowanych gestów, przesterowanych dźwięków, absurdalnych, chociaż z pozoru naturalnych ruchów. Grzegorzek wraz z fenomenalnymi aktorkami opowiadają nam świat ulegający w każdej sekundzie deformacji. Mieszają style i tonacje. Jest w Posprzątanym miejsce na taneczne popisy dwojga dzieciaków i śpiewane zachrypniętym głosem przez Justynę Wasilewską piosenki. Bawią do łez chwyty z najczystszej farsy, kiedy Muskała umyka ze sceny, by nie dostrzegła jej Żukowska. A jednak cały czas śmiech, który ma w sobie coś chorego, zamiera nam na ustach. Trudno jest bowiem śmiać się bezkarnie, gdy oglądamy ostrą karykaturę świata, a w nim samych siebie. Grzegorzek to wszystko pokazuje, ale opiera się pokusie moralizowania. Ma w Posprzątanym to coś, co wyróżnia nielicznych. Nieubłaganą prostotę, każącą jemu mówić: „tak jest”, a nam uwierzyć w to bez zastrzeżeń, bez zadawania dodat­kowych pytań. Po rozszalałej pierwszej części spektakl w Jaraczu zmienia klimat, bo do śmiechu dołącza śmierć. A wraz z nią metafizyka, współodczuwanie. Mariusz Grzegorzek cały czas rozcieńcza je delikatnym humorem, nie wchodząc na diapazon swych poprzednich inscenizacji, ale pozwala im wybrzmieć. Tworzy się z tego wybuchowy koktajl, zdecydowanie ponad literacką podstawę widowiska. Kordian błaga o eutanazję

Mam Posprzątane z Jaracza za najważniejsze z dotychczasowych przedstawień sezonu. Zasługa w tym fantastycznych ról Żukowskiej, Muskały i Wasilewskiej – towarzyszą im Agnieszka Kowalska i Mariusz Witkowski – oraz wyobraźni Grzegorzka, który z pojedynczych zdań w tekście potrafi zbudować najbardziej zaskakujące obrazy. Przykład? Mówi się u Ruhl, że w akwarium jednej z bohaterek pływa niezwykła ryba. Na scenie Teatru Jaracza nie ma żadnego akwarium. Nadmuchiwana zabawkowa ryba fruwa nad głowami aktorów, sterowana niewidocznym pilotem. Ci przyzywają ją do siebie, jak przywołuje się niesfornego cielaka. Piekielnie to zabawne i wzruszające jednocześnie. Kto tak jak Grzegorzek zamieniłby rybę na rybę? Mariusz Grzegorzek nie ogląda się na nikogo, łódzki Teatr Jaracza nie jest w Wałbrzychu ani we Wrocławiu, zatem nie leży na najbardziej uczęszczanym przez krytyków szlaku. Premiera Posprzątanego odbyła się na początku lutego, a do tej pory w ogólnopolskiej prasie nie znalazłem żadnych recenzji. Może dlatego, że to nie jest teatr szybkiego reagowania, że daleko mu do modnych, a szemranych idei, że nie załatwia konkretnych doraźnych spraw. A zatem będzie na straconej pozycji. Przecież Grzegorzek nie wypowiada się w imieniu oburzonych, nie chce walczyć o prawa lokatorskie, nie kpi z Dostojewskiego, nie walczy o stołeczny Bar Prasowy. A takie właśnie są dziś, jak się zdaje, składniki receptury medialnego sukcesu. Przynajmniej jeśli spojrzeć na dwudziestoletniego Michała Kmiecika, który

140

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Lata nad nami wielka ryba

w warszawskim Teatrze Dramatycznym wystawił Kto zabił Alonę Iwanowną według własnego tekstu, chociaż – podobno – z inspiracji Zbrodnią i karą. Kmiecika nazwano dzieckiem Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, i całkiem słusznie, bo wszystko wskazuje na to, że nowy gwiazdor chce ich przelicytować. Jego spektaklem rządzą kabaretowe grepsy, jakby reżyser chciał pokazać, że teatr to tylko kiepski żart. Mówi się o śmierci Amy Winehouse, Breiviku i profaszystowskich bredniach Larsa von Triera, pozbawiając to wszystko kontekstu i starając się, żeby efektownie zabrzmiało. A potem łatwo dorobić ideologię, że spektakl wziął się z wściekłości na dzisiejsze porządki, korporacyjny układ, nierównowagę w rozdzielaniu pieniędzy i szans. W teatralnym światku co rusz musi pojawić się ktoś jeszcze bardziej odważny niż poprzednicy, ktoś, kogo bunt sprzeda się jeszcze lepiej. Tyle tylko, że w przypadku Kmiecika jakoś trudno mi w tę kontestację uwierzyć. Łatwiej w to, że młody człowiek próbuje prowokacji i prawie wszyscy dają się nabrać. Trudno również pójść za myślą Szymona Kaczmarka, który w krakowskim Narodowym Starym Teatrze wystawił Kordiana czy też raczej wariacje na temat Kordiana. Z dramatu Słowackiego wypreparował bowiem jeden wątek – dążenie do samobójstwa – wszystko inne radośnie wycinając. Pokazał przy tym Kordiana – granego przez Adama Nawojczyka – w stanie agonalnym, błagającego o eutanazję. Spektakl zapewne miał być jej obroną, ale do żadnego sporu nie doszło. I dojść

141

Kultura

„Posprzątane”, fot. Mariusz Grzegorzek


J a c ek W a k a r

„Posprzątane”, fot. Mariusz Grzegorzek

nie mogło, skoro skończyło się na półtoragodzinnym szemraniu ze sceny tekstem wieszcza przetykanym lekturą tekstów przeciw eutanazji. Kolega krytyk próbował mnie przekonywać, że ostatnimi czasy Kordian chronicznie się nie udaje, więc coś jest z tym Słowackim nie tak. Stanowczo zaprotestowałem. Za pomysły Szymona Kaczmarka naprawdę trudno winić Juliusza Słowackiego. Trudno również rozpoznać Burzę Szekspira w Burzy zrealizowanej przez Maję Kleczewską w Teatrze Polskim w Bydgoszczy. Co prawda reżyserka zachowała zręby dramatu, zostawiła najważniejsze z postaci, ale od słów ważniejsze okazały się emocje między aktorami. Podobno podczas prób przeprowadzano tak zwane ustawienia Hellingera, by ich w ten sposób ośmielić do otworzenia się na skrywane traumy i lęki. Teatr Polski poprosił nawet swych widzów o podzielenie się z autorami przedstawienia własnymi snami. Te niestandardowe metody doprowadziły Kleczewską do najbardziej hermetycznego z jej spektakli. Chciała opowiedzieć o tym, że ludźmi powodują pierwotne instynkty, a wszystko sprowadza się zazwyczaj do strachu i pożądania. Chwilami przybiera to intrygującą formę, częściej jednak nuży. Po bydgoskiej inscenizacji znać, że Maja Kleczewska traci zainteresowanie tradycyjnym teatrem, że rośnie jej nieufność wobec słowa. Ma do tego prawo, tyle że z bydgoską Burzą trudno mi się pogodzić, bo niszcząc chyba najwspanialszy z dramatów Szekspira, świetna skądinąd artystka w zamian zaproponowała niewiele. Nie przebiła się przez mur obojętności.

142

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Lata nad nami wielka ryba

Karkołomnie skomplikowana fraza Norwida

Porażka Burzy nie zmienia faktu, że teatr Mai Kleczewskiej trzeba śledzić z uwagą, bo jest w ciągłym ruchu. Zmienia się też Michał Zadara – jego Aktor Norwida w warszawskim Teatrze Narodowym to propozycja tyleż niespodziewana, co imponująca. Mocno zapomniany dramat to rzecz o kryzysie ekonomicznym, o przemieszaniu świata biznesu i sztuki. Gdyby Zadara chciał iść z prądem, wziąłby na przykład któryś z tekstów Pawła Demirskiego, a o patronat poprosił „Krytykę Polityczną”. Tymczasem sięga po Norwida, niemal niczego mu nie zmienia, dba o to, by wybrzmiała ze sceny karkołomnie skomplikowana fraza poety. Z tego połączenia powstaje coś zdumiewającego. Historia współczesna, lecz pozbawiona nachalnych aktualizacji. Gdy trzeba dowcipna, przede wszystkim jednak gorzka. W każdym szczególe skomponowana i doskonale zagrana – w obsadzie m.in.: Ewa Wiśniewska, Anna Chodakowska, Wiktoria Gorodeckaja, Patrycja Soliman, Arkadiusz Janiczek, Oskar Hamerski i inni. Zadara odwzorowuje na scenie przy Wierzbowej wnętrze pobliskiej kawiarni Antrakt, aktorzy odczytują swe listy z ekranów telefonów komórkowych, ale nie chodzi o to, by komukolwiek się przypodobać. Tego rodzaju działania są dla Michała Zadary ornamentem, znakiem teatralnym, wskazują, że modny wciąż i hołubiony reżyser zaczyna kombinować na wspak. Warto mu w tym kibicować. Pointa zaś będzie gorzka. Grzegorz Bral zrezygnował właśnie z funkcji dyrektora Teatru Studio. Dyrekcja ta się nie udała, ale odejście poprzedziła najlepsza w tym okresie premiera – i Studia, i samego Brala. Sierpień Tracy’ego Lettsa ma w sobie fatum jak z greckiej tragedii i intensywność sztuk O’Neilla. No i jeszcze te wspaniałe role kobiece: Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Ewy Błaszczyk, Joanny Trzepiecińskiej, Edyty Jungowskiej, Małgorzaty Rożniatowskiej! Z powodów dla mnie niezrozumiałych zarzucono reżyserowi sentymentalizm i stosowanie tele­nowelowych środków, jakby nie można było przyjąć osadzonej w tradycji opowieści. Brala zastąpi Agnieszka Glińska. Zobaczymy. Jacek Wakar

Jacek Wakar – krytyk teatralny, obecnie szef Redakcji Publicystyki Kulturalnej Programu

Kultura

Drugiego Polskiego Radia. Wcześniej redaktor naczelny magazynu „Foyer” oraz „Kultury” (dodatku do „Dziennika”), a także szef działu kultury „Przekroju”. Stały współpracownik TVP Kultura, juror Warszawskiej Premiery Literackiej.

143


Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter Ksiądz z kobietą w kinie

Gorszyciele Ksiądz Skowyt – film Roba Epsteina i Jeffreya Friedmana – to opowieść o Allenie Ginsbergu, słynnym poecie, anarchiście, symbolu dwóch pokoleń: hippisów i beat generation. Był legendą, kochaną i znienawidzoną zarazem. Skandalista, prowokator i gorszyciel, piewca rewolucji seksualnej, odurzający się narkotykami jak środkiem znieczulającym. Narkotyki miały prowadzić go do wyzwolenia, nawet za cenę zatracenia się. Starał się przełamywać schematy konserwatywnego i zaskorupiałego otoczenia oraz jego hipokryzję, atakował zastany porządek, piętnował zakłamanie cywilizacji. Bohaterem filmu Wszystkie odloty Cheyenne’a Paola Sorrentina jest postać fikcyjna, choć zapewne z tzw. kluczem. Najczęściej kojarzona z Robertem Smithem, liderem zespołu The Cure, który zawiesił swoją działalność w 1982 roku, a w jego twórczości dominowały pesymistyczne treści. Cheyenne zresztą posługuje się w filmie nazwiskiem Smith, a jego fryzura (tapirowane czarne włosy), wyzywający makijaż, polakierowane paznokcie, szminka na ustach, punkowy kostium – słowem, cały ten „gotycki” styl – pokazują, że nasz bohater

144

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Gorszyciele

„Skowyt”, reż. Rob Epstein i Jeffrey Friedman

Kobieta Penn w roli Cheyenne’a jest absolutnie znakomity, nie kokietuje widzów, nie przymila się im. Początkowo jego bohater budził we mnie duży dystans – nie pierwszej młodości mężczyzna, który wygląda jak młodsza siostra swojej żony i zachowuje się jak córka owej siostry, strasznie mnie irytował. Jednak w miarę poznawania Cheyenne zaskarbia sobie coraz większą sympatię, w końcu budzi podziw odwagą, na jaką się zdobył, żeby zmierzyć się z prawdą o sobie. Ta postać została nie tylko znakomicie zagrana, ale również pomyślana.

145

Ksiądz z kobietą w kinie

stworzył sobie sztuczny świat, nieistniejący, ale pozwalający mu wyizolować się z rzeczywistości i patrzeć z dystansem na wszystko, co przeżył. A przecież występował u boku Micka Jaggera, czy też Jagger u jego boku. Oto widzimy postarzałego rockmana, sfrustrowanego milionera, który po zakończeniu kariery żyje w irlandzkim miasteczku i gra na giełdzie akcjami Tesco. Mieszka z zaradną żoną, która pracuje w straży pożarnej (choć zapewne nie musiałaby) – dzięki niej czuje się bezpieczny, ona potrafi zrozumieć jego inność i wyobcowanie. Jest nieporadny i niejednoznaczny: nuda, depresja, a może cynizm? Genialny jest w tej roli Sean Penn, jego kreacja jest przemyślana w każdym geście i zdaniu, stonowana, ironiczna i refleksyjna.


K a t a r z y n a J a b ł o ń s k a , k s . And r ze j L u t e r

„Wszystkie odloty Cheyenne’a”, reż. Paolo Sorrentino

A cały film – szalony, zabawny, wzruszający, nieustannie zaskakujący i chwilami bolesny – opowiedziany w konwencji kina drogi, uruchamia ten niezwykły żywioł kina, który wyrywa nas z utartych i wygodnych szlaków myślenia. A także sprawdza naszą wytrzymałość na kogoś, kto wygląda i żyje w sprzeczności z przyjętymi konwencjami. Okazuje się jednak nie tylko, że wiele z wyznawanych przez niego wartości mieści się w nurcie konwencjonalnym, ale też, że w naszych mających skłonności do relatywizowania wszystkiego czasach, są one rewolucyjnie tradycyjne. O podobnej, chociaż nieidentycznej inności opowiadają twórcy Skowytu. Ich bohater to również ktoś, kto budził emocje swoją innością, chociaż dziś te emocje nie są już tak silne, jak w czasach, o których film opowiada. Dzisiaj bunt Ginsberga, manifestowany przez niego poezją i stylem życia, nie brzmi tak mocno jak wówczas, momentami budzi nawet pobłażliwy uśmiech. Nie tylko dlatego, że mamy za sobą wiele tego rodzaju buntów, ale chyba też dlatego, że ta postać – w przeciwieństwie do bohatera filmu Sorrentina – pozostaje jakoś przed nami zakryta. Cheyenne’a poznajemy niejako twarzą w twarz, a Ginsberg – mam wrażenie – ukrywa się przed nami w swojej autokreacji. To nie zarzut wobec twórców filmu, zdaje się,

146

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Gorszyciele

że ich bohater był właśnie kimś takim, kto z jednej strony szokował skandalizującymi i ekshibicjonistycznymi tekstami czy zachowaniami, z drugiej strony – skrywał za nimi coś, czego nie chciał, nie mógł czy nie był w stanie wyjawić. Ksiądz Ale przecież Cheyenne również uprawia autokreację. W postawach obydwu bohaterów jest wiele autentyzmu, ale są i maski zakrywające wewnętrzny mrok każdego z nich.

Ksiądz No właśnie, Kasiu, powiedzmy w końcu coś więcej o tym filmie, bo oboje zachwycamy się nim dosyć enigmatycznie. O ile Ginsberg do końca wierzył w sens swojego buntu, o tyle Cheyenne już dawno przestał mieć złudzenia. Jego rzekomy bunt nie miał sensu, to nie był zresztą żaden bunt, tylko żądza zysku. Teksty jego utworów były pesymistyczne i depresyjne, bo takie było zapotrzebowanie rynku, nie było w tym żadnej filozofii, jedynie chęć zarobienia wielkich pieniędzy. Młodzi ludzie wierzyli takim jak on. Pod wpływem jego tekstów dwóch nastolatków popełniło samobójstwo. Cheyenne od ćwierć wieku chodzi na ich grób, choć nie jest tam mile widziany. Troszczy się też o kobietę, której syn opuścił dom i ślad po nim zaginął, a także o jej straszliwie samotną córkę. Ale i te spotkania z bólem innych nie przeszkadzają mu w oddawaniu się nudzie i bezsensowi. Dopiero konieczność wyjazdu do Nowego Jorku – dokąd wzywa go niewidziany od 30 lat, a teraz ciężko chory ojciec – kończy ten nijaki i bezdecyzyjny czas, w jakim od dawna się pławił. Ten wyjazd zapoczątkuje niezwykłą podróż po Ameryce i odkrywanie samego siebie. Cheyenne przestaje być samotną wyspą, pojedynczym meteorem, wokół którego wszyscy się kręcą. Poznaje…

147

Ksiądz z kobietą w kinie

Kobieta Zastanawiam się, Andrzeju, czy w przypadku Cheyenne’a jego autokreacja nie służy do tego, aby ukryć się bardziej przed samym sobą niż przed innymi. Co do Ginsberga nie mam pewności, czy on także ukrywa się przed samym sobą czy tylko przed innymi. Jednak obaj bohaterowie są dla mnie wyzwaniem, spotkanie ich okazało się trudniejsze, niż bym się spodziewała. Obaj mnie zawstydzili. Okazało się, że ich światy, w różny sposób mi obce, potrafią niezauważalnie zamykać mnie na osoby, które do nich przynależą. Oba filmy podrapały mnie nieco od wewnątrz, jestem wdzięczna za to ich twórcom, to oczywiście dosyć nieprzyjemne, jednak sztuka również do tego służy. Wszystkie odloty Cheyenne’a – dziwaczny i mylący polski tytuł – nie tylko jednak stawiają widza w nieprzyjemnej sytuacji, ale ofiarowują mu również niezwykłe katharsis.


K a t a r z y n a J a b ł o ń s k a , k s . And r ze j L u t e r

Kobieta …tu, Andrzeju, muszę Ci przerwać. Nic więcej o podróży Cheyenne’a nie zdradzajmy, poza tym, że jest niezwykła i zaprowadzi zarówno nas, jak i samego Cheyenne’a w bardzo nieoczekiwane miejsca, również w nim i w nas samych. Film Paola Sorrentina uwodzi nas – opowiedzianą historią, jej formą i bohaterami, którzy pozwalają nam uwierzyć, że „światło wewnętrzne – jak chciał wschodni mędrzec – jest poza zasługą i przewinieniem”. Ksiądz A „życie jest pełne pięknych rzeczy, ale największą z nich jest wdzięczność” – powie Cheyenne’owi przygodnie spotkany w przydrożnej knajpie mistrz tatuażu, wcale nie wyglądający na romantyka. Zupełnie inaczej brzmią frazy z tytułowego Skowytu Allena Ginsberga, kultowego manifestu dużej części pokolenia poety. Film Epsteina i Friedmana to właściwie pasjonujący monodram. James Franco – aktor z wielkim zaangażowaniem i przekonaniem wcielający się w postać poety – recytuje w charakterystyczny, mantryczny sposób poszczególne fragmenty utworu, a na ekranie oglądamy psycho­deliczną animację ilustrującą szaleńcze wizje. To wszystko przeplatane jest fragmentami procesu sądowego wydawcy Skowytu, oskarżonego o zgorszenie publiczne, oraz zdjęciami dokumentalnymi. Powstały w 1955 r. Skowyt to tekst święty dla całego pokolenia beatników, czyli zbuntowanych pisarzy, zafascynowanych jazzem i w rytm jazzu piszących swe wiersze, wyzwolonych z wszelkich tabu, żyjących – tak myśleli – w innej przestrzeni. Było to złudne i tragiczne w konsekwencjach przekonanie, ale jednocześnie ich życie było jakoś prawdziwe. W końcu pokolenie beatników miało powody do buntu – powojenna trauma, zrzucenie bomby atomowej na Hiroszimę połączone z przekonaniem o wielkości cywilizacji amerykańskiej, purytański konserwatyzm, to wszystko nie mogło pozostać bez echa. Inteligentni i wrażliwi młodzi ludzie, najczęściej studenci, postanowili stworzyć swój własny, alternatywny świat, który okazał się drogą donikąd, ale jednocześnie przeorał świadomość społeczną i przyniósł ze sobą także oczyszczające skutki. Skowyt okazał się tekstem świętym również dla nieco późniejszego pokolenia hippisów i dzieci-kwiatów, czyli buntowników i anarchistów, dla których głównym punktem odniesienia była wojna w Wietnamie. Ginsberg łączył te wszystkie pokolenia. Kobieta Dziś, z perspektywy czasu, Skowyt i tamte bunty wydają się – nie chcę deprecjonować czy uprawiać myślenia ahistorycznego – jednak dosyć niedojrzałe. A także, jak chce Tony Judt w Pensjonacie

148

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Gorszyciele

„Skowyt”, reż. Rob Epstein i Jeffrey Friedman

Ksiądz Ginsberg w pewnym momencie wyjaśnia, a może tłumaczy się, że Skowyt był błędnie interpretowany jako zachęta do homoseksualizmu, tymczasem jest to zachęta do otwartości w każdym temacie. Ginsberg mówi: „Moja homoseksualność sprawiała, że czułem się wyobcowany. Była katalizatorem refleksji. Uświadomiłem sobie, jak wygląda moje otoczenie. Dlaczego wszyscy są inni. I dlaczego ja jestem inny”. Skowyt kończy się psalmem: „Świat jest święty! Dusza jest święta! Skóra jest święta! Nos jest święty! […] / Wszystko jest święte! każdy jest święty! każde miejsce jest święte! Każdy dzień jest wiecznością! każdy jest aniołem! / Włóczęga jest równie święty jak serafin! szaleniec jest święty jak święta jesteś ty moja duszo! / Maszyna do pisania jest święta wiersz jest święty głos jest święty słuchacze są święci ekstaza jest święta! […] Święte wybaczenie! łaska! miłosierdzie! wiara! Święte! Nasze! ciała! cierpienie! wielkoduszność! Święta nadnaturalna niezrównanie jaśniejąca rozumna dobroć duszy!”. To prawda, że z katolickiej perspektywy nie da się

149

Ksiądz z kobietą w kinie

pamięci, dosyć bezpieczne w porównaniu z tymi, jakie podejmowali na przykład w tamtym czasie polscy studenci czy robotnicy. A przede wszystkim z tym, w jakich warunkach i z jakimi konsekwencjami to robili.


K a t a r z y n a J a b ł o ń s k a , k s . And r ze j L u t e r

tej filozofii zaakceptować, wniosła ona jednak wielką wartość, dzięki niej świat zmienił swoją mentalność. Kobieta Wiele z wezwań z tego psalmu do mnie przemawia, jednak sformułowanie w rodzaju: „Wszystko jest święte” wydaje mi się, jeśli nie niebezpieczne, to naiwne. A przede wszystkim nieprawdziwe – nie wszystko jest święte. Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter

Wszystkie odloty Cheyenne’a – scen. Umberto Contarello, Paolo Sorrentino, reż. Paolo

Sorrentino; zdj. Luca Bigazzi, muz. David Byrne, Will Oldham, montaż Cristiano Travaglioli, występują: Sean Penn, Frances McDormand, Judd Hirsch, Heinz Lieven, Gordon Michaels i inni, Francja, Irlandia, Włochy 2011, dystrybucja ITI Cinema, 118 min. Skowyt – scen. i reż. Rob Epstein, Jeffrey Friedman, zdj. Edward Lachman, muz. Carter Burwell, montaż Jake Pushinsky, występują: James Franco, Jeff Daniels, Aaron Tveit, Jon Prescott, Todd Rotondi i inni, USA 2010, dystrybucja Mayfly, 90 min.

Polecamy Magdalena Lebecka Lech Majewski Twórca Wojaczka to niepodlegający wpływom i modom outsider. Jego sztukę wysoko cenią m.in.: Werner Herzog, a także gwiazdy Hollywood: Michael York, Charlotte Rampling i Rutger Hauer, którzy zagrali w jego Młynie i krzyżu – filmie, który pozwala wejść w świat jednego z najsłynniejszych obrazów Bruegla. Biografię artystyczną Majewskiego czyta się jak pasjonującą powieść akcji – pełną dramatycznych zdarzeń i szczęśliwych zbiegów okoliczności.

Seria: Ludzie Polskiego Kina s. 224, ilustracje, filmografia, indeks osób, cena 35 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

150

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Książki

Tutaj i wszędzie Kazimierz Braun

Jerzy Surdykowski, Paradygmat, Wydawnictwo Austeria, Kraków–Budapeszt 2011, 255 s.

151

Paradygmat rekomenduje na rewersie okładki ks. prof. Michał Heller, kosmolog, laureat prestiżowej nagrody Templetona. Pisze on: „Nauka jest największą przygodą ludzkości, a nauka skojarzona z pytaniami o los człowieka jest tematem literackim par excellence. Dlaczego więc literatura tak bardzo unika tematów związanych z nauką? To jest właśnie powodem, dla którego książka Jerzego Surdykowskiego jest tak wyjątkowa”. Trudno Paradygmat jednoznacznie zakwalifikować gatunkowo. Wydaje się, że to powieść, i to powieść przygodowa, skonstruowana jak opowieść o Bondzie czy Indianie Jonesie, ale szybująca znacznie wyżej – również w znaczeniu dosłownym, bo przecież wiele w niej się mówi o kosmosie – niż zwykłe powieści akcji. Ma w sobie też coś z traktatu filozoficznego, zawierającego elementy wykładów z fizyki, chemii i medycyny. Można też określić ją mianem zbeletryzowanego eseju lub traktatu moralnego. Na początku książki autor zamieszcza dwa motta – z Anatola France’a: „przypadek jest pseudonimem Boga” i z Alberta Einsteina: „Bóg nie gra w kości”. Cytuje także zaczerpniętą z encyklopedii notę: „Paradygmat – zbiór podstawowych pojęć i teorii obowiązujących w nauce w pewnym


Kazimierz Braun

okresie historycznym. W oparciu o paradygmat konstruowane są teorie szczegółowe, którymi zajmują się poszczególne dziedziny wiedzy. Paradygmat nie podlega w pełni dowodowi, jest przyjęty na zasadzie konsensusu większości badaczy. Nie jest jednak dogmatem i po pewnym czasie – gdy przestaje być twórczy poznawczo – bywa stopniowo zastępowany innym paradygmatem, tak jak na przykład mechanika Newtona została zastąpiona teorią względności Einsteina”. Teorię i wyjaśnienie szeroko rozumianego terminu „paradygmat” sformułował amerykański uczony Thomas Kuhn w pracy Struktura rewolucji naukowych. Kuhn definiuje paradygmat jako „zbiór pojęć i teorii tworzących podstawy danej nauki”. Termin „paradygmat” zasadniczo dotyczy właśnie nauki. Jednakże przenośnie termin ten używany jest także w różnych dziedzinach życia społecznego, kultury, obyczaju czy sztuki. Obecnie dominującym paradygmatem obyczajowym i politycznym jest na przykład polityczna poprawność w mowie i piśmie, mająca daleko sięgające konsekwencje w polityce, zarządzaniu i w komunikacji społecznej. Z niej biorą się poprawne politycznie pomysły ustalania parytetów i tzw. kwot określających na przykład, ilu w danym parlamencie może być posłów-mężczyzn, a ile posłanek-kobiet, czy dotyczące priorytetów w przyznawaniu podwyżek w oparciu o kryteria płci i rasy. Paradygmatem literatury i literaturoznawstwa stała się w ostatnich latach dekonstrukcja. Z paradygmatów w nauce, obyczaju czy sztuce zawsze się wyśmiewano i je kwestionowano. W humorystycznej internetowej Nonsensopedii można przeczytać, że w nauce „pradygmat to zbiór teorii i zasad, któremu hołduje większość naukowców, mimo że wiedzą doskonale, iż teorie te nie mają sensu i wkrótce [...] okażą się całkowicie niesłuszne”, a paradygmaty tworzą i hołdują im uczeni z powodu „lenistwa intelektualnego”, „kasy, czyli dostępu do

152

WIĘŹ  Kwiecień 2012

grantów” oraz „układów”, bowiem większość paradygmatów powstaje poprzez „mrugnięcie lewym okiem i poklepywanie po plecach [...] w kuluarach konferencji naukowych, po odpowiedniej liczbie wypitych piw i mocniejszych alkoholi”. To żarty. A serio? Paradygmaty są zarówno bezpiecznym łożyskiem badań, jak też intelektualnym, naukowym, obyczajowym lub artystycznym wyzwaniem. Bowiem kwestionowanie ich i odrzucanie przynosiło nowe odkrycia, owocowało rewolucjami. Jaki paradygmat Jerzy Surdykowski opisuje i jaki kwestionuje w swej nowej książce? Ni mniej, ni więcej, tylko paradygmat naukowego poglądu na świat. A więc wyznawany obecnie szeroko paradygmat, w którym nie ma miejsca dla Boga; pogląd ateistyczny lub agnostyczny. Naukowy pogląd na świat wtłaczali i nadal – gdzieniegdzie – wtłaczają do głów młodzieży komunistyczni i marksistowscy uczeni oraz wychowawcy na całym świecie, a z największym nasileniem w Związku Sowieckim i krajach, nad którymi Sowieci panowali, czyli również i w Polsce. Kołacze się on ciągle w wielu salach wykładowych. Naukowy pogląd na świat wyznają i stosują w swoich badania wszyscy główni bohaterowie książki Surdykowskiego, a są to uczeni i lekarze. Wiele razy – podkreślałem sobie to przy lekturze, jednak było tego tak dużo, że w końcu przestałem liczyć – któraś z postaci mówi: „Boga nie ma!”. I wyjaśnia naukowo: „Są tylko stany pobudzenia płatów skroniowych mózgu” – to słowa profesora Empi. Gdy w czasie akademickiej dyskusji ktoś wspomni o Bogu, zebrani kwitują to stłumionymi chichotami. Na Fordham University w Nowym Jorku stary profesor filozofii dywaguje: „Bóg nie istnieje albo jeśli nawet stworzył ludzi w przystępie jakiegoś kapryśnictwa, to już dawno przestał się nimi zajmować”. W Fermilab, gdzieś na amerykańskiej prerii, młody naukowiec krytykuje przyjęty tam kierunek badań, bowiem, jak


mówi: „to wszystko coraz bardziej pachnie Panem Bogiem, Ptolemeuszem i podobnymi bajkami”. Chory na raka profesor Engelking oświadcza: „ja wiem, że Boga nie ma”. Profesor Therese Simli ironizuje podczas jednego z wykładów: „Materia jest bezosobowa, a Dobry Bóg ma inne zajęcia niż przeprowadzanie dziatwy nad przepaścią”. Pijany rosyjski uczony, a zarazem szpieg dywaguje: „Jeśli wszechświat powstał z Wielkiego Wybuchu, to nie jest jedyny. Szukacie tam zasady antropicznej, interwencji nadprzyrodzonej, boskiej cząstki [...]. Jedynym sposobem, żeby pozbyć się tego «Boga fizyków», jest wygenerowanie przez człowieka nowego wszechświata. Jest to możliwe, jeśli w akceleratorze wytworzymy mały bąbel czasoprzestrzeni, który dostanie dostatecznie duży impuls energii”. I tak dalej, i tak dalej... Kategoryczne zaprzeczenia istnienia Boga wiodą jednak na kartach tej książki – prowadząc przez cierpienie, przemoc, chorobę, podróże poprzez kontynenty, wy­sub­ limowane eksperymenty naukowe – do… nikąd. Aż wreszcie jeden z bohaterów książki – przekonany ateista – znajduje Boga lub co najmniej zwraca się ku niemu. Do łóżka Ralpha, znakomitego fizyka, ateisty, z którego organizmu niespodziewanie ustąpił rak, zbliża się lekarz – posłuchajmy: „Gdybyśmy obaj wierzyli, powiedziałbym, że to cud – lekarz domagał się pochwały, a przynajmniej radości. – Teraz, kiedy się ze wszystkim pogodziłem – wyszeptał Ralph. [...] – Cieszy się Pan? – lekarz wciąż dopominał się o swoje. – Odpuść mi... – wymamrotał Ralph. – Co pan powiedział?” Czytelnik dowiaduje się, że Ralph, przebijając się przez ateistyczny paradygmat lansowany i praktykowany współcześnie, odkrył nowy i wrócił do źródeł. Paradygmat Jerzego Surdykowskiego to książka mądra i głęboka, porywająca

153

i zmuszająca do zastanawiania się nad sprawami najważniejszymi. Ta książka często wzburza, nieraz wzrusza, fascynuje i onieśmiela swoją erudycją, fachowością, swobodnym, a zarazem przystępnym posługiwaniem się naukową terminologią. Stawia podstawowe pytania egzystencjalne i próbuje szukać na nie odpowiedzi. A jej autor prezentuje się jako znawca filozofii, fizyki, astrofizyki, elektroniki, astronomii, medycyny, religioznawstwa; czuje się jak u siebie na wielu kontynentach; zna tysiące szczegółów dotyczących miejsc i obyczajów różnych krajów i kultur. Dobrze obrazuje to chociażby fragment, w którym jedna z bohaterek Paradygmatu jest właśnie w Azji, jedzie samochodem: „Autostrada Phetkasem wydobywa się z bezmiaru aglomeracji Bangkoku, dążąc prosto na zachód równą linią wielopasmowego asfaltu przez płaską, podmokłą równinę przecinaną co chwila kanałami odprowadzającymi do morza nadmiar błotnistej wody. Brzeg morski jest tu bagnisty, smrodliwy, niegościnny; w niczym nie przystaje do obrazków z folderów turystycznych”. Autor Paradygmatu przedstawia sposoby myślenia i notuje słownictwo amerykańskich uczonych, azjatyckich terrorystów, lekarzy i taksówkarzy, wojskowych i urzędników. Posługuje się przy tym językiem giętkim, obrazowym i błyskotliwym. Dwie uczone, filozof i lekarz, prowadzą badania na pokładzie promu kosmicznego: „Kosmos powinien tętnić życiem – powiedziała Janette. – W zasadzie. Ale dotąd wydawał się martwy. – Nie możemy wytrzymać naszej samotności, a tu okazuje się, że inne życie jest pod bokiem. Myślisz, że ono mogło wyjść z kosmosu? – Nic sobie jeszcze nie wyobrażam. Chcę to zbadać i opublikować pracę. – A wielkie cywilizacje, które prawie jednocześnie zakiełkowały w IV tysiącleciu przed naszą erą? Egipt, Peru, Mezopotamia,

Książki

Tutaj i wszędzie


Kazimierz Braun

Chiny. Wygląda, jakby je ktoś jednocześnie zasiał. – Takie ogólne rozważania nie pchają nas do przodu! – burknęła Janette. – Wydawało ci się, że tu na orbicie ukradniemy notes Boga i podglądniemy, jaki wzór jest tam zapisany. – Nudzisz mnie tymi bajeczkami – żachnęła się Janette. – Myślałby kto, żeś wierząca. – Czy tobie chodzi o sukces czy zrozumienie? – spytała Therese”. Paradygmatu nie da się zamknąć w bezpiecznej klasyfikacji, co już samo świadczy o bogactwie książki. Do złożoności problematyki i akcji książki przygotowuje czytelnika jej okładka: przedstawia głowę mężczyzny, która przybrana została dziwną czapką, może wtłoczona w jakieś urządzenie medyczne albo wręcz otwarta lub rozłupana. Owo otwarcie ukazuje albo „głębie kosmosu, które tyle razy oglądał – jak myśli Ralph, jeden z bohaterów Paradygmatu – na komputerowych zdjęciach, [...] pełne barw i kształtów, rozpryskujących się czerwieni, błękitnych zasłon, eksplozji złota, czarnych przepaści”, albo oglądane pod mikro-

skopem komórki rakowe, zawierające „te same żółcie, błękity i kropliste czerwienie”. Autora tej książki wielu czytelników zna z jego pisarstwa, a wielu osobiście, bowiem Jerzy Surdykowski przez lata pełnił funkcje publiczne: działacza politycznego i dyplomaty. Z wykształcenia jest elektronikiem, a pracował jako marynarz, inżynier, dziennikarz, publicysta, wykładowca w szkołach wyższych; jest autorem powieści i dramatów, esejów i felietonów. Już w poprzednich swoich książkach szukał sensu, przyczyn i celów ludzkiego istnienia, zaglądał – jak pisał w powieści S.O.S. – w „ugwieżdżone głębie wszechświata”. W tych poszukiwaniach posługuje się piórem ostrym, a zarazem giętkim, maczanym w atramentach różnego koloru. Pisze, posługując się coraz to nowym formatem, fontem, czcionką na swym komputerze, przenosząc partie narracji o przeszłości w teraźniejszość, a z teraźniejszości wychylając się w przyszłość. Opowiada o tym, co kiedyś i teraz, co teraz i zawsze, co tu i w innych miejscach świata, co tutaj i wszędzie. Kazimierz Braun

Kazimierz Braun – profesor nauk humanistycznych, reżyser i pisarz. W latach 1975–1984 kierował Teatrem Współczesnym we Wrocławiu. Wykładał na Uniwersytecie Wrocławskim. Pozbawiony pracy w kraju, od 1985 r. reżyseruje i wykłada w USA. Obecnie jest profesorem sztuki teatru na Uniwersytecie Stanu Nowy Jork w Buffalo. Wyreżyserował ponad 150 przedstawień, m.in. w Polsce, USA, Kanadzie, Irlandii i Niemczech. Wydał ponad 40 książek z dziedziny historii i praktyki teatru, a także powieści, opowiadań i dramatów. Jest autorem przekładów z angielskiego, francuskiego i włoskiego na polski oraz z polskiego i francuskiego na angielski. Otrzymał szereg nagród artystycznych, literackich i naukowych w Polsce i za granicą.

154

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Miasto z wojną w tle

Roger Moorhouse, Stolica Hitlera. Życie i śmierć w wojennym Berlinie, przeł. Jan Wąsiński, Znak, Kraków 2011, 536 s.

155

Zastanawia już jedno z pierwszych zdań: „Berlin był jedną z nielicznych stolic europejskich, którym przyszło bezpośrednio doświadczyć okropieństw drugiej wojny światowej”. Ponury żart? Czy okazja do zrównania wszystkich uczestników wojny w milczącym miłosierdziu, zamykającym drogę do oceny moralnej? A może pretekst do wspólnego przemyślenia tematu na przekór zwykłym podziałom; lub zaproszenie do podróży nie tyle nieznanymi wielu berlińskimi uliczkami, co szlakiem uniwersalnych doświadczeń, wiodącym poprzez strach, miłość czy zrównujący wszystkich głód? Przyznam, że nie wiem, jak czytać Stolicę Hitlera Rogera Moorhouse’a, co nie zmienia faktu, że jest to świetna książka. Społeczna historia nazizmu nie przestaje fascynować. W pierwszej kolejności przedstawiano bohaterów i zbrodniarzy II wojny światowej. Od tamtego czasu historia zatoczyła niejako koło, zwracając uwagę na tło i cel każdego z totalitaryzmów: społeczeństwo. Niezwykle trudno sprostać temu wielowymiarowemu tematowi – przynosi zbyt wiele obrazów równocześnie i chaotyczną nadobfitość narracji. Kluczenie między nimi może powodować zagubienie, co z reguły prowadzi do utraty swego osobnego głosu. Pisząc historię społeczną – tę makro- i mikrohistorię jednocześnie – autor przestaje mówić w swoim imieniu, oddaje głos opisywanemu miastu. Po monumentalnych dziełach, takich jak Stalingrad Anthony’ego Beevora, Utajone miasto Gunnara

Książki

Marcin Cielecki


Marcin Cielecki

S. Paulssona czy Okupowanej Warszawy dzień powszedni Tomasza Szaroty otrzymujemy książkę przedstawiającą życie ludności cywilnej w wojennym Berlinie – temat niezwykle trudny do opisania, od dawna czekający na opracowanie. Moorhouse nie daje precyzyjnego opisu, raczej proponuje, wzorem swego mistrza Normana Daviesa, panoramiczny rozmach, w którym szczegół będzie wprowadzał w obraz całościowy, a ujęcie całości pozwoli oglądać drobiny i kurz, czuć smak trocinowego chleba, wąchać urynę w piwnicznym schronie podczas nalotu. Autor „oprowadza” czytelnika po wojennym Berlinie. Stoimy na ulicach, przesiadujemy w kawiarniach, podróżujemy pociągiem, a w tle rozciąga się wojenny krajobraz. W końcu jednak autor pozostawia czytelnika z pytaniem: Czy berlińczycy naprawdę zostali wzięci w niewolę przez wojnę? Wydawać by się mogło, że stolica III Rzeszy powinna być wzorcowym miastem projektowanego imperium germańskiego. Moorhouse pokazuje jednak, że o żadnej wielkości mowy być nie może. Od początku wojny berlińczycy żyją w atmosferze strachu. Wybuch wojny z Polską, w społecznym odczuciu, nie wzbudzał aż tak wielkiego entuzjazmu. II Rzeczpospolita wydawała się Niemcom państwem prężnym i witalnym. Kampania wrześniowa przyniosła berlińczykom pierwsze nekrologi, naprędce umieszczane worki z piaskiem w oknach oraz nakaz ograniczenia oświetlenia w nocy. Moorhouse oprowadza czytelnika po innym mieście niż to znane z filmowych kronik Goebbelsa. Zderzenie tych dwóch miast, propagandowego i rzeczywistego, jest szokujące. Tytułowa stolica Hitlera nie dość, że rzadko gości swego przywódcę, to jeszcze sprawia wrażenie wydanej na pastwę poczynań Speera i Goebbelsa. Niemiecki blitzkrieg jakoś nie uspokaja berlińczyków. Zbyt żywa jest pamięć skutków dopiero co zakończonej Wielkiej Wojny.

156

WIĘŹ  Kwiecień 2012

Poczucie drażniącej niepewności oraz długie miesiące strachu będą uczuciami powszechnymi w czasie trwania „dziwnej wojny” z Anglią i Francją. Wydaje się, że mieszkańcy stolicy Niemiec odetchnęli i nabrali nieco pewności, gdy Francja skapitulowała. Społeczeństwo oczekiwało, że trudności dnia codziennego mierzone realnymi stratami – kurczącą się ilością żywności i węgla – ustąpią. Dużym zaskoczeniem było, gdy zamiast spodziewanych profitów z nowo zdobytych ziem nastąpiło dalsze zaciskanie pasa. Berlińczycy szybko musieli przyzwyczaić się do zamienników żywności, wśród których królowało eksperymentalne pieczywo: szare bochenki o zielonkawym odcieniu, smakujące jak tektura. Odpowiedzią na brak mięsa była hodowla królików, określanych mianem „balkonowych prosiąt”, bo hodowla odbywała się w mieszkaniach. Wyjątkową pomysłowość wśród zamienników osiągnęli Niemcy w dziedzinie ubrań. Powstawały mundury z odpadków i włókna drzewnego, kabury – z papieru laminowanego oraz nieprzemakalne płaszcze z... prezerwatyw. Zamknięte w berlińskim zoo dzikie zwierzęta również cierpiały głód – gdy bomby uszkodziły zoo, ruszyły w miasto, szukając pożywienia. Radość z mięsa po likwidacja zoo była nieopisana, a potrawy serwowane z uzyskanego mięsa niecodzienne: krokodyle ogony, łapy niedźwiedzia, serce antylopy... Wiedza o realiach wojennego Berlina pozwala nieco inaczej spojrzeć na Niemców, opisanych przez Andrzeja Bobkowskiego, którzy rabowali żywność w Paryżu. Wojenny Berlin jawi się jako miasto pełne sprzeczności – zwyciężające i zwyciężone zarazem. Czasem trudno dostrzec, kto jest w nim katem, a kto ofiarą. Opisując postawy mieszkańców stolicy totalitarnego państwa, Moorhouse nader często wspomina o lewicowym i liberalnym charakterze przedwojennego Berlina. Przedstawienie niepokornego oblicza miasta należy ocenić,


w najlepszym razie, jako połowicznie udane. Źródłem wiedzy dla autora pozostają artykuły prasowe z oficjalnej prasy, rozporządzenia, a także – najbardziej chyba obiektywne – raporty SS dotyczące nastrojów społecznych. Moorhouse najwięcej wagi przywiązuje jednak do pamiętników oraz do przeprowadzonych przez siebie wywiadów. Zestawia w nich ze sobą głosy przebywających wtedy w Berlinie obcokrajowców i berlińczyków. Te ostatnie źródła niezwykle trudno obiektywnie ocenić i czytelnik ma wrażenie, że autor nazbyt łatwo przyjmuje je „na wiarę”. Z cytowanych wypowiedzi wynika, że w Berlinie spotkać można było znaczną liczbę osób manifestujących wobec władz Führera swe niezadowolenie brakiem nazistowskiego pozdrowienia lub jawnym niestosowaniem się do narzuconych zasad (np. gaszenia światła w nocy czy zakazu słuchania radia BBC). Liczby niezadowolonych z Hitlera Moorhouse nie podaje, jednak liczba przytoczonych przykładów zdaje się wskazywać na co najmniej wyrównane proporcje. Powoduje to sporą dezorientację, zwłaszcza że czytając o życiu codziennym nazistowskiej stolicy, ma się w pamięci karę śmierci, która groziła w okupowanej Polsce za przekroczenie nieporównywalnie mniejszych narzuconych przez okupanta zasad. Dezorientacja nie mija, gdy autor przedstawia drugi typ postawy – zagorzałych zwolenników totalitaryzmu poddających się wszelkim wytycznym władz. Tu przytacza opis sytuacji, gdy w piwnicach tego samego budynku istniały dwa schrony – jeden dla nielicznych już Żydów niemieckich, drugi dla Niemców. Nawet straszliwy ścisk w aryjskim bunkrze, panujące w nim smród fekaliów, wymiotów i potworny zaduch nie były w stanie sprawić, aby dokonać zamiany – żeby aryjczycy wymienili się schronem z Żydami. Taki pomysł w ogóle nie pojawił się w zniewolonych przez totalitarny system umysłach berlińczyków.

157

Nie mniejsze zdumienie budzi fakt, że rodzice niemieckiego żołnierza poinformowani przez słuchających BBC sąsiadów o wzięciu ich syna do niewoli donosili gestapo na swych życzliwych sąsiadów, że ci słuchają wrogich stacji radiowych. Zamieszczone w książce fragmenty pamiętników również budzą zdziwienie. Oto fragment jednego z nich, autorstwa Ruth Andreas-Friedrich: „Minęło trzy i pół miesiąca, czternaście tygodni, podczas których naród niemiecki nie miał okazji, by otrzeźwieć nieco między kolejnymi zwycięstwami. Flagi zdjąć, flagi wywiesić. Okna, zwieńczenia budynków, wieże – wszystko zalane morzem swastyk na sztandarach. Rozkaz wywieszenia flag – «przez tydzień, poczynając od dnia dzisiejszego». Bicie w dzwony – przez trzy dni. Kolejny raz język chrześcijan musi się przyłączyć do chwalenia krwawych zwycięstw armii”. Ilu jeszcze berlińczyków czy w ogóle Niemców naprawdę tak wtedy ­myślało? Historia wojennego Berlina to oczywiście historia społeczeństwa pod rządami nazistów. Część tego społeczeństwa stanowili przymusowi robotnicy. Traktowani pogardliwie i często nieludzko wykorzystywani, jednak ukrywani w schronach podczas nalotów, z czasem zaczęli liczebnie przewyższać zgromadzonych tam Niemców. Gęsta atmosfera wynikająca z nagłego odwrócenia proporcji między lękiem i nienawiścią staje się niemal namacalna. Berlińczycy obawiają się, że oto u bram stoi potężna armia obco­ krajowców, istny koń trojański, którego sami tu sprowadzili. Stolica Hitlera nie jest tylko opisem życia miejskiego w wojennych realiach; badania udostępnione w innych ważnych książkach każą niejako czytać Moorhouse’a między słowami. Przywołując zmienną formę nekrologów, skądinąd jedynej do pewnego czasu wolnej przestrzeni wypowiedzi, autor przedstawia rosnące rozczarowanie wobec Hitlera. Przywodzi to na

Książki

Miasto z wojną w tle


Marcin Cielecki

myśl napisy na ścianach Stalingradu – tylko w oblężonym mieście jego obrońcy na moment znajdują wolność od totalitarnego systemu. Gdy zaś autor pisze o „żydowskich nurkach”, „żydowskich u-botach” żyjących pod powierzchnią oficjalnego miasta, skojarzenia nieuchronnie przywołują okupowaną Warszawę. Może właśnie tym był wojenny Berlin – lewiatanem, który połknął utajone miasto; miastem oblężonym

i zarazem „atakującym”? Trudno o jednoznaczne oceny, a to pozwala lepiej rozumieć niejednoznaczność, którą posługuje się ­Moorhouse, gdy oscyluje między milczącym zrozumieniem a nieco kontrowersyjnym zawieszeniem głosu. Jedno jest pewne: książkę czyta się jednym tchem, a i potem, długo po odłożeniu na półkę, nęka czytelnika. Marcin Cielecki

Marcin Cielecki – ur. 1979. Poeta, autor zbioru wierszy Czas przycinania winnic. Publikował na

łamach „Twórczości”, „Znaku”, WIĘZI, „W drodze”. Ostatnio opublikował książkę poetycką Ostatnie Królestwo. Pracuje nad zbiorem esejów Miasto wewnętrzne. Mieszka w Olsztynie.

158

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Kobieta kanciasta

Marzena Bomanowska, 7 rozmów o Katarzynie Kobro, Muzeum Sztuki w Łodzi, Łódź 2011, 184 s.

159

Minęła 60. rocznica śmierci Katarzyny Kobro. Czy wiemy już wszystko o jej życiu i twórczości? Teresa Kostyrko zauważyła niegdyś, że w dwudziestoleciu międzywojennym nowa sztuka grupy „a.r.” nie zyskała powszechnego uznania, nawet pośród inteligencji. Dziś na stronach internetowych Instytutu Adama Mickiewicza czy Muzeum Narodowego w Krakowie czytamy o Kobro: „Jedna z najwybitniejszych rzeźbiarek w dwudziestoleciu międzywojennym”, „była najwybitniejszą przedstawicielką nurtu konstruktywistycznego w sztuce polskiej okresu międzywojennego”. Zainteresowanie twórczością artystki stanowi potwierdzenie innowacyjności jej myśli. Odkrywanie Kobro rosło od Października 1956 r. po lata 80. i przełom lat 1989/1990. Powstały studia Andrzeja Turowskiego, Janusza Zagrodzkiego, Niki Strzemińskiej. Kobro przestała być wyłącznie żoną Władysława Strzemińskiego. Jej prace goszczą na salonach wystawowych świata. Przykład z ostatnich miesięcy to głośna wystawa Obok o polsko-niemieckim sąsiedztwie. Refleksję nad twórczością artystki podejmują nie tylko kuratorzy i teoretycy sztuki. Kilkakrotnie nagrodzony spektakl Adama i Macieja Wojtyszków Powidoki (2009) jest kolejnym głosem w dyskusji o Strzemińskim i Kobro. W grudniu 2011 roku nakładem Wydawnictwa Muzeum Sztuki w Łodzi ukazała się książka pod tytułem 7 rozmów o Katarzynie Kobro pióra Marzeny Bomanowskiej.

Książki

Wojciech Wendland


W o j c i e c h Wend l a nd

Autorka, kulturoznawczyni, utytułowana Nagrodą „Złote Pióro” im. Jerzego Katarasińskiego, Nagrodą Muzeum Sztuki, kieruje Działem Kultury „Gazety Wyborczej” w Łodzi. 7 rozmów to pierwsza autorska pozycja na temat Kobro od czasu książki Niki Strzemińskiej Sztuka, miłość i nienawiść. W kontekście dotychczasowego pisarstwa o Kobro formuła rozmów to novum. Pozwala na odnalezienie osoby artystki w dialogu z innymi. Czytelnik zyskuje możliwość obcowania z unikalnymi dokumentami pamięci, z których – jak ze śladów – autorka ułożyła obraz Kobro. Praca więc zyskała także charakter źródłotwórczy. Świadectwa ustne, które Paul Ricoeur zwał pośrednikami pamięci, w chwili utrwalenia stały się dowodem archiwalnym, z którego korzystać będą mogli inni badacze życia i dzieła rzeźbiarki. Książka przedstawia odrębne światy doświadczania Kobro. Jest zapisem pamięci osób, które zetknęły się z artystką, badały jej sztukę. Na owe bardzo osobiste wymiary spotkania składają się rozmowy z Zenobią Karnicką – byłą kustosz Muzeum Sztuki w Łodzi, Georgiem von Kobro – siostrzeńcem rzeźbiarki, Juliuszem Budrynem – synem przyjaciółki artystki, Ryszardem Rudawym – nieżyjącym już protokolantem sprawy sądowej o pozbawienie Kobro praw rodzicielskich, Agnieszką Minich – córką Mariana Minicha, pierwszego dyrektora Muzeum Sztuki w Łodzi, Danutą Golczyk-­ -Nahorną – uczennicą Katarzyny Kobro oraz Józefem Robakowskim – artystą i autorem filmów o rzeźbiarce. Alternatywny nurt narracji stanowią (roz)mowy artefaktów. Fotografie rzeczy należących do Kobro i jej rodziny, reprodukcje zdjęć, niepublikowanych dokumentów z archiwów IPN, Muzeum Sztuki, zbiorów prywatnych, prezentowane obok każdej z rozmów, mogą być traktowane jako ich cenne uzupełnienie oraz ilustracja. Mogą również stanowić autonomiczny komentarz

160

WIĘŹ  Kwiecień 2012

w stosunku do relacji ustnych. Dzięki przydanej im podmiotowości, przedmioty zyskały status świadectw, rekwizytów pamięci. Efektem tego jest poszerzenie ram autorskiego dyskursu i zwielokrotnienie komunikowanych znaczeń. Silnie zarysowanym w 7 rozmowach problemem jest wielowymiarowa tożsamość Kobro. Artystka budziła silne kontrowersje. Widziano w niej „człowieka, który nigdy nikomu nie zrobił krzywdy”, „parszywą Kobrę”, „bezkompromisową”, „kobietę kanciastą”, „nietuzinkową”, „miłą, serdeczną”, cień Strzemińskiego, artystkę wyprzedzającą swój czas i dokonania męża, „będącą z przekonań hitlerówką”, „prawdziwą Rosjankę”. Oceny pozytywne i negatywne konfrontowane są z pamięcią siedmiu rozmówców. Proces interpretacji tych opinii to zrywanie kolejnych zasłon. Otrzymujemy złożony portret człowieka, który na przekór standardom, schematom, normom społecznym podejmuje trud samookreślenia, za wszelką cenę próbuje nadać swemu życiu wyższy sens. Dowiadujemy się, jak Kobro, definiując tożsamość dzieła, określa swe oblicze i miejsce w świecie: „Moja rzeźba nie jest tym, czego by chcieli w swych salonach zbankrutowani i spatynowani fabrykanci”. „Narzucanie rzeźbie tematu […] przesądza jej los nieudanych kształtów”. „Rzeźba zwraca się do wszystkich ludzi. […] Jej mową jest forma i przestrzeń”. Jednak życie dyktowało odmienny scenariusz niż ten przeciwny chaosowi, biomechaniczny, zintegrowany w modernistycznym ideale Kobro. Ostatnie lata życia rzeźbiarki to rozpad: utrata większości dzieł, możliwości tworzenia, konieczność dowodzenia polskiej narodowości przed sądem i własnym mężem, przedwczesna śmierć w ubóstwie. „Wypędzona z raju” artystka stała się figurą człowieczego losu. Napięcie związane z dramatyczną dominantą biografii Kobro łagodzą – obecne na kartach książki – anegdoty z jej życia,


Kobieta kanciasta

o grafologu czy perypetiach psa Żulika. Obraz bohaterki 7 rozmów, wolny od etykiet i cech pomnikowości, jest „świadectwem o człowieku”, jak rzecz ujmowała Marguerite Yourcenar. „Detale odnalezione po sześćdziesięciu latach od śmierci artystki to pojedyncze kamyki mozaiki, z których nie da się stworzyć pełnego obrazu” – pisze we wstępie autorka. Ale nawet pozbawione luk biografie, jeśli takie istnieją, stanowią partykularyzację universum jednostkowego istnienia. Philippe Lejeune uważał, że zapis życia to

przydawanie fragmentom prawa do reprezentowania całości, niewidocznego continuum. Jest nim samo życie, w swej pełni niewyrażalne. Słowo, ta przerwa w ciszy, przynależy do czasu, milczenie – do wieczności. W chwilach najgłębszych przeżyć milczymy, nie piszemy. Mimo to sięgamy po biografie, dzienniki, wywiady rzeki. Pragniemy zbliżyć się do tajemnicy czyjegoś życia. Z nadzieją, że w ten sposób oswoimy się z własną innością. Wojciech Wendland

Wojciech Wendland – ur. 1978. Historyk historiografii, absolwent Uniwersytetu Łódzkiego i SGH w Warszawie. Doktorant UŁ, stażysta i stypendysta Państwowego Uniwersytetu Kazańskiego w Rosji (2009), Uniwersytetu Justusa Liebiga w Giessen (2010). Publikował m.in. w WIĘZI, „Twórczości”, „Midraszu”, „Odrze”, „Znaku”, „Sensus Historiae”, „East European Review of Historical Anthropology”.

Polecamy Raïssa Maritain Chagall, czyli burza zaczarowana Malarstwo Chagalla stąpa po pograniczu snu i poezji − zagadkowe, pełne niezwykłej magii, mieszające w sobie dojmujący smutek i nadzieję. Jego istotę trudno uchwycić słowem, zadania tego podjęła się jednak Raïssa Maritain, żona francuskiego filozofa Jacquesa Maritaina, poetka i mistyczka. Rozumiała ona artystę wyjątkowo dobrze ze względu na łączącą ich przyjaźń oraz wspólne im korzenie żydowsko-rosyjskie. Książka napisana przez nią na życzenie Chagalla zdobiona jest jego ilustracjami.

tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

161

Książki

80 s., ilustracje: Marc Chagall, cena 29,40 zł


Jerzy Sosnowski  Eks post

Ćwiczenia z teodycei Kilka miesięcy temu na łamach „Gazety Wyborczej” ukazał się felieton Krzysztofa Vargi, zatytułowany My, ateiści. Stanowił on omówienie książki Dlaczego jesteśmy ateistami i sprowokował długą dyskusję, zarówno w prasie, jak w internecie, poświęconą – cóż za miła odmiana – nie bieżącej walce politycznej, ale fundamentom światopoglądowym. Nie odezwałem się od razu i niniejszy tekst może się wydawać, wobec tempa naszego życia, rozpaczliwie nieaktualny. Ale zasadnicze pytanie, które – za autorami omawianego zbioru – postawił Varga, starzeje się wolniej niż zwykłe publicystyczne kwestie – o ile starzeje się w ogóle. Czytam bowiem w jego felietonie: „Przewijającym się w niej [w książce – dop. JS] argumentem przeciwko Bogu są dowody natury etycznej – dość przewidywalne, ale przez to nie mniej wiarygodne; są wręcz miażdżące”. A mianowicie: „Skoro ten wasz Bóg jest taki wszechwiedzący, wszechmocny i miłosierny, […] to czemu od tysięcy lat pozwala, by ludzie i zwierzęta tak bezgranicznie cierpieli?”. Poprawmy ateistę, że ludzie i zwierzęta cierpią nie

162

WIĘŹ  Kwiecień 2012


od tysięcy, ale od milionów lat. Co czyni jego pytanie może jeszcze bardziej drastycznym. Wydaje mi się jednak, że powinno ono – jeśli ma naprawdę skłaniać do rozmowy, a nie zamykać temat – brzmieć inaczej. Nie: jak pomimo istnienia dobrego i wszechmocnego Boga możliwe jest zło? Gdyż wówczas odpowiedź narzuca się mocą podstawowych praw logiki. Oczywiście: przy założeniu istnienia dobrego i wszechmocnego Boga, zło nie mogłoby istnieć. A zatem – albo Bóg jest dobry, ale nie wszechmocny, albo jest wprawdzie wszechmocny, ale nie jest dobry, albo wreszcie: Boga nie ma w ogóle. Koniec dyskusji (i niewykluczone, że o to właśnie chodzi). Ale prawdziwe pytanie brzmi ODWROTNIE: jak pomimo istnienia zła możliwy jest dobry i wszechmocny Bóg? Zło jest tu podstawową daną, punktem wyjścia. I to nie zło metafizyczne, zło skupione w osobie Księcia Ciemności, ale zło rozproszone po całym świecie. Lecz w tym momencie odsłania się nam milczące założenie tego „miażdżącego argumentu”. Tamta wersja pytania ukazuje – i, w najczęstszym dziś użyciu, krytykuje, obala – aksjomaty wiary chrześcijańskiej. Powiada: skoro twierdzicie, że Bóg jest dobry i wszechmocny, to dlaczego pozwala na zło? Ta druga wersja kieruje się zaś w przeciwną stronę i aksjomaty przeciwnej strony ujawnia: skoro twierdzicie, że zło dominuje, to jak możliwy jest dobry i wszech­mocny Bóg? Czy jednak zło naprawdę dominuje w naszym doświadczeniu? Dominuje, to znaczy skłania do postawienia znaku równości między istnieniem a złem? Czy istotnie lepiej byłoby nam nie być? Lub skoro już jesteśmy, jak najprędzej umrzeć (tak, według Nietzschego, odpowiedział królowi Midasowi pewien prawdomówny sylen)? Przecież raczej staramy się właśnie żyć, i to możliwie najdłużej… Muszę przyznać, że – jak wielu ludzi – pociągały mnie kiedyś obrazy okrutnego świata, dzieła przedstawiające mroczną stronę egzystencji. Wspominany Nietzsche twierdził – zresztą w tym samym utworze, z którego pochodzi opowieść o Midasie, czyli w Narodzinach tragedii – że istnieje „intelektualna skłonność do tego, co twarde, okropne, złe, problematyczne w istnieniu” (przeł. Leopold Staff). Do dziś, kiedy jakiś artysta zaczyna przedstawiać rzeczywistość lepszą, niż jawi mi się na co dzień, opowiedzianą historię słodzi happy endem – denerwuję się, nazywam to kiczem. Musiało upłynąć sporo lat, żebym uświadomił sobie, że obok tego, nazwijmy go tak, „różowego” kiczu, istnieje kicz „ciemny”: podejrzana łatwość rozpaczy. Gdyby rzeczywistość była tak urocza, jak to proponuje

163

Eks post

Ćwiczenia z teodycei


Je r z y S o s n o w s k i

różowy kicz, nie potrzebowałaby usprawiedliwienia i dzieło sztuki byłoby zbędne. Gdyby jednak rzeczywistość była tak okropna, jak w utworach ciemnego kiczu, sama myśl o jej usprawiedliwianiu byłaby nonsensem i dzieło nie miałoby się z czego narodzić. Ponieważ jakiekolwiek dzieło, jakikolwiek owoc ludzkiej pracy, powstaje w wyniku akceptacji istnienia. Ta akceptacja, owszem, bywa powzięta z zaciśniętymi zębami, mimo bólu i goryczy, a zdarza się całkiem często, że pozostaje nieuświadomiona. Ale dzieło – jeszcze raz: każde dzieło, każdy, nawet najdrobniejszy ludzki wysiłek – jest tożsame z powiedzeniem: lepiej, żeby istniało coś, a nie nic. Konsekwentna rozpacz to przecież zaniechanie wszelkiej aktywności. Kicz ciemny ukrywa zatem tę wewnętrzną sprzeczność, myli odbiorcę, kamuflując przed nim swoje źródło, to znaczy: nadzieję autora na osiągnięcie choćby chwilowej satysfakcji, powód, dla którego ów autor zadał sobie w ogóle trud, by chwycić za pióro, pędzel, kamerę. Jeśli napisałeś sugestywną książkę o tym, że życie nie ma sensu, pozbawioną katharsis, momentu konsolacji, zamiast po prostu palnąć sobie w łeb – kłamiesz (tylko mnie lub także sobie). Żeby było jasne: nie mam pretensji o to, że żyjesz dalej, to akurat rozumiem. Mam pretensję, że nie zajrzałeś pod spód swoich smutków – poruszają się na dziwnie umięśnionych nóżkach ze starannym pedicurem. Choć otuliły się w szmaty i sugestywnie zawodzą. Ale wróćmy do pytania o zło. A właściwie do pytania o Boga. Kiedy się je, jak to sugeruję, odwróci, widać nie tylko milczące a nieoczywiste założenie, że zło dominuje w naszym doświadczeniu istnienia. Widać także specyficzną postać Boga w dojrzałej religii. Zadajmy to pytanie raz jeszcze – nigdy dość – jak pomimo istnienia zła możliwy jest dobry i wszechmocny Bóg? Logiczna odpowiedź brzmi: przy założeniu kompletnego, dojmującego zła egzystencji dobry i wszechmocny Bóg nie mógłby istnieć. A zatem, z jednej strony: zło nie jest widocznie kompletne i dojmujące. Z drugiej strony: dobry i wszechmocny Bóg – jak jest możliwy? Bóg okazuje się równocześnie doświadczeniem i zadaniem. Kimś odczuwanym i kimś potencjalnym. Po kolei. Najpierw: „Bóg, który jest kimś odczuwanym”. W dyskusjach z ateistami to sprawa najbardziej kłopotliwa. Przypomina mi się anegdota o słynnym polskim specjaliście od gnozy, wierzącym w reinkarnację, skądinąd wielkim erudycie, który dyskutował kiedyś z wybitnym historykiem o wyglądzie sieni we francuskim zamku Montresor jesienią 1015 roku (nie pamiętam, dlaczego akurat wtedy). Historyk, powołując się na źródła, twierdził, że znajdował się tam pewien relikwiarz, specjalista od gnozy mu jednak przeczył, by po

164

WIĘŹ  Kwiecień 2012


wyczerpaniu rozmaitych kontrargumentów rzucić z desperacją: „Ależ panie profesorze, ja wiem lepiej, bo przecież ja tam wtedy byłem!”. Jeśli, jak przypuszczam, Czytelnik zareaguje podobnie do mnie, czyli uśmiechem, łatwiej mu będzie wyobrazić sobie, co czuje ateista, słysząc zapewnienie człowieka wierzącego, że ów doświadcza istnienia Boga. Zarazem to doświadczenie Boga bywa dość silne, by uczynić zeń istotny składnik naszego widzenia świata. Jak pisał Bierdiajew w Zarysie metafizyki eschatologicznej: „Nigdy nie dowodzę prawdy sobie, zawsze muszę dowodzić jej innym. Żyję poznawczo w dwóch światach – w świecie pierwotnym, egzystencjalnym, w którym możliwe jest obcowanie z Prawdą, i w świecie wtórnym, uprzedmiotowionym, w którym Prawda komunikowana jest innym, jest dowodzona, w świecie, w którym jest ona rozdrabniana na wiele prawd wskutek przystosowania do upadłego stanu świata” (przeł. Wiera i Ryszard Paradowscy). Ale napisałem wyżej, że zarazem Bóg jest kimś potencjalnym. Tak niezręcznie staram się wyrazić to, że „istnienie” przysługuje Mu inaczej niż komputerowi, na którym piszę i redaktorom WIĘZI, którym ten tekst prześlę. I że dla chrześcijan to Jego istnienie wiąże się z ludzką aktywnością. „Gdzie dwaj lub trzej zbierają się w moje imię, jestem pośród nich” (Mt 18,20). Kiedy słyszę hasło „dowody na istnienie Boga”, prędzej niż o ryzykownych próbach łączenia nauki z religią myślę o dobrych, mądrych i pięknych momentach w życiu rozmaitych ludzi (niekoniecznie naszego wyznania). O działalności matki Teresy z Kalkuty i brata Rogera z Taizé, o heroizmie Janusza Korczaka i obrazach Jerzego Nowosielskiego. I jeszcze, żeby wymknąć się trochę patosowi, o kwestii, która pada w Manhattanie Woody’ego Allena, gdy bohater zachwyca się pewną dziewczyną, mówiąc: „Jesteś odpowiedzią Boga dla Hioba. Zakończyłabyś wszystkie kłótnie między nimi. On by powiedział: Robię straszne rzeczy, ale robię też coś takiego. A Hiob powiedziałby: dobra, wygrałeś”. Ryzykowny żarcik, ale przecież coś w nim jest. Doprawdy, trzeba być człowiekiem bardzo niedoświadczonym albo szalenie gruboskórnym – a najpewniej jednym i drugim – żeby kwestionować istnienie na tym świecie zła i cierpienia. Smutne i znamienne, że chrześcijanie o te właśnie cechy bywają podejrzewani… Tymczasem, czytając tekst Krzysztofa Vargi, przypomniałem sobie zdanie ks. prof. Tomáša Halíka: „Z ateistami zgadzam się […] niemal we wszystkim – z wyjątkiem ich wiary, że Bóg nie istnieje”. Ale pytanie Vargi o spójną teodyceę mam za wyjątkowo sprytną, choć może bezwiedną, prowokację, wywodzącą adwersarza w pole, z którego nie wróci o własnych siłach. Żyję bowiem w obliczu paradoksu, jakim

165

Eks post

Ćwiczenia z teodycei


Je r z y S o s n o w s k i

jest równoczesne (!) istnienie bezdyskusyjnego zła i zdarzającego mi się przeczucia, że istnieje Bóg, dobry i wszechmocny. Ten paradoks nie wydaje mi się jedynym paradoksem w moim życiu. Gdyż życie jest paradoksalne; jeśli ktoś mi przedstawia wizję życia, z której paradoksy i skandale wygnano, grzecznie mu się kłaniam i idę szukać jakiegoś poważniejszego rozmówcy. Jest oczywiste, że ta odpowiedź nie zadowoli kogoś, kto prawdę rozumie jako precyzyjną konstrukcję zdań oznajmujących, na podobieństwo systemu twierdzeń matematycznych. Mogę mu tylko powiedzieć, że zapytał mnie o Boga, w jakiego (mniej lub bardziej) wierzę, więc – jeśli naprawdę o Niego zapytał – niech się nie dziwi, że mu możliwie precyzyjnie odpowiadam. „Ta najdoskonalsza i jedyna Przyczyna wszystkiego jest bowiem ponad wszelkimi twierdzeniami i ponad wszelkim zaprzeczeniem; wyższa nad to wszystko, całkowicie niezależna od tego wszystkiego i przekraczająca wszystko”. Tako rzecze Pseudo-Dionizy Areopagita… Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia, czło-

nek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, ­Instalacja Idziego.

166

WIĘŹ  Kwiecień 2012


Warunki prenumeraty redakcyjnej Prenumerata krajowa Cena 1 egz. w prenumeracie redakcyjnej w roku 2012 – 15,75 zł. Prenumerata roczna (8 numerów) – 126 zł. Koszty wysyłki ponosi Redakcja. Cena w sprzedaży detalicznej – 18,90 zł (roczna oszczędność w prenumeracie – 25,20 zł). Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto: Towarzystwo „WIĘŹ”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. 15 o/Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumera­ tora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.

Prenumerata zagraniczna Cena jednego egzemplarza w prenumeracie wraz z wysyłką pocztą lotniczą wynosi: Europa, Rosja i Izrael – 7,50 EUR, Ameryka Północna, Afryka – 8,50 EUR, Ameryka Południowa i Środkowa, Azja – 9 EUR, Australia, Oceania – 11 EUR. Przyjmujemy zapłatę kartami płatniczymi: Visa, MasterCard/EuroCard (z wyją­ tkiem systemu Maestro), American Express, Polcard (z ­wyjątkiem Polcard Bis), JCB, Diners Club. Zamówienie przesłane przez klienta powinno zawierać następujące informacje: liczbę zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty, imię i nazwisko, dokładny adres, nazwę i numer karty, datę ważności karty, kwotę trans­ akcji oraz podpis klienta.

Prenumerata elektroniczna Prenumerata WIĘZI w formie e-booków: cena za 1 e-book – 13,53 zł. Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty WIĘZI: 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. (+ 48 22) 827-96-08, tel./fax (+ 48 22) 828-19-07, e-mail: prenumerata@wiez.com.pl Prenumeratę WIĘZI prowadzą również RUCH, KOLPORTER, POCZTA POLSKA


Redakcja Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Katarzyna Jabłońska (sekretarz ­redakcji), Jacek Borkowicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Ewa Karabin, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Ewa Kiedio, ks. Andrzej Luter, ­Józef Majewski, Grzegorz Pac, ­Tomasz Wiścicki Wydawca Towarzystwo „Więź”, prezes: Zbigniew Nosowski, asystent kościelny: ks. Andrzej Luter Rada Redakcyjna Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, ­Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef ­Majewski, Tadeusz Mazowiecki, Zbigniew Nosowski, Władysław Seńko, Bohdan Skaradziński, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, Wojciech Wieczorek, ­Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński Redakcja 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3

tel./fax (22) 827-29-17, (22) 828-19-06, e-mail: wiez@wiez.pl Prenumerata tel./fax (22) 827-96-08, prenumerata@wiez.pl Reklama tel./fax (22) 828-19-07, reklama@wiez.pl Dział handlowy tel. (22) 827-96-06, tel./fax (22) 828-18-08 handlowy@wiez.pl Więcej o Laboratorium WIĘZI:

www.laboratorium.wiez.pl Nasze publikacje w księgarni internetowej:

www.wiez.pl Bieżące informacje z WIĘZI:

www.facebook.com/wiez.info Projekt graficzny Janusz Górski Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski Fotografie felietonistów i skład Marcin Kiedio Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce

Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. ISSN 0511-9405 Nakład: 2100 egz. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.