lipiec 2012 7 [645]
Pochwała przyjemności Tańczę, śpiewam i używam Zaświaty piją z nami herbatę O przyjemności piszą: Butenko, Cywińska, Draguła, Głowacki, Stróżewski, Stuhr Piwkowska: Zbrodnia Teresy Desqueyroux? Sosnowski: Linki do „Lalki” Seweryniak: Przeciw lenistwu w wierze Finanse – po kryzysie, przed kryzysem? Podziemne dziennikarstwo 1981–1989 Czapski podglądacz
Indeks 381489 Cena 18,90 zł [w tym 5% vat]
Miesięcznik Warszawa rok LV nr 7 [645]
Drodzy Czytelnicy! Z przyjemnością wcale nie jest tak łatwo i przyjemnie. Wprawdzie miło jest, gdy jest przyjemnie, ale bardzo niewiele trzeba, by wokół tego tematu zrobiło się niemądrze. We współczesnej popkulturze lansowany jest imperatyw przyjemności. Życie ma być poszukiwaniem (wciąż nowych i coraz silniejszych) uciech, a przyjemność jednostki ma jakoby usprawiedliwiać wszystko. To wizja życia dla przyjemności. Inni dla odmiany traktują przyjemność podejrzliwie. Wciąż żywa pozostaje tradycja religijnej pogardy dla świata, która chętnie i łatwo uznaje za wroga przyjemność jako taką. W obu ujęciach przyjemność przestaje być sobą. Z jednej bowiem strony jest narzuconym kulturowo obowiązkiem; z drugiej zaś – niebezpieczną pokusą, której należy się wystrzegać w imię wyższych wartości. W tej sytuacji WIĘŹ proponuje Państwu – nie tylko w nastroju letnio-wakacyjnym – „pochwałę przyjemności”, czyli refleksję na temat przywrócenia przyjemności właściwego jej miejsca w ludzkim życiu i kulturze. Może dopiero gdy ani nie będziemy przyjemności wynosić na piedestał, ani jej demonizować – odkryjemy jej piękno? Może przyjemność jest po prostu – ni mniej, ni więcej – przyjemna? Jak zwykle czekają też na Państwa w tym numerze liczne propozycje spoza głównego bloku tematycznego: poezja, literatura, teatr, film, historia, teologia, recenzje ważnych książek, felietony. Mamy nadzieję, że spotkanie z lipcową WIĘZIĄ będzie dla Państwa i przyjemne, i pożyteczne. Zbigniew Nosowski
Spis rzeczy
4
Do Przyjaciół WIĘZI
Ks. Andrzej Pęcherzewski, Ewa Kiedio
5
Tańczę, śpiewam i używam
Jagoda Rodzoch-Malek
13
Przyjemność na języku
Ks. Andrzej Draguła
24
Katolików kłopoty z przyjemnością
S. Małgorzata Borkowska, Katarzyna Jabłońska, Ewa Karabin
34
Mój ideał – sybarytka
Pochwała przyjemności
rozmowa
rozmowa
44
Coś miłego, coś szlachetnego? ankieta
Bohdan Butenko
46
Na kogo wypadnie, na tego bęc
Izabella Cywińska
46
Ni to, ni sio
Janusz Głowacki
47
Przyjemności żyją po śmierci
Michał Komar
47
Jakoś wypełnić
Janusz Matuszewski
48
Jak deszcz
Jan Mela
49
Zębatka szczęścia
Adam Nowak
50
Życie w trybie turystycznym?
Władysław Stróżewski
51
Dobrze, gdy towarzyszy
Maciej Stuhr
52
Odgonić kosmate myśli
Marcin Jakimowicz
54
Zaświaty piją z nami herbatę
60
W Galerii WIĘZI Ks. Grzegorz Strzelczyk
Forum
Wojciech Bonowicz
61
Piątek, W wolne dni, Skrzydło
Anna Piwkowska
64
Zbrodnia Teresy Desqueyroux?
Hanna i Konrad Sawiccy
77
Wizyta w domu „Kultury”
Abp Henryk Muszyński
83
Wiara, która pyta i szuka
Maria Terlecka
90
Walizka, Wszystko w nas
Monika Waluś
92
Złoty środek Rzeżucha i orchidea
Ks. Henryk Seweryniak
94
Przeciw lenistwu w wierze
Ks. Rafał Dudała
102
Postconcilium Biblia wraca z wygnania
Jan Olaszek
107
Podziemne dziennikarstwo. Pisma drugiego obiegu w latach 1981–1989
Jerzy Sosnowski
121
Linki do „Lalki”
Janusz R. Kowalczyk
129
Pogorzelisko Europy i okolic
Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter
135
Ksiądz z kobietą w kinie Samotna bliskość
Aniela Dylus
142
Po kryzysie, przed kryzysem?
Renata Sowińska
147
Samotna podróż przez noc
Anna Romaniuk
153
Podglądacz
Krzysztof Biedrzycki
157
Nowoczesność, która boli
Jerzy Sosnowski
162
Eks post Pomyśl, zanim pomarzysz
Wiara
Historia
Kultura
Książki
Do Przyjaciół WIĘZI
Nadal gorąco zachęcamy wszystkich naszych Czytelników do opłacenia prenumeraty WIĘZI na rok 2012 oraz propagowania prenumeraty naszego pisma wśród swoich bliskich i znajomych. Prenumerata jest bardzo ważnym sposobem okazania wsparcia dla pisma, a także najkorzystniejszą formą jego regularnego otrzymywania. Informacje o warunkach prenumeraty można znaleźć na końcu tego numeru oraz na naszej stronie internetowej www.wiez.pl. Zmuszeni byliśmy podnieść jednostkową cenę pisma, dzięki opłaceniu rocznej prenumeraty można jednak zaoszczędzić ponad 25 zł. W trosce o przyszłość naszej działalności prosimy Państwa również o dodatkowe dobrowolne wpłaty. Darowizny na rzecz statutowej działalności Towarzystwa „WIĘŹ” mogą być odliczane od dochodu w rozliczeniu podatkowym. Przelewy, także dewizowe, można przekazywać na konto: Towarzystwo „WIĘŹ” ul. Trębacka 3, 00–074 Warszawa PKO BP S.A. XV O/Warszawa nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866. Serdecznie dziękujemy wszystkim Przyjaciołom, którzy w ostatnim czasie okazali WIĘZI swoją życzliwość. W okresie od 25 kwietnia do 10 czerwca 2012 r. wsparcia udzieliły nam następujące osoby: Andrzej Biernacki (Warszawa), po raz dwudziesty ósmy, Ks. Henryk Seweryniak (Płock), po raz piąty, Jan Wyrowiński (Toruń), po raz trzydziesty trzeci.
Pochwała przyjemności
Tańczę, śpiewam i używam Z ks. Andrzejem Pęcherzewskim rozmawia Ewa Kiedio
Ewa Kiedio Czy przyjemność jest w życiu koniecznie potrzebna?
Ks. Andrzej Najpierw trzeba sprecyzować, co rozumiemy przez pojęcie „przyjem Pęcherzewski ność”. Powiedzmy więc, że jest to jakieś dobro, którego człowiek doświadcza. Normalny mechanizm w nas jest taki, że przyjemne będziemy chcieli przyjmować, a nieprzyjemnego raczej nie. Oczywiście, możemy to potem filtrować, tak że z pewnych względów zaczniemy przyjmować także to, co nieprzyjemne. Z perspektywy psychoanalizy ma to ogromne znaczenie w kształtowaniu się podstawowych struktur psychicznych w człowieku, który pojawia się na świecie – w dziecku, które wyodrębnia się od matki. Podstawowy sposób doświadczania świata przez dziecko to właśnie przyjemne/nieprzyjemne. Kiedio Można powiedzieć, że jest to kategoria, która na pewnym etapie jest potrzebna, żeby ukształtować pozostałe kategorie naszego postrzegania?
5
Z ks. Andrzejem Pęcherzewskim rozmawia Ewa Kiedio
Pęcherzewski Tak, według klasycznej psychoanalizy, na najwcześniejszym etapie rozwoju nasz aparat psychiczny, a poprzez niego kontakt ze światem, kształtuje się w oparciu o zasadę przyjemności. Stanowi ona pierwszy sposób rozróżniania, czy coś jest dobre, czy złe. Spójrzmy na przykład na karmienie. Mamy tu wiele poziomów, to będzie nie tylko zaspokojenie łaknienia i potrzeby pokarmu, ale także potrzeby kontaktu – tu chodzi o dotyk, emocje, które są z tym związane. To są różne bodźce, które mówią o przyjemnym/nieprzyjemnym doznaniu. Dziecko nie ma jeszcze aparatu, który by mu pomagał sprawnie to porządkować, na razie zostaje na takim etapie odbioru. Nie ma tu jeszcze rozróżnień na świat zewnętrzny i wewnętrzny, psychiczny czy duchowy, które później zaczynamy stosować w wyniku obróbki umysłowej. Przyjemność spełnia rolę zachęty, ma nam pomóc w osiągnięciu jakiegoś ogólnie odczuwanego dobrostanu. Jeśli nie będziemy zwracać uwagi na to, że dziecko sygnalizuje przeżywanie nieprzyjemności czy potrzebę otrzymania przyjemności, zrobimy mu krzywdę. Pozbawianie dziecka przyjemności – deprywacja zmysłowa i emocjonalna − prowadzi do bardzo głębokich patologii charakteru, na pierwotnym poziomie, później najtrudniejszych w terapii. Nieprzyjemna herezja
Człowiek traci motywację, bo nie może się spodziewać nagrody? Kiedio Pęcherzewski Rodzi się pewien stan nienasycenia. Nie osiągam dobrostanu, w związku z tym odczuwam frustrację, niepokój, lęk. Czasami człowiek wytwarza sobie fałszywy dobrostan, zaczynają się fantazje, samo zaspokojenie. Dziecko może fantazjować, że samo się nakarmiło, jeśli w porę nie dostało pokarmu. Może tworzyć wewnętrzny nieprawdziwy świat, w związku z tym traci kontakt z samym sobą, z tym, co się dzieje. Nie umie odczytywać wewnętrznego świata, emocji i zaczyna je odbierać fałszywie. W skrajnych sytuacjach rodzą się w ten sposób psychopaci, psychotycy, którzy nie umieją się skontaktować ze swoim wewnętrznym światem, ze swoimi faktycznymi potrzebami i w pewnym momencie go porzucają, bo ta sytuacja rodzi zbyt dużą frustrację. Zaczyna się przedmiotowe podejście do świata: to da mi coś, chcę tego i tego. Dlatego tak istotne jest, żeby potrzeba przyjemności została zauważona przez opiekuna, matkę, najbliższe otoczenie. Jak zawsze chodzi o łapanie równowagi, złoty środek.
6
WIĘŹ Lipiec 2012
Tańczę, śpiewam i używam
Kiedio A więc zdrowy, dojrzały człowiek dostarcza sobie pewnej ilości przyjemności, a jednocześnie ze względu na inne wartości potrafi z niej zrezygnować. Pęcherzewski Tak. Elementem zdrowej osobowości jest umiejętność zabawy, co łączy się z przyjemnością. Całkowity brak zabawy to niepokojący sygnał. Jednocześnie jednak nie otrzymujemy bezustannie gratyfikacji i przyjemności, wobec tego na takich wartościach nie możemy oprzeć życia.
Pęcherzewski Chrześcijanin nie jest jakimś innym gatunkiem człowieka, w jego życiu przyjemność tak samo pełni swoją rolę. Chodzi jednak zawsze o znalezienie takiego sposobu przejścia przez życie, który nazwiemy dobrym – takim, że spotyka się Boga. W pewnym uproszczeniu – w kontekście doświadczenia religijnego – przyjemność według jednych hamuje, oddala lub wręcz zamyka w drodze do najwyższych duchowych wartości. A według innych przyjemność – zawierając sama w sobie różne formy przeżyć zmysłowych, aż po najwyższe formy doświadczeń natury estetycznej − jest właśnie drogą do świata transcendentnego. Ostatecznie jednak chrześcijaństwo mówi o dwóch rzeczywistościach, naturalnej i nadprzyrodzonej, między którymi nie ma ciągłości, jednak przeżywanie ziemskiej przyjemności może być pomocną analogią i zapowiedzią „rozkoszy nadprzyrodzonych”, o których możemy przeczytać w Biblii lub w pismach mistyków. Przechylenie w stronę wartości duchowych, a tylko takie były uznawane jako religijne, kosztem odrzucenia przyjemności świata zmysłowego od dawien dawna było obecne w ludziach. To taka herezja manichejska trwająca ciągle w pewnych nurtach w Kościele, zwłaszcza w sferze życia cielesnego, erotycznego. Zasadniczo mamy dwie możliwości. Pierwsza jest taka, że świat, którego doświadczam, mi nie wystarcza − jest wspaniały, ale to za mało, więc próbuję go przekraczać i odkrywam rzeczywistość duchową, religijną. W drugiej zaś świat wydaje mi się tak wstrętny, że uciekam od niego w religię. Kiedy to właśnie ten drugi sposób myślenia dochodzi do głosu w Kościele, należy do takich wypowiedzi podchodzić ostrożnie i krytycznie je analizować. Przychodzi mi tu do głowy taka analogia: dlaczego dzieci nie lubią chodzić z rodzicami na spacery? Bo słyszą nieustannie: Nie idź tu, nie ruszaj tego, nie chodź tam, tu wpadniesz. Pokazujemy dzieciom
7
Pochwała przyjemności
Kiedio Na razie mówił ksiądz językiem psychoterapeuty. Zastanawiam się, na ile taki sposób mówienia daje się przenosić w praktykę duszpasterską. Czy z ambony można głosić o znaczeniu przyjemności?
Z ks. Andrzejem Pęcherzewskim rozmawia Ewa Kiedio
świat, który jest nieustannym zagrożeniem. To zagrożenie jest w nas samych, często tego nieświadomych dorosłych. Taki lęk związany z pierwotnym i jedynym poznawaniem świata według doznania przyjemne/nieprzyjemne. Często w życiu dorosłym nakładamy na ten lęk siatkę znaczeń moralnych i religijnych, zupełnie o tym nie myśląc. Nie możemy wciąż karmić się przekazem „Nie żyjcie przyjemnościami”, bo doprowadzimy do okaleczenia siebie. Poziom libido, który w nas stale jest, wymaga karmienia, musi być choćby minimalnie zaopatrzony. Inaczej zabraknie nam w pewnym momencie sił życiowych. Kiedio Co się dzieje w sytuacji, gdy ktoś przychodzi do Księdza jako pacjent i widać, że zblokował się na poziomie przeżywania przyjemności, ale środki, które podpowiada księdzu praktyka terapeutyczna są sprzeczne z tym, co dopuszcza Kościół katolicki? Pęcherzewski Jako terapeuta nie zajmuję się oceną moralną tego, co się dzieje w życiu pacjenta, ani nie proponuję sposobów wyjścia z problemu. Takie są zasady terapii psychoanalitycznej. Mocno akcentuje się w niej neutralność − niczego nie podpowiadamy pacjentowi, tylko wspieramy go w samodzielnym odkrywaniu znaczeń nieświadomych. Oczywiście, moja sytuacja jest szczególna ze względu na to, że jestem księdzem. Ale wiele osób zgłasza się do mnie właśnie z tego powodu. To znaczy, że w procesie psychoterapii boją się uderzenia w sferę religijną, a przychodząc do mnie, mają zabezpieczone, że nie będę podważał ich wiary. Co nie znaczy, że unikniemy tematu religii. W terapii jest to najtrudniejszy, najdelikatniejszy obszar, bo to z nim wiąże się najwięcej sztywnych mechanizmów obronnych. Dlatego ważne jest, żebym na terapię długoterminową nie przyjmował nikogo z parafian. Patrząc na mnie jako na swojego proboszcza, nie będą w stanie otworzyć się w tej sferze. Czasami potrzebne są inne narzędzia niż te, które mamy do dyspozycji w duszpasterstwie, właśnie takie jak np. psychoterapia. Bardziej adekwatny obraz siebie i rzeczywistości pozyskiwany przy jej pomocy pomaga uniknąć niepotrzebnego cierpienia i odzyskać bogatszy świat przeżyć (w tym również przyjemności) z ich znaczeniami religijnymi bardziej zintegrowanymi wewnętrznie. Z innej planety
Wróćmy do wspomnianego wcześniej przeakcentowania wartości Kiedio duchowych przy zapomnieniu o wszystkich pozostałych. Ks. Józef
8
WIĘŹ Lipiec 2012
Tańczę, śpiewam i używam
Tischner w książce Myślenie według wartości podkreślał, że jeśli nie są realizowane wartości niższego rzędu, wartości przyjemnościowe, negatywnie odbije się to też na przeżywaniu wartości wyższych. Pęcherzewski Oczywiście. Dyskutujemy teraz o ważnych sprawach, kwestii wartości, duchowości, religii… a tu przeciąg! Czy ma mi on nie przeszkadzać? Przeszkadza mi, ja jestem cielesny. Jeśli nie będę tego szanował, to się przeziębię. Rzecz jasna, to uproszczony przykład, ale o to w istocie chodzi. W chrześcijaństwie mówi się gratia supponit naturam, czyli: łaska buduje na naturze, a także non destruit naturam sed perfi cit − łaska nie niszczy natury (natura ma być, jak najpełniejsza, jak najlepsza), ale obmywa ją i podnosi. Wobec tego trzeba jak najlepiej poznać naturę, w tym także nasze podstawowe doznania i sferę przeżywania. Jeśli tak ranimy naturę, że zaczynamy od niej uciekać, to istnieje niebezpieczeństwo przechyłu w kierunku łaski, świata nadprzyrodzonego. To już jest rzecz niepokojąca w rozwoju religijnym. Potrzebna jest harmonia, rozwój całej osobowości. Nie może być tak, że „święty, święty, ale wytrzymać się z nim nie da”.
Pęcherzewski Chciałbym uniknąć uogólnień, bo sam nie słucham wielu kazań. Zdaję sobie jednak sprawę, że tak bywa. Mnie samemu też zdarza się taka postać głoszenia, taki klimat pracy duszpasterskiej, które nie budzą nadziei, nie podnoszą, tylko trzymają na kolanach. To są moje „deficyty”, które czasem nieświadomie projektuję na innych. Czasem jednak świadomie się nimi zajmuję, bo one są też jakoś nasze wspólne i szukam wtedy drogi w ciemności. W kościele w Dąbkach, w mojej parafii, w centralnym miejscu jest krzyż. Chrystus wiszący na nim jest pogodny i nie ma na głowie korony cierniowej − artysta nie zdążył jej wyrzeźbić przed swoją śmiercią. Niektórych to gorszy, ale innych − porusza. Pokazuje, że chrześcijaństwo to nie jedynie padół łez. Jak jednak zachować pogodę ducha? Doświadczenie grzechu i zła jest obecne w naszym życiu, nie ma tu co zgrywać How do you do?, Very well. To jest coś, z czym się zmagamy. Ale prawda w chrześcijaństwie jest taka, że mamy naturę zranioną grzechem, a nie nim zniszczoną. W Piśmie Świętym czytamy o przemienieniu Chrystusa na górze Tabor. Dla uczniów było to tak cudowne, a więc też przyjemne przeżycie, tak im było dobrze, że powiedzieli: my tu zostaniemy.
9
Pochwała przyjemności
Kiedio Nauka chrześcijańska jest szalenie pozytywna, optymistyczna w swym ostatecznym wydźwięku. W tym, co słyszymy w kościele, ciężar położony jest jednak często bardziej na krzyż niż na zmartwychwstanie.
Z ks. Andrzejem Pęcherzewskim rozmawia Ewa Kiedio
To doświadczenie boskości Chrystusa − jak interpretujemy − zostało im dane, aby nie ulegli zgorszeniu krzyżem, czyli doświadczeniu zła. Chodzi o to, abyśmy pomagali sobie nawzajem w nazbieraniu doświadczeń, które zaprocentują, dodadzą nam sił, kiedy spotkamy się ze złem, z ciemnością. Po to jest Kościół. Nie myśląc o tym, w praktyce duszpasterskiej możemy sprawić, że ludzie nie odzyskują nadziei, a wręcz przeciwnie − tracą siły. Kiedio Kiedy chrześcijanie mówią o przyjemności, zazwyczaj pojawia się też temat ascezy. Czemu jest to tak ważne pojęcie? Pęcherzewski W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wybranie Jezusa związane było z prześladowaniami i zagrożeniem życia. Chrześcijanie odpowiadali: „my nie boimy się śmierci” i decydowali się na męczeństwo. To był chrześcijański sposób na doskonałość. Kiedy nie trzeba już było ginąć, bo skończyły się prześladowania, zaczęto mówić o białym męczeństwie, porzuceniu pewnego sposobu życia. Pojawiali się ludzie, którzy twierdzili, że w tym świecie oddalamy się od Jezusa, więc aby stać się doskonałym człowiekiem, trzeba się ze świata usunąć, porzucić swoje relacje i przywiązania do świata – contemptus mundi. Wyjście na pustynię miało być czasem zmierzenia się ze sobą, poznawania siebie, odkrywania, kim jest człowiek, pytania o fundamentalne doświadczenia związane z przeżywaniem świata. Sięgnięcie do tekstów Ojców Pustyni to niezwykłe przeżycie. Wokół tych mistrzów gromadzili się inni ludzie, którzy pytali: jak żyć? Św. Benedykt z Nursji zaproponował sposób życia dla całego Kościoła, regułę złotego środka. Kiedio Przewidywał on jednak pewne miejsce dla przyjemności? Pęcherzewski Oczywiście. W związku z tym przypomina mi się pewne zabawne zdarzenie. Razem z kilkoma księżmi i siostrami zakonnymi byliśmy kiedyś u benedyktynów w Subiaco, we Włoszech. Benedyktyni zaprosili nas, księży, na obiad, a siostry zostały zaproszone przez benedyktynki. Jedzenie obiadu bez wina jest tam nie do pomyślenia − mnichowi przysługuje pół litra wina na dzień. Siostrom także przyniesiono wino i tu pojawił się problem, bo mają one w swoich statutach zapisane, że nie piją alkoholu. Nie było jednak wśród nich żadnej, która by mówiła po włosku. Pokazały jedynie, że nie chcą wina. Tamtejsze siostry nie rozumiały, myślały, że przyniosły niedobre wino, więc dają następne. A polskie zakonnice dalej: nie. Dopiero za trzecim razem siostry, które były w gościnie, skapitulowały, bo benedyktynki
10
WIĘŹ Lipiec 2012
Tańczę, śpiewam i używam
wyszukały jeszcze lepsze wino. Nie mieściło im się w głowie, jak można jeść bez niego obiad. Św. Benedyktowi chodziło o dostosowanie do rzeczywistości, w której żyjemy − w Polsce akurat wino nie odgrywa takiej roli, nie jest tak wpisane w kulturę. Spójrzmy dalej na tę zasadę dostosowania środków do realiów: zakonnik nie może wymagać od świeckich, żeby dawkowali sobie przyjemność tak jak on i spali w mniszej celi – to byłoby nieadekwatne. Potrzebny im jest taki poziom ascezy, który pozwoli funkcjonować w świecie. Kiedy my, księża, mamy za szybko gotowe recepty na cudze życie, są to nieraz pomysły z innej planety. Sam jako młody ksiądz miałem takie zapędy. Chciałem, żeby świeccy modlili się w ciągu dnia tyle czasu, co ja. Potem, kiedy trafiłem do dużej parafii, gdzie było mnóstwo obowiązków, sam miałem problem ze znalezieniem czasu na brewiarz. Musiałem się na nowo odnaleźć, bo uporządkowany świat, jaki poznałem w seminarium, nijak się miał do moich nowych realiów. Uogólniając więc: mamy szukać równowagi, owego złotego środka. Jest w tym także miejsce na przyjemność. Św. Benedykt mówił: ora et labora, wskazywał na duchowość i pracę, świat ducha, ale też świat materii. Kiedy pytamy o przyjemność, to również będzie chodziło o znalezienie równowagi. Kiedio A czy z ascezy można czerpać przyjemność?
Kiedio Przez samą przyjemność, poza kategorią ascezy, też można doświad czać Boga? Pęcherzewski Asceza to głęboka praca nad zmysłami, wolą, intelektem, która ma przygotować grunt dla doświadczeń nadprzyrodzonych (które − dodajmy − są i tak niemożliwe do sterowania przez nas, stanowią dar). Ale wstępem do kontemplacji nadprzyrodzonej jest kontemplacja
11
Pochwała przyjemności
Pęcherzewski Pod względem nagromadzenia w nas zapisów przyjemności, doświadczeń, bodźców jesteśmy jak autobus na warszawskiej linii w godzinach szczytu − nikt i nic nie jest już w stanie do niego się wcisnąć. Nie ma gdzie się zaczepić, nowe doświadczenie już się nie zmieści, jest ciasno, więc trzeba coś wypakować. Asceza jest właśnie takim wypakowywaniem i oczyszczeniem, które ma nam pomóc w doświadczeniu Boga. Ale zawarte w tym jest także pełniejsze i na innym poziomie doświadczanie przyjemności. Choćby to, o czym często wspominają osoby podejmujące ascezę, że patrzą na słońce i zdumiewają się jego pięknem.
Z ks. Andrzejem Pęcherzewskim rozmawia Ewa Kiedio
naturalna. Ma ona duże znaczenie zwłaszcza dla tradycji franciszkańskiej. Na przykład idę w góry i ich piękno tak mnie nastraja, że pomaga mi w modlitwie. Dla kogoś taką rolę może też pełnić piękna dziewczyna. Zachwyci się, jakie cudo Bóg stworzył − piękno ludzkiego ciała, życia w ogóle. Jest to odkrywanie – na bardzo podstawowym poziomie – że w ogóle coś jest, bo przecież mogłoby tego nie być. Chodzi o totalną akceptację stworzenia – dostrzeżenie, że życie i świat to cudowny pomysł Pana Boga. Sięgamy do opisu z Księgi Rodzaju: i widział Bóg, że było dobre. To się powtarza jak refren: dobre, dobre, dobre. Nie zapominajmy, że nawrócenie nie polega tylko na tym, aby przestać czynić zło. Jest ono właśnie dostrzeżeniem, jakie to wspaniałe, że istnieje życie, że istnieje Bóg, że ja istnieję. Do opisu tego doświadczenia można użyć słowa „przyjemność”. Niezbywalną częścią doświadczenia religijnego jest umiejętność świętowania. Cieszenie się przyjemnością życia i odnoszenie się do Tego, który jest jej źródłem. Tańczę, śpiewam i używam − i to jest świętowanie. U źródła tego jest On, Stwórca. To w Nim przyjemność doświadczania świata, natury miłości, także miłości fizycznej, znajduje swoje właściwe znaczenie. W ten sposób przyjemność prowadzi nas do Boga. Rozmawiała Ewa Kiedio
Ks. Andrzej Pęcherzewski – proboszcz parafii rzymskokatolickiej w Dąbkach k. Darłowa,
terapeuta. Ukończył trzyletnie szkolenie psychoterapii psychoanalitycznej i roczne studium pomocy psychologicznej w Trójmiejskim Ośrodku Psychoterapii Psychoanalitycznej. W tym nurcie pracuje z pacjentami. Od 2000 roku prowadzi praktykę terapeutyczną w Dąbkach oraz pomaga jako psychoterapeuta w poradni katolickiej w Koszalinie.
12
WIĘŹ Lipiec 2012
Jagoda Rodzoch-Malek
Przyjemność to ‘fizyczny przejaw radości, odczuwany za pomocą pięciu zmysłów’ – uważają osoby wyznające filozofię zen. Przyjemność to „uczucie zadowolenia wywołane dodatnimi bodźcami zmysłowymi, przeżyciami duchowymi i religijnymi”1 – twierdzą duchowni katoliccy. Przyjemność jest pojęciem definiowanym w różnych dziedzinach naukowych, przede wszystkim etycznej, filozoficznej, psychologicznej, seksuologicznej. Bywa, że łączy się je wyłącznie z doświadczeniem fizycznym, częściej jednak uwzględnia się przyjemności dotyczące różnych aspektów człowieczeństwa, a więc zarówno przyjemności fizyczne, jak też przyjemności intelektualne czy duchowe. Świadczą o tym takie występujące w polszczyźnie połączenia wyrazowe, jak np. przyjemności stołu (kulinarne, podniebienia), przyjemność zmysłowa (cielesna, seksualna) – a więc dotyczące ogólnie fizyczności człowieka, a także wyrażenia, w których słowo przyjemność łączy się z pasją, np. przyjemność gotowania, przyjemność foto grafowania, przyjemność biegania, i/lub intelektem, np. przyjemność czytania, przy jemność uczenia się nowych rzeczy. Można mówić także o przyjemności kontemplacji, przyjemności wyciszenia, które to elementy związane są z duchowością człowieka. W słownikach języka polskiego przy haśle przyjemność wyróżnia się zazwyczaj dwa podstawowe znaczenia: 1. ‘miłe wrażenie wywołane dodatnimi bodźcami, uczucie zadowolenia’; 2. ‘to, co wywołuje uczucie zadowolenia, sprawia miłe wrażenie, dostarcza przyjemnych doznań’. Przyjemność w wielu utartych połączeniach wyrazowych jawi się jako wartość, o którą ludzie zabiegają. Ktoś lub coś robi czy sprawia przyjemność lub też dostarcza przyjemności. Przyjemności się również doświadcza lub ją czerpie; robi się coś dla przyjemności albo znajduje w czymś przy jemność. Jeżeli ktoś coś robi dla własnej przyjemności, to znaczy to – ‘egoistycznie’ lub ‘hobbystycznie, amatorsko’. Goni się czy ugania się za przyjemnościami lub też K. Glombik, Przyjemność, w: Jan Paweł II. Encyklopedia nauczania moralnego, red. J. Nagórny, K. Jeżyna, Radom 2005, s. 441.
1
13
Pochwała przyjemności
Przyjemność na języku
Ja g o d a R o d z o c h - Mal e k
– bardziej książkowo – można oddać się przyjemnościom. Człowiek używa wszelkich przyjemności albo tylko pozwala sobie na drobne przyjemności. Przyjemność jest wartością, której można również drugiego człowieka pozbawić, odmówić mu jej albo też ją zepsuć. Niekiedy sami sobie odmawiamy przyjemności lub wyrzekamy się przyjemności. Zwroty te w polszczyźnie ogólnej pojawiają się zazwyczaj w kontekście negatywnym, gdy mówimy, że ktoś w ogóle nie odpoczywa, zajmuje się wyłącznie pracą. Odmawianie sobie przyjemności jest odbierane jako wyraz niezdrowego pracoholizmu bądź – często niezrozumiałej – postawy ascetycznej. Jak komentuje to Katarzyna Marcinkowska: […] w świecie współczesnym wizja człowieka opanowanego, który nie musi natychmiast spełniać swoich pragnień, który może powstrzymać się nie tylko bez straty, ale z zyskiem dla kształtowania własnego charakteru, ta wizja jest dewaluowana2.
Rzeczownik przyjemność jest również składnikiem kilku formuł oficjalnych i/lub grzecznościowych. Zamiast zwyczajnie móc, można powiedzieć: mieć przyjemność, a zamiast mieć do czynienia – mieć przyjemność z... Zwrot z przyjemnością jest odpowiednikiem bardzo chętnie lub oczywiście. Mówimy też cała przyjemność po mojej stronie, gdy odpowiadamy na czyjeś podziękowanie, prośbę i chcemy wyrazić zadowolenie z możliwości wyświadczenia komuś przysługi. Słowo przyjemność w tych formułach stało się – jak to bywa w związkach frazeologicznych – niejako przezroczyste, formuły te wskazują jednak niezmiennie na pozytywne nacechowanie omawianego wyrazu. Fakt, że wyraz przyjemność w polszczyźnie ogólnej budzi zazwyczaj same dodatnie skojarzenia, potwierdzają liczne, używane wymiennie wyrazy bliskoznaczne, m.in. radość, rozkosz, błogość, atrakcja, uciecha, zadowolenie, rozrywka, zabawa. Wszystkie te synonimy nazywają pozytywne uczucia (radość, rozkosz, błogość, za dowolenie, uciecha) lub elementy rzeczywistości dostarczające przyjemnych doznań (atrakcja, rozrywka, zabawa). Jako przeciwieństwo, antonimy przyjemności słowniki wymieniają wyrazy: nieprzyjemność, przykrość, męczarnia, udręka, trud, cierpienie. Można by tu dodać jeszcze inne, na przykład obowiązek, co wynika z funkcjonującego w polszczyźnie powiedzenia: „Najpierw obowiązek, potem przyjemność”. Powiedzenie to wskazuje na fakt, że przyjemność traktowana jest jako swego rodzaju nagroda po wypełnieniu obowiązków, łączy się z czymś dodatkowym, z czymś, co robimy, bo chcemy, a nie dlatego, że musimy. W języku polskim istnieją też określenia brudna przyjemność i niezdrowa przyjemność, które w zasadzie jako jedyne ujawniają możliwą negatywną ocenę przyjemności. Brudne przyjemności to te związane z seksualnością człowieka, z niewłaściwym korzystaniem z tej seksualności, a więc K. Marcinkowska, Płodne, bo godne, artykuł jest polemiką z tekstem Michała Rogalskiego Godne, bo płodne. Seks małżeński w doktrynie Kościoła katolickiego, „Znak” 2011, nr 10. Polemika ta ukazała się na stronie internetowej „Znaku”: http://www.miesiecznik.znak.com.pl/index.php?tekst=2652&p=all, dostęp: 23.05.2012.
2
14
WIĘŹ Lipiec 2012
Galeria WIĘZI: Ks. Grzegorz Strzelczyk
15
Ja g o d a R o d z o c h - Mal e k
np. rozwiązłość, pornografia itp. Jako niezdrowe przyjemności określa się te z nich, które wpływają ujemnie na stan zdrowia człowieka, a więc nadmierne picie, palenie czy jedzenie słodyczy. O tym, że przyjemność jest dla człowieka czymś ważnym, że ludzie do przyjemności dążą, że są w stanie wiele dla jej osiągnięcia zrobić, wiedzą doskonale twórcy reklam. „Wydaje ci się, że przyjemniej już być nie może? Poznaj przyjemność totalną!” nawołują twórcy kampanii reklamowej czekoladowych ciastek Jeżyki firmy Goplana; „Ciesz się smakiem małych przyjemności” mówią producenci napoju Neasty; „Chiquita – owocowa przyjemność”; „Alarmy motocyklowe. Zabezpiecz swój motocykl przed kradzieżą i ciesz się przyjemnością z jazdy na dwóch kółkach” (Motobaza); „Porzuć kompromisy i ciesz się przyjemnością ćwiczeń!” (Marbo-sport); „Dłuższa przyjemność palenia dzięki Giantomizerowi 2 ml! – Najnowsza technologia pozwala uzupełnić urządzenie nawet do 300 razy!” – to tylko kilka z wielu sloganów, w których wykorzystano wyraz przyjemność. Dla języka reklamy charakterystyczne są wyrażenia: ciesz się przyjemnością (czegoś) i (teraz) (jeszcze) dłuższa/większa przyjemność. Odwołują się one do typowej dla człowieka potrzeby szukania, doznawania przyjemności, cieszenia się nią; możliwość jej zwiększenia czy przedłużenia staje się szczególnie kusząca. Mimo bogactwa, różnorodności możliwych do doświadczenia przyjemności potoczny język współczesny wskazuje na łączenie przez Polaków pojęcia przyjemności najczęściej z odczuciem fizycznym, konkretnie – seksualnym. Wystarczy przytoczyć kilka eufemistycznych wyrażeń: robić komuś przyjemność to ‘odbywać z kimś stosunek płciowy’; mieć z kimś przyjemność oznacza ‘mieć z kimś stosunek płciowy’; przyjemnością kobiecą określa się ‘współżycie seksualne z mężczyzną’, a pozbawiony/ pozbawiona przyjemności zmysłowej powiemy złośliwie ‘o osobie, która nie ma ochoty na kontakty seksualne’. W kolorowych magazynach wiele pisze się o przyjemności seksualnej, o tym, jak jest ona ważna; szczególnie podkreśla się, że kobiety mają prawo do przyjemności, jakby w odpowiedzi na wcześniejsze lata, w których seksualność kobieca stanowiła tabu. Autorzy artykułów seksuologicznych traktują o różnych sposobach osiągania przyjemności zmysłowej, podkreślają wagę tych przyjemności i przekonują, że dążenie do nich jest ważne i dobre. O. Dariusz Piórkowski w jednym z artykułów tak podsumowuje pragnienie doświadczania przyjemności: W potocznej świadomości przyjemność najczęściej kojarzy się z cielesnym przeżyciem związanym z piciem, jedzeniem i seksem. Oczywiście, jak świat światem ludzie zawsze pożądali przyjemności. I nie ma w tym pragnieniu nic złego. Tak zostaliśmy stworzeni. Sęk w tym, że przyjemność mieni się różnymi barwami, o których większość reklam nie wspomina, bo nie leży to w interesie sprzedających. […] Zbytek prowadzi do przesytu i idącego w ślad za nim zmęczenia. Obsesyjne przywiązanie do jakichkolwiek dóbr stworzonych pozbawia radości w życiu, gdyż bogata paleta przyjemności zostaje zastąpiona brakiem umiarkowania. Z kolei chorobliwa zależność od zmysłowego doświadczenia poważnie ogranicza inne działania człowieka, które również owocują przyjemnością, ale są niedostępne ze względu na ich zagłuszenie. I tak koło się zamyka. Jednak wyłania się
16
WIĘŹ Lipiec 2012
Przyjemność na języku
z niego pewien paradoks: można stać się niewolnikiem przyjemności, jeśli doświadcza się jej w niepełnym wymiarze3.
Oficjalne nauczanie Kościoła na temat przyjemności
Pojęcie przyjemności nie jest najistotniejszym czy nawet jednym z istotniejszych w nauczaniu Kościoła, czym różni się on od kultury współczesnej, która „stawia na przyjemność”. Wobec powszechnej potrzeby człowieka, jaką jest dążenie do przyjemności, w ciągu wieków Kościół musiał jednak wypracować sobie jakieś stanowisko. Jak zauważa ks. Konrad Glombik: Tradycji Kościoła obce są skrajne stanowiska – całkowicie odrzucające lub też absolutyzujące przyjemność, która sama w sobie nie jest dobra ani zła, nie posiada sensu autonomicznego i nie powinna być celem życia człowieka. […] Człowiek powinien szukać dobra dla niego samego, a nie dla przyjemności, wynikającej „automatycznie” z urzeczywistnienia dobra4.
Przyjemność w oficjalnym nauczaniu Kościoła uznaje się więc za element ludzkiej egzystencji, który może, ale nie musi towarzyszyć dążeniu do dobra. Przyjemność sama w sobie nie jest zła, ale niedobre jest jej absolutyzowanie, stawianie sobie jej osiągnięcia jako samoistnego celu. Zagadnienie przyjemności poruszali różni hierarchowie Kościoła – między innymi Pius XII, Jan Paweł II i Benedykt XVI – najczęściej w kontekście ludzkiej seksualności bądź właściwego korzystania z dóbr materialnych: Przyjrzyjcie się tym ludziom, którymi Chrystus zawładnął całkowicie: ukazują oni, że panowanie nad sobą, wspomagane przez łaskę i miłość Bożą, jest lekarstwem przeciw żądzy posiadania, przyjemności, władzy5.
Przyjemność seksualna jest moralnie nieuporządkowana, gdy szuka się jej dla niej samej w oderwaniu od nastawienia na prokreację i zjednoczenie7.
D. Piórkowski, W objęciach przyjemności, http://mateusz.pl/mt/dp/dp-wop.htm, dostęp: 23.05.2012. 4 K. Glombik, dz. cyt. 5 Jan Paweł II, adhortacja apostolska Vita consecrata, 108. 6 Fragment przemówienia Piusa XII z 29.10.1951 r., cyt. za: Katechizm Kościoła Katolickiego, Poznań 1994, 2362. 7 Katechizm Kościoła Katolickiego, 2351. 3
17
Pochwała przyjemności
Sam Stwórca sprawił [...] że małżonkowie we wspólnym, całkowitym oddaniu się fizycznym doznają przyjemności i szczęścia cielesnego i duchowego. Gdy więc małżonkowie szukają i używają tej przyjemności, nie czynią niczego złego, korzystają tylko z tego, czego udzielił im Stwórca. I w tym jednak powinni małżonkowie umieć pozostawać w granicach słusznego umiarkowania6.
Ja g o d a R o d z o c h - Mal e k
[…] eros potrzebuje dyscypliny, oczyszczenia, aby dać człowiekowi nie chwilową przyjemność, ale pewien przedsmak szczytu istnienia, tej szczęśliwości, do której dąży całe nasze istnienie8.
Hierarchowie Kościoła podkreślali i podkreślają, że przyjemność jest darem Boga, ale często przyjemności związane z dobrami doczesnymi są ulotne, nie są w stanie zapewnić człowiekowi prawdziwego szczęścia. Jan Paweł II pisał o potrzebie wyrzeczenia i ofiary, wzywał do rezygnacji z dążenia do przyjemności, mając na uwadze „pełnię życia”. Istotne jest tutaj podkreślenie, że nie chodzi o rezygnację z przyjemności, lecz o rezygnację z dążenia do niej, czyli stawiania jej jako celu samego w sobie, bowiem czasem wybór dobra wymaga od nas pewnych przykrości, trudów, ofiary. Człowiek, który opanowuje pragnienie doznawania przyjemności ze względu na miłość do Boga i drugiej osoby, odnajduje prawdziwą, trwałą radość. Językowy obraz „przyjemności” w potocznym nauczaniu Kościoła
W książce Pytania nieobojętne o. Jacek Salij, opisując przyjemność, odwołuje się do tradycji arystotelesowsko-tomistycznej, w której jakość moralna przyjemności zależy od wartości, z którą przyjemność się wiąże: Spróbujmy określić przyjemność następująco: jest to przeżycie, towarzyszące posiadaniu jakiegoś dobra. Toteż jakie dobro – taka przyjemność. […] Dobro cielesne rodzi cielesną przyjemność, duchowe – duchową. […] Dobro może być również zatrute, wówczas i o przyjemności nie da się powiedzieć, że jest zdrowa: działania płynące z zemsty, rozpusty, nienawiści mogą przynieść człowiekowi jedynie brudną przyjemność9.
W innym miejscu o. Salij pisze o dwóch rodzajach przyjemności: Pierwszy rodzaj przyjemności, po łacinie delectatio, to odczuwanie zadowolenia, satysfakcji, rozkoszy towarzyszące naszej drodze do takiego celu, do którego inaczej być może nie chciałoby się nam dążyć. […] Jednak większym jeszcze darem Bożym jest zdolność do odczuwania drugiego rodzaju przyjemności określanej po łacinie wyrazem fruitio. Polega ona na radości, odpoczynku, doświadczaniu wspólnoty z bliskimi sobie osobami – w celu już osiągniętym albo przynajmniej antycypowanym10.
Nauczanie potoczne Kościoła (na które składają się między innymi wypowiedzi duchownych oraz publicystów katolickich w mediach katolickich oraz książki popularno naukowe) dotyczące przyjemności, jest dwubiegunowe. Z jednej strony, w odpowiedzi na zarzuty, że Kościół uważa przyjemność za grzech lub słabość,widoczna jest Benedykt XVI, encyklika Deus caritas est, 4. J. Salij, Moralna ocena przyjemności, w: tegoż, Pytania nieobojętne, Poznań 1988, s. 173. 10 J. Salij, We czci niech będzie małżeństwo i łoże nieskalane, „W drodze” 2005 nr 12, s. 122–123. 8 9
18
WIĘŹ Lipiec 2012
Przyjemność na języku
próba dowartościowania tego doznania. Z drugiej strony, stając w opozycji wobec współczesnego nurtu konsumpcjonizmu i hedonizmu, pomniejsza się wagę przyjemności i wskazuje na różne zagrożenia związane z niepohamowanym do niej dążeniem. To dwojakie podejście objawia się w sposobie językowego obrazowania przyjemności. Przyjemność opisywana jest po pierwsze jako d a r B o g a (lub n a g r o d a ), którym ludzie mogą się cieszyć i za który powinni dziękować: Nasza zdolność do odczuwania przyjemności pochodzi od Tego, który obdarza nas rozmaitymi dobrami, ale będzie nas ona pchać do samozniszczenia, jeśli zagubimy obiektywną hierarchię dóbr. […] Czy wolno nam szukać takich przyjemności, które płyną z prawdziwego dobra? Na pewno wolno nam się nimi cieszyć i dziękować za nie Stwórcy11. Przyjemność związana ze współżyciem jest swoistą nagrodą Stwórcy za gotowość podjęcia trudów (radosnych, ale jednak trudów) rodzicielstwa12. Obecność przyjemności seksualnej towarzyszy spotkaniu kochających się małżonków. Bóg w pełni akceptuje to ludzkie odczucie, pozwala nim się cieszyć w akcie małżeńskim13.
W kontekście współżycia seksualnego małżonków podkreśla się też, że przyjemność jest czymś w a ż n y m, że o potrzeby fizyczne współmałżonka trzeba dbać. Jednocześnie zaznacza się, że dawanie sobie nawzajem przyjemności powinno być tylko ś r o d k i e m wyrażania prawdziwej osobowej miłości. Rozum, zanim zostanie zwolniony z pracy „w łóżku”, musi wziąć pod uwagę zadbanie o to, aby wzajemna przyjemność była środkiem i wyrazem naszego stawania się osobą14. Podobnie jak dbamy o to, żeby jedzenie było smaczne, również każdy z małżonków powinien dokładać starań, ażeby ich spotkanie intymne było dla nich obojga naprawdę przyjemne i satysfakcjonujące. […] dawanie i przyjmowanie przyjemności jest w seksualnym spotkaniu małżonków czymś ogromnie ważnym. Zarazem celem jednego i drugiego powinno być potwierdzenie i pogłębianie wzajemnej miłości15.
J. Salij, Moralna ocena…, dz. cyt., s. 135. Przyjemność seksualna jest nagrodą Stwórcy. Z Jackiem Pulikowskim, autorem wielu publikacji poświęconych tematyce małżeńskiej i rodzinnej, rozmawia Bożena Rojek, „Nowe Życie” grudzień 2010, za: http://nowezycie.archidiecezja.wroc.pl/numery/122010/06.html, dostęp: 23.05.2012. 13 K. Knotz, Szukanie przyjemności w czasie aktu małżeńskiego, http://szansaspotkania.net/index. php?page=5644, dostęp: 23.05.2012. 14 J. Prusak, Katolicka kamasutra czy chrześcijańska tantra, „Tygodnik Powszechny” 2009 nr 25, s. 15. 15 J. Salij, We czci…, dz. cyt., s. 126. 11
12
19
Pochwała przyjemności
W związku z tym, że przyjemność seksualna jest naturalnym składnikiem współżycia, że jest nagrodą daną przez Stwórcę, powinniśmy z niej k o r z y s t a ć, n i e b a ć s i ę jej przeżywania.
Ja g o d a R o d z o c h - Mal e k
[…] żonie podpowiadam […], że nie powinna lękać się przyjemności seksualnej16. Gdy małżonkowie rozbudzają się z intencją odbycia pełnego aktu seksualnego, każde pieszczoty są dobre, także i oralne. Ograniczanie ludziom możliwości szukania przyjemności w akcie seksualnym nie ma żadnego uzasadnienia17.
Powyższe elementy językowego obrazu przyjemności przedstawiają próbę jej „dowartościowania”. W większości tekstów autorów katolickich pojawia się jednak jakieś „ale”. Opisuje się ujemne strony przyjemności. Jedną z nich jest fakt, że jest to coś u l o t n e g o, n i e t r w a ł e g o, c h w i l o w e g o: […] przyjemność jest krótkotrwała (np. poczucie sytości po posiłku czy doznanie innej przyjemności cielesnej). Co gorsza, doraźna przyjemność często prowadzi do przykrych doznań, a nawet do życiowych tragedii18. Próba przechytrzenia Go i wykradzenia nagrody, bez konsekwencji w postaci rodzicielstwa, zawsze kończy się fiaskiem ludzkich kalkulacji. Owszem, na krótką metę udaje się uzyskać (zwłaszcza mężczyźnie), pozornie za darmo, silną przyjemność seksualną, lecz w dalszej perspektywie życia zaowocuje ona zniszczeniem i będzie opłakana (i to całkiem dosłownie)19.
Przyjemność jest również p o s p o l i t a, można by rzec prostacka, gdyż stosunkowo łatwo każdy może ją osiągnąć: Aby doznać chwili przyjemności, wystarczy się najeść, wyspać, odreagować złość czy zaspokoić jakiś popęd. A na tego typu zachowania stać każdego człowieka. Tak postępować potrafi nawet niemowlę, a także ludzie niedojrzali czy zaburzeni psychicznie. Doznanie przyjemności jest zatem czymś pospolitym, czyli osiągalnym dosłownie dla każdego20.
Pospolitość przyjemności sprawia, że jest to w a r t o ś ć n i ż s z a, mniej ważna niż inne. W tym kontekście przyjemność zestawia się i porównuje (na jej niekorzyść) z takimi wartościami uznawanymi za wyższe, jak: dobro, pokój, (prawdziwa) radość, szczęście. Przy nich przyjemność zdaje się ulotna, zbyt nieważna, aby o nią zabiegać: Z roku na rok rośnie liczba ludzi, którzy mylą dobro z tym, co przyjemne, którzy nie dorastają do miłości i małżeństwa, do założenia rodziny, do podjęcia pracy zawodowej21.
Tamże. K. Knotz, Dozwolone–niedozwolone, „Magazyn Familia” 2009 nr 7, s. 38. 18 M. Dziewiecki, Radość czy przyjemność?, „L’Osservatore Romano” 2003 nr 9, za: http://www. opoka.org.pl/biblioteka/T/TS/radosc_czyprzyjemnosc.html, dostęp: 23.05.2012. 19 Przyjemność seksualna jest…, art. cyt. 20 M. Dziewiecki, art. cyt. 21 M. Dziewiecki, Kłamstwo antropologiczne i jego ofiary, http://www.opoka.org.pl/biblioteka/I/IP/ md_manipulacjeps.html, dostęp; 23.05.2012. 16 17
20
WIĘŹ Lipiec 2012
Przyjemność na języku
[…] najczęściej po opuszczeniu miejsca pracy, zamiast oddać się kontemplacji, całkowicie odpuszczamy sobie religijne obowiązki i oddajemy się poszukiwaniu przyjemności jako remedium na zmęczenie, stres i niepokój. Szukamy bowiem nie tyle pokoju, co odprężenia (relaksu)22. […] istnieje zasadnicza różnica między doraźną przyjemnością a trwałą radością życia. […] radość jest arystokratyczna, gdyż zwykle tylko nieliczni ludzie potrafią być radośni i szczęśliwi23.
W tekstach katolickich publicystów ujawnia się również przekonanie, że przyjemność nie tylko jest wartością niższą, ale często w ogóle nie stanowi wartości, łączy się bowiem z e g o i z m e m i h e d o n i z m e m: […] niezwykła intensywność przyjemności seksualnej jest dla małżonków zachętą do wejścia w sytuację, z której może począć się dziecko, i do zaakceptowania trudu, którego później będzie wymagało przyjęcie go i wychowanie, jeżeli zostanie ono poczęte. Właśnie dlatego spotkań seksualnych nie powinno się egoistycznie marnować na wymyślanie coraz to bardziej wyszukanych przyjemności24. Oferta antykoncepcji (podobnie jak sterylizacji, poronień prowokowanych farmakologicznie i wreszcie aborcji) proponuje „wyzwoloną” z rodzicielstwa przyjemność seksualną, która – tak naprawdę – jest tylko drobnym elementem prawdziwej jedności osób. […] to propozycja dla odartych z człowieczego czucia egocentrycznych hedonistów, którzy niejako na własne życzenie cofają się za próg uczłowieczenia (albo go nigdy nie przekroczyli)25.
Dążenie do przyjemności, postawione jako cel sam w sobie, staje się ź r ó d ł e m z ł a i c i e r p i e n i a: Brak osobistej integracji seksualnej pociąga za sobą przykre następstwa w małżeństwie i pełnieniu roli ojca. Jeżeli bowiem seksualność mężczyzny nie zostaje połączona z uczuciami miłości i odpowiedzialności, sama złączy się odruchowo z uczuciami przeciwnymi: z lękiem, niezdrową ciekawością, z nienasyconym dążeniem do przyjemności, z manipulacją bliźnimi, zazdrością, gniewem, przemocą26.
J. Prusak, Ciało, jakich mało, 20.03.2012, http://laboratorium.wiez.com.pl/blog.php?cialojakichmalo, dostęp: 23.05.2012. 23 M. Dziewiecki, Kościół i seks według „Polityki”, „Wychowawca” 2002 nr 7–8, s. 20. 24 J. Salij, We czci…, dz. cyt., 126. 25 Przyjemność seksualna jest nagrodą Stwórcy…, art. cyt. 26 J. Augustyn, Ojcostwo. Aspekty pedagogiczne i duchowe, Kraków 2009, s. 168. 27 M. Dziewiecki, Kościół i…, art. cyt. 22
21
Pochwała przyjemności
Jeśli […] ktoś traktuje seksualność jako sposób na osiągnięcie doraźnej przyjemności, wtedy staje się ona miejscem wyrażania przemocy (np. gwałt, seksualne wykorzystywanie nieletnich) i sposobem przekazywania śmierci (np. aborcja, choroba AIDS)27.
Ja g o d a R o d z o c h - Mal e k
Jak pisał cytowany wcześniej o. Jacek Salij, przyjemność jest taka, jak wartość, z którą się łączy. Może więc łączyć się z dobrem, radością, postawą altruistyczną, ale może także łączyć się z egoizmem i prowadzić do zła; wtedy staje się b r u d n a, n i e z d r o w a, g r z e s z n a: Przyjemność płynąca z rozpusty jest wyjątkowo brudna, bo sferę wartości seksualnych odcięto tu niemal zupełnie od jej odniesień osobowych. […] Brudne przyjemności zwykle się przejadają i zostawiają po sobie niesmak28. […] nie samo oszczędzanie jest złe, a nadmierne mnożenie dóbr oraz pokładanie w nich poczucia bezpieczeństwa albo traktowanie ich jako środków do czerpania niezdrowej przyjemności z życia29. Jeśli zatem chcemy skutecznie zerwać z grzeszną (bałwochwalczo traktowaną) przyjemnością, korzyścią czy wygodą, to winniśmy usilnie zabiegać o otwarcie serca na to, co św. Augustyn nazwał delectatio victrix, czyli zwycięskim rozkoszowaniem30.
W związku z tym, że dążenie do przyjemności często automatycznie włącza w człowieku egoistyczne pragnienia i sprawia, że zapomina się o dobru drugiej osoby, postuluje się p o s t a w ę w y r z e c z e n i a, o f i a r y, a s c e z y, a przynajmniej ś w i a d o m e g o o g r a n i c z e n i a dążenia do przyjemności: Odpowiedzialny seks – to bowiem seks, w którym liczy się nie tylko moja przyjemność, ale również dobro drugiego, a także możliwość pojawienia się trzeciego, który może i powinien być wdzięczny rodzicom za trud wychowania. Już sama świadomość tego nakłada wędzidła na seksualne pragnienia31. Zamiast pytać o bezinteresowne i pełne miłości sprawianie komuś przyjemności, zapytajmy o to, co w świecie współczesnym zostaje wyśmiane, a w paradygmacie katolickim jest bardzo ważne, czyli o wyrzeczenie się czegoś dobrego/przyjemnego ze względu na dobro osoby ukochanej – to jest właśnie sedno szukania dobra drugiego. Jest to sztuka o wiele większa!32 […] nie wolno mi tej przyjemności traktować (przez kontrast do przykrości) jako jedynej normy działania, tym bardziej jako zasady, na podstawie której orzekam i wyrokuję, co w czynach moich lub też jakiejś innej osoby jest moralnie dobre, a co złe. Wiadomo przecież, że niejednokrotnie to, co jest prawdziwie dobre, to, co mi nakazuje moralność i sumienie, łączy się właśnie z pewną przykrością, a domaga się rezygnacji z jakiejś przyjemności33. J. Salij, Moralna ocena…, dz. cyt., s. 175. S. Zatwardnicki, Kiedy chrześcijanin myśli o emeryturze…, 01.10.2010., http://ekonomia.opoka. org.pl/etyczny-biznes/3637.1,Kiedy_chrzescijanin_mysli_o_emeryturze.html, dostęp: 23.05.2012. 30 K. Osuch, Pokonać grzech „zwycięską rozkoszą”, http://mateusz.pl/mt/ko/Krzysztof-Osuch-SJPokonac-grzech-zwycieska-rozkosza.htm, dostęp: 23.05.2012. 31 T. Terlikowski, Zdradzona rewolucja, WIĘŹ 2008 nr 7–8, s. 39. 32 K. Marcinkowska, art. cyt. 33 K. Wojtyła, Miłość i odpowiedzialność, Lublin 2001, s. 38.
28 29
22
WIĘŹ Lipiec 2012
Przyjemność na języku
W świecie panuje aprobata dla dążenia do nieumiarkowanej, nawet grzesznej przyjemności i niechęć do praktyk ascetycznych, do wyrzeczenia, poświęcenia. […] W człowieku istnieje pragnienie przyjemności oraz lęk przed cierpieniem i wyrzeczeniem, ale miłość do Chrystusa, pamięć o celu ostatecznym, potrafi opanować to dążenie i lęk34.
Podstawowym antonimem dążenia do przyjemności w języku Kościoła, jest jak widać asceza, wyrzeczenie wynikające z miłości do Chrystusa i drugiego człowieka. Czy w związku z tym czerpanie z życia przyjemności jest grzechem? We współczesnym nauczaniu Kościoła, zarówno powszechnym, jak i potocznym, przyjemność sama w sobie nie jest grzeszna; jednak stawianie jej ponad innymi wartościami, jak dobro drugiego człowieka, może prowadzić do grzechu. Na pytanie więc, czy wolno szukać przyjemności, można odpowiedzieć za o. Jackiem Salijem: Postawmy jeszcze jedno pytanie: Czy wolno nam szukać takich przyjemności, które płyną z prawdziwego dobra? Na pewno wolno nam się nimi cieszyć i dziękować za nie Stwórcy. Czy jednak wolno ich szukać? W każdym razie uważajmy, żeby nie postawić sprawy na głowie. Nie dlatego przyjaciel jest mi bliski, że przebywanie z nim sprawia mi przyjemność, ale dlatego jest mi z nim przyjemnie, że jest mi on tak bliski. Nie po to też studiuję, aby otrzymać dyplom: dyplom będzie jedynie urzędowym potwierdzeniem, że czasu na studiach nie marnowałem. Podobnie rzecz się ma z dobrem i wynikającą z niego przyjemnością. Powinniśmy szukać przede wszystkim dobra, przyjemność pojawi się niejako automatycznie35.
Jagoda Rodzoch-Malek
Jagoda Rodzoch-Malek – ur. 1983. Ukończyła studia magisterskie oraz doktoranckie na
J. Szkodoń, Jakie jest znaczenie ascezy w naszym życiu religijnym, w: tegoż, Odpowiedzi na 101 pytań o duchowość w życiu codziennym, Kraków 2003, s. 221. 35 J. Salij, Moralna ocena…, dz. cyt., s. 175–176. 34
23
Pochwała przyjemności
Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się semantyką wyrazów oraz językiem współczesnym, m.in. językiem w mediach katolickich oraz polszczyzną wobec homoseksualności i osób homoseksualnych. Mieszka w Warszawie.
Ks. Andrzej Draguła
Katolików kłopoty z przyjemnością W katolicyzmie przyjemność nie ma chyba dobrej prasy. Zbyt często uznawana jest za synonim grzeszności. Wystarczy popytać gimnazjalistów. Są święcie przekonani, że Kościół zabrania (prawie) wszystkiego, co przyjemne. Czy jednak nie nazbyt podejrzliwie spoglądamy na przyjemność? A Jezus? Czy On też nie miał – oczywiście w jakimś ograniczonym zakresie – przyjemnego życia? Zestawienie „Jezus i przyjemność” należy, jeśli nie do najbardziej kontrowersyjnych, to na pewno do najbardziej zaskakujących i nietypowych. O wiele bliższe naszej religijnej świadomości są skojarzenia z zupełnie przeciwnego pola semantycznego: Jezus i cierpienie, Jezus i śmierć, Jezus i smutek, Jezus i ból. Przyjemność nam się z Jezusem raczej nie kojarzy. Z chrześcijaństwem także. Czy słusznie? Może nadszedł czas, by przyjemności przywrócić należne miejsce w życiu człowieka pobożnego? Dzielnie wytrzymać rozkosz
Ks. Stanisław Witek w swoim podręczniku dla spowiedników pt. Duszpasterstwo w konfesjonale w katalogu wykroczeń moralnych, czyli grzechów, umieszcza „przyjemność złą”1. Autor proponuje najpierw pewne uściślenia terminologiczne i rozróżnienia. Przyjemność definiuje on jako „przeżycie zadowolenia na skutek zaspokojenia potrzeb”. Tak więc rodzajów przyjemności jest tyle, ile rodzajów potrzeb. Jednocześnie od przyjemności autor odróżnia upodobanie, czyli „przyjemne przeżycie psychiczne, łączące się ze skłonnością do kontaktu emocjonalnego z jakimś przedmiotem […] na skutek jego odpowiedniości dla podmiotu przeżywającego”. Z kolei satysfakcja to „dodatnie przeżycie psychiczne po osiągnięciu upragnionego celu”, a zadowolenie to „poczucie satysfakcji typu zmysłowo-emocjonalnego”. Jest S. Witek, Duszpasterstwo w konfesjonale, Poznań 1988, s. 224–227.
1
24
WIĘŹ Lipiec 2012
Galeria WIĘZI: Ks. Grzegorz Strzelczyk
25
Ks. Andrzej Draguła
jeszcze ukojenie – „skutek i przeżywanie przyjemnego uspokojenia po znacznych konfliktach psychicznych jednostki”, radość – „przeżycie lub afekt o cesze euforycznej i natężeniu wyraźnie odczuwalnym”, uciecha zaś to radość, która nosi „znamię ekspresyjności i ma przedmiot dość pospolity”. Kończąc to wyliczenie, ks. Witek konkluduje, że „moralnie wszystkie te zjawiska mogą przybierać wartość dodatnią albo ujemną”. Mówiąc inaczej, mogą – ale nie muszą – być grzeszne, ponieważ „moralność przyjemności jest ta sama co i aktu, z jakim się wiąże”. Przyjemność jest zła o tyle, o ile grzeszny jest akt, który ją sprowokował, ale przecież nie ona sama. Wizja przewidywanej przyjemności może być jednak kusząca. Św. Ambroży przeciwstawił sobie dwie przyjemności, które miały być pobudkami ludzkiego działania już w raju: z jednej strony „przyjemność szczęśliwości przyszłej”, którą Bóg „jako najwyższą pobudkę przedłożył cnocie”; z drugiej „przyjemność jako gwałtowny Średniowiecze patrzyło podejrzliwie bodziec do błędu” wymyślony przez diabła. Niestety, praojciec Adam, zamiast nie tylko na przyjemność pójść za wizją „wieczystej przyjemności”, seksualną. Popularne było dał się uwieść diabłu, który „zamigotał przekonanie, że grzeszna wabikiem przyjemności”. „Korzystając jest wszelka przyjemność. więc ze sposobności przeciwnik przez przyjemność zgotował mi śmierć” – konkluduje św. Ambroży2. Zacznijmy więc od tej przyjemności, która chyba najczęściej w historii chrześcijaństwa kojarzyła się z grzechem – od seksu. Ks. Witek przytacza wypowiedzi starożytnych i średniowiecznych teologów, którzy przyjemność łączyli z grzeszną pożądliwością. Św. Grzegorz z Nyssy twierdził, że „Drogą do przyjemności jest pożądliwość”, Ryszard od św. Wiktora uważał zaś, iż „Cielesne […] przyjemności są prawdziwymi wrogami duszy”3. Czy chodzi jednak o wszelką seksualną przyjemność, czy też raczej tylko o tę, która wynika z samego grzesznego aktu, czyli pozamałżeńskiej realizacji życia seksualnego? Okazuje się, że chrześcijańskie średniowiecze gotowe było potępić wszelką przyjemność łączącą się z życiem seksualnym, nawet tę, która powiązana jest ze współżyciem małżonków. Św. Grzegorz Wielki w liście do św. Anzelma z Canterbury pisał, że „nie może być, by rozkosz była bez grzechu”. Samo „zbliżenie małżeńskie” nie jest oczywiście grzeszne – pisał papież – „lecz rozkosz, która mu towarzyszy”4. Średniowiecze nawołuje więc do wstrzemięźliwości w małżeństwie jako sposobu na unikanie okazji do grzechu zmysłowej przyjemności. W penitencjale (średniowieczny spis pokut) Finniana z poł. VI w. czytamy, że „małżeństwo dane zostało nam przez Boga nie po to, by czerpać z niego rozkosz, ale by się rozmnażać”5.
Zob. tamże, s. 225. Zob. tamże. 4 Zob. J. Verdon, Przyjemności średniowiecza, tłum. J.M. Kłoczowski, Warszawa 1998, s. 60–61. 5 Zob. tamże, s. 61. 2 3
26
WIĘŹ Lipiec 2012
Katolików kłopoty z przyjemnością
Wszelkie współżycie małżeńskie – choć przecież legalne – powodowało stan moralnej nieczystości, dlatego mnożono zakazy współżycia. Oblicza się, że małżeństwa, które chciały rygorystycznie przestrzegać przepisów Kościoła, mogły współżyć jedynie od dziewięćdziesięciu jeden do dziewięćdziesięciu trzech dni w roku, nie licząc dni miesiączki, które również objęte były zakazem. Seks małżeński zakazany był w niedziele, okresy pokutne przed wielkimi świętami i w same dni świąteczne. Jean Verdon pisze, że według myśli średniowiecznej „pożądanie seksualne i jego zaspokojenie – niezależnie od tego, czy do zaspokojenia dochodzi w małżeństwie, czy poza nim – zawsze jest nieczyste”6. Tak więc stosunek małżeński – jak pisze Hugoccio, jeden ze średniowiecznych komentatorów – „do którego dochodzi dla zaspokojenia pożądania lub dla przyjemności, jest grzechem śmiertelnym”7. Inny komentator powie, że współżycie „dla przyjemności” jest przestępstwem i powinno być karane jako nierząd. W przypadku współżycia, które świadomie podjęte jest w celach prokreacyjnych, jest jednak niewiele lepiej. Według kard. Wilhelma de Courçon, nawet jeśli małżonkowie najpierw myślą jedynie o spłodzeniu dziecka, nadchodzi chwila, gdy spływają na nich „rozkosze ciała” i wówczas popełniają grzech powszedni. Człowiek pobożny słusznie zaczyna czuć się nieswojo, gdy akt płciowy sprawia mu przyjemność – twierdzi de Courçon i zaleca, by dzielnie wytrzymać tę rozkosz, starając się odczuwać ją w jak najmniejszym stopniu8. Trzeba było czekać do wieku XX, by Kościół i teologowie docenili prawo małżonków do czerpania przyjemności ze współżycia. Mówiąc o aktach małżeńskich, Katechizm Kościoła Katolickiego powie wprost, że „płciowość jest źródłem radości i przyjemności”9. Katechizm przywołuje tutaj wypowiedź papieża Piusa XII, który stwierdził: Sam Stwórca sprawił […] że małżonkowie we wspólnym, całkowitym oddaniu się fizycznym doznają przyjemności i szczęścia cielesnego i duchowego. Gdy więc małżonkowie szukają i używają tej przyjemności, nie czynią niczego złego, korzystają tylko z tego, czego udzielił im Stwórca10.
Okazuje się jednak, że średniowiecze patrzyło podejrzliwie nie tylko na przyjemność seksualną. Wśród myślicieli tamtego czasu popularne było przekonanie, że grzeszna jest wszelka przyjemność. Doktryna zwana po łacinie contemptus mundi, czyli pogarda świata, brała się z przekonania, że gardząc tym, co ziemskie, przybliżamy Tamże, s. 63. Cyt za: tamże. 8 Zob. tamże, s. 63–64. 9 Katechizm Kościoła Katolickiego, Poznań 1994, nr 2362. 10 Pius XII, Przemówienie (29.10.1951 r.). 6 7
27
Pochwała przyjemności
Najprzyjemniejsze jest szczęście
Ks. Andrzej Draguła
się do nieba. Przyjemność była kwintesencją zmysłowego ziemskiego życia. Sztandarową postacią tego nurtu był Roger z Caen, mnich normandzki, autor poematu Carmen de mundi contemptu. Jak pisze J. Verdon, „dla Rogera nie istnieje nic pośredniego między zepsuciem a ascetyzmem, odrzuca zatem nawet przyjemności uchodzące za dozwolone”11. Nie znaczy to jednak, że – mimo nawoływania teologów i kaznodziejów do umiaru i ascezy – ludzie średniowieczni nie znali przyjemności. Mieli ich wiele, chociażby przyjemności stołu, uczty, które przecież nie ograniczały się do jedzenia – były także czasem turniejów oraz popisów muzyków, tancerzy, akrobatów, mimów czy treserów zwierząt. Dodajmy do tego spacery, gry na wolnym powietrzu, polowania, potyczki rycerskie, karnawały oraz przyjemności umysłowe, jak na przykład różnego rodzaju domowe gry towarzyskie. Wizja życia skrajnie ascetycznego tylko w bardzo ograniczonym zakresie przekraczała bramy klasztorów i udzielała się rycerstwu czy chłopstwu. Wydaje się, że na taki antyprzyjemnościowy rys średniowiecznej myśli chrześcijańskiej większy wpływ miała określona filozofia niż tradycja biblijna. Co więcej, na tym etapie sporu o moralną ocenę przyjemności spadkobiercy Platona pokonali tych, którym bliższa była myśl Arystotelesa. W Fedonie Platon pisał, że przyjemności cielesne są „tak zwanymi przyjemnościami”12, gdyż jako niewolnicy ciała jesteśmy zmuszeni dogadzać ciału. To z ciała pochodzi wszelkie zło: „i wojny, i rozruchy, i bitwy znikądinąd nie pochodzą, tylko z ciała i jego żądz”13. Koncepcja ciała jako więzienia duszy powróci w myśli św. Augustyna i na długo naznaczy mentalność chrześcijańską. Drugi wielki filozof starożytny – Arystoteles – do ciała i jego przyjemności podchodził o wiele pozytywniej. W Etyce eudemejskiej pisał, że wszystkich ludzi interesuje pytanie, jak być szczęśliwym, gdyż „szczęście […], które jest ze wszystkich rzeczy najpiękniejsze i najlepsze, jest najprzyjemniejsze”14. Docenienia przyjemności przez Arystotelesa nie należy jednak rozumieć jako postawienia jej w centrum. Pomińmy tu kwestię, czy pragniemy przyjemności dla życia, czy też odwrotnie – życia dla przyjemności. Te dwie bowiem rzeczy zdają się ściśle ze sobą związane i nie dają się rozdzielić, jako że nie ma przyjemności bez działania, a wszelkie działanie uwieńczone jest przyjemnością15.
Przyjemność nie jest celem, lecz nagrodą, swoistym „produktem ubocznym” działania. Prawdziwym celem jest bowiem dobro i doskonałość, do których trzeba dążyć. Arystoteles – za którym pójdzie św. Tomasz z Akwinu – przeciwstawiał się tezie hedonistów, twierdzących, że człowiek wybiera zawsze to, co przyjemne. Według J. Verdon, dz. cyt., s. 72. Platon, Fedon, 64d. 13 Tamże, 66c. 14 Arystoteles, Etyka eudemejska, tłum. W. Wróblewski, Warszawa 2000, 1214a6–7. 15 Arystoteles, Etyka nikomachejska, tłum. D. Gromska, Warszawa 2000, 1175a19–22. 11 12
28
WIĘŹ Lipiec 2012
Katolików kłopoty z przyjemnością
niego człowiek wybiera zawsze to, co dobre, lub to, co za dobre uważa, to, co mu się jawi jako dobre – nawet jeśli dobrym w rzeczywistości nie jest. Przyjemność pojawia się niejako po drodze. Arystoteles pisał: I wiele jest rzeczy, o które zabiegalibyśmy gorliwie, nawet gdyby nie sprawiały nam żadnej przyjemności; tu należą: widzenie, pamiętanie, wiedza, posiadanie cnót. Jeśli z konieczności towarzyszy im przyjemność, to nie sprawia żadnej różnicy; pragnęlibyśmy bowiem tych rzeczy, nawet gdyby nie sprawiały żadnej przyjemności”16.
Obaj filozofowie – i Arystoteles, i Tomasz – zgodni są co do jednego: przyjemność może przysłonić dobro, dlatego konieczne jest umiarkowanie. „Kto używa wszelkiej przyjemności i żadnej się nie wyrzeka [doprowadza się] do rozwiązłości; kto natomiast unika każdej, jak to czyni sensat, staje się zupełnie niewrażliwy” – pisał Arystoteles17. Tomasz zaś dopowie, że człowiek umiarkowany działa zgodnie ze swoimi potrzebami i przyjemność znajduje poprzez działanie, chociaż nie działa po to, by ją odnaleźć18. Jezus i Jego przyjemności
W obu koncepcjach: zarówno w rygorystycznej wizji Platona i Augustyna, jak i bardziej realistycznej wizji Arystotelesa i Tomasza niewiele dostrzegamy jednak związków z biblijnym, a dokładniej z judaistycznym rozumieniem przyjemności. Na stronie gminy wyznaniowej żydowskiej w Poznaniu można przeczytać:
Jak się zdaje, tak rozumiana przyjemność nie była też obca Jezusowi. Amerykański teolog, Robert Karris, utrzymuje, że o ile pierwszorzędnym powodem skazania Jezusa było oskarżenie o bluźnierstwo i podburzanie tłumu, o tyle tym, co było najbardziej oburzające w działalności Jezusa, był styl Jezusowego ucztowania. To przy stole Jezus uprawia swoją „teologię” w sposób publiczny. Nie czyni tego wobec uczonych w Piśmie, ale wobec celników i grzeszników, z którymi jada20. Sam Jezus ma Tamże, 1174a1–2. Tamże, 1104a19–27. Sensat – dawn. ‘człowiek przesadnie poważny, silący się na uczoność’. 18 Zob. J. Verdon, dz. cyt., s. 66. 19 http://poznan.jewish.org.pl/index.php/Kaszrut/Kaszrut-zasady-koszernosci.html 20 R. Karris, Luke: Artisan and Theologian, New York 1985, s. 47. 16 17
29
Pochwała przyjemności
Judaizm […] uważa, że człowiek jest istotą duchową w fizycznym ciele. Fizyczność nie zasługuje ani na pogardę, ani też na gloryfikację. Zasługuje na podniesienie, uduchowienie, przy jednoczesnym oddaniu jej tego, co do niej należy. Prawa kaszrutu [zasady koszerności] pozwalają na korzystanie z przyjemności świata fizycznego przy jednoczesnym uświęcaniu tych przyjemności poprzez nadawanie im sensu etycznego i refleksyjnego19.
Ks. Andrzej Draguła
świadomość, że przedmiotem oskarżenia będzie nie tylko to, z kim ucztuje, ale także sam fakt ucztowania. Mówi sam o sobie, że „je i pije”, co dla jego oskarżycieli będzie równoznaczne z opinią „oto żarłok i pijak” (zob. Łk 7,34). Jakkolwiek krzywdzący to sąd współczesnych o Jezusie, ma on swoje podstawy – Jezus nie stronił od ucztowania, na co mamy bardzo wiele przykładów na kartach Ewangelii. Przypomnijmy choćby ucztę u dopiero co powołanego celnika Mateusza (Mt 9,9–11) czy też ucztę Szymona Trędowatego w Betanii (Mk 14,3–9). Na tej ostatniej dokonał się jeszcze jeden akt, który dzisiaj zaliczylibyśmy bardziej do kosmetyki, a więc do przyjemności, niż do higieny, czyli namaszczenie głowy Jezusa olejkiem nardowym. Za afirmację przyjemności przedstawianej jako naturalny element życia uznaje się najczęściej Krytycy Jezusa zarzucali obecność Jezusa na weselu w Kanie Galilejskiej (J 2). Oczywiście przemiana wody Mu, że zarówno On, jak w wino stanowi także znak mesjański, i Jego uczniowie prowadzą ale w swej pierwotnej warstwie znaczeżycie niezbyt ascetyczne. niowej jest wyrazem troski o jakość uczty weselnej, o wino, które – jak przypomina psalmista – „rozwesela serce człowieka” (Ps 105,15). Krytycy Jezusa zarzucali Mu, że zarówno On, jak i Jego uczniowie prowadzą życie niezbyt ascetyczne. Nie pościli bowiem tyle, ile uczniowie Jana i uczniowie faryzeuszów (Mk 2,18). Co jest też ważne w tym kontekście, Jezus nie „teologizuje” nazbyt szybko stanów, które – ogólnie rzecz biorąc – moglibyśmy nazwać przeciwieństwem przyjemności: głodu, choroby, nieszczęścia. Owszem, Jezus formułuje błogosławieństwo wobec ubogich cierpiących, ale nie ogłasza stanem błogosławieństwa samej choroby czy głodu. Zamiast namawiać do ascezy i wyrzeczenia (do czego być może my sami bylibyśmy skłonni), nakazuje nakarmić tłumy (Łk 9,13). Jezus nie myli głodu z ascezą, a biedy z wyrzeczeniem. Fakt, że ubóstwo może się stać znakiem i źródłem błogosławieństwa, nie unieważnia prawa do życia zasobnego i przyjemnego. Wizja takiego życia ujawnia się w przypowieściach Jezusa, wśród których wiele odwołuje się do obrazu uczty. Przypomnijmy niektóre: przypowieść o uczcie weselnej u króla (Mt 22,1–14), o pannach (Mt 25,1–13) czy o panu, który powraca z uczty weselnej (Łk 12,35–40). Motyw uczty pojawia się także w przypowieści o synu marnotrawnym, gdzie ojciec z radości każe zabić utuczone ciele i zapowiada: „będziemy ucztować i bawić się” (Łk 15,23). I była to zabawa rzeczywiście huczna, skoro powracający z pola starszy syn, będąc blisko domu „usłyszał muzykę i tańce” (Łk 15,25). Podobnie jest w dwóch pozostałych przypowieściach o miłosierdziu. Gospodarz, który odnalazł zagubioną owcę, „sprasza przyjaciół i sąsiadów” (Łk 15,6), podobnie czyni kobieta, która odnalazła zagubioną drachmę: „sprasza przyjaciółki i sąsiadki” (Łk 15, 9) po to, by razem dzielić radość, co prawdopodobnie nie dzieje się bez pomocy wina.
30
WIĘŹ Lipiec 2012
Katolików kłopoty z przyjemnością
Z Jezusowych przypowieści wynika, że dobrze znał życie ówczesnego – mówiąc naszymi kategoriami – człowieka świeckiego. Sam przecież – wciąż mówiąc we współczesnych kategoriach – był „świeckim”, a nie „duchownym”: nie był ani kapłanem, ani lewitą. Dzielił wraz z innymi mieszkańcami Nazaretu, a potem całej Palestyny ich życie codzienne składające się nie tylko z pracy, ale także z przyjemności: uczty, radości stołu, muzyki, tańców czy gier. Wbrew karykaturalnemu obrazowi Jezusa, który w dzieciństwie zbijał krzyże jako zabawki, bliższy ewangelicznej prawdzie jest obraz Jezusa, który ze swoimi rówieśnikami bawi się na rynku, czego echo znajdujemy w krótkiej przypowieści o przymawiających sobie dzieciach (Łk 7,31–32). W Ewangelii według Piłata Erica-Emmanuela Schmitta Jezus (Jeszua) wspomina swoje dzieciństwo pełne marzeń i zabawy w berka ze swoimi przyjaciółmi21. W jednym jednak Jezus podobny jest do Arystotelesa i Tomasza – w wezwaniu do umiarkowania. Słowa „nie troszczcie się zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać?” (Mt 6,31) można interpretować także jako zachętę, by troska o to, co dobre, nie została zastąpioną troską o to, co przyjemne. By to, co dobre i konieczne, nie stało się – zgodnie z sugestią Jezusa – „zbytkiem”, a więc przede wszystkim przyjemnością.
Ambiwalentny walor przyjemności objawia się najmocniej wtedy, gdy jest zakazana. Widać to dobrze choćby we współczesnym sformułowaniu piątego przykazania kościelnego, które brzmi obecnie: „Zachować nakazane posty i wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych, a w okresach pokuty powstrzymywać się od udziału w zabawach”. Zostawmy na boku kwestię postów, dotyczącą wprost jedzenia, które samo w sobie jest koniecznością, a przyjemnością może – ale nie musi – się stać. Przyjrzyjmy się zakazowi zabaw, który obowiązuje w dniach i okresach pokuty. Jako czasy pokutne przyjęto cały Wielki Post oraz wszystkie piątki w roku. Jakie jest uzasadnienie tego zakazu czy też nakazu „powstrzymania się od”? Jak pisze o. Grzegorz Bubel SJ: „Można przypuszczać, że w rozumieniu twórców tego sformułowania udział w zabawach nie sprzyja zasadniczo duchowi pokuty i umartwienia”22. Nie chodzi więc o to, że udział w zabawie, będącej zapewne przyjemnością, jest zły sam w sobie. Chodzi raczej o to, że przyjemność jest zaprzeczeniem ascezy i ducha pokuty. Okazuje się jednak, że ocena moralna zabawy jako przyjemności została mocno zaostrzona w stosunku do dawnego sformułowania przykazań kościelnych, które mówiło, iż „w czasach zakazanych zabaw hucznych nie urządzać”, przy czym czasy zakazane były jednoznacznie rozumiane jako Adwent i Wielki Post. Dzisiaj Zob. E.-E. Schmitt, Ewangelia według Piłata, Kraków 2003, s. 10. G. Bubel, Co znaczy pościć?, w: T. Bartoś [i in.], Pięć słów Kościoła, Warszawa 2005, s. 106.
21 22
31
Pochwała przyjemności
Na wszelki wypadek unikać
Ks. Andrzej Draguła
nie chodzi już o urządzanie czy udział w zabawach „hucznych”, ale we wszelkich zabawach. O. Bubel przypomina, iż „przymiotnik «huczne» uzmysławiał wiernym fakt, że chodzi tu o zabawy , które w sposób publiczny są demonstracją postawy niewłaściwej dla chrześcijanina w okresie liturgicznym, który ma pokutny charakter”23. Dodajmy jednak, że w świadomości wiernych oba okresy „zakazane” były jednoznacznie rozumiane jako okresy przygotowawcze do uroczystości liturgicznych. Obecnie piątek staje się dniem ascezy w pewnym sensie sam dla siebie, jako dzień wspomnienia męki i śmierci Jezusa, co jest zresztą zgodne z zapowiedzią Chrystusa: „Przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego (oblubieńca), i wtedy, w owe dni, będą pościli” (Łk 5,35). Konsekwentnie jednak trzeba by pościć także w sobotę, która jest dniem spoczywania Jezusa w grobie. Taki jednak post nie obowiązuje nawet w Wielką Sobotę. Na marginesie trzeba dodać, że zakaz tańczenia we wszystkie piątki roku natrafia na duże niezrozumienie ze strony wiernych, zwłaszcza w młodszym pokoleniu, które nie dzieli życia na okresy od niedzieli do niedzieli, lecz od weekendu do weekendu. To w piątki otwiera się dyskoteki, urządza studniówki i bale szkolne, a coraz częściej także wesela. Jak zauważa cytowany już o. Bubel, „formułowanie norm, które nie liczą się z rzeczywistością i z praktyką konkretnego życia chrześcijańskiego, prowadzi […] do tego, że norma od początku obowiązuje jedynie na papierze”24. Mnożenie dyspens, które – z natury rzeczy – powinny zachować charakter wyjątku, skutkuje tym, że norma przestaje być skuteczna. Bo co to za zakaz, z którego zwalnia się pod byle pretekstem? Pytanie o to, czy powinno, czy też nie powinno się dyspensować od zabawy w piątek, należy postawić w kontekście oceny moralnej tejże zabawy. Przypomnieć tutaj raz jeszcze trzeba, że sama przyjemność nie podlega ocenie etycznej, lecz jedynie czyn, któremu ona towarzyszy. Czy zabawa w piątek jest niemoralna? Ano nie, skoro można z niej dyspensować, wszak ta instytucja prawna dotyczy jedynie zwolnienia z prawa kościelnego. Zabawa w piątek zostaje negatywnie oceniona jedynie dlatego, że jest przekroczeniem normy kościelnej, a nie dlatego, że jest zła z natury rzeczy, czyli sama w sobie. Trochę inaczej było w przypadku zabawy hucznej w Wielkim Poście i Adwencie. Już owa „huczność” wskazywała nie tylko na okazałość, ale także na ostentacyjność tej zabawy, i to ostentacyjność skierowaną w domyśle przeciwko uznanemu zwyczajowi. Mówiąc inaczej, ten, który taką zabawę urządzał czy na niej był, miał większą bądź mniejszą świadomość nie tylko tego, że przekracza normę kościelną, ale że rzeczywiście robi coś nagannego, coś złego. Próżno o taką świadomość u uczestników piątkowych dyskotek, wesel czy zabaw. I trudno się dziwić, skoro wystarczy udać się do proboszcza i zwrócić się o dyspensę, by przyjemność naganna stała się nagle nie tylko dozwoloną, ale wręcz dobrą przyjemnością. Tamże, s. 107. Tamże, s. 107.
23
24
32
WIĘŹ Lipiec 2012
Katolików kłopoty z przyjemnością
Katolicki problem z przyjemnością niespodziewanie objawił się w związku z Mistrzostwami Europy w Piłce Nożnej, które zostały zainaugurowane właśnie w piątek, 8 czerwca, meczem Polska–Grecja. Na portalu www.deon.pl o. Wojciech Żmudziński SJ postawił prowokacyjne pytanie: „Czy katolik może pójść na mecz otwarcia?”25. Przykazanie mówi o zabawie, ale form zabawy jest wiele, przecież to nie musi być taniec. Czyż kibice na stadionie nie bawią się właśnie? Rygorysta odpowie, że tak, ergo – gdy biorą udział w przelewającej się po stadionie meksykańskiej fali, dochodzi do przekroczenia przykazania zakazującego czerpania przyjemności z zabawy. Niech więc idzie, byleby cieszył się i bawił powściągliwie, powstrzymując się od przyjemności, ile się da. Tak sformułowane zalecenie tchnie jednak średniowieczną wykładnią rozumienia seksu jako przyjemności, która to wykładnia zalecała opierać się rozkoszy tak długo, jak tylko to możliwe. Komentarze pod tekstem Żmudzińskiego pokazywały, że niewielu ma z tego powodu dylemat moralny. Nie przypuszczam, by ktokolwiek oddał bilet na mecz inauguracyjny wskutek rozumienia piątku jako czasu pokuty. Zapewne niejeden ksiądz i biskup daliby wiele (a niektórzy rzeczywiście dali), by tam być. Problem z przykazaniem kościelnym zakazującym zabaw dobrze oddaje, jak niejednoznaczne jest chrześcijańskie dziedzictwo w odniesieniu do przyjemności. Dylemat z zabawą towarzyszącą rozgrywkom sportowym w piątek pokazuje, że wciąż balansujemy pomiędzy właściwym rozumieniem przyjemności – która sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła, lecz taką się dopiero staje ze względu na czyn, któremu towarzyszy – a koncepcją przyjemności genetycznie skażonej grzechem. Ostatecznie więc – zdaje się nam podpowiadać Kościół – nawet jeśli nie da się udowodnić, że jest zła, to lepiej – tak na wszelki wypadek – jej unikać. W chrześcijaństwie przyjemność wciąż czeka na rehabilitację. Ks. Andrzej Draguła
profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, kierownik Katedry Teologii Pastoralnej, Liturgiki i Homiletyki na Wydziale Teologicznym US, publicysta. Dyrektor Instytutu Filozoficzno-Teologicznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze. Członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Autor książek Eucharystia zmediatyzowana. Teologiczno-pastoralna interpreta cja transmisji Mszy Świętej w radiu i telewizji, Ocalić Boga. Szkice z teologii sekularyzacji i Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą. Mieszka w Zielonej Górze.
http://www.deon.pl/religia/kosciol-i-swiat/komentarze/art,727,czy-katolik-moze-pojsc-na-mecz-otwarcia.html
25
33
Pochwała przyjemności
Andrzej Draguła – ur. 1966. Ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Dr hab. teologii,
Mój ideał – sybarytka Z s. Małgorzatą Borkowską rozmawiają Katarzyna Jabłońska i Ewa Karabin
WIĘŹ Co sprawia Siostrze przyjemność? Małgorzata Wiele rzeczy, chociażby rozmowa z przyjaciółmi albo czytanie ulubioBorkowska nej książki, czyli takiej, którą można czytać po raz piąty i kolejny. OSB Ale i praca może być przyjemnością.
WIĘŹ Ale tylko czasami nią bywa? S. Małgorzata Praca jest przyjemnością, ale wtedy, kiedy idzie dobrze. Obecnie mój mózg jest troszeczkę jak mózg Puchatka: żółty puch. Kiedy czasami działa, to jest wielka radość, bo pisanie – a to moja praca – polega na tym, że czegoś jeszcze rano nie było, a w południe już jest: cały rozdział albo przynajmniej fragment. Ale, niestety, moja łepetyna już się mocno przemęczyła i czasami działa powoli, a czasami wcale. Wtedy człowiek siedzi i gapi się w komputer, i czeka na lepsze czasy… WIĘŹ Tak spokojnie to Siostra znosi, nie denerwuje się na siebie, nie złorzeczy losowi? S. Małgorzata Przecież wiem, że to jest naturalne. Będąc już starą, nie mogę tak działać, jak mogłam, będąc w pełni sił. Nie denerwuję się; ale przykro mi, zwłaszcza kiedy wygląda na to, że nie dotrzymam jakiegoś terminu. Chciałabym jednak udowodnić, że jest nieprawdą, jakoby starość się Panu Bogu nie udała.
34
WIĘŹ Lipiec 2012
Galeria WIĘZI: Ks. Grzegorz Strzelczyk
35
Z s . Ma ł g o r zat ą B o r k o w s k ą r o z m a w i a j ą K . Jab ł o ń s k a i E . Ka r ab i n
WIĘŹ Wielu boi się starości, uważa się ją dość powszechnie za nieprzyjemny – łagodnie rzecz ujmując – okres w życiu; jak Siostra zamierza udowodnić, że tak nie jest? Asceza, czyli GPS S. Małgorzata Chciałabym przyłączyć się do tych, którzy sugerowali i czynią to nadal, aby szukać w starości tego, co jest jej wartością – bo starość ma wartość. W końcu Pan Bóg nie zastawił na nas pułapki, nie kazał nam się rozwijać od lepszego do gorszego, tylko raczej odwrotnie, a że czasem na tym końcu są różne przeprawy, to inna sprawa. Nasze ciało starzeje się, ale możemy nadal rozwijać się wewnętrznie, może dojrzewać w nas mądrość. A do tego udowadniania jeszcze się nie przymierzyłam. I może się nigdy nie przymierzę, bo, jako się rzekło, myślenie idzie mi powoli. Ale jednak czasem udaje mi się przechytrzyć własny komputer – i to jest dopiero ogromna przyjemność! Wracając do przyjemności – na pewno jest ona darem Bożym, ale nie takim znowu, na który trzeba by patrzeć jak na coś bardzo ważnego. Przyjemność to coś ulotnego, coś jak czyjś uśmiech do nas. Co innego szczęście – ono jest trwałe – a przyjemność jest chwilowa; i o wiele bardziej niebezpieczna. WIĘŹ Dlaczego niebezpieczna? S. Małgorzata Jeżeli człowiek stale szuka przyjemności, to one mu powszednieją – C.S. Lewis nazwał tę prawidłowość „rosnącym pożądaniem malejącej przyjemności”. Nawet jeśli ktoś bardzo lubi jakąś potrawę, to kiedy ją je po raz sto pięćdziesiąty, zazwyczaj nie zachwyca się nią tak, jak wtedy, kiedy jadł ją po raz pierwszy, drugi czy trzeci. Przyjemność dawkowana bez ograniczeń traci na intensywności. A przecież wystarczy przez miesiąc w ogóle nie używać cukru, żeby potem odczuć jego ekstatyczny wręcz smak dzięki zaledwie kilku cukrowym kryształkom. WIĘŹ Oznaczałoby to, że aby przyjemność nie traciła na swej intensywności, trzeba co jakiś czas jej sobie odmawiać? S. Małgorzata Jeżeli sami jej sobie nie odmówimy, to mogą jej nam odmówić warunki. WIĘŹ Czy przyjemność z samej swej natury może być dobra albo zła?
36
WIĘŹ Lipiec 2012
Mój ideał – sybarytka
S. Małgorzata Myślę, że istnieją złe przyjemności, ale trzeba też dodać, że dobra przyjemność jest dobra tylko pod pewnymi warunkami. Po pierwsze ważne jest, aby jej nie przeceniać. Tu – jak w wielu innych przypadkach – przydatna okazuje się zasada świętego Pawła: „Wszystko mi wolno, ale ja nie wszystkiemu oddam się w niewolę”. Człowiek, który by wziął sobie za cel zażywanie jak największej liczby przyjemności, nie dość, że w pewnym momencie je straci, bo one mu się po prostu zetrą, to dodatkowo narobi dużo szkody dookoła; nie mówiąc o tym, że jeżeli tą przyjemnością jest na przykład alkohol, to zepsuje sobie zdrowie. Czyli przyjemności można się oddać w niewolę. Święty Paweł mówił jednak także, że nie należy odrzucać niczego, co się przyjmuje z dziękczynieniem. Jeżeli więc jest jakaś rzecz, którą mogę przyjąć bezpiecznie i złożyć Panu Bogu za nią dzięki, to nie ma co robić sobie skrupułów. Przypomina mi się historia pewnej zakonnicy z Krakowa z początku XX wieku, która spowiadała się u profesora seminarium, bardzo wziętego spowiednika. Wyznała mu, że miała właśnie imieniny i siostra kucharka przygotowała dla niej imieninowy tort, ale ona chcąc się umartwić, posypała swoją porcję popiołem. A potem pomyślała, że przecież siostra kucharka zrobiła tort, żeby sprawić jej przyjemność, i może jej być przykro. „Czy to był grzech?” – pytała. Spowiednik na to: „Nie grzech, proszę siostry, nie grzech. Barbarzyństwo!”. WIĘŹ Ta zakonnica wpisuje się w dość częsty jeszcze stereotyp, według którego życie zakonne polega głównie na umartwianiu się i na odcięciu od większości światowych przyjemności... S. Małgorzata Panie, zdaje mi się, szukają trochę sensacji. Jak się umartwia zakon nica? To taki sensacyjny temat.
S. Małgorzata O ile pamiętam w Nocach i dniach występuje uczennica, która chce zostać świętą, wobec czego po nocach leży krzyżem w szkolnej kaplicy. Dąbrowska prawdopodobnie też wyznawała wspomniany przez Panie stereotyp. Gdy mówimy o umartwieniu, trzeba podkreślić jedną rzecz: umartwienie czy asceza nie są wartością same dla siebie. Są ćwiczeniem się w wyborze. A w wyborze ćwiczyć się musi każdy człowiek. Nierzadko umartwienia są konieczne, ponieważ nas ukierunkowują, są jak GPS – wybierają najwłaściwszą drogę do celu. Rezygnuję
37
Pochwała przyjemności
WIĘŹ Chciałyśmy rozmawiać o przyjemności, ale skoro Siostra sama nam ten temat podsuwa: jak się umartwia zakonnica?
Z s . Ma ł g o r zat ą B o r k o w s k ą r o z m a w i a j ą K . Jab ł o ń s k a i E . Ka r ab i n
z konkretnej przyjemności, bo zeszłabym na bok, a chcę iść prostą drogą. Tak samo robi każdy człowiek, jeżeli do czegoś naprawdę dąży. Tylko najczęściej nie mówi, że to jest asceza, choć w istocie na tym właśnie ona polega. WIĘŹ A czy asceza, jakkolwiek często trudna i nieprzyjemna, ostatecznie nie prowadzi do przyjemności? Często przez to, że wyrzekamy się czegoś mniejszego, możemy zyskać coś o wiele większego. S. Małgorzata Ale to nie o to chodzi! Byłaby to pogoń za doświadczeniem. Przecież jeżeli kogoś się kocha, to nie szuka się cały czas doświadczenia tej miłości, bo w takim wypadku będzie się człowiek kręcił dookoła siebie i swoich doświadczeń, jakby to on był najważniejszy, a nie osoba kochana. Tą miłością się żyje, według niej się postępuje. I z tą miłością trzeba brać się za bary, zwłaszcza jeżeli ona nie bardzo wychodzi. Ale istota miłości nie polega na tym, żeby miłość czuć, żeby nieustannie odczuwać przyjemność z samego faktu, że kocham. Oczywiście radość płynąca z doświadczenia, że kocham i jestem kochana, jest dobra, ale nie jest najważniejsza i nie o nią przede wszystkim chodzi. Jeżeli chcę kochać Boga, służyć Mu i wielbić Go, to nie mogę szukać w tym swojej przyjemności. I celem mojej ascezy nie może być to, że wyrzekam się jednej przyjemności po to, aby zdobyć drugą – większą. W ascezie chodzi nie o mnie, ale o to, żeby lepiej kochać. To jest wybór; i potrzebny on jest w każdej relacji międzyosobowej. Obrzydzić sobie Chrystusa
Dlaczego w nauczaniu duszpasterskim Kościoła częściej i chętniej WIĘŹ mówi się, że wyrzeczenie prowadzi do Boga, a rzadko pokazuje się, że przyjemność również może być drogą do Niego? S. Małgorzata Chyba bierze się to stąd, że przyjemność może być drogą do Boga tylko pod warunkiem, żeby nami nie zawładnęła, nie panowała nad nami. Poza tym bombardowani jesteśmy masą bezsensownych przyjemności, często prowadzących na bezdroża, jeśli nie zgoła do złego. Ktoś może twierdzić, że czerpie przyjemność z poniżania drugiego człowieka: i co na to poradzić? Ten zalew śmiecia przyjemnościowego powoduje, że księża już nie nadążają go zamiatać. Stąd skrót myślowy: „Wyrzekajcie się”. Jednak żeby ludzie naprawdę chcieli się czegoś wyrzec, muszą wiedzieć, dlaczego mają to zrobić. Samo
38
WIĘŹ Lipiec 2012
Mój ideał – sybarytka
nawoływanie do wyrzeczenia daleko nie zaprowadzi. Lepiej chyba mówić nie o wyrzeczeniu, a o wyborze. Bo to jest przekaz pozytywny. A wybór jest i tak niemożliwy bez wyrzeczenia. Nie można studiować równocześnie medycyny, malarstwa, historii i astronomii. Nawet jeśli wszystkie te kierunki nas interesują, któryś musimy wybrać, a pozostałe odrzucić. WIĘŹ My, chrześcijanie, często mamy problem z formułowaniem pozytywnego przekazu. Do dziś pokutuje przekonanie, że człowiek nie powinien szukać przyjemności w czynieniu dobra, bo – jak uczy Biblia – „niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa”. S. Małgorzata Takie odczytanie tej zasady stawia całą sprawę na głowie. W żadnym razie nie chodzi tu o to, żeby człowiek nie wiedział, co robi, albo nie dostrzegał, że robi coś dobrego. Chodzi jedynie o to, aby nie trąbił o swoich dobrych uczynkach na lewo i prawo; chodzi o potępienie próżnej chwały. Radość, że się coś dobrego udało, jest całkowicie uprawniona. Powtórzę: nie należy odrzucać niczego, co można przyjmować z dziękczynieniem. Bo w końcu dobro, któreśmy uczynili, także jest łaską, a nie naszą zasługą. WIĘŹ Tej wdzięczności często w nas nie widać. My, chrześcijanie, postrzegani jesteśmy często jako ludzie smutni, trudno w naszych postawach zobaczyć coś, co zachęcałoby innych do pójścia za Chrystusem.
WIĘŹ Wybór tego, co lepsze, to zasada, jaką kierują się sympatycy ruchu „Slow”, który przyszedł do nas z Zachodniej Europy. Wyznawcy „Slow” uświadomili sobie, że nieustanny pośpiech, który wręcz wymuszają na nas współczesne warunki – bieg za pieniędzmi, za karierą etc. – jest czymś destrukcyjnym. Odkryli, że lepiej jest mniej posiadać, zwolnić i mieć więcej czasu na to, co w życiu naprawdę ważne – głębsze więzi rodzinne i przyjacielskie; celebrowanie życia, w tym również dobrego i zdrowego jedzenia, często
39
Pochwała przyjemności
S. Małgorzata Ludzie nieraz widzą to, co sobie z góry założyli, że zobaczą; a tu działają stereotypy, uruchamiane przez strach. Człowiek, który bardzo nie chce się przejąć nauką Chrystusa – jest mu to po prostu niewygodne – robi, co może, żeby ją sobie obrzydzić, więc i nazywa ją smutną. Ale chociaż już kawał czasu żyję na świecie, jeszcze nie widziałam smutnych ascetów. Jeżeli asceza, to właśnie wesoła; to radosny wybór tego, co lepsze.
Z s . Ma ł g o r zat ą B o r k o w s k ą r o z m a w i a j ą K . Jab ł o ń s k a i E . Ka r ab i n
własnoręcznie przyrządzanego; rozwijanie swoich zainteresowań, realizację pasji, odpoczynek etc. S. Małgorzata Popularyzacja potrzeby rezygnacji z pośpiechu na pewno nie zaszko dzi, a do konieczności zwolnienia w życiu wzywało już wielu. Cóż, aż się prosi, żeby zacytować Mickiewicza: Choć o tym dawno w Pańskim pisano Zakonie, I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie. Nauka dawną była, szło o jej pełnienie! Lecz wtenczas panowało takie oślepienie, Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.
Prawdziwki, heksametr i Pollyanna WIĘŹ Dlaczego jedni potrafią znajdować w życiu wiele przyjemności, a inni uważają, że w ich życiu zdarzają się one rzadko? S. Małgorzata Dużo zależy od psychicznego typu człowieka. Są ludzie, którym prawie wszystko sprawia przyjemność, bo piękno otaczającego świata, życzliwość ludzi etc. traktują jako dar Boży. Pewną bardzo mi bliską osobę, dawno już nieżyjącą, wszyscy nazywali sybarytką – nie dlatego, że lubiła się pławić w przyjemnościach, ale ponieważ mnóstwo rzeczy i zdarzeń sprawiało jej radość. Lubiła na przykład grzybobranie i każdego prawdziwka witała greckim heksametrem. Pamiętam, jak na starość złamała nogę i leżała z tą nogą na wyciągu – wydawałoby się, że to ostatnie miejsce, w którym człowiek czułby się dobrze, a ona uśmiechała się i z całą szczerością mówiła: „Ja jestem naprawdę rozpieszczonym dzieckiem Pana Boga, tak mi tu dobrze, wszyscy tak się o mnie troszczą”. Jej było dobrze z Bogiem, a cała reszta nie robiła różnicy. A poza tym ona naprawdę miała dar odnajdywania radości w zwyczajnych rzeczach i sprawach. To mój wzór. Wszystko jest darem, jak mówią wielcy święci, ale pytanie, dlaczego akurat jeden dar jest u jednych silniejszy, a u innych słabszy? Pewnie z umiejętnością cieszenia się drobiazgami jest podobnie jak z intelektem, zdrowiem, zdolnościami – jedni mają czegoś więcej, drudzy mniej. WIĘŹ A czy ci, którym tego daru poskąpiono, mogą ćwiczyć się w radości?
40
WIĘŹ Lipiec 2012
Mój ideał – sybarytka
S. Małgorzata Panie chyba nie czytały Pollyanny! Główna bohaterka miała dostać piękną lalkę, a przez pomyłkę przysłano jej… kule – takie, jakich używają ludzie mający kłopot z chodzeniem. Owszem, kule były ładne, z rzeźbionego drewna, ale zupełnie Pollyannie niepotrzebne. Ojciec przekonywał zdumioną i rozczarowaną dziewczynkę, że taki prezent też jest powodem do radości. Czym tu się cieszyć? Ano właśnie tym, że ona tych kul nie potrzebuje! WIĘŹ Można znaleźć powody do radości, ale czy równie łatwo jest znaleźć drogę do szczęścia? Czy można je wybrać? S. Małgorzata Nie wiem, czy można z góry wybrać sobie szczęście, ale można wy brać coś, co uznajemy za dobro, i właśnie to dobro przynosi szczęście. Ono jest skutkiem, nie samym wyborem. WIĘŹ Czyli wybór dobra nie daje gwarancji, że będziemy szczęśliwi? S. Małgorzata Nie ma gwarancji, że szczęście się pojawi za tydzień albo za dwa. Ono się może pojawić za pięć, dziesięć lat, a nawet dopiero po śmierci. WIĘŹ A może niebo to będzie wieczna przyjemność? S. Małgorzata To zdecydowanie za mało powiedziane. Wieczność to szczęście, a nie przyjemność. „Przyjemność” jest, moim zdaniem, w odniesieniu do wieczności kategorią nieprzydatną.
S. Małgorzata No to może wsiądźmy na tego największego konia i przypomnijmy sobie jeszcze jeden cytacik ze świętego Pawła: „Nikt z nas nie żyje dla siebie, nikt nie umiera dla siebie”. A może Panie myślały, że to jest formułka pobożnej intencji? Nie, kochane moje! To jest coś o wiele więcej – to jest wyrażenie sensu naszego istnienia. Nie stworzyliśmy siebie sami, stworzył nas Bóg dla sobie wiadomego celu. Wiemy tylko, że ten cel ostatecznie ma prowadzić do możliwie największego szczęścia dla nas – do udziału w życiu Boga. A my się tutaj bawimy: tego chcę, i jeszcze tego, i tamto też chciałbym osiągnąć, a tego bardzo nie chcę – i tak się plączemy w tych drobnych rzeczach. Właśnie dlatego chciałabym rozróżnić drobne przyjemności
41
Pochwała przyjemności
WIĘŹ Jednak to przyjemność odczuwamy zmysłami, ona jest czymś konkretnym, a kiedy zaczynamy myśleć i mówić o niebie, stajemy się niekonkretni, często mdli i nieprzekonujący nie tylko dla innych, ale też dla samych siebie.
Z s . Ma ł g o r zat ą B o r k o w s k ą r o z m a w i a j ą K . Jab ł o ń s k a i E . Ka r ab i n
i nieprzyjemności od wielkiego szczęścia. My się tak potrafimy zaplątać w tych drobnych rzeczach, że już nie widzimy sensu ani celu całego życia. Jak mamy być przekonujący? A przecież jesteśmy zagarnięci w coś, co nas i wszystkie nasze cząstkowe dążenia przerasta – jesteśmy porwani przez Chrystusa, przez Jego dzieło zbawienia, jesteśmy porwani w szaleńczym wręcz pędzie do Ojca! I tu nie chodzi o to, że mamy nie mieć samochodu – miejmy! Nawet nie jeden, ale dwa, trzy i więcej, jeśli naprawdę potrzeba. Ważne, byśmy się nie zaplątali w pragnienie posiadania dla samego posiadania. Niech będą i trzy samochody, ale niech one służą rzeczywistemu dobru, a nie tylko próżności, jak w starym kawale o Breżniewie, który oprowadza mamę po swoim pałacu, pokazuje jej samochody najlepszych światowych marek i kapiące od złota salony. Mama uważnie ogląda, kiwa głową i w końcu mówi: „Ładne to, synku, ładne, ale co zrobisz, jak komuniści przyjdą?”. Gubimy się w tym wszystkim. Zapominamy o celu właściwym. Gdyby nie było grzechu pierworodnego, wszyscy bylibyśmy tak nastawieni na Boga, że już nic więcej do tego nie dałoby się dodać. Ale tak nie jest i w związku z tym człowiek nawet w tym, co jest dobre, może się zagubić. WIĘŹ W tym, co jest dobre, również można się zagubić? S. Małgorzata Można – choćby w pragnieniu niesienia pomocy innym. Jeżeli dotyczyć to będzie człowieka, który ma żonę i dzieci, zdarzyć się może, że liczne zaangażowania w pomoc innym ludziom sprawią, że zaniedba on swoich najbliższych; zarówno w rzeczach ważnych, jak i mniejszych, także w sprawianiu im przyjemności. A to tak, jakby im odmówił uśmiechu i serca. WIĘŹ Czyli jednak te przyjemności, chociaż ulotne, są ważne. S. Małgorzata Bywają ważne, jak bywają i dobre. Chrystus, będąc na uczcie, a był na niejednej, nie posypywał sobie popiołem pieczonej ryby; i skarcił tych, którzy szemrali, kiedy kobieta drogocennym olejkiem obmywała Jego stopy. Jemu jednak nie groziło, że uwięźnie w tego rodzaju przyjemnościach. Nam grozi. Podejrzliwość wobec przyjemności w Kościele, o którą wcześniej Panie pytały, czy też wszelka przesada w ascezie, płyną po prostu z naszego strachu, żeby się nie zagubić i nie ugrzęznąć. Istniejemy po to, żeby nas
42
WIĘŹ Lipiec 2012
Mój ideał – sybarytka
zagarnęła Miłość, a nie żebyśmy uganiali się za coraz to nowymi przyjemnościami. WIĘŹ Pewien ksiądz mawia, że ważne jest, byśmy w życiu to my mieli przyjemności, a nie, żeby przyjemności nas miały. S. Małgorzata Podoba mi się! Dobrze powiedziane. Rozmawiały Katarzyna Jabłońska i Ewa Karabin
s. Małgorzata Borkowska – benedyktynka, doktor nauk humanistycznych, pisarka, hi-
storyczka, tłumaczka, publicystka. Studiowała filologię polską i filozofię na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz teologię na KUL. Autorka wielu książek historycznych, m.in. Dekret w niebieskim ferowany parlamencie, Życie codzienne polskich klasztorów żeńskich w XVII-XVIII wieku, Czarna owca, Twarze Ojców Pustyni, Leksykon zakonnic polskich epoki przedrozbiorowej, Zakony żeńskie w Polsce w epoce nowożytnej, oraz duchowo- -medytacyjnych, np. Jednego potrzeba, jak też powieści: Bożek templariuszy, Gar Ingawi, wyspa szczęśliwa, Szantopierz i archanioł. Mieszka w Staniątkach pod Krakowem.
Nowość
Wydany przez Jacques’a Maritaina w 1962 r. dziennik jego żony Raïssy odbił się we Francji głośnym echem, ujawniał bowiem jej doświadczenia mistyczne, ukrywane nawet przed najbliższymi. Dziś jest nie tylko świadectwem niezwykłej osobowości autorki i jej życia wypełnionego kontemplacją, ale także przyczynkiem do poznania I połowy XX w. jako czasu odrodzenia katolicyzmu we Francji. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
256 s., cena 39,90 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
43
Pochwała przyjemności
Raïssa Maritain Dziennik
Coś miłego, coś szlachetnego? Ankieta
Nasza ankieta na temat przyjemności zawierała dwa krótkie i proste pytania:
Na czym – zdaniem Pani/Pana – polega istota przyjemności? Czy przyjemność może uszlachetniać? Poprosiliśmy o wypowiedzi osoby o bardzo różnych doświadczeniach życiowych. Liczymy, że powstała w ten sposób mozaika będzie zarówno interesująca, jak i przyjemna w lekturze dla naszych Czytelników. [Red.]
44
WIĘŹ Lipiec 2012
Galeria WIĘZI: Ks. Grzegorz Strzelczyk
45
A n k i e ta
Bohdan Butenko
Na kogo wypadnie, na tego bęc Przyjemność to coś miłego i niestety zazwyczaj krótkotrwałego, ponieważ nierozerwalnie łączy się z określoną chwilą czy zdarzeniem. Chcielibyśmy, oczywiście, żeby trwała znacznie dłużej. Ta jej ulotność bywa czasem nieprzyjemna. Przyjemność przybliża nas do radości życia. Gdybym miał umieścić przyjemność na jakiejś skali albo w jakiejś hierarchii, wyglądałoby to tak: najniżej przyjemność, nieco wyżej znajdowałaby się radość, a najwyżej – szczęście. Czy przyjemność może uszlachetniać? To zależy: jednych uszlachetni, a drugich zepsuje. Czyli mówiąc żartobliwie: na kogo wypadnie, na tego bęc. Tu wszystko jest w rękach człowieka i jego decyzji, co on z tą przyjemnością zrobi. Bohdan Butenko – ilustrator i grafik, autor plakatów, komiksów oraz książek, scenarzy-
sta, projektant lalek i dekoracji dla teatru i telewizji. Zaprojektował m.in. scenografię dla Kabaretu Starszych Panów.
Izabella Cywińska
Ni to, ni sio Norwid powiedział kiedyś o bezradnym poecie, który nie umiał zrozumieć „ludzkich współ-łez i współ-jęków”: „Zaiste niech mnie taki nie uczy, co jasne / A co ciemne? On ledwo że wie co przyjemne!”. Poeta ma rację. Przyjemność to takie ni to, ni sio. Nie jest to stan godny wiecznej pamięci. Nie jest to też uczucie wzbudzające jakieś większe emocje, ale również nie jest niebezpieczne dla kogoś, kto aktualnie w nim pozostaje. Sformułowanie „było przyjemnie” oznacza, że nie było nieprzyjemnie. Ot, było tak sobie: letnio. Wybitna scenograf, nieżyjąca już Zofia Wierchowicz – nie chcąc urazić twórcy spektaklu – na pytanie, jak jej się podobało, odpowiadała: przedstawienie było bardzo przyjemne. A czy przyjemność może uszlachetniać? Tak i nie. To jest relatywne. Uczucie przyjemności potraktowane abstrakcyjnie – samo w sobie, czyste – nic nie może, a więc także nie może uszlachetnić. Wszystko zależy od tego, co komu sprawia przyjemność. A tu wybór jest ogromny: piękno staje przeciw brzydocie, dobro przeciw złu, harmonia dźwięków przeciw kakofonii. Jeśli zatem jesteśmy ukierunkowani ku miłości, pięknu, dobroci, harmonii, to należymy do tych szczęśliwców, którzy
46
WIĘŹ Lipiec 2012
Coś miłego, coś szlachetnego?
bez własnego udziału, pomnażając te cechy – tworzą siebie i czynią otaczający nas świat szlachetniejszym. Izabella Cywińska – reżyser teatralny i filmowy, była minister kultury. Wyreżyserowała m.in.
serial telewizyjny Boża podszewka oraz film Kochankowie z Marony.
Janusz Głowacki
Przyjemności żyją po śmierci Jest taki rysunek w „New Yorkerze”, że przy łóżku umierającego miliardera siedzi jego prawnik. Miliarder mówi: „Kiedy już powiesz mojej rodzinie, że ich wszystkich wydziedziczam, to mam jeszcze prośbę – żebyś tak nieprzyjemnie zachichotał”. Przyjemności żyją po śmierci. Polacy są ciągle zmartwieni, zamiast czerpać z życia, ile się da. Dzięki bogactwu ludzkiej natury każdy coś dla siebie znajdzie. Przyjemności są proste i skomplikowane. Zależą od płci, pory dnia albo nocy i tego, czy się ma przyjemność pojedynczo, czy w większej grupie. Jak wiadomo, jedni lubią czytać Prousta i zastanawiać się nad sensem istnienia, inni wolą wepchnąć staruszka pod samochód albo chociaż pobić żonę. Niektórym sprawia przyjemność dawanie dobrych rad, innym – dawanie złych przykładów. Z własnego doświadczenia wiem, jak mi się przyjemnie gardzi czymś, czego rozpaczliwie pragnę, a w żaden sposób nie mogę dostać. Jest różnie. Jedni wolą śmiać się z grzesznikami, inni płakać w towarzystwie świętych. Tę ostatnią „mądrość” wymyślił amerykański piosenkarz Billy Joel, a ja mu ją właśnie ukradłem. I ta kradzież sprawiła mi wielką przyjemność. Janusz Głowacki – prozaik, dramaturg, felietonista i scenarzysta. Ostatnio wydał Good
night, Dżerzi i Sonia, która za dużo chciała. Autor scenariusza do filmu Andrzeja Wajdy o Lechu Wałęsie.
Jakoś wypełnić Drogi Xięże! Miałżebym sobie odebrać przyjemność nadziei i miłości? W imię czego? Tak, wiem, słyszałem tysiąc razy, że „prawdziwi filozofowie już umarli” (Platon, Fedon); słyszałem też, że Eros i Thanatos stanowią parę nierozerwalną, jedno bez drugiego nie da się pomyśleć, a że to drugie jest pustką nieznanego, zatem pierwsze może
47
Pochwała przyjemności
Michał Komar
A n k i e ta
się wyrazić jedynie w cierpieniu. Ale co robić z czasem, który zawiera się między chwilą, w której świadomie mówię „ja”, a chwilą, w której pomyślę, że to już myśl ostatnia i więcej ich nie będzie? Jakoś wypełnić. Jakoś? Wypełnić smutkiem tęsknoty? Pogrążyć się w przewrotnym umiłowaniu bólu? Ale czy już w samym słowie „wypełnić” nie zawiera się poczucie bezwartościowości życia? Jakże to pogodzić z radością okazywaną przez Stwórcę na widok stworzonych przezeń roślin zielonych, ciał niebieskich świecących na sklepieniu nieba, ryb morskich, ptactwa powietrznego i człowieka? Czy istnieje więc jakaś ważna przyczyna, dla której powinniśmy odrzucać przyjemność odczuwaną na widok rezultatów naszej roztropności, sprawiedliwości i umiarkowania? Spytasz teraz: a gdzie one? Odpowiem: trzeba męstwa wiary, by zaznać przyjemności nadziei i miłości! Michał Komar – pisarz, scenarzysta i krytyk filmowy, autor sztuk teatralnych, wydawca
i publicysta. Autor wywiadów-rzek m.in. z Władysławem Bartoszewskim, Stefanem Mellerem i Krzysztofem Kozłowskim.
Janusz Matuszewski
Jak deszcz „Nikt zaś z nas nie żyje dla siebie i nikt nie umiera dla siebie: jeżeli bowiem żyjemy, żyjemy dla Pana; jeżeli zaś umieramy, umieramy dla Pana. I w życiu więc, i w śmierci należymy do Pana” (Rz 14,7–8). Żyjemy dla Prawdy. Dla Prawdy, która nas wyzwoli – w to wierzę. Dlatego, szczerze mówiąc, problem przyjemności specjalnie dla mnie nie istnieje. Przyjemność traktuję jak pogodę albo lepiej jak deszcz: raz jest, raz go nie ma. Wydaje mi się również, że pojęcie przyjemności nie jest osią, wokół której można budować coś stałego. Trudno mi też znaleźć dla przyjemności jakieś szczególne miejsce w tradycyjnie rozumianej drodze i etapach rozwoju duchowego człowieka: oczyszczenia, oświecenia, zjednoczenia. Przyjemność jest doświadczeniem zbyt nieuchwytnym; ta sama czynność raz może być umiarkowanie przyjemna, innym razem – bardziej przyjemna, a kiedy indziej wcale przyjemna nie będzie (na przykład z powodu przesytu). Sprawę komplikują dodatkowo: wiek przeżywającego przyjemność, jego doświadczenie, wiedza, potrzeby, a w końcu cel, do którego dąży w życiu. Ten cel może sprawić, że potrzeba przyjemności zostanie potraktowana bardzo selektywnie, zostanie zredukowana czy wręcz wyeliminowana – a ta eliminacja też może być przyjemnością. Realnie jednak patrząc, życie bez przyjemności, podobnie jak i bez nieprzyjemności, nie jest możliwe. Mozolne mieszanie farb, wyciskanie z tub, babranie się w ich materii na pewno dla wielu – w tym niżej podpisanego – jest wielką przyjemnością. Podobnie jak samo
48
WIĘŹ Lipiec 2012
Coś miłego, coś szlachetnego?
powstawanie obrazu, czyli czegoś, czego jeszcze przed chwilą nie było, a co być może ma sens, zawiera jakieś przesłanie, z czymś się kontaktuje, do czegoś odsyła. Te małe i duże przyjemności podczas pracy umożliwiają sam jej proces i trwanie w nim. Nie pozwalają przerwać pracy, a w razie niepowodzeń dają nadzieję, że w końcu może się przytrafić coś sensownego. Sztuka malarska nie może istnieć bez zmysłu wzroku. I niezależnie, jakie oczekiwania ma spełniać, jest również przyjemnością patrzenia i czytania. Chodzi tylko o to, by nie zamienić i nie pomylić etapu i narzędzia z celem – ażeby przyjemność, tak przecież niezbędna w trakcie pracy, nie stała się celem zaciemniającym przesłanie. Nuda i niepowodzenia w pracy bardzo łatwo mogą się domagać rekompensaty w postaci taniej przyjemności. Czy przyjemność może uszlachetniać? Pewnie tak – jak wszystko – ale odpowiednio dawkowana i nieabsolutyzowana w porządku życia. Jednak jak wszystko, tak i przyjemność może się zamienić w idola, bałwana i demona. Można przypuszczać, że przyjemność inaczej się będzie realizować w życiu człowieka wewnętrznie uporządkowanego, akceptującego Boski porządek w świecie, a inaczej w życiu człowieka akceptującego i akcentującego swoją własną absolutną autonomię, swoją „absurdalną” wolność – również wolność do nieustającej i niczym nieograniczonej przyjemności. Warto więc nie zapominać, że niewłaściwie rozumiana przyjemność uruchomić może siłę niszczącą – zwłaszcza kiedy przyjemność ma coś zastąpić i jest rozumiana egoistycznie. Nie znaczy to jednak, że troska o rozwój wewnętrzny, a nawet duchowy musi wiązać się z wyrzeczeniem się wszelkiej przyjemności. Kontemplacja na przykład nie służy wycofaniu się z rzeczywistości ani na jej unikaniu. „Przeszywa spojrzeniem – pisał Thomas Merton w Doświadczeniu wewnętrznym – powierzchowną sferę bytu i sięga poza nią. Zakłada to pełną akceptację rzeczy takich, jakimi one są, oraz rozsądną ich ocenę. «Ciemność» kontemplacyjnej nocy nie jest odrzuceniem rzeczy stworzonych. Wręcz przeciwnie, kontemplatyk w pewien sposób «odnajduje» i odkrywa rzeczy takie, jakimi one naprawdę są, oraz cieszy się nimi we wznioślejszy sposób, kiedy wyrasta ponad jedynie zmysłowy i powierzchowny kontakt z nimi”. Janusz Matuszewski – malarz, prowadzi Pracownię Malarstwa na krakowskiej Akademii
Jan Mela
Zębatka szczęścia Przyjemność to bardzo proste odczucie – we mnie samym wywołuje ono wewnętrzne ciepło, które czasem wręcz emanuje na zewnątrz, na innych.
49
Pochwała przyjemności
Sztuk Pięknych. Do połowy lipca trwa jego wystawa w Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej „Dom Praczki“ w Kielcach.
A n k i e ta
Najcudowniej czuję się przy mojej ukochanej dziewczynie, jej obecność jest czymś więcej niż przyjemnością – czyni mnie szczęśliwym. Choć kocham podróże, to jednak w jej obecności nawet wspólne wyjście do sklepu po bułki sprawia mi przyjemność. Przyjemności dostarczają mi również sytuacje, w których czuję się potrzebny i użyteczny, wtedy naprawdę czuję, że jestem na swoim miejscu. Chyba Anthony de Mello powiedział, że dawanie innym bez oczekiwania niczego w zamian to najprostszy sposób, żeby zostać obdarowanym. Mówi się, że cierpienie uszlachetnia. Dodałbym jednak, że tylko wtedy, gdy pomaga nam ono docenić to, co mamy, zmniejszyć życiowe wymagania. Wtedy rzeczywiście przyjemność jest większą nagrodą – gdy na nic się nie nastawiamy i niczego nie oczekujemy, trudności nas nie rozczarowują, a dobre rzeczy stają się niespodzianką i darem. A przyjemność czerpana ze szczęścia bliskiej osoby jest samonapędzającą się zębatką szczęścia. Nie ma to jak być dla kogoś kolorową farbką i malować życie w ulubionych barwach. Tak, przyjemność i szczęście to motywacje największe z możliwych! Jan Mela – podróżnik i społecznik. Najmłodszy w historii oraz pierwszy niepełnosprawny
zdobywca obu biegunów w ciągu jednego roku. Twórca fundacji Poza Horyzonty wspierającej osoby niepełnosprawne.
Adam Nowak
Życie w trybie turystycznym? Przyszło nam przebywać w czasie i przestrzeni, których istotą jest nieustanne podsycanie przyjemności. Życie prywatne, zawodowe, oficjalne, intymne uwarunkowane jest odczuwaniem przyjemności. I manifestowaniem tego odczuwania. Sama przyjemność może być dobra. Może być doświadczeniem budującym bardzo potrzebną przestrzeń do przeżywania dobrych emocji. Może pomóc ustawić je w pamięci w odpowiednim miejscu i hierarchii. Jeśli w naszym życiu działoby się źle, możemy do tych emocji się odwołać. Zgromadzone dobre, przyjemne przeżycia przywoływane w czas zły pozwalają przetrwać trudności, dramaty, a może i tragedie – tak jesteśmy skonstruowani. Taki mechanizm możemy w sobie wypracować za pomocą wewnętrznej dyscypliny (w najlepszym znaczeniu tego pojęcia). Dlatego winniśmy poszukiwać takich zdarzeń, które dostarczyłyby nam jak najwięcej przyjemności. I jeśli takie dążenie traktować będziemy jako narzędzie, a nie cel, wykorzystamy je do wzbogacania osobowości – zachowując przy tym odpowiednie proporcje – nie powinno nam zagrażać niebezpieczeństwo notorycznego i chorobliwego poszukiwania
50
WIĘŹ Lipiec 2012
Coś miłego, coś szlachetnego?
przyjemności jako celu. Niestety, ta granica bywa niebezpiecznie przesuwana, rodząc pokusę przyjemności nieustannej. Istnieje pojęcie „aktywnego lenia” – osobnika, którego wszelkie działania nastawione są na organizowanie zaspokajania przyjemności. To ktoś wiecznie młody, w dobrej kondycji, świetnie uposażony, wiodący ciekawy tryb życia „turystycznego”, usłanego wieczną przyjemnością. Taki model prezentowany jest przez część mediów lansujących wizję nieprzemijającej młodości w pojedynkę bądź z partnerem, niezobowiązująco i/lub najwyżej z jednym dzieckiem. Już w starożytności hedoniści doszli do – wysnutego z szerokich doświadczeń – wniosku, że ciało nie jest w stanie sprostać wymogom ludzkiej wyobraźni. A to skłoniło ich do przyjrzenia się ascezie. Adam Nowak – muzyk. Lider, twórca większości tekstów, gitarzysta i wokalista zespołu Raz,
Dwa, Trzy. Autor muzyki do filmu Historie miłosne w reż. Jerzego Stuhra.
Władysław Stróżewski
Przyjemność należy do doświadczeń pierwotnych, prostych, dlatego nie jest łatwo ją analizować. Najogólniej można ją chyba określić jako stan psychiczny towarzyszący satysfakcji z osiągnięcia czegoś wartościowego, upragnionego, oczekiwanego. Przyjemność pojawia się więc jako szczególne dopełnienie przeżyć, które dają nam jakąś satysfakcję. Mogą być one różne: „łagodne” lub „ostre”, spokojne lub dynamiczne. Stąd i rodzaje przyjemności: przyjemność spokoju, odpoczynku, lenistwa albo zdobywczego wysiłku, trudu, przezwyciężania siebie, walki. Przyjemność może być stanem długotrwałym albo chwilowym doznaniem, czymś długo oczekiwanym albo zjawiającym się nagle (jak przejście z ciemności do światła albo z dusznego pomieszczenia na świeże powietrze). Przyjemność jest stopniowalna, można wyznaczyć jej bieguny od ledwie odczuwanego dobrego samopoczucia, poprzez szczególną błogość, do szczytowej rozkoszy. I różnicuje się ją zależnie od receptorów, które uruchamia: jako przyjemność cielesna, zmysłowa – wzrok, słuch, dotyk, smak; jako duchowa: intelekt, uczucia, wola. Lecz jest także przyjemność integralna, której doznajemy na przykład w doświadczeniu sztuki, piękna krajobrazu, przeżyciu erotycznym, ekstazie. Istotne jest to, by przyjemność nie była traktowana jako cel sam w sobie, lecz jako następstwo przeżyć mających jakiś głębszy sens. W przeciwnym wypadku doprowadzić może do przesytu, przerodzić się w uzależnienie, które nie da się zaspokoić: alkoholizm, seksoholizm, pracoholizm itp. Dlatego na pytanie, czy
51
Pochwała przyjemności
Dobrze, gdy towarzyszy
A n k i e ta
przyjemność uszlachetnia, odpowiadać trzeba z wielką ostrożnością. I poczytać Kierkegaarda o Don Juanie. Jakie jest miejsce przyjemności w hierarchii wartości? Pytanie to postawił już Platon w Filebie, gdzie przeciwstawił przyjemność mądrości. Nie chodziło, rzecz jasna, o zwykłe przeciwieństwo: na tej zasadzie przyjemność przeciwstawia się przykrości, a mądrość głupocie. Proponowane rozwiązanie jest następujące: mądrość stoi w hierarchii wartości wyżej od przyjemności, ale dobrze jest, gdy towarzyszy jej przyjemność! Poza tym, wydaje się (ale to już nie Platon), że przyjemność intensyfikuje się w miarę jej uświadamiania sobie (jej jakości, intensywności, przebiegu). Świadomość przyjemności nie powinna jej jednak paraliżować. Władysław Stróżewski – filozof, emerytowany profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, aktu-
alnie profesor Akademii Ignatianum, członek czynny Polskiej Akademii Umiejętności, przewodniczący Polskiego Towarzystwa Filozoficznego, redaktor „Kwartalnika Filozoficznego”.
Maciej Stuhr
Odgonić kosmate myśli Jest coś takiego w naszym – nie oszukujmy się, wyznaniowym – kręgu kulturowym, że już samo słowo „przyjemność” wprawia nas w lekkie zakłopotanie. Podobnie jak słowo „Żyd”. Kiedy słyszymy te słowa, od razu wiemy, że trzeba uważać z odpowiedzią, że może się tu gdzieś czaić pułapka. I paradoksalnie to myślenie od razu nasuwa nam à rebours najbardziej kosmate myśli, których często zadający nam pytanie w ogóle nie miał na myśli. Słowa: „rozpasanie”, „onanizm”, „pogrom”, „obżarstwo”, „pijaństwo”, „antysemityzm” – musimy je dopiero odgonić, żeby odpowiedzieć jak człowiek. Zabawne! Tymczasem przyjemność to często czas, myśl, czynność, które po prostu poświęcamy samym sobie. W moim życiu na przykład zauważyłem, że przez większą część doby jestem dla kogoś. Dla rodziny, dla dziennikarzy, dla rodziców, dla publiczności... To oczywiście też może być przyjemne i często w tym byciu dla innych odnajdujemy prawdziwy sens życia. Co nie zmienia faktu, że po takim dniu często kładziemy sie do łóżka i czujemy niewyobrażalną ulgę. A dlaczego? Moim zdaniem nie tylko z powodu fizycznego wyczerpania. Otóż teraz przychodzi czas na sen. Czas tylko dla nas. Ot, przyjemność! Maciej Stuhr – aktor filmowy i teatralny. Od 2008 r. związany z zespołem Nowego Teatru Krzysztofa Warlikowskiego. Z wykształcenia także psycholog. W 2005 r. uhonorowany tytułem Mistrza Mowy Polskiej.
52
WIĘŹ Lipiec 2012
Galeria WIĘZI: Ks. Grzegorz Strzelczyk
53
Marcin Jakimowicz
Zaświaty piją z nami herbatę Zacząłem pisać „reportaż z nieba”. Ale zdanie po zdaniu okazywało się, że brnę w ślepą – dosłownie! – uliczkę. Oko nie widziało, ucho nie słyszało, a ja starałem się opisać. Słowa okazywały się bezradne, miałkie, puste. Stanąłem pod ścianą i przypomniałem sobie dewizę św. Augustyna: cokolwiek powiemy o Bogu, już Nim nie jest. On zawsze jest inny: większy, bardziej kochający… Wszystko, co tu napiszę, nie jest prawdą. Będzie inaczej. O niebo lepiej. Zamiast opowieści w rodzaju religious fiction proponuję rodzaj śledztwa. Na podstawie poszlak i dowodów, które On pozostawił, spróbujmy opisać Jego dom, zajrzeć przez lekko uchylone okno do Królestwa. Nie byłem w niebie – to oczywiste. Kilka razy wałęsałem się po przedsionkach. Niezbyt często, ale było to na tyle intensywne, że zacząłem tęsknić. Czy te doświadczenia były zapowiedzią, przedsmakiem, rodzajem filmowego trailera? Mam nadzieję. Jak tam będzie? Pięknie. Słucham wskazówek św. Tomasza i próbuję poznawać przez analogię. Najważniejszy telegram świata
Jechałem znad morza na wschód. O bladym świcie. Było dokładnie tak, jak w wierszu Jacka Podsiadły: „Obudziłem się w pędzącym pociągu, nie wiedząc gdzie jestem, jak zwykle”. Za brudnymi oknami mojego pociągu parowały mazurskie jeziora. Wynurzały się z mgły. W oddali znikały uśpione, zardzewiałe stacyjki. Zapamiętałem nazwy: Łankiejmy, Korsze. „Za oknem – to znowu Podsiadło – był las. Słońce paliło w krzakach pierwszego papierosa. Wyskoczyłem na pierwszej stacji. Poszedłem. Drogą. Ze słońcem po lewej, księżycem po prawej ręce. Akcje słońca szły w górę, akcje księżyca spadały. Jeziora parowały. Anioły śpiewały, bydlęta fruwały, rodził się dzień”.
54
WIĘŹ Lipiec 2012
Z ciemności wyłoniła się plama światła. Przytuliłem nos do szyby. Spojrzałem na zegarek. Było grubo po północy. Za oknem, tym razem, busa – który mknął przez pogrążoną w śnie Rumunię – na ryneczku małego, ukrytego w Karpatach miasteczka tańczyli weselni goście. Wirowali w rytm muzyki cygańskiej kapeli, której dźwięki odbijały się od wysokich, stromych schodów. Tyle zapamiętałem. Zasnąłem. Nad ranem musiałem upewnić się, czy to nie był sen. Na szczęście inni pasażerowie też to widzieli. Odetchnąłem. Kilka lat później znów jechałem przez Rumunię. Przesunąłem zegarek o godzinę do przodu. Mknąc po krętych drogach z Satú Mare do Sygietu – krainy nieprzypadkowo zwanej bajkową – z każdym kilometrem cofałem się w czasie. Rok po roku, epoka po epoce. W końcu wylądowałem w zagubionych u podnóża gór wioskach, gdzie czas zatrzymał się kilkadziesiąt lat temu. Zza zakrętu, w zabitej dechami wiosce regionu Maramuresz, wyłonił się… wóz ciągnięty przez woły. Na ławeczkach przed misternie rzeźbionymi drewnianymi bramami staruszki wystawiały twarze na ostatnie promienie słońca. Pod ich nogami leżały potężne wiklinowe kosze, z których wysypywały się jabłka i orzechy. Staruszki zastygły w bezruchu na swych drewnianych ławach. Nie obchodził ich żaden kryzys gospodarczy ani polityczne zawirowania. Zielone pola Mazowsza zlewały się w niewyraźną smugę. Z nieba lał się żar. Pędziliśmy z Januszem Kotarbą na jakiś koncert. Za zakrętem zauważyliśmy siedzącą babuleńkę. Sprzedawała maliny i czereśnie. Stanęliśmy, kupiliśmy owoce, a po chwili „palce mieliśmy na oślep skrwawione ich sokiem”. Słuchaliśmy nowej płyty Triquetry. Gdy zanurzałem rękę w papierowej torebce, głośniki ryknęły: „STOP. Śmierci już nie ma”. Najważniejszy telegram świata. Przedsmak nieba. Rzucam jedynie kilka przykładów z brzegu. To pierwsze obrazy, impresje, które spływają, gdy przymykam oczy. Jedne z miliona podobnych. Skoro na tym „gorszym ze światów” Bóg stworzył takie zapierające dech w piersiach „okoliczności przyrody”, czy w niebie nie miałby ich powtórzyć? W wersji ulepszonej, odartej ze zła? To jedynie intuicja. Ale – wierzę – prawdziwa. – Istnieje ciągłość miedzy tym światem a tamtym” – podobnego zdania jest ks. dr Grzegorz Strzelczyk – Tyle że Pan Bóg przeniesie go do wersji 2.0. Podciągniętej, ulepszonej. Wierzę w to, że Bóg – najbardziej kreatywna trójosoba wszechświata – będzie nas nieustannie czymś zaskakiwał. Niebo będzie dopełnieniem stworzenia. Skoro ten świat będzie przemieniony, to dlaczego miałby być z niego usunięty aspekt estetyczny? Umieramy w Boga. To jedyne „miejsce”, w które można umrzeć. Po śmierci od razu wpadamy w Jego objęcia. Każdemu z nas Jezus obiecuje jednak jeszcze więcej: zmartwychwstanie ciała. Rozbrajająca jest ewangeliczna opowieść o Jezusie spotykającym nad jeziorem uczniów. Nie dowierzają, myślą, że to jakiś duch, a On wypala wprost: „Macie tu coś do jedzenia?”. Materialność zmartwychwstania jest dla wielu zgorszeniem. A ten fragment genialnie pokazuje nam, że istnieje niepodważalna ciągłość miedzy życiem doczesnym a rzeczywistością zmartwychwstania. Są one – powiedzielibyśmy dziś – kompatybilne. To nie
55
Pochwała przyjemności
Zaświaty piją z nami herbatę
Ma r c i n Ja k i m o w i c z
jest tak, że będziemy się musieli wszystkiego wyrzec, że po śmierci stracimy smak, nie będziemy się pamiętać, rozpoznawać, rozumieć. Wręcz przeciwnie. Tam ryby będą lepsze! Sygnały z tamtej strony
Czułem się w tym tłumie bardzo obco. Drażniło mnie skandowanie imienia „Jezus” i starsze kobiety wznoszące dłonie do góry. Trzasnąłbym ostentacyjnie drzwiami, gdyby tylko jakieś znajdowały się pod ręką. Stałem na spalonej słońcem trawie na jednym z kongresów Odnowy w Duchu Świętym. Ukryty, wycofany, odwrócony tyłem do dwustutysięcznego tłumu. Z głośników, z których płynęły pieśni uwielbienia, dobiegł głos kapłana: „Zaraz nastąpi wystawienie Najświętszego Sakramentu”. W oddali, sto metrów przede mną, dostrzegłem milimetrowy punkcik. Lśnił. Wysoko na murach Jasnej Góry kapłan ustawiał na ołtarzu monstrancję. Zbyt daleko, bym mógł coś więcej dostrzec. Nie widziałem szczegółów. Nie tylko dlatego, że jestem krótkowidzem. Zasłaniał mi tłum i wzniesione do nieba dłonie. Nagle – pamiętam to dokładnie – zamarłem w bezruchu. Wszystko dokoła przestało istnieć. Oniemiałem z zachwytu. Stałem zatopiony w ciszy. Bardzo irracjonalne doświadczenie... Jak długo trwało? Dziesięć sekund? Minutę? Czułem się tak, jakby ktoś wpuścił mnie do przedsionka. Odsłonił rąbek Tajemnicy i szepnął: „Warto za tym tęsknić. Warto biec”. W Obecności, której doświadczyłem, nie było nawet cienia oskarżenia. To nie było żadne pełne zanurzenie, a jedynie nieśmiałe brodzenie po płyciźnie. Delikatne muśnięcie rzeczywistości nie z tej ziemi. Zaskakujące tym bardziej, że nie byłem na nie przygotowany. Stałem nastroszony, z nieodłącznym „Alleluja i do tyłu” na ustach. Ot, niespodzianka. Gdy po powrocie do domu szukałem wskazówek, które pomogłyby mi oswoić i nazwać to doświadczenie, natknąłem się na pełne tęsknoty słowa, które sam Chrystus wypowiedział do św. Małgorzaty Marii w Paray-le-Monial: „Tak bardzo płonę pragnieniem bycia kochanym przez ludzi w Najświętszym Sakramencie, że to pragnienie Mnie spala; a nie znajduję nikogo, kto starałby się je zaspokoić”. Tak. To było to! Czuję intuicyjnie, co miał na myśli Pierre Goursat, założyciel wspólnoty Emanuel, notujący: „Serce Jezusa można porównać do siedmiokrotnie rozpalonego pieca, w którym przechadzali się trzej młodzieńcy, oddając chwałę Bogu. Podczas adoracji człowiek wchodzi w ten rozpalony piec miłości i dobroci”. O podobnym doświadczeniu opowiadał mi niedawno kompozytor Michał Lorenc: „Nie chodziłem wtedy do Kościoła. Poproszono mnie, bym był ojcem chrzestnym dziecka. Zgodziłem się. I w czasie Mszy wydarzyło się coś niezwykłego. Trudno o tym opowiedzieć. W czasie przyjęcia Komunii wydarzyło się coś, co wymyka się nazwom. To był stan ogromnego pokoju, odjechania w inną rzeczywistość. Trwało to pewnie jedynie kilkanaście sekund, ale dla mnie było długą podróżą w czasie. Nie
56
WIĘŹ Lipiec 2012
Zaświaty piją z nami herbatę
potrafiłem uporządkować w żaden sposób tego odczucia. Przyszło z zewnątrz. To jest nie do opowiedzenia. Opisy podobnych doświadczeń są ryzykowne. Narażam się na śmieszność i kpinę. Takie sygnały, które przychodzą z „tamtej strony”, nie są częste. Są jak „zajączki” puszczane lusterkiem na ścianę. To jest błysk, odbicie słońca. Błyszczy i znika. Na jak długo starcza? Starcza, by żyć. Trapista ojciec Michał Zioło opowiadał mi: „Zapisałem kiedyś w swym «dzienniczku» – to bardzo osobiste, więc proszę się nie gorszyć ani nie wyśmiewać – że mam doświadczenie Boga. Nie jakąś wizję, ale poczucie, że zawarliśmy z sobą konkretną umowę. Jesteśmy razem. Mówię Mu bardzo proste słowa, proszę Go o banalne rzeczy. Nie płaczę w rękaw, tylko mówię, że jest ciężko. I Pan Bóg odpowiada w bardzo precyzyjny sposób…”. – Jaki Jezus przyszedł do ojca w Wielki Piątek kilkanaście lat temu? Opowiadał ojciec o tym doświadczeniu na jednych z rekolekcji… – przerwałem trapiście. Cisza. Dyskretny uśmiech zakłopotania. – Łagodny? – nie daję za wygraną – Tak… – Delikatny? – Dokładnie tak… Przyszedł taki, jakiego domyślałem się już w dzieciństwie. Przyszedł do mnie. Nieśmiały, bezbronny. Nienarzucający się. Bóg przychodzi do mnie takiego, jaki jestem. Przychodzi i mówi: „Dlaczego się smucisz?” – „Bo jest smutno” – odpowiadam. I Pan Bóg to szanuje. Lubię analogię dzieci–rodzice. Dzieci bawią się, szaleją, bo wiedzą jedno: rodzice są niedaleko. Czuwają, słyszą. Możemy się bawić. Czy w niebie będzie bezpiecznie i czy bezpieczeństwo ma coś wspólnego z przyjemnością? Spytam dzieciaków – pomyślałem. – Tak – Marta i Łukasz nie mają wątpliwości. Bliskość. Kolejny atrybut nieba. „U ludzi to niemożliwe, u Boga na wszystko jest czas. Zaświaty przyszły na świat i kręcą się wokół nas. I piją ze mną herbatę i sadzą cynie po wsiach” – śpiewa Tomasz Budzyński, zdradzając kwintesencję chrześcijaństwa. Zaświaty piją z nami herbatę, stoją na przystanku, cieszą się, płaczą. Jezus w łodzi, na weselu, przy kolacji. Pan z szalejącymi dzieciakami na ręku. Zgłodniały Bóg pytający „Macie coś do zjedzenia?”. Bóg przygotowujący dla mnie miejsce przy stole. Czym sobie zasłużyłem? Niczym.
„Zabrania się być starym” – wołał cadyk Nachman z Bracławia. Schroniłem się przed trzaskającym, siedemnastostopniowym mrozem w sali GS-u w Lelowie. Tańczyli w nim chasydzi. Wirując przez długie godziny, przemienili obskurne peerelowskie pomieszczenie w pełen światła przedsionek nieba. Szeptali modlitwy nad grobem cadyka Dawida, wierząc, że ma on zdolność przekazania ich Temu, którego Imienia nie odważają się głośno wymawiać. „Radość to wielkie lekarstwo” – cytowali jak z rękawa. „Być zawsze radosnym to wielka micwa. Smutek jest wygnaniem Boskiej obecności”.
57
Pochwała przyjemności
Bez suszenia zębów
Ma r c i n Ja k i m o w i c z
– Święty Augustyn radzi, by nauczyć się tańczyć, bo bez tego w niebie będziemy się czuć nieswojo – uśmiecha się bernardyn Cyprian Moryc. – Jak tańczymy w naszej lubelskiej wspólnocie? Zawsze po kole. Symbolizuje ono doskonałość. Wewnątrz jest Bóg. Ruchy tancerzy są gestami przychodzenia do Niego, zmagania się, by Go poznać, a nawet cofania się przed Nim, zasłaniania twarzy. Jest gest pokazujący, jak zuchwale biegniemy do Niego, a później cofamy się, kryjemy. Wzbraniamy się, bo Jego obecność zaczyna nas przerażać. Gesty siły sąsiadują ze znakami kompletnej bezradności. W tańcu jesteśmy i groteskowi, i patetyczni. Jak w życiu… – Fabuła Imienia róży Umberto Eco jest osadzona na tezie, że Chrystus na kartach Ewangelii się nie śmieje. Był to dla mnie, czytelnika, poruszający wątek – opowiada ks. prof. Jerzy Szymik – Z tego jednak, co wiem o Bogu i co dostrzegam jako duszpasterz, widzę, że Pan Bóg ma spore poczucie humoru. Potrafi ku naszemu dobru „zakpić” z naszego nadęcia, z tego żałosnego napuszenia „kto my to nie som”. Ale to nigdy nie jest Bóg-cynik. Chrześcijaństwo nie jest suszeniem zębów, a do jego przykazań nie należy keep smiling – dodaje ks. Szymik. – To radość na o wiele głębszym poziomie, radość obejmująca również bóle życia. Radość z tego, że śmierć została pokonana. Czy w niebie będzie przyjemnie?
Zostaniemy przytuleni. Tyle że, czuję to nosem, będzie to doświadczenie tak intensywne, że wykroczy poza najszerzej rozumiane pojęcie „przyjemności”. Ojciec Joachim Badeni opowiadał o bezradnych próbach przekazania doświadczenia religijnego. „Kto tego nie doświadczył, nic nie zrozumie. Nic a nic” – wzruszał ramionami. Zobaczymy Go twarzą w twarz. Wyraźnie, nie przez kłamstwa czy zniekształcenia zwierciadeł. Słowo „przyjemność” jest bezradne wobec tego doświadczenia. Staje się puste, miałkie i mdłe. Bliskość, jakiej doświadczymy, wymyka się językowi mediów, nieustannych promocji i reklam. W najlepszy – czytaj: najbardziej porażający – sposób opisał ten stan Marek Stokowski w swym Stroicielu lasu – jednej z najlepszych powieści ostatniej dekady. Dariusz Basiński z Mumio, czytający tę książkę w radiowej Trójce, twierdzi, że dowiedział się z niej więcej o Bogu niż z opasłych tomów traktatów teologicznych. Zacytuję rozbrajający fragment, który od miesięcy nie daje mi spokoju. Wraca jak bumerang. Wiele mówi o Królestwie: Kilkanaście metrów dalej na zwalonej sośnie siedział człowiek. Siedział tyłem do sublokatora spod 12-tki, pochylał się lekko i wodził patykiem po ziemi. Ubrany był w rodzaj tuniki, sięgającej aż do kostek. Na ramiona opadały mu splątane, ciemne włosy. Przypominał bezdomnego, a zarazem króla, samotnego władcę na wygnaniu, bez korony i bez armii. M – podobnie jak stworzenia leśne, wodne i powietrzne – był onieśmielony obecnością bezdomnego króla. Stał i patrzył. Tym razem nie podam, ile trwało to, co robił, bo czas także się zagapił. W osobliwym przygarbieniu siedzącego objawiała się powaga, nawet
58
WIĘŹ Lipiec 2012
Zaświaty piją z nami herbatę
smutek. Im dłużej M patrzył, tym bardziej to widział i tym mocniej dziwił się nieznajomemu, bo sam był radosny jak kiedyś, w dzieciństwie, gdy jeździł rowerem na nowe lotnicho. Człowiek rysujący coś na ziemi, odwrócił się lekko i spojrzał przez ramię. M rozpoznał go. Od razu. Rozpoznał i zdębiał. Właśnie taki półzdębiały podszedł do zwalonej sosny na odległość szeptu i zaczął się jąkać: – Przepraszam… Tamten czekał, patrząc ze spokojem. M zawahał się, czy mówić dalej. Skoro już zdarzyło mu się to spotkanie, skoro mógł się zwrócić do monarchy bez korony i bez armii, to powinien był powiedzieć coś ważnego, coś naprawdę istotnego, zapytać o wszystko, co go tak głęboko nurtowało, a zapytał o coś dziwacznego: – Czemu nigdy się nie śmiejesz? Nadal trwała wielka cisza, roztrącona lekko jego głosem. – Ja właściwie nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek chociaż się uśmiechnął… – wymamrotał M, niepewnie, bo nie mógł dać głowy, że przeczytał z całkowitym zrozumieniem właściwe rozdziały tej księgi, którą zostawiła siostra Dominika. Zapytany dźwignął się z siedziska na pniu drzewa. Stanął przed sublokatorem pani Kosakowej i przytulił go do siebie, bardzo mocno. M w ogóle przestał istnieć. To znaczy, on istniał, ale nie osobno w swojej skórze, nie oddzielnie od człowieka, który go otaczał ramionami, ani nie odrębnie od obejmującej ich zieleni. Wrócił do istnienia osobnego, kiedy poczuł na policzku wilgoć. Potem na tunice bezdomnego ujrzał plamy. M widział, jak rosną, nasycają się czerwienią. I wówczas zrozumiał, że to ciało pod tkaniną i dusza pod ciałem są w istocie niegojącą się, otwartą raną. Odsunął się prędko – nie z odrazy, ale z lęku, że zadaje dodatkowy ból poranionemu. Tamten stał przed M, bez słowa, i dawał odpowiedź.
Marcin Jakimowicz
Pochwała przyjemności
Marcin Jakimowicz – ur. 1971. Absolwent wydziału prawa na Uniwersytecie Śląskim. Od 2004 roku jest dziennikarzem „Gościa Niedzielnego”. Autor książek m.in.: Radykalni, Dziennik pisany mocą, Dno, Pełne zanurzenie, Wyjście awaryjne. W roku 2011 nominowany do Nagrody Dziennikarskiej ŚLAD im. bp. Jana Chrapka „za świeżość języka, jakim pisze o wierze”.
59
W Galerii WIĘZI: Ks. Grzegorz Strzelczyk Ks. Grzegorz Strzelczyk, ur. 1971: prezbiter archidiecezji katowickiej; doktor teologii, prodziekan Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego, adiunkt w tamtejszym Zakładzie Teologii Dogmatycznej; autor m.in. Traktatu o Jezusie Chrystusie w ramach pierwszego tomu Dogmatyki WIĘZI i Teraz Jezus. Na tropach żywej chrystologii. „Fotografia – mówi Grzegorz Strzelczyk – to głównie sposób na odreagowanie, zmiana rejestru w stosunku do codziennych zajęć. Nie potrafię odpoczywać biernie, a fotografowanie świetnie zagospodarowuje nadmiar aktywności. Zaczęło się, a właściwie nie zdołało zacząć, dawno temu – z Zenitem i przezroczami ORWO… Potem była długa przerwa, do czasu, kiedy mogłem sobie pozwolić na podstawowy zestaw szkieł”. Podpatruje, kogo może, w dość przypadkowy zresztą sposób. Fotografowanie nigdy nie było świadomie rozwijaną pasją. „Obiektyw aparatu – mówi Strzelczyk – sprawia, że można zobaczyć rzeczywistość nieco inaczej, we fragmencie, jako coś w rodzaju cytatu. Pozwala tym samym na wydobycie z tła czegoś, co w normalnym oglądzie może umykać. I pozwala dostrzec, że rzeczywistość składa się z miliardów pojedynczych scen, z których każda właściwie jest osobną, ale nie oddzielną historią”. Rzadko tylko zdarzają się mu zaplanowane „sesje”. Zwykle to rytm życia wyznacza, gdzie jest, a zatem, co i kiedy fotografuje. Zdaje się, ciągnie go do miasta, o czym świadczą prezentowane w Galerii WIĘZI prace (s: 15, 25, 35, 45, 53) pochodzące z cyklu Au Paris.
60
WIĘŹ Lipiec 2012
Wojciech Bonowicz
Piątek
Jest daleko. I jego wiersz także jest daleko. Nie wychodził dziś z domu. Lecz jest daleko nie wyprowadził psa nie nakarmił rybek. Jest daleko. W domu kręci się niczego nie dotykając nie je nie włącza nie przeszkadza mu. Światło pada na rybkę i czyni ją srebrną. Za oknem słychać warkot ludzi. W oddali wiadukt za wiaduktem wielki ciemny neon. „To nic”, mówi. To nic: nie wychodził z domu całe przedpołudnie był daleko. Jeszcze nie wrócił.
61
Wojciech Bonowicz
W wolne dni
Siedzieli godzinami na słońcu i wciąż byli bladzi. Jakby fabryka zdzierała z nich zaczerwienioną powłokę. Owszem karki czasem czerwone brązowe aż czarne tak samo dłonie i przedramiona. Ale niżej i wyżej ciało było blade żyłkowane kiedy zdejmowali koszule widziałem obnażonych pustelników prześladowanych których przywleczono przed oblicze króla. Nie wiedzą jak się zachować: z obłoku wysuwa się ręka z pochodnią męczeństwa. A oni siedzą na ławkach palą ich białe rzadko owłosione klatki nie poruszają się wyglądają jak ustawione obok siebie tarcze.
62
WIĘŹ Lipiec 2012
Wojciech Bonowicz
Skrzydło
Kobiety się przytulają płaczą. Rozmawiają o dziecku które dopiero się narodzi. Z każdym życiem powraca na ziemię niepokój. Kobiety płaczą obejmują się wzruszone kiedy już sobie powiedziały. Całe niebo w strażnikach a one nie patrzą w ich stronę obejmują się przytulają. Starsza czesze włosy młodszej zakłada jej rękę na szyję szepce na ucho: „Jutro stąd wyjdziemy”.
Wojciech Bonowicz – ur. 1967. Poeta, publicysta. Absolwent filologii polskiej na Uniwersyte-
cie Jagiellońskim. Redaktor w wydawnictwie Znak, felietonista „Tygodnika Powszechnego”. Laureat konkursów poetyckich „Nowego Nurtu” (1995), Nagrody im. K.K. Baczyńskiego (1995), Nagrody Literackiej Gdynia za tom Pełne morze (2007). Nominowany do Nagrody Literackiej Nike za biografię Tischner (2001) oraz Pełne morze (2007). Ostatnio wydał Bajki Misia Fisia. Mieszka w Krakowie.
63
Anna Piwkowska
Zbrodnia Teresy Desqueyroux? – Co jej jest? – pytano – przecież obsypujemy ją wszystkim, czego tylko zapragnie. François Mauriac Teresa Desqueyroux
Bohaterka jednej z najwcześniejszych powieści Mauriaca, powstałej w roku 1927 Teresy Desqueyroux, wydaje się szalona i w dodatku jest potworem: próbowała bowiem otruć swojego męża, a potem chciała zabić siebie i swoje dziecko. Jednak autor ma dla niej współczucie, bo to dusza bez Boga – dusza pozbawiona miłości. Mauriac poprzedza swoją powieść mottem z Kwiatów zła Baudelaire’a: „Panie, ogarnij swą litością szaleńców i szalone! O Panie! Czyż mogą istnieć przed oczyma Stwórcy potwory, o których tylko on sam wie, dlaczego istnieją, dlaczego i jakim słowem zostały powołane z prochu, i jak na zawsze mogłyby pozostać w nicości?...”. Teresa nie czuła nienawiści do swojego męża, Bernarda, gdy dolewała kolejne dawki kropel Fowlera na bazie arszeniku do jego kieliszka, zamieniając lekarstwo w truciznę. Jej szaleństwo zrodziło się z tego, że nie potrafiła go kochać. Jednocześnie brak miłości był dla Teresy tak dotkliwy, że bez niej nie umiała istnieć, traciła poczucie jakiejkolwiek więzi ze światem zewnętrznym, a także z samą sobą. Teresa nie kochała także swego dziecka, które budziło w niej lęk, bo zbyt przypominało ją samą. Istotę, która w każdej chwili może stać się bezgranicznie samotna i do głębi nieszczęśliwa z powodu braku miłości. Kogoś takiego spotkał pewnego razu Mauriac, bo opowieść o Teresie oparta jest na autentycznych wydarzeniach. * Marzeniem Teresy Desqueyroux był duchowy związek z innym człowiekiem – możliwość porozumienia. Zaznała tego uczucia kilkakrotnie w dzieciństwie, kiedy leżały z przyrodnią siostrą Bernarda, Anną de la Trave, wśród wrzosów, pod błękitnym, gorącym niebem lipca. Każdy powinien mieć choćby jedno doświadczenie absolutnego porozumienia z drugim człowiekiem, a więc i zgody na własne istnienie, poczucie
64
WIĘŹ Lipiec 2012
Zbrodnia Teresy Desqueyroux?
obecności w czasie wiecznym. Dla Teresy szczęśliwe było całe to lato, kiedy Anna przyjeżdżała na swoim rozpędzonym rowerze piaszczystą drogą do Argelouse, gdzie mieszkała Teresa. Jedno lato, kiedy wspólnie wdychały zapach rozgrzanych sosen i kryły się przed upałem w chłodnych i przestronnych pokojach wielkiego domu. Lato, kiedy trochę dzika Anna strzelała z dubeltówki do skowronków, wzbudzając w Teresie niepokój i zachwyt. Można więc powiedzieć, że Teresa jednak zaznała szczęścia. Ale ten pierwszy smak szczęścia pozostawił w niej pragnienie, które niełatwo było zaspokoić. Teresa już przez całe życie będzie tęsknić za głębokim porozumieniem z innym człowiekiem, które w jej przypadku – jak chce Mauriac – okaże się niemożliwe. W tamtym momencie, kiedy młodziutka Anna de la Trave odjechała na swoim rowerze, bo dobiegło końca upalne lato, Teresa pozostała już na zawsze, nie z własnej winy – jak powiedział kiedyś ksiądz Tischner o niekochających i niekochanych – „ograbiona z miłości”. * Miłość w tej powieści jest tajemnicą niepokojącą jak monstrancja w rękach księdza, którego Teresa widywała z daleka. Ten „dziwny przedmiot”, „to coś” zawsze budziło w jej duszy niepokój. Mauriac zakłada, że człowiek jest bytem ograniczonym i nie wystarcza sam sobie. Dlatego, aby przynajmniej zbliżyć się do pełni, ale też po prostu po to, aby żyć, potrzebuje innych bytów – ludzi albo Boga. Monstrancja uruchamiała w duszy Teresy niejasne przeczucie, a samotna postać księdza ucieleśniała coś, czego Teresa nie rozumiała. Mauriac nie odpowiada na pytanie, jak można odnaleźć Boga ani w jaki sposób pozbyć się dręczącego poczucia braku miłości. Troszcząc się o drugiego człowieka? Pracując? Oddając się kontemplacji? I kim właściwie jest Bóg? Czy mieszka w nas samych, czy trzeba go szukać na wrzosowiskach Argelouse albo w starej szopie chroniącej przed upałem? Czy może razem z Anną de la Trave pędzi ku nam na rowerze? I czy w ogóle istnieje, czy jest tylko potrzebą ludzkiego serca, która pozostaje bez odpowiedzi? Mauriac daje tylko wskazówkę, że trzeba szukać i że być może nawet poszukiwanie na oślep, jeśli jest dostatecznie żarliwe, wystarczy, aby zapełnić pustkę. Poszukiwanie, tak jak podróż, może być celem samym w sobie.
Jeżeli założymy, jak chcieli niektórzy filozofowie, że nasza dusza jest tym, co czujemy, albo tym, co przez nas przepływa, to przez Teresę przepływała samotność i brak wzajemności w porozumieniu. Zarówno z Bogiem, który dla niej pozostawał milczącą abstrakcją, jak ze światem zewnętrznym i z drugim człowiekiem. Mauriac nie porusza wprost problemu nieśmiertelności duszy. Dla Teresy, wychowanej w laickiej szkole, problem Boga pozornie w ogóle nie istniał, zaś jej dramat był przede wszystkim dramatem wewnętrznym i dotyczył „pustyni
65
Forum
*
A nna P i w k o w s k a
duszy”, na której Teresie przyszło żyć. Nikt jej nie kochał i nie dzielił jej samotności. Nikt nie poszedł z nią na pustynię. Również Bóg, o którym Teresa w ogóle nie myślała. Pomóc Teresie można było tylko wzniecając w niej miłość, ale nikt z ludzi, których spotykała, nie potrafił tego uczynić. Nikt nie obudził w niej miłości. Także Teresa w nikim nie obudziła miłości. W tym sensie wszyscy, którzy otaczali Teresę, byli tak samo winni lub niewinni jak ona. Co wcale nie zmniejsza tragedii Teresy, a może nawet ją zwiększa. Kiedy Teresa rozstaje się z Bernardem i wyjeżdża do Paryża, wlecze ze sobą swoją pustynię. W barwnym tłumie, pośród anonimowych twarzy, niezależna finansowo Teresa jest jeszcze bardziej samotna niż wśród bagien i wydm biegnących do oceanu za pustym domem w Argelouse. Po opuszczeniu Bernarda, wyobrażając sobie swoje nowe, ciekawe, pełne intelektualnych rozrywek paryskie życie, Teresa nie wzięła pod uwagę, że jej dusza dalej będzie pozbawiona miłości, a życie sensu. Według Mauriaca, tylko miłość miałaby moc zamienienia pustyni Teresy w szumiące o zmierzchu wrzosowisko, takie jak to w Argelouse. * „Wszystkie kobiety to albo histeryczki, albo idiotki”. To zdanie wypowiada ojciec Teresy, kiedy po szczęśliwie zakończonym procesie, w którym Teresa zostaje oskarżona o próbę zamordowania swojego męża i uniewinniona, odprowadza ją do powozu. Kobieta zostaje oczyszczona z zarzutów, ponieważ mąż bierze jej stronę i oświadcza, że działanie żony było przypadkowe i nieświadome. Sądowi to wystarcza, ale Bernard w głębi duszy wie, że było inaczej. Nie wie tylko dlaczego. I z tą niewiedzą czeka na powracającą żonę w wielkim, pustym domu wśród wrzosowisk. Teresa czuje zapach piekarni i mgły i jest to dla niej zapach życia, które zostało jej zwrócone. Przez całą drogę powrotną do domu, do Argelouse, gdzie czeka na nią mąż, będzie od nowa wierzyła w możliwość porozumienia. Będzie także wspominała i robiła rachunek sumienia. Bo aby żyć, Teresa potrzebuje spowiedzi i wybaczenia. I Bernard nawet byłby skłonny jej wybaczyć, to znaczy przyjąć, że możliwe jest życie jak dawniej. Oczywiście na jego zasadach i pod warunkiem że Teresa wyzna, jak było naprawdę. Bo Bernard nie wie, nie może zrozumieć, dlaczego Teresa próbowała go zabić. Zaś dla Teresy nie istnieje wybaczenie bez zrozumienia. Dlatego pragnie, aby Bernard zrozumiał. Niestety, Teresa sama nie wie, jak było naprawdę, bo nie rozumie swoich pobudek i swojej rozpaczy, która doprowadziła ją do krawędzi zbrodni. Jednocześnie nie wyobraża sobie życia jak dawniej. „Za kilka godzin wejdzie do pokoju, w którym leży jej mąż – i rozpocznie się niezliczony szereg dni i nocy, które trzeba będzie przeżyć u boku tego człowieka”. Przed wypadkiem z kroplami Fowlera Teresa często czuła, że „na każdym z etapów drogi może się zjawić przeznaczenie i oswobodzić ją”. Miała wrażenie, że
66
WIĘŹ Lipiec 2012
Zbrodnia Teresy Desqueyroux?
codziennie drepcze bez nadziei niejako po spacerniaku swojej duszy. Bycie z drugim człowiekiem okazało się dla Teresy za trudne. Z kolei samotność, świadomy wybór samotności, po prostu niemożliwy. Człowiek potrzebuje drugiego, potrzebuje kochać czy choćby troszczyć się o kogoś, aby żyć. Bóg jest być może zbyt wielką abstrakcją, aby mógł zaspokoić potrzebę ludzkiego serca bez udziału drugiego człowieka. I chociaż to trudne, Boga spotykamy w bliźnim.
Dlaczego więc Teresa nie mogła się zmusić, aby pokochać Bernarda przynajmniej jak bliźniego? Dlaczego stał się dla niej zaprzeczeniem drugiego, zaprzeczeniem bliźniego? Prawdopodobnie dlatego, że Bernard nigdy nie był dla Teresy tajemnicą ani wyzwaniem, w żaden sposób jej nie pociągał ani nie przyciągał, a poprzez małżeństwo z nim, małżeństwo bez miłości, straciła wolność i choćby potencjalną możliwość kochania. Małżeństwo, które dla niewierzącej Teresy nie mogło mieć uświęcającej mocy sakramentu, a dla Teresy niekochającej było po prostu pustym gestem, pozbawiło ją możliwości ofiarowywania swojego uczucia dobrowolnie, stało się jedynie społecznym przymusem. Ale od tej chwili niekochany Bernard miał być już na zawsze towarzyszem jej życia. Dramat ograbienia z miłości był i jest udziałem wielu. Być może dlatego tak trudno niektórym ludziom uwolnić się od trujących związków. Cierpienie okazuje się dla nich dobrą ceną za uczucie, nawet z domieszką trucizny. Rady modnych psychoterapeutów, że kobiety powinny mniej się zakochiwać, a więcej dbać o swój czuły, „miłosny” stosunek do świata, są z pewnością równie słuszne, co niezmiernie ogólnikowe. I nie pomogłyby Teresie Desqueyroux. Co właściwie znaczy miłosny stosunek do świata? Takie czyste chwile immanentnego szczęścia, kiedy obcuje się z naturą, poezją, muzyką, malarstwem, bawi z psem, pływa w morzu, chodzi po górach – zdarzają się faktycznie wcale nie tak rzadko. I to szczęście może być równie żarliwe jak miłość do drugiego człowieka, a jednocześnie pozbawione wszelkich cierpień i komplikacji. Ale pozbawione jest także dynamiki, ruchu, pożądania i podążania w kierunku ukochanej istoty. Ten ruch, ta dynamika wytwarza z niczym nieporównywalną energię, przynosi szczęście, ale także rodzi zagrożenia. Dlatego, być może, miłość do drugiego człowieka jest doświadczeniem tak bardzo pociągającym: może złamać albo zahartować duszę. Jest ryzykiem. Wraz z miłością człowiek przeżywa najistotniejsze chwile w swoim życiu. Nie najszczęśliwsze ani najwspanialsze, tylko najważniejsze. Szczęście na szczęście nie jest obowiązkiem. Jednak czy nie jest w gruncie rzeczy grzechem przeciwko Bogu (o ile oczywiście istnieje) wyrzec się własnej, ludzkiej natury i świata stworzonego wszak na jego podobieństwo? Jasnych poranków, długich letnich dni, miłości i muzyki? Wyrzec się tej chwili, kiedy Anna de la Trave pędzi ku nam na rowerze?
67
Forum
*
A nna P i w k o w s k a
* Jak doszło, pyta Mauriac, do tak głębokiego nieporozumienia pomiędzy Bernardem i Teresą i na czym właściwie polegała jego istota? Wychowani w tym samym miejscu na ziemi, dzieci dwóch największych i najstarszych rodów w Argelouse. Rodziny Larroque i Desqueyroux szanowały swoje dziedzictwo po przodkach i pomnażały je. Dwa wielkie domy otoczone były niekończącymi się sosnowymi lasami. Mariaż Teresy i Bernarda był więc oczekiwany i nieunikniony, tak jak będący jego efektem „mariaż sosen”. Teresa spędzała w Argelous – majątku, który odziedziczyła po matce – cały wolny czas. Kochała to pustkowie, gdzie słychać było tylko wiatr szumiący na wrzosowiskach. Spacerowała, czytała książki, a jej dusza pozostawała w zgodzie z samą sobą. Wtedy Teresa naprawdę była tą dziewczyną, o której jej nauczycielka powiedziała: „Teresa Larroque nie wymaga innych nagród poza świadomością realizowania w sobie szlachetniejszego typu człowieka. Własne sumienie jest dla niej jedynym i wystarczającym światłem. Duma należenia do elity ludzkości podtrzymuje ją skuteczniej niż bojaźń kary”. Później Teresa Desqueyroux zada sobie pytanie: „czy to było możliwe, by kobieta z moją inteligencją nie potrafiła wyjaśnić, uczynić zrozumiałym całego przebiegu dramatu?”. Mauriac pokazuje, jak bardzo może nas zawieść zbyt silna wiara w kartezjańską moc ludzkiego rozumu. W tamtych czasach, kiedy Teresa spędzała z Anną wakacje w Argelouse, czuła, że całkowicie panuje nad swoim życiem. Odczuwała intelektualną wyższość nad Anną, wychowanką Sacré-Coeur, i pogardzała zakonnicami, które, jak sądziła, cnotę identyfikowały z nieświadomością, a moralność z brakiem pokus. Mówiła Annie, że nie potrzebuje jej wstążek, oklepanych frazesów i śmiesznych rytuałów związanych z praktykowaniem i wyznawaniem wiary, aby być równie czystą. Później pomyśli: „Tak, byłam czysta. Anielsko. Ale anioł ten był pełen namiętności”. Okaże się, że „śmieszne rytuały” pomogą Annie przynajmniej w pewnym sensie opanować namiętności, zaś Teresa stanie wobec nich całkowicie bezbronna. * „Jakże mogłam przypuścić, że lata poprzedzające życie były właśnie prawdziwym życiem?” – zapyta Teresa samą siebie w czasie podróży do domu. Czy nie brzmi to znajomo? Ten moment, kiedy wszystkiego smakujemy po raz pierwszy, a smaki te wydają się dopiero obietnicą, która będzie spełniana do końca naszych dni? Zdarza się, że ta intensywność pierwszych przeżyć nigdy już nie wraca. Dlatego tak silna jest pokusa, aby zaczynać od nowa, porzucać stare, znane i na nowo przyglądać się światu, dziwić jak wielkiej niespodziance. Dopóki człowiek broni się przed rutyną, ta niespodzianka wciąż czeka. Jakieś nowe Argelouse, granie świerszczy między sosnami, południowy żar, spacery z jakąś nową Anną do strumienia, bose stopy, lodowata woda, sjesta w półmroku starej szopy.
68
WIĘŹ Lipiec 2012
Zbrodnia Teresy Desqueyroux?
Znacznie trudniej jest szukać niespodzianki w codzienności. Czasami to mozolny, a bywa, że i daremny trud. Dusza inteligentnej i oczytanej Teresy łaknęła ciągle nowych bodźców i smaków. Niezliczona ilość fantastycznych przeżyć w życiu bohaterów literackich, którzy byli towarzyszami jej codzienności, wywoływała w niej daremną potrzebę wciąż nowych wrażeń. Próżno ich było szukać na wrzosowiskach Argelouse. Surowa przyklasztorna szkoła nie ofiarowała Annie zbyt wielu niespodzianek. Nauczyła ją raczej codziennej dyscypliny. Dlatego samo życie dostarczało Annie tak wielu niespodziewanych radości, jak pęd na rowerze, zmęczenie, odpoczynek, śmiech. A w końcu spotkanie z Janem Azevedo na wrzosowiskach. Mauriac chyba jednak nie twierdzi, że tragedia Teresy miała początek w jej intelektualnych zainteresowaniach czy też w braku religijnego wychowania. Jego myśl jest znacznie bardziej wyrafinowana i niezwykle aktualna. Może się tak zdarzyć – zdaje się mówić nam pisarz – że człowiek, który jest istotą zarówno intelektualną, jak i duchową, napotka na swojej drodze takie wyzwania, którym rozum nie będzie mógł sprostać. Napotka cierpienia duszy, które będą potrzebowały oparcia w czymś większym niż on sam. A przede wszystkim będą potrzebowały nadziei większej, niż może dać ludzki rozum.
Anna de la Trave nie miała zainteresowań intelektualnych, zaś Teresa Larroque czytała wszystko. Ale to Anna fascynowała Teresę swoją bliską obcością. Anna, wychowanka Sacrè-Coeur, łowczyni skowronków, budziła w Teresie dreszcz radości i ciekawości. To Anna na pełne lęku i niecierpliwości pytanie Teresy, czy przyjedzie jutro, odpowiadała z niewinną nonszalancją – „Ach nie… nie będę przecież przyjeżdżała codziennie”. Teresa więc tęskniła i jej dusza pozostawała niespokojna, dopóki znów nie ujrzała nadjeżdżającej na rowerze Anny z rozpalonymi policzkami. Choć niespokojna, Teresa czuła się nieskończenie szczęśliwa. „Czy rzeczywiście byłam tak bardzo szczęśliwa? I tak niewinna? Wszystko, co poprzedza moje zamążpójście, przybiera we wspomnieniach tę cechę czystości, jako kontrast prawdopodobnie z tym niezmazalnym brudem małżeństwa”. A jednocześnie Teresa pragnie poślubić Bernarda. I oto jak wypada jej uczciwa próba zrekonstruowania motywów swojej zgody na zamążpójście. Po pierwsze, Teresa była „po dziecinnemu rada”, że zostanie bratową swojej jedynej przyjaciółki. Anna była młodszą, przyrodnią siostrą Bernarda. Po drugie, czego Teresa nie kryje, dwa tysiące hektarów, które posiadał Bernard, również miały znaczenie dla jej decyzji: „We krwi miała poczucie własności”. W Argelouse bardzo lubiła po obiedzie, w towarzystwie mężczyzn, rozmawiać o wartości majątków oraz nieskończonych przestrzeniach sosnowych lasów, które też pozwalały się przeliczać na pieniądze. „Zresztą on także kochał się w moich sosnach” – bez zbędnej hipokryzji stwierdza Teresa. Ponadto Teresa wie, że szukała w małżeństwie nie tylko panowania i posiadania, ale także schronienia. To piękne słowo stanowi – w przypadku niejednej
69
Forum
*
A nna P i w k o w s k a
z par – motyw do zawarcia małżeństwa i powód do jego trwania. „Nigdy nie wydawała się tak rozsądna jak w okresie swoich zaręczyn, stawała się nierozdzielną cząstką rodzinnego zespołu, członkiem «bractwa»”. I sam Bernard Desqueyroux ze swoim charakterem wydawał się człowiekiem, który nie będzie sprawiał trudności w codziennym, małżeńskim życiu. Był przecież sympatyczny. Odziedziczył w Argelouse dom sąsiadujący z domem Larroque’ów. Ale przyjeżdżał tam tylko w sezonie myśliwskim, w październiku, czekając na przelot dzikich gołębi. Rozsądny, niewymagający, zimą studiował na kursach prawniczych w Paryżu, a jego dumą była dobra organizacja własnego życia. Nie wierzył w los ani przeznaczenie. Uważał, że człowiek jest nieszczęśliwy tylko z własnej winy. Lubił dobre jedzenie i alkohol, ale w rozsądnych ilościach. Kształcił się intensywnie, choć nie sprawiało mu to większej przyjemności. Robił to jedynie ze względu na planowane małżeństwo. Uważał, że mąż powinien być mądrzejszy od żony, a inteligencja Teresy zwracała uwagę wszystkich w okolicy. Mając lat 26, ożenił się z Teresą. Była pełna uroku, a w dodatku najbogatsza i najinteligentniejsza ze wszystkich znanych mu kobiet. Jednak na nieszczęście dla Teresy Bernard był człowiekiem kierującym się wyłącznie rozsądkiem i własną przyjemnością. Miał zwyczaj klasyfikować każde uczucie tak jak każdą rzecz, która do niego należała. Nie zdawał sobie jednak sprawy, że te odrębne szuflady, w których poukładał rzeczy i uczucia, łączą niewidzialne przejścia i korytarze. Zaś prawdziwe życie Teresy toczyło się wyłącznie w owych przejściach i korytarzach. Dlatego autentyczne spotkanie między nimi było niemożliwe, tak samo jak prawdziwe zrozumienie. I tak jak Teresę jej pragnienia i uczucia, nad którymi nie panowała, zawiodły na krawędź przepaści, tak rozsądek Bernarda wywiódł go na manowce niezrozumienia tragedii, której był jednym z głównych bohaterów. * Teresa, wracając pociągiem do domu, przypomina sobie przebieg fatalnych wypadków i próbuje zrozumieć swoje pobudki. Z całego serca pragnie uczynić swą spowiedź zrozumiałą dla Bernarda. W czasie postoju na stacji w Nizan znów wraca do niej szczęśliwe wspomnienie. W czasie swoich młodzieńczych wakacji na tej samej stacji często zatrzymywały się z Anną, czekając na zmianę wagonów. Siadały w zajeździe, aby odpocząć i zjeść smażone na szynce jajka. Do Teresy wraca wspomnienie ich zapachu. Myśli o tym, jak po kolacji szły ciemną drogą na spacer, odchodząc od torów. Rozmawiały o nauczycielach i koleżankach. Jedna opowiadała o swoim liceum, druga o klasztorze. Czasami po prostu milczały, rozkoszując się swoją obecnością. Teresa przypomina sobie dawno zapomniane uczucie szczęścia i to, jak Anna, broniąc instytucji spowiedzi, przekonywała ironiczną licealistkę, mówiąc: „nie możesz sobie wyobrazić, jakie to uczucie ulgi następuje po wyznaniu, po przebaczeniu. Wszystko uporządkowane. Można życie zaczynać na nowych podstawach”.
70
WIĘŹ Lipiec 2012
Zbrodnia Teresy Desqueyroux?
Teraz Teresa mocno pragnie zacząć nowe życie. Jednak jest pełna wątpliwości i nie wie, od jakiego wyznania miałaby rozpocząć swoją spowiedź. „W jaki sposób ludzie zdają sobie sprawę z własnych zbrodni? Ja zbrodni swoich nie znam i nie chciałam popełnić tej, o którą mnie oskarżają”. W jaki więc sposób Bernard miałby wybaczyć Teresie, skoro ta nie tylko nie żałuje swego grzechu, ale w ogóle go nie rozumie? Bernard musiałby dokonać ogromnej pracy duszy, aby zrozumieć Teresę i wczuć się w jej rozpacz. Mógłby nawet, ten rozsądny i zadowolony z życia mężczyzna, nie zrozumieć powodów tej rozpaczy, wystarczyłoby, aby współczuł. W starożytnym teatrze widz, aby przeżyć katharsis, musiał odczuć litość i trwogę, a więc być przez chwilę nie tylko widzem, ale współuczestnikiem dramatu. Musiał w oglądanym na scenie dramacie zobaczyć swój własny los. Los Teresy nie był w żaden sposób losem Bernarda. Bernard bowiem był całkowicie zadowolony z życia u boku Teresy i nie miał żadnych rozterek. Jedyne, co czasami zakłócało mu spokój, to nadmierna troska o własne zdrowie. Teresa, pielgrzymując do domu, w którym czeka mąż, z rozpaczą pomyśli: „Bernardzie, Bernardzie, ty, który należysz do ślepej, nieubłaganej rasy ludzi prostych, jakże mam cię wprowadzić w ten pogmatwany świat?”.
Jednak Teresa stara się dokonać uczciwej rekonstrukcji swego życia u boku męża, bo przede wszystkim chce zrozumieć siebie samą, samej sobie wybaczyć. Wspomina dzień ślubu. Zaślubiny odbyły się w starym kościółku w Saint-Claire. Świadkiem na ślubie była Anna. Specjalnie przyjechała na tę uroczystość ze swojego klasztoru Świętego Sebastiana. Widząc radość Anny z powodu jej zamążpójścia, Teresa po raz pierwszy poczuła się tak, jakby weszła do klatki. Poczuła także przepaść, która tego popołudnia oddzieliła ją od Anny. I nie chodziło tylko o różnicę pozycji między panną a mężatką, ale jak określiła to w swoich myślach Teresa, „przede wszystkim o cierpienie […] i to nieuniknione, któremu poddać się musi jej czyste ciało”. Od tej chwili będą rozdzielone z Anną nie tylko różnicą doświadczeń, ale także zupełnie inną jakością życia. Anna będzie nadal wolna, Teresa będzie żyła w swym własnym kłamstwie. Bo zrozumiała, że nie czuła w sobie żadnego pragnienia połączenia z Bernardem ani w sensie duchowym, ani cielesnym. Małżeństwo, na które się zdecydowała, powodowana racjonalnymi argumentami, okazało się gwałtem na sobie samej. Ani „mariaż sosen”, ani schronienie i poczucie bezpieczeństwa, ani chęć posiadania rodziny i zajmowania w niej ważnej pozycji nie okazały się wystarczające, aby to małżeństwo udało się Teresie zaakceptować i znosić. Można powiedzieć, że potwierdziła się tu nieskomplikowana teza Bernarda, że człowiek staje się nieszczęśliwy tylko na własne życzenie. Teresa weszła dobrowolnie do klatki, a gdy drzwi się zamknęły, została tam sama ze swoją samotnością, czyli brakiem miłości. Mauriac w swojej przejmującej powieści przestrzega przed symbolicznym „mariażem sosen”, a więc powierzaniem swego życia czemukolwiek albo komukolwiek,
71
Forum
*
A nna P i w k o w s k a
jakiejkolwiek idei, która nie jest odpowiedzią na autentyczną potrzebę duszy. Racjonalna próba ułożenia sobie życia z drugim człowiekiem doprowadziła Teresę do irracjonalnych, niebezpiecznych i niszczących zachowań. Prawie do zbrodni. Kiedy Teresa wyjeżdża w podróż poślubną do Włoch, nie ma już żadnych złudzeń. Ale nie czuje się jeszcze zgubiona. W czasie nocy poślubnej Teresa myśli: „każdy potrafi wypowiedzieć kłamliwe słowa, ale kłamstwa ciała wymagają głębokiej wiedzy”. Jak napisze Mauriac, główna bohaterka tego życiowego dramatu odczuwała swego rodzaju satysfakcję, że tak łatwo przychodzi jej udawać pożądanie i rozkosz. Dawało jej to poczucie kontroli nad własnym życiem. Mauriac poświęca tylko jedną stronę w swojej niemal dwustustronicowej powieści na opisanie poślubnych nocy Teresy. Nie ma tam żadnych nihilistycznych rozważań o seksie i samotności w modnym stylu powieści Houellebecqa, z których wynika, że ludzie są samotnymi monadami, miłość nie istnieje, a seks bywa albo nieatrakcyjnie sterylny, albo obrzydliwy. A przecież jedna strona u Mauriaca mówi więcej o dramacie niedopasowania i seksu bez miłości. Nie ma też w Teresie Desqueyroux tej ostatecznej u Houellebecqa konstatacji, że tylko takie spotkanie między ludźmi jest możliwe. Przeciwnie, Mauriac traktuje taki przypadek jako warty analizy, bo nieuchronnie prowadzący do nieszczęścia, ale ono nie musi być niemożliwe do przekroczenia. Dla Mauriaca to, co dzieje się pomiędzy Teresą i Bernardem, jest tak bardzo wbrew ludzkiej naturze, że musi doprowadzić do tragedii. Być może to właśnie w hotelowym łóżku pod niewinnie błękitnym, włoskim niebem narodzi się w Teresie to uczucie, które każe jej później eksperymentować z kroplami Fowlera. Teresa, podróżując z Bernardem podczas ich miodowego miesiąca, dochodzi do wniosku, że jej noc poślubna w gruncie rzeczy wcale nie była taka straszna. A podróż do włoskich jezior sprawiła jej prawdziwą radość. Czerpała nawet perwersyjną satysfakcję z tego, że potrafiła oszukać Bernarda. „Teresa potrafiła zmusić ciało do udawania i znajdowała w tym gorzką przyjemność”. Nawet więcej, odrobinę szczęścia. Mauriac mówi metaforycznie, że czasami przypatrując się krajobrazowi zalanemu deszczem, wyobrażamy sobie, jak mógłby wyglądać w promieniach słońca. Właśnie to dawało Teresie odrobinę zadowolenia, „gdy Bernard zamykał się w kręgu swojej rozkoszy na podobieństwo miłych prosiąt, na które tak przyjemnie patrzeć, gdy sapią ze szczęścia nad korytem”. Teresa beznamiętnie skonstatuje: „tym korytem byłam ja”. Teresa być może znosiłaby taką sytuację długie lata i odnalazła racjonalne, życiowe zadowolenie z tego małżeństwa, gdyby mogła uwierzyć, że miłość nie istnieje i nie bywa częścią ludzkiego losu. Chciała w to wierzyć. Ale w Paryżu czekały na nią listy od Anny. * Kiedy młodzi małżonkowie zatrzymują się w drodze powrotnej w Paryżu, przychodzi list od Anny, który pozbawia Teresę nadziei, że wszystko się jakoś ułoży. Anna jest zakochana w przebywającym na wakacjach w Argelouse Janie Azevedo.
72
WIĘŹ Lipiec 2012
Zbrodnia Teresy Desqueyroux?
Zakochana w sposób, jakiego nigdy nie odczuwała Teresa. Można powiedzieć, że miłość Anny uświadamia Teresie, że ten rodzaj uczucia był również jej najgłębszym pragnieniem. Anna kocha żarliwie i ekstatycznie, przekraczając nie tylko granice społeczne, ale także swoje własne. Anna staje się tym drugim – ukochanym. Tego Teresa nie może znieść. „Nie, nie, to niemożliwe, żeby ten kochany mały głuptasek, ta mieszczka o ciasnym umyśle mogła napisać te płomienne słowa…” – zdumiewa się inteligentna Teresa, czytając listy Anny. Teresa jest w rozpaczy: oto Anna przeżywa to, czego Teresa pragnęła najbardziej, a co nie stało się jej udziałem. Teresa nie byłaby tak nieszczęśliwa, gdyby mogła przyznać, że prawdziwa miłość nie istnieje. Anna odbiera jej tę możliwość. Jednocześnie rodzina liczy na Teresę, więc z Bernardem przyspieszają powrót do domu, aby odwieść Annę od romansu z Janem Azevedo. Teresa w tym momencie w najgłębszy sposób zdradza Annę i samą siebie. Podczas swojego miodowego miesiąca z człowiekiem niekochanym postanawia: „ta mała idiotka z Saint-Claire, która myśli, że szczęście jest rzeczą osiągalną, powinna się jednak przekonać, że szczęście nie istnieje”.
Teresa spełnia oczekiwania rodziny i rozdziela kochanków. Nie jest to zresztą trudne. Jan Azevedo wyjeżdża do miasta, nudzi go pobyt na prowincji. Jak wyznaje przed wyjazdem Teresie, nie odczuwa wyrzutów sumienia, bo ofiarował Annie być może jedyną w jej życiu możliwość przeżycia miłości. Ten paradoks sprawia, że Anna, choć porzucona, będzie zawsze wspominała Jana z czułością. Nawet gdy po krótkiej i przegranej walce o szczęście zgodzi się wyjść za młodego i bogatego Deguilhema, którego rodzice wybrali jej na męża, uczyni to bogatsza o doświadczenie autentycznego uczucia do Jana. Przypomina się tutaj myśl, wyrażana mimochodem i nieco żartobliwie w powieściach Jane Austen, że każda panna ma tylko dwa marzenia: aby wyjść za mąż i aby przedtem mieć złamane serce. Ta ironiczna uwaga angielskiej pisarki dziewiętnastowiecznych powieści, znawczyni ludzkich charakterów, idealnie pasuje do sytuacji Anny. Kolejny w rodzinie „mariaż sosen” nie okaże się dla Anny katastrofalny, gdyż będzie miała inną perspektywę niż Teresa: spełnione doświadczenie miłości. I tego właśnie nie będzie mogła jej wybaczyć Teresa. Ich bliskość zostanie zerwana na zawsze i Teresa pogrąży się od tej pory w samotności pozbawionej wszelkiej nadziei. Miłość, którą przeżyła Anna, i rola, jaką Teresa w tej historii odegrała, budzi w tej ostatniej poczucie pustki absolutnej, bo nieodwracalnie oddala ją od jedynej przyjaciółki. Nigdy już nie zapyta Anny, czy ta tęskni i cierpi. Nigdy też nie spróbuje jej pocieszać. Bo Teresa w gruncie rzeczy uzna Annę za kobietę szczęśliwą. Teraz, powracając z sądu do domu, Teresa wspomina dni, które minęły, i jej pamięć znowu przywołuje zatarte wspomnienie dziewczynki z opaloną buzią, jadącej na rowerze w dużym słomkowym kapeluszu, radosny dźwięk dzwonka i głos
73
Forum
*
A nna P i w k o w s k a
wołający: „Zobacz! Puszczam teraz obie ręce!”. Teresa uświadamia sobie, że nigdy nie potrafiłaby zawołać jak Anna: „puszczam teraz obie ręce”. Jej inteligencja sprawia, że próbuje mieć pod kontrolą wszystko, także uczucia, tyle że to okazuje się niemożliwe. Kiedy Teresa szczęśliwie urodzi córeczkę Marynię, ogarnie ją panika zamiast szczęścia. Nie może obudzić w sobie macierzyńskich uczuć. Znowu bada swoją duszę. Dlaczego „pragnęła znać takiego Boga, od którego mogłaby wyprosić łaskę, żeby ta nieznana istotka nie narodziła się nigdy?”. Prawdopodobnie dlatego, że pojawienie się w jej życiu Maryni w odczuciu Teresy zatrzaskiwało kolejne drzwi. Dobre stosunki z mężem i teściami pogłębiały tylko jej rozpacz, bowiem w sytuacji, gdy wszyscy oprócz niej byli zadowoleni z życia, jakie wiedli, Teresa nie potrafiła sobie wyobrazić zdarzenia, „które mogłoby przerwać ciąg monotonnych dni, czekających ją aż do śmierci”. Dziecka nie kochała, podobieństwo Maryni do niej samej budziło lęk i odrazę. Bo Teresa niekochająca i niekochana w samej sobie budziła odrazę. Śniła, że pewnej nocy wstanie, wyjdzie z domu, dotrze do tej części lasu, która najgęściej pokryta jest wrzosem, rzuci papierosa, o świcie olbrzymi słup dymu zaciemni niebo. Odrzuciła jednak tę myśl, bo miłość do sosen miała we krwi. Nie ku drzewom zwróciła się jej nienawiść.
* Pożar jednak wybucha. Pierwsza scena tragedii rozegrała się w dniu, kiedy wielki ogień, który zapłonął z powodu trwającej wiele tygodni suszy, trawi ogromne połacie ukochanych przez Teresę sosnowych lasów. Teresa po przebudzeniu czuje zapach spalonej żywicy. Mężczyźni podejmują akcję ugaszenia pożaru. W ciągu dnia w wielkiej kuchni w Argelouse przez parę chwil odpoczywają, rozmawiają, piją wodę. Bernard w pośpiechu zażywa przepisane mu przez lekarza na serce krople Fowlera na bazie arszeniku. Odwraca głowę i przez przypadek wlewa większą dawkę. Wypija. Teresa obserwuje go, ale milczy. Kiedy Bernard za jakiś czas wpadnie znów do kuchni zmęczony i roztargniony i zapyta żonę, czy zażył dzisiaj już swoje krople, Teresa skłamie, że nie. Tym razem zatrucie będzie lekkie, wezwany lekarz stwierdzi grypę. Wtedy właśnie Teresa po raz pierwszy pomyśli o zbrodni. Tylko pomyśli. Przygotowując się do spowiedzi przed mężem, analizuje: Przypominam sobie, że w dniu, w którym po raz pierwszy wlałam przed przyjściem Bernarda do jego szklanki parę kropel Fowlera, powtarzałam sobie ciągle: raz jeden tylko, żeby nie mieć żadnych wątpliwości… Będę wiedziała, czy on od tego zachorował. Raz jeden i koniec.
Okazuje się, że owszem, od tego. Przerażona swoim uczynkiem Teresa z oddaniem pielęgnuje Bernarda. Jest tak wyczerpana, że lekarz przepisuje jej krople Fowlera na dodatkową receptę. Wtedy gra wciąga ją coraz bardziej. Za jakiś czas powtórzy
74
WIĘŹ Lipiec 2012
swój eksperyment, nazywając to, co robi, tylko doświadczeniem. Niemal umierający Bernard zostanie przewieziony do kliniki. Aptekarz zezna, że Teresa kupowała u niego nie tylko krople Fowlera, ale także – na sfałszowaną, jak się okazuje, receptę – duże dawki chloroformu, digitaliny i aconitiny. Teresa zostaje oskarżona o próbę zabójstwa, ale Bernard staje po stronie żony. Nie wiadomo, czy chroni ją, czy wizerunek rodziny w oczach ludzi. Po wyjściu ze szpitala przyjmuje i potwierdza wersję Teresy, że drugą receptę wykupiła na prośbę jakiegoś włóczęgi, a on sam przedawkował krople. Wobec tak jasnej, osłaniającej Teresę reakcji męża, sąd uznaje Teresę za niewinną. Teraz musi ją uniewinnić już tylko Bernard. Wtedy Teresa będzie mogła próbować uniewinnić samą siebie. Po długiej jeździe pociągiem nareszcie jest w domu. Podczas podróży zaczęła myśleć o Bernardzie jak o człowieku wielkodusznym. Miała nadzieję, że być może potrafi ją zrozumieć. Ale jak Bernard mógł zrozumieć, że żyjąca u jego boku kobieta, która dzieliła jego los i urodziła mu córkę, chciała go zabić, chociaż nie czuła do niego nienawiści? Teresa po pierwszych słowach Bernarda już wie, że nie ma dla niej żadnej nadziei. Bernard nie chce zrozumieć, Bernard chce wszystko ułożyć tak, aby jak najmniej ucierpiała opinia rodziny w oczach innych. Decyduje, że Teresa zamieszka sama w Argelouse. Dziecko zostanie oddane na wychowanie za granicę. On sam będzie żył samotnie w mieście i zajmował się swoimi sprawami. W kościele i na uroczystościach rodzinnych będą się pokazywać razem. Dla Teresy niedzielne wizyty w kościele stają się jedynymi momentami wytchnienia. Właściwie nie uczestniczy w mszy. Po prostu siedzi i patrzy na monstrancję w rękach księdza. Ogarnia ją spokój wobec tajemnicy, której nie rozumie. Jednak Bernard rezygnuje również ze wspólnych, niedzielnych wypraw do kościoła. Teresa zostaje więc sama ze swoim sumieniem wśród samotnych wrzosowisk, wycia wiatru i szumiących w jesienne noce sosen. Argelouse to prawdziwa pustynia. Nie ma tu ani kościoła, ani urzędu gminnego, ani cmentarza. Za Argelouse jedyna droga zmienia się w ścieżkę, która biegnie aż do oceanu. Dalej już tylko bagna, karłowate sosny, wydmy i wiatr. Teresa snuje się po samotnym domu, chodzi na samotne spacery i w końcu wpada w depresję. Nie wstaje z łóżka. Myśli o samobójstwie. I wtedy Bernard, któremu męka Teresy nie sprawia przyjemności, a wręcz przeciwnie, męczy jego hedonistyczną naturę, postanawia zwrócić Teresie wolność. Teresa jest mu tak obojętna, że godzi się przysyłać jej regularnie do Paryża pieniądze z sosen i nie interesować się jej życiem. Pomyśli: „a niechże się topi, byle gdzie indziej”. Kiedy Teresa odzyskuje wolność i planuje swoje przyszłe życie w Paryżu, zaczyna myśleć o Bernardzie jak o kimś neutralnym. I dochodzi do wniosku, że właściwie współżycie z każdą osobą ludzką jest możliwe z chwilą, gdy jesteśmy pewni, że możemy ją opuścić. Gdy znów potencjalnie stajemy się wolni. To paradoks. Prawdziwa miłość bowiem angażuje całą naszą wolność. Każda próba ograniczenia wolności jest dla człowieka nie do wytrzymania poza tym jednym przypadkiem, kiedy kochamy. Bo człowiek pragnie miłości bardziej niż wolności. Czy tak myśli Teresa?
75
Forum
Zbrodnia Teresy Desqueyroux?
A nna P i w k o w s k a
I kiedy usiądą razem z Bernardem na tarasie paryskiej kawiarni, pijąc pożegnalną herbatę, a Bernard zapyta: „Tereso, […], czy zrobiłaś to dlatego, żeś mnie nienawidziła, czego chciałaś?”, Teresa jeszcze raz spróbuje spowiedzi. Może już tylko dlatego, że poczuje gwałtowną tęsknotę za porannym pianiem kogutów w Argelouse. Powie Bernardowi, czego nie chciała: „nie chciałam odgrywać narzuconej mi roli, wykonywać ruchów, wypowiadać formułek. Nie chciałam wypierać się tej Teresy, która...” – tu Teresa zawiesi głos. Nie wie, której Teresy nie chciała się wypierać. Czy tej, kilkunastoletniej, która czekała z drżeniem serca tamtego niemal już zapomnianego lata na przyjazd Anny na rowerze, czy tej, która osobiście liczyła swoje sosny i która cieszyła się, że wejdzie do najlepszej rodziny w Landach. A może tej nieszczęśliwej, która nie mogąc znieść braku miłości, dolewała krople Fowlera do kieliszka Bernarda w nierozumnym i niewybaczalnym odruchu sprzeciwu dla swego jałowego życia. I czy tamte Teresy były mniej prawdziwe niż ta dzisiejsza, pozornie wolna, która pije herbatę na tarasie kawiarni? Teresa nie wie, bo nadal potrzebuje jedynie zrozumienia i miłości. Mauriac zaś chce, aby na paryskim chodniku, na którym porzuca Teresę, spotkał ją Bóg. To pragnienie formułuje zanim zacznie opowiadać nam historię Teresy, która jest niedokończoną historią o upadku i odkupieniu. Niedokończoną, bo odkupienie nie następuje. We wstępie, który jest niejako listem do wszystkich kobiet ograbionych z miłości, Mauriac napisze: Chciałbym, Tereso, żeby twoje cierpienie rzuciło cię do stóp Boga […]. A jednak wielu ludzi wierzących w upadek i odkupienie naszych umęczonych dusz krzyknęłoby, że popełniam świętokradztwo. Zostaje mi tylko jedna nadzieja: na chodniku, na którym cię porzucam, nie będziesz sama…
Anna Piwkowska
Anna Piwkowska – poetka i pisarka. Autorka książki eseistycznej Achmatowa, czyli kobieta
i prozy poetyckiej o Georgu Traklu Ślad łyżwy. Wydała osiem tomików poetyckich, ostatnio ukazał się tom zatytułowany Lustrzanka (2012). Jej wiersze tłumaczone były na język rosyjski, niemiecki, słoweński i angielski. Mieszka w Warszawie.
76
WIĘŹ Lipiec 2012
Hanna i Konrad Sawiccy
Wizyta w domu „Kultury”
Jest nieco mgliste, chłodne i dżdżyste południe. Szybko opuszczamy kolejkę RER. To już tu – stacja Maisons-Laffitte. Jeszcze rzut oka na plan miasta i kierujemy się w stronę Avenue du General de Gaulle, która następnie przejdzie w Avenue de Poissy. Szukamy numeru 91. Po drodze zastanawiamy się, ile osób od 1947 roku przemierzało uliczki tego małego miasteczka, by trafić do siedziby „Kultury”. Ilu z ulgą doświadczyło tam azylu? Czego się spodziewali po tych wizytach? Ile ich nadziei zostało spełnionych? Chcemy się ukryć przed siąpiącym deszczem, więc z kapturami spadającymi na oczy niecierpliwie wypatrujemy adresu. To tu. Na murku przy czarnej metalowej furtce malowane białe kafelki: „Kultura” i „91”. Nie można przeoczyć. Na ogrodzeniu tuż przy furtce wisi również tablica z polsko-francuskim napisem: „W tym domu mieści się Archiwum Instytutu Literackiego, wydawcy «Kultury» – pisma Wolnej Polski (1947–2000), wpisane na Listę Pamięci Świata UNESCO ze względu na jego uniwersalną wartość”. Za furtką, w głębi – ocieniony dostojnym świerkiem dom. Dwa duże okna umieszczone po dwóch stronach drzwi wejściowych przyciągają ciepłym światłem zapalonych w środku lamp.
„Kulturę” założyli żołnierze armii Władysława Andersa: Jerzy Giedroyc, Gustaw Herling-Grudziński, Zofia i Zygmunt Hertzowie oraz Józef Czapski. Pierwszy numer nowego pisma ukazał się w czerwcu 1947 roku w Rzymie. Wszystkie kolejne już tu, pod Paryżem, w Maisons-Laffitte. Najpierw redakcja mieściła się przy Avenue Corneille pod numerem 1 w zrujnowanym podczas wojny domu, w którym znajdowała się placówka Józefa Czapskiego gromadząca książki oraz żywność. Po siedmiu latach „Kultura” przeprowadziła się do własnego domu, właśnie do tego przy Avenue de Poissy 91. Na powitanie wychodzi do nas przed dom dyrektor Wojciech Sikora, który od 2010 roku kieruje działającym tu Instytutem Literackim. Nie boi się padającego coraz bardziej deszczu. Zaprasza nas do środka. Przekroczenie tego progu jest
77
Forum
Historia, która onieśmiela
Hanna i K o n r a d Sa w i c c y
Fot. Hanna Sawicka
jak przekroczenie pewnej granicy. Przytulne wnętrze, ciepło, serdeczność i to coś w powietrzu, co można by nazwać intelektualną, twórczą pasją. Choć odeszli już ci, którzy stworzyli to miejsce, można śmiało powiedzieć, że ich obecność nadal jest tu wyczuwalna. Kondensacja wielkich ludzkich losów, silnych charakterów, historii – one tworzą siłę tego miejsca. Świadomość, jak wielu gigantów polskiego życia kulturalnego i politycznego ogrzewało się ciepłem tego domu, onieśmiela. Przecież oprócz samych założycieli z „Kulturą” mocno związani byli m.in.: Andrzej Bobkowski, Juliusz Mieroszewski, Witold Gombrowicz, Czesław Miłosz, Leszek Kołakowski, Zbigniew Herbert, Marek Hłasko, Konstanty Jeleński, Stanisław Barańczak, Sławomir Mrożek, Aleksander Wat, Jerzy Stempowski, Stefan Kisielewski, Józef Mackiewicz, Leopold Unger. Do tego
78
WIĘŹ Lipiec 2012
Wizyta w domu „Kultury”
szacownego grona trzeba dorzucić licznych zagranicznych autorów, publikowanych na łamach miesięcznika i wydawanych w „Kulturze”. Byli to m.in. Paul Valery, Benedetto Croce, Albert Camus, Thomas S. Eliot, Simone Weil, André Malraux, George Orwell, Borys Pasternak, Anna Achmatowa, Aleksander Sołżenicyn, Nicola Chiaromonte, Josif Brodski, Osip Mandelsztam. A przecież to są tylko mocno skrócone listy.
Dzięki ciężkiej pracy Redaktora i jego współpracowników wokół Maisons-Laffitte powstało niezwykłe środowisko. Jak wspomina Wojciech Karpiński, związany z pismem od lat 60., główną ideą „Kultury” u jej początków było stworzenie przestrzeni swobodnej i sensownej myśli, utrwalenie silnego nurtu polszczyzny, który pomagałby w budowie wolnego polskiego domu. Przez długie dziesiątki lat to tętniące kulturalnym i politycznym życiem środowisko dążyło do uformowania nowoczesnej polskiej kultury, wręcz do stworzenia nowoczesnego Polaka, wolnego od megalomanii i kompleksów. Prometejska idea Jerzego Giedroycia krystalizowała się w planie stworzenia „nowego Hotelu Lambert”, którego głównym celem miała być niepodległość Polski pod względem kulturalnym i politycznym. Gdy dyrektor Sikora wprowadza nas do przestronnego pomieszczenia, gdzie siadamy przy stole, pamiętającym jeszcze czasy paryskiego Hotelu Lambert, faktycznie czujemy, że oto nagle znaleźliśmy się w miejscu, w którym od ponad pół wieku bije gorące serce polskości. Obszerny salon, nazywany jardin d’hiver, z dużymi oknami wychodzącymi na ogród. Na parapetach doniczki z kwiatami. Nie można wizyty zaczynać od innego miejsca – to właśnie tu od zawsze odbywały się spotkania z gośćmi, uroczyste obiady organizowane przez Redaktora, burzliwe dyskusje, rozmowy o Polsce i świecie, to tu wznoszono jubileuszowe toasty. Na blacie wiekowego stołu leżą bieżące numery polskich miesięczników, czasopism, gazet i pierwsze wydania książek. To ich kolejne, młode pokolenia. Przodkowie z minionych dekad grzecznie zapełniają półki stojących pod ścianami regałów. Uporządkowani, usystematyzowani, podzieleni tytułami i rocznikami. Z radością wypatrzyliśmy półkę pełną po brzegi kolorowych grzbietów wszystkich numerów WIĘZI. Z półek i ścian zerkają pamiątki, obrazy, grafiki, zdjęcia, drobiazgi i podarunki, które trafiały w ręce domowników od licznie przybywających gości. Wszystko jest i było cenne – każda dobra myśl i prezent przyniesiony pod ten dach. To także tworzyło ową niewidzialną nić łączącą rodaków. Poczęstowani przez gospodarza kawą, spokojnie rozmawiamy, słuchamy nowin o działalności Instytutu, wspomnień o tych, którzy byli twórcami tego dzieła. Mówimy o sobie i o tym, co nas tu przygnało. Okazało się, że jesteśmy jednymi z nielicznych gości, którzy zapowiedzieli wcześniej swoją wizytę i umówili się na spotkanie. Niejednokrotnie cisza panująca w tym domu bywa przerwana nagłym, nieoczekiwanym dzwonkiem i okazuje się, że przed furtką ustawiła się gęsiego
79
Forum
Jak w hotelu Lambert
Hanna i K o n r a d Sa w i c c y
kilkudziesięcioosobowa wycieczka z Polski ze spontanicznym przewodnikiem, który nagle wpadł na pomysł, żeby zwiedzać „Kulturę”. I znienacka tabun stóp wdziera się w ciche progi Instytutu, zupełnie dezorganizując toczącą się tu pracę. Bo to nie jest muzeum, tu się pracuje. Ale przecież nie można odmówić. To jak odmawianie azylu dyplomatycznego na terenie ambasady. Tu, w „Kulturze”, jest także kawałek Polski. Właśnie w Maisons-Laffitte, jeszcze w pierwszym domu „na Korneju”, schronienie znalazł Czesław Miłosz, gdy w 1951 roku ten znany już poeta oraz dyplomata PRL poprosił o azyl we Francji. A czasy były takie, że „zdrajcy” Polski Ludowej mogli obawiać się porwań lub zamachów na swoje życie nawet na podparyskiej prowincji. Późniejszy laureat Nagrody Nobla pod okiem Giedroycia spędził najczarniejszy okres swojego życia – kiedy sympatycy PRL i polscy przyjaciele mieli go za zdrajcę, stara emigracja kontestowała za romans z komunizmem i krytycyzm wobec tradycyjnie pojętej polskości, a żona z dziećmi mieszkała w Stanach Zjednoczonych i musiała czekać dwa i pół roku, by dołączyć do męża. Dyrektor Sikora powierza nas opiece pana Leszka Czarneckiego, wieloletniego pracownika Instytutu, który z błyskiem w oku, pełen zapału rozpoczyna swoją osobistą opowieść o „Kulturze” i prowadzi nas wewnętrznym szlakiem tego domu. Mózg „Kultury”
W znajdującym się na parterze gabinecie Jerzego Giedroycia zatrzymał się czas. Chciałoby się powiedzieć, że Redaktor wyszedł tylko na moment, że przed chwilą tu był. Siedział w skórzanym fotelu przy masywnym biurku, otulony ze wszystkich stron ciepłem setek równo poukładanych książek, pod których ciężarem lekko wyginają się półki wysokich regałów. Czarne klawisze maszyny do pisania jeszcze czują dotyk jego palców. W gabinecie znajduje się prywatne archiwum bieżącej korespondencji Giedroycia. Cały system przegródek i teczek, działający przez lata, porządkujący i uładzający jego codzienną pracę. Redaktor wyławiał z bezkresnego morza codziennych lektur tematy, zagadnienia, wątki, sprawy dotyczące polityki, kultury i wszystkiego, co uważał za istotne. Wybierał, notował, wycinał, powielał. Dzielił i zaznaczał: do przekazania dalej, do przeczytania i dystrybucji, do skomentowania. To dzięki tej mrówczej pracy zapełniały się kolejne archiwa i segregatory. Ten gabinet był mózgiem „Kultury”. Wszystko tu kręciło się wokół Redaktora i pod jego dyktando. To on wyznaczał kierunki i kreował strategię działania, to on decydował praktycznie o wszystkim. Jego autorstwa były też najbardziej śmiałe pomysły. Inicjatorem dyplomatycznej ofensywy na Zachodzie, by do Nagrody Nobla zgłosić Czesława Miłosza i Lecha Wałęsę, był nie kto inny jak Jerzy Giedroyc. Najzupełniej naturalny wydawał się fakt, że po jego śmierci w 2000 roku – i zgodnie z jego wolą – pismo „Kultura” zostanie zamknięte. Wszędzie na ścianach, w całym domu, wiszą niezwykłe pamiątki – obrazy i grafiki Jana Lebensteina, Jana Cybisa i Józefa Czapskiego. Cenne prezenty, które
80
WIĘŹ Lipiec 2012
Wizyta w domu „Kultury”
zadomowiły się tu na dobre. Sam Redaktor podobno nigdy nie kupował dzieł sztuki, a otoczony był coraz większą ich liczbą; pojawiały się tu one w sposób zupełnie naturalny.
Wędrujemy wąskim korytarzem w stronę tylnego wyjścia. W ogrodzie stoją dwa mniejsze domy. Pierwszy z nich to tak zwany Pawilon, który dawniej pełnił funkcję przystani dla gości, drugi zaś to biblioteka. Wchodzimy do niej wraz z naszym przewodnikiem, a od progu witają nas równo poukładane paczki z książkami, wszystkie zapakowane w szary papier. Na niektórych z nich zauważamy daty zapisane grubym flamastrem, świadczące o tym, że leżą tu od bardzo dawna. Na regałach ustawione całe roczniki „Kultury”, oprawione w szarozielone okładki ze złotymi literami. Pan Leszek pokazuje nam kieszonkowe wydania instytutowych publikacji. Drukowane czarną, maleńką czcionką na cieniutkim papierze, w wymiarze 8 na 12 centymetrów, biała okładka bez napisów, nieinformująca, co jest w środku – egzemplarze łatwe do ukrycia. Zminiaturyzowane książki w sam raz nadawały się do schowania i udawania, że nie są tym, czym są. Tylko dzięki odważnym ludziom, w ich walizkach i kieszeniach, trafiały do Polski. Do 1989 roku wszystko to, co wydawał Instytut, było w naszej ojczyźnie zakazane. Pawilonu nie odwiedzamy, ponieważ dobiegają tam końca ostatnie prace remontowe. Już wkrótce zostaną tu oddane do użytku nowiutkie, profesjonalne archiwum, czytelnia i pracowania reprograficzna. Aktualnie archiwiści z Biblioteki Narodowej i Archiwów Państwowych w odnowionych pomieszczeniach rozkładają zgromadzone zbiory. Równocześnie powstaje też kompleksowa baza danych oraz inwentarz całkowity. Wracamy do głównego budynku i lekko skrzypiącymi drewnianymi schodami idziemy na górę – to piętro z pokojami prywatnymi. Możemy zajrzeć do pokoi Jerzego Giedroycia oraz Zofii i Zygmunta Hertzów. W każdym z nich jest przytulnie, oglądamy kolejne wnętrza oświetlane ciepłym blaskiem zapalanych lamp, kolejne małe arcydzieła na ścianach, pamiątki, drobiazgi na półkach i szafkach, przedmioty codziennego użytku. Dookoła wszędobylskie książki. Jest też garderoba, a w niej na białych szafach różne walizki pani Zofii. Ile odwiedziły miejsc? Ilu pożegnań i powitań były świadkami? Idziemy dalej, wspinając się na poddasze i strych. To właśnie te strome schody pamiętają wysoką i szczupłą postać Józefa Czapskiego, który mieszkał tu przez wiele lat, tu miał swoją malarską pracownię i w tym właśnie domu zmarł. Przemierzał tę trasę wielokrotnie – z dołu do swojego „mieszkanka na górce” i z powrotem. Może z kleksami kolorowych farb na dłoniach i jak zawsze z lekko rozwianym siwym włosem, zatopiony w myślach, trzymając pod pachą jednego ze swoich nieodłącznych towarzyszy – duży notes, w którym skrzętnie notował swoje szaleńczo
81
Forum
180 metrów dokumentów
Hanna i K o n r a d Sa w i c c y
goniące myśli, szkicował uchwycone obrazy, by zatrzymać i utrwalić jak najwięcej z ulotności tego świata. W korytarzu zostało jeszcze kilka namalowanych przez niego obrazów – emanują ciepłem, jak kiedyś ich autor. Zachodzimy też do innego pokoju na poddaszu, wypełnionego charakterystycznym zapachem starego papieru. Na półkach drewnianych regałów opisane starannym pismem segregatory stoją karnie od podłogi do sufitu. W oczach wirują nam tylko cyfry roczników i litery alfabetu: 1969 J-K, 1969 L-O, 1977 S, 1985 K-L. Wciąż więcej i więcej, kolejne daty, kolejne litery, kolejne nazwiska. To miejsce to skarbnica sztuki epistolarnej, której z poczuciem misji i z pasją oddawał się Giedroyc, wszystkie listy pisząc przez kalkę i zachowując ich kopie. W sumie zgromadzono tu około 150 tysięcy listów, których adresatem lub nadawcą był Redaktor. W tym miejscu niemal słychać myśli, płynące z pożółkłych kartek, spiętych metalowymi kółkami segregatorów. Zbiory Instytutu, które zgodnie z wolą Jerzego Giedroycia pozostaną w całości w Maisons-Laffitte, liczą około 180 metrów bieżących dokumentów. Składają się na nie – poza listami, artykułami i książkami – także zdjęcia, nagrania audio i wideo oraz liczne rękopisy Miłosza, Gombrowicza, Stempowskiego i innych. Jest to zbiór olbrzymi i niepowtarzalny. Właśnie tym dziś zajmuje się głownie Instytut – porządkowaniem, konserwowaniem i udostępnianiem tej unikalnej kolekcji. Od 2009 roku zbiór ten znajduje się na prestiżowej liście Pamięć Świata UNESCO. Jest w tym zestawieniu jednym z dziewięciu polskich obiektów, obok m.in. autografu dzieła Mikołaja Kopernika De revolutionibus orbium coelestium, rękopisów Fryderyka Chopina i tablicy 21 gdańskich postulatów z sierpnia 1980 roku. Ponownie schodzimy na dół. To już koniec naszej wizyty. Jeszcze ostatni rzut oka na dawną pracownię Henryka Giedroycia, młodszego brata Redaktora, w której obecnie odbywa się codzienna mrówcza praca pracowników Instytutu. Żegnamy się z gościnnymi gospodarzami tego miejsca, opuszczamy ciepłe progi domu „Kultury”, by skierować kroki tam, gdzie jego mieszkańcy zakończyli swoją ziemską wędrówkę. Na małym, uroczym cmentarzyku pobliskiego Le Mesnil-le-Roi, na ich grobach zapalamy specjalnie z Polski przywiezione tradycyjne znicze. W cichej modlitwie dziękujemy Bogu za ich bogate i twórcze życie. Hanna i Konrad Sawiccy Hanna Sawicka – ur. 1980. Absolwentka etnologii i antropologii kulturowej na Uniwersy-
tecie Warszawskim. Pracuje w domu postprodukcyjnym The Chimney Pot. Wraz z mężem Konradem prowadzi blog www.zarysownik.blogspot.com. Mieszka w Warszawie. Konrad Sawicki – ur. 1974. Teolog, publicysta i menedżer projektów. Członek Zespołu Laboratorium WIĘZI, stały współpracownik miesięczników WIĘŹ i „W drodze”. Członek zespołu przygotowującego Festiwal Filmu Religijnego Sacrofilm w Zamościu. Był sekretarzem Komisji Programowej IX Zjazdu Gnieźnieńskiego. Prowadzi blog „Z obu stron” na www.laboratorium.wiez.pl.
82
WIĘŹ Lipiec 2012
Abp Henryk Muszyński
Wiara, która pyta i szuka
„Biedak zawołał i Pan go wysłuchał” – to zawołanie wydaje się mało stosowne na dzisiejszą uroczystość*.1 Na szczęście nobilitują nas w tym miejscu siostry franciszkanki służebnice Krzyża, które żyją duchem ubóstwa, które ślubują ubóstwo zewnętrzne. Tak wołał jednak psalmista, stojąc w prawdzie przed Bogiem, a więc i do nas wszystkich jego wołanie ma konkretne odniesienie. Kiedy papież Benedykt XVI rozpoczynał swój pontyfikat, powiedział: „staję przed wami jako pokorny sługa Boży”. Gdy stajemy przed Bogiem, zawsze jesteśmy biedni, bo stajemy przed Tym, który jest Pełnią prawdy, życia i miłości. Ale nie jest to na szczęście pełna, tylko połowiczna prawda. Pełna prawda to dostrzeżenie, że gdy w prawdzie stajemy przed Bogiem, wtedy jesteśmy prawdziwie bogaci. Bogaci tym spojrzeniem, którym Bóg nas ubogaca, bo „Bóg pokornym łaskę daje, a pysznym się sprzeciwia”. Człowiek, który ma odwagę stanąć w prawdzie przed Bogiem, jest nie tylko bogaty, ale jest też wielki. Kiedy jestem słaby, wtedy jestem mocny mocą Bożą. Psalmista na tym nie kończy, kontynuuje swoją modlitwę: „Przyjdźcie i zobaczcie, jak Pan jest dobry!”. Przyjdźcie i doświadczcie dobroci Pana, której nie można nauczyć się ze słuchania, trzeba się bowiem z nią spotkać. Psalmista zapewne mógłby podać wiele przykładów takiej dobroci. Tutaj w Laskach nie potrzebujemy daleko jej szukać, bo Laski w całości są jednym wielkim znakiem dobroci Pana. Wśród ludzi Lasek
* Homilia wygłoszona w Laskach 19 kwietnia br. podczas Mszy świętej z okazji 85. urodzin Tadeusza Mazowieckiego. Czytania z czwartku po II niedzieli wielkanocnej: Dz 5,27–33; J 3,31–36.
83
Forum
Czy znakiem tej dobroci nie jest fakt, że w tym szczególnym dniu spotykamy się właśnie tutaj, w tej Bożej oazie dobroci i miłości? Szanowny i Drogi Panie Premierze i Czcigodny Jubilacie! Jesteśmy razem z Panem w szczególnej wspólnocie „ludzi Lasek” – zarówno tych, których życie zostało utrwalone we wspaniałej książce,
A bp H e n r y k M u s z y ń s k i
którą Pan przygotował i zredagował, jak i tych, którzy dzisiaj tworzą wspólnotę i historię tego miejsca. Laski to duchowa ojczyzna wielu wybitnych ludzi – tych, których nie ma wśród nas. Laski żyją nie tylko pamięcią, ale i duchowością ks. Władysława Korniłowicza, matki Elżbiety Róży Czackiej. Laski to też szczególne miejsce dla Pana Premiera, to szczególne miejsce dla biskupa Bronisława Dembowskiego i innych tutaj zgromadzonych. Osobiście czuję się zaszczycony, że dzisiaj, po wielu latach, mogę być w tej wspólnocie. Byłem tutaj kiedyś z przezroczami z Ziemi Świętej, wtedy, kiedy były one rzadkością. Stąd wywiozłem niezwykle ważne i cenne doświadczenie. Pytałem siostry, jak mam mówić do ociemniałych dzieci i młodzieży, wyświetlając przeźrocza? Jedna z sióstr odpowiedziała mi: „Najlepiej zapomnieć, że są niewidome. Lepiej nie mówić «widzimy», ale jak się ksiądz pomyli, nie będzie żadnego nieszczęścia. One też widzą, tylko inaczej”. To wspomnienie, które wyniosłem stąd, z Lasek, pozostało mi na zawsze i towarzyszy do dziś dnia. Myśląc o „ludziach Lasek”, myślę i o kard. Stefanie Wyszyńskim, i o abp. Józefie Życińskim (on sam siebie tak nazywał, wspominając tych, którzy odeszli). Do tego grona „ludzi Lasek” należy również Pan Premier. Dziś, wraz z najbliższą rodziną, przyjaciółmi, współpracownikami z redakcji WIĘZI i czcigodnymi siostrami, które nas tu dzisiaj goszczą, obchodzimy Pańskie 85. urodziny. W nasze dziękczynienie włączamy osobę Czcigodnego i Dostojnego Jubilata, wszystkie Jego znakomite dokonania i sprawy. Przez osoby tutaj zgromadzone, reprezentujące wiele różnych środowisk, nasze dziękczynienie staje się dziękczynieniem całego Kościoła w Polsce. Nie mogę sobie odmówić krótkiego wspomnienia. Bp Bronisław Dembowski, wspominając jubilatów z rocznika 1928, zawsze wylicza ich w tej samej kolejności: „papież Benedykt XVI, kard. Macharski, Tadeusz Mazowiecki i ja”. Wybitny rocznik, trudno zaprzeczyć. Myślę, że nikt tutaj nie będzie tego kwestionował. Czuję się ogromnie zaszczycony, że zostałem przez WIĘŹ zaproszony na dzisiejszą uroczystość, znajdując się wśród współpracowników i bliskich sercu Pana Premiera. Wyznaję, że osobiście odczuwam głęboką więź wspólnoty z Panem od wielu lat. Korzystam z nadarzającej się okazji, by podziękować za to, co Pan zrobił i co czyni do dziś dnia. Nigdy dotychczas nie miałem publicznej okazji, by to wypowiedzieć. Niesłusznie zwany niewiernym
Chciałbym teraz rozważyć przesłanie dzisiejszych czytań mszalnych. Pozwalają one nam spojrzeć w nowym, pogłębionym świetle na uroczystość i wydarzenie, którego jesteśmy świadkami. Liturgia obecnego okresu żyje ciągle jeszcze blaskiem tajemnicy paschalnej. Duch Święty, który wskrzesił Chrystusa z martwych, rodzi ciągle nowe owoce
84
WIĘŹ Lipiec 2012
Wiara, która pyta i szuka
pogłębionej wspólnoty, pozwala odkrywać coraz pełniej promieniujące dobrocią oblicze Bożego ojcostwa i kształtuje naszą codzienność. Stajemy pełni zadumy i zdziwienia w obliczu świadectwa apostołów i pierwszych świadków wiary. Wbrew zakazom Sanhedrynu, z narażeniem własnego życia, głoszą w sposób nieustraszony prawdę o Jezusie, jedynym Zbawicielu. W konfliktowej sytuacji zderzenia władzy ludzkiej z autorytetem Boga, wyznają: „trzeba bardziej słuchać Boga niż ludzi”. Trudno uwierzyć, że są to ci sami ludzie, którzy z obawy, by nie podzielić losu swego Mistrza, zamykali się w Wieczerniku przed Żydami. Obok wspólnoty apostołów liturgia stawia nam przed oczy dwie symboliczne postaci: niedowierzającego Tomasza, niesłusznie nazywanego niewiernym, i pobożnego faryzeusza Nikodema. Przyznaję, że dzięki łasce miejsca, które nas dzisiaj gości, w sposób szczególny dotknęły mnie dziś słowa Chrystusa: „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli”. Są to słowa skierowane wprost do każdego z nas. Wszyscy jesteśmy przecież z tych, którzy nie spotkali bezpośrednio Zmartwychwstałego. Przywilej zobaczenia własnymi oczyma Zmartwychwstałego wcale nie stanowił – tak rozumiał to sam Jezus – najwyższego wyróżnienia. Uznanie i szczególne błogosławieństwo znaleźli ci, którzy nie doświadczyli fizycznej obecności Jezusa, a uwierzyli słowu. Spotkali oni Go już w innym, kultycznym i sakramentalnym wymiarze. Do nich należał apostoł Tomasz i do nich należymy my wszyscy tutaj obecni. Chciałoby się wykrzyknąć: felix culpa – „szczęśliwa wino” Tomasza, który nie uwierzył tym, co mówili: „widzieliśmy Pana”, ani nawet samemu sobie. Jakże wymownie brzmią słowa: „błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli” właśnie tutaj, gdzie doznajemy miłosierdzia Bożego w bardzo szczególnym wymiarze, ze strony ociemniałych, dotkniętych kalectwem, ale „cieszących się światłymi oczami serca” (Ef 1,18). Widzą oni nierzadko znacznie więcej i głębiej od nas. Z ogromnym wzruszeniem czytałem niedawno wyznanie 13-letniej ociemniałej Izy, która napisała: „Kocham ten świat za jego piękno i harmonię, choć go nie widzę”. Czy można sobie wyobrazić wspanialszy akt Bożego miłosierdzia w stosunku do nas, którzy „mamy oczy, a jednak nie widzimy”, przynajmniej tak głęboko i daleko?
W liturgii spotyka nas dziś także druga niezwykła postać – Nikodem. To faryzeusz, członek Sanhedrynu, człowiek sędziwego wieku (jak nazywał go bł. Jan Paweł II), który nocą przychodzi do Jezusa. Najprawdopodobniej nie chciał narazić się wrogiemu otoczeniu. Serce jednak mówiło mu, że „nikt nie mógłby czynić takich znaków, jakie czynił Jezus, gdyby Bóg nie był z Nim” (J 3,2). Dialog był pewnie długi i owocny; na temat powtórnego narodzenia, posłannictwa Mesjasza i Królestwa Bożego. Poruszony tchnieniem Ducha Świętego, Nikodem uznał w Jezusie Tego, który „pochodzi z wysoka i daje świadectwo o tym, co widział i słyszał od Ojca”,
85
Forum
Zbyt piękne, aby się znużyć
A bp H e n r y k M u s z y ń s k i
czyli uznał Jezusa za oczekiwanego Mesjasza i Syna Najwyższego, który przyszedł zbawić świat. Nie wiemy, jakie były dalsze losy Nikodema. Odnajdujemy go dopiero pod krzyżem w czasie pogrzebu Jezusa, gdy nawet najbliżsi Go opuścili czy wręcz zdradzili. Jego przykład przywołuje bł. Jan Paweł II w liście, który zatytułował: Do moich Braci i Sióstr – ludzi w podeszłym wieku, w którym napisał między innymi: Ponownie spotykamy sędziwego Nikodema w chwili pogrzebu Chrystusa, kiedy przynosi mieszaninę mirry i aloesu, pokonując lęk i ujawniając, że jest uczniem Ukrzyżowanego (por. J 19,38–40). Jakże pocieszające jest to świadectwo! Przypomina nam, że Bóg każdego wzywa, aby oddał Mu swoje talenty. W służbie Ewangelii wiek nie ma znaczenia.
Widomym znakiem tej właśnie prawdy jest dziś dla nas Pan Premier Tadeusz Mazowiecki. Nie wiemy dokładnie, ile Nikodem w tym momencie miał lat. Wiemy jednak, że gdy bł. Jan Paweł II podpisywał ów list 1 października 1999 roku, był w 80. roku życia, a więc był nieco młodszy od naszego dzisiejszego Dostojnego Jubilata. Wolno nam w duchu bł. Jana Pawła II odczytać te 85. urodziny jako jeszcze jeden znak Bożego miłosierdzia i Bożej dobroci, nie tylko dlatego, że siostra Faustyna miała swoje pierwsze widzenie Jezusa miłosiernego właśnie w Płocku – rodzinnym mieście pana Tadeusza. Mamy na to także dodatkowy dowód z samego Pisma Świętego, które mówi: „Miarą naszych lat jest lat siedemdziesiąt lub – gdy jesteśmy mocni – osiemdziesiąt. A większość z nich to trud i marność, bo szybko mijają, a my odlatujemy” (Ps 90,10). Bł. Jan Paweł II tak komentuje te słowa w liście do osób w podeszłym wieku: W epoce, gdy Psalmista pisał te słowa, siedemdziesiąt lat uważano za wiek bardzo podeszły i niewielu przekraczało tę granicę; dzisiaj, dzięki postępom medycyny oraz lepszym warunkom społecznym i ekonomicznym, w wielu regionach świata ludzie żyją znacznie dłużej. Pozostaje jednak prawdą, że lata szybko przemijają, a dar życia, mimo towarzyszących nam trudów i cierpień, jest zbyt piękny i cenny, abyśmy mogli się nim znużyć.
Bez trudności akceptujemy, że życie rodzi się i przemija w czasie. Wniosek, jaki wyciągnął papież – „dar życia […] jest zbyt piękny i cenny, abyśmy mogli się nim znużyć” – wydaje się zaskakujący. Prawda ta w naszym doświadczeniu wcale nie jest oczywista, staje się jednak taką w perspektywie zmartwychwstania. To właśnie wiara w zmartwychwstałego Pana otwiera przed nami nowy horyzont nieśmiertelności, pozwala przezwyciężyć własną śmierć i daje „nową niezłomną i zwycięską nadzieję” (por. Rz 5,5). „Ten, który przychodzi z wysoka” zostaje przeciwstawiony temu, „który jest z ziemi i przemawia wyłącznie w oparciu o ziemskie kryteria” – usłyszeliśmy w dzisiejszej Ewangelii. Wiara poszerza i pogłębia nasze spojrzenie, pozwala widzieć więcej, patrzeć dalej i postrzegać głębiej. Wspomniany w dzisiejszej liturgii niedowierzający
86
WIĘŹ Lipiec 2012
Wiara, która pyta i szuka
Tomasz, który nie wierzył ani świadkom, ani nawet sobie, nie zasłużył przez to na naganę Chrystusa, ale stał się okazją do wypowiedzenia błogosławieństwa, które dotyka bezpośrednio każdego z nas: „błogosławieni, którzy nie widzieli, a jednak uwierzyli”.
Nie waham się powiedzieć, że nasz Dostojny Jubilat jest świadkiem takiej właśnie trudnej, bo okupionej ofiarą i cierpieniem, ale konsekwentnej wiary. Wiary trudnej, która nie jest prostą praktyką, a tym bardziej zwyczajem. Wiary, która w obliczu egzystencjalnych problemów – wzorem Nikodema – stawia pytania nie tylko sobie, ale także samemu Chrystusowi i Kościołowi. Wiary, która szuka przestrzeni obecności i świadectwa w zmieniającym się, nierzadko wrogim i obojętnym świecie. Wiary, która poszukuje odpowiedzi na konkretne problemy, jakie przynosi życie publiczne. Wiary, która szuka inspiracji u heroicznych świadków na miarę Dietricha Bonhoeffera, a jednocześnie ma świadomość granicy swoich możliwości. Dziś nie miejsce i czas, by wyliczać rozliczne zasługi Dostojnego Jubilata dla kultury, polityki, dla Polski i Europy, a na podsumowanie jest za wcześnie, bo dzięki Bogu ciągle jest jeszcze aktywny. Pragnę jedynie przypomnieć niektóre motywy naszego wspólnego dziękczynienia, które podsuwa dzisiejsza uroczystość. Swoją działalnością Pan Mazowiecki zyskał sobie trwałe miejsce w historii Polski i Europy. Niełatwo byłoby znaleźć drugą postać o tak szerokich zainteresowaniach i zakresie działalności. Jak daleko sięga moja pamięć, był zawsze człowiekiem, który żywo angażował się w życie publiczne, społeczne, kulturalne i polityczne, na różnych płaszczyznach. W pamięci Polaków utrwalił się przede wszystkim jako premier pierwszego niekomunistycznego rządu w 1989 roku i jako jeden z ojców III Rzeczypospolitej. W warunkach niesłychanie trudnych przyszło mu tworzyć zręby demokratycznego państwa. Kiedy objął funkcję premiera, miał za sobą już wiele lat ogromnego doświadczenia społecznego i politycznego. Przez długie lata – wraz z takimi osobami jak Stefan Kisielewski, Stanisław Stomma, Jerzy Zawieyski, Konstanty Łubieński – reprezentował w Sejmie Koło Poselskie Znak. W 1968 roku to właśnie przedstawiciele tego Koła wystąpili w obronie protestujących studentów. Później, w 1977 roku, został rzecznikiem głodujących w kościele św. Marcina w Warszawie. Jako współtwórca i długoletni naczelny redaktor WIĘZI, a także współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, angażował się w walkę o podmiotowość społeczeństwa, usiłował tworzyć przestrzeń wolności dla Polaków, postawy odpowiedzialności, otwartości, tolerancji, wzajemnego poszanowania oraz pogłębioną świadomość i gotowość służby dla dobra społeczeństwa. Uczestniczył też czynnie w przygotowaniu tzw. okrągłego stołu, który dał początek nowym reformom społecznym i politycznym. Od samego początku powstania niezależnego ruchu związkowego „Solidarność” wspierał Lecha Wałęsę
87
Forum
Kompromis bez uległości
A bp H e n r y k M u s z y ń s k i
i współkształtował oblicze ideowe tego ruchu, zarówno jako doradca przy Lechu Wałęsie, jak i później, jako redaktor „Tygodnika Solidarność”. W czasie strajku w Stoczni Gdańskiej, razem z prof. Bronisławem Geremkiem, stanął u boku strajkujących stoczniowców i czynnie włączył się w przygotowanie zapisów porozumienia sierpniowego. W poczuciu odpowiedzialności za kształt ideowy Związku „Solidarność” i oblicze polityczne naszej Ojczyzny, jako człowiek dialogu, szukał kompromisu – z godnością, ale bez uległości. Niestety, prawie zawsze ów kompromis musiał być ciężko wywalczony. Realistycznie umiał oceniać granice tego, co możliwe, i tego, co niemożliwe. Wraz z rozpoczęciem stanu wojennego został internowany i wypuszczony potem jako jeden z ostatnich. Ma ogromne zasługi w powstaniu polskiej Konstytucji w 1997 r. Swoim zaangażowaniem, trzeźwą oceną, równowagą ducha i konsekwencją działania zyskał sobie powszechny szacunek i uznanie, a u wielu także wdzięczność za to, że tak wytrwale i konsekwentnie potrafił bronić fundamentalnych wartości i praw ładu demokratycznego, szukając zawsze tego, co łączy, a nie tego, co dzieli. Zostało to dostrzeżone także przez społeczność międzynarodową, która w uznaniu postawy i zasług wybrała pana Tadeusza Mazowieckiego na specjalnego sprawozdawcę Komisji Praw Człowieka i ONZ w czasie konfliktu i wojny na Bałkanach w latach dziewięćdziesiątych. Modlitwa o dojrzałość
Cieszymy się, że dziś – w dobie tak ostrych podziałów, walki politycznej, nacechowanej niekiedy wyraźną wrogością wobec innych, a bezkrytyczną postawą wobec siebie – Pan Premier nadal czynnie uczestniczy w życiu publicznym, nie tylko jako doradca Prezydenta RP. Swoim bogatym doświadczeniem i radą służy Pan nadal w trudnych chwilach, jakie przeżywa nasza Ojczyzna. Bardzo odczuwamy brak ludzi, których cechowałaby kultura polityczna, równowaga ducha i dalekosiężne spojrzenie, na miarę dzisiejszego Jubilata. Wielokrotnie mogłem przekonać się osobiście, jak wielkim autorytetem i poważaniem cieszy się Pan Premier za granicą, bodaj bardziej nawet niż we własnym kraju. W 1979 roku napisał Pan modlitwę o dojrzałość: „ocal w nas zachwyt, przymnóż zdziwienia i niech człowiek na człowieku polegać może”. Pomimo upływu czasu modlitwa ta w niczym nie utraciła na aktualności. Zawierzenie drugiemu człowiekowi – to wielki, niedoceniany dzisiaj skarb. Na to zawierzenie trzeba sobie zasłużyć. Zawierzenia nie da się nakazać, a tym bardziej wymusić. Kiedy nie ma zawierzenia, nie da się niczego trwałego zbudować. Z ogromną troską i nie bez niepokoju patrzymy dzisiaj na zachowania i postawy, które nierzadko są zaprzeczeniem wszelkiej kultury politycznej. Dziś nadal jest Pan Premier Polsce bardo potrzebny. Stąd prosimy, niech Bóg łaskawy zachowa Pana w zdrowiu, użyczy pogody ducha i sił do dalszej służby dla dobra Ojczyzny.
88
WIĘŹ Lipiec 2012
Wiara, która pyta i szuka
Jeszcze raz pozwolę sobie wrócić do myśli Pańskiego rówieśnika, starszego zaledwie o dwa dni, papieża Benedykta XVI. Podczas porannej Mszy św. sprawowanej w dniu swoich 85. urodzin, 16 kwietnia br., powiedział m.in.: Staję przed ostatnim etapem mego życia i nie wiem, co mi będzie dane. Jednakże wiem, że jest Boże światło, wiem, że Pan zmartwychwstał, że Jego światło jest silniejsze niż wszelkie ciemności, że Boża dobroć jest silniejsza od wszelkiego zła tego świata. A to pomaga mi bezpiecznie iść naprzód. To nam wszystkim pomaga iść naprzód.
Te papieskie słowa dedykuję Tobie, Szanowny Panie Premierze, nasz Jubilacie, kończąc nimi moje rozważania. Wszyscy tutaj zgromadzeni wspieramy Cię naszą modlitwą. Niech Bóg będzie łaskawy dla Ciebie, niech użyczy Ci jak najwięcej siły, mocy, ale też i cichej radości z Twoich wielkich dokonań; z tego, co udało się zrealizować dla dobra naszej Ojczyzny, przy pomocy Bożej i jako owoc zawierzenia Jemu. Niech łaska i pokój dobrego, kochającego Boga i Pana naszego Jezusa Chrystusa zawsze Ci towarzyszy i będzie z Tobą. Amen. Abp Henryk Muszyński
Abp Henryk Muszyński – ur. 1933. Emerytowany metropolita gnieźnieński, prymas se-
Forum
nior. Biblista, prof. dr hab., studiował w Rzymie, Jerozolimie i Heidelbergu. Były wiceprzewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Promotor dialogu katolicko-żydowskiego, polsko-niemieckiego i duchowej jedności Europy. Współinicjator i przewodniczący Zjazdów Gnieźnieńskich. Metropolią gnieźnieńską kierował w latach 1992–2010, od grudnia 2009 r. do maja 2010 r. pełnił godność prymasa Polski.
89
Maria Terlecka
Walizka
Pamiętam wszystkie podróże Im bardziej donikąd Tym bardziej pamiętam Gdziekolwiek byłam Spotykałam siebie Mijałam też obcych Ulice wchłaniały mój cień Domy mój zapach Stukot moich obcasów Odbijał się od ścian wszechświata Wracałam Przepakowywałam walizkę Wyjeżdżałam Wróciłam Walizka czeka Nieustająco gotowa do drogi
90
WIĘŹ Lipiec 2012
Ma r i a T e r l e c k a
Wszystko w nas
Wszystko w nas Nawet to Czego nie pamiętamy O czym nie wiemy W nas głosy z przeszłości Ich nagłe przyjścia Twarze nieobecnych Ich nagłe wizyty W nas gesty innych Rozrzucone jak karty Uśmiechy nieznajomych z pociągów Gniewne oblicza stróżów prawa W nas to Czego nie było Czego nie ma Prawdopodobnie nie będzie W nas dokonane Możliwe i niespełnione
Maria Terlecka – dziennikarka, pisarka, malarka. Autorka Piórem i piórkiem o Warsza wie – wyboru artykułów i felietonów o Warszawie z lat 1979–2009 publikowanych m.in. w starej i nowej „Stolicy” oraz „Życiu Warszawy”. Autorka rubryki Z notatnika miastoluba w miesięczniku „Stolica”.
91
Monika Waluś Złoty środek
Rzeżucha i orchidea Od początku wiosny do wakacji siejemy rzeżuchę, bo świetna na kanapki i dużo witamin. Córki ustawiają jeszcze po jednej doniczce obok tej, w której jest rzeżucha, i coś tam jeszcze z nasion starają się wyhodować. Młodsza sprawdza kilka razy dziennie, czy coś widać. A na początku nic nie widać… Chyba najtrudniejsza sprawa to dużo nadziei i brak efektów. Wiem, bo często robię coś znacznie trudniejszego niż rzucanie nasionek i podlewanie; coś, co wymaga stałego wysiłku i jest nużące, a ważniejsze niż trzy smętne doniczki na parapecie – i zero skuteczności. Już parę dni od wysiewu. Oczywiście najbardziej dodaje otuchy rzeżucha – bo leciutko kiełkuje. Córka zachwycona, czeka na ścinanie wielkich plonów. „Mamo, a właściwie, co ona je i na czym rośnie?”. Rzeczywiście, rzeżucha rośnie na niczym, czyli na nasączonej wodą ligninie, ma minimalną ilość światła i wywołuje szybki uśmiech. Owszem, nie wymagamy, by była duża, wyląduje za parę dni na kanapce. Ale obok stoi orchidea i właściwie też rośnie na
92
WIĘŹ Lipiec 2012
Rzeżucha i orchidea
niczym – jakaś skromna kora udaje ziemię. Mimo to kwitnie oszałamiająco. I zachowuje się w stylu rzeżuchy – wystarczy nie przeszkadzać. Obie rosną w tych samych warunkach, na tym samym oknie co inne rośliny – ale tamte ledwie widać, może ich nasiona w ogóle nie zakiełkują? A jak jest z nami? Co na moim miejscu robiłby ktoś inny? Co ja robiłabym na miejscu tego kogoś? Jak ktoś widziałby moje problemy wobec własnych? Ewangeliczna wizja rzucania nasion i przynoszenia różnych plonów dotyczyła ziemi, skały i drogi, czyli w jakimś sensie sytuacji zastanej, niewiele można było z tym zrobić. Tu inaczej: to samo okno, mizerne podłoże, a efekty nawet większe niż w doniczce obok ze świetną ziemią. Decydujące znaczenie mają tu same rośliny. Ostatnio słyszałam przelotnie w pociągu strzęp rozmowy: „gdybym urodziła się w innym kraju, w innym miejscu…” – nastolatki oglądały jakieś kolorowe pismo z aktorkami i modelkami i tak sobie marzyły. Tak, pewnie w innym kraju, w innym czasie byłoby inaczej. A u mnie na jednym oknie różne rośliny, o różnych wymaganiach, różnie rosną. Stoję nad zieloną już rzeżuchą i orchideą z fioletowymi pąkami i widzę, że jako wyrzut sumienia nie będzie mi dany ktoś z kolorowego czasopisma. Zobaczę kogoś, kto na miejscu podobnym do mego, w sytuacji trudniejszej niż moja – zakwitł, nie zajmując się rozważaniem, gdzie są łatwiejsze warunki. Monika Waluś
Monika Waluś – żona, matka i gospodyni domowa, doktor teologii. Wykłada dogmatykę
Złoty środek
na UKSW oraz w kilku seminariach duchownych. Prezeska stowarzyszenia „Amicta Sole”, członkini Zespołu Laboratorium WIĘZI.
93
Wiara
Ks. Henryk Seweryniak
Przeciw lenistwu w wierze
Niedawno jedna ze studentek z wyraźnym bólem mówiła mi o swoim osobistym dramacie: coraz więcej jej koleżanek i kolegów – a są to ludzie często związani dawniej z oazą, z duszpasterstwem akademickim, z „Frondą” – obywa się bez Boga, nie modli się1. Tłumaczą jej, że tak jest im dobrze, nic więcej nie chcą... Papież Benedykt zdaje sobie sprawę z istnienia takich sytuacji: Zdarza się obecnie dość często, że chrześcijanie bardziej troszczą się o konsekwencje społeczne, kulturowe i polityczne swego zaangażowania, myśląc, że wiara wciąż jest oczywistą przesłanką życia wspólnego. W rzeczywistości założenie to nie jest już nie tylko tak oczywiste, ale często bywa wręcz negowane. Podczas gdy w przeszłości można było rozpoznać jednorodną tkankę kulturową, powszechnie akceptowaną w swym odniesieniu do treści wiary i inspirowanych nią wartości, to obecnie wydaje się, że w znacznej części społeczeństwa już tak nie jest, z powodu głębokiego kryzysu wiary, który dotknął wielu ludzi (2).
Te słowa papieża to fragment listu apostolskiego Porta fidei2 ogłaszającego Rok Wiary. Benedykt XVI postanowił, że rok ten będziemy obchodzić od 11 października 2012 r. (50. rocznica otwarcia II Soboru Watykańskiego, 20. rocznica opublikowania Katechizmu Kościoła Katolickiego) do 24 listopada 2013 r. (uroczystość Chrystusa Króla). 1 Fragmenty wystąpienia podczas zebrania Rady Duszpasterskiej Diecezji Płockiej. 2 Cytaty z listu są w tekście wskazywane przez liczby w nawiasie.
94
WIĘŹ Lipiec 2012
Przeciw lenistwu w wierze
Wyjść z samozadowolenia
Symboliczny tytuł listu bierze się z jego pierwszych słów: „«Podwoje wiary» są dla nas zawsze otwarte” (1). Metaforę tę zaczerpnął papież z Dziejów Apostolskich. Jest rok 48, minęło 15 lat od śmierci i Zmartwychwstania Pana. Paweł i Barnaba kończą swoją pierwszą podróż misyjną. Wracają do Antiochii Syryjskiej, wielkiego miasta nad Orontesem, z którego wyruszali i w którym być może działa już św. Piotr. Tu zbierają miejscowy Kościół i opowiadają, „jak wiele Bóg przez nich zdziałał i jak otworzył poganom podwoje wiary” (Dz 13,27). Ta narracja – zdaje się wołać papież Benedykt – powinna trwać. „Nie możemy się zgodzić, aby sól zwietrzała, a światło było trzymane pod korcem” (3) – przekonuje dalej, jakby czując na sobie tamten wzrok Piotra. Papieski list Porta fidei jednoznacznie zarysowuje cele Roku Wiary: po pierwsze, wyjść z samozadowolenia letniej wiary („aby nikt nie był leniwy w wierze”, 15); po drugie, osobiście odkryć jej bogactwo; po trzecie, osobiście i publicznie ją wyznawać; po czwarte, przez swoje świadectwo otworzyć „podwoje wiary” dla tych, którzy je przed sobą zamknęli lub nie zdołali ich otworzyć. To my mamy wyjść z samozadowolenia letniej, wygodnej wiary. Wszyscy, także biskupi, księża – mówi Benedykt XVI – mamy wyruszyć w drogę, aby wyprowadzić ludzi z pustyni ku przestrzeni życia (2). Ten obraz „wyruszenia w drogę”, exodus – „wyjścia z małej stabilizacji”, jak to się jeszcze niedawno mówiło – wielokrotnie powraca w liście. Lekarstwem ma być między innymi odkrycie bogactwa wiary. Papież pragnie, aby Rok Wiary pomógł nam „zintensyfikować refleksję na temat wiary”, głównie przez „zobowiązanie do ponownego odkrycia i studium jej podstawowych treści” (8, 11), a także przez „przypomnienie historii naszej wiary, w której przeplatają się niezgłębiona tajemnica świętości i grzechu” (13). W gruncie rzeczy chodzi w tym wszystkim o odkrycie wiary „wyznawanej, celebrowanej, przeżywanej i przemodlonej” (9). „Preambuła” wiary
w naszym kontekście kulturowym wielu ludzi, choć nie rozpoznaje w sobie daru wiary, szczerze poszukuje ostatecznego sensu i definitywnej prawdy o swym istnieniu w świecie. To poszukiwanie jest autentyczną „preambułą” wiary, gdyż kieruje ludzi na drogę, która prowadzi do tajemnicy Boga. Sam ludzki rozum nosi w istocie wrodzoną potrzebę tego, „co wartościowe, nieprzemijalne”. Wymóg ten stanowi nieustanną zachętę, trwale wpisaną
95
Wiara
Papież dostrzega poza Kościołem nie tylko zjawiska niepokojące, lecz także poszukiwania duchowe:
Ks. Henryk Seweryniak
w serce człowieka, aby wyruszyć w drogę i znaleźć Tego, którego byśmy nie poszukiwali, gdyby nie wyszedł już nam na spotkanie (10).
Można w tym opisie odnaleźć ludzi poszukujących czy agnostyków, którzy nie zgubili w banalnym czy tramwajowym ateizmie otwartości na Miłość, wręcz wyostrzyli swoją wrażliwość na rzeczy ostateczne, na współczucie z innym (z bliźnim = z Jezusem), choć nie potrafili uchwycić dłoni Boga, najczęściej dlatego, że my im w tym przeszkodziliśmy. Dlatego ludzie ci są nam – jako Kościołowi – bardzo bliscy. Również dlatego, że są wyrzutem sumienia... Odpowiedzią Kościoła na ich poszukiwania ma być wyznawanie wiary w Zmartwychwstałego Pana, „wyznawanie w jej pełni i z odnowionym przekonaniem, z ufnością i nadzieją” (9). Benedykt XVI przypomina, że w pierwszych wiekach chrześcijanie musieli nauczyć się Credo na pamięć oraz że istniał specjalny ryt, związany z chrztem, nazywany redditio lub traditio symboli – przekazania wyznania wiary (odnowiony dzisiaj we wspólnotach neokatechumenalnych). Papież cytuje piękne słowa św. Augustyna z jego homilii, wygłoszonej podczas redditio: Symbol świętej tajemnicy, który otrzymaliście wszyscy razem i który wyznaliście jeden po drugim, jest słowami, na których opiera się, jak na stałym fundamencie, wiara Matki Kościoła, a fundamentem tym jest Chrystus Pan... Otrzymaliście więc i powtarzaliście to, co wiernie powinniście naśladować, co w duszy i sercu zawsze powinniście przechowywać, co powinniście na łożach waszych odmawiać, o czym myślicie na placach i miejscach publicznych, o czym także i podczas posiłków waszych nie zapominajcie, strzeżcie tego w sercu, chociaż ciało zasypia (7).
Spotkanie z Osobą
Rok Wiary ma być również sposobnością do bardziej wiarygodnego świadectwa. Temat ten kilkakrotnie powraca w Porta fidei. Może to ostrzeżenie przed traktowaniem nowej ewangelizacji w kategoriach spotkań, przeżyć, celebracji w rodzaju „wznoszę ręce me wzwyż”. Są one pięknym i potrzebnym przeżywaniem wiary chrześcijańskiej, ale często ograniczanym do duchowego samosmakowania wiary, do terapii. Ten element pewnej koncentracji na sobie, a nawet duchowego egoizmu może być męczący dla ludzi szukających głębszej prawdy, duchowości. Podobnie zresztą niebezpieczne byłoby przeintelektualizowanie czy przegadanie Roku Wiary czy całej idei nowej ewangelizacji, zamknięcie ich w pustosłowiu sympozjów, nędznych publikacji, pięknych cytatów. Nie damy również wiarygodnego świadectwa wiarą „zaciętą”, wszędzie węszącą wrogów, tych „gorszych” czy „nieprawdziwych”. Rok Wiary – uczy w tej perspektywie Benedykt XVI – jest także zaproszeniem każdego chrześcijanina być może szczególnie pod tym względem do autentycznego nawrócenia się do Pana. Jak przypominał ksiądz Tischner, mamy być świadkami „dobrej”, a nie „złej nowiny”.
96
WIĘŹ Lipiec 2012
Przeciw lenistwu w wierze
Jednym z najcenniejszych owoców Vaticanum II jest, zdaniem Benedykta XVI, Katechizm Kościoła Katolickiego. Papież widzi w nim „prawdziwe narzędzie wspierania w wierze, zwłaszcza dla tych, którzy troszczą się o wychowanie chrześcijan, tak istotne w naszym kontekście kulturowym” (12). Najciekawsze wydaje mi się jednak opisanie czterech części Katechizmu w perspektywie rozwoju wiary. Rozwój ten – zauważa papież – widoczny jest w samej strukturze Katechizmu. Strona po stronie odkrywa się, że to, co jest przedstawione, nie jest jakąś teorią, ale spotkaniem z konkretną Osobą, która żyje w Kościele. Po wyznaniu wiary następujące wyjaśnienie życia sakramentalnego, w którym Chrystus jest obecny, działa i nadal buduje swój Kościół. Bez liturgii i sakramentów wyznanie wiary nie miałoby skuteczności, gdyż zabrakłoby łaski, która wspiera świadectwo chrześcijan. Podobnie nauczanie Katechizmu na temat życia moralnego nabiera swego pełnego znaczenia, jeżeli umieszczane jest w kontekście wiary, liturgii i modlitwy (11).
Warto przyjrzeć się zacytowanemu zdaniu: „to, co jest przedstawione [w Katechizmie], nie jest jakąś teorią, ale spotkaniem z konkretną Osobą, która żyje w Kościele”. Cały wysiłek Josepha Ratzingera, „wirtuoza teologii” (Paul M. Zulehner), polega na tym, aby „spod skorup wydobywać jądro wiary, przydawać mu siły i dynamiki”. Tym jądrem jest na pierwszym miejscu nie zbiór prawd, których Kościół katolicki strzeże, lecz żyjący Jezus Chrystus, rozpoznanie, zaproszenie i przyjęcie Go, spotkanie z Nim i kształtowanie całej swojej drogi życia w Jego naśladowaniu. Mały traktat o wierze
Serce wskazuje, że pierwszy akt, którym dochodzi się do wiary, jest darem Boga i działaniem łaski, która przekształca osobę aż do głębi jej serca. Z kolei „wyznawać ustami”
97
Wiara
W ślad za papieskim listem Porta fidei 6 stycznia 2012 r. Kongregacja Nauki Wiary opublikowała „Notę zawierającą wskazania duszpasterskie na Rok Wiary”. Ważny jest sposób rozumienia wiary w tych dwóch dokumentach. „Nota” zbiera to w znanym zawołaniu, które św. Paweł kieruje do Tymoteusza: „Wiem, komu uwierzyłem” (2 Tm 1,12). Tego aktu nie można jednak zamknąć w jakimś neofickim entuzjazmie. Prawdziwa wiara to wyruszenie w drogę, bycie w drodze, która trwa całe życie (6). Na tej drodze „myśli, uczucia, mentalność i zachowania człowieka powoli są oczyszczane i przekształcane” (7). Autentyczna wiara to również pewna równowaga – aktu i treści, wewnętrznego przylgnięcia do Boga i zewnętrznego wyznania. Podkreślenie znaczenia tych dwóch wymiarów wiary (z zaznaczeniem prymatu pierwszego) jest ważną cechą traktatu o wierze w Porta fidei. Papież podkreśla tę równowagę, odwołując się do zdania św. Pawła z Listu do Rzymian: „Sercem przyjęta wiara prowadzi do usprawiedliwienia, a wyznawanie jej ustami – do zbawienia” (Rz 10,10). Jak pisze Benedykt XVI,
Ks. Henryk Seweryniak
wskazuje, że wiara oznacza zaangażowanie i publiczne świadectwo. Chrześcijanin nigdy nie może myśleć, że wiara jest sprawą prywatną (10).
Są to ważne stwierdzenia. Żyjemy w czasach politycznej poprawności, ukrytego narzucania przez środowiska liberalno-ateistyczne „jedynie poprawnej” postawy wobec rzeczywistości; „nowej świadomości”, wolnej od chrześcijańskiej hierarchii wartości; etykietowania jako zacofanych fundamentalistów wszystkich, którzy „ośmielają” się mieć inne spojrzenie. Warto pamiętać, że pogląd „wiara jest sprawą prywatną” wywodzi się od Jana Jakuba Rousseau (zm. 1778), genewskiego naturalisty, który uważał, że religia jest wyłącznie domeną sumienia i uczuć, a więc wewnętrznych przeżyć jednostki, jej potrzeb estetycznych i moralności. To on pierwszy nazwał religię „prywatną sprawą obywatela”. Boga należy zatem czcić wewnętrznie, w sercu, a nie w ramach kultu zewnętrznego czy działań publicznych. Jego tezy przejęli potem socjaliści i anarchiści. W katolickiej nauce społecznej sądzi się, że wiara jest dogłębnie osobistą sprawą każdego człowieka, ale nie jest sprawą prywatną. W tym duchu Benedykt XVI napisał dalej: „Wiara jest decyzją na to, żeby być z Panem, aby z Nim żyć. […] Wiara, właśnie dlatego, że jest aktem wolności, wymaga również odpowiedzialności społecznej za to, w co się wierzy” (10). Kolejnym charakterystycznym rysem traktatu o wierze w Porta fidei jest podkreślenie przez papieża jej wymiaru eklezjalnego. „W rzeczy samej, pierwszym podmiotem wiary jest Kościół” (10). Przypominają się słowa II Polskiego Synodu Plenarnego: Kościół, w świetle najstarszej tradycji, to Matka rodząca do wiary [...]. Kościół jest Matką, gdyż nikt nie rodzi się sam do wiary, nie udziela sobie sakramentów, nie nawiązuje „indywidualnie” więzi z Chrystusem, nie zbawia się sam, lecz czyni to w Kościele i dzięki Kościołowi3.
Nauka ta ma swoje bardzo praktyczne przełożenie na nasze życie rodzinne. W filmie Ludzie Boga cytowany jest testament ojca Christiana de Charge, przeora klasztoru francuskich trapistów z Tibhrine w Algierii. Jak napisał tam o. Christian: „przewodniego wątku Ewangelii [polegającego na szacunku wobec innych, na miłości bliźniego, także wierzącego muzułmanina – HS] nauczyłem się na kolanach mojej matki, mojego pierwszego Kościoła”. Ostatni wymiar wiary w Porta fidei można określić mianem wiary uformowanej przez miłość, fides caritate formata. Joseph Ratzinger jeszcze jako kardynał często przestrzegał przed tym, że gdy działania społeczne czy akcje miłosierdzia (ortopraksja) zajmą miejsce wiary (ortodoksji), wówczas Kościół przerodzi się w instytucję charytatywną, będzie postrzegany jako fundacja lub partia polityczna. Teraz raczej nie żywi takich wątpliwości. Rok Wiary – pisze w 14. punkcie – „będzie również Potrzeba i zadania nowej ewangelizacji na przełomie II i III tysiąclecia chrześcijaństwa, w: II Polski Synod Plenarny (1991–1999), Poznań 2001, s. 11.
3
98
WIĘŹ Lipiec 2012
Przeciw lenistwu w wierze
dobrą okazją do wzmocnienia świadectwa miłosierdzia”. A do zbioru swoich maksym dorzuca jeszcze jedną: „Wiara bez miłości nie przynosi owocu, a miłość bez wiary byłaby uczuciem zdanym na łaskę i niełaskę wątpliwości” (14). Nie oznacza to wcale, że nawet głęboko wierząc, zachowując równowagę w wierze, będziemy wolni od trudu wierzenia. Benedykt XVI kończy więc swój list współczującym pochyleniem się nad trudnościami w wierze: „Życie chrześcijan zna doświadczenie radości oraz cierpienia. Jak wielu świętych doświadczało samotności! Jak wielu wiernych, także w naszych czasach, doświadcza milczenia Boga, podczas gdy chciałoby usłyszeć Jego pocieszający głos!” (15). Także one należą do krajobrazu naszej wiary, tak jak należały do tego krajobrazu: Bernadetta Soubirous, Mała św. Teresa i bł. Matka Teresa.
Wspomniana „Nota” Kongregacji Nauki Wiary podaje szczegółowe wskazania duszpasterskie na Rok Wiary przeżywany w Kościele powszechnym, na poziomie konferencji biskupów (a więc zazwyczaj danego kraju) i dalej – diecezji, parafii, wspólnot, stowarzyszeń i ruchów (szkoda, że zapomniano o poziomie indywidualnym). Inspirując się tymi wskazaniami, chciałbym dorzucić kilka własnych propozycji. W naszych czasach bardzo istotną rolę odgrywa obraz, logo, marka. Warto pod tym kątem przyjrzeć się naszym kościołom. Czy nie zawierają one w swoim wystroju artystycznym (także: szaty, przedmioty liturgiczne) odniesień do Credo? W Roku Wiary można je odpowiednio wyeksponować, tworząc własne logo parafialne, powiązać z ciekawą homilią, katechezą. W „Nocie” zwraca się uwagę na to, że „warto zorganizować w każdej diecezji dzień poświęcony Katechizmowi Kościoła Katolickiego”. Dalej pada sugestia, „by w każdej diecezji, pod kierunkiem Biskupa, zostały zorganizowane katechezy dla młodych i dla tych, którzy poszukują sensu życia, aby pomóc im w odkryciu piękna wiary Kościoła, oraz były urządzane spotkania z jej znaczącymi świadkami” (III 4). To samo mówi się w Porta fidei i w programie „ewangelizacji wielkich miast”. A może nie obciążać tą sprawą samego biskupa, lecz przygotować kilka spotkań pod hasłem „Credo w katedrze” – z krótkim jedynie słowem biskupa, a potem z dłuższym wystąpieniem przedstawiciela nauk matematyczno-przyrodniczych czy psychologii, socjologii lub polonistyki; świadectwem znanego pisarza, dziennikarza, aktora; spotkaniem z pastorem lub prawosławnym; wszystko połączone z dobrą poezją lub muzyką, okraszone obrazem? Tematy powinny być ważne, z serii tych trudniejszych: „czym jest i czym nie jest wiara?”, „fascynujący Jezus”, „wiara i zmartwychwstanie”, „nauka i wiara”, „wiara i ewolucja”. Czy byłoby czymś niemożliwym zaproszenie na „Credo w katedrze” również przygotowującej się do bierzmowania młodzieży z jednego, dwóch dekanatów?
99
Wiara
Kreatywność duszpasterska
Ks. Henryk Seweryniak
Papież napisał w Porta fidei o utrwalaniu historii wiary, sam dał jej genialny zapis. Może w Roku Wiary ciekawym pomysłem byłoby zorganizowanie w miejscowym muzeum diecezjalnym (albo po prostu w miejscowym muzeum regionalnym?) czasowej wystawy „Porta fidei. Historia wiary w naszej okolicy”? Diecezjalne wydziały katechetyczne z pewnością zorganizują jakieś formy włączenia się dzieci i młodzieży w Rok Wiary. Tu dzielę się tylko trzema pomysłami. 1. Poprośmy starszych (także księży, katechetów) o świadectwo na temat: „Droga mojej wiary”. Nagrajmy je (do odtworzenia na falach rozgłośni katolickich), spiszmy, propagujmy. 2. Ogłośmy wśród młodzieży (zwłaszcza przygotowującej się do bierzmowania, może też wśród przygotowujących się do małżeństwa) konkurs „Moje wyznanie wiary mojego Kościoła”, opublikujmy w edycjach diecezjalnych naszych pism najgłębsze, najciekawsze wypowiedzi, a w Dniu Młodzieży część odczytajmy i uhonorujmy autorów nagrodami. 3. Katecheci bardzo rzadko pracują z młodzieżą, korzystając z bardzo cennej pomocy, jaką jest „Youcat”, czyli młodzieżowa edycja Katechizmu Kościoła Katolickiego. Może zorganizować dobre warsztaty na ten temat? Benedykt XVI kładzie w Porta fidei duży nacisk na redditio symboli. Przeżyjmy pod tym kątem spotkanie młodych w Niedzielę Palmową 2013 roku. Zaprośmy wszystkich młodych już bierzmowanych i przygotowujących się do bierzmowania do katedry na przekazanie im „Symbolu wiary” i „Reguły życia” – pięknie wydrukowanych, tak żeby mogli ten dokument na przykład wywiesić w swoim pokoju. Niech uroczystość Redditio symboli rozpocznie się pięknym nabożeństwem w katedrze, niech będzie połączona z medytacją, z odczytaniem „historii wiary Kościoła” Benedykta XVI z Porta fidei, z przedstawieniem wyznań wiary oraz z osobistym przekazaniem przez biskupów „Symbolu wiary” i „Reguły życia”, a potem zakończy Eucharystią na przykład na rynkach naszych miast. 99 pytań o wiarę
Benedykt XVI przypomniał nam wyraźnie, że wiara jest / powinna być „wyznawana, celebrowana, przeżywana i przemodlona”. Centrum tak rozumianej wiary jest Eucharystia. Może nie byłoby od rzeczy, gdyby diecezjalna komisja liturgiczna przygotowała materiały homiletyczne na temat poszczególnych części Mszy Świętej, gestów i znaków, w których i przez które jest „wyznawana, celebrowana, przeżywana i przemodlona” nasza wiara. Nie należy zapominać o Tygodniu Biblijnym 2013 roku. Powinien on mieć charakter głęboko ekumeniczny i zostać przygotowany we współpracy z miejscową wspólnotą ewangelicką, prawosławną, reformowaną czy metodystyczną. Nota przedstawia wiele propozycji publikacji, także wznowień (dokumenty II Soboru Watykańskiego, Katechizm Kościoła Katolickiego itp.). W naszych warunkach te propozycje nie są zbyt aktualne. Warto jednak zastanowić się nad jednym pomysłem. Chodzi o „popularyzatorskie materiały o charakterze apologetycznym”.
100
WIĘŹ Lipiec 2012
Przeciw lenistwu w wierze
Zgodnie z sugestią „Noty”, przygotowywałyby one wiernych do odpowiadania na liczne pojawiające się nowe pytania i wyzwania wynikające choćby „ze zmiany mentalności, która zwłaszcza w obecnych czasach zawęża zakres tego, co racjonalnie pewne, do osiągnięć naukowych i technologicznych, bądź w związku z innymi konkretnymi trudnościami” (II,8). Może porozmawiajmy na ten temat z młodzieżą na katechezie, z internautami, z osobami współtworzącymi postulowane przez papieża „dziedzińce pogan” – i spróbujmy razem napisać „99 pytań o wiarę”. W „Nocie” sugeruje się wspieranie krajów misyjnych w wydawaniu różnych publikacji dotyczących wiary. Może należałoby spytać bliskich nam misjonarzy, jakie książki, filmy, gry komputerowe z zakresu porta fidei by ich interesowały – i sfinansować ich zakup, poświęcając na ten cel zbiórkę w wybraną niedzielę Roku Wiary? Watykańska „Nota” proponuje także korzystanie z misji ludowych i rekolekcji. Przed rokiem poświęcaliśmy rekolekcje wielkopostne życiu i przesłaniu Jana Pawła II, w związku ze zbliżającą się wtedy jego beatyfikacją. Wiele parafii takie rekolekcje przeżyło i okazało się to cennym wydarzeniem. Warto i tym razem z taką zachętą wyjść – rekolekcje adwentowe lub wielkopostne winny zostać w naszych parafiach i wspólnotach poświęcone sprawie wiary: jej istocie, bogactwu, historii, zagrożeniom, obronie i świadectwu. Porta fidei i „Nota” nie są łatwymi dokumentami. Słabo zostały przetłumaczone na polski. Ale jedno jest w nich bardzo ważne – wołanie, „aby nikt nie był leniwy w wierze”. I trzeba coś w tej sprawie zrobić. Ks. Henryk Seweryniak
Ks. Henryk Seweryniak – ur. 1951. Profesor doktor habilitowany teologii fundamentalnej,
Wiara
kierownik Sekcji Teologii Fundamentalnej Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Wydał m.in.: Święty Kościół powszedni, Tajemnica Jezusa, Prorok i błazen. Szkice z teologii narracji, Medytacje z Herbertem, Geografia wiary, Teologia fundamentalna. Członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Konsultor Papieskiej Rady ds. Krzewienia Nowej Ewangelizacji. Mieszka w Płocku.
101
Ks. Rafał Dudała Postconcilium
Biblia wraca z wygnania Zdziwienie, jeśli nie zgorszenie może rodzić dziś u wielu przywołanie niektórych lokalnych synodów okresu średniowiecza i ich postanowień odnośnie Biblii: dla przykładu w Tuluzie (1229) uchwalono zakaz posiadania przez świeckich Pisma Świętego, zarówno w wersji łacińskiej, jak i w przekładzie na języki narodowe, zaś pięć lat później synod w Tarragonie nakazał zebrać wszystkie jego narodowe wydania i spalić. Jeszcze w XIX wieku spotkać można było prawne zapisy sankcjonujące zakaz czytania Biblii w języku narodowym. Zdarzało się, że przestrzeganie ich wymuszane było przez władzę świecką, co niejednokrotnie wiązało się z aresztowaniami i wyrokami długoletnich ciężkich robót. Choć najbardziej znane przypadki szykan dotyczą ewangelików (np. głośne zatrzymania we Florencji), jednak ograniczenie czytania przekładów narodowych, wówczas głównie protestanckich, obejmowało także katolików. Zmiany nadejść miały dopiero sto lat później, podczas soboru, którego każdą z sesji inaugurowano intronizacją księgi Pisma Świętego.
102
WIĘŹ Lipiec 2012
To między innymi te historyczne odniesienia przyszły mi na myśl podczas zwiedzania zakończonej przed miesiącem w Watykanie wielkiej wystawy zatytułowanej Verbum Domini. Pośród zgromadzonych na niej niezwykle rzadkich tekstów i dokumentów, pochodzących głównie z prywatnych kolekcji, znajdowały się prawdziwe rarytasy: Codex Climaci Rescriptus (VII w.), jedna z najstarszych Biblii, spisanych w ojczystym języku Jezusa (palestyńska odmiana aramejskiego), odkryta w roku 2000 w Jordanii stela Jeselsohna (I w. przed Chr.) z 87 hebrajskojęzycznymi wierszami tzw. wizji Gabriela czy lekcjonarz Hagia Sophia (poł. XI w.) zawierający biblijne fragmenty wraz z opisem ceremonii, które miały miejsce w słynnej świątyni w Konstantynopolu. Całość dopełniały ciekawie zaaranżowane rekonstrukcje grot w Qumran, drukarni Gutenberga czy komnaty z zamku Wartburg, gdzie Marcin Luter pracował nad niemieckim przekładem Biblii. Komentując tę wystawę, ks. Melchor Sánchez de Toca Alameda, podsekretarz Papieskiej Rady ds. Kultury, stwierdził m.in.: „nie możemy zapomnieć o gigantycznym kroku podjętym przez Kościół po Soborze Watykańskim II, przybliżającym wiernym znaczące fragmenty Biblii podczas Mszy, zarówno w niedziele, jak i w dni powszednie. Dziś, praktycznie w ciągu trzech lat, czytamy całe Pismo Święte”. Nie ulega wątpliwości, że poprzez sobór Kościół ten krok uczynił, a doniosłe tego potwierdzenie stanowi konstytucja o Bożym Objawieniu Dei Verbum, niekiedy nazywana nawet „wprowadzeniem do wszystkich pozostałych dokumentów soborowych”. Czy jednak spełniło się wyrażone w jej zakończeniu przekonanie, że „wzmożona cześć dla Bożego Słowa […] przyniesie – jak wolno ufać – życiu duchowemu nowy zapał”? Biblijne aggiornamento zaproponowane przez sobór przypisało Słowu Bożemu ważną rolę jednoczenia czterech podstawowych obszarów życia Kościoła: 1. Pismo czytane podczas liturgii pozwala rozbrzmiewać głosowi Ducha Świętego; 2. głoszenie Dobrej Nowiny potrzebuje karmić się Słowem Bożym i być przez nie kierowane; 3. teologia musi w Biblii odnaleźć swój trwały fundament, a jej studium jest „duszą teologii”; 4. życie codzienne wiernych winno być naznaczone częstą i wytrwałą modlitwą Słowem Bożym. W ten sposób – po okresie trydenckiej ostrożności – przezwyciężono przepaść, jaką kontrreformacja wykopała pomiędzy Pismem Świętym a wspólnotą katolicką oraz przywrócono teologiczny status Biblii oraz jej centralne miejsce w Kościele. Soborowa reforma to budowanie Kościoła, który, jak pisał Karl Rahner, powinien być nade wszystko
103
Postconcilium
Biblia wraca z wygnania
K s . Rafa ł D u d a ł a
ludem słuchającym Słowa wzywającego do bycia chrześcijanami. Aby być Kościołem nauczającym, trzeba najpierw usłyszeć Słowo. Sobór położył kres epoce, którą Giuseppe Alberigo nazwał „wygnaniem Słowa”. Niemal natychmiastowym tego efektem był rozkwit niezliczonej wręcz liczby inicjatyw, ruchów i grup, których członkowie domagali się lepszej znajomości Biblii, by móc wziąć ją do ręki, otworzyć, czytać, rozważać, komentować, a niekiedy i spierać się z nią. Dziś nie sposób wyobrazić sobie liturgicznej celebracji czy spotkania niewielkiej choćby grupy modlitewnej bez obecności Pisma Świętego. Gdyby nawet miał to być jedyny owoc Vaticanum II w życiu Kościoła, warto było podejmować wysiłek soborowy. Choć stale rozwijana i pogłębiana recepcja biblijnej reformy zainicjowanej przez sobór budzi uzasadnione nadzieje, to jednak, jak zauważa Stella Morra (jest ona profesorem teologii na dwóch rzymskich uniwersytetach papieskich), nie brak także mniej czy bardziej palących problemów oczekujących na rozwiązanie. Tym, co najbardziej rzuca się w oczy na przestrzeni całego okresu postconcilium, jest stale obecny, jeśli nie zwiększający się rozziew pomiędzy badaczami i ekspertami tekstu a zwykłymi wierzącymi, którzy sięgają po Biblię dla siebie i dla swego życia. Przed soborem podział był jasny: jedni mieli dostęp do tekstu, inni – nie, i dlatego też ci drudzy, chcąc spotkać Słowo Boże, byli zmuszeni korzystać z pośrednictwa tych pierwszych. Dziś tworzy się inny rodzaj separacji: po jednej stronie stoją egzegeci i uczeni, narażeni na pokusę uczynienia z nauk historyczno-krytycznych (filologia, historia redakcji, krytyka manuskryptów itp.) swego rodzaju „obiektywizacji”, „uprzedmiotowienia”. Zamknięci w specjalistycznych pracowniach, obwarowani sztafażem naukowego aparatu stają się obcy zwykłym wiernym czytającym Pismo. Po drugiej zaś stronie są czytelnicy, często „prostoduszni” i bezkrytyczni, którzy, nie zawsze mając dostęp do nowej wiedzy, ograniczają się w swej prywatnej lekturze do wymiaru subiektywnego („według mnie…”) czy sentymentalno-duchowego. Tym samym obecny we współczesnej kulturze „konflikt” pomiędzy specjalizacją nauki a subiektywizacją wiedzy nie ominął także Biblii. Nieznacznie tylko upraszczając, można go opisać jako napięcie między tekstem a konkretnym życiem. Zrodzone w jego efekcie skrajne postawy – z jednej strony swego rodzaju „neodogmatyzm” odczytujący Słowo właściwie, ale nader formalnie i oschle, z drugiej zaś mglisty, indywidualistyczny sentymentalizm – stanowią ogromne ryzyko dla Kościoła mającego żyć Bożym Słowem. Kolejna kwestia, na którą zwraca uwagę Morra, to mniej czy bardziej naiwne odwoływanie się do rzekomego natychmiastowego
104
WIĘŹ Lipiec 2012
przesłania Biblii. Oto „wyjęte” pojedyncze zdania czy całe perykopy stanowić mają jednoznaczną odpowiedź na stawiane Panu Bogu pytania, które zrodziło życiowe doświadczenie pojedynczego człowieka. Tyle że uzyskane ad hoc „wskazania”, wyrwane z redakcyjnego kontekstu, niewiele mają wspólnego z faktycznym orędziem całego Pisma. Co więcej, towarzyszy temu bezkrytyczne odczytywanie początków chrześcijaństwa jako „złotego wieku”, do którego stale należy powracać. W ten sposób ulegają zamazaniu dwa jakże istotne dla życia chrześcijańskiego aspekty. Po pierwsze, ten rodzaj lektury neguje fakt, że dane nam w Biblii Słowo jest tekstem już historycznym, „wcielonym” w rodzaje literackie, różnorakie style i wspólnoty, do których było pierwotnie kierowane. Po drugie, historia nie może być wyzerowana, sprowadzona do „złotego wieku”, idealizowanego opisu początków. Przeciwnie, wskutek Wcielenia historia jest tym miejscem, gdzie Słowo Boże wciąż przyjmuje ciało, w kolejnych okresach i kulturach, w życiu kobiet i mężczyzn, pośród napięć towarzyszących dziejom świata i wszechświata. Słowo Boże jest rzeczywistością, która przekracza i transcenduje świętą Księgę, wyrażając stwórcze i zbawcze działanie Boga w ludzkiej historii: hebrajskie określenie dawar oznacza nie tylko „słowo”, ale też „historię”, „wydarzenie”. Wszystko to musi być brane pod uwagę w lekturze natchnionego tekstu, a respektowana w ten sposób duchowa hermeneutyka pozwala oddalić od siebie pokusę ciasnego, tj. literalnego i fundamentalistycznego odczytywania Biblii. I wreszcie zagadnienie, które zwykło się określać jako „relację pomiędzy Pismem a Tradycją”, pomiędzy tekstem Biblii a „przeżytą” lekturą wierzącego, który je interpretuje, bada i reaktualizuje we wspólnocie kościelnej. Do lamusa odesłana została niegdysiejsza kontrowersja, podejmowana zwłaszcza w polemice z teologią protestancką: nikt już dziś nie myśli o Piśmie i Tradycji jako o dwóch odrębnych „zbiorach” zasad, idei, paradygmatów postaw, które należałoby porównywać, aby zweryfikować ich tożsamość bądź domagać się uzasadnień dla stawiania jednego nad drugim. Stwierdzenie „to nie jest powiedziane w Piśmie!” nie stanowi już dziś podstawy do formułowania zarzutu o zdradę chrześcijaństwa. Choć sprzeczność ta, rodząca niegdyś zażarte spory, wydaje się przezwyciężona, nie znaczy to jednak, że relacja ta nie napotyka już na żadne trudności. Zarówno odczytywanie Pisma w Tradycji, jak i weryfikowanie Tradycji w Piśmie wciąż pozostaje postulatem do realizacji, tak w ferworze badań, jak i w praktyce życia religijnego. Warto przywołać jeszcze jeden postulat z Dei Verbum, na który zwraca uwagę Enzo Bianchi, założyciel wspólnoty monastycznej
105
Postconcilium
Biblia wraca z wygnania
K s . Rafa ł D u d a ł a
z Bose. W końcowej części dokumentu ojcowie soborowi zachęcają, by zostały „sporządzone wydania Pisma Świętego także do użytku niechrześcijan, opatrzone odpowiednimi uwagami i dostosowane do ich uwarunkowań”. Po 50 latach brzmi to wciąż dość osobliwie, a przecież rosnąca liczba agnostyków i niewierzących jest wyzwaniem rzuconym chrześcijanom i ich prorockiej kreatywności. Fakt, że Biblia wciąż pozostaje bestsellerem wszech czasów, każe widzieć w niej także szansę na odkrywanie uniwersalnego języka wierzących i niewierzących, szukających Boga i szukających człowieka, złączonych pokornym poznawaniem prawdy. Dlatego potrzebą chwili jest wydanie takich „Biblii dla niewierzących”, które następnie – jak chcieli ojcowie soborowi – „niechaj starają się mądrze upowszechniać czy to duszpasterze, czy też chrześcijanie jakiegokolwiek stanu”. Niewątpliwą i przełomową zasługą soboru pozostaje fakt, że na nowo wręczył on wierzącym księgę Pisma Świętego. W ten sposób też, jak zauważa Gianni Florio, wskazana ona została jako podstawa chrześcijańskiej duchowości oraz narzędzie ewangelizacji, uprzednie wobec katechizmu. Dotychczasowa intelektualistyczna koncepcja Objawienia, zamkniętego w abstrakcyjnych formułach wiary, ustąpiła miejsca przekonaniu, że Bóg objawia się człowiekowi poprzez słowa i czyny. Stąd też naturalną konsekwencją jest stale rosnąca liczba grup oraz pojedynczych chrześcijan, którzy w dawnej praktyce lectio divina odkrywają zaczyn życia prawdziwie duchowego. Pozwala ona tworzyć zażyłą relację z tekstem biblijnym, na wzór relacji z drugą osobą, „współodczuwając” z dawnymi wydarzeniami jako własnymi. Cztery klasyczne elementy – lectio, meditatio, oratio, contemplatio, wzbogacone dodatkowo o actio, pozwalają odkryć i doświadczyć tego, że „żywe jest Słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny”. Ks. Rafał Dudała
Rafał Dudała – ur. 1975 r. Duchowny diecezji kieleckiej, absolwent filologii polskiej i teolo-
gii. Doktorant w zakresie nauki społecznej Kościoła na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim w Rzymie. Autor książki Kod Jana Pawła II. Fotografia autora: ks. Marcin Wolczko
106
WIĘŹ Lipiec 2012
Historia
Jan Olaszek
Podziemne dziennikarstwo Pisma drugiego obiegu w latach 1981–1989
Prasa podziemna traktowana jest przede wszystkim jako źródło do historii „Solidarności”. Historycy dotychczas nie zajmowali się nią jako głównym przedmiotem zainteresowań. Traktuje się ją przede wszystkim jako część ruchu opozycyjnego, warto jednak pamiętać, że w latach 80. była ona częścią rynku prasowego w PRL, dla niektórych ważniejszą niż pisma oficjalne. Po wprowadzeniu stanu wojennego największą popularnością cieszyły się pisma informacyjne. Do najszerzej rozpowszechnianych nielegalnych tytułów należała grupa pism wydawanych w Warszawie, którą tworzyły „Tygodnik Mazowsze”, „CDN – Głos Wolnego Robotnika”, „Wiadomości”, „Tygodnik Wojenny”, „Wola”, „KOS” i „Przegląd Wiadomości Agencyjnych”. Rozpowszechniano je w wielu ośrodkach w Polsce. Były wydawane jako tygodniki lub dwutygodniki i w ruchu podziemnej „Solidarności” spełniały rolę podobną do dzisiejszej prasy. Mechanizmy ich działania możliwe są do odtworzenia przede wszystkim na podstawie relacji ich twórców. Pamiętając o ograniczeniach tego rodzaju źródeł, można jednak na ich podstawie stworzyć pewien obraz tego fenomenu1.
Tekst opiera się na relacjach, które zebrałem w latach 2010–1012 od redaktorów i współpracowników warszawskiej prasy podziemnej. Ze względów technicznych nie są one każdorazowo przywoływane w przypisach. Ich uzupełnieniem były relacje zebrane przez innych badaczy. Za ich udostępnienie dziękuję Hannie Nowickiej i Joannie Urbanek (zbierającym relacje w ramach projektu Biura Edukacji Publicznej IPN), dr. Bartoszowi Kaliskiemu, prof. Andrzejowi Friszkemu, Natalii Jarskiej, dr. Pawłowi Sowińskiemu i Krystynie Zalewskiej.
1
107
Jan Ola s z e k
Informacja w czasie dezinformacji
Szczególnie specyficzna była praca podziemnych dziennikarzy w pierwszych tygodniach stanu wojennego, kiedy zdobycie jakichkolwiek wiarygodnych informacji stanowiło bardzo duży problem. Wykorzystywano nasłuchy radiowe, pierwsze krążące po Polsce ulotki i biuletyny. Znaczą część informacji zdobywano w bezpośrednich rozmowach. Przykładowo o losach osób represjonowanych dowiadywano się przede wszystkim od ich rodzin. Wprowadzenie stanu wojennego spowodowało cofnięcie się do sytuacji komunikacyjnej sprzed kilkudziesięciu lat. Niedziałające telefony, cisza medialna i ograniczenia poruszania się spowodowały, że informacje rozpowszechniały się dużo wolniej. Rozprzestrzeniały się wówczas różnego rodzaju plotki dotyczące sytuacji w kraju. Twórcy bezdebitów, które ukazywały się w pierwszych dniach stanu wojennego, stanęli przed problemem rzetelnego informowania czytelników w sytuacji, w której uzyskanie potwierdzonych informacji było niemal niemożliwością. Trudności konspiracyjnego dziennikarstwa pokazują pojawiające się niekiedy na łamach ówczesnej prasy podziemnej (np. „Wiadomości”, „Informacja Solidarności”) informacje, które okazały się nieprawdziwe. Znaleźć możemy na ich łamach notki mówiące o śmiertelnych ofiarach pacyfikacji kopalni „Manifest Lipcowy”, żołnierzach odmawiających wykonania rozkazów (a nawet występujących zbrojnie po stronie „Solidarności”) czy przetrzymywaniu dwóch tysięcy internowanych na płycie lotniska w Radomiu2. Pomimo starań podejmowanych przez podziemne redakcje nie sposób było uniknąć takich sytuacji. Konstanty Gebert, który w tym czasie wraz z żoną Małgorzatą Gebert próbował wydawać własny biuletyn, wspomina: „Żadnej procedury weryfikacji informacji oczywiście nie było. Na przykład ta [fałszywa] informacja, że [Tadeusz] Mazowiecki zmarł w internacie. Ja jej nie puściłem tylko dlatego, że zanim zdążyłem to napisać, to już się okazało, że to nieprawda”. Helena Łuczywo, która wraz z Joanną Szczęsną przygotowywały do jednego z pierwszych numerów „Tygodnika Mazowsze” artykuł o przebiegu protestów w śląskich kopalniach, wspomina o dużych trudnościach w przygotowaniu tekstu i weryfikowaniu docierających poprzez „bibułę” ze Śląska informacji. Gdy było to możliwe, prasa podziemna dementowała krążące po Polsce plotki, nawet wtedy, kiedy stawiały one władze w bardzo negatywnym świetle. Mimo że takie informacje stanowiłyby świetny argument delegitymizujący władze, uznawano ich rozpowszechnianie za szkodliwe dla „Solidarności”. Charakterystycznym elementem prasy tego okresu jest podkreślanie, że duża część podawanych wiadomości jest niemożliwa do sprawdzenia. Jednocześnie starano się uwiarygadniać
„Wiadomości” nr 6, 28 XII 1981. „Wiadomości” nr 1, 15 XII 1981; „Informacja Solidarności” nr 3 18 XII 1981; „Informacja Solidarności” nr 3, 18 XII 1981; „Wiadomości” nr 6, 28 XII 1981; „Informacja Solidarności” nr 7, 23 XII 1981; „Wiadomości” nr 5, 3 XII 1981.
2
108
WIĘŹ Lipiec 2012
Podziemne dziennikarstwo
publikowany przez siebie przekaz poprzez zwrócenie uwagi, że jego źródłami byli naoczni świadkowie opisywanych wydarzeń. Atrakcyjność prasy podziemnej dla czytelników opierała się na jej wiarygodności, stąd ważne było pokazywanie możliwie prawdziwego obrazu3. Funkcja informacyjna dominowała nad funkcją propagandową. Było tak zwłaszcza w tych głównych tytułach, których dotyczy ten tekst. Nieco inaczej było w niektórych innych pismach o bardziej efemerycznym charakterze, gdzie dominował przekaz emocjonalny. Świat konspiratorów
Szerzej zob. J. Olaszek, Prasa podziemna jako środek komunikacji społecznej w pierwszych tygo dniach stanu wojennego, w: Komunikowanie się Polaków w latach 1944–1989, pod red. K. Stępnika i M. Rajewskiego, Lublin 2011, s. 189–195.
3
109
Historia
Pracę podziemnych dziennikarzy wyróżniała przede wszystkim sytuacja ciągłego zagrożenia, z którą wiązało się tworzenie nielegalnej prasy. Zespoły redakcyjne powstające w warunkach stanu wojennego przyjmowały różne modele pracy. Większość z głównych warszawskich podziemnych pism informacyjnych powstała w warunkach stanu wojennego, kiedy istniała konieczność prowadzenia działalności w ścisłej konspiracji. Część redaktorów ukrywała się, obawiając się internowania bądź aresztowania, inni prowadzili dotychczasowe „naziemne” życie, jednocześnie część czasu poświęcając na działalność konspiracyjną. Pisma powstawały niezależnie od siebie, więc przyjęte przez nich systemy pracy prowadzące do przygotowania numeru były różne. Większość zespołów redakcyjnych raz na jakiś czas spotykała się w całości, żeby zebrać teksty do kolejnego numeru. „Tygodnik Wojenny” przez długi czas pracował w niemal niespotykających się podgrupach. Większość redakcji spotykała się w specjalnie do tego celu znajdowanych mieszkaniach. Redakcja ukazującego się głównie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych „Przeglądu Wiadomości Agencyjnych” zbierała się w mieszkaniach należących do twórców pisma, zwłaszcza Stanisławy Domagalskiej i Jana Doktóra. W części pism dużą wagę przykładano do zachowywania zasad konspiracji. W „Tygodniku Mazowsze” w pierwszym okresie działalności kilka jego redaktorek (m.in. Helena Łuczywo i Joanna Szczęsna) stale się ukrywało, pozostałe dołączały do nich na kilka dni. Po zmianie systemu pracy w 1983 r. wszyscy członkowie redakcji nie ukrywali się, jedynie na kilka dni w tygodniu „schodzili pod ziemię”, żeby przygotować numer. Szczególne środki ostrożności wynikały tu z bliskiego powiązania pisma z liderami podziemnej „Solidarności”, zwłaszcza ze Zbigniewem Bujakiem, którego chroniono jako symbol istnienia w Polsce konspiracyjnej opozycji. Zasady konspiracji były też ważne dla redakcji „Tygodnika Wojennego”. Redakcję tworzyło kilka niezależnie od siebie działających grup. Poszczególne grupy współtworzące redakcję działały oddzielnie. Niektórzy z redaktorów „Tygodnika
Jan Ola s z e k
Wojennego” nie wiedzieli o sobie wzajemnie bądź znali się jedynie z pseudonimów. Stosowanie takich zasad konspiracji było ważne dla bezpieczeństwa redakcji, skutkowało jednak brakiem zintegrowania się całego zespołu, którego skutkiem były spory wewnętrzne i decyzja o zamknięciu pisma w 1985 r.4 Pewnych zasad konspiracji starały się przestrzegać wszystkie zespoły głównych warszawskich pism podziemnych. Osoby przychodzące na spotkania zespołów redakcyjnych zobowiązane były do szczególnej ostrożności. Należało sprawdzać, czy nie jest się obserwowanym, przechodzić przez ruchliwe miejsca czy budynki z dwoma wyjściami. Wykorzystywano też w tym celu miejsca w Warszawie umożliwiające szybką zmianę samochodu po zbiegnięciu po schodach, np. kilka punktów na Trasie Łazienkowskiej i plac Zamkowy. Niektórzy redaktorzy zostawiali samochód na innej ulicy niż miejsce spotkania. W redakcji „Tygodnika Mazowsze” służył do tego celu skomplikowany system samochodów i mieszkań przerzutowych5. Sposobów zachowywania bezpieczeństwa było wiele i były one często najprostsze. W oknach mieszkań zostawiano przedmioty mające oznaczać możliwość bezpiecznego wejścia bądź zasadzkę zastawioną przez funkcjonariuszy SB, w konspiracyjnym żargonie określaną jako „kocioł”. Niektórzy konspiratorzy stosowali przebrania bądź używali pseudonimów. Stosunek do stosowania zasad konspiracji był niejednoznaczny. Piotr Stasiński z redakcji „Woli” wspomina: Nie miałem żadnych złudzeń, że jak się zachowuje pewne takie środki ostrożności to dość łatwo się ich gubiło, to nie było tak strasznie trudne. Człowiek miał oczy wkoło głowy i wiedział, co robi, to mógł nieźle się wymykać. Poza tym ja nie byłem, jak Boga kocham, Bujakiem. Nie można się przeceniać. W żadnym razie nie puszczali za mną jakichś band ubeków. Musieli ciągle złapać kogoś ważniejszego, kto się ukrywał i prowadził cały związek z podziemia6.
Dość luźno do stosowania zasad konspiracji podchodzili twórcy „Przeglądu Wiadomości Agencyjnych” – Stanisława Domagalska i Jan Doktór. „My baliśmy się, że wpadniemy, cieszyliśmy się, że nie wpadamy, główne tłumaczenie widzieliśmy w tym, że jesteśmy poza mainstreamem i przestrzegamy pewnych reguł towarzysko-ochronnych” – wspominał Jan Doktór. Pismo to wychodziło głównie w drugiej połowie dekady. Początkową silną obawę przed represjami z okresu stanu wojennego zastępowała rutyna. Trzon redakcji pisma nie zmieniał się. Nie było sytuacji, kiedy pojawiał się ktoś nowy i niepewny. „Przecież u nas cały czas ta sama czwórka osób, od dawna znajomych, robiła [pismo] we własnych mieszkaniach. To musiało się po prostu oswoić” – pointował redaktor „PWA”. B. Brzostek, „Tygodnik Wojenny”, w: Solidarność podziemna 1981–1989, pod red. A. Friszkego, Warszawa 2006, s. 633–635. 5 Wypowiedź Heleny Łuczywo, w: Jak się robiło pismo podziemne. Z redakcją „Tygodnika Mazowsze” rozmawia Andrzej Friszke, WIĘŹ 1989 nr 10. 6 Na temat historii środowiska „Woli” zob. szerzej: P. Sowiński, „Wola”, czyli wolność: Między zakładowy Komitet Koordynacyjny NSZZ „Solidarność”, tygodnik, Grupa Polityczna, w: Solidarność podziemna, dz. cyt. 4
110
WIĘŹ Lipiec 2012
Andrzeja Kaczyńskiego mocno irytował styl bycia części współpracowników z „Tygodnika Wojennego”, zwłaszcza tych przywiązujących dużą wagę do zasad podziemnego bhp Andrzeja Fedorowicza, zajmującego się poligrafią pisma. Kaczyński wspominał: „Ja nie lubiłem konspiratorów. Nie lubiłem ludzi, którzy idą po ścianie gdzieś, jak mówią, to niewyraźnie... Bez sensu! Jak już żeśmy się spotkali, wiemy o sobie, robimy w tym, to trzeba to uprościć jak najbardziej, a on gdzieś komunikował coś, stojąc tyłem... Jakiś taki dziwaczny był. Strasznie dużą wagę przywiązywał do gubienia ogona... Ja nigdy nie miałem ogona, nigdy nie miałem co gubić – nie lubiłem takiego sznytu”. Jednym z powodów takiego podejścia mogła być obawa przed paraliżowaniem swojej pracy przez poświęcanie energii na ścisłe przestrzeganie tajemnic. Historyk Paweł Sowiński zwrócił uwagę na to, że stosowanie się do pełnych rygorów konspiracji mogło krępować ruchy i powodować trudności, bardziej przeszkadzać w działaniu, niż je ułatwiać7. Z podejmowanymi przez konspiratorów działaniami wiązało się ryzyko trafienia na kilka lat do więzienia. Niepokój mógł wywoływać dzwonek w drzwiach w mieszkaniach redakcyjnych, który jednak najczęściej zapowiadał wizytę gościa właścicieli mieszkania. Zdarzały się fałszywe alarmy, kiedy zaczynano pospiesznie ukrywać bądź niszczyć materiały redakcyjne, obawiając się wkroczenia milicji lub SB. Leszek Kost, plastyk i jeden z redaktorów „KOS-a” wspomina zdarzenie z zebrania redakcyjnego odbywającego się w mieszkaniu na tyłach Domu Chłopa. „Siedzimy, było spotkanie redakcji, papiery i materiały rozłożone. W pewnym momencie, a był to początek stanu wojennego, ktoś zadzwonił. Myśmy szybko zamykali drzwi [do pokoju]. Cisza pełna, tak jakby nikogo nie było. Po cichu ze sobą rozmawiamy. «Wiesz, słyszałem, że podobno ubecja wpadła na taki pomysł, żeby jako świadkowie Jehowy chodzić po domach i tak pod pozorem nawracania zaglądać, co się dzieje». Tak sobie rozmawialiśmy na ten temat. Potem usłyszeliśmy jakąś rozmowę na korytarzu. Wyszli. Ta pani mówi: «Słuchajcie, nie denerwujcie się, tylko świadkowie Jehowy przyszli»”. Takie sytuacje, dzisiaj opowiadane w formie anegdotycznej, w pewnym stopniu oddają emocje tamtych lat: prawdziwy strach przed dekonspiracją i szczególną podejrzliwość ludzi aktywnych w podziemiu. Twórcy podziemnej prasy przez długi czas przebywali w sytuacji pełnego obawy napięcia, co mogło powodować nerwowość i przewrażliwienie na punkcie konspiracyjnego bhp. Niektóre takie zachowania – jak chociażby stosowanie pseudonimów przez ludzi znających się – mogły tworzyć wrażenie niepotrzebnych rytuałów utrudniających prowadzenie realnej działalności. Opowiadane po latach anegdoty oddają raczej rytualny charakter niektórych prób stosowania się do konspiracji. Konstanty Gebert wspomina: „Jacyś chłopcy pilnie potrzebowali zgody Zbyszka [Bujaka] na jakąś akcję. Jakoś ich regularny kanał się zatkał, dotarli do mnie, ja miałem kanał alarmowy, który udało mi się uruchomić. Umówiłem się tak, że zadzwonią do mnie następnego dnia o trzeciej do domu P. Sowiński, Zakazana książka. Uczestnicy drugiego obiegu 1977–1989, Warszawa 2011, s. 174.
7
111
Historia
Podziemne dziennikarstwo
Jan Ola s z e k
i zapytają: «Czy to mieszkanie państwa Malinowskich?». Jeżeli powiem «nie», to znaczy, że Zbyszek się nie zgadza, a jeżeli odpowiem: «Nie, pomyłka», to znaczy, że Zbyszek się zgadza. Punkt o trzeciej dzwoni telefon. «Słucham». «Czy to mieszkanie państwa Malinowskich?». Ja mówię «Nie, pomyłka». «Och, dziękuję»”. Historię pewnej niefrasobliwości konspiratorów pokazuje wspomnienie Joanny Kost: „Jak przyszedł Andrzej Osęka, to stanął przed furtką. Mąż wyszedł i nie skojarzył, ale znajoma twarz i go wpuścił po prostu. Dopiero później sobie uświadomił, że ta twarz jest znajoma, ale z telewizji. Potem się śmialiśmy, że gdyby tam Kiszczak stanął, to twarz też znajoma”. Tego rodzaju wspomnienia oddają koloryt tego ruchu. Pokazują, że jego uczestnicy nie zawsze przejmowali się konspiracyjnym bhp. Przeważały silne emocje związane z chęcią podejmowania działania. Jednocześnie specyfika tego ruchu w dużych miastach, jego liczebność, rozproszenie, trudna do uchwycenia struktura powodowały, że tego rodzaju pomyłki – budzące rozbawienie, ale powodujące realne niebezpieczeństwo – rzadko skutkowały zatrzymaniami czy innymi represjami wobec konspiratorów. Zdarzało się, że nawet nie wsparcie, ale obojętność otoczenia społecznego konspiratorów zapewniała im bezpieczeństwo. Jan Doktór wraz ze Stanisławą Domagalską przewozili egzemplarze „Tygodnika Wojennego” w autobusie. W pewnym momencie ryza papieru wysunęła się i strony pisma rozsypały się po całym pojeździe. Współpasażerowie ostentacyjnie udawali, że niczego nie widzą, co pozwoliło spokojnie posprzątać egzemplarze pisma. W podziemiu istniały również strategie radzenia sobie w sytuacjach zagrożenia. Wśród redaktorów warszawskich pism podziemnych były osoby, które zatrzymano z pewną liczbą egzemplarzy pisma. Jednocześnie funkcjonariusze często nie zdawali sobie sprawy z odgrywanej przez nich roli. Zachowane dokumenty SB na ich temat pokazują, że umieli oni wyjść zwycięsko z tej konfrontacji, nie odkrywając przed przeciwnikiem żadnych szczegółów. Tak było w przypadku Piotra Szuberta kierującego kolportażem „Tygodnika Wojennego”8 czy Piotra Stasińskiego z „Woli”9. Joanna Szczęsna z „Tygodnika Mazowsze” była zatrzymana w lipcu 1982 r. wraz ze współtworzącą Radio „Solidarność” Zofią Romaszewską. Jedna z głównych twórczyń „Tygodnika Mazowsze” nie była kojarzona z tworzonym pismem i dzięki postawie Szczęsnej tak pozostało. Funkcjonariuszom SB prowadzącym sprawę „Redakcja” zajęło jeszcze kilka lat ustalenie tego faktu10. Podobnych sytuacji w historii warszawskiego podziemia było więcej.
Archiwum Instytutu Pamięci Narodowej (AIPN), 01322/3124/CD, Notatka służbowa, 12 VIII 1983 r., k. 201. 9 AIPN, 0258/296, AIPN, 0258/296, Informacja operacyjna dotycząca Piotra Stasińskiego, b.d., k. 40–47. Zob. szerzej: T. Ruzikowski, Stan wojenny w Warszawie i województwie stołecznym 1981–1983, Warszawa 2009, s. 193–194. 10 AIPN, 11326/922, Plan częściowej realizacji w sprawie operacyjnego rozpracowania „Redakcja”, 6 X 1988, k. 9–10. J. Olaszek, Służba Bezpieczeństwa na tropie „Tygodnika Wojennego” (1982–1985), „Dzieje Najnowsze”, 2010 nr 4, s. 37–38. 8
112
WIĘŹ Lipiec 2012
Podziemne dziennikarstwo
Były też inne postawy – osób mniej doświadczonych bądź znajdujących się w trudniejszych sytuacjach. Niektórzy z nich udzielali przydatnych funkcjonariuszom zeznań, niektórych udawało się skłonić w różny sposób do podjęcia współpracy. Jeszcze inni współpracowali z SB dobrowolnie lub czerpali z tego korzyści. Zachowany materiał dotyczący twórców głównych pism warszawskiej prasy wskazuje, że nie było w tych środowiskach takich przypadków. Tajni współpracownicy pojawiali się wśród osób luźno współpracujących z redakcjami. Można zatem stwierdzić, że generalnie konspiracja zdawała egzamin. Funkcjonowanie redakcji
Do prowadzenia prac redakcyjnych niezbędne były mieszkania konspiracyjne. Ich udostępnianie wiązało się z pewnym ryzykiem w razie zatrzymania przez SB. Było to również dość uciążliwe. Ludzie udostępniający swoje lokale nie zawsze potrafili stosować się do zasad konspiracji. Przyjęcie redakcji wiązało się z goszczeniem w mieszkaniu przez okres od kilku dni do nawet dwóch tygodni kilku osób pracujących po nocach, głośno piszących na maszynie, palących papierosy. Mieszkania udostępniali najczęściej inteligenci. Joanna Szczęsna wspomina o wspierających „Tygodnik Mazowsze” środowiskach zawodowych, do których należeli np. architekci, psychologowie, psychoterapeuci11. Wraz z upływem czasu i zmniejszaniem się zapału ludzi coraz trudniej było znajdować kolejne mieszkania na potrzeby redakcji. W tej sytuacji redakcje niektórych pism spotykały się we własnych domach. Z braku innego lokalu Jerzy Kłosiński z redakcji „CDN – GWR”, jak wspomina, kilka razy pracował nad podziemnym numerem w kawiarni12. Konspiracyjne warunki działania determinowały system pracy poszczególnych redakcji. Znaczną część czasu zajmowały działania niezwiązane z samym tworzeniem pisma, ale z zachowywaniem zasad bezpieczeństwa. Samo umówienie się na spotkanie zajmowało wiele czasu, gdyż należało upewnić się, czy nie jest się śledzonym. Dużą część konspiracyjnej pracy wypełniało przemieszczanie się po Warszawie w poszukiwaniu mieszkań. Praca stricte dziennikarska stanowiła mniejszą cześć podziemnej aktywności. Redaktorzy wykonywali prace przy drukowaniu pism, organizowaniu mieszkań i materiałów, pełnili rolę kierowców.
Wypowiedź Joanny Szczęsnej, w: Dzięki którym powstaliśmy i przetrwaliśmy. Konferencja i spotkanie ludzi „Solidarności” zorganizowane w dniach 23–24 czerwca 2006 r. w Muzeum Historycznym m.st. Warszawy, red. M. Berezowska, I. Maliszewska, Warszawa 2006, s. 65. 12 Na temat historii pisma „CDN – Głos Wolnego Robotnika” zob. szerzej: J. Pawlas, Głos wolny wolność ubezpieczający, w: Podziemne słowo, red. E. Binder, Warszawa 2006; B. Kaliski, Meandry radykalizmu. Międzyzakładowy Robotniczy Komitet „Solidarność”, w: Solidarność podziemna, dz. cyt.
113
Historia
11
Jan Ola s z e k
Różne były sposoby zarządzania poszczególnymi redakcjami. W większości zespołów daje się wskazać osobę, która zajmowała dominującą pozycję w zarządzaniu pismem. Redagowaniem „Tygodnika Mazowsze” kierowała Helena Łuczywo, a „KOS-a” Krystyna Starczewska. Głównym twórcą „Tygodnika Wojennego” przez większość czasu łączącym różne części redakcji był Jan Strękowski. „Wolą” kierował najpierw Andrzej Urbański, następnie Michał Boni. Głównym redaktorem „CDN – Głosu Wolnego Robotnika” był najpierw Krzysztof Wolicki, następnie Marek Rapacki. W „PWA” największą rolę odgrywali Stanisława Domagalska i Jan Doktór. W zespole „Wiadomości” po pierwszym okresie głównym redaktorem stał się Antoni Macierewicz. W większości z tych redakcji pozycja kierujących nimi niekoniecznie wiązała się jednak z wykonywaniem faktycznej funkcji redaktora naczelnego, podejmującego samodzielnie decyzje co do drukowania poszczególnych tekstów. Znaczenie miały kontakty i zdolności organizacyjne. Pozycja poszczególnych członków redakcji wynikała z posiadanych przez nich kontaktów mogących wpływać na rozwój pisma. Charakterystyczne, że kierownicy poszczególnych zespołów nie byli przywódcami wydającymi polecenia, ale raczej dogadującymi się z zespołem. W podziemnych redakcjach pracowano dobrowolnie, z potrzeby opozycyjnego zaangażowania, nie zaś z życiowej konieczności. Konflikty wewnątrz redakcji rozwiązywano raczej poprzez konsensus niż jednoosobową decyzję kierującego pismem. Przykładowo Helena Łuczywo i Joanna Szczęsna spierały się, czy drukować kontrowersyjny tekst Jacka Kuronia z pierwszych tygodni stanu wojennego, w którym zaapelował on o zorganizowanie powszechnego wystąpienia przeciwko władzy. Szczęsna przekonywała, że niezależnie od wymowy tekst Kuronia należy wydrukować, czego przeciwniczką była Łuczywo. Ostatecznie po ostrym sporze zapadła decyzja o opublikowaniu tekstu13. Redagowanie podziemnych pism informacyjnych polegało przede wszystkim na zbieraniu i przetwarzaniu ogromnych ilości materiału docierającego do redakcji. Trudno było te informacje weryfikować. Korzystano z regionalnych pism podziemnych, zachodnich rozgłośni radiowych, prasy oficjalnej. Wiele informacji przekazywano w rozmowach. Piotr Piętak z pisma „Wiadomości” wykorzystywał swoje kontakty w warszawskich zakładach pracy z czasów legalnego działania „Solidarności”14. Andrzej Paczkowski wspomina, że przez redaktorki „Tygodnika Mazowsze” wysyłany był w okolice fabryki Róży Luksemburg, żeby zdobyć informacje na temat przebiegu którejś z akcji protestacyjnych. Ważne były własne kanały zdobywania informacji z innych miast. W „Tygodniku Mazowsze” zdobywał informacje między innymi Tomasz Chlebowski poprzez kontakty z astronomami z innych miast. J. Szczęsna, Kobiety na wojnie, „Gazeta Wyborcza”, 17 XII 2006. Szerzej zob. J. Olaszek, „Ty godnik Mazowsze” – głos podziemnej Solidarności 1982–1989, „Wolność i Solidarność. Studia z dziejów opozycji wobec komunizmu u dyktatury”, nr 3, 2012, s. 68–71. 14 Na temat historii pisma „Wiadomości” zob. szerzej: T. Ruzikowski, Stan wojenny w Warszawie i województwie stołecznym 1981–1983, Warszawa 2009, s. 240–241. 13
114
WIĘŹ Lipiec 2012
Podziemne dziennikarstwo
A. Friszke, Regionalny Komitet Wykonawczy Mazowsze. Powstanie, struktura, działalność (1981–1986), w: Solidarność podziemna, dz. cyt., s. 443–444. Tomasz Chlebowski w pierwszych tygodniach stanu wojennego zajmował się ochranianiem przed zatrzymaniem Zbigniewa Bujaka. Zob. T. Chlebowski, Bodyguard stanu wojennego, WIĘŹ 2011 nr 11–12.
15
115
Historia
Utrzymywał kontakty z wydawnictwami i strukturami podziemnymi z regionów, organizował kurierów do innych miast w Polsce i prowadził wymianę korespondencji15. Pisma podziemne miały swoich korespondentów w innych miastach. Przykładowo informacje z Lublina do „Tygodnika Wojennego” dostarczał związany z tym miastem Andrzej Kaczyński. W pierwszych tygodniach stanu wojennego Andrzej Kaczyński przewoził informacje z Lublina do Warszawy. Dla zachowania konspiracji stosował najprostsze sposoby. Jak przewieźć maszynopis? „Pakowałem go, zwijałem w rulonik albo wsadzałem w książkę. Dobrym sposobem była też płyta długogrająca – taka czarna jeszcze, z tworzywa – dlatego że format kartki maszynowej akurat pasował do okładki. Ja wobec tego albo brałem domową płytę jakąś, w miarę świeżo wyglądającą – wsadzałem w jakiś papier, albo kupowałem sobie płytę w Warszawie i wsadzałem w to taki trefny materiał, więc nawet nikomu nie będzie się chciało tam zaglądać, póki to nie przekraczało jakiejś grubości standardowej, tylko było tam parę czy parenaście kartek, to niczyjej uwagi nie zwracało”. Na charakter pracy zespołów redakcyjnych przekładał się informacyjny profil pism. Znaczą część czasu zajmowało redagowanie drobnych notek informacyjnych. Tworzono je na podstawie wielu drobnych materiałów zbieranych przez konspiratorów. Na podstawie dużej liczby podziemnych pism regionalnych i różnego rodzaju ulotek podzielonych regionalnie bądź tematycznie trzeba było stworzyć serwis informacyjny. Trudność polegała na łączeniu drobnych przypadkowych informacji w jedną spójną całość zawartą w formie krótkiego newsa. Informacyjne pisma podziemne miały ograniczoną objętość. Na kilku kartkach trzeba było zmieścić wiele notek informacyjnych i kilka dłuższych tekstów. Stosowanie nawet bardzo małej czcionki nie rozwiązywało całkowicie problemu. W relacjach redaktorów prasy podziemnej stale pojawiają się wzmianki o problemach z redagowaniem tekstów przekazywanych do redakcji przez zewnętrznych autorów. Część z nich nie zdawała sobie sprawy ze specyfiki redagowania pisma podziemnego mającego ściśle określoną objętość. Redakcja dokonywała skrótów i korekt najczęściej bez porozumienia z autorem. Z powodów konspiracyjnych nie było mowy o przejrzystej procedurze autoryzowania tekstów. Nie posługiwano się oczywiście telefonami. W „Tygodniku Mazowsze” starano się jednak teksty autoryzować. Redaktorzy „PWA” ostro skracali teksty. Budziło to niekiedy spory ze stale piszącym dla tego pisma Konstantym Gebertem. Codzienność konspiracyjnego (ale nie tylko) dziennikarstwa dobrze oddaje wspomnienie Geberta na ten temat: „Na skróty redakcyjne godziłem się ciężko. Tak jak każdy redaktor wie, że każdy tekst zyskuje na skrótach, tak każdy autor nie ma wątpliwości, że ofiarą nożyczek padają
Jan Ola s z e k
nieodmiennie najważniejsze informacje, najbardziej przenikliwe analizy i najbardziej błyskotliwe puenty. Gdy po dwóch tygodniach Janek [Doktór], najczęściej razem ze Stachą [Stanisławą Domagalską], przychodził po nowy tekst, przystępowałem często do suszenia im głowy za zmasakrowanie poprzedniego. Kłóciliśmy się zażarcie”16. Teksty przychodzące z zewnątrz sprawiały wiele problemów. Często nie pasowały do minimalistycznego stylu pisma. Krzysztof Leski i Joanna Szczęsna z „Tygodnika Mazowsze” wspominali problemy w redagowaniu tekstów Jacka Kuronia, wskazując na to, że chociaż był świetnym mówcą, to nie umiał tego przełożyć na papier – jego teksty były zbyt długie i zawiłe. „Na łamach”
Rola, jaką prasa podziemna spełniała w ruchu podziemnej „Solidarności”, wpływała na jej zawartość. Redaktorzy skupiali się na opisywaniu tych spraw, które nie były obecne na łamach legalnej prasy w stanie wojennym. Informowano przede wszystkim o represjach wobec opozycji. Czytelnik mógł dowiedzieć się o przebiegu akcji internowania i losie zatrzymanych wówczas osób, aresztowaniach, rewizjach, procesach politycznych, akcjach zbiorowych przesłuchań, karach administracyjnych wymierzonych przez kolegia, zwolnieniach z pracy, przypadkach pobić bądź zabójstw działaczy opozycji. Tego rodzaju „kronikarskie” podejście do opisywania represji było charakterystyczne dla prasy nielegalnej już w drugiej połowie lat siedemdziesiątych. Starano się dokumentować działania władz oceniane jako bezprawne, drobiazgowo informując czytelnika o kolejnych takich przypadkach. Z jednej strony pełnić mogło to w jakiejś mierze funkcję ochronną dla takiej osoby, z drugiej było oznaką solidarności z represjonowanym. Opisywano działania władz dotyczące gospodarki, wskazując na nieprawidłowości czy pogłębiający się kryzys. Pisano o oficjalnych związkach zawodowych, PZPR i PRON, wskazując na fasadowość oficjalnego życia politycznego w PRL. Innym głównym wątkiem była działalność opozycyjna. Drukowano oświadczenia podziemnych struktur, opisywano przebieg demonstracji czy kulturę niezależną. Informacje zagraniczne dotyczyły przede wszystkim sytuacji w innych państwach bloku sowieckiego. Podobnych tematów dotyczyła publicystyka. Prasa podziemna spełniała funkcję głównego forum wymiany myśli środowisk opozycyjnych. Na jej łamach działacze spierali się o strategię podziemnej „Solidarności”: kwestię strajku generalnego, sens organizowania demonstracji ulicznych, podejmowanie jawnej działalności czy (w drugiej połowie lat osiemdziesiątych) o kwestię porozumienia z władzą. Pisano o władzach PRL i zwłaszcza w okresie pierestrojki o perspektywach na zmianę K. Gebert, Tak się złożyło, w: Przegląd Wiadomości Agencyjnych 1984–1990. Przerwana historia ilustrowanej bibuły, red. J. Bryłowski, J. Doktór, Ossa 2009, s. 161.
16
116
WIĘŹ Lipiec 2012
Podziemne dziennikarstwo
sytuacji w ZSRR. Pisano też o problemach społecznych i życiu codziennym w Polsce. Wiele miejsca sytuacji w zakładach pracy poświęcały zwłaszcza pisma struktur robotniczych: „Wola” i „CDN – Głos Wolnego Robotnika”. Na łamach prasy podziemnej pojawiały się też gatunki dziennikarskie charakterystyczne dla legalnej prasy: reportaże, wywiady, wyniki ankiet i sondaży, zapisy dyskusji, polemiki, recenzje publikacji, rubryki zawierające przeglądy prasy oficjalnej i nieoficjalnej, listy od czytelników, nekrologi, krzyżówki, a nawet wiersze. Obecne były rubryki satyryczne, jak przykładowo rubryka „Przeczytane w windzie”, w której twórcy „Tygodnika Wojennego” prezentowali antyreżimowe napisy pojawiające się na murach i budynkach. Główną rolę jednak odgrywała informacja i publicystyka dotycząca tych spraw, które nie mogły się ukazać na łamach prasy oficjalnej. Zakres tematyczny większości tytułów skupiał się na tematach, które nie mogłyby się pojawić w oficjalnym obiegu, co trochę wypaczało wizję rzeczywistości wyłaniającą się z lektury pism. Pewnym przełamaniem sposobu redagowania pism podziemnych było pojawienie się na łamach „Przeglądu Wiadomości Agencyjnych” tekstów dotyczących tematów zupełnie niezwiązanych z sytuacją PRL czy bloku sowieckiego oraz tekstów pod względem formy bardziej ambitnych dziennikarsko. Tego rodzaju teksty pojawiały się w innych pismach, ale raczej na mniejszą skalę niż w „PWA”. Jego redaktorzy chcieli tworzyć w podziemiu pismo, które w większym stopniu przypominałoby prasę ukazującą się w państwach demokratycznych. Z „PWA” współpracowało chyba najwięcej profesjonalnych dziennikarzy piszących w stylu odmiennym od typowego języka podziemnej prasy. Konstanty Gebert wspominał, że „pisanie dla «Pawia» [tak popularnie określano «PWA» – J.O.] oznaczało po prostu profesjonalną weryfikację […]. W «Pawiu» bronić się musiał, niezależnie od politycznych uwikłań, sam tekst”. A od początku wiedziałem, że zmierzyć się będę musiał z najlepszymi”. „PWA” wyróżniało się, chciało czytelnika w większym stopniu niż inne pisma zaciekawić – drukowało zdjęcia ze względu na ich reporterską jakość, nie zaś polityczną wymowę. Podobnie z artykułami. „I tak udało mi się w «Pawiu» zamieścić analizę wojny domowej w Etiopii, w której – trafnie, jak się okazało – przewidziałem, że Erytrea może stać się niepodległa. Chyba nawet «Kos» nie pozwoliłby mi na takie żurnalistyczne ekscesy” – puentował Konstanty Gebert17.
Skutkiem powiązań organizacyjnych redakcji drugoobiegowych pism z różnego rodzaju strukturami podziemnej „Solidarności” były pewne ograniczenia dotyczące ich treści. Część łamów pisma w dużej części numerów trzeba było poświęcać na oświadczenia wydawane przez te struktury. K. Gebert, Tak się złożyło, dz. cyt., s. 158–160.
17
117
Historia
Niezależność czy opozycyjność
Jan Ola s z e k
Redakcje stawały przed problemem podporządkowania linii programowej pisma danej strukturze. „Tygodnik Mazowsze” miał zobowiązania wobec Regionalnej Komisji Wykonawczej, „Wola” wobec Międzyzakładowej Komisji Koordynacyjnej, „CDN – GWR” wobec Międzyzakładowego Robotniczego Komitetu Solidarności. Drukowanie artykułów o wymowie przeciwnej do poglądów prezentowanych w oświadczeniach danej podziemnej organizacji mogło dezorientować czytelników. Zdarzały się różnice zdań, jednak najczęściej nie przybierały one ostrych form. Współpraca pism ze strukturami przynosiła obu stronom korzyści w druku i kolportażu. Zapewniało to też czytelników. Przykładowo fakt, że „CDN – Głos Wolnego Robotnika” był organem MRKS, miał wpływ na jego popularność. Robotnicy sympatyzujący z tą organizacją mogli ze względu na powiązanie organizacyjne traktować je jako swoje pismo. Podobnie było z pracownikami zakładów współtworzących MKK i pismem „Wola”. Nazwa organizacji stanowiła znak rozpoznawczy wyróżniający pismo na tle innych. Przykładowo na popularność „Tygodnika Mazowsze” z pewnością wpływał fakt związku tego pisma z władzami podziemnej „Solidarności”18. Redaktorzy pism, które były bezpośrednio związane ze strukturami podziemnymi, mieli większe szanse wpływać na program organizacji podziemnych, na poglądy szeregowych działaczy podziemia z poszczególnych zakładów pracy, kształtując ich poglądy poprzez publikowane artykuły. Utrzymywali oni kontakty z osobami kierującymi tymi strukturami, brali udział w dyskusjach programowych. Mogło mieć to tym większe znaczenie, że wśród twórców głównych pism warszawskich dominowały osoby z wyższym wykształceniem, zaś wśród przywódców związkowych struktur – działacze robotniczy. Taki układ był przez długi czas w relacjach między „Tygodnikiem Mazowsze” a RKW czy „CDN – GWR” a MRKS. Podziemni dziennikarze obok swojej funkcji pełnili przy nich funkcje ekspertów. Problemem wszystkich pism podziemnych było balansowanie pomiędzy niezależnością a reprezentowaniem ruchu „Solidarność”, współtworzonego także przez te pisma, które nie były organami żadnych struktur. Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy prasa związana z ruchem opozycyjnym była niezależna i co ewentualnie ta niezależność mogłaby oznaczać. Były one oczywiście niezależne od wszystkich oficjalnych struktur związanych z władzą: partii czy cenzury. Jednocześnie jednak prasa podziemna, podobnie jak drugoobiegowe książki, stanowiła główne narzędzie walki politycznej prowadzonej przez ruch podziemnej „Solidarności”. Były tematy, których unikano, a jeśli o nich pisano, to niechętnie i w sposób znacznie bardziej wstrzemięźliwy, niż wskazywałby chociażby publicystyczny temperament autorów. Powstrzymywano się od radykalnej krytyki kierownictwa związku, uznając, że nawet jeśli nie ma ono racji, to ważne jest, że walczy o słuszną sprawę. Krytyka mogła być odbierana jako osłabianie ruchu. A. Friszke, Regionalny Komitet Wykonawczy, dz. cyt., s. 418–419.
18
118
WIĘŹ Lipiec 2012
Podziemne dziennikarstwo
Trzeba pamiętać, że prasa podziemna ukazywała się jako alternatywa dla pism oficjalnych wypełnionych jednoznaczną antysolidarnościową propagandą, wyrażającą pełne poparcie dla działań władz. Prasa podziemna była jednak nieporównywalnie bardziej krytyczna wobec liderów „Solidarności” niż prasa oficjalna wobec rządzących PRL. Chociaż istniały nieporuszane szerzej tematy tabu, to dyskusje miały charakter autentyczny. Kiedy rozmawiam z czytelnikami „Woli”, słyszę różne opinie o gazecie. Że za mało w niej ważnych informacji zakładowych, a dużo ciekawostek o pijakach, choćby i czerwonych. Że piszemy o polityce światowej i celach polskiej opozycji, a wydaje się to niekiedy księżycowe w porównaniu z codziennością: kolejek, zarobków czy szczekania w telewizji, na które zresztą zbyt rzadko odpowiadamy. Że ludzie w zakładach na coś czekają, a my tego czekania nie widzimy i nie potrafimy na nie zareagować. Że po co drukować Ciołkoszów, przypominających dawne dzieje socjalizmu polskiego. I wiele innych zdań, o ocenach pozytywnych chyba nie ma sensu wspominać. Jedni chcieliby głównie informacji, drudzy komentarzy, trzeci materiałów historycznych, a jeszcze następni samej polityki, niektórzy zaś wyjaśnienia plotek na temat tego, co dzieje się z „tymi dolarami, które nam przysyłają”.
Tak pisał na łamach pisma „Wola” jego redaktor naczelny Michał Boni19. Ta wypowiedź dobrze pokazuje problemy, z jakimi spotykali się w swojej pracy twórcy podziemnej prasy wydawanej w Polsce w latach osiemdziesiątych. Byli nie tylko działaczami opozycji, ale też dziennikarzami, którzy swojego zawodu uczyli się w bardzo specyficznych warunkach. Musieli oni liczyć się z opinią różnych grup czytelników i odpowiadać na ich oczekiwania. Funkcjonowanie podziemnych redakcji prasowych jest ważnym elementem historii „Solidarności”. Jednocześnie stanowi istotną część dziejów polskiego dziennikarstwa. Doświadczenie wydawania nielegalnej prasy w PRL ma za sobą wielu dziennikarzy głównych gazet i pism opinii wydawanych już w III Rzeczypospolitej. Jan Olaszek
Tomasz Litwin [M. Boni], Jak jest naprawdę, „Wola” nr 114, 1984.
19
119
Historia
Przygotowując tekst, wykorzystałem zebrane przeze mnie relacje: Jerzego Bogumiła, Michała Boniego, Krystyny Bratkowskiej, Włodzimierza Cichomskiego, Andrzeja Czernickiego, Jana Doktóra, Konstantego Geberta, Zbigniewa Janasa, Ireny i Zygmunta Jarzyńskich, Andrzeja Kaczyńskiego, Kingi Kamińskiej, Joanny i Leszka Kostów, Teresy Krzyżanowskiej, Leszka Kowalewskiego, Heleny Łuczywo, Józefa Orła, Andrzeja Paczkowskiego, Marka Rapackiego, Krystyny Starczewskiej, Stefana Starczewskiego, Dariusza Stoli, Piotra Stańczyka, Piotra Szuberta, Piotra Stasińskiego, Jana Strękowskiego, Tomasza Trepki, Krzysztofa Turlejskiego, Andrzeja Urbańskiego, Joanny Łukaszewicz-Wyrwich, Mateusza Wyrwicha i Macieja Zalewskiego. Ich uzupełnieniem były udostępnione mi relacje: Zofii Bydlińskiej,
Jan Ola s z e k
Tomasza Chlebowskiego, Anny Dodziuk, Krzysztofa Leskiego, Piotra Pacewicza, Małgorzaty Pawlickiej, Joanny Szczęsnej, Marty Woydt, Ludwiki Wujec (zebrane przez Hannę Nowicką); Waldemara Braniewskiego, Wojciecha Brojera, Włodzimierza Cichomskiego, Krzysztofa Czabańskiego, Piotra Piętaka, Ernesta Skalskiego i Aleksandry Zawłockiej (zebrane przez Hannę Nowicką); Heleny Łuczywo (złożona Andrzejowi Friszkemu); Jana Bryłowskiego, Jana Doktóra i Stanisławy Domagalskiej (złożone Błażejowi Brzostkowi); Andrzeja Machalskiego (złożona Bartoszowi Kaliskiemu); Krystyny Starczewskiej (złożona Natalii Jarskiej); relacja Andrzeja Zielińskiego (złożona Krystynie Zalewskiej) oraz relacje Urszuli Doroszewskiej, Wiktora Krzysztoporskiego, Piotra Piętaka i Piotra Strzałkowskiego (złożone Andrzejowi Friszkemu i Pawłowi Sowińskiemu). Publikacja powstała przy wsparciu finansowym Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Jan Olaszek – ur. 1985. Historyk, pracownik Biura Edukacji Publicznej IPN, doktorant
w Instytucie Historii PAN, członek zarządu Stowarzyszenia „Archiwum Solidarności”. Autor książki „Nieliczni ekstremiści”. Podziemna „Solidarność” w propagandzie stanu wojennego oraz innych opracowań i publikacji źródłowych na temat opozycji demokratycznej w PRL. Przygotowuje pracę doktorską o funkcjonowaniu głównych pism informacyjnych podziemnej „Solidarności” w Warszawie. Mieszka w Grodzisku Mazowieckim.
Nowość Szachy ze Złym. O diable rozmawia Tomasz Ponikło Kim jest diabeł? Skąd wzięło się zło i czemu Bóg na nie pozwala? Dlaczego sami mamy tak wielką skłonność do złego? Pytania te nękają ludzi właściwie od zawsze. Rozmówcy Tomasza Ponikły patrzą na nie z różnych perspektyw: okiem teologa, psychologa, filozofa, krytyka sztuki, spowiednika. Znaleźli się wśród nich: ks. Grzegorz Strzelczyk, Maria Dzielska, Ewa Woydyłło, o. Piotr Jordan Śliwiński, Bogdan de Barbaro, Jacek Filek, Tomasz Budzyński, Zbigniew Mikołejko, Krystyna Czerni i ks. Robert Woźniak.
160 s., cena 29,40 zł
tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
120
WIĘŹ Lipiec 2012
Kultura
Jerzy Sosnowski
Linki do „Lalki”
Gdy [jej mąż] umarł, pani Meliton, odprowadziwszy go na cmentarz i przekonawszy się, że jest niezawodnie zakopany, wzięła na opiekę psa”. Bolesław Prus, Lalka1
W jubileuszowym roku pisarza formułowanie najwyższych pochwał pod adresem jego dzieła należy do rytuału. W tym sensie każda taka pochwała jest truizmem o ograniczonej dacie przydatności – ponieważ skarby, przypomniane publiczności w ramach obchodów, w roku następnym, jak przy zmianie wystawy, idą na powrót do szafy. A przecież należałoby Lalkę odkopać, trwale wydobyć spod warstwy zdawkowych komplementów i nużąco znanych interpretacji. Nie dlatego nawet, by wszystkie one były płytkie czy błędne, ale dlatego, że nie tłumaczą fascynacji, którą podzielam z pewną liczbą czytelników: Lalka towarzyszy mi od wielu lat, czytam ją i podczytuję, mam ją za niedościgłe arcydzieło, od którego bodaj nikt do dziś nic lepszego nie stworzył – i którym zdarza mi się inspirować – a równocześnie za świat, w który zanurzam się z dziwną rozkoszą.
1 Wszystkie cytaty z Lalki według wydania: B. Prus, Lalka, t. I–II, opracował J. Bachórz, Wrocław 1998. Lokalizuję je w tekście głównym, podając najpierw numer tomu, a potem numer strony. Motto – I/324.
121
Jerzy Sosnowski
Zaproszony do debaty pt. „Pisarze o «Lalce»”2, poczułem się uwolniony od obowiązków historyka literatury – i uświadomiłem sobie, że stwarza to może okazję, by do zrozumienia tej fascynacji się zbliżyć, przyjmując otwarcie rolę dzisiejszego czytelnika, a po trosze ucznia czy czeladnika. Postanowiłem zatem popełnić z rozmysłem grzech prezentyzmu, to znaczy pokazać współczesne konteksty, współczesne linki, które aktywizują się (dla mnie, w roku 2012) podczas czytania tej powieści, nie bacząc na to, że w stosunku do hipotetycznej świadomości autora czy też – bezpieczniej mówiąc – do prawdopodobnego horyzontu wyobrażeń autora, część z nich stanowi jawny anachronizm. W istocie mam wrażenie, że Prusowi wiele rzeczy udało się przypadkiem lub inaczej mówiąc, że nad wieloma cechami historii Wokulskiego, Łęckiej i Rzeckiego świadomość dziewiętnastowiecznego autora nie sprawowała kontroli. „Lalka” –> „Miasteczko Twin Peaks”
Dokładnie sto lat po ukazaniu się Lalki, na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia, wielu z nas ekscytowało się serialem, sygnowanym przez Davida Lyncha i Marka Frosta, Miasteczko Twin Peaks. Wśród wielu powodów tej fascynacji był osobliwy zabieg redefiniujący, czy raczej znoszący podział między tym, co fikcyjne, a tym, co rzeczywiste. Mam na myśli pojawiające się podczas emisji drugiej części serialu artefakty, jak opublikowany Dziennik Laury Palmer (dostępny także w Polsce), którego poszukiwania były jednym z motorów fabuły; kasety z kompletnymi jakoby nagraniami, sporządzanymi dla niejakiej Diane przez agenta Coopera; książka telefoniczna Twin Peaks, której subskrybent, za osobną opłatą, mógł podobno umieścić swoje nazwisko wraz z (nieprawdziwym) numerem telefonu; a wreszcie przewodnik po Twin Peaks wydany w znanej serii przewodników (czy nie Pascala?), z którego lektury można było dowiedzieć się o historii i geografii miasta, najlepszych restauracjach, noclegach, połączeniach komunikacyjnych i, oczywiście, trasach turystycznych, z pominięciem tej jednej informacji, że samego miasteczka nie ma. Fikcja serialu wylewała się w ten sposób poza jego ramy, kopia rzeczywistości obrastała kolejnymi kopiami, aż fantomowy byt Twin Peaks wzbogacił naprawdę obraz Stanów Zjednoczonych, narrację na ich temat. Wszelako chodząc po Warszawie, natrafić można na ślad podobnego zabiegu. W bramie budynku przy dzisiejszej księgarni im. Bolesława Prusa znajdziemy tablicę informującą, że w tym miejscu mieszkał Ignacy Rzecki; po przeciwnej stronie, na budynku zajmowanym dziś przez bank (a kiedyś kawiarnię „Harenda”), analogiczna
2
122
Spotkanie zorganizowane przez Instytut Badań Literackich PAN 24.05.2012; udział wzięli: Justyna Bargielska, Marek Bieńczyk, Anna Bolecka, Inga Iwasiów, Radosław Kobierski, Marek Krajewski, Anna Nasiłowska, Piotr Siemion, Mariusz Sieniewicz, Jerzy Sosnowski, Jan Tomkowski, Magdalena Tulli, Krzysztof Varga. Niniejszy tekst został przygotowany na to spotkanie.
WIĘŹ Lipiec 2012
Linki do „Lalki”
tablica informuje, że w pobliżu znajdowało się nowe mieszkanie Stanisława Wokulskiego. Mimo upływu lat pojawiają się coraz to nowe hipotezy dotyczące pierwowzoru bohaterów Lalki. Prus nie jest autorem tych faktów, pozostaje jednak ich sprawcą, bo kontynuują one znaną autorską strategię nadzwyczaj starannego splecenia fikcji powieściowej z rzeczywistością Warszawy lat 1878–79. Dzięki rozsianym w tekście powieści informacjom możemy z dużą dokładnością ustalać daty dzienne przedstawionych wypadków (na przykład powrót Wokulskiego z Moskwy 27 listopada 1878 r., „w tym samym dniu, kiedy zawalił się dom na ulicy Wspólnej”, II/324), a także adresy (choćby kamienicy z mieszkaniem Łęckich – na stosunkowo krótkim odcinku między pl. Trzech Krzyży a ulicą Wilczą) i trasy wędrówek bohaterów (Powiśle!). Lalka dostarczyła naszej kulturze symulakrów, okazuje się dziełem symulakrycznym.
Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy dorobku amerykańskiego reżysera. W jego Dzikości serca, filmie z 1990 r., znajduje się wielokrotnie analizowana przez filmo znawców scena, w której bohaterka, Lula, opowiada, jak została zgwałcona przed laty przez „wujka Poocha”, a my oglądamy zainscenizowane jej wspomnienie. „Jedno jest pewne – mówi z offu Lula – matka nigdy się o tym nie dowiedziała” – a my oglądamy, jak matka wpada do pokoju, gdzie płacze nastolatka i ubiera się pospiesznie lubieżny Pooch, po czym bije gwałciciela torebką. Narracja prowadzona przez obraz i narracja prowadzona przez słowo nie zgadzają się ze sobą, wprowadzając widza w stan poznawczego impasu: której wersji uwierzyć? Jaki jest status poszczególnych informacji zawartych w dziele? W Lalce, choć – naturalnie – nie posługuje się ona obrazem, mamy takich niezgodności bez liku. To, co o sobie nawzajem mówią bohaterowie, nie składa się ani na poziomie opinii, ani na poziomie faktów. Miłośnikom powieści dobrze znane są kontrowersje dotyczące okoliczności śmierci żony Wokulskiego, a także gorliwości jego praktyk religijnych w okresie małżeństwa, gdyż jedno i drugie stało się przedmiotem polemiki autora z Aleksandrem Świętochowskim; rzadziej zwraca się uwagę na przykład na fakt, że dość powszechnie przyjmowana przez czytelników wersja (za Florentyną, damą do towarzystwa Izabeli), jakoby czerwone ręce Wokulskiego były pamiątką odmrożenia ich na Syberii, nie zgadza się z tym, iż Rzecki w Pamiętniku starego subiekta odnotowuje szczególny kolor jego dłoni jeszcze przed zesłaniem. Najczęściej czytelnikowi podsuwa się dwa pomysły na rozładowanie tego rodzaju napięć. Jeden wprowadził do obiegu sam Prus: oto mamy przeprowadzać „weryfikację źródła”, jak w badaniach historycznych, rekonstruując stopień wiarygodności poszczególnych informatorów. Drugim pomysłem jest trzeźwa uwaga, że Prus nie dopilnował jednak przynajmniej kilku szczegółów (dopuszczając na przykład, by służący barona Krzeszowskiego z Konstantego przeobraził się w Leona albo każąc
123
Kultura
„Lalka” –> „Dzikość serca”
Jerzy Sosnowski
jechać Wokulskiemu do Berlina przez Bydgoszcz, a zarazem podając szczegóły tej podróży, wzięte wyraźnie z realiów kolei warszawsko-wiedeńskiej). Jednak dla widza Dzikości serca (i zresztą też innych filmów powstałych od tamtej pory) Lalka mówi w gruncie rzeczy o tym, że z rzeczywistością kontaktujemy się jedynie poprzez opowieści o niej, a idea, by sprowadzić rozmaite jej oglądy do bezosobowego, obiektywnego mianownika faktów, stanowi mrzonkę. Zwłaszcza że nie do końca wiarygodne są informacje pochodzące nie tylko od poszczególnych bohaterów, ale również od fundującego tradycyjny świat przedstawiony trzecioosobowego narratora (by przywołać tylko jego liczne złośliwości na temat panny Izabeli, nieznajdujące potwierdzenia w opiniach postaci, które ją dobrze znają, a Wokulskiemu dobrze życzą – jak pani Wąsowska czy Julian Ochocki). „Lalka” –> „3 For 13”
„Jedną z najświetniejszych polskich partytur lat 90.” XX wieku określił Marcin Gmys piętnastominutową kompozycję Pawła Mykietyna 3 for 133. Jest to trzyczęściowy utwór dla trzynastu wykonawców, grających coś, co stanowi domyślną bachowską fugę. „Domyślną” w tym sensie, że umysł słuchacza, poszukujący porządku, słyszy szczątki takiej fugi rozpylone na wiele odzywających się w ciszy, ni z tego, ni z owego, instrumentów – czy też raczej: że z coraz gęściej granych dźwięków rekonstruuje on zarys fugi, stwarza sobie jej powidok, jej akustyczne widmo, chociaż literalnie rzecz biorąc, nie zostaje ona w żadnym momencie naprawdę odegrana. 3 for 13 to fuga, której nie ma. Melodia zasugerowana jedynie imaginacji odbiorcy. Zdemontowana kompozycja. Jeśli Lalkę traktujemy mimo wszystko jako dziewiętnastowieczną powieść realistyczną, jeśli zestawiamy ją a to z Nad Niemnem, a to z Kartką miłości Emila Zoli – wydaje się to efektem bardzo podobnego mechanizmu. W oczywisty sposób proceder ten uprawiamy, uspójniając (wbrew opisanemu poprzednio faktowi, że podawane nam informacje nie składają się w całość) portrety i losy bohaterów. Seria iluzji i deziluzji – Izabela jest zaklętą w konwenanse czułą kobietą czy niemądrą snobką? Istnieje postęp, sprawiedliwość i Opatrzność czy też na tym świecie wygrywają ludzie podli? Kierujemy się wolną wolą czy przypominamy nakręcane lalki? Stach pojechał do Paryża czy zabił się w Zasławiu? – wprowadza czytelnika w psychiczną oscylację (mechanizm ten opisał czterdzieści lat temu Stanisław Eile4), która sprawia, że w końcu naprzemiennie przeświecają nam przez siebie co najmniej dwie rozmaite historie: ta, zachęcająca do heroizmu, i tamta, siejąca dekadenckie
Cytat pochodzi z książeczki dołączonej do płyty CD – Paweł Mykietyn, Speechless Song, Polskie Wydawnictwo Audiowizualne 2008, ale oddaje wiernie powszechny (i moim zdaniem zasłużony) entuzjazm dla tego utworu. 4 S. Eile, Dialektyka „Lalki” Prusa, „Pamiętnik Literacki” 1973 z.1. 3
124
WIĘŹ Lipiec 2012
Linki do „Lalki”
zwątpienie. Staramy się zogniskować wzrok na którejś wersji, kierując się chyba bardziej naszymi wewnętrznymi potrzebami niż przesłankami wywiedzionymi z tekstu – i spieramy się z innymi: o Izabelę, o los Wokulskiego, o determinizm, kwestię żydowską, wynalazek Geista i tak dalej. Nie tak dawno w komentarzach na moim blogu rozpętała się wielka dyskusja o relacji między płciami, w której ważnymi argumentami były postaci Wokulskiego i Łęckiej, traktowane tak, jakby byli to znani i zrozumiali żywi ludzie o losach jednoznacznych – choć dla kolejnych dyskutantów znacząco odmiennych. „Lalka” –> „Miazga”
Miazga jest jedną z ostatnich jak dotąd realizacji podgatunku powieściowego, którego przykłady – sporadyczne, ale za każdym razem intrygujące – można spotkać w literaturze XX wieku. Chodzi o powieść-worek, w której wokół mniej lub bardziej wyrazistej fabuły można zgromadzić właściwie wszystko: wiersze i fragmenty dramatyczne, dziennik pisarza i fiszki z biografiami bohaterów, samodzielne eseje czy opowiadania, notatki z prasy i wypisy z innych dzieł5. Historycy literatury polskiej wywodzą tę formę z Pałuby Irzykowskiego, Nietoty Micińskiego i Nienasycenia Stanisława Ignacego Witkiewicza. Można się spierać, czy późniejszym jeszcze niż Miazga przypadkiem nie są Bieguni Olgi Tokarczuk, nazwani jednak przez samą autorkę „powieścią konstelacyjną”. W Lalce nie spotkamy oczywiście komentarzy odautorskich i fragmentów całkowicie wyizolowanych od fabuły i stylu całości. Z wyjątkiem – uwaga, uwaga – Pamiętnika starego subiekta. O jego kapryśnym statusie w książce, o nieoczywistym pojawianiu się i znikaniu kartek z pamiętnika aleatorycznie rozdzielających rozdziały pisane w trzeciej osobie, wspominali już (z dezaprobatą) pierwsi recenzenci Lalki, na przykład Piotr Chmielowski: „Wyjątki te są tak ułożone, że mogą być w znacznej części z jednego miejsca usunięte, a w drugie wstawione”6. Ale dorzućmy jeszcze inne osobliwości. Przede wszystkim miesza Prus konwencje: od rodzącej się dopiero science fiction (we fragmentach o pracach Geista), przez obrazki obyczajowe, ocierające się o, również młody wówczas, gatunek reportażu (opis Powiśla ma zresztą odpowiednik w reportażu samego Prusa z cyklu Szkice warszawskie7), aż po melodramat. Brawurowo miesza style: gdybyśmy komuś, kto nie miał nigdy Lalki w ręku, przeczytali żartobliwe scenki z udziałem studentów, a zaraz potem monolog wewnętrzny Wokulskiego w pociągu pod Skierniewicami, mógłby nie uwierzyć, że pochodzą z tego samego utworu. Portrety jednych bohaterów Próbę kodyfikacji tego podgatunku można znaleźć w książce: W. Bolecki, Poetycki model prozy w dwudziestoleciu międzywojennym, Wrocław 1982. 6 Cyt. za: J. Bachórz, Wstęp [do wyd.:] B. Prus, Lalka, wyd. cyt., s. XXIX; wstęp ów, podobnie jak przypisy, stanowi prawdziwą ucztę dla zapalonego czytelnika powieści. 7 Informacja z przypisu w cytowanym wydaniu Lalki na stronie 172.
125
Kultura
5
Jerzy Sosnowski
kreśli autor tak szczegółowo, że może się na niego powoływać, jako na fundatora, dwudziestowieczna powieść psychologiczna; innych redukuje do karykatury, dając im na dodatek nazwiska jawnie odwołujące się do tradycji nazwisk znaczących z osiemnastowiecznej komedii (panna Upadalska, pan Szastalski…). Przypomnijmy ponadto narzekania Antoniego Langego: Przypadkiem mi się zdarzyło, żem przeczytał naprzód tom II i tom III, a później tom I, którego treść w kilku słowach mi powiedziano: nicem nie stracił. Za drugim razem czytałem w porządku I, III, II i znów żadnego braku nie czułem w czytaniu. Za trzecim razem czytałem w porządku naturalnym (I, II, III) i przekonałem się, że mógłbym Lalkę czytać w jakimkolwiek porządku […] suma ta nie jest całością, tak jak oddzielnie wzięte wszystkie organa człowieka, choćby nawet zszyte i zesztukowane, nie są człowiekiem.
Słowa zadziwiająco podobne (choć ostrzejsze w puencie) padły dwadzieścia lat później na temat jednej z pierwszych powieści-worków w literaturze polskiej, czyli Nietoty Micińskiego: „Oryginalna książka! Można ją czytać, jak się komu podoba: od początku, od końca, od środka, z góry, z dołu, na prawo, na lewo… Skutek będzie zawsze ten sam: nic się nie rozumie”8. To nie wygląda na przypadek (powieści-worki są z reguły pomawiane o złą kompozycję przez recenzentów zbyt leniwych, by poszukać w nich ukrytego porządku). Lalka, oswobodzona z gorsetu „dobrze zbudowanych powieści”, zwiastowała drogę, którą podążyli awangardziści następnego stulecia. „Lalka” –> „Świat Krystyny”
Świat Krystyny Andrew Wyetha to obraz amerykańskiego malarza z lat 40. dwudziestego wieku, przypominający trochę dzieła Edwarda Hoppera9. W pierwszej chwili mamy wrażenie, że patrzymy na pogodny obrazek realistyczny: na zboczu porośniętym łąką podnosi się na rękach dziewczynka, odwrócona do widza tyłem, i wpatruje się w osłoneczniony dom na wzgórzu. Im jednak bliżej przyglądamy się obrazowi, tym większy niepokój nas ogarnia. Ręce dziewczynki są dziwnie chude, a kiedy odpowiednio zbliżyć wzrok – podejrzanie pomarszczone. Jej sylwetka, zrazu sugerująca, że to nastolatka leniwie wyleguje się w trawie, nabiera stopniowo cech kalekiej staruszki, która desperacko a bezskutecznie próbuje wstać. A może to lalka wypróbowuje, jeszcze nieporadnie, możliwości swego ciała, obudzona przed chwilą do świadomego życia pytaniem: „czy chcesz zaznać coś zupełnie nowego?
Recenzję Langego (z 1890 roku) cytuję za przywoływanym już wstępem Bachórza, s. XXX. Anonimowa recenzja z Nietoty (być może autorstwa Teodora Jeske-Choińskiego) opublikowana była w czasopiśmie „Kronika Powszechna” 1910 nr 1. 9 Na temat związków Wyehta z Hopperem patrz: R.G. Renner, Edward Hopper (1882–1967). Transformation of the Real, transl. Michael Hulse, Köln 2002, s. 92–93. 8
126
WIĘŹ Lipiec 2012
Linki do „Lalki”
Czy chcesz istnienia, które w jednej chwili doświadcza więcej, aniżeli wszystkie kamienie w ciągu miliona wieków?” [II/526]… Spoglądając na realistyczne, zdawałoby się, przedstawienie, orientujemy się naraz, że tak naprawdę nie wiemy, na co patrzymy. A z nadejściem tego niepokoju poznawczego obraz otwiera się na metafizykę. Wiele przekonujących spostrzeżeń poczyniono, analizując Lalkę jako precyzyjnie realistyczny obraz życia społeczno-ekonomicznego w późnych latach 70. XIX wieku. Choć nie ma w nim rosyjskich szyldów i Pałacu Namiestnikowskiego przy Krakowskim Przedmieściu, prawie nie ma prostytutek ze Starego Miasta i tak dalej. Jednocześnie jednak po śmierci Prusa w prasie ukazał się nekrolog autora Lalki, napisany przez wspominanego tu już Tadeusza Micińskiego, zatytułowany nie bez powodu Mistyk realizmu10. Lalka wydaje się powieścią otwartą na zagadnienia egzystencjalne i metafizyczne. W chwili, kiedy świat jest taki, jakim go widzimy – a weryfikacji naszych opowieści nie sposób przeprowadzić – spoza licznych narracji prześwieca coś nieokreślonego, nienazwanego i nienazywalnego (może gnostycka przypowieść, jak chciała Olga Tokarczuk11). Przyznam, że coraz mniej entuzjazmuję się utworami parabolicznymi u zarania, skracającymi drogę do metafizyki przez pominięcie naszego zmysłowego, intersubiektywnego doświadczenia. Tymczasem Lalka wydaje się w pierwszej lekturze zanurzona w takim doświadczeniu bez reszty. Nam, niepewnym, cośmy tak naprawdę przeczytali, co się w gruncie rzeczy dzieje z bohaterami i kim są, udzielony zostaje jednak niepokój metafizyczny. „Lalka” –> „Ewolucja pożądania”
Książka Davida M. Bussa Ewolucja pożądania jest jedną z fundamentalnych prac, rozprawiających się z melodramatycznymi mitami na gruncie psychologii ewolucyjnej. Osadzona w tradycji socjobiologii, a pośrednio dziewiętnastowiecznego darwinizmu, w kwestii relacji między płciami objaśnia niestety więcej, niż by chciał czytelnik wychowany na romantycznej wizji miłości12. Lalka jest pełna dosłownych ilustracji tez Bussa. Ponadjednostkowe interesy płci są w znacznym stopniu rozbieżne. Kobiety manipulują mężczyznami w celu zapewnienia sobie i potomstwu odpowiednich warunków materialnych, maskując to romantycznymi deklamacjami; mężczyźni dają sobą manipulować, biorąc swoje pożądanie za przejaw uczuć idealnych i nie widząc strategii swoich wybranek. W odrzuconym, niestety, akapicie, pisał Prus w rękopisie Lalki, że Wokulskiemu, gdy stał na wzgórzu w Ogrodzie Botanicznym, wydało się, że dostrzega „Pannę „Tygodnik Ilustrowany” 1912 nr 22. Por. O. Tokarczuk, Lalka i perła, Kraków 2001. 12 D.M. Buss, Ewolucja pożądania, tłum. B. Wojciszke, A. Nowak, Gdańsk 2003. Więcej na ten temat pisałem w eseju pt. Pobojowisko (nie ma animy, amen) zamieszczonym w książce: J. Sosnowski, Ach, Kraków 2005. 10
127
Kultura
11
Jerzy Sosnowski
Izabelę w objęciach Starskiego. Oboje byli nie więksi od pary kotów” [II/643, przypis]. Ale nawet bez tego zdania jedyne pytanie, które można w tej materii Prusowi zadać, brzmi nie: czy miłosne złudzenia nie są jednak prawdziwe, lecz: czy te złudzenia, oczywiście nieprawdziwe, mają jakąś funkcję (być może zbliżoną do tego, co w Świecie jako woli i wyobrażeniu pisał Schopenhauer, wyraźnie patronujący na przykład zakończeniu spaceru po Powiślu). Nawet pani Stawska wyjdzie rozumnie za Mraczewskiego. „Lalka” –> „Tygrysia piosenka”
Opublikowany w debiutanckim tomie wiersz Świetlickiego kończy się gorzkimi słowami: „Miłosierdzie / należy do was”13. Wcześniej mamy trzy strofy, w których opisuje się modelujące doświadczenia: gorycz człowieka upokarzanego w wojsku przez „pewnego kaprala”, gorycz mężczyzny zdradzonego przez „byłą wielką miłość”, gorycz pracownika oszukiwanego przez pracodawcę. Kiedy myślę o emocjach, które mimo upływu lat tak silnie przywiązują mnie wciąż do Lalki, odkrywam z zakłopotaniem, że dominuje w nich wdzięczność za wyrażenie goryczy egzystencji. Opis negatywnego uczucia neutralizuje je, pozwala przezwyciężyć poczucie samotności i zdystansować się do nici czarnej, która w naszym życiu wciąż się przędzie. Lalka przynosi katharsis, bo wchodząc w zadziwiający kontakt także ze współczesnym doświadczeniem kulturowym, daje wyraz temu, co bolesne w egzystencji: ponadkulturowemu doświadczeniu zawiedzionych nadziei, daremności wysiłków, zdrady i – przekory. Tak jest, przekory, gdyż przekorna jest chęć wysadzenia w powietrze kamienia, nad którym panna Łęcka idealizuje swoje wspomnienia o dziwnym narzeczonym, i wydostania się z rzeczywistości „ziewających kwestarek i płaczących potworów” [por. I/215] do świata, w którym nie ma miejsca na gorycz, w którym można (by) odnaleźć sens. Bo Stach, oczywiście, nie zabił się w Zasławiu. Jego, nasze doświadczenie zostało nazwane, więc jest, więc jesteśmy. Jerzy Sosnowski
Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia. Czło-
nek Rady Języka Polskiego. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpie niu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego. Należy do Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.
Marcin Świetlicki, Zimne kraje, Kraków 1992, s. 52.
13
128
WIĘŹ Lipiec 2012
Janusz R. Kowalczyk
Pogorzelisko Europy i okolic
Tegoroczny 21. Międzynarodowy Festiwal Teatralny Kontakt w Toruniu wyraźnie skupiony był na najbardziej zapalnych problemach współczesności. Poza jednym klasykiem, Na dnie Gorkiego, nie było tekstów wykraczających poza XXI wiek. A rzeczywistość, poddana rewizji zaproszonych do Torunia twórców teatralnych, nie skłania do optymizmu. Tematem, który powracał w wielu przedstawieniach, była kwestia uzależnień – od alkoholu, narkotyków, ale też internetu; ten ostatni dodatkowo stwarza ogromne zagrożenie manipulacją. Do tego trzeba dodać pełny indeks agresywnych reakcji na różnoraką odmienność: etniczną, religijną, kulturową czy obyczajową. Innym ważnym tematem był problem bezrobocia i lęku przed utratą pracy, która w naszej – jakże pięknie prosperującej cywilizacji – staje się wręcz dobrem luksusowym, obiektem pożądania, o który trzeba walczyć.
Grand Prix tegorocznego Kontaktu otrzymał spektakl Pogorzelisko w reżyserii Alize Zandwijk z Teatre Ro w Rotterdamie. Autorem sztuki jest Wajdi Mouawad, kanadyjski pisarz, aktor i reżyser. Urodzony w 1968 roku w Libanie, po wybuchu wojny domowej, mając dziesięć lat, uciekł wraz z rodziną do Francji, skąd po sześciu latach wszyscy trafili do Kanady i zamieszkali w Quebeku. Traumatyczne przeżycia z Libanu, zakodowane w dziecięcej świadomości, z całą mocą odżyły w dramacie dojrzałego Mouawada. Stworzył wstrząsającą opowieść o wchodzących w dorosłość siostrze i bracie, którzy wędrują tropami równie tajemniczej, co skomplikowanej przeszłości niedawno zmarłej matki. Bliźniacze rodzeństwo, zobligowane zapisem w testamencie, zmuszone zostaje do odszukania swego ojca i starszego brata. Poszukiwania sprawiają, że bohaterowie stopniowo odkrywają szokującą prawdę o życiowych przejściach matki. Okazuje się, że doznała ona trudnych do wyobrażenia krzywd, zniewag i upokorzeń – początkowo ze strony własnej rodziny, która nie godziła się na jej związek ze znacznie uboższym
129
Kultura
Jokasta, pistolet i cham
Jan u s z R . K o w al c z y k
„Pogorzelisko”, reż Alize Zandwijk (fot. Wojciech Szabelski)
ukochanym; jednak różnice natury ekonomicznej ustąpiły wkrótce miejsca o wiele radykalniejszym kwestiom: odmienności etnicznej czy wyznaniowej, co w ogniu bratobójczych walk motywowało do przemocy i najpodlejszych zbrodni. Historia z Pogorzeliska, wpisana w antyczny mit o Jokaście, pod ręką holenderskiej reżyserki zyskała głębię uniwersalnej opowieści o mrocznych stronach ludzkiej natury. Wystarczy jedna iskra, żeby rozpętać w człowieku pożar najdzikszych namiętności. Jednak nawet w piekle niczym nieuzasadnionej, tępej przemocy, niektórym – okrutnie doświadczanym – ofiarom udało się zachować wewnętrzną czystość i nie dać się złamać silniejszym. Klimat cywilizacyjnej i kulturowej odmienności to także temat niemieckiego widowiska – laureata drugiej nagrody festiwalu – Wściekłej krwi, które wyreżyserowali Nurkan Erpulat i Jens Hillje (także autor dramatu). Erpulat, urodzony w 1971 roku w Ankarze, studiował dramaturgię w Izmirze i reżyserię w Berlinie, gdzie został również wykładowcą Berlińskiego Uniwersytetu Sztuki. Szczególnie upodobał sobie pracę w stołecznym Ballhaus Naunynstrasse, teatrze nastawionym na kulturową różnorodność, tworzonym przez emigracyjnych artystów. Wściekła krew opowiada o potomkach tureckich wychodźców w Niemczech, od których szkoła wymaga podstaw znajomości języka niemieckiego. Uczniowie, zbuntowani wobec wszelkich form zagrożenia etnicznej tożsamości, zamiast gimnastykowania umysłów nad ideową zawartością Zbójców Schillera, woleli popisywać
130
WIĘŹ Lipiec 2012
się nadużywaniem siły, i to nie tylko wobec klasowych nadwrażliwców – wszystko to dopóki udręczona przez nich nauczycielka nie podniosła pistoletu, który wypadł z plecaka jednego z uczniów. Odtąd lekcja – z odbezpieczoną i wymierzoną w niesubordynowaną młodzież bronią – nabrała nowych emocjonalnych barw. Zmiana układu sił sprawiła, że agresja rozwydrzonych pętaków stopniowo przeszła w uległość wobec uzbrojonej germanistki. W perypetiach romantycznych bohaterów Zbójców uczniowie doszukiwać się zaczęli paralel z własnymi losami i w konsekwencji odcięli się od klasowego prowodyra, który bez swojego pistoletu okazał się mazgajem i mięczakiem. Sesede Terziyan za rolę nauczycielki we Wściekłej krwi jak najsłuszniej dostała nagrodę dla najlepszej aktorki festiwalu. Krucha i wiotka, zagubiona wśród przerastających ją o pół głowy mięśniaków i ich dobrze odżywionych koleżanek, zaordynowała im prawdziwą lekcję pokory. Przemocą, skoro ustępstwa nie dawały rezultatu, w szybkim tempie zdobyła ich uznanie i skłoniła wreszcie do myślenia. Trzecia nagroda przypadła spektaklowi W imię Jakuba S. Pawła Demirskiego w reżyserii Moniki Strzępki z Teatru Dramatycznego m.st. Warszawy im. Gustawa Holoubka. Duet Strzępka–Demirski – uhonorowany niedawno Paszportem „Polityki” – potwierdza porzekadło, że każda epoka ma takich proroków, na jakich zasługuje. W widowisku pada zdanie: „Nadać temu logiczną całość” – oj! przydałoby się. Demirski i Strzępka założyli, że większość polskiego społeczeństwa ma korzenie na wsi, ale nie tej szlacheckiej, ziemiańskiej, raczej tej chłopskiej, chamskiej, przyduszanej pańszczyzną. Po scenie miota się więc kilka postaci. Między innymi arystokratka z widłami w plecach. I inna persona, w której od biedy można było dostrzec Jakuba Szelę. Choć nie tylko, bo w tym spektaklu jeden aktor gra kilku bohaterów. Ich czynności składają się na jakieś bliżej niepowiązane ze sobą sceny, w których przeplatają się plany czasowe (rabacja galicyjska i współczesność) i miejsca (Galicja i Egipt). Wypowiedzi tych scenicznych snujów są przypadkowym zlepkiem populistycznych, lewackich sloganów, przedstawiających naszą rzeczywistość jako ciemny i dziki ostęp, rządzony przez upiory przeszłości, które wspomagają współcześni, cwani deweloperzy. Kolejne przedstawienie Strzępki i Demirskiego dowodzi, że nawet lita grafomania znajdzie legion wyznawców, jeśli ubierze się ją w odpowiedni kostium – w tym przypadku ironii. To dość wygodny sposób, bo wyśmiać można wszystko. Rodzi się jednak pytanie: po co? Ironia, oczywiście, może być skuteczną bronią przeciw martwej konwencji, dopóki nieoczekiwanie sama nie stanie się konwencją. Ironia osiąga też swój cel jedynie wtedy, jeśli ku czemuś zmierza. Dokąd zmierza ironia Strzępki i Demirskiego, nie wiadomo; śmiem twierdzić, że podobnie jest z nimi samymi i jurorami. Krzysztof Dracz, protagonista przedstawienia W imię Jakuba S., został uznany za najlepszego aktora festiwalu. Duże osiągnięcie, zważywszy, że jego żywiołowa interpretacja monologu Jakuba Szeli aż się prosi o tekst, z którego coś by wynikało.
131
Kultura
Pogorzelisko Europy i okolic
Jan u s z R . K o w al c z y k
Zakotwiczeni w teraźniejszości i metaforze
Nagrodę dla najlepszego reżysera otrzymał Oskaras Koršunovas z wileńskiego OKT (Teatru Oskarasa Koršunovasa) za inscenizację Na dnie. Gość z Litwy (rocznik 1969), częsty bywalec i laureat toruńskiego festiwalu, przedstawił tym razem dramat Maksyma Gorkiego, wpisując go w przestrzeń Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci. Usadowieni za stołem aktorzy – przepijając do widzów, a niektórych nawet częstując okowitą – przerzucali się kwestiami mocno okrojonej sztuki Gorkiego. Była to jedyna w programie tegorocznego Kontaktu propozycja z klasyki dramatu, jakkolwiek jej sceniczna interpretacja zmierzała ku pełnemu zakotwiczeniu w teraźniejszości. Za najlepszego młodego twórcę festiwalu uznany został David Schwartz (rocznik 1985), reżyser Rumunio! Pocałuj mnie Bogdana Georgescu z Teatru Narodowego im. Vasile Alecsandri z Iaşi, stolicy rumuńskiej Mołdawii. Jego inscenizacja była równie zgryźliwym, co przenikliwym portretem państwa, w którym po ponad dwóch dekadach od upadku tyranii Nicolae Ceauşescu nikt nie czuje się dobrze ani pewnie. Stąd też w obskurnym przedziale pociągu, mozolnie acz nieśpiesznie zmierzającego ku świetlanej przyszłości na bogatym Zachodzie, spotykają się z nagła przedstawiciele trzech pokoleń: pozbawiona wszelkich złudzeń emerytka, zadłużony bezrobotny ryzykujący udział w szemranym interesie i dziewczyna, której udało się uzyskać unijne stypendium. Intrygujące studium obyczajowe zyskało na scenie niebanalne rozwiązanie artystyczne. David Schwartz pokazał, że umie prowadzić aktorów w powolnym rytmie podróży ku niewątpliwemu samozatraceniu. Dziennikarze akredytowani na tegorocznej edycji Kontaktu przyznali swoją nagrodę łotewskiemu Czarnemu mleku w reżyserii Alvisa Hermanisa z Teatru Nowego w Rydze. Podpisałem się pod tym werdyktem ze świadomością, że honoruję teatr w najczystszej postaci, przemawiający do widza nie wprost, tylko magią i metaforą. I że doceniam widowisko o niewątpliwych przebłyskach reżyserskiego geniuszu. Alvin Hermanis (rocznik 1965) jest dobrze znany toruńskim widzom, bo wcześniej przywiózł sześć innych przedstawień – obsypywanych nagrodami, w tym też Grand Prix (dwukrotnie!). Czarne mleko to wspaniała, wzruszająca, pełna ciepłego humoru opowieść o nie zawsze sielskim życiu z punktu widzenia... krów. Gawęda o ich problemach, oczekiwaniach, lękach, marzeniach, charakterach. Nie sposób oddać w słowach niezwykłego wdzięku, z jakim poruszały się aktorki, które starały się wyrazić typowość i zarazem indywidualność każdej rogatej bohaterki z osobna. Jedyny w tym towarzystwie byk zachowywał stoicki spokój typowego macho, zupełnie od niechcenia czuwającego nad rozdokazywanym stadkiem swoich faworyt. Łotewski reżyser stosował już na scenie przejęty z bajek sposób upodobnienia ludzi do zwierząt, choćby w Gogolowskim Rewizorze, gdzie bohaterów upodobnił do stadka kur.
132
WIĘŹ Lipiec 2012
Pogorzelisko Europy i okolic
„Wściekła krew”, reż. Nurkan Erpulat i Jens Hillje (fot. Wojciech Szabelski)
Radio GRA w Toruniu uhonorowało Jana Klatę (za opracowanie muzyczne) i Magdalenę Śniadecką (za fonosferę) w przedstawieniu Utwór o Matce i Ojczyźnie Bożeny Keff z Teatru Polskiego we Wrocławiu. Reżyser, Jan Klata, uszeregował w nim kilka żywych obrazów o uwodzicielskiej sile oddziaływania, całość jest wszakże dokładnie o niczym. „Ludzie, to nie ma żadnego sensu!” – padło ze sceny i było to nad podziw rozsądne zdanie. Z trzech polskich przedstawień jedynie Mroczna gra albo historie dla chłopców Carlosa Murilla w reżyserii Iwony Kempy z Teatru im. Wilama Horzycy w Toruniu i PWST im. Ludwika Solskiego z Krakowa dawała widzowi pewność, że się go traktuje poważnie. Problem internetowych czatów, które w tak zwanym realu mogą przynieść bolesne zaskoczenie, inscenizatorka wystawiła wraz z grupą młodych ludzi kończących wydział aktorski. Patrząc na efekt, wypada wyrazić żal, że gospodarze nie zgłaszają do konkursu własnych produkcji.
Zburzeni Jurija Kławdijewa w reżyserii Kiriłła Wytoptowa (rocznik 1984) z moskiewskiego Centrum Dramatu i Reżyserii – dramat odwołujący się do historii oblężenia Leningradu – ukazywał grupkę dzieci, które uniknęły śmierci głodowej, bo spożywały podawane im przez matkę ludzkie mięso. Zderzenie zwierzęcego
133
Kultura
Tragicznie i komicznie
Jan u s z R . K o w al c z y k
pragmatyzmu (braku zasad?) prostej chłopki z humanitarnymi przekonaniami (inteligencka naiwność?) naukowca wybrzmiało na scenie, niestety, deklaratywnie i nieprzekonująco. Bez nagrody wyjechała z Torunia Szmata, wspaniałe autorskie przedstawienie Béli Pintéra (rocznik 1970) z budapeszteńskiego Pintér Béla Társulata. Temat nieprzystosowania osoby przywykłej do mówienia wyłącznie prawdy nieuchronnie zawiódł główną bohaterkę do tragicznego finału. Napięcie surowego w swej szlachetnej prostocie widowiska budowały przemyślnie rozplanowane rytmy plastyczne i pasaże muzyczne, lokując Szmatę blisko opery. Fabrice Murgia (rocznik 1983), autor i reżyser Smutku ogrów, z francuskojęzycznego Teatru Narodowego w Brukseli przywiózł widowisko inspirowane nowym odczytaniem motywów z baśni Braci Grimm. Pokazał desperację dzieci od małego skazywanych na rozpacz samotności i niezrozumienia. Trudno się dziwić, że doświadczenia te skutkują próbami buntu w okresie dorastania, nierzadko dość radykalnymi. Ciepłe słowa należą się irlandzkiemu Walecznemu człowiekowi Michaela Westa w reżyserii Annie Ryan z dublińskiego The Corn Exchange. Historia zagubienia dzisiejszego człowieka w trudnym do ogarnięcia chaosie rzeczywistości ma w sobie coś z klimatu Kafki, jakkolwiek jest też rozczulająco śmieszna. Głównie dzięki doskonałemu wykonawcy Paulowi Reidowi, który z talentem rasowego komika, imponując również świetnym opanowaniem warsztatu mima, wciela się w kilka różnorodnych postaci. Tegoroczny festiwal przechodzi do historii nie tylko jako pierwszy z rozpoczynających cykl spotkań w trybie biennale – poprzedni odbył się w 2010 roku – ale też jako jeden z najbardziej udanych, za co dyrektor Jadwidze Oleradzkiej i jej ekipie należą się gorące brawa. Przez siedem dni można było obejrzeć piętnaście przedstawień z dziesięciu państw Europy, z czego jedenaście spektakli brało udział w konkursie. Przejście festiwalu w rytm dwuletni spowodowało, że tegoroczny Kontakt został staranniej przygotowany, nawet jeśli kilka widowisk można uznać za kontrowersyjne, to z pewnością dawały one asumpt do sporów i dyskusji podczas wieczornych spotkań z artystami. Janusz R. Kowalczyk
Janusz R. Kowalczyk – ur. 1953, krytyk teatralny. Absolwent teatrologii na UJ i scenario-
pisarstwa w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi. W latach 1978–1987 występował z własnymi tekstami satyrycznymi w „Piwnicy pod Baranami”. W latach 1990–2009 związany z „Rzeczpospolitą”. Autor książki Wracając do moich Baranów (2012 r.). Mieszka w Warszawie.
134
WIĘŹ Lipiec 2012
Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter Ksiądz z kobietą w kinie
Samotna bliskość
Ksiądz Ostatnio byliśmy na wagarach, więc teraz trzeba nadrabiać zaległości. Za nic nie można przegapić filmu Lęk wysokości w reżyserii Bartosza Konopki – to fabularny debiut nominowanego do Oscara i nagrodzonego na festiwalu w Berlinie reżysera Królika po berlińsku. Podobnie jest z filmem Najsamotniejsza z planet Julii Loktev – Rosjanki urodzonej w Leningradzie, ale wychowanej w USA. Pierwszy film miał swoją premierę w kwietniu, drugi w maju, trzeba więc trochę wysiłku, żeby trafić na nie w kinach.
Kobieta Ci, którzy nie szukają w kinie fajerwerków i mają odwagę zderzyć się z historiami prowokującymi do zajrzenia w głąb siebie, powinni koniecznie podjąć ten wysiłek – nie będą rozczarowani. Kameralne, wyciszone kino Konopki i Loktev jest jednocześnie niezwykle intensywne – ich opowieści bolą i niepokoją. Uderzają w widza być może oczywistą, ale niechcianą prawdą, że każdy z nas zawsze do pewnego stopnia dla drugiego i dla siebie samego pozostaje tajemnicą – nie tylko fascynującą i piękną, ale czasem też
135
Kata r z y na Jab ł o ń s k a , k s . A n d r z e j L u t e r
trudną i budzącą lęk. I chyba nawet miłość nie jest w stanie w pełni jej pokonać. W Lęku wysokości ta tajemnica jest szczególnie dojmująca i kalecząca, ponieważ jest skutkiem choroby psychicznej. Oznacza, że osoba kochana, z którą łączą nas najgłębsze więzi, staje się kimś obcym, niezrozumiałym, momentami nam zagrażającym. Chory na schizofrenię w czasie nasilenia się jej objawów nie jest sobą – bywa kimś budzącym nie tylko lęk i niechęć, ale wręcz odstręczającym. To nie jego wina, a jednak bardzo trudno oddzielić to, co robi i jak się chory zachowuje, od niego samego. To trudne, kiedy bliska osoba obsikuje przechodniów przez okno, podpala sąsiadom wycieraczkę, rzuca się z długim nożem na sanitariuszy. Ksiądz Bardzo mocno doświadcza tego główny bohater Lęku wysokości: Tomek (Marcin Dorociński), skoncentrowany na sobie dziennikarz telewizyjny, którego poukładane życie osobiste i świetnie rozwijającą się karierę zakłóca konieczność kontaktu z ojcem i zajęcia się nim (Krzysztof Stroiński). Ojciec Tomka od lat cierpi na chorobę psychiczną. To ona sprawiła, że w pewnym momencie zniknął z życia Tomka – jego matka, umęczona życiem z chorym mężem, w końcu zabrała syna i odeszła. Teraz ojciec trafił do szpitala psychiatrycznego i tam spotyka go syn. I nie jest to dobre spotkanie. Kobieta Nie może być dobre. Nie tylko dlatego, że sama sytuacja jest trudna, czasem przecież właśnie takie sytuacje sprawiają, że potrafimy przekroczyć swoje ograniczenia i skoncentrować się na tym, co najważniejsze. W tym przypadku tak nie jest, z Tomka wylewa się agresja wobec ojca. I w ojcu szuka adresata, chociaż to przecież nie on jest winien cierpienia, jakiego doświadczał Tomek w dzieciństwie. Winna jest choroba, a wobec niej człowiek często pozostaje bezradny i ta bezradność również budzi złość, która w końcu musi znaleźć ujście. Tomek idzie do szpitala zły – samo miejsce i pacjenci złoszczą go, chyba nawet budzą odrazę, a może po prostu wywołują tłumiony lęk, że on, syn schizofrenika, może być tą straszną chorobą obciążony. Ten lęk wejdzie również między Tomka i jego, spodziewającą się ich dziecka, żonę. Istnieje prawdopodobieństwo, że dziecko będzie obciążone chorobą. Ksiądz Lęk wysokości reżyser zadedykował „tacie”. Konopka nie ukrywa, że bohaterem filmu jest jego ojciec, chory na psychozę paranoiczną albo schizofrenię paranoidalną, różnie psychiatrzy nazywają ten rodzaj zaburzeń psychicznych. Ojciec Konopki wymagał leczenia
136
WIĘŹ Lipiec 2012
Samotna bliskość
„Lęk wysokości”, reż. Bartosz Konopka
Kobieta Sposób, w jaki Bartosz Konopka przedstawia w Lęku wysokości relację chorego ojca i jego syna, budzi najwyższy podziw. Odwaga w pokazaniu prawdy o człowieku dotkniętym chorobą psychiczną i o zmuszonych do zmierzenia się z tą sytuacją jego bliskich nie ma w sobie cienia ekshibicjonizmu i bebechowatości. Konopka uczciwie pokazuje horror tej sytuacji, nie upiększa jej sentymentalnymi ozdobnikami, ale też nie ma potrzeby uprawiania – jak to zdarzało się niektórym twórcom – pornografii cierpienia. Opowiada o swoich bohaterach z godną szacunku szczerością, ale też z tym rodzajem dyskrecji, który oznacza uszanowanie godności drugiego człowieka. Niemała w tym zasługa odtwórców głównych ról. Krzysztof Stroiński w roli ojca stworzył kreację wybitną, godną aktorskiego Nobla (Oscar to za mało).
137
Ksiądz z kobietą w kinie
szpitalnego. W domu często odstawiał leki i wtedy stawał się niebezpieczny dla otoczenia. Sąsiedzi zawiadamiali policję, zabierano go do kliniki, dostawał środki uspokajające, które miały również działanie „otumaniające”. Potem znowu wracał do domu, bo wcale nie jest łatwo na stałe trafić do „psychiatryka”. W filmowej postaci syna Konopka nie portretuje siebie, choć przyznaje w wywiadach, że wiele scen w filmie wygląda tak, jak je zapamiętał ze swoich relacji z ojcem. A ta choroba trwała 12 lat, zanim ojciec zmarł.
Kata r z y na Jab ł o ń s k a , k s . A n d r z e j L u t e r
„Najsamotniejsza z planet”, reż Julia Loktev
Ksiądz Jego ojciec jest chwilami odpychający, ale też budzi sympatię i współczucie. Agresywny, apatyczny, zabawny, irytujący – Stroiński zbudował swoją rolę bardzo subtelnie, nie ma w nim nic z „wariata”. Kobieta Aktor zdołał pokazać człowieka wyobcowanego nie tylko z otaczającego go świata, ale chyba też momentami obcego samemu sobie. Kogoś, kto nie potrafi zapanować nad chaosem tkwiącym w nim samym, a jednocześnie chwilami staje się bezbronny i bezgrzeszny jak niemowlę. Stroińskiemu świetnie dotrzymuje kroku Marcin Dobrociński. Ten znakomity aktor naznacza swoich bohaterów rodzajem wewnętrznej niejednoznaczności, co każe widzieć w nich osoby, które trudno zamknąć w ramki. Taki jest też Tomek. Chwilami denerwuje swoją impertynencją, może nawet chamstwem i niewrażliwością, ale przecież w końcu zawalczy z własnym lękiem, żalem i zaopiekuje się ojcem. I wypływać to będzie nie z obowiązku, lecz z głębokiej potrzeby. Wspólnie spędzony czas okaże się nie tylko trudny, ale dla obu bardzo ważny. Ksiądz Ważny również z powodu takiego drobiazgu jak ten, kiedy Tomek podczas wspólnego posiłku w górskim schronisku usuwa ręką z sumiastych wąsów ojca resztki jedzenia. Robi to delikatnie, uśmiechając się czule – ta scena miłości synowskiej jest niemal tak genialna, jak pukanie syna do drzwi mieszkania ojca w Erratum Marka Lechkiego.
138
WIĘŹ Lipiec 2012
Samotna bliskość
Kobieta Wydaje się, że dzięki czasowi spędzonemu z chorym ojcem Tomek dojrzewa jako człowiek i jako mężczyzna. A jego ojciec na moment wyzwala się z niewoli choroby. Ksiądz Bo Lęk wysokości to film o sile miłości synowskiej i ojcowskiej, walczącej o siebie wbrew światu, wbrew warunkom, wbrew wszystkiemu. Najsamotniejsza z planet opowiada natomiast o namiętnej miłości kobiety i mężczyzny, która zostaje poddana poważnej próbie. Jedno dramatyczne zdarzenie potrafi odwrócić relacje i jednocześnie wydobyć z człowieka takie cechy, które dotąd umiejętnie skrywał. Kobieta A mnie się zdaje, że nie skrywał, a raczej nie był ich świadom – one ujawniły się w sytuacji, w której bohater zadziałał instynktownie. Inna rzecz, że zadziałał zaskakująco, nie tak, jakby sam chciał i jak chciałaby jego narzeczona.
Kobieta Sytuacja jest tym ciekawsza, że przecież Nica nie jest typem słabej kobiety, która potrzebuje nieustannej opieki swojego mężczyzny. Przeciwnie, jest osobą bardzo niezależną, silną, wysportowaną – chyba nawet lepiej niż Alex – o wiele bardziej niż jej narzeczony szaloną. Nie mazgai się – niesie ciężki plecak, trudy wędrówki są dla niej atrakcją i wyzwaniem. A jednak wszystko się zmienia, gdy Alex zawodzi. To dziwne, bo świetnie radząca sobie dotąd Nica zaczyna odczuwać swoją słabość – nagle zaczyna się potykać o kamienie, nie daje sobie rady podczas prostej przeprawy przez strumień itd. Oczywiście jest wewnętrznie rozbita, okazało się, że Alex w bardzo zasadniczy sposób ją zawiódł, ale chyba nie tylko o to chodzi. Utrata zaufania do Alexa wydaje się powodować, że Nica straciła również
139
Ksiądz z kobietą w kinie
Ksiądz Bohaterowie Julii Loktev – Nica (Hania Furstenberg) i Alex (Gael García Bernal) – to amerykańscy trzydziestolatkowie, którzy niebawem zamierzają się pobrać. Są zagorzałymi turystami, których nie interesuje podróżowanie wytyczonymi szlakami. W swojej podróży po Azji docierają do Gruzji, gdzie wynajmują lokalnego przewodnika Dato (Bidzina Gujabidze) i wyruszają na wyprawę w góry Kaukazu. Beztroska i wesoła atmosfera pierwszych dni wędrówki pośród bajkowych krajobrazów w pewnym momencie bezpowrotnie pryska. Chwilowy akt tchórzostwa Alexa sprawi, że relacja między zakochanymi diametralnie się zmieni. Zaledwie kilka sekund sprawiło, że coś między nimi pękło. Alex – zdaniem Nicy – nie zdaje testu męskości. I nic nie pomoże, że to był tylko moment, a mężczyzna spróbował swój błąd natychmiast naprawić.
Kata r z y na Jab ł o ń s k a , k s . A n d r z e j L u t e r
zaufanie do swojej własnej siły, utraciła poczucie bezpieczeństwa, co manifestuje się w sposób wręcz fizyczny. Ksiądz A może po prostu Julia Loktev opowiada o kryzysie męskości? Z kilku publikacji wynikałoby, że jest to film nakręcony z pozycji feministycznych. Polskie feministki zresztą nie potrafią patrzeć na sztukę inaczej jak tylko ideologicznie. Jedna z krytyczek napisała, że reżyserka dała widzom prztyczka w nos, bo „szukamy idealnych partnerów na całe życie, wiemy, jacy mają być, wierzymy w równouprawnienie. A tu nagle drobny incydent i nasz związek upada w gruzach z głośnym łoskotem aparatów, menażek i innych podróżniczych gadżetów. Bo ważniejsze od nowoczesnego podejścia okazują się schematy wpojone jeszcze w życiu prenatalnym”. Nie wiem, jakie schematy wpajano mi w okresie prenatalnym, bo to jakaś tajemna wiedza. Dla mnie film Julii Loktev to kolejna wersja uniwersalnej opowieści o ludzkiej słabości. Opowiadał ją Szekspir, Molier, a także wielu innych. I tu nie chodzi o płeć. Przecież film można interpretować na różne sposoby. Bo na przykład Alex w tym jednym, dramatycznym momencie rzeczywiście okazał słabość i strach, jednak w kilka sekund później potrafił je przezwyciężyć. Przy takiej interpretacji na krytykę zasługuje raczej Nica – kobieta, którą zawiódł mężczyzna. Mój Boże, tylko że teraz ona całkowicie zawodzi go swoim egoizmem. Kobieta Moim zdaniem, Andrzeju, Nica jednak próbuje na nowo nawiązać z Alexem więź. Wydaje mi się, że gdyby chociaż spróbowali porozmawiać ze sobą o tym, co się wydarzyło, co czują wobec siebie nawzajem, wiele mogłoby to zmienić. Oni jednak są tą nową wiedzą o drugim i samym sobie nie tylko zaskoczeni, ale wręcz sparaliżowani. A może w ogóle nie potrafią ze sobą rozmawiać? Ich relacja była dotąd bardzo intensywna, ale realizowała się bardziej w fizycznej bliskości niż w słowach. A cytowanej przez Ciebie krytyczce odpowiedziałabym słowami samej Julii Loktev, która mówi: „Interesuje mnie pytanie o istotę męskości. […] Myślę, że bycie mężczyzną w dzisiejszych czasach musi być bardzo trudne […]. Oczekiwania wobec nich są dosyć niejasne. W Gruzji wszystko wydaje się klarowniejsze. Kiedy kręciliśmy scenę w deszczu, gdzie bohaterowie kulą się pod celofanem, chciałam umieścić Galeo (filmowego Dato) w środku. Odmówił: «Nie, kobieta ma być w środku». Powiedział to z takim samym przekonaniem, jakby mówił: «woda jest mokra». To był dla niego aksjomat – kobieta musi być chroniona przed deszczem. Zdałam sobie sprawę, że takie zachowanie nie przyszłoby do głowy większości znanych mi mężczyzn. Nie jestem pewna, czy to dobrze, czy źle […]. Tak jak
140
WIĘŹ Lipiec 2012
Samotna bliskość
Nica pragnę być niezależną, silną kobietą […], a mimo to często łapię się na tym, że pragnę męskiej ochrony. To pragnienie wytrąca mnie z równowagi i zawstydza. Pomimo całej mojej feministycznej edukacji muszę przyznać, że filmowa historia byłaby zupełnie inna, gdyby odwrócić bohaterów”. Warto zobaczyć ten film, nie tylko dlatego, że Julia Loktev również samej sobie daje nią pstryczka w nos, co znowu świadczy o uczciwości i odwadze. Warto również dlatego, że ta subtelna i minimalistycznie opowiedziana historia – podobnie jak Lęk wy sokości – może pomóc w oswajaniu się z prawdą, że największa nawet bliskość nie jest wolna nie tylko od samotności (niezbędnej i twórczej), ale i od niszczącego osamotnienia. Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter Lęk wysokości – scen.: Bartosz Konopka i Piotr Borkowski, reż.: Bartosz Konopka, zdję-
cia: Piotr Niemyjski, muz.: Maciej Cieślak, montaż: Jarosław Barzan, występują: Marcin Dorociński, Krzysztof Stroiński, Magdalena Popławska, Dorota Kolak i inni, Polska 2011, 90 min, dystrybucja: Kino Świat. Najsamotniejsza z planet – scen. i reż.: Julia Loktev, zdj.: Inti Briones, montaż: Michael Taylor, występują: Gael García Bernal, Hani Furstenberg, Bidzina Gujabidze, Niemcy/USA 2011, 113 min, dystrybucja: Man˜ana.
Nowość
Czym są nowe wspólnoty? Jak powstały? Jaki jest ich cel i sposób funkcjonowania na co dzień? Czy wnoszą coś ważnego do teologii i życia Kościoła? W swojej książce Dorota Szczerba szuka odpo wiedzi na te pytania. Wśród opisanych przez nią wspólnot znalazły się m.in.: Wspólnoty Jerozolimskie, Arka, Chleb Życia, Emmanuel, Chemin Neuf, Focolari, Cenacolo i Wspólnota Błogosławieństw. Niemal każdy rozdział poza opisem danej wspólnoty zawiera rozmowę z osobami, które mają doświadczenie życia w niej.
160 s., cena 29,40 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
141
Ksiądz z kobietą w kinie
Dorota Szczerba Nowe wspólnoty w Polsce
Książki
Po kryzysie, przed kryzysem? Aniela Dylus
Paul H. Dembinski, Finanse po zawale. Od euforii finansowej do gospodarczego ładu, Wydawnictwo Studio Emka, Warszawa 2011, 231 s.
142
WIĘŹ Lipiec 2012
Cechą prawdziwych uczonych jest to, że potrafią dostrzec, zrozumieć i opisać sprawy (zdarzenia, procesy, mechanizmy) ukryte przed naszymi oczyma. Czujemy, że coś nam doskwiera, że sprawy nie idą w dobrym kierunku, ale nie rozumiemy, co się wokół nas dzieje. Co najwyżej dostrzegamy epifenomeny takiego ukrytego procesu, tak jak niedawno: załamanie kursów giełdowych, bankructwa banków i przedsiębiorstw, zjawiska recesyjne. Próbując ustalić przyczyny kryzysu, poszukując – według różnego klucza – winnych, czujemy, że nie docieramy do istoty zjawiska, że jego rdzeń wymyka się naszej percepcji. Jeśli oprócz czubka góry lodowej chcemy zobaczyć trochę więcej oraz ustalić, jak głęboko sięga ona w głąb oceanu i co spowodowało jej ukształtowanie się, trzeba zdać się na innych – na tych uczonych, którzy widzą nieco dalej (choćby nawet dlatego, że stoją na barkach olbrzymów) i głębiej. Jednym z nich jest prof. Paul Dembinski – „filozofujący” ekonomista, politolog, człowiek niezwykle wrażliwy na kondycję etyczną świata finansów. Będąc doskonałym specjalistą problematyki finansów i ekspertem licznych światowych gremiów finansowych – a więc pozostając „w oku cyklonu” dokonujących się przemian – mógł sobie pozwolić także na refleksję etyczną i metafizyczną,
a jednocześnie nie narazić się na zarzut naiwnego moralizatorstwa. Jego nowa książka jest (bez przesady) refleksją mędrca, który nie zatrzymuje się w granicach wyznaczonych ekonomii przez pozytywistyczne standardy naukowości. Autor upomina się przy tym o sprawy najprostsze, ale fundamentalne: aby ekonomia i zarządzanie znów stały się „technikami w służbie sensownych celów”. Dembinski jest profesorem w szwajcarskim Fryburgu, ale i wykładowcą wielu polskich uczelni, współtwórcą Obserwatorium Działalności Finansowej w Genewie i redaktorem czasopisma „Finance & the Common Good/Bien Commun”. W swej pracy naukowej zajmował się m.in. logiką systemu gospodarki planowej (zapowiadając w 1988 r. możliwość implozji tego systemu), globalizacją finansów, przypadkiem Enronu, rolą wielkich przedsiębiorstw w demokracji. Choć znany jest w polskich środowiskach naukowych z licznych wystąpień na konferencjach, Finanse po zawale są pierwszą jego książką na polskim rynku wydawniczym (poza tym opublikował tu kilka artykułów). Grzechem byłoby jej przeoczenie, co łatwo może się zdarzyć wobec wielkiej ilości publikowanych ostatnio naprawdę wartościowych pozycji, prezentujących kondycję gospodarki oraz drogi i bezdroża naukowej ekonomii (np. Ekonomia dobra i zła Tomáša Sedláčka). Zasadniczą część książki Dembinskiego miałam okazję poznać już wcześniej – w okresie prosperity pierwszych lat XXI wieku. Jej tezy wydawały mi się wówczas przesadnie pesymistyczne, a stosunek do świata finansów – zbyt krytyczny. Byłam w błędzie. Marną pociechą jest świadomość, że nadmierna wiara w samoregulacyjną moc wolnorynkowych mechanizmów wyprowadziła na manowce nawet wielkiego Alana Greenspana. Gdy w trakcie posiedzenia Komitetu Nadzoru Bankowego Izby Reprezentantów (24.10.2008) próbowano ustalić przyczyny kryzysu, wieloletni prezes Fedu
143
(Systemu Rezerwy Federalnej USA) oświadczył: „Popełniłem błąd, zakładając, że banki we własnym interesie będą same zdolne ochronić swoich udziałowców i swoje aktywa”. Greenspan przyznał wówczas także: „moja ideologia jest mylna” – w odniesieniu do wiary w niewidzialną rękę rynku. Niestety, wydarzenia 2008 roku, w tym spektakularne bankructwo Lehman Brothers, potwierdziły diagnozy Dembinskiego dotyczące katastrofalnej kondycji „sfinansjalizowanej” gospodarki. Wydawało się, że wydanie jego książki w okresie apogeum kryzysu „trafi w dziesiątkę” zapotrzebowania społecznego. Ostatecznie ukazała się ona dopiero w połowie 2011 r. Obawy, że jest ona na naszym rynku wydawniczym mocno spóźnioną odpowiedzią na kryzys, znów okazały się bezzasadne. Przecież kolejny kryzys, związany chociażby z niestabilnością budżetową i astronomicznym, ciągle rosnącym długiem publicznym dopada w większym lub mniejszym stopniu państwa Unii Europejskiej i innych regionów świata. Już nie wiadomo, czy jesteśmy „po kryzysie”, „przed kryzysem” czy też kryzys z wolna staje się czymś permanentnym, a różne jest tylko jego nasilenie i przejawy. Słowami kluczami w omawianej tu książce są: finansjalizacja, relacja, transakcja, ryzyko, zaufanie. Być może rzut oka na jeden z tych kluczy zachęci czytelników do poznania całego ich pęku. Proponuję mianowicie przyjrzenie się kluczowemu pojęciu finansjalizacji. Właśnie Paul Dembinski wprowadził je do słownika języka polskiego. Choć nie brzmi ono zbyt zgrabnie, szybko weszło do obiegu w sferze ekonomii, podobnie jak niegdyś „interesariusze” (ang. stake holders) Wojciecha Gasparskiego. Widocznie świetnie odpowiada ono na potrzebę językowego określenia nieznanego dotąd, a powszechnie doświadczanego zjawiska. Właśnie kwestia finansjalizacji jest osnową książki. Po mistrzowsku pokazano przy tym niepostrzeżone narastanie
Książki
Po kryzysie, przed kryzysem?
A n i e la D y l u s
dramatu: genezę finansjalizacji, jej uwarunkowania, istotę, przejawy, konsekwencje, wraz z finansowym „zawałem”, oraz delikatne sugestie, co robić. Do odpowiedzi na to ostatnie pytanie zostaje także zaproszony sam czytelnik. Jeśli uważnie przeczyta diagnozę kryzysu opracowaną przez Dembinskiego, bez trudu znajdzie dla siebie odpowiednie zadanie. Wcale nie musi być przy tym giełdowym maklerem, pośrednikiem, menedżerem, bankowcem czy politykiem, nie musi dokładnie rozumieć skomplikowanych finansowych instrumentów i mechanizmów. Jako drobny ciułacz, zwykły posiadacz funduszy inwestycyjnych czy emerytalnych, a nawet konsument zostaje bowiem niechcący wciągnięty w wir finansjalizacji. Staje się więc jednocześnie (współ)odpowiedzialnym za jej przełamanie. Swojej bierności nie może już tłumaczyć ani niewiedzą, ani bezsilnością. Kwestie rzeczywiście ogromnie skomplikowane zostały mu wyłożone i wyjaśnione w sposób zdumiewająco prosty, jasny i zrozumiały (pewnego przygotowania matematycznego wymaga jedynie interpretacja 17 wykresów, skądinąd świetnie ilustrujących omawiane zagadnienia). Warto też podkreślić, że autorowi z gruntu obce jest deterministyczne ujęcie procesów gospodarczych. Zresztą właśnie takie „przyrodniczo-mechanistyczne” podejście do gospodarki, obciążające ekonomię głównego nurtu, a w konsekwencji traktowanie jej niczym nauki ścisłej oraz dedukcyjne, ekonomiczno-modelowe jej uprawianie jest – jego zdaniem – jedną z przyczyn kryzysu. Cała trzecia część omawianej książki – będąca próbą odpowiedzi na pytania: „jakiego ładu gospodarczego chcemy?” oraz „co robić?” – jest świadectwem głębokiego przekonania o możliwości świadomego i dobrowolnego odwrócenia niekorzystnych trendów. Finansjalizacja nie jest bowiem „jakimś deterministycznym prawem historii czy niepowstrzymaną siłą”.
144
WIĘŹ Lipiec 2012
Nie jest też rezultatem spisku świadomie zawiązanego przez potężny świat finansów. Czym w takim razie jest? Ten nowy system okazuje się niezamierzonym efektem pojedynczych decyzji i działań, podejmowanych przy pomocy innowacyjnych instrumentów i technik królestwa finansów, w kontekście nowych zasad organizacyjnych i struktur instytucjonalnych w krajach zachodnich, splecionych z „finansowym światopoglądem”, tj. pragmatycznym duchem czasu i etosem efektywności. System ten kształtował się stopniowo przez ostatnie dziesięciolecia. Grzechem pierworodnym, z którego wyrósł, były ustalenia z Bretton Woods (1944 r.). Owszem, na długie lata świetnie porządkowały one powojenny światowy porządek gospodarczy, ale pozostawiając rynki finansowe poza międzynarodowym zasięgiem regulacyjnym, otwarły drogę do liberalizacji przepływów kapitałowych, a w końcu – do usamodzielnienia sfery finansów, a raczej – do narzucenia finansowych reguł całej gospodarce i nie tylko jej. Tak jak niegdyś nie bez racji przypisywano technologii tendencje totalizujące i uniwersalizujące, tak teraz dotyczy to finansów. Zanim jednak do tego doszło, w okresie „chwalebnego trzydziestolecia” pomyślności gospodarczej (1945–1975) gospodarstwa domowe zgromadziły znaczne sumy oszczędności, które zostały skierowane do obiegu rynków finansowych. Z kolei w latach „euforycznych” (1975–2007), tj. zaślepienia ideą społeczeństwa zbudowanego na bazie ekonomii, w państwach rozwiniętych odnotowuje się zmianę postaw wobec finansowania emerytur. Przez ich kapitalizację oraz inne formy „wymuszonego oszczędzania”, np. ubezpieczenia na życie, następuje indywidualizacja ryzyka. Fundusze emerytalne i towarzystwa ubezpieczeniowe przestają inwestować (w klasycznym sensie) zgromadzone oszczędności. Lokują je natomiast na rynkach finansowych w celu generowania zysku. Konsolidacja
„silosów oszczędnościowych” stworzyła zapotrzebowanie na nowego gracza ekonomicznego: pośrednika sprawnie zarządzającego aktywami. Chodzi tu o doradców czy specjalistów od funduszy inwestycyjnych. Doradca obdarzony zaufaniem klienta ma dbać o jego interesy. Ponieważ jednak wynagradzany jest prowizją od dokonanych transakcji, podlega presji generowania dużej ich liczby. Sposób rozwiązania wynikającego stąd konfliktu interesów zależy od zwyczajnej uczciwości doradcy. Finansjalizacji niewątpliwie sprzyjał też duży deficyt finansów publicznych, który w latach „euforycznych” występował w krajach OECD, a dokładniej mówiąc – zmiana jego finansowania. Z obawy przed inflacją zamiast kreacji pustego pieniądza decydowano się na zadłużenie. W rezultacie rządy zmuszone są pokrywać zobowiązania wynikające z wierzytelności bieżącymi dochodami. Następuje zatem transfer środków podatników na rzecz wierzycieli, zwłaszcza „silosów oszczędnościowych”, lokujących swe środki w obligacjach sektora publicznego. Na kartach książki pokazano proces stopniowej alienacji świata finansów. „Działając racjonalnie w ramach zmatematyzowanej cyberprzestrzeni, nowoczesne finanse stały się samowystarczalne”. Rację bytu tej działalności określono zaś jako „poszukiwanie sposobów na maksymalizację wartości kapitału przy danym poziomie ryzyka”. Spekulant, będąc swego rodzaju homo financiarius, wcale nie musi przy tym wchodzić w kontakt ze światem materialnym; „żongluje pozycjami wewnątrz przestrzeni finansowej, nigdy jej nie opuszczając”. Mówiąc językiem Dembinskiego, zajmuje się wyłącznie transakcjami. Podczas gdy relacja finansowa – między znanymi sobie stronami – jest współpracą dla osiągnięcia wspólnego celu, sprzedaż praw i zobowiązań osobom trzecim jest porzuceniem tej relacji. Przyjmuje ona formę zbywalnego „obiektu” – aktywu finansowego, zwanego też papierem
145
wartościowym. Właśnie „przekształcenie relacji finansowania w przedmiot wymiany – aktyw finansowy – oraz rosnąca liczba transakcji związanych z nim są podstawą procesu finansjalizacji”. Oparcie zaś systemu finansowania gospodarki głównie na rynkach finansowych, a nie na bankach zwiększa ryzyko kryzysu. Rynki finansowe są bowiem bardzo efemeryczne, zależne od postrzegania i nastrojów, wrażliwe na plotki i ulotne. Prawdziwy problem związany jest z totalizującymi tendencjami finansjalizacji. Sprzyja temu mnożenie transakcji, możliwe dzięki komputerowej manipulacji dużymi sumami. Sprawia to, że cały system staje się bardzo skomplikowaną, anonimową całością – zwartą i totalną, wywierającą wpływ na realną gospodarkę, a w końcu – na życie codzienne każdego człowieka: osoby oszczędzającej, konsumenta, pracownika. Przedsiębiorstwa notowane na giełdzie szybko zaadaptowały się do dominacji transakcji nad relacją. Podporządkowując się doktrynie shareholder value, tj. maksymalizacji wartości dla akcjonariusza, bez żalu rezygnują ze swej integralności. Menedżerowie przekształcają je w bezosobowe systemy. Tną je na części, łączą lub dzielą. Fala outsourcingu przekształciła niektóre z nich w anorektyczny, luźny zbiór aktywów. W rezultacie „obsesja efektywności finansowej osłabia nie tylko przedsiębiorstwa, ale całą tkankę społeczną”. „Aktywem niematerialnym” przedsiębiorstwa staje się nawet klient, np. złapany w sieć sprzedaży ratalnej, namawiany do zakupów wyszukanymi technikami marketingowymi, związany programami lojalnościowymi. Dla maksymalizacji sprzedaży bezwzględnie wykorzystuje się przy tym zaufanie i przyjaźń. Konsekwencją takiej komercjalizacji zaufania – i w ogóle: instrumentalizacji relacji – bywa samotność, wykluczenie, izolacja. W ten sposób finansjalizacja dotyka istoty człowieczeństwa. Tym bardziej że nowoczesne finanse obiecują redukcję
Książki
Po kryzysie, przed kryzysem?
A n i e la D y l u s
lęków egzystencjalnych, mamią propozycjami wiecznotrwałości i nieskończoności. Dembinski najdalszy jest od kwestionowania potrzeby „służebnej” działalności finansowej. Protestuje tylko przeciw czynieniu ze środka – celu. Dobitnie pokazuje bezsilność finansów w kwestii sensu życia. Niektóre fragmenty jego książki wręcz przypominają wywody zawarte w ostatnich encyklikach społecznych, chociażby przestrogi Jana Pawła II w Centesimus annus przed komercjalizacją obszarów pozarynkowych czy Benedykta XVI w Caritas in veritate przed przenoszeniem „logiki rynku” do obszaru polityki i społeczeństwa. Tekst niewątpliwie zawiera ostrą krytykę naszej „sfinansjalizowanej” cywilizacji. W przeciwieństwie do wielu innych opracowań o podobnym wydźwięku nie ma tam jednak cienia nachalnego zacietrzewienia czy wręcz antyrynkowych fobii. Wręcz przeciwnie, autor bije na alarm raczej z troski o jakość ukształtowanych przez wieki stosunków gospodarczych. Pokazuje rynek jako instytucję społeczną – niezwykle delikatną i wrażliwą. To rynkowe dobro wspólne może zniszczyć zarówno zbyt ciężki mechanizm regulacyjny, jak i niedostateczny nadzór regulacyjny. Autor z troską pokazuje też, jak finansjalizacja niszczy rynkową wolność, a właścicieli, producentów, pośredników i konsumentów przemienia w niewolników przymuszonych do poddania się paradygmatowi maksymalizacji. Jego zdaniem upowszechnienie transakcji, w ramach których można legalnie nadużywać relacji opartych na zaufaniu, prowadzi wręcz do niebezpieczeństwa naruszenia fundamentów naszej cywilizacji. Opiera się ona przecież na idei
solidarności, na niepisanej regule, zgodnie z którą silniejsi mają moralny obowiązek opieki nad słabszymi. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że tytułowym określeniem „po zawale” autor sugeruje, iż w świecie finansów najgorsze mamy już za sobą. Jeśli jednak założyć, że w podtytule (Od euforii finansowej do go spodarczego ładu) wyznacza kierunek terapii, to należy się obawiać o kondycję pacjenta. Owszem, banki bardziej ostrożnie kalkulują ryzyko nawiązywanych relacji i zawieranych transakcji, państwowe i ponadnarodowe instancje kontrolne poważniej analizują kryzysowe symptomy, a nawet biorą pod uwagę możliwość realizacji starego pomysłu Jamesa Tobina opodatkowania transakcji finansowych itp. Na razie jednak na horyzoncie współczesnych przemian trudno dopatrzyć się zwiastunów jakiegoś generalnego zakwestionowania paradygmatu finansjalizacji, tkwiącego przecież u podstaw kryzysu i zgubnego dla „zdrowej” gospodarki. Nie widać chęci powrotu do podstawowych zasad solidarności i dobra wspólnego. Półśrodkiem są też próby „uetycznienia” finansjalizacji, tj. rozwijanie etyki finansowej, skupiającej się na sposobach prowadzenia transakcji. Tymczasem potrzebna jest zmiana bardziej radykalna. Trzeba mianowicie odważnie zapytać o sens dominującego dziś paradygmatu efektywności, następnie określić cele, a dopiero na końcu – środki. „Nie chodzi więc o to, by uczynić finansjalizację bardziej moralną, ale by podporządkować ją celom, które zawierają w sobie szacunek dla ludzkiej natury i godności”. Aniela Dylus
Aniela Dylus – etyk, prof. dr hab. Dyrektor Instytutu Politologii Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, kierownik Katedry Etyki Gospodarczej i Polityki Gospodarczej. Zasiada w Prezydium Polskiej Akademii Nauk, należy do Komitetu Etyki w Nauce PAN. Autorka licznych publikacji, m.in. Moralność krańcowa jako problem dla katolickiej nauki społecznej, Gospodarka – moralność – chrześcijaństwo, Zmienność i ciągłość. Polskie transformacje ustrojowe w horyzoncie etycznym, Globalny rynek i jego granice, Globalizacja. Refleksje etyczne. Mieszka w Warszawie.
146
WIĘŹ Lipiec 2012
Samotna podróż przez noc
Tony Judt, Pensjonat pamięci, przeł. Hanna Jankowska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2012, 216 s.
147
Pensjonat pamięci Tony’ego Judta jest książką zaskakującą, dostajemy do ręki coś zgoła innego, niż się spodziewamy. Czytelnik znający historię autora – w 2008 roku zdiagnozowano u niego nieuleczalne stwardnienie zanikowe boczne, ALS, jedną z chorób degeneracyjnych neuronu ruchowego, w wyniku której zmarł dwa lata później – może mieć obawy, że cała lektura będzie przebiegać w cieniu śmierci. Nic bardziej mylnego, autor bowiem nie epatuje swoją tragiczną sytuacją, a poza wstępnym rozdziałem choroba jest praktycznie w książce nieobecna. Albo inaczej: jest obecna, bo bez niej być może Pensjonatu pamięci w ogóle by nie było, ale nie jest to obecność natrętna czy przytłaczająca. Choroba jest elementem doświadczenia autora i niejako punktem wyjścia refleksji, jednak czytając kolejne rozdziały, właściwie o niej zapominamy. Dowiadujemy się za to sporo o autorze-historyku – chociaż granica intymności nigdy nie zostaje tu przekroczona – jego drodze życiowej, czynnikach warunkujących karierę zawodową. Znajdujemy też wiele ciekawych spostrzeżeń i rozważań natury ogólnej, nazwijmy to antropologicznej, z wyczuleniem na detal codziennego życia. Największą jednak zaletą tej narracji jest prostota, bezpretensjonalność i możliwość obcowania z umysłem dojrzałym, samoświadomym, dysponującym nie tylko znakomitym zmysłem obserwacji, ale mającym też wobec siebie i świata ironiczny dystans. Jest to widoczne już w opisie
Książki
Renata Sowińska
R e nata S o w i ń s k a
samej choroby, o której Judt mówi dość bezwzględnie i bez ogródek, niejako na chłodno, znosi ją wręcz stoicko. Czasami odnosimy wrażenie, jakby sam siebie obserwował przez szybę laboratorium: „ALS oznacza postępujące uwięzienie bez perspektywy zwolnienia warunkowego”, „jest się zakutym w zimny i bezlitosny żelazny pancerz”, „delikatnie mówiąc, jestem całkowicie zależny od cudzej uprzejmości”, „leżę – owiązany, niedowidzący, nieruchomy jak współczesna mumia, sam w więzieniu własnego ciała”, „szczególnie upokarzająca bezradność w tej chorobie to wyrok dożywocia (beztrosko mówimy w tym kontekście o wyroku śmierci, ale w istocie śmierć oznaczałaby wybawienie)”. Książka jest świadectwem nie tylko inteligencji, ale także warsztatu pisarskiego, bo trzeba powiedzieć, że rzecz jest napisana, a właściwie opowiedziana świetnie, chociaż „szkice w tej książeczce nie były przeznaczone do publikacji”, jak czytamy w pierwszym zdaniu. Jednak owe szkice / felietony, niezmieniane ani nieprzeredagowywane – wedle zapewnień Judta – a jedynie spisane przez jego długoletniego współpracownika Eugene’a Rusyna, stanowią pewną całość, rodzaj intelektualnej autobiografii, spiętej klamrą tytułowego pensjonatu. W tym kontekście ujmujący jest ostatni rozdział, który wprost odnosi się do perspektywy ostatecznej i stanowi pożegnanie albo nawet świeckie wyznanie wiary i testament jednocześnie. Warto jednak podkreślić pewną osobliwość formalną: mimo że jest to książka „mówiona”, nie ma w niej charakterystycznych dla oralności powtórzeń czy powrotów do stałych motywów, spełniających rolę mnemotechniczną. Tu podążamy za opowieścią kogoś, kto wychował się w kulturze druku; jest ona linearna, logiczna, precyzyjna, bez zbędnych ozdobników i elementów, co zawdzięczamy opisanej przed Judta w pierwszym rozdziale technice ułatwiającej zapamiętywanie szczegółów.
148
WIĘŹ Lipiec 2012
Widać, że autor ma wprawę w konstruowaniu narracji, wynikającą zapewne z doświadczenia naukowego, no i fenomenalną pamięć. A język tych opowieści zachwyca już od pierwszych stron, jest klarowny i finezyjny jednocześnie, a przy tym ironiczny; słowa uznania należą się tutaj również tłumaczce książki – Hannie Jankowskiej, której udało się oddać walory stylu Judta. Te ściśle prywatne wspomnienia i zapiski, które początkowo były swego rodzaju terapią, zapełnieniem bezsennych nocy oraz poczucia izolacji, nabrały charakteru przemyślanej konstrukcji, w której widać zawodowy bagaż autora, posługującego się swoistą metodą i mającego swój własny, kameralny styl: „Po kilku miesiącach choroby zdałem sobie sprawę, że nocą układam w głowie całe historie. Niewątpliwie szukałem sposobu, by zasnąć, zastępując niezdarne barany złożoną narracją – z podobnym skutkiem. W trakcie tych ćwiczeń uświadomiłem sobie jednak, że odtwarzam – jakby z klocków Lego – przeplatające się fragmenty przeszłości, o których nigdy bym nie pomyślał, że mają ze sobą związek”. Podstawową figurą jest tutaj tytułowy pensjonat pamięci, konstrukt nawiązujący do metod mnemotechnicznych stosowanych przez dawnych myślicieli i podróżników, budujących w wyobraźni pałace w celu gromadzenia i przypominania sobie szczegółów oraz opisów. Judt na magazyn „reorganizowanych w nieskończoność i wciąż przegrupowywanych wspomnień” wybrał sobie hotelik w Chesières w Szwajcarii, w którym kiedyś, jako dziecko, spędził zimowe wakacje: „Co noc, przez kolejne dni, tygodnie, miesiące, a teraz już ponad rok, wracam do tego pensjonatu. Przemierzam znajome krótkie korytarze z wytartymi kamiennymi stopniami, zasiadam w jednym z dwóch, a może trzech foteli […]. I wtedy, gdy z życzenia z dość niezawodną pewnością rodzi się myśl, wyczarowuję, segreguję i porządkuję opowieść, wywód albo przykład, które
planuję wykorzystać w czymś, co napiszę następnego dnia”. Pamiętać trzeba jednak, że nie jest to czysta zabawa literacka, to modus vi vendi, a właściwie sposób na przetrwanie, „alternatywa dla bezsenności i dolegliwości fizycznych”, próba pokonania „stanu zawieszonej rozpaczy” i „egzystencji karalucha”: „Mój sposób polega na tym, że przeglądam swoje życie, myśli, fantazje, wspomnienia, także te niedokładnie zapamiętane, aż natrafię na wydarzenia, ludzi czy opowieści, za pomocą których mogę oderwać umysł od ciała, w którym jest unieruchomiony. Te umysłowe ćwiczenia muszą być na tyle interesujące, żeby przykuć uwagę i pomóc zapomnieć o nieznośnym swędzeniu w uchu czy dole pleców, a zarazem na tyle nudne i przewidywalne, żeby posłużyć za niezawodne preludium i zachętę do zaśnięcia”. Już w pierwszym rozdziale zwraca uwagę zainteresowanie autora sprawami drugorzędnymi, niemodnymi, niejako mniej ważnymi, wykraczającymi poza mainstream. To w połączeniu z dziecięcym (nie dziecinnym!), chłonnym postrzeganiem świata („jako dziecko dostrzegałem o wiele więcej, niż rozumiałem” – wyznaje Judt) stanowi jego znak rozpoznawczy. Ta ciekawość świata, nieustanne nim zdziwienie oraz pewien rodzaj napiętej uwagi przywodzą mi na myśl teksty Józefa Czapskiego, autora starszego, jednak podobnie chodzącego swoimi własnymi ścieżkami myśli. Czy Judt zetknął się z twórczością Czapskiego i w jakim zakresie, nie wiem (na pewno doceniał Jerzego Giedroycia i jego rolę na emigracji), bez wątpienia jednak Pensjonat pamięci jest realizacją postulatu wyrażonego w eseju malarza zatytułowanym Ja z 1949 roku. Uściślijmy, że nie chodzi tu o żaden egocentryzm czy egotyzm ani też „bebechowatość”, ale o „widzenie najbardziej generalnych zagadnień w przełamaniu poprzez swój świat wewnętrzny”. Predylekcja Czapskiego do „mieszaniny problemów najbardziej generalnych
149
z przeżyciami najbardziej intymnymi” zostałaby tutaj zapewne zaspokojona. Podobnie jak Czapski, Judt widzi na przykład Paryż i jego detronizację z roli intelektualnej i kulturalnej stolicy świata. Jego felieton Paryż był wczoraj ma wydźwięk zaskakująco zbieżny ze świeżo powojennym esejem Czapskiego Groby czy skarby (1948). Na pytanie: „Co się stało z francuskimi intelektualistami?” Judt odpowiada: „Francuski intelektualizm ma niezaprzeczalny urok. W środkowych dekadach XX wieku każdy myśliciel z ambicjami, od Buenos Aires po Bukareszt, żył w wyimaginowanym Paryżu. Francuscy intelektualiści ubierali się na czarno, palili gitanes’y, mówili teorią i mówili po francusku, a myśmy ich naśladowali”. I dodaje: „Za moich czasów Paryż był intelektualną stolicą świata. Dziś zszedł na margines międzynarodowej debaty. Francuscy intelektualiści nadal od czasu do czasu podnoszą temperaturę, ale światło, którym świecą, pochodzi z dalekiego, może wygasłego już słońca. […] Intelektualny polor nie był jedynym atutem Francji, ale – podobnie jak język, inny jej zanikający atut – stanowił cechę wyróżniającą. Czy Francuzom służy to, że stają się tacy jak my, tylko trochę mniej?” – pyta historyk retorycznie. A Czapski, przypominając swój drugi przyjazd do Paryża w 1945 roku, po dziesięciu latach nieobecności, konstatował: „Cóż to był za kontrast z dawnym Paryżem. […] Każdy, kto znał Francję kiedyś i teraz tutaj przebywa, widzi skurczenie się jej zasięgu, skurczenie wiary w siebie, jakże często osłabienie odwagi myślenia”. Ciekawa jest ta zbieżność myślenia, chociaż wywodzi się z odmiennej sytuacji geopolitycznej i społecznej, autorzy posługują się nieco innym językiem, inne podają wytłumaczenia i z odmiennych perspektyw kulturowych je nakreślają. Wspólna wydaje się sama strategia eseistyczna, polegająca na tym, że obaj zaledwie szkicują problem, nie stawiając kropki nad „i”. Zadają pytania, które zmuszają
Książki
Samotna podróż przez noc
R e nata S o w i ń s k a
czytelnika do myślenia i szukania na nie odpowiedzi. Jest to o tyle cenne, że zapewnia odbiorcy wewnętrzną swobodę, nie musi on bowiem zgadzać się z poszczególnymi przekonaniami czy przesłankami sądów (w całej książce Judta dałoby się znaleźć przynajmniej kilka momentów spornych). Niezgoda z autorem nie osłabia bynajmniej walorów lektury. A wyrazistość poglądów, swoboda ich wyrażania, umiejętność chodzenia pod prąd i brak poprawności politycznej przywodzą na myśl innego „chuligana wolności” ze stajni Giedroycia – Andrzeja Bobkowskiego, jednego z czołowych „złytoptaków” swojej epoki. Zapewne i Judt w oczach niektórych, zwłaszcza Żydów, mógłby zyskać taką etykietkę. Jeszcze jedną postacią, która się narzuca w trakcie lektury, jest oczywiście Czesław Miłosz, przywoływany zresztą wprost przez samego autora jako człowiek pogranicza. I tu można zauważyć pewną zbieżność poglądów. Judt, dystansując się od pojęcia tożsamości, deklaruje: „[…] pławienie się w ciepłej kąpieli tożsamości zawsze było mi obce. Dorastałem w Anglii, myślę i piszę po angielsku. […] Dobrze znam ten kraj, podzielam nawet niektóre z tutejszych uprzedzeń i skłonności. Kiedy jednak myślę lub mówię o Anglikach, instynktownie używam trzeciej osoby. Nie utożsamiam się z nimi. Po części wynika to może z faktu, że jestem Żydem”. I dopowiada: „Z drugiej jednak strony, moi rodzice raczej dystansowali się od zorganizowanej społeczności żydowskiej. Nie obchodziliśmy żydowskich świąt (zawsze miałem choinkę i jajka wielkanocne), nie stosowaliśmy się do rabinicznych nakazów, z judaizmem utożsamialiśmy się wyłącznie podczas piątkowej kolacji u dziadków. Dzięki angielskim szkołom lepiej znam liturgię anglikańską niż wiele obrzędów i praktyk judaizmu. Jeśli więc wyrosłem na Żyda, to z pewnością nieżydowskiego. […] Jako urodzony w Anglii badacz historii Europy wykładający w Stanach Zjednoczonych,
150
WIĘŹ Lipiec 2012
jako Żyd, któremu nie zawsze odpowiada to, co we współczesnej Ameryce uchodzi za «żydowskość», jako socjaldemokrata skłócony często z moimi określającymi się w ten sposób radykalnymi kolegami powinienem się chyba zadowolić znajomym obelżywym przydomkiem «kosmopolity bez korzeni»”. Ale i to ostatnie określenie również nie zadowala autora Pensjonatu pamięci. Nietrudno znaleźć u Miłosza deklaracje mające podobny wydźwięk, zwłaszcza w Rodzinnej Europie, do której wprawdzie Judt tylko nawiązuje, więcej uwagi poświęcając Zniewolonemu umysłowi (ciekawie go zresztą reinterpretując na potrzeby współczesności), jednak książka ta wydaje się czymś więcej niż tylko przywołaniem. Prawdopodobnie również Miłosz mógłby się podpisać pod kolejną autodefinicją Judta: „Wolę pogranicze, miejsce, gdzie kraje, społeczności, lojalności, sympatie i korzenie zahaczają o siebie, gdzie kosmopolityzm jest nie tyle tożsamością, ile normalnym stanem”. Natomiast samą Rodzinną Europę można by uznać za formalny pierwowzór Pensjonatu pamięci. Judt w nieco podobny sposób przywołuje kolejne etapy swojego doświadczenia życiowego, robiąc to zresztą w zgrabnym, syntetycznym ujęciu. Ma rzadką umiejętność zamykania własnych wspomnień w plastyczne i obrazowe formuły, oddające epokę. Zaczyna od opisu siebie jako dziecka ery powojennego ubóstwa, które pociągało za sobą pewien rodzaj etyki publicznej: skromne oczekiwania, poczucie obowiązku, odpowiedzialność, konieczność „zaciskania pasa”. Potem przywołuje aurę ówczesnego Londynu, a zwłaszcza dzielnicy Putney (wygląd, kolory, zapachy), do której jest niemal tak samo mocno przywiązany jak Miłosz do Wilna. Jak rasowy antropolog poświęca uwagę jedzeniu i samochodom, obserwuje różnice i zmiany kulturowe, na przykład przy okazji wakacyjnych podróży na „Kontynent”.
Podróż w ogóle wydaje się głównym motywem życia autora, który wyjawia również swoją młodzieńczą miłość do kolei: „Najbardziej chyba przygnębiającym skutkiem mojego schorzenia – bardziej nawet przytłaczającym niż jego konkretne, codzienne objawy – jest świadomość, że już nigdy nie pojadę pociągiem. Ciąży mi ona jak wieko z ołowiu, wtłaczając mnie coraz głębiej w ponurą świadomość końca […]. To coś więcej niż utrata przyjemności, odebranie wolności, a szczególnie nowych doświadczeń. […] jest to utrata siebie – a przynajmniej tej lepszej części siebie, która najłatwiej odnajdywała spokój i zadowolenie. Nie będzie już Waterloo, wiejskich stacyjek, nie będzie samotności. Nie będzie stawania się, tylko niekończące się trwanie”. Judt relacjonuje też kolejne etapy swojej edukacji, sporo miejsca poświęcając nauczycielowi niemieckiego i jego metodom wychowawczym, wspomina czas spędzony w kibucu (tutaj przypominają się relacje Amosa Oza) i wprowadza w tajniki egzotycznej dla przeciętnego Polaka instytucji „pokojowej” na uniwersytecie w Cambridge. Składa też ukłon w stronę mieszkańców Europy Środkowo-Wschodniej. W rozdziale zatytułowanym Rewolucjoniści podkreśla, że to tu, a nie na Zachodzie miała miejsce prawdziwa rewolucja: „Spoglądając wstecz, nie mogę pozbyć się uczucia, że coś przegapiliśmy. […] Choć znaliśmy wielkie teorie historii, nie zauważyliśmy jednego z jej doniosłych zwrotów. To w Pradze i w Warszawie latem 1968 roku marksizm sam doprowadził do tego, że osiadł na mieliźnie”. Interesujące są także uwagi o upadku brytyjskiego systemu oświaty, który – zdaniem Judta – jest od wielu lat ofiarą serii katastrofalnych w skutkach reform. Kontynuując wątek Miłoszowski, należy powiedzieć, że Judta łączy z noblistą również doświadczenie amerykańskie oraz pełniona tam rola wykładowcy akademickiego. Ameryka stała się dla Judta bez
151
wątpienia ważnym punktem odniesienia. Niektóre jego uwagi są zbieżne z notatkami Miłosza, nakreślonymi po pierwszym przyjeździe do Ameryki i opublikowanymi w tomie Kontynenty. Jeśli idzie o Judta, to szczególnie dobrze czuł się w Nowym Jorku – mieście, „które bardziej zadomowione jest w szerokim świecie niż we własnej ojczyźnie” i które stało się jego własną ojczyzną z wyboru: „Przez przypadek stałem się Amerykaninem, ale nowojorczykiem sam postanowiłem zostać. Być może zawsze nim byłem”. Chcąc dopełnić obrazu i protokołu zbieżności w życiorysach obu autorów i w wymienionych książkach, warto wspomnieć jeszcze o dwóch sprawach, jednej żartobliwej, drugiej poważnej. Wspólny był wysiłek podjęcia nauki języków obcych w dość późnym wieku. Judt, który zaczął się wówczas uczyć czeskiego, twierdzi, że to był jego sposób na pokonanie kryzysu wieku średniego. Wspólne jest też szczególne przywiązanie, choć z różnych powodów, do jednego z przodków. Toni Avegael, cioteczna siostra ojca Judta (zginęła w Auschwitz), po której historyk nosi imię, wydaje się jakimś odpowiednikiem (toutes proportions gardées) Oskara Miłosza – wielkiego patrona poety. Na sam koniec trzeba powiedzieć o rzeczy najważniejszej: o miłości do słowa. „Wychowałem się na słowach – wspomina Judt. – Spływały kaskadą z kuchennego stołu na podłogę, gdzie siedziałem: dziadek, wujkowie i różni uchodźcy przerzucali się stwierdzeniami i pytaniami w rosyjskim, polskim, jidysz i czymś, co uchodziło za angielski. […] Wydawało mi się, że życie ludzi dorosłych sprowadza się do mówienia. Nigdy się tego wrażenia nie pozbyłem. Sam też mówiłem, żeby znaleźć swoje miejsce w życiu”. Judt, jako człowiek wychowany w epoce powszechnej kultury słowa, ubolewa nad współczesną prywatyzacją języka i jego zubożeniem, z przykrością konstatuje, że „ludzie mówią językiem SMS-ów”. Twierdzi,
Książki
Samotna podróż przez noc
R e nata S o w i ń s k a
że zagraża nam nie tyle „nowomowa, ile «niemowność»”. W sytuacji, w której sam już nie może komunikować się z otoczeniem z powodu swojej choroby, jeszcze mocnej docenia znaczenie aktywnej komunikacji dla życia społecznego: „jest nie tylko środkiem, dzięki któremu tworzymy wspólnotę, ale i częścią tego, co wspólnota oznacza”. I to słowa właśnie są jedynym ratunkiem dla autora. Wprawdzie ma on świadomość utraty kontroli nad nimi, jednak wie, że jego kontakt ze światem z czasem ograniczy się wyłącznie do nich. Przygotowuje się na to uwięzienie „w retorycznym krajobrazie swoich wewnętrznych refleksji”.
I co zaskakujące, w jakimś sensie uważa się za szczęściarza, że udało mu się znaleźć odpowiedni „schowek z półkami” do przechowywania wspomnień, którym stał się tytułowy pensjonat. Z perspektywy czytelnika należy przyznać, że ta jego samotna „podróż przez noc” daje naprawdę niezwykłe owoce, książka ma bowiem w gruncie rzeczy pozytywne przesłanie. To dość oszczędna w słowach, ale celna narracja niezależnego intelektualisty, który okazuje się człowiekiem w jakimś sensie spełnionym, potrafiącym wykorzystać trudny dar okrutnej choroby. Renata Sowińska
Renata Sowińska – ur. 1974 r. Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Po studiach przez kilka lat związana z Instytutem Kultury Polskiej na UW. Publikowała w „Twórczości”, „Res Publice Nowej”, „Zeszytach Literackich”, „Charakterach” i WIĘZI. Mieszka w Legionowie.
Nowość Ks. Andrzej Draguła Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą Odtwarzacz mp3 w kształcie krzyża i świece „o zapachu Chrystusa”. Msza „odprawiana” w teatrze i mecze piłki nożnej mające w sobie coś z religijnego rytuału. Na styku sacrum i profanum, w spotkaniu wiary i niewiary rozgrywają się rzeczy zaskakujące, czasami wręcz szokujące. W książce Copyright na Jezusa ks. Andrzej Draguła przygląda się tej rzeczywistości, szukając miejsca religii w modernizującym się społeczeństwie. Nieustannie stawia czytelnika przed pytaniem, czy chrześcijanie, broniąc swoich znaków, sami nie przenoszą ich ze sfery wiary w sferę społeczno-polityczną.
232 s., cena 35,49 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
152
WIĘŹ Lipiec 2012
Podglądacz
Józef Czapski, Wybrane strony. Z dzienników 1942–1991, t. 1–2, wybrała i opracowała Emilia Olechnowicz, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską, oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Warszawa 2010, t. 1: 320 s., t. 2: 202 s.
153
Józef Czapski napisał w 1991 roku na okładce ostatniego kajetu dziennika: „Ku końcowi już jestem prawie ślepy”. Drukowanymi, rozchwianymi literami, stawianymi tam, gdzie poprowadziła ręka, a nie oko. Zmarł dwa lata później, zostawiając olbrzymie diarystyczne dzieło – 270 tomów dzienników: kajetów wypełnionych trudnym do odczytania pismem, rysunkami i akwarelami, notatkami z lektur, „diamentowymi cytatami” z tych książek, które uważał za kształtujące i ważne, wklejonymi listami od przyjaciół i bliskich, fotografiami, wycinkami z gazet. I trudno powiedzieć, czemu należy oddać pierwszeństwo: czy formie graficznej, czy treści zapisków? Bo jedna dopowiada drugą, jedno i drugie jest zapisem „widzenia”, jak nazywa malarz chwile natchnienia i chwile „wyraźnej świadomości”. Notuje (pisze i rysuje) zatem to, co widział, to, co przeżył. Nie tylko w sensie biograficznym, ale przede wszystkim w znaczeniu intensywności doznanego wrażenia. Czapski za życia publikował fragmenty swoich zapisków na łamach paryskiej „Kultury” i „Zeszytów Historycznych”, ukazywały się one też w „Res Publice” i „Zeszytach Literackich”. Zebrane zostały dotychczas w dwóch tomach pod bliźniaczym tytułem Wyrwane strony. Pierwszy ukazał się w opracowaniu Joanny Pollakówny przy współpracy Piotra Kłoczowskiego (Noir sur Blanc, 1993), drugi pod redakcją Barbary Toruńczyk przy współpracy Ewy
Książki
Anna Romaniuk
A nna R o m an i u k
Nawrockiej, Mikołaja Nowaka-Rogozińskiego i Hanny Wachnowskiej (Fundacja Zeszytów Literackich, 2010). Wyrwane strony i Wybrane strony stanowią niezwykły, unikatowy duet, koncepcja dziennika Józefa Czapskiego dzięki tym publikacjom staje się czytelna. Czapski pisał we Wspomnieniach: „[…] to jest moja pasja, journal intime”, ale mylił się, sądząc, że jego dzienniki „są nie do czytania dla innych”. Lektura jego diariusza może stać się ważnym doświadczeniem intelektualnym, emocjonalnym i estetycznym. Dziennik Czapskiego to „sok” wyciągnięty z cudzych książek i z własnej pamięci, refleksja o życiu i sztuce, przemijaniu i wieczności. Nie ma w nim prywatnego ani tym bardziej intymnego życia malarza, nie ma sensacji i plotek, to, co bieżące, jest marginesem. Niezwykła gęstość tego tekstu, jego ciężar gatunkowy zmuszają, ku pożytkowi czytelnika, do lektury powolnej i pełnej namysłu. Ujmuje autentyczność zapisków, szczerość autora, który nie kreuje swego diariusza, nie komponuje go i nie pisze „z zamiarem” (co Czapski krytykował w przypadku dziennika Gide’a). To refleksje kogoś, kto intensywnie myśli i głęboko czuje. Karty dzienników Józefa Czapskiego, tak starannie wybrane spośród olbrzymiego bogactwa tego diariusza i opracowane przez Emilię Olechnowicz, to dowód „podglądackiej” pasji malarza, jego nieustannej czujności-czuwania, dowód pracy nad doskonaleniem warsztatu. Przestrzenie pomiędzy rysunkami, niezwykłymi w swej urodzie i sile wizji malarskiej, wypełnione są szczelnie liniami pisma – treścią dziennikowych zapisków. Malarz notował w 1976 roku: „Nowy szkopuł czy trudność, co się wdziera w mój czas pracy, to moja pisanina dzienników. Co to jest? To podglądanie siebie, jakieś poczucie konieczności zapisywania (bo inaczej te sekundy świadomości mogą uciec) […]”. Sfery jednakowo ważne, współistniejące, uzupełniające się, konkurujące ze sobą o pierwszeństwo.
154
WIĘŹ Lipiec 2012
Pieczołowitość, z jaką potraktowano ten niezwykły materiał, znalazła odzwierciedlenie nie tylko w drobiazgowych opisach każdej przedrukowanej karty, rozszyfrowaniu osób występujących na fotografiach, identyfikacji pierwowzorów malarskich niektórych szkiców Czapskiego, odczytaniu wklejonych przez malarza listów. Dotyczy ona również wyglądu książki – zachowano bowiem nie tylko płócienną oprawę, jaką mają kajety dziennika Czapskiego od połowy lat 60., ale również format notatników malarza: w pierwszym tomie pionowy, typowy dla zeszytów, w drugim poziomy, charakterystyczny dla szkicowników rysunkowych. Należy zaznaczyć, że reprodukowane są nie tylko karty dzienników, ale również okładki kajetów z odręcznymi zapiskami Czapskiego. Przyjęty w Wybra nych stronach układ chronologiczny wyselekcjonowanych kart, obejmujący okres 1942–1991, doskonale podkreśla bodaj najistotniejszy wymiar dzienników malarza i dzienników pisarza: próby zatrzymania czasu w najważniejszych „sekundach świadomości”. Wybrane strony są świadectwem tego, jak uważnie Czapski obserwował otaczający go świat. Z uwagą i dyskrecją. Rysunki piórkiem, ołówkiem, kredką, akwarele – notatki czynione w pośpiechu, później wypełniane barwami. Portrety siostry, wizerunek Jerzego Giedroycia, profil Reny Jeleńskiej, twarze Władysława Broniewskiego, Marii Dąbrowskiej, Aleksandra Wata, Jana Lebensteina, Jacka Woźniakowskiego. Portrety anonimowych osób, widzianych przelotnie, które z rysunków nie patrzą nam w oczy. Malarz podgląda ich, więc stara się być niewidoczny. Obiekt jest zatem nieświadomy obecności podglądacza, zachowuje się naturalnie, swobodnie, czuje się bezpiecznie. Ale jest w swej nieświadomości również bezbronny, tak jak staruszka siedząca z bucikami zwróconymi czubkami ku sobie, jak potężna kobieta, której ciało wypełnia
swą obfitością błękitną sukienkę, czy dama w kapeluszu z piórem wykrzywiająca obcas eleganckich pantofli albo młody mężczyzna śpiący z półotwartymi ustami i nosem rozpłaszczonym na szybie. Nie zdążyli się upozować, poprawić. Ludzie podglądani ukradkiem, przypadkiem, de biais – kątem oka, obserwowani tylko przez chwilę, ta chwila przynosi jednak Czapskiemu pełną jasność malarskiego „widzenia”. Obserwator wyodrębnia swoje obiekty z codzienności: w przestrzeni baru, kawiarni, na stacji metra, w wagonie pociągu, na fotelu fryzjerskim, w bibliotece, w teatrze, w budce telefonicznej. Ludzie ci są czymś pochłonięci, jedni zatopieni w rozmowie, inni zamyśleni, palą papierosy, czytają gazety, czekają, śpią, stoją, siedzą, podparci, rozparci, pochyleni. W profilach i ujęciach zza pleców. Pokazani w całości lub pokawałkowani, jeśli uwagę malarza przykuł tylko układ ich stóp, rąk, fałd ubrania. „Podglądacz”, bo jednak nie „obserwator” albo „widz”. „Obserwator” jest neutralny, wyraz ten ma konotacje czysto poznawcze, można być obserwatorem mimo woli. „Widz” zakłada z kolei również intencję obiektu, jego zgodę, by być widzianym. W określeniu „podglądacz” jest napięcie, tajemnica, świadomość naruszania pewnej bezpiecznej granicy, jest współuczestnictwo, a także emocja, którą Czapski porównywał z przeżyciem erotycznym. Malarz niekiedy zaznacza swoją odrębność, dystans wobec oglądanego obiektu, odgradzając się pozostawioną na pierwszym planie szybą okna, ramą lustra, balustradą balkonu, burtą okrętu, pozwala wzrokowi patrzącego przesunąć się ku głębi obrazu po blacie stołu, ponad oparciem fotela. Innym razem niezwykle subtelnie akcentuje swoją fizyczną bliskość, współuczestnictwo, jak wtedy gdy uchwycone przez niego postacie oglądane są z góry, z wysokości mierzonej wzrostem malarza, albo równolegle, jak sceny kawiarniane, gdy malarz siedzi przy
155
stoliku obok albo na sąsiednim barowym stołku. Na rysunkach z kart wybranych do albumu w oczy oglądającego, czyli czytelnika, patrzą chyba tylko dzieci. I sam Józef Czapski. Bo wiele jest również jego autoportretów, podgląda on siebie, chwyta kątem oka swoje odbicie wyodrębnione zdobioną ramą zwierciadła na tle barwnej tapety, przyłapuje własne spojrzenie w lustrze nad oparciami foteli w pociągu, rysuje swoją twarz, stopy w butach i bose, dłonie z kajetem, ucho, cień uśmiechu, zmarszczone czoło. Czapski patrzy sobie w oczy w lustrze, patrzy w oczy oglądającemu karty jego dzienników. W podobny sposób podpatruje człowieka, martwą naturę, pejzaż. Interesują go linie ciała, linie tkaniny, rytm krzeseł przed kawiarnią, linia horyzontu. Albo barwna plama uderzająca swą intensywnością, niekiedy sama stająca się obiektem malarskim, innym razem zaakcentowana poprzez mocne zestawienie. I skrótowe dopiski na marginesie dziennika na oznaczenie kolorów, by zachować je w pamięci. Niebieski, żółty, zielony, czerwony, czarny. Uderza w diariuszowych zapiskach Czapskiego wiara w natchnienie, „olśnienie”, które spada na artystę w chwili najmniej spodziewanej. Widok, który go „przeszywa”, jak twarz kobiety u fryzjera: „Twarz jej jak w mleku umaczana, usta czerwone, wargi lipstickiem rozszerzone, powieki jasnoniebieskie. […] Ta twarz pusta, ta sztanca gadania […]”. Inspiruje Czapskiego bardziej niż Maria Callas widziana w Normie. A później mozolna praca nad utrzymaniem wizji w całej intensywności, po wielokroć nieudana. I świadomość, że za krótkim spojrzeniem kątem oka mogą stać lata zmagań nad przeniesieniem „widzenia” na płótno. Czapski zapisał w dzienniku refleksję dotyczącą tego wyzwania: „Chodzi o znalezienie pełni, w której pogodziłyby się najistotniejsze elementy wszelkiej sztuki: arbitralna konstrukcja formalna
Książki
Podglądacz
A nna R o m an i u k
i pokorna wizja istot i rzeczy. Wszelkie moje, tak bardzo nieudolne, wysiłki ku temu zmierzają”. Józef Czapski wielokrotnie we wspomnieniach podkreślał, że jego wizja rzeczywistości wywodzi się z ducha Tołstoja i Dostojewskiego. Akceptacja świata i „wielki ból”. Czapski w „widzeniach”, „błyskach oka”, „szoku” szuka drogi wyrażenia humanistycznego uniwersum, na które również składa się ów przejmujący „jęk”, mizeria ludzka, ból i strach, śmierć. Zanotował w dzienniku, rozbawiony i zaskoczony usłyszaną opinię o sobie: „«Czapski zawsze młody, zawsze wesoły, pełen energii, pisze, rysuje i wciąż maluje». Może on rzeczywiście wierzy, że jestem zawsze wesoły
i zawsze energiczny. A ja mam wrażenie, że to nieprawda, że my wszyscy żyjemy jak ludzie w maskach, niepoczytalni, jakby śmierci tuż nie było!”. Przy tym jest również przekonany, że sztuka może wyrazić ponadczasową prawdę o człowieku, ocalić go od przemijania. A kiedy notuje, że po lekturze listów i dzienników Tołstoja czuje się Tołstojem i zastanawia się, skąd ta zdolność „mimikry”, dostrzec można jeszcze jedną ważną cechę jego dzienników i jego malarstwa: nie tylko współuczestnictwo, ale współodczuwanie. Przymierzanie się do cudzego życia. Jest tu współczucie, nigdy karykatura, ale jest też zachwyt. Anna Romaniuk
Anna Romaniuk – ur. 1980 rok. Literaturoznawca, krytyk literacki. Pracownik naukowy Zakładu
Rękopisów Biblioteki Narodowej. Współedytorka zbioru korespondencji Jarosława Iwaszkiewicza Listy do córek. Opracowała również książkę Dusza czyśćcowa. Wspomnienia o Stanisławie Grochowiaku 2010. Przygotowany przez nią tom Obecność. Wspomnienia o Czesławie Miłoszu ukaże się jesienią 2012 roku w PWN. Przygotowuje pracę doktorską o Zbigniewie Herbercie w IBL PAN.
Polecamy Jerzy Andrzejewski, Czesław Miłosz Listy 1944–1981 Korespondencja Czesława Miłosza i Jerzego Andrzejewskiego odsłania meandry losu, które miały wpływ na charakter ich literackiej aktywności. Miłosz od końca 1945 r. był nieobecny w kraju; Jerzy Andrzejewski pozostał w Polsce, ale kres październikowej „odwilży” 1956 r. i jego pozbawił złudzeń. Odbijające się w listach biografie obu pisarzy, sytuowane na przeciwstawnych biegunach polskiego losu, toczą się jednak równolegle − skłaniają do porównań i przemyśleń. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
426 s., ilustracje, indeks osób i tytułów, cena 39,90 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
156
WIĘŹ Lipiec 2012
Nowoczesność, która boli
Tomasz Burek, Niewybaczalne sentymenty, Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2011, 340 s.
157
W książce Niewybaczalne sentymenty Tomasza Burka zamieszczony został między innymi esej Dwa ostre brzegi (Gustaw Her ling-Grudziński i Stefan Żółkiewski). Esej ważny, bo pozwalający zrozumieć postawę krytycznoliteracką samego autora. Wybór tych właśnie dwóch komentatorów życia literackiego w pierwszym momencie może zdziwić. Po pierwsze – co zaznacza autor – Herlinga-Grudzińskiego pamiętamy jako memuarystę, diarystę, publicystę, eseistę, wreszcie nowelistę, natomiast o jego twórczości krytycznej zbyt łatwo zapominamy. A Żółkiewski? Kto do niego dzisiaj wraca? Tymczasem to oni, według Burka, wyznaczają bieguny polskiej dwudziestowiecznej krytyki literackiej. Gdy autor szuka istoty Herlingowego pisania o literaturze, sięga bardzo głęboko. Mówi o poszukiwaniu przez krytyka literatury idealnej, arcydzieł, w których uzewnętrzniłaby się „dramatyczna […] opozycja między pewnością istnienia prawdy a doświadczeniem jej nieprzejrzystości”, przy czym arcydzieła wskazywałyby, „jak przejrzeć prawdę za siódmą zasłoną błędu, złudzenia, pozoru”. Kategorią centralną jest tu prawda ujmowana na trzy, a może nawet cztery różne sposoby: moralna (a także w konsekwencji polityczna), egzystencjalna i metafizyczna. To ważne, bo Burek dostrzega u Herlinga poszukiwanie mocnej podstawy do opisywania bytu, poszukiwanie naznaczone jednak fundamentalną niepewnością epistemologiczną. Dlatego Herlingowe
Książki
Krzysztof Biedrzycki
K r z y s zt o f B i e d r z y c k i
czytanie literatury oznacza zarówno wnikliwy opis dzieła, jego wielostronną analizę, ujmowanie go w szerokim kontekście kultury, jak również poszukiwanie istotnego sensu dzieła, który ma wychodzić poza literaturę, ma mówić coś ważnego o świecie. Żółkiewski sytuuje się po drugiej stronie. To, w ujęciu Burka, neopozytywista, scjentysta, a właściwie jakobin, dostrzegający w rzeczach „przejrzyste wnętrze bez tajemnic”, próbujący za pomocą literatury współuczestniczyć w budowaniu czegoś nowego – humanistyki, kultury, a nawet społeczeństwa, a przy tym bezwzględnie anihilujący to, co do jego wizji nie pasuje. Literatura była dla niego najmniej ważna, służyła tylko jako środek, dlatego w pracy krytycznej prawie nie zajmował się interpretacją dzieła, traktowaną jako wchodzenie w głąb, nie tęsknił za arcydziełem, szukał prostych treści, a w istocie nieustannie walczył o przewagę tego, co miałoby wpłynąć na kształt nowej rzeczywistości: światopoglądu naukowego. Dlaczego dla Burka ci dwaj krytycy są tak ważni? Bo w ich postawach można dostrzec biegunowo odmienne podejścia do nowoczesności. Burek nazywa Żółkiewskiego „stuprocentowym nowożytnikiem, nawet więcej, nowocześnikiem: strategiem, aparatczykiem, egzekutorem i popularyzatorem programu modernizacyjnych «ulepszeń» świata, czyli ostatecznego wyłączenia go spod boskiej jurysdykcji, zdesakralizowania, zracjonalizowania i odczarowania”. Herling-Grudziński to, w tym ujęciu, „schizmatyk nowożytności”, ktoś, kto do próbującej zawładnąć umysłami ideologii scjentystycznej zachowuje przynajmniej dystans, jeśli nie otwartą niechęć. Burek czyta literaturę w kontekście nowoczesności. Odrzuca jej uroszczenia i jej afirmację. Pozostaje wobec niej nieufny, a nawet – chyba trzeba tak to określić – odczuwa wobec niej nieusuwalny resentyment. Nowoczesność, z jej ambicjami
158
WIĘŹ Lipiec 2012
zaprojektowania nowego człowieka i nowego społeczeństwa, wydaje się nie do zaakceptowania. Ona od swojego jądra jest skażona pychą, mami wizją rozwikłania wszelkich problemów poznawczych, moralnych i politycznych, tymczasem to oszustwo, bo problemy nie tylko zostają, ale wręcz zyskują one nowy, spotęgowany wyraz. W tej sytuacji Herling-Grudziński wydaje się nie tylko schizmatykiem i herezjarchą nowoczesności, staje się kimś w rodzaju proroka wbrew wszystkiemu prowadzącego ku prawdzie. Dodajmy, prawda jest w tej sytuacji możliwa do dostrzeżenia tylko dzięki pięknu literackiemu, dzięki arcydziełu. Tak wygląda, według Burka, fundamentalna opozycja nie tylko krytycznoliteracka, ale w gruncie rzeczy światopoglądowa współczesności. Nie ulega wątpliwości, że on sam staje po stronie Herlinga. Książkę krytycznoliteracką Tomasza Burka trzeba zatem czytać w takim kontekście. Stanowi ona rozrachunek z nowoczesnością. Pisana była (wszystkie zamieszczone w niej recenzje i eseje, powstające w ciągu bez mała 50 lat) jako wyraz zmagania się z naciskiem świata nowoczesnego, stanowi zatem zapis lęków, które ów świat rodzi, opis pokus, którymi on mami, ambiwalencji, w jakiej przychodzi żyć człowiekowi nowoczesnemu. Nade wszystko jednak, książka ta pisana była z przyświecającą jej wizją istniejącej (metafizycznie) prawdy, przeciw nowoczesnemu nihilizmowi i melancholii sceptycyzmu. Burek w swoich tekstach próbuje zmierzyć się z doświadczeniem nowoczesności, która ekspansywnie opanowuje wyobraźnię człowieka dwudziestowiecznego. Czy pisze o Żeromskim, czy o Miłoszu, czy o Herbercie – zawsze opowiada o zderzeniu z historią. Po jednej stronie jest czas, są dzieje, które idą do przodu, przynoszą zmiany, każą człowiekowi przeformułować swoją tożsamość, dostosować się do nowego. Po drugiej stronie – pamięć, tradycja, a nawet
prawda. Historia stanowi zagrożenie. Ona nie buduje, lecz niszczy. Gdy przybiera postać progresywnego projektu, może uwodzić, ale może też przerażać. Co w tej sytuacji jest do zrobienia? Ignorować nowoczesność, bronić się przed nią – ocalając tożsamość, sięgając do skarbca ustalonych przez tradycję wzorców myśli i wyobraźni, wierząc w niezmienną esencję bytu. Burek jawi się zatem jako krytyk nie tyle nawet nienowoczesny, ile jako krytyk przednowoczesny. A przecież taki nie jest. On jest nowoczesny w każdym calu! Tyle że w jego krytyce wyraźnie ujawnia się wewnętrzna antynomia nowoczesności polegająca na tym, że jedne mocne przekonania stają naprzeciw innym mocnym przekonaniom i zderzenie między nimi wydaje się wieść ku katastrofie, tymczasem przy bliższym przyjrzeniu okazują się dwoma obliczami tego samego Janusa. Krytyk podąża drogą wytyczoną przez Herlinga-Grudzińskiego, a za wszelką cenę chce uniknąć szlaku, na którym zagubił się Stefan Żółkiewski. Z jednej strony przyjmuje silną (platońską) metafizyczną tezę o istnieniu prawdy, zarazem ją osłabia, jeśli dostrzega siedmiorakie zasłony ułudy, które utrudniają do niej dostęp; ale i z powrotem wzmacnia, skoro uznaje, że do prawdy można dojść – prowadzi do niej literatura. To postawa – w całej pełni – modernistyczna, choć przecież to tylko jedna strona modernizmu. Bo po drugiej stronie postawiona jest nie mniej silna teza o kreacyjnej mocy słowa, literatury, kultury, które posiadają (uzurpowaną?) władzę zmieniania społeczeństw. W tym zderzeniu nie ma myśli słabej. Są dwa mocne projekty. Jeden metafizyczny (choć z moralnymi i politycznymi konsekwencjami), drugi polityczny (z podłożem etycznym, a nawet metafizycznym, choć na pozór zaprzeczający metafizyce). To zderzenie wewnątrz modernizmu. Dwie silne tęsknoty: za prawdą i za nowym ładem społecznym.
159
Przeciwnowoczesny jest Burek w czym innym. W zdecydowanej opozycji wobec nihilizmu, wielokrotnie opisywanego w tej książce i w ogóle w twórczości krytycznej tego autora. Burek o tyle analizuje zjawisko nihilizmu, o ile ono się przejawia w literaturze, na przykład u Różewicza. Krytyk nie rozprawia o istocie nihilizmu, o jego podstawie filozoficznej. Toteż nie do końca wiemy, co on miałby oznaczać. Zniweczenie wartości? Nicość ontologiczną? Myśl słabą? Chyba najwłaściwsza – po lekturze Burka – byłaby taka odpowiedź: nihilizm to brak wiary w istnienie prawdy, skutkujący zagubieniem w świecie wartości i w konsekwencji prowadzący do amoralizmu. Nihilizm postrzegany jest przez krytyka jako coś nieodłącznie związanego z nowoczesnością, która jest sceptyczna, pragmatyczna, ideologiczna. Tworzenie nowego człowieka oparte jest na przekonaniu o sile ludzkiego rozumu, który jest w stanie zaprojektować nietradycyjny, racjonalny, wyzbyty wszelkiej metafizyki model społeczeństwa. Leżący u podłoża tej postawy nihilizm wydaje się autorowi Niewybaczalnych sentymentów groźny dla ducha, bo sprowadzający wszystko do wymiaru płaskiego, fałszującego rzeczywistość, wiodącego ku ułudzie i samooszukiwaniu się w skali ogólnoludzkiej. Tyle że nihilizm w swojej istocie jest paradoksalny, co zresztą przy okazji analiz twórczości Różewicza krytyk zauważa, choć nie chce tego wątku rozwijać. Nihilizm w gruncie rzeczy jest przecież podszyty tak metafizyką, jak etyką. Oparty jest na mocnej, choć wewnętrznie sprzecznej tezie o istnieniu i doświadczaniu nicości. A także na niepokoju moralnym, powodującym, że głoszenie śmierci wartości tak naprawdę zmienia się w rozpaczliwe wołanie o nie. Lęk przed nihilizmem powoduje, że znajdujemy zbyt łatwe wytłumaczenie dla rezygnacji z refleksji nad nim, poprzestając na akcie egzorcyzmowania. To, co mogłoby się stać początkiem rozważań nad
Książki
Nowoczesność, która boli
K r z y s zt o f B i e d r z y c k i
przyczynami utraty zaufania do wartości, staje się tylko zaznaczeniem problemu i wyrazem trwogi. Ucieczka przed nowoczesnością i nihilizmem (który po części staje się jej synonimem) powoduje, że zastępowane są one przez wartości tradycyjne, traktowane jednak emblematycznie, jako hasła i zawołania, bez należytego uzasadnienia. Owszem, wielokrotnie przywoływana jest przez Burka religia, ale w istocie brakuje tu myślenia religijnego. Przywoływany jest naród, lecz bez głębokiej refleksji nad tym, czym on jest – on po prostu, przyjmujemy bez wątpliwości, jest. Przykładem zastanawiającego podmienienia jest szkic Herbert nie na czasie?. Krytyk wpisuje autora Pana Cogito w nurt poezji narodowej, przywołuje wiersze świadczące o tym, że krąg wartości Herberta obejmuje ojczyznę – i tutaj zgoda. Tyle że taka tradycjonalistyczna lektura nadaje tej poezji jednowymiarową wymowę. Bo przecież cały konserwatyzm Herberta polega nie tyle na apriorycznym odrzuceniu nowoczesności, ile na jej głębokim przeżyciu – łącznie z zajrzeniem w otchłań nicości – i odsłonięciu jej wewnętrznych antynomii. Opowiedzenie się za wartościami oznacza stanięcie w obronie sprawy, zdałoby się, przegranej. Ale ona nie jest przegrana, bo nihilizm (czyli dotknięcie nicości) u Herberta jest źródłem oczyszczenia, a nawet uzasadnieniem ocalenia wartości – one godne są obrony wbrew wszystkiemu, sprawdzone w zderzeniu z nicością, istnieją jako one same, uzasadniają się same przez się, nie potrzebują metafizyki, która by je motywowała. W tej sytuacji naród też jest wartością poddaną próbie. Już nie przednowoczesną, nawet nie nowoczesną, ale: ponowoczesną, bo poddaną próbie modernistycznego wątpienia. Czemu Burek tego nie chce powiedzieć? Bo przecież jako wytrawny czytelnik to widzi. I jeszcze jedna sprawa. Opozycja Herling-Grudziński vs. Żółkiewski oddaje tylko jeden aspekt nowoczesnego sporu
160
WIĘŹ Lipiec 2012
o literaturę. Gdy inaczej ustawimy oś napięcia, zobaczymy, że obaj oponenci… stają po jednej stronie. Naprzeciw mamy estetów i formalistów – motywowanych Kantem lub Schopenhauerem, tworzących swoistą artystyczną religię czystego piękna i autonomii sztuki. Patrząc z pewnego dystansu, możemy powiedzieć, że to dopiero są nihiliści, a przynajmniej redukcjoniści, skoro wszystkie wartości sprowadzają do estetyki. Tymczasem Herling, Żółkiewski, a wraz z nimi sam Burek stają tam, gdzie literaturze (sztuce) przydaje się znaczeń daleko poza nią wykraczających. Czy to poszukiwanie prawdy, czy budowanie nowego społeczeństwa, literatura okaże się tylko (aż?) środkiem do celu. A jednak Burek jest przenikliwym i wrażliwym czytelnikiem. Estetyka w jego systemie wartości odgrywa wielką rolę, a ocenę dzieła opiera on na głębokim przeżyciu. Literatura to dla niego nie tylko przedmiot zrozumienia, lecz i powód doznania, poruszenia. Pod tym względem jest dziecięciem nowoczesnego wieku. A jednak niekiedy zmysł go zawodzi, założona interpretacja wygrywa, w lekturze ujawnia się nie tyle wytrawny krytyk, ile ktoś, kto w dziele znajduje dokładnie to, co zamierzył tam znaleźć. Nie tylko nie sprawdza wątpieniem swojego odczytania, ale i nie poddaje go próbie przeżycia estetycznego. Są takie recenzje, w których raczej uprzednia diagnoza społeczna i poglądy polityczne decydują o zrozumieniu dzieła, nie zmysł literacki, nawet nie dążenie do metafizycznie pojmowanej prawdy (choćby w recenzjach z powieści Dawida Bieńkowskiego czy Bronisława Wildsteina). Niewybaczalne sentymenty to książka żarliwa, tak jak żarliwa jest twórczość krytyczna Tomasza Burka. W większej części inspiruje i daje do myślenia. Nawet gdy budzi wątpliwości lub nawet opór, to przecież pełni pożyteczną funkcję, ponieważ właśnie w niespójnościach, pęknięciach
Nowoczesność, która boli
i niekonsekwencjach niekiedy zawiera się więcej prawdy (!) o piszącym niż w jawnych deklaracjach. Niewybaczalne sentymenty to książka o nowoczesności, która boli. Jeśli nie każdego przekonuje, to dlatego że ambitne, a nawet wielkie zamierzenie zbudowania krytyki na fundamencie
mocnej metafizyki jeszcze dalekie jest od spełnienia. Może jednak taka ambicja skazana jest na niespełnienie? Bo cóż to jest prawda? Zwłaszcza w literaturze? Krzysztof Biedrzycki
Krzysztof Biedrzycki – ur. 1960. Historyk literatury XX wieku, krytyk literacki i filmowy, adiunkt w Katedrze Krytyki Współczesnej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wykładał literaturę polską w Stanach Zjednoczonych i Francji. Autor m.in. książek Świat poezji Stanisława Barańczaka, Małgorzata Musie rowicz i Borejkowie, Wariacje metafizyczne, Poezja i pamięć, serii podręczników do języka polskiego dla liceum Opowieść o człowieku.
Polecamy Anka Kowalska Folklor tamtych lat Rozprawy sądowe robotników Radomia i Ursusa, którzy w Czer wcu 1976 r. zaprotestowali przeciwko drastycznym podwyżkom cen, rewizje, przesłuchania, aresztowania − historia Komitetu Obrony Robotników kreślona z perspektywy jego działaczki, Anki Kowalskiej to poruszający obraz rzeczywistości drugiej połowy lat siedemdziesiątych w PRL, a zarazem świadectwo cichego osobistego poświęcenia dla ratowania ludzkiej godności.
tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
161
Książki
296 s., indeks osób, wkładka zdjęciowa, cena 39,90 zł
Jerzy Sosnowski Eks post
Pomyśl, zanim pomarzysz Jak to właściwie miało być? Mętne są źródła, na których podstawie rekonstruuję moje dawne wyobrażenia przyszłości, gdy ta tymczasem stała się teraźniejszością: jakieś szkolne wypracowania w stylu „Świat za wiele lat”; powieści science fiction, które w ilościach hurtowych pochłaniałem w końcu podstawówki; filmy z tego samego nurtu, oglądane mniej więcej równocześnie; śladowe wspomnienia po kilku artykułach w prasie popularnej na temat poziomu technologii, jaki mieliśmy osiągnąć w roku dwutysięcznym. Chodzi mi przy tym o wizje, powstałe odpowiednio dawno, znacznie przed rokiem 1980, kiedy jeszcze modna była futurologia i kiedy trudno było uwierzyć, że wszystko to sprawdzimy naocznie. A uwierzyć było trudno, gdyż rachunki przegrywały z mitologią: kolejne stulecie to miał być Całkiem Inny Świat, zamieszkały przez Całkiem Innych Ludzi, i zdroworozsądkowe twierdzenie, że w niemałym stopniu zaludnią go urodzeni w drugiej połowie wieku dwudziestego, po prostu nie mieściło się w głowie. A zacząłem sobie zadawać pytanie: „jak to właściwie miało być?” podczas pobytu w Paryżu, kilka lat temu. Któregoś dnia szedłem
162
WIĘŹ Lipiec 2012
skarpą w Maisons-Laffitte; spomiędzy burzowych chmur wyjrzało nagle słońce i oświetliło, jak reflektorem specjalnie nakierowanym przez Inscenizatora, grupę nowoczesnych budynków w La Defense. Pewnie ten sztuczny, teatralny efekt sprawił, że zdawało mi się przez chwilę, że oglądam dekoracje. Ano właśnie: dekoracje do spektaklu na temat przyszłości, która niespodziewanie nadeszła. Więc: jak to właściwie miało być? Pomijam teksty, które likwidowały problem, zapowiadając urządzenie sobie przez ludzkość atomowego końca świata. Otóż – zacznę od kwestii zapowiadanych wtenczas jako zupełnie oczywiste – Księżyc miał być w roku 2000 praktycznie skolonizowany, a w każdym razie dziś powinny się na nim znajdować liczne bazy naukowe i eksploracyjne. Wyprawy załogowe miały kierować się na Marsa, a nawet jeszcze dalej. Komunikacja w miastach – zapewniano – będzie się odbywać napowietrznie, przy użyciu rakietowych taksówek bądź śmigłowców. Wzrusza mnie zresztą realny ślad tego oczekiwania, który można dostrzec w Warszawie, a mianowicie nigdy chyba niewykorzystany „heliport” na dachu Grand Hotelu przy ulicy Kruczej (zbudowany w 1958 roku). Nauka w szkołach odbywać się będzie – mówiono – przez sen (badania nad taką metodą prowadzono, zdaje się, naprawdę), a codzienność zostanie ułatwiona przez wszechobecne roboty, mniej lub bardziej człekokształtne i wyposażone w sztuczną inteligencję, właściwie nieodróżnialną od ludzkiej. W mieszkaniach, wymiecionych z jakichkolwiek zeszłowiecznych mebli, spodziewaliśmy się wielkich, sterylnie czystych pomieszczeń, świetliście białych ścian i szklanych (lub raczej pleksiglasowych) stołów. Nawiasem mówiąc: zadziwia mnie dzisiaj, że w dawnych filmach SF, pokazujących przyszłość, żaden scenograf nie zdecydował się pokazać zachowanych zabytków architektury – z jedynym wyjątkiem w postaci Planety małp, gdzie w słynnym zakończeniu widać zakopaną do połowy w piasku i częściowo zniszczoną Statuę Wolności (Blade Runner – Łowca andro idów to już inna, późniejsza epoka w dziejach kina tego gatunku). W tej optymistycznej wizji przyszłości wojny należały do zamkniętego przed laty etapu ludzkich dziejów. Co do ustroju, który miał ostatecznie zapanować na Ziemi, to w dostępnych w PRL utworach był on, rzecz jasna, przedstawiony tylko na dwa sposoby: miał to być albo komunizm, albo bliżej niesprecyzowana technokracja, występująca niekiedy jako spadkobierczyni odpowiednio rozwiniętego ONZ. Stanisław Lem w swojej Fantastyce i futurologii rozprawił się okrutnie z uroszczeniami przewidywaczy przyszłości. To chyba tam natknąłem się na obrazową anegdotę o XIX-wiecznym futurologu,
163
Eks post
Pomyśl, zanim pomarzysz
Jerzy Sosnowski
który w 1889 roku oświadczył jakoby, że rozwój komunikacji miejskiej w Berlinie spowoduje w ciągu półwiecza katastrofę ekologiczną, gdyż służby oczyszczania nie nadążą ze sprzątaniem końskiego nawozu, w wyniku czego w roku 1939 będzie on na głównych ulicach sięgał drugiego piętra. Takie są skutki prostych ekstrapolacji, nieuwzględniających faktu, że choćby ogólną tendencję uchwyciło się trafnie, wtargnięcie jakiegoś czynnika może całkowicie zmienić jej charakter. Nie potrafimy stwierdzić, jaka będzie pogoda za rok od dzisiaj; czemu spodziewaliśmy się, że uda się przewidzieć kształt świata za lat czterdzieści? Ale żeby tak – nic zupełnie? Bo w gruncie rzeczy tamta opowieść o świecie po roku dwutysięcznym stanowi w naszych dzisiejszych oczach składowisko nonsensów. Przede wszystkim: nikt nie zapowiedział telefonii komórkowej, komputerów osobistych ani internetu, tym bardziej więc – ich integracji z telewizją ani nowych form społecznego życia, które z tego wszystkiego wynikły. Rozwój techniki kosmicznej wyhamował wraz z wygaśnięciem zimnej wojny. Robotyka nie poszła jak dotąd w kierunku budowania androidów (próby tego rodzaju wciąż stanowią nurt raczej marginalny), choć stopień zautomatyzowania urządzeń codziennego użytku naprawdę wzrósł. Komunikacja miejska pozostała w ogólnych formach taka sama jak przed półwieczem. Nasze mieszkania znacznie bardziej przypominają te z lat sześćdziesiątych, niż wówczas umieliśmy sobie wyobrazić. ONZ uległa marginalizacji, natomiast faktycznie struktura władzy uległa rozproszeniu i państwa nie odgrywają w niej takiej roli jak kiedyś. Komunizm – wyzionął ducha. Na tym tle zastanawiają mnie pojedyncze realizacje czegoś, co nie miało nic wspólnego z najszerzej nawet rozumianą futurologią, stanowiło bowiem jedynie składnik dziecięcych fantazji. Pamiętam zatem, że u progu podstawówki marzyłem o powstaniu przy bocznicy, która przebiegała niedaleko mojego rodzinnego domu, dworca Warszawa-Wola, i kilkadziesiąt lat później nie dworzec wprawdzie, ale przystanek kolejowy pod tą nazwą się w tym miejscu pojawił (obecnie został wchłonięty przez stację Warszawa-Zachodnia jako jej dodatkowy peron). Zafascynowany w wieku dwunastu lat mistrzostwami świata w piłce nożnej, które akurat odbywały się w Niemczech, przeprowadziłem w wyobraźni analogiczną imprezę w Polsce, wyposażając ojczyznę w nowoczesne stadiony, które pracowicie wyrysowałem w zeszycie... A kilka lat później, już w liceum, przyśniłem kształt centrum Warszawy z wieżowcem o dziwacznym kształcie, stojącym nieopodal Pałacu Kultury, żeby niedawno spojrzeć z perspektywy Marszałkowskiej na budynek, wzniesiony na rogu ulic
164
WIĘŹ Lipiec 2012
Emilii Plater i Świętokrzyskiej – i z nabożną zgrozą przypomnieć sobie tamten sen (po przebudzeniu naszkicowałem wtedy, com ujrzał we śnie, kartka ocalała i teraz stanowi najważniejszy dla mnie dowód na dopuszczalność jasnowidzenia; do wglądu dla P.T. Redaktorów WIĘZI dla potwierdzenia, że nie zmyślam…). Jeśli używam określenia „nabożna zgroza”, to nie tylko i nawet nie przede wszystkim dlatego, że fakt przewidzenia przyszłości otwiera na metafizykę. Problem polega na czymś zgoła innym: na tym mianowicie, że przed laty wyobrażałem sobie doprawdy bardzo rozmaite rzeczy na temat przyszłości, z których powyższa lista obejmuje tylko drobną część. A co, jeśli nasze dziecięce marzenia naprawdę mają w sobie, choćby drobną, moc sprawczą? Jeśli nie tylko rojąc, wówczas przecież zupełnie bezpodstawnie, o wielkim turnieju piłkarskim w Polsce, ale również wymyślając fakty mroczne i przerażające (choćby na ulubiony przez dzieci temat „jakim-to-ja-będę-bohaterem”), zmieniamy układ cząstek elementarnych we Wszechświecie, prowokując bezwiednie taki, a nie inny bieg wydarzeń… Co wtedy? Był już ktoś, kogo nawiedzały podobne myśli. Chodzi mi o Marię Komornicką, zmarłą w 1949 roku poetkę, która w 1907 roku oświadczyła, że w jej życiu „okres kobiecości się skończył”, przybrała imię Piotra Odmieńca Własta i z tego powodu została uznana za osobę obłąkaną. Obecnie próbuje się z niej uczynić ikonę transseksualizmu, choć wydaje się, że pozostawione przez Własta wiersze i notatki sugerują dość jednoznacznie, że uważał się on za istotę raczej pozapłciową niż męską. Wśród tych notatek, poświęconych zresztą przeważnie ekstrawaganckim próbom wzbogacenia religii katolickiej o elementy buddyzmu („w granicach nauczania Kościoła”), znajduje się m.in. tekst pt. Niebografia. Prospekt nowej nauki. To właśnie tu spotykamy ni to poetycką, ni to naukową wizję, przesyconą tyleż patosem, co autoironią (to charakterystyczne dla Własta rozchwianie), w myśl której nic, cośmy w ciągu życia wymarzyli, nie rozwiewa się bez śladu, ale zostaje zrealizowane w miejscu, do którego udajemy się po biologicznej śmierci: na naszej własnej „gwieździe” (bo tak każe autor rozumieć powiedzenie, że „każdy ma swoją gwiazdę”). Dlatego Piotr Odmieniec Włast radzi bardzo ostrożnie obchodzić się ze sztuką marzenia, by nasza „twórczość” nie okazała się „potwórczością” i byśmy nie musieli się konfrontować ze skutkami naszej lekkomyślnie potwornej wyobraźni. Niebografię niełatwo znaleźć – pierwodruk znajduje się w jednym z pierwszych numerów efemerycznego pisma „Ogród”, wydawanego na początku lat 90. na warszawskiej polonistyce. Jeśli
165
Eks post
Pomyśl, zanim pomarzysz
Jerzy Sosnowski
o niej wspominam, to nie tylko dlatego, żeby upomnieć się o pamięć dla dziwnego poety (dziwnej poetki?), który urodzony we Francji miałby już dawno wydanie Dzieł zebranych z przedmową, co najmniej, Michela Foucaulta, a u nas wciąż znany jest tylko z wyborów wierszy, w większości z okresu „Komornickiej”, nie „Własta”, nie tak intrygujących jak późniejsze. Chodzi mi przede wszystkim o to, że choć Niebografię przywołuję z uśmiechem, przenikająca ją intuicja, dotycząca ludzkiej wyobraźni, trafia mi do przekonania. Więc powtarzam sobie – a jeśli ktoś zechce to przyjąć także do siebie, protestować nie będę: zanim wyobrazisz sobie cokolwiek, zanim sobie o czymś pomarzysz, pomyśl przez chwilę. Bo może się spełni. I jeszcze powtarzam: jeśli ten nasz świat wygląda dziś lepiej niż przed laty – a przecież mimo wszystko wygląda – to może w sztuce marzenia osiągnęliśmy jednak kiedyś zupełnie przyzwoity poziom? Jerzy Sosnowski
Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia. Czło-
nek Rady Języka Polskiego. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpie niu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego. Należy do Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.
166
WIĘŹ Lipiec 2012
Warunki prenumeraty redakcyjnej Prenumerata krajowa Cena 1 egz. w prenumeracie redakcyjnej w roku 2012 – 15,75 zł. Prenumerata roczna (8 numerów) – 126 zł. Koszty wysyłki ponosi Redakcja. Cena w sprzedaży detalicznej – 18,90 zł (roczna oszczędność w prenumeracie – 25,20 zł). Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto: Towarzystwo „WIĘŹ”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. 15 o/Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumera tora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.
Prenumerata zagraniczna Cena jednego egzemplarza w prenumeracie wraz z wysyłką pocztą lotniczą wynosi: Europa, Rosja i Izrael – 7,50 EUR, Ameryka Północna, Afryka – 8,50 EUR, Ameryka Południowa i Środkowa, Azja – 9 EUR, Australia, Oceania – 11 EUR. Przyjmujemy zapłatę kartami płatniczymi: Visa, MasterCard/EuroCard (z wyją tkiem systemu Maestro), American Express, Polcard (z wyjątkiem Polcard Bis), JCB, Diners Club. Zamówienie przesłane przez klienta powinno zawierać następujące informacje: liczbę zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty, imię i nazwisko, dokładny adres, nazwę i numer karty, datę ważności karty, kwotę trans akcji oraz podpis klienta.
Prenumerata elektroniczna Prenumerata WIĘZI w formie e-booków: cena za 1 e-book – 13,53 zł. Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty WIĘZI: 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. (+ 48 22) 827-96-08, tel./fax (+ 48 22) 828-19-07, e-mail: prenumerata@wiez.com.pl Prenumeratę WIĘZI prowadzą również RUCH, KOLPORTER, POCZTA POLSKA
Redakcja Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Katarzyna Jabłońska (sekretarz redakcji), Jacek Borkowicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Ewa Karabin, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Ewa Kiedio, ks. Andrzej Luter, Józef Majewski, Grzegorz Pac, Tomasz Wiścicki Wydawca Towarzystwo „Więź”, prezes: Zbigniew Nosowski, asystent kościelny: ks. Andrzej Luter Rada Redakcyjna Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef Majewski, Tadeusz Mazowiecki, Zbigniew Nosowski, Władysław Seńko, Bohdan Skaradziński, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, Wojciech Wieczorek, Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński Redakcja 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3
tel./fax (22) 827-29-17, (22) 828-19-06, e-mail: wiez@wiez.pl Prenumerata tel./fax (22) 827-96-08, prenumerata@wiez.pl Reklama tel./fax (22) 828-19-07, reklama@wiez.pl Dział handlowy tel. (22) 827-96-06, tel./fax (22) 828-18-08 handlowy@wiez.pl Więcej o Laboratorium WIĘZI:
www.laboratorium.wiez.pl Nasze publikacje w księgarni internetowej:
www.wiez.pl Bieżące informacje z WIĘZI:
www.facebook.com/wiez.info Projekt graficzny Janusz Górski Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski Fotografie felietonistów i skład Marcin Kiedio Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce
Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. ISSN 0511-9405 Nakład: 2100 egz. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego