listopad–grudzień 2012 11–12 [649–650]
Czas kryzysu, czas pytań Humanizm gospodarczy Niechciana polityka społeczna Niemieckie „państwo cudów”? Skandal niewiarygodnych nierówności „Pokłosie”: wypluć prawdę? Nowe wiersze Janusza Szubera Sienkiewicz a tatarski Robin Hood Vanier i Kristeva o tyranii normalności Michał Zioło w rozmowie z Raïssą M. Logos w fizyce
Indeks 381489 Cena 18,90 zł [w tym 5% VAT]
Miesięcznik Warszawa rok LV nr 11–12 [649–650]
Drodzy Czytelnicy! Kryzysu można się wystraszyć, można uważać, że to koniec świata albo śmiertelne zagrożenie. Ale można też uznać kryzys za wyzwanie i szansę postawienia na nowo pytań fundamentalnych, które gubią się w codziennej bieganinie. Zasada ta może i powinna dotyczyć także kryzysu gospodarczego i finansowego, jaki przeżywa świat Zachodu, a Polska wraz z nim. Czas kryzysu to czas pytań o to, co najważniejsze: o sens podejmowanych działań, o dalekosiężne wizje, o cele strategiczne na przyszłość, a nie tylko o to, co zrobić dzisiaj. Tak dziać się powinno również w dziedzinie polityki gospodarczej i polityki społecznej – co przekonująco pokazują Paul H. Dembinski i Marek Rymsza. Być może zatem kryzys to okazja do poszukiwania nowego paradygmatu ładu społeczno-gospodarczego w epoce globalizacji? Coraz częściej eksperci wskazują także na antropologiczne – duchowe i moralne – źródła kryzysu. Czy są szanse, by w dzisiejszym świecie refleksja społeczno-gospodarcza objęła także ten wymiar, jak w Niemczech po II wojnie światowej? Również dla WIĘZI trwa, jak Państwo wiedzą, czas kryzysu. I także dla nas jest to okazja do namysłu nad celami naszych działań i właściwymi sposobami ich osiągania. Owocem tej refleksji jest decyzja o zmianie rytmu publikacji naszego pisma na kwartalny. Już w styczniu 2013 r. ukaże się nowa WIĘŹ – ta sama, ale nie taka sama. Będzie się ukazywała rzadziej niż obecnie, lecz nadal będziemy w niej pisać o tym, co najważniejsze. Będzie wyraźnie obszerniejsza objętościowo, ale chcemy, żeby była także jakościowo głębsza i ciekawsza. Wydawaniu kwartalnika będą towarzyszyły nowe formy publikacji i działań na naszej stronie internetowej. Liczymy, że te zmiany pozwolą nam zarówno zachować życzliwość dotychczasowych Przyjaciół, jak i odnaleźć nowych. Zbigniew Nosowski
Spis rzeczy
4
Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ
Paul H. Dembinski
5
Humanizm gospodarczy. Społeczna gospodarka rynkowa w czasach kryzysu
Marek Rymsza
19
Czy wiemy, czego chcemy? Polityka społeczna w czasach kryzysu
Mariola Racław
32
Młodzi „uwięzieni”. Bezdroża (nie)zależności na drodze do dorosłości
Justyna Bokajło
41
Niemieckie „państwo cudów”. Reformy Hartza jako remedium na kryzys gospodarczy
Andrzej Paszewski
52
Skandal niewiarygodnych nierówności. Kryzys, liberalizm a katolicka doktryna społeczna
65
W Galerii WIĘZI Alicja Ignaciuk
Janusz Szuber
66
Kat przyjechał w czerwieni, krakowianka w zieleni; Nasze stare matki szczupleją; Nie, nic mi nie jest
Wasyl Machno
69
Polska 2011: okolice i pogranicza
Krzysztof A. Meissner
79
Logos w fizyce
Wojciech Wendland
83
Sienkiewicz a tatarski Robin Hood
Renata Senktas
92
Tempo, Errata
Czas kryzysu, czas pytań
Forum
Monika Waluś
94
Złoty środek Czas ukradziony
Michał Zioło OCSO
96
Co może być uratowane, zostanie uratowane. Przyczynek do uniwersalnej komunikacji Raïssy M.
Ks. Rafał Dudała
104
Postconcilium Teologowie do archiwów!
Tomasz Kozłowski
109
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”. Taktyka oskarżenia działaczy KSS-KOR i „Solidarności” w 1982 r.
Jacek Wakar
125
W teatrze cieni Jerzego Jarockiego
Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter
131
Ksiądz z kobietą w kinie Wypluć prawdę?
Jarema Piekutowski
139
Przeciw tyranii normalności
Jan Olaszek
144
Nacjonalizm przeciwko „Solidarności”
Anna Tatar
149
Polska wieś wobec Zagłady
Robert Mikołaj Rynkowski
154
Duchowe rewolucje
Wojciech Skrodzki
158
Byt pośredni
Jerzy Sosnowski
161
Eks post Poza szachownicę
Wiara
Historia
Kultura
Książki
Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ Bez WIĘZI nie da się żyć – głosi nasze hasło reklamowe. Ale także WIĘŹ nie może żyć bez pomocy swoich Czytelników i Przyjaciół. Serdecznie dziękując za wszystkie wyrazy uznania dla naszej pracy, ośmielamy się obecnie prosić Państwa także o wsparcie finansowe. Wszelkimi sposobami staramy się pokrywać deficyt nieuchronnie powstający przy wydawaniu pisma takiego jak nasze. Niestety, jest to coraz trudniejsze. Dlatego zwracamy się z gorącym apelem do naszych Czytelników. Bez Państwa wsparcia WIĘŹ nie przetrwa!
Jak można pomóc? Każda forma pomocy jest cenna. Będziemy wdzięczni zarówno za wpłaty jednorazowe, jak i regularne (np. w formie stałego zlecenia bankowego). Nazwiska Ofiarodawców będziemy publikować w kolejnych numerach WIĘZI. Prosimy także o polecanie prenumeraty redakcyjnej naszego pisma swoim Bliskim i Przyjaciołom. Wpłaty na rzecz statutowej działalności Towarzystwa „Więź” mogą być odliczane od dochodu jako darowizny. Prosimy o przekazywanie wpłat, także dewizowych, na konto: Towarzystwo „Więź” 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. XV O/Warszawa nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 z dopiskiem: darowizna na rzecz działalności statutowej Towarzystwa „Więź” W ostatnim okresie wsparcia udzieliły nam następujące osoby: Andrzej Biernacki (Warszawa), po raz trzydziesty pierwszy, Christopher Garbowski (Lublin), Krystyna Górska-Gołaska (Poznań), Władysław Heydel (Warszawa), po raz drugi, Michał Horoszewicz (Warszawa), po raz drugi, Jan Bogdan Janta-Połczyński (Sopot), po raz drugi, Pierre Klein (Strasburg), po raz trzeci, Ewa Antonina Ostrowska (Wrocław), po raz trzeci, Andrzej Paszewski (Warszawa), po raz trzeci, Tomasz Romaniuk (Warszawa), Paweł Sawicki (Warszawa), Tomasz Wilgosz (Oława), Kazimierz Wóycicki (Warszawa), Jan Wyrowiński (Toruń), po raz trzydziesty szósty. Serdecznie dziękujemy!
Czas kryzysu, czas pytań
Paul H. Dembinski
Humanizm gospodarczy Społeczna gospodarka rynkowa w czasach kryzysu
Na tematykę tego wystąpienia patrzę z perspektywy Genewy1. Jest to miejsce paradoksalne. W Genewie jako takiej – na terytorium kantonu i republiki o tej samej nazwie – nic ważnego nie zdarzyło się od niepamiętnych czasów, natomiast to, co dzieje się intelektualnie w tej nadlemańskiej mieścinie, miało (i być może nadal ma) wpływ na losy Europy i świata. Genewa posiada bowiem swoisty genius loci. Patrząc z Genewy, jest się intelektualnie i poznawczo zanurzonym w prądach zmieniających świat, ale równocześnie stoi się poza nimi, nie biorąc w nich czynnego udziału. Prawdopodobnie ma to również swoje odbicie w produkcji intelektualnej charakterystycznej dla Genewy, skłonnej do spojrzeń całościowych i często krytycznych. Tak było trzy wieki temu za czasów „obywatela Genewy” – Jean-Jacques’a Rousseau – i tak było w połowie zeszłego wieku.
1
5
Tekst referatu wygłoszonego 12 września 2012 r. w Kancelarii Prezydenta RP podczas seminarium eksperckiego „Formy działania dla realizacji norm społecznej gospodarki rynkowej" zorganizowanego w ramach obszaru tematycznego Forum Debaty Publicznej „Gospodarka konkurencyjnej Polski”.
Paul H. Dembinski
Przypominam ten genius loci nie po to, by się chwalić, że całość mojego życia intelektualnego jest związana z Genewą, ale dlatego, że jeden z ojców intelektualnych ordoliberalizmu (dalej: OL), a więc pośrednio społecznej gospodarki rynkowej (SGR), pisał swoje najważniejsze teksty właśnie w Genewie w czasie, kiedy wojna niszczyła świat dookoła. Stawić opór „najgorszemu”
Był to Wilhem Röpke (1899–1966), światowego formatu ekonomista, który został wydalony z Niemiec przez Hitlera już w 1933 r. Ostatnie 30 lat swego życia (1937–1966) spędził właśnie w Genewie, wykładając w tamtejszym Institut des Hautes Études Internationales. W 1942 r. wydał książkę, która odbiła się głośnym echem w wolnym świecie: Die Gesellschaftliche Krise der Gegenwart [Społeczny kryzys współczesności]. Z końcem 1943 r. ukończył pracę nad Civitas humana – Grundfragen des Gesellschafts- und Wirtschaftsreform [Civitas humana – podstawowe aspekty reformy społecznej i gospodarczej]. Tytułowe Civitas humana jest na pewno dyskretnym echem augustyńskiej Civitas Dei, ale przede wszystkim, jak wskazuje podtytuł, stanowi szkic programu działania, przedłużenie diagnozy postawionej w Krise der Gegenwart. Książka Röpkego Civitas humana jest kluczową pozycją, aby zrozumieć – na tle epoki – podwaliny filozoficzne i intelektualne ordoliberalizmu, a więc pośrednio także korzenie tego, co dzisiaj nazywamy społeczną gospodarką rynkową. W przedmowie pisanej w ostatnich dniach 1943 r. Röpke twierdzi, że w czwartym roku wojny to, co najgorsze, i to, co najlepsze, wydaje się tak samo możliwe. Naszym obowiązkiem, pisze, jest jednak robienie wszystkiego – nie zważając na opory, na niebezpieczeństwa i na przeciwności – aby ziściło się „najlepsze”, a nie „najgorsze”. Ni mniej, ni więcej, chodzi o przeciwdziałanie „najgorszemu”, czyli, jak to nazywa Röpke, o stawianie oporu „kolektywizmowi”, tzn. wszelkim rozwiązaniom (politycznym, gospodarczym, społecznym, intelektualnym, technicznym) o charakterze „totalizującym”. Jak sam tytuł wskazuje, Civitas humana wychodzi daleko poza zakres kompetencji ekonomisty – należy raczej do rzadkiego, niewygodnego gatunku filozofii gospodarczo-społecznej, bliskiej szkole frankfurckiej. Autor jest tego w pełni świadomy. W 1943 r. pisał, że spojrzenie całościowe – dziś powiedzielibyśmy: systemowe – jest konieczne w momentach, gdy stoimy przed „totalnymi” (ogólnymi) wyzwaniami, kiedy rozdrobnienie dyscyplin jest przeszkodą w całościowej odpowiedzi na wyzwania czasu. Takie podejście musi mieć charakter syntetyczny – nie tylko interdyscyplinarny, ale wręcz transdyscyplinarny. Konieczna jest więc podbudowa analityczna i współpraca wokół tego samego projektu politycznego wielu dyscyplin: filozofii, socjologii, etyki, ekonomii, prawa itd. Röpke nawołuje do współpracy w imię najtrafniejszego użycia wiedzy i nauki, do stawiania skutecznego oporu „najgorszemu”. Jego podejście jest ważne z punktu
6
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Humanizm gospodarczy
widzenia epistemologicznego: jest ono przejściem z pola „poprawnej” naukowo oceny do moralnego osądu angażującego wartości autora. Takie przejście od oceny do osądu wymaga osobistego zaangażowania i odwagi cywilnej, której ani Röpkemu, ani jego kolegom-ordoliberałom nie zabraknie. Porównywanie sytuacji lat 1943–44 z teraźniejszością wychodzi poza ramy tych refleksji. Chciałbym jednak podkreślić jeden aspekt. Mimo że stan świata wtedy i dziś jest inny, wachlarz możliwych dla ludzkości scenariuszy przyszłości pozostaje ten sam: „najgorsze” i „najlepsze” są nadal możliwe, choć może (miejmy nadzieję) n i e t a k s a m o możliwe. O ile identyfikacja oblicza tego, co „najgorsze”, była łatwa w latach 1943–1944 (Röpke widział je w totalitaryzmach kolektywistycznych), o tyle dzisiaj jest ona trudniejsza, pomijając apokaliptyczne wizje niektórych ekologów. Dla jednych jest to skrajny indywidualizm i tzw. społeczeństwo rynku, dla innych totalizm technologiczny i wścibskie państwo. Sześćdziesiąt lat zachodniej prosperity zawęziło wyobraźnię. Nieco karykaturalnie można by powiedzieć, że nasze – zachodnie, nadal dominujące – spektrum możliwości w pięć lat po wybuchu kryzysu jest mocno zawężone. Za „najgorsze” uważany jest spadek PKB o 20%, zaś „najlepsze” to kontynuacja, business as usual. Aby zrozumieć wyzwania i nadzieje tkwiące w ordoliberalizmie i społecznej gospodarce rynkowej, trzeba wyrwać się z tego zawężonego spojrzenia, do jakiego sprowadziła nas wizja płaskiego świata bez przyszłości, rozwinięta przez Fukuyamę i Friedmana. Rozszerzenie tego spektrum, między innymi pod naciskiem bieżących wydarzeń, i wprowadzenie doń ponownie civitas humana jest bardzo ważne – nie tylko po to, by zrozumieć prawdziwe źródła aktualnego kryzysu i jego istotę, lecz również, aby uzmysłowić sobie zarys tego, co „najlepsze”. Kryzys może bowiem być szansą realizacji „najlepszego”, a odnowiona wizja SGR może okazać się właściwą drogą ku temu prowadzącą.
Röpke jasno odróżnia gospodarkę rynkową, jako zasadę organizującą życie gospodarcze zgodnie ze spuścizną cywilizacyjną Zachodu, od kapitalizmu, który analizował jako jej historyczne spaczenie. Chodzi mu o obronę zasady gospodarki rynkowej opartej na przedsiębiorczości i na wolności, ale też o jej oczyszczenie z tendencji monopolistycznych i tych interwencji państwa, które są sprzeczne z zasadami rynkowymi. Dlatego Röpke sam siebie nazywa radykalnym „liberalnym konserwatystą”. Dla wczesnego OL i SGR konkurencja i rynek nie są „zjawiskami naturalnymi”, równoznacznymi z absencją interwencji państwowej. Wręcz przeciwnie, konkurencja jest „instytucją”, która może utrzymać się wyłącznie, jeżeli siła publiczna broni ją przed praktykami dla niej nieprzyjaznymi, które łatwo mogą tę konkurencję wypaczyć. Na tym prawdopodobnie polega podstawowa różnica między ówczesnym OL a szkołą austriacką i dużą częścią współczesnego liberalizmu, dla której rynek jest
7
Czas kryzysu, czas pytań
Gospodarka rynkowa, nie społeczeństwo rynkowe
Paul H. Dembinski
swego rodzaju „porządkiem naturalnym”, od którego każda interwencja państwowa może tylko oddalić. Sławne powiedzenie prezydenta Reagana: the state is not the solution, it’s the problem [państwo nie jest rozwiązaniem, ono jest problemem] odwołuje się do wizji rynku jako instytucji naturalnej i przez to nadrzędnej w stosunku do państwa. Podobne podejście przebija w orzecznictwie polskiego Trybunału Konstytucyjnego dotyczącym art. 20 Konstytucji RP, stanowiącym, że „społeczna gospodarka rynkowa oparta na wolności działalności gospodarczej, własności prywatnej oraz solidarności, dialogu i współpracy partnerów społecznych stanowi podstawę ustroju gospodarczego Rzeczypospolitej Polskiej”. Civitas humana uznaje gospodarkę rynkową za cel nadrzędny SGR, czego jednak nie powinno się mylić ze „społeczeństwem rynku”, do którego zachodnim społeczeństwom jest coraz bliżej. Röpke, a za nim ordoliberałowie, jasno odgraniczają sferę działalności gospodarczej od innych sfer życia społecznego i osobistego, w których powinny panować zasady inne niż logika indywidualizmu i rynku. Röpke pisał: „Zasadę indywidualizmu, która znajduje się w sercu gospodarki rynkowej, muszą przeciwważyć zasada solidarności i humanitaryzmu. Tylko jeżeli te zasady występują wspólnie w nowoczesnym społeczeństwie, zażegnane są śmiertelne niebezpieczeństwa proletaryzacji (zubożenia) i umasowienia”. Chodzi więc przede wszystkim o liberalizm polityczny i kulturowy, opierający się na przesłankach antropologiczno-socjologicznych, w stosunku do których konkurencyjny rynek i organizacja gospodarcza mają pozostać jedynie służebne. Polityczno-kulturowy liberalizm (w najszerszym i odwiecznym sensie równowagi między indywidualizmem a kolektywizmem) ma znaczenie pierwszorzędne; liberalizm gospodarczy, który z niego pochodzi, jest drugorzędny. […] Z tej podwójnej zasady – która pozwala na wzięcie pod uwagę z jednej strony wszelkich niewydolności gospodarki rynkowej, a z drugiej strony na bezkompromisowe trzymanie się zasady porządku rynkowego – wynika ciężkie zadanie, które sobie stawiamy: zadanie wyszukania trzeciej drogi.
W tym sensie, idąc tokiem rozumowania Röpkego, SGR jest swego rodzaju trzecią drogą między kolektywizmem opartym na totalitaryzmie a antypaństwowym naturo liberalizmem. Jest „humanizmem gospodarczym”. Aby ograniczyć ingerencję państwa w życie gospodarcze do troski o warunki ramowe i strukturalne i nie dopuścić do interwencjonizmu prowadzącego ku ręcznemu sterowaniu, OL proponuje „konstytucję gospodarczą”. W wizji tej państwo jest konieczne dla zapewnienia funkcjonowania konkurencji na rynkach, dla zwalczania naturalnych tendencji rozrostu przedsiębiorstw prowadzących do pokus monopolistycznych. Oznacza to, że państwo ma nie tylko gwarantować ramowe rozwiązania systemowe zgodne z zasadami rynkowej gospodarki, ale ich aktywnie bronić poprzez interwencje dostosowujące i strukturalne. Nie powinno natomiast ręcznie sterować koniunkturą, jak to proponował Keynes. Państwowe interwencje strukturalne – zgodne i wspomagające rynki – mają stworzyć i dostosowywać warunki ramowe (również społeczne) konieczne dla
8
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Humanizm gospodarczy
działania gospodarki rynkowej o „ludzkiej twarzy”, np. podział dochodów i własności, granice wielkości przedsiębiorstw. Innymi słowy, mają położyć podwaliny pod ustrój gospodarczy umożliwiający pełny rozwój każdego członka społeczeństwa – co jest ostatecznym celem civitas humana. Ordoliberalizm proponuje wręcz wprowadzenie „konstytucji gospodarczej” jako podwaliny porządku (do porządku nawiązuje słowo ordo) instytucjonalnego chroniącego życie gospodarcze przed koniunkturalnymi zakusami polityków. W takiej konstytucji powinny znaleźć się np. zapisy dotyczące polityki pieniężnej, ochrony konkurencji, podatków i świadczeń społecznych. Debata nad rolą państwa w gospodarce nie jest więc nowością czasu dzisiejszego, trwała przez większą część XX wieku. Odżyła jednak z całym wigorem w ciągu ostatnich – kryzysowych – lat, czy to na poziome UE, czy poszczególnych państw członkowskich.
Wilhelm Röpke należał do wiodących postaci ordoliberalizmu, ale nie był jedynym jego ojcem. Jego ujęcie było najbardziej „systemowe”, wychodzące daleko poza czystą ekonomię, wskazywał – razem z Aleksandrem Rüstowem – wyższość podwalin moralnych tego porządku. Czysto ekonomicznym filarem OL był Walter Eucken. To on stworzył podwaliny teoretyczne tej koncepcji, na których powstała później SGR. Wokół Euckena na uniwersytecie w niemieckim Fryburgu powstała szkoła nazwana później ordoliberalizmem. Z punktu widzenia analizy kryzysu różnica spojrzeń obu autorów jest wymowna. Dla Euckena każdy kryzys społeczny jest symptomem totalnego kryzysu gospodarczego, natomiast Röpke twierdzi odwrotnie: kryzys gospodarczy jest przejawem „totalnego” kryzysu naszych społeczeństw. Ciekawe, jak zapatrywaliby się oni na dzisiejszy kryzys. Mnie bliższy jest punkt widzenia Röpkego. Uważam, że życie gospodarcze jest jedną z płaszczyzn i odbić życia społecznego, a nie odwrotnie. Głębokich przyczyn dzisiejszego kryzysu gospodarczego należy zatem szukać nie tylko na poziomie techniki finansowej czy gospodarczej, ale również – a może nawet przede wszystkim – na płaszczyźnie zdrowia tkanki społecznej i moralno-etycznej. W ten sposób dyskusja o współczesnym kryzysie nie opuszcza płaszczyzny filozofii społeczno-gospodarczej, gdzie zapuścił korzenie ordoliberalizm. Idee OL były podstawowym natchnieniem polityków niemieckich – Ludwiga Erharda i Alfreda Müller-Armacka – którzy w latach 1948–49, zaraz po reformie monetarnej w zachodnich Niemczech, wprowadzili w życie rozwiązania instytucjonalne i gospodarcze z niego wynikające, dopełniając je po stronie polityki społecznej rozwiązaniami wynikającymi z postulatów socjo- i chrześcijańsko-demokratycznych, nie w pełni spójnych z postulatami ordoliberalizmu.
9
Czas kryzysu, czas pytań
Kryzys społeczny a kryzys gospodarczy
Paul H. Dembinski
Tak powstała społeczna gospodarka rynkowa. Nie jest ona czystym odbiciem tez OL. W bardzo pragmatyczny sposób połączone zostały wtedy w Niemczech zasady gospodarki rynkowej opartej na wolności przedsiębiorczej, własności prywatnej i konkurencji – wedle których państwo miało działać strukturalnie, a nie koniunkturalnie – z rozwiązaniami bardziej „rozdawczymi” (solidarnościowymi) w dziedzinie polityki społecznej oraz współdecydowania na poziomie przedsiębiorstw. Te domieszki doprowadziły z czasem do usztywnienia rynku pracy, przed którym Röpke ostrzegał już w Civitas humana. To z kolei, od połowy lat 60. do 1982 r., było powodem rosnącego interwencjonizmu państwa w życie gospodarcze. Lata kanclerstwa Helmuta Kohla miały na celu „odpolitycznienie” gospodarki i powrót do postulatów ordoliberalizmu. Te wysiłki znalazły ostateczne przebicie – już na poziomie całej strefy euro – w „odkeynesowieniu” polityki gospodarczej poprzez jej częściową „europeizację” w ramach unii gospodarczej i walutowej. Ten krótki rys historyczny jasno ukazuje, że w ciągu ostatniego półwiecza społeczna gospodarka rynkowa była pragmatyczną, a nie czysto modelową odpowiedzią na specyficzne rozkłady roszczeń społecznych i sił politycznych – stąd bierze się wielość jej konkretnych wariantów. Trzon ideowy, na którym opiera się istota SGR, to kilka założeń systemowo-ustrojowych (nie tylko gospodarczych), które można streścić w sposób następujący: 1. podstawa antropologiczna: osoba i jej rozwój (a nie oderwana od siebie i wszystkiego jednostka) są celem życia gospodarczego; 2. z tego wynika nierozerwalność wolności politycznej i społecznej od wolności gospodarczej; 3. konieczność zapewnienia osobom nieposiadającym pracy środków i warunków do prowadzenia „godnego życia”; 4. organizacja gospodarcza jest służebna w stosunku do celu nadrzędnego, tj. civitas humana; to z niej wynika ostateczne kryterium osądu politycznego; 5. kluczowe znaczenie ma strzeżenie zasad konkurencji i rynku przed gigantami i monopolami – jest to podstawową rolą państwa; 6. odpolitycznienie życia gospodarczego przez jego ścisłe poddanie porządkowi konstytucyjnemu oraz wzmocnienie niezależnych przeciwwag dla polityków, takich jak media, nauka i prawo; 7. ostrożność wobec każdego totalizującego dogmatyzmu, również w mediach czy nauce. Kryzys to czas pytań
Należy zostawić historykom szukanie odpowiedzi na pytanie, do jakiego stopnia różne wersje SGR zdały egzamin i osiągnęły zamierzone cele. Dla dyskusji na temat aktualnego kryzysu ważne jest przypomnienie, że społeczna gospodarka rynkowa jest zapisana i w polskiej konstytucji, i w zasadach Unii Europejskiej. Poprzez
10
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Traktat lizboński UE przekształciła SGR w SKGR (społeczną i konkurencyjną gospodarkę rynkową), przyjmując ją za model i cel dla całej jednoczącej się Europy. Spytać należy, czy SKGR ma sens i czy może zostać osiągnięta w Polsce i w całej Unii. Aktualny kryzys jest kryzysem systemowym, to znaczy, że nie da się wyróżnić jego jednej przyczyny sprawczej: przyczyn jest wiele i są one współzależne. Choć każda z nich działa w swoistym rytmie czasowym, dzisiaj te różne rytmy się zbiegają. Można wyodrębnić przyczyny natury technologicznej, finansowo-gospodarczej, instytucjonalnej i politycznej, światopoglądowej i naukowej, socjologicznej, a w końcu moralnej i etycznej. Najkrócej rzecz ujmując, według analiz Obserwatorium Finansów, kryzys jest wypalaniem się procesu „finansjalizacji”, który trwał od połowy lat 70. do 2007 roku2. Ten okres można nazwać „euforycznym 30-leciem”. Euforia była napędzana światopoglądem opartym na dwóch przekonaniach, które bezdyskusyjnie zostały przyjęte przez społeczeństwa zachodnie jak swego rodzaju nowe objawienie prawdy. Pierwsze z nich mówiło o tym, że rynek globalny (przede wszystkim kapitałowy) jest zjawiskiem naturalnym będącym w stanie rozwiązać wszelkie obecne i przyszłe problemy ludzkości. Drugie zaś zakładało, że działalność finansowa pozwoli „wyzwolić” ludzkość spod jarzma ograniczeń rzeczywistości. Na tym tle powstały trzy wygodne mity tej epoki: 1. mit życia bez pracy, bo kapitał albo państwo zagwarantują konieczne dochody; ten mit prowadzi najpierw do rozrostu, a potem do degenracji idei opiekuńczości; 2. mit życia bez ryzyka, gdyż wszystko jest przewidziane, a wszelkie niebezpieczeństwa zostaną ubezpieczone przez instytucje prywatne lub uspołecznione przez rozwiązania państwowe; sprowadza się to do przekonania, że indywidualne ryzyka życiowe mogą być uspołecznione; 3. mit postępu i wydajności, również w wersji finansowej, jako swoisty wariant etosu społecznego. Ten mit ciągłego wzrostu wydajności dodawał realizmu dwóm poprzednim mitom. W połowie pierwszej dekady XXI wieku proces finansjalizacji, będący systemowym zapisem lat euforii, powoli wyczerpywał swoje moce napędowe, przygotowując pole dla kryzysu, który wkrótce okazał swój systemowy wymiar. Stąd wynika inna szczególnie ważna charakterystyka obecnego kryzysu – jest nim jego bezpodmiotowość. Oznacza to, że w kryzysie znajdują się nie poszczególne instytucje społeczne (demokracja, rynek, państwo, przedsiębiorstwo), ale ich współzależności (inter dependence) – a współzależność należy do istoty pojęcia systemu. Wobec kryzysu o tak złożonej naturze – wieloprzyczynowego i bezpodmiotowego – powstaje pytanie, kto ma na tyle szerokie spojrzenie, aby go ogarnąć i zdiagnozować. W tej sytuacji wyjątkowo ciężki obowiązek spoczywa na intelektualistach – to Zob. manifest Obserwatorium Finansów O działalności finansowej w służbie dobra wspólnego, www.obsfin.ch/Document/2011-POL-Manifeste%20de%20l%27Observatoire.pdf.
2
11
Czas kryzysu, czas pytań
Humanizm gospodarczy
Paul H. Dembinski
oni powinni tak przedstawić źródła i przyczyny kryzysu, aby stały się one bardziej czytelne, zarówno dla społeczeństwa, jak przede wszystkim dla jego przywódców. Tylko wtedy działanie zaradcze będzie możliwe i będzie miało szanse powodzenia. Kraje postkomunistyczne wiedzą z niedawnego doświadczenia, że kryzys jest momentem zerwania się dawnych pewności – to raczej czas pytań niż odpowiedzi. Podczas gdy Zachód surfował na fali euforii finansowej, tzw. gospodarka centralnie planowana znalazła się w kryzysie, który zakończył się jej upadkiem i przełomem systemowym w 1989 roku. Obecnie intelektualiści mają przed sobą wiele do zrobienia. Do tej pory ogromna większość diagnoz ekonomistów nie wyszła poza płaszczyznę czystej techniki, mimo że Röpke już w latach 40. przypominał, że każdy kryzys gospodarczy to symptom „dysfunkcji społecznej”. Tak też jest i dziś, gdyż rozwiązania instytucjonalne, które wyłoniły się przez ostatnie dziesięciolecia w ramach wielości wariantów SGR, są na skraju wytrzymałości. Zmniejszyć uzależnienie społeczeństwa od państwa
Czy zatem społeczna i konkurencyjna gospodarka rynkowa jest możliwą odpowiedzią na dzisiejszy kryzys? Aby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba najpierw zwrócić uwagę na to, co zmieniło się w życiu gospodarczym i społecznym od lat 60., czyli czasów świetności i „czystości” SGR w wydaniu niemieckim. Nastąpiły w tym okresie dwie podstawowe zmiany. Z jednej strony zwiększyło się uzależnienie społeczeństwa od państwa na skutek rozpadu tkanki społecznej, a z drugiej strony, równocześnie, zmniejszyło się – na skutek globalizacji – uzależnienie rynku od państwa. W konsekwencji pękła wewnętrzna spójność SGR. Niedawne rozszerzenie w traktacie lizbońskim tradycyjnego pojęcia SGR na SKGR wydaje się przedsięwzięciem bardziej sloganowym niż do końca przemyślanym. Na widocznym obok trójkątnym schemacie zobaczyć można trzy przymiotniki współobecne w zwrocie „społeczna konkurencyjna gospodarka rynkowa”. Osie pomiędzy wierzchołkami pozwalają pokazać napięcia, które istnieją między tymi, często sprzecznymi, zasadami działania. Można by więc powiedzieć, że traktat lizboński przechodzi od schematu dwuwierzchołkowego o jednej osi napięć do trójwierzchołkowego z trzema osiami napięć. Najpierw przedstawię wzrost uzależnienia tkanki społecznej od państwa. Do końca lat 60. XX wieku rodzina, często trój- czy czteropokoleniowa, pozostawała ważną komórką tkanki społecznej. Nie tylko spełniała swoje funkcje wychowawcze i pielęgnacyjne, ale pełniła też ważną rolę ostatniego ogniwa „polityki socjalnej”: zasoby, dochody oraz ewentualne zapomogi i świadczenia państwa na rzecz jednostek były wtórnie zagospodarowywane w imię dobra wspólnego rodziny czy klanu. Od tego czasu wiele równoległych procesów społecznych doprowadziło do skurczenia rodziny i silnej redukcji jej roli redystrybucyjnej.
12
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Humanizm gospodarczy
Miejsce to zajęło – niektórzy powiedzą: zabrało – państwo opiekuńcze. Innymi słowy, rozpad rodziny doprowadził do trudnej sytuacji: do znacznego wzrostu zarówno świadczeń, jak i kosztów polityki społecznej. Dzisiejszy ich poziom jest wielokrotnie wyższy od tego, co może udźwignąć „konkurencyjna” działalność gospodarcza w krajach, w których społeczeństwo autonomicznie – poprzez rodziny, klany czy wioski – wypełnia niesformalizowane funkcje rozdzielcze. W krajach zachodnich od początku lat 80. na rosnące problemy społeczne (edukacja, bezpieczeństwo, opieka społeczna, starzenie się społeczeństwa itd.) odpowiadano coraz częściej wzmacnianiem opiekuńczości państwa, finansowanym również poprzez wzrost finansowego długu publicznego. Rozwiązanie to było do 2009 r. przyjmowane z entuzjazmem przez globalne rynki finansowe, których poważna część środków pochodzi ze źródeł zdefiskalizowanych. Dziś, jak pokazuje kryzys strefy euro, ten model wzrostu się wyczerpał. Jest nawet gorzej – przyszłość, która miała gwarantować spłacalność długu, została „zastawiona”, czyli opróżniona ze swojej zawartości i poddana jakby pod zastaw zaciągniętych długów. W tej spuściźnie miotają się dziś młode generacje krajów europejskiego Południa. W aktualnej sytuacji społecznej koszt polityki społecznej i obciążenia wynikające z długu ciążą na działalności gospodarczej, zabijając jej konkurencyjność w skali globalnej. Gospodarka prawdziwie „społeczna i konkurencyjna” w ramach gospodarki globalnej stanie się możliwa w krajach UE, tylko jeżeli część opiekuńczości państwa zostanie przejęta przez solidarności nieformalne, które opierają się na „więzi społecznej”, a nie na służbach budżetowych czy przedsiębiorstwach prywatnych pracujących na zlecenie publiczne. Odwrót od gospodarki „socjalnej” – i powrót do „społecznej” w pełnym tego słowa znaczeniu – jest więc koniecznością, a nie jedynie możliwością. Należy więc uaktywniać i stymulować te więzi również przez odwołanie się do polityki fiskalnej, urbanistycznej i budżetowej. Aktywizacja gospodarstw domowych jako wytwórców i konsumentów świadczeń społecznych staje się szansą, która – zwłaszcza w Polsce – wydaje się stosunkowo łatwa do wykorzystania. Tylko w ten sposób wzrost obciążenia budżetu będzie mógł zostać zahamowany
13
Czas kryzysu, czas pytań
Rys. 1 Schemat SKGR (społeczna i konkurencyjna gospodarka rynkowa)
Paul H. Dembinski
i nawet ewentualnie zacznie spadać. Równocześnie, co jest bardzo ważne – może spaść zatrudnienie i PKB, ale wydaje się wysoce prawdopodobne, że zwiększy się zadowolenie wielu członków społeczeństwa z warunków życia. Ma to bezpośredni związek ze zmianą sposobu organizowania przyszłości jednostek i rozkładania ryzyka na podmioty pośrednie, a nie tylko jego uspołecznianie poprzez przekazywanie go państwu lub przejmowanie przez rynki finansowe. Inny powód wzrostu roszczeń co do opiekuńczości państwa wynika z utwardzenia i zaostrzenia (dehumanizacja) zasad działalności gospodarczej. W ciągu ostatnich dziesięcioleci sposób organizacji i działanie przedsiębiorstw oraz warunki pracy uległy głębokim zmianom. Zwiększyły się wymagania i naciski na natychmiastową wydajność, co zmniejszyło tolerancję i możliwości uwzględniania potrzeb i wymagań pracowników podczas wytwarzania (warunki prac, poziomy wynagrodzeń itd.) na poziomie mikro. Równocześnie na poziome makro zwiększono zakres polityki socjalnej i rozdzielania świadczeń, a na poziome przedsiębiorstw zaczęto zajmować się odpowiedzialnością społeczną i filantropią. Taki podział funkcji między wydajnością a pomocą polityki socjalnej wydawał się jak najbardziej racjonalny i efektywny. Zakładano bowiem, że w ten sposób poziom produkcji będzie wyższy i że będzie więcej do podziału. Robiąc takie założenie, przeoczono jednak możliwość, że zbyt wielkie zaostrzenie warunków pracy może równocześnie ponadproporcjonalnie zwiększyć szkody społeczne spowodowane sposobem i organizacją produkcji, co może zwiększyć zapotrzebowanie i koszty polityki społecznej (stres, choroby psychiczne, wypadki, niepokoje i napięcia w rodzinie prowadzące do jej rozpadu itd.). Działanie naprawcze – ex post w skali makro – może okazać się, per saldo, droższe niż prewencyjne, które to zapobiegałoby szkodom, humanizując sam proces produkcji na poziomie mikro. Stawianie wyłącznie na efektywność jest jasnym odejściem od zasad wizji civitas humana, dla której „integralny rozwój osoby ludzkiej” (promowany dziś również przez społeczną refleksję chrześcijańską) jest celem nadrzędnym. Zmniejszyć uzależnienie państwa od rynku
Zarówno ojcowie ordoliberalizmu, jak i potem rzemieślnicy polityczni wprowadzający w życie SGR myśleli w kategoriach gospodarki narodowej, w kategoriach pokrywania się obszarów procesów politycznych z obszarami społecznymi i gospodarczymi w ramach suwerennego państwa. Współzależności międzynarodowe w tej koncepcji nie odgrywały żadnej roli. W tak rozumianej gospodarce narodowej działanie rynku konkurencyjnego jest w stanie zagwarantować najbardziej efektywne z możliwych użytkowanie zasobów i czynników produkcji, biorąc pod uwagę całość ograniczeń, np. tych wynikających z przesłanek polityki społecznej. Nie znaczy to jednak wcale, że rozwiązanie efektywne w skali lokalnej (narodowej) będzie podobnie działało w skali międzynarodowej. Innymi słowy, wprowadzenie
14
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Galeria WIĘZI: Alicja Ignaciuk
15
Paul H. Dembinski
zewnętrznego punktu odniesienia wprowadza w początkową konstrukcję SGR element, który de facto ją ubezwłasnowolnia. Nie tyle efektywność rynku, co brak jego ograniczeń (między innymi społecznych czy ekologicznych) staje się czynnikiem konkurencyjności. W ten sposób może łatwo nastąpić odwrócenie: gospodarka mająca pełnić w civitas humana funkcję jasno służebną staje się dominującą siłą współczesności. Civitas humana traci swoją rangę celu nadrzędnego, staje się jedynie możliwym rezultatem. Röpke podkreślał, że jego preferencja dla rynku konkurencyjnego nie wynika z przesłanek efektywności, lecz z faktu, że jest on ostoją wolności gospodarczej. U podstaw OL leży kwestia „konstytucji gospodarczej” – w imię tej zasady SGR powinna odnosić się do pewnej przestrzeni, w której możliwe jest wprowadzenie porządku konstytucyjnego (ordo). Konstytucja RP odnosi się do terytorium Polski, traktat lizboński do UE jako całości. SGR powstała w Niemczech, kiedy świat był zestawieniem gospodarek narodowych. Dziś mamy do czynienia z gospodarką transnarodową. Jest to szczególnie ważne, jeśli chodzi o konkurencję na rynkach, która jest sercem SGR, a także o przedsiębiorstwa transnarodowe. W warunkach wolnego handlu lokalny regulator konkurencji jest bezsilny, gdy na horyzoncie pojawiają się produkty kolosów światowych, których tenże regulator ani nie może rozbić, jak proponowałby Röpke, ani nie może im zabronić dostępu do rynku lokalnego. Rynek wymyka się możliwości oddziaływania konstytucji, jako że zbyt wiele procesów ma źródła poza jej zasięgiem terytorialnym, gdyż gospodarka narodowa została rozmyta w globalizacji. Koncentracja siły ekonomicznej na poziomie globalnym ma miejsce poza zasięgiem jakichkolwiek władz do spraw konkurencji. Dziś gospodarka światowa jest ustrukturyzowana przez „globalne łańcuchy wartości”, które mają charakter transnarodowy – powstały poprzez transgraniczne powiązania przedsiębiorstw, które jako całość są trudne do zidentyfikowania. Według moich obliczeń łańcuchy wartości powstałe wokół 800 największych niefinansowych przedsiębiorstw światowych, odpowiadają za ok. 50% światowego PKB. Innymi słowy, procesy na poziomie globalnym idą w całkowicie odwrotnym kierunku, niż życzyłby sobie tego ordoliberalizm czy społeczna gospodarka rynkowa. Te procesy odbijają się na rynkach lokalnych, gdzie dobra i usługi wynikające z powiązań globalnych są sprzedawane i których elementy są produkowane. Wolność przepływów handlowych i kapitałowych w dużej mierze działa obezwładniająco na instrumenty ochrony konkurencji na poziomie lokalnym. Inaczej mówiąc: konkurencyjność międzynarodowa wcale nie musi iść w parze z charakterem rynkowym gospodarki. Nawet wręcz przeciwnie: gigantyzm przedsiębiorstw, którego tak bardzo bał się Röpke, może okazać się bardzo konkurencyjny w skali międzynarodowej. Koncepcje ordoliberalizmu i pierwsze kroki społecznej gospodarki rynkowej miały miejsce w czasach, kiedy sektor finansowy był przede wszystkim narodowy i słabo rozwinięty. Od połowy lat 70. gospodarka światowa przeżyła „euforyczne trzydziestolecie”, które brutalnie zakończyło się w sierpniu 2007 roku. Rozwój sektora finansowego – usług, technik, instytucji – był siłą napędową tej euforii. Ogólnie przyjęta wizja – dyskretnie zakodowana w twierdzeniach tzw. nauki
16
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Humanizm gospodarczy
o finansach – obiecywała, że dzięki tym technikom możliwe będzie uwolnienie się od ograniczeń tzw. gospodarki realnej. Pojęcie „finansjalizacji” opisuje ten proces, jego źródła i konsekwencje. U źródeł stoją dwa podstawowe błędy. Pierwszym jest odwrócenie celów i środków: finanse stały się celem i podporządkowały sobie procesy tzw. gospodarki realnej; tym samym te ostatnie przestały być celami i stały się drugorzędne. Drugi błąd odnosi się do zamazania granic między teraźniejszością i przyszłością: nagminnie – świadczą o tym dziś góry długu – zostawiano przyszłość gwoli polepszenia teraźniejszości. W ten sposób przedwcześnie skonsumowana przyszłość okazuje się dziś pusta: dla gospodarstw domowych, dla rencistów, dla przedsiębiorstw i dla państw. W tych warunkach, biorąc pod uwagę omawiany już rozpad więzi rodzinnych i wzrost potrzeb socjalnych, gospodarki krajów UE – aby być konkurencyjnymi – nie będą już miały możliwości, aby być również społecznymi3.
Obecnie nie wydaje się zatem, aby Polska czy UE posiadały środki wystarczające, by można było mówić o ich „gospodarkach” w oddzieleniu od gospodarki globalnej. Zbyt wiele wątków wiąże i uzależnia każdą z nich od gospodarki światowej. Wynika z tego, że ani UE, ani tym bardziej Polska nie mają dziś warunków, aby same z siebie mogły być gospodarkami równocześnie rynkowymi, konkurencyjnymi i społecznymi. A to oznacza, że znajdujemy się w momencie zwrotnym i krytycznym: „najlepsze” i „najgorsze” są znowu możliwe, jak za czasów Röpkego. Konieczne więc jest, aby dylematy, o których mowa wyżej, były najpierw opisane, a potem w jakiś sposób rozwiązane. W koncepcji SKGR kwestia „natury rynku” jest pierwszorzędna. Czy UE postrzega rynek jako stan „naturalny”, czy jako „konstrukt społeczny”? Jeżeli UE pójdzie za wariantem pierwszym, wtedy każda instytucja polityczna będzie musiała być uznana za drugorzędną w stosunku do rynku globalnego. Jeżeli natomiast pójdzie w kierunku opcji drugiej – na pewno bliższej ojcom OL – wtedy będzie musiała podjąć kwestie polityki antymonopolowej i prokonkurencyjnej nie tylko na poziomie wewnętrznym, co już czyni, ale przede wszystkim na poziomie globalnym. Ta kwestia jest podstawowa i leży u podłoża całej debaty (albo jej braku) o globalizacji. Czego chcą rynki, a czego chcą rządy? Dziś rynek globalny odbudował swoją prawomocność jako instytucja naturalna, niezależna od decyzji politycznych. Paradoksalnie władza publiczna musi ciągle usprawiedliwiać swoje istnienie – coś w rodzaju„przepraszam, że żyję”. Odwrócenie tego trendu, konieczne dla powstania SKGR, nie będzie łatwe. Czy nastąpi to na poziomie państw narodowych, czy na poziomie Unii – jest kwestią otwartą. Niemniej jednak wydaje się, że w świecie Zob. P.H. Dembinski, Finanse po zawale, Warszawa 2011. Na łamach WIĘZI książkę tę recenzowała Aniela Dylus: Po kryzysie, przed kryzysem?, WIĘŹ 2012 nr 7.
3
17
Czas kryzysu, czas pytań
Brakuje wizji
Paul H. Dembinski
gigantów gospodarczych Unia ma więcej argumentów, by przeprowadzić rozwiązania systemowe – globalne i lokalne – inspirowane przez wymogi i filozofię SKGR. Konieczne jest jednak, aby sama Unia była przekonana i miała jasną wizję tego, czego należy dokonać. Ten ostatni warunek nie jest dzisiaj spełniony. Dziś mało energii politycznej poświęca się na przekonywanie społeczeństwa Europy do wizji „życia wspólnego” opartego na czymś innym niż wzrost PKB. W 1988 roku Paul Ricoeur twierdził, że nie widzi znaków „totalnego kryzysu” w społeczeństwach zachodnich, niemniej zauważa niepokojący zanik trzech rzeczy: przekonania, zaangażowania i konsensusu. Ten zanik, w oczach nieżyjącego już dziś filozofa, mógł być zwiastunem nadchodzącego kryzysu wartości. Aby szukać wyjścia z kryzysu, który jest przede wszystkim kryzysem wartości, należy zrobić to, co zrobił Röpke 60 lat temu nad Lemanem: przeprowadzić krytyczną analizę niedawnej przeszłości, która w oparciu o jasne priorytety i wartości pozwoli na wyłonienie wizji programowej typu civitas humana Europae. Jedynie taka wizja mogłaby wyrwać z letargu społeczeństwa europejskie, przekonać je i pobudzić zarówno do konsensusu, jak i do działania na rzecz SKGR. Civitas humana Europae nadal pozostaje w zasięgu, ale wymaga mobilizacji zarówno nauki (mocy analitycznych, lecz przede wszystkim syntetycznych), jak i wyobraźni politycznej. Niedawna przeszłość systemowa Polski, jak i jej doświadczenia ostatnich 20 lat mogłyby dużo wnieść do projektu takiej wizji, która musi wziąć pod uwagę podstawowe zmiany, jakie nastąpiły, dotyczące: roli państwa w gospodarce, przedsiębiorstwa, konkurencji i więzi społecznej. Jak ważna jest wizja polityczna w momentach kryzysu systemowego, zauważył już François Perroux. W 1948 roku w książce Le Capitalisme zastanawiał się on nad systemową dynamiką kapitalizmu. Długo przed początkiem globalizacji pisał: Przez pewien czas duch poprzedzający kapitalizm i jemu obcy podtrzymuje ramy, w którym ten ustrój funkcjonuje. Jednak poprzez samą swoją ekspansję i osiągnięcia gospodarka kapitalistyczna nadwątla tradycyjne instytucje i struktury myślowe, bez których nie może zaistnieć żaden porządek społeczny. Kapitalizm zużywa i rozkłada. Jest ogromnym użytkownikiem soków, których wzrostem sam nie zarządza. Aby to zło mogło na czas zostać zauważone i zwalczone, konieczna jest u polityków rzadkiej jakości zimna krew i energia w stosowaniu adekwatnych przeciwdziałań.
Paul H. Dembinski Paul H. Dembinski – ekonomista, profesor uniwersytetu we Fryburgu, współtwórca i dy-
rektor Obserwatorium Finansów w Genewie, ekspert w organizacjach międzynarodowych. Autor wielu publikacji, m.in. Economic and Financial Globalization: What the Numbers Say, Enron and the World of Finance: A Case Study in Ethics, Finanse po zawale. Założyciel i redaktor kwartalnika „Finance & the Common Good/Bien Commun”. Mieszka w Genewie.
18
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Marek Rymsza
Czy wiemy, czego chcemy?
Czy mamy w Polsce odpowiednią politykę społeczną na czasy kryzysu? Jakie wsparcie jest najbardziej potrzebne dla obywateli w okresie gospodarczej dekoniunktury? Czy warto i czy potrafimy wykorzystać nasze doświadczenia z trudnych czasów transformacji ustrojowej, kiedy to (przypomnijmy) podjętym reformom ustrojowym towarzyszyła gospodarcza recesja? Kryzys finansowy i pogarszająca się sytuacja na rynku pracy są obecnie oczywiste. Na niekorzystne trendy wskazują zarówno statystyki publiczne charakteryzujące stan naszego państwa, jak i indywidualne doświadczenia Polaków – coraz dłużej szukających zatrudnienia po utracie pracy czy ograniczających wydatki konsumpcyjne. Utrzymywanie, że jesteśmy „zieloną wyspą” na mapie pogrążonej w kryzysie Europy, byłoby zaklinaniem rzeczywistości, z czego zrezygnował już premier Donald Tusk. Tyle że w stosunkowo krótkim odstępie czasu przedstawił on dwa zasadniczo różne scenariusze działań rządu i państwa na czas kryzysu. Exposé z jesieni 2011 roku po wygranych wyborach parlamentarnych i sformowaniu nowego gabinetu było deklaracją strategii „zaciskania pasa”. Rząd zapowiedział obniżenie wydatków publicznych, większy fiskalizm państwa, podwyższenie wieku emerytalnego. Zapowiedzi te zostały już zresztą częściowo wdrożone (podwyższenie wieku emerytalnego mężczyzn i kobiet do 67. roku życia, ograniczenie ulg podatkowych w systemie PIT, „fiskalizacja” grzywien czy mandatów za wykroczenia drogowe, skutkująca ograniczeniem uprawnień dyskrecjonalnych sądów). Jednak wystąpienie premiera wygłoszone rok później – 12 października 2012 r., towarzyszące wnioskowi o wotum zaufania dla rządu, określane potocznie jako drugie exposé – było zapowiedzią strategii działań aktywnych: sterowanych przez państwo inwestycji gospodarczych oraz wzrostu nakładów na politykę rodzinną. Która z tych strategii jest bardziej racjonalna na czas kryzysu? I jaką faktyczną rolę odgrywają w każdej z nich działania z zakresu polityki społecznej?
19
Czas kryzysu, czas pytań
Polityka społeczna w czasach kryzysu
Marek Rymsza
Niniejszy tekst jest próbą naszkicowania pola wyboru rozwiązań niezbędnych dla opracowania polityki społecznej na czas kryzysu. Staram się przy tym uciekać od kontekstów związanych z bieżącą grą polityczną, co nie jest łatwe z uwagi na słabnącą pozycję rządu oraz wiodącej w nim partii – Platformy Obywatelskiej, a rosnące notowania parlamentarnej opozycji, a zwłaszcza Prawa i Sprawiedliwości. Nawiązuję natomiast do dorobku polityki społecznej okresu transformacji, wskazując na możliwości wykorzystania wcześniejszych doświadczeń. Biorę pod uwagę także uwikłanie Polski w grę na poziomie „metapolityki społecznej”, toczoną na poziomie europejskim, gdzie pytania o kształt europejskiego modelu społecznego splatają się z pytaniami odnośnie do przyszłości instytucji Unii Europejskiej i systemów finansowo-bankowych państw członkowskich. Polityka społeczna jako wentyl bezpieczeństwa
W latach 90. XX wieku polityka społeczna miała w Polsce charakter reakcyjny, a programy socjalne pełniły funkcję wentyla bezpieczeństwa dla reform gospodarczych. Preferowano działania osłonowe adresowane do osób przegranych na skutek reform. Spośród nich najważniejszą i najbardziej liczną grupą byli tracący pracę w restrukturyzowanych przedsiębiorstwach państwowych1. Plan Balcerowicza zakładał konieczność zlikwidowania kosztownego dla gospodarki nawisu pozornego zatrudnienia. Równocześnie jednak rządzący obawiali się reakcji Polaków na bezrobocie. Stąd hojne w pierwszych latach działania osłonowe. Były to odprawy dla osób zwalnianych z pracy w trybie grupowym, zasiłki dla bezrobotnych, zasiłki z pomocy społecznej, ale również możliwość przechodzenia na emeryturę pięć lat przed osiągnięciem wieku emerytalnego (przechodzenia na bardzo korzystnych warunkach: emerytura przysługiwała w takiej wysokości, jak gdyby owe pięć lat zostało przepracowane) oraz łatwa dostępność renty inwalidzkiej (w statystykach publicznych okres terapii szokowej gospodarki to czas gwałtownego pogorszenia się zdrowia Polaków w wieku produkcyjnym). Dodajmy, że wśród polityków preferujących te rozwiązania byli również ci, którzy obecnie z równym przekonaniem wskazują na konieczność podnoszenia wieku emerytalnego czy daleko idących cięć socjalnych. Warto pamiętać, że działania osłonowe współtworzył jako członek rządu Leszek Balcerowicz. Liberałowie gotowi byli ponieść spore koszty za transformacyjne przejście przez Morze Czerwone, byle nastąpiło to szybko i w sposób nieodwracalny. Tak więc „wczesny” Leszek Balcerowicz był bardziej socjalny, niż później zgodnie utrzymywali spierający się między sobą jego zwolennicy, uznający tego polityka za głównego autora sukcesu polskiej transformacji, oraz przeciwnicy, przekonani o tym, że „Balcerowicz musi 1
20
M. Rymsza, Reformy społeczne lat dziewięćdziesiątych: próba podsumowania, w: M. Rymsza (red.), Reformy społeczne. Bilans dekady, Warszawa 2004.
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
odejść”. To tylko jeden z przykładów, że informacje i argumenty z bieżących sporów politycznych nie są dobrym materiałem do ustalania faktów i sporządzania diagnoz. Począwszy od drugiej połowy lat 90. formuła działań osłonowych stopniowo się wyczerpywała. Autorzy reform gospodarczych błędnie oszacowali skalę bezrobocia czasu przejścia. Zakładano, że gdy osiągnie ono poziom 1–1,5 mln osób zarejestrowanych w urzędach pracy, problem bezrobocia ukrytego zostanie rozwiązany, W polityce społecznej dokonać trzeba a zrestrukturyzowany rynek zacznie wchłaniać nadwyżkę siły roboczej. Tak się jednak jasnego rozstrzygnięcia, do których nie stało. Rejestrowane bezrobocie przegrup adresujemy jakie programy kroczyło poziom najpierw 2 mln, a w 2003 wsparcia. Brak jest jasnej strategii roku nawet 3 mln osób. Okazało się, że porządu w tej kluczowej kwestii. zostawanie bez pracy przez dłuższy okres skutkuje trwałą dezaktywizacją zawodową; że rynek, owszem, poszukuje pracowników, ale niekoniecznie o tych kwalifikacjach, które posiadają bezrobotni. Stąd wielu spośród zarejestrowanych w urzędach pracy to osoby faktycznie nieaktywne ekonomicznie (bezrobotny to w ujęciu ekonomicznym aktywny uczestnik rynku pracy: poszukujący pracy i zdolny ją wykonywać). Zaczęto zdawać sobie sprawę, że kluczowym zadaniem służb społecznych i służb zatrudnienia powinna być nie socjalna obsługa osób przegranych na skutek reform, lecz ich wspieranie w powrocie na rynek pracy. Dodajmy, że fatalne skutki uboczne przyniosła polityka wcześniejszych emerytur i innych form trwałej dezaktywizacji osób tracących zatrudnienie. Dawała ona krótkotrwałe korzyści (schodzący trwale z rynku pracy nie podnosili statystyk bezrobocia), ale prowadziła do obniżenia aktywności ekonomicznej Polaków. Gdy ta ostatnia spadła do poziomu 50%, stopa bezrobocia na poziomie 20% oznaczała, że na 10 dorosłych Polaków w wieku produkcyjnym czterech pracowało, jeden nie pracował, ale szukał pracy, natomiast aż pięciu nie pracowało i nie szukało zatrudnienia. Trudno przy takich wskaźnikach znaleźć w budżecie państwa środki na osłonową „obsługę socjalną”. Zanim jednak zdano sobie sprawę z wyczerpywania się logiki działań osłonowych, podjęto program przeprowadzenia reform społecznych w czterech obszarach równocześnie. Było to dziełem rządu koalicyjnego Akcji Wyborczej Solidarność i Unii Wolności, kierowanego przez Jerzego Buzka, który w 1999 roku wdrożył systemowe zmiany w organizacji administracji publicznej (druga reforma samorządowa), ubezpieczeniach społecznych (uruchomienie drugiego filara w ubezpieczeniu emerytalnym), ochronie zdrowia (powołanie kas chorych) oraz edukacji (zmiany w organizacji i podstawie programowej szkolnictwa)2. Reformy te koncentrowały się nie na celach polityki społecznej, ale na kształcie instytucji sfery społecznej L. Kolarska-Bobińska (red.), Cztery reformy. Od koncepcji do realizacji, Warszawa 2000.
2
21
Czas kryzysu, czas pytań
Czy wiemy, czego chcemy?
Marek Rymsza
i regulujących ich działanie mechanizmach. Początkowo określano te reformy przymiotnikiem „wielkie”, który jednak w dyskursie publicznym się nie utrzymał3. Szybko ujawnione zostały liczne niedoróbki tych reform, a zwłaszcza ich niespójność programowa. Zabrakło bowiem rozstrzygnięcia, czy głównym kierunkiem zmian systemowych ma być decentralizacja, czy też urynkowienie sfery społecznej 4; w tym zakresie nie osiągnięto konsensu w łonie samych partii koalicyjnych. Po okresie wprowadzenia czterech reform społecznych wolnorynkowo zorientowani decydenci zaczęli wskazywać na potrzebę znacznych cięć socjalnych, uznając, że w nowych warunkach ustrojowych poziom życia w większym stopniu powinien zależeć od indywidualnej zaradności obywateli. Nie byli oni w stanie przeforsować radykalnych cięć socjalnych, dlatego wdrażali strategię stopniowego „przykręcania kurka”, czego wyrazem było daleko idące obostrzenie prawa do zasiłku dla bezrobotnych (w 1990 r. uprawnienie to posiadało niemal 80% osób zarejestrowanych jako bezrobotne, a w 2003 r. stopa uprawnionych spadła do poziomu 15%), pogorszenie warunków przechodzenia na wcześniejszą emeryturę (podniesienie wieku emerytalnego w 2012 roku można postrzegać jako kolejny krok na tej drodze) czy utrudnienie dostępu do rent inwalidzkich (zmiana formuły orzeczniczej). Kulminacją tego kierunku zmian był przedstawiony przez rząd Leszka Millera w styczniu 2004 roku „Program uporządkowania i ograniczania wydatków publicznych” (tzw. plan Hausnera), zakładający zrównoważenie finansów publicznych, głównie poprzez cięcia wydatków socjalnych. Porażka tego programu, który w zamyśle autora i jego współpracowników pełnić miał funkcję „dopełnienia” reform gospodarczych z początku lat 90., ujawniła granice aplikacyjne strategii oszczędnościowej (sprzeciw związków zawodowych i opinii publicznej). Od działań osłonowych do aktywizujących
W tej sytuacji w latach 2003–2006 na znaczeniu zyskała inna strategia, dowartościowująca nurt aktywizacji w polityce społecznej, głównie na poziomie działalności służb społecznych i służb zatrudnienia w zakresie wykorzystania środków unijnych na cele związane ze sferą społeczną. Można mówić o zasadniczym zwrocie: od działań osłonowych, które dominowały w pierwszej dekadzie transformacji, do działań aktywizujących, które zyskały na znaczeniu w dekadzie drugiej5. Zwrot ten miał dwa uwarunkowania. Po pierwsze, był wynikiem własnych doświadczeń transformacyjnych, uświadomienia sobie przez decydentów wyczerpania się strategii działań osłonowych (wsparcie nieodpowiadające potrzebom społecznym, brak środków)
Zob. WIĘŹ 2001 nr 7 pod hasłem Wielkie reformy, wielkie nadzieje, wielkie rozczarowania. M. Rymsza, Reformy społeczne lat dziewięćdziesiątych, dz. cyt. 5 M. Rymsza, Aktywna polityka społeczna w Polsce. Szanse i ograniczenia upowszechniania koncepcji, w: A. Karwacki, H. Kaszyński (red.), Polityka aktywizacji w Polsce, Toruń 2008. 3 4
22
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Czy wiemy, czego chcemy?
i realnej potrzeby aktywizacji obywateli. Po drugie, był sposobem implementacji priorytetów unijnych, dokonanym w okresie finalizacji członkostwa Polski w Unii Europejskiej i absorpcji środków strukturalnych pozyskanych bezpośrednio po akcesji. Priorytety dotyczące wydatkowania środków Europejskiego Funduszu Społecznego (a ten jest kluczowy w obszarze polityki społecznej i polityki zatrudnienia) jednoznacznie wskazywały na potrzebę prowadzenia przez państwa członkowskie UE aktywnych programów rynku pracy i tzw. aktywnej polityki społecznej6. Sytuacja była wówczas wyjątkowo korzystna dla wprowadzenia polityki aktywizacji. Rzadko się zdarza, aby w momencie, gdy decydenci publiczni uświadamiają sobie potrzebę prowadzenia określonych, wcześniej niedowartościowanych działań, otrzymali do dyspozycji dodatkowe zasoby finansowe na ich sfinalizowanie. Czy potrafiliśmy wykorzystać tę szansę rozwojową? Niestety nie. A nadchodzący kryzys wprowadza wręcz wątpliwość, czy przypadkiem okazji tej nie utraciliśmy bezpowrotnie (chyba że pojawi się jakiś kolejny plan Marshalla dla Europy, który obejmie również Polskę). Na pytanie o to, jak działać: osłonowo czy aktywizująco, nakładają się bowiem stare, nierozwiązane dylematy polskiej polityki społecznej oraz nowe, związane z rekonstrukcją europejskiego modelu społecznego w czasach kryzysu i niepewnością co do dalszego kierunku europejskiej integracji. Dylematy polityki społecznej czasów kryzysu
1. Wsparcie osłonowe czy aktywizujące? Programy osłonowe i aktywizujące nie są rozwiązaniami wzajemnie alternatywnymi. Tak jak nie powinno się dezaktywizować osób zdolnych do pracy polityką „łatwych” świadczeń socjalnych, tak samo nie ma sensu (i jest to etycznie bardzo wątpliwe) próbować „na siłę” aktywizować osoby trwale niezdolne – z racji wieku czy poziomu niepełnosprawności – do samodzielnej egzystencji. Tym pierwszym polityka społeczna powinna zapewnić dostęp do pracy, ci drudzy mają prawo liczyć
Por. analizę programów aktywizacji w państwach członkowskich UE w: A. Moreira, I. Lødemel, Zarządzanie aktywizacją: Polska na tle Europy, w: T. Kaźmierczak, M. Rymsza (red.), W stronę aktywnych służb społecznych, Warszawa 2012. Zob. też analizę reform Harzta w Niemczech w artykule Justyny Bokajło w tym numerze WIĘZI.
6
23
Czas kryzysu, czas pytań
Jak wyglądają podstawowe dylematy wyboru polityki społecznej czasu kryzysu? Poniżej przedstawię w dużym skrócie pięć z nich: 1) Jakiego wsparcia udzielać – osłonowego czy aktywizującego?, 2) Jak finansować programy socjalne – z budżetu państwa czy ze środków unijnych?, 3) Gdzie lokować wsparcie – w centrum czy na peryferiach?, 4) Jak wdrażać zmiany – ewolucyjnie czy rewolucyjnie? i wreszcie najmocniej wyeksponowany w debacie publicznej dylemat strategii reform: 5) oszczędzać czy inwestować?
Marek Rymsza
na godne życie przy wsparciu wspólnoty. W istocie sensem zwrotu w kierunku działań aktywizujących, o którym była już mowa, jest uzupełnienie programów osłonowych o programy ukierunkowane na usamodzielnianie życiowe i ekonomiczne beneficjentów – zostały one bowiem w pierwszej dekadzie transformacji wyraźnie zmarginalizowane. Niestety, decydentom (nie tylko zresztą polskim) brakuje rozwagi w tym względzie. Obserwujemy, że w ramach polityki przeciwdziałania wykluczeniu społecznemu podejmuje się działania aktywizujące adresowane do różnych grup i środowisk słabszych, także do tych, które na samodzielność życiową szans praktycznie nie mają. Swoiste wypychanie takich osób na rynek pracy skutkuje (bo czy może być inaczej?) albo ich szybkim wypadaniem z tego rynku, albo wykonywaniem pracy pozornej. Jedno i drugie jest źródłem frustracji i upokorzeń, dlatego wspomniałem o wątpliwych podstawach aksjologicznych polityki aktywizowania „na siłę”. Są też decydenci dostrzegający w polityce aktywizacji narzędzie do ograniczenia wydatków socjalnych i traktujący programy reintegracyjne w sposób instrumentalny. To ci, którzy forsują pracę zawodową osób starszych tylko po to, aby nie musieć wypłacać im emerytur7. Innymi słowy, w polityce społecznej dokonać trzeba jasnego rozstrzygnięcia, do których grup adresujemy jakie programy wsparcia. I tutaj rysuje się podstawowy dylemat tej polityki czasów kryzysu. Czy wzorem lat 90. XX wieku do osób masowo wypadających z rynku pracy należałoby adresować działania osłonowe, zapewniające „miękkie lądowanie” i możliwość przeczekania trudnych czasów, czy jednak – jak próbowano to robić dekadę później – warto aktywizować takie osoby, wierząc w możliwość ich szybkiego powrotu na rynek pracy? A może na wszelkie sposoby starać się, aby z rynku pracy takich osób wypadało jak najmniej? Brak jest jasnej strategii rządu w tej kluczowej kwestii. Wynika to, jak się wydaje, z braku rozeznania, które doświadczenia – z pierwszej czy drugiej fazy transformacji – warto mieć przede wszystkim na uwadze. 2. Finansowanie ze środków budżetowych czy unijnych? Absorpcja przyznanych Polsce środków unijnych jest działaniem słabo powiązanym z wydatkowaniem środków budżetowych, takim swoistym konsumowaniem „na boku” dodatkowych funduszy. Trudno więc mówić o dokonaniu zasadniczego zwrotu w polityce społecznej czy trwałym uzupełnieniu działań osłonowych przez programy aktywizujące, które określa się w Polsce zwyczajowo jako programy reintegracji zawodowej i społecznej. Uchwalono wprawdzie cały pakiet ustaw stwarzających prawno-instytucjonalne ramy dla aktywizacji. Są to: 1) ustawa o działalności pożytku
Pod względem instrumentalizmu to niemal lustrzane odbicie wspomnianej polityki wysyłania na wcześniejsze emerytury. Zauważmy, że podnosząc wiek emerytalny, ale nie gwarantując pracy, stwarza się ludziom starszym ryzyko wpadnięcia w swoistą „czarną dziurę”, gdy emerytura nie przysługuje, a pracy nie ma.
7
24
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Czy wiemy, czego chcemy?
Analiza tego pakietu legislacyjnego w: M. Rymsza, Rola służb społecznych w upowszechnianiu aktywnej polityki społecznej, w: M. Grewiński, J. Tyrowicz (red.), Aktywizacja. Partnerswo. Partycypacja – O odpowiedzialnej polityce społecznej, Warszawa 2007. 9 W świecie polityki mówi się o „wyciskaniu brukselki” jako swoistej dyscyplinie narodowej, łącząc w ten sposób język sportu z imponderabiliami polityki. 8
25
Czas kryzysu, czas pytań
publicznego i o wolontariacie z 2003 roku, 2) ustawa o zatrudnieniu socjalnym z 2003 roku, 3) ustawa o promocji zatrudnienia i instytucjach rynku pracy z 2004 roku, 4) nowa ustawa o pomocy społecznej z 2004 roku oraz 5) ustawa o spółdzielniach socjalnych z 2006 roku8. Dzięki tym regulacjom funkcjonują takie podmioty aktywizujące jak centra integracji społecznej, kluby integracji społecznej, spółdzielnie socjalne czy szeroko rozumiany trzeci sektor (organizacje pozarządowe i zrównane Możemy mówić wręcz o zwijaniu z nimi społeczne podmioty kościelne oraz podmioty ekonomii społecznej). Wszystkie infrastruktury Polski powiatowej.Chodzi one w zakresie działań (re)integracyjnych o zamykanie wiejskich szkół, lokalnych w dużej mierze uzależnione są jednak od posterunków policji, sądów, małych środków unijnych, które – alokowane na stacji kolejowych czy oddziałów poczty. drodze konkursowo-przetargowej – nie stwarzają solidnych podstaw dla okrzepnięcia i zakorzenienia się tych instytucji. Co więcej, ów brak „zszycia” wydatkowania środków budżetowych i unijnych czyni się poniekąd polityczną cnotą. Do takiej refleksji prowadzi analiza programów operacyjnych służących wydatkowaniu środków Europejskiego Funduszu Społecznego (obecnie najważniejszym z nich jest Program Operacyjny Kapitał Ludzki). Z jednej strony owo niepowiązanie przyspiesza wydatkowanie środków unijnych – nie trzeba dokonywać całościowych zmian systemowych, a jedynie udrożniać projektowe procedury. Z drugiej strony okoliczność, że środki unijne są jedynie zasobami okresowymi, przyznanymi w ramach perspektywy finansowej 2004–2006 oraz 2007–2013 (już zasobność alokacji na okres 2014–2020 budzi poważne obawy) pozwalało i nadal pozwala je decydentom „łatwo” wydawać, z poczuciem, że gdy ich zabraknie – wszystko po prostu powróci na stare, utarte tory. Niestety, absorpcja przyznanych Polsce środków strukturalnych stała się niemal celem samym w sobie: chodzi tu o to, aby prestiżowo nie oddać ani jednego euro z powrotem do Brukseli9. Decydentów mniej natomiast interesują realne efekty wydatkowania unijnych środków. Liczy się sprawozdawczość projektowa, spełnienie kryteriów formalnych (inaczej poniesione wydatki są nieakceptowane), a nie zaspokajanie realnych potrzeb obywateli. W pierwszym okresie programowania (zgodnie z unijną zasadą „n+2” chodzi o lata 2004–2008), gdy okazało się, że państwo na poziomie centralnym nie radzi sobie z administrowaniem programami operacyjnymi, utworzono Ministerstwo Rozwoju Regionalnego jako swoisty task force do obsługi tych środków i kontaktów z Brukselą. Kompetencje urzędników tego resortu w tym względzie
Marek Rymsza
są rzeczywiście wyższe niż ich odpowiedników z wydzielonych departamentów w innych resortach. Problem w tym, że Ministerstwo Rozwoju Regionalnego potrafi stosować procedury, ale nie ma żadnej wizji polityki społecznej, którą przy użyciu dostępnych zasobów należałoby wdrożyć. Niestety, nie ma jej również Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. Gdy zaś u progu kolejnego okresu programowania (2007–2013) z racji wielkości przyznanej alokacji zdecydowano się na decentralizację trybu wydatkowania środków unijnych (jako taka była to decyzja słuszna), rząd przygotował odpowiednie procedury, ale wraz z pieniędzmi „do wydania” nie przekazał samorządom szczebla regionalnego żadnego spójnego programu określającego, co przy użyciu tych środków chciałby osiągnąć w skali kraju (poza banalnymi ilościowymi priorytetami typu: więcej dróg, oczyszczalni ścieków, orlików itd.). Znów chodziło głównie o to, aby sprawniej środki wydawać, niż żeby uzyskiwać dzięki nim określone efekty. 3. Wspierać rozwój centrum czy peryferiów? Kolejny dylemat dotyczy geograficznego lokowania inwestycji prospołecznych. Celem unijnych funduszy strukturalnych jest osiąganie większej spójności rozumianej jako stwarzanie warunków do przyspieszonego rozwoju społeczno-ekonomicznego obszarów zaniedbanych, słabszych, biedniejszych: zarówno na poziomie unijnym (stąd alokacje kierowane do państw biedniejszych), jak i na poziomie państw członkowskich (wspieranie regionów słabszych). Kryzys finansowy prowadzi jednak do szybkiej delegitymizacji polityki spójności. Państwa najbogatsze, zwłaszcza Niemcy, w obliczu własnych trudności, chcą ograniczyć pełnioną funkcję „płatników netto” polityki spójności i podejmują działania na rzecz stworzenia unijnego jądra (otwartego głównie dla nich samych) działającego według logiki ochrony interesu najbardziej rozwiniętych państw dobrobytu, nie zaś wyrównywania szans czy przyspieszonego rozwoju państw słabszych10. Jak się wydaje, podobne tendencje zostały uruchomione w Polsce na poziomie polityki krajowej. Co prawda, rażą niektóre przestrzelone inwestycje lokalne, jak na przykład wybudowane w małych miejscowościach baseny, które teraz stoją nieczynne, gdyż samorządów nie stać na ich utrzymanie (podgrzewanie wody dużo kosztuje), a ich lokalizacja nie stwarza podstaw do eksploatacji na zasadach komercyjnych. Znacznie więcej przykładów potwierdza jednak tendencję przeciwną: koncentracji nowej infrastruktury w regionach bogatszych (np. w województwach zachodnich, a nie na ścianie wschodniej) i w dużych miastach. Możemy mówić wręcz o zwijaniu infrastruktury Polski powiatowej11: w przenośni i dosłownie. Chodzi o zamykanie wiejskich szkół, lokalnych posterunków policji, sądów, małych stacji kolejowych czy oddziałów poczty. Słowem – instytucji świadczących o obecności państwa na prowincji. Tendencja ta przypomina, niestety, Z innych powodów za „odchudzeniem” budżetu unijnego opowiada się także Wielka Brytania. A. Niewińska, Degradacja Polski powiatowej, „Rzeczpospolita” 31 marca – 1 kwietnia 2012.
10 11
26
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Galeria WIĘZI: Alicja Ignaciuk
27
Marek Rymsza
strategie rodem z państw trzeciego świata, charakteryzujących się ogromnymi dysproporcjami między nowoczesną infrastrukturą stolicy i zacofaniem całej reszty kraju, a nie inwestycje prorozwojowe państwa członkowskiego Unii Europejskiej i OECD. Nie chodzi zresztą tylko o to, co się likwiduje, ale i o to, co się buduje. Zamiast rozwijać w pierwszej kolejności drogi ekspresowe – które w sposób najbardziej efektywny (stosunek korzyści do kosztów) poprawiają standardy komunikacyjne – inwestujemy w autostrady: infrastrukturę drogą w budowie, eksploatacji i korzystaniu (opłaty na nielicznych oddanych do użytku odcinkach należą do najwyższych w Europie). Najnowszy pomysł budowania żłobków czy refundacji procedury in vitro ze środków publicznych, gdy likwiduje się szkoły i nie ma pieniędzy na dziecięce hospicja, brzmi wręcz groteskowo. 4. Działać rewolucyjnie czy ewolucyjnie? Donald Tusk jako premier rządu powołanego w 2007 roku zadeklarował strategię działań ewolucyjnych. Miało to podtekst stricte polityczny, gdyż stanowiło alternatywę dla ustrojowych zmian mających na celu budowę Czwartej Rzeczypospolitej, proponowanych (i jedynie w niewielkim stopniu urzeczywistnionych) przez rządy PiS sprawowane w latach 2005–2007, najpierw w koalicji z LPR i Samoobroną, a następnie samodzielne. Jednak na poziomie szczegółowych polityk publicznych, a do takich można zaliczyć politykę społeczną, miało to także wymiar praktyczny i pragmatyczny. Wydawało się, że po okresie zmian systemowych, które objęły praktycznie wszystkie obszary sfery społecznej (ich kulminacją były wspomniane reformy społeczne rządu AWS-UW z przełomu dekad), rzeczywiście nadszedł czas działań ewolucyjnych. Jest bowiem prawidłowością, że następujące bezpośrednio po sobie zmiany systemowe prowadzą do rozregulowania systemów, które mają za zadanie usprawnić. Najlepszym przykładem jest ochrona zdrowia, gdzie wtórna recentralizacja systemu – polegająca na powołaniu Narodowego Funduszu Zdrowia i likwidacji nowo utworzonych kas chorych – zaowocowała osłabieniem, a nie wzrostem wpływu państwa na funkcjonowanie systemu. Kłopot w tym, że strategia „krok za krokiem” wymaga determinacji na poziomie operacyjnym, a tego decydentom wyraźnie brakuje. Deklaracja potrzeby wprowadzania zmian na drodze ewolucyjnej stała się wręcz politycznym alibi dla prowadzenia działań pozornych i podejmowania spektakularnych akcji w odpowiedzi na ujawniające się problemy, nieprzeradzających się jednak w zorganizowane programy operacyjne. 5. Oszczędzać czy inwestować? A jeżeli inwestować, to kogo wspierać? Porównanie treści przywołanych na wstępie dwóch exposé premiera Tuska wskazuje na kolejny dylemat wyboru. Czy reakcją na kryzys powinno być cięcie wydatków publicznych, czy wręcz odwrotnie – strategia pobudzania inwestycji? Dotykamy tu podstawowego sporu w ekonomii, a to ekonomiści wyznaczają obecnie kierunki działań państwa, także w sferze społecznej. Szkoła monetarna
28
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Czy wiemy, czego chcemy?
Niechciana polityka społeczna
Polityka społeczna czasów kryzysu jest wypadkową rozstrzygnięcia wszystkich zarysowanych powyżej dylematów. Dylematy te są bowiem ze sobą funkcjonalnie powiązane: decyzje odnośnie do każdego z nich warunkują się nawzajem, a zarazem mogą uruchamiać w dużej mierze przeciwstawne procesy. Na skomplikowaną mapę W. Orłowski, Świat, który oszalał, czyli poradnik na trudne czasy, Warszawa 2008.
12
29
Czas kryzysu, czas pytań
zdecydowanie preferuje oszczędności, nie przejmując się skutkami społecznymi daleko idących cięć w wydatkach socjalnych. To strategia równoważenia wydatków publicznych przez przykrawanie popytu do podaży, uzupełniana o politykę deregulacji względem podmiotów „podażowych”. Klasyczna szkoła keynesowska, której założenia legły u podstaw budowy powojennych europejskich welfare states, proponuje strategię odwrotną: pobudzania gospodarki przez inwestycje publiczne, czyli w skrócie – podkręcanie popytu do możliwości podażowych. Po kilkudziesięcioletniej dominacji keynesizmu pod koniec lat 70. XX wieku przewagę uzyskała szkoła monetarna, czego rezultatem były reformy neoliberalne lat 80. i 90. Reakcja decydentów na obecny kryzys finansowy nie była jednak oczywista. Z jednej strony kryzys ten w znacznej mierze można uznać za skutek polityki deregulacji sektora bankowego12, a z drugiej – racjonalizowanie wydatków, gdy brakuje funduszy, to reakcja zdroworozsądkowa, niemal automatyczna. Czasy kryzysu wydają się sprzyjać strategii wychodzącej poza klasyczny spór keynesistów i monetarystów. Jest to być może najważniejsza nowa determinanta współczesnej polityki społecznej w Europie. Okazuje się, że europejscy decydenci – dodajmy: pod wydatnym wpływem lobby gospodarczego i naciskiem instytucji międzynarodowych – wybierają strategię inwestowania, lecz nie w bezpośrednie sterowanie konsumpcją (jak zakładała szkoła keynesowska), ale jako formę dokapitalizowania zagrożonych upadłością banków i przedsiębiorstw. Rysującą się strategię określiłbym jako koncepcję budowania „państwa dobrobytu zorientowanego na pracodawcę”. Obywatele jako konsumenci mają skorzystać z podejmowanych inwestycji pośrednio (np. nie stracą lokat zdeponowanych w bankach czy utrzymają miejsca pracy w zagrożonych upadłością przedsiębiorstwach), ale najpierw muszą je – jako podatnicy – sfinansować. A jeżeli nawet nie najpierw – bo fiskalizm państw dobrobytu powoli dochodzi do przysłowiowej ściany – to później (gra obligacjami państwowymi na rynkach finansowych dla pokrycia bieżącego deficytu). Zapowiadana przez polskiego premiera w drugim exposé strategia inwestycji publicznych wydaje się wpisywać w ten nurt reakcji na kryzys. Jest to więc strategia „europejska”. Ale czy okaże się skuteczna?
Marek Rymsza
„pól wyboru” nakładają się dodatkowo skutki uboczne polityki działań pozornych, która charakteryzowała sposób zarządzania polskim państwem w ostatnich kilku latach i polegała w większym stopniu na zapowiadaniu działań (deklaracje kolejnych „ofensyw legislacyjnych”) niż na realnym ich podejmowaniu, obarczonym zawsze ryzykiem politycznym, którego starano się unikać. Zakrawa to na paradoks, ale „modernizacyjne” rządy Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego najbardziej przypominają zachowawcze rządy koalicji Sojuszu Lewicy Demokratycznej i Polskiego Stronnictwa Ludowego z lat 2003–2007, oparte na haśle „administrować, zamiast rządzić”. Zaniechanie działań jest jednak rodzajem politycznego działania (polityk „działa” zarówno, gdy wykorzystuje posiadane kompetencje sprawcze, jak i wówczas, gdy rezygnuje z ich używania). Problem w tym, że polityka zaniechania ma dwa poważne skutki uboczne. Po pierwsze, pewne rozstrzygnięcia dokonują się jakby same, tyle że najczęściej w sposób nieskoordynowany na różnych polach. Po drugie, zaniechanie działań skutkuje osłabieniem zdolności sprawczych decydentów. W rezultacie w chwili, gdy chcieliby oni zmienić strategię na aktywną, mogą już nie być w stanie pokonać oporu materii. Dobrą ilustracją tej prawidłowości jest koniec rządów koalicji SLD-PSL, próbującej w ostatniej fazie kadencji parlamentarnej 1993–1997 „na szybko” przygotować reformy systemowe. W ten sposób mimowolnie stworzyła ona podwaliny pod dwie z czterech reform społecznych rządu Jerzego Buzka (reformę emerytalną i reformę ochrony zdrowia), ale nie zapobiegła spektakularnej politycznej przegranej w wyborach z 1997 roku. Czas pokaże, czy podobny los czeka obecną koalicję rządową. Niezależnie od zawsze niepewnego scenariusza rozwoju sytuacji politycznej warto wskazać na jeszcze jeden aspekt niesprzyjający wykrystalizowaniu się w Polsce polityki społecznej czasów kryzysu. Jest nim instytucjonalna słabość Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej. Jest to resort od dłuższego czasu traktowany w grze politycznej (i przez partie aktualnie koalicyjne, i te pozostające w opozycji) jako drugoplanowy. Nieprzypadkowo jest on w politycznych rozdaniach zazwyczaj powierzany słabszemu koalicjantowi. Jak daleko zaszło deprecjonowanie rangi i politycznej sprawczości tego ministerstwa, niech świadczy jeden przykład. Podwyższenie wieku emerytalnego – chyba najistotniejsza zmiana w sferze polityki społecznej w okresie rządów Donalda Tuska – przeprowadzone zostało przy całkowitej deprecjacji roli ministra pracy i polityki społecznej. Przez cały proces decyzyjny inicjatywa w tej sprawie, za przyzwoleniem premiera (bo jakżeby inaczej?), pozostawała w rękach ministra finansów. Minister pracy miał po prostu nie przeszkadzać i co najwyżej szukać poparcia społecznego dla wdrażanej zmiany. W rezultacie nurt działań aktywizujących – najbardziej rzucający się w oczy produkt polityki społecznej ostatnich lat – rozwijany jest w kulturze programowo-projektowej, bez odpowiedniego osadzenia instytucjonalnego i bez, używając języka unijnych dokumentów programujących, wprowadzania nowych rozwiązań do głównego nurtu polityki. Dlatego może on okazać się pierwszym „do odstrzału”,
30
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
czy wiemy, czego chcemy?
gdy unijnych środków zabraknie. Pozostaje pytanie, czy nastąpi to już w nadchodzącym nowym okresie programowania (2014–2020), czy dopiero w następnym? A jeśli nie polityka aktywizacji, to jaka polityka społeczna na czasy kryzysu? Dzisiaj nie ma odpowiedzi na to pytanie. Mam jedynie nadzieję, że niniejszy tekst pokazał, na jakie pytania cząstkowe trzeba najpierw odpowiedzieć, aby stworzyć zręby całościowej, spójnej koncepcji. marek Rymsza
Marek Rymsza – ur. 1966. Doktor socjologii, adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracuje z Instytutem Spraw Publicznych – w latach 2002–2008 był dyrektorem Programu Polityki Społecznej ISP, a obecnie jest redaktorem naczelnym wydawanego przez ISP kwartalnika „Trzeci Sektor”. Specjalizuje się w zagadnieniach polityki społecznej i społeczeństwa obywatelskiego. Członek Zespołu Laboratorium WIĘZI i Komisji Programowej IX Zjazdu Gnieźnieńskiego.
Nowość
Po raz pierwszy wydany w całości – publikowany wcześniej w latach 1954–1969 na łamach paryskiej „Kultury” – Notatnik niespiesznego przechodnia Jerzego Stempowskiego jest zbiorem refleksji najwybitniejszego polskiego eseisty XX wieku, mieszkającego od 1940 roku w Szwajcarii. Autor pisze o literaturze, polityce, malarstwie, muzyce, architekturze, motoryzacji, teatrze, balecie, krajobrazach… wykorzystując rozmaite formy literackie: esej, recenzję, dziennik podróży. Obowiązkowa lektura dla wszystkich zainteresowanych kulturą polską XX wieku. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
tom i: 272 s.; tom ii: 264 s., cena 49,98 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
31
Czas kryzysu, czas pytań
jerzy stempowski Notatnik niespiesznego przechodnia
Mariola Racław
Młodzi „uwięzieni” Bezdroża (nie)zależności na drodze do dorosłości
„Dzieciństwo i dorosłość, dojrzałość i niedojrzałość stają się kategoriami politycznymi; dzieli je fenomen zależności”1 – napisał socjolog Richard Sennett, zastanawiając się nad „deficytem szacunku” do drugiego człowieka w nowoczesnych demokracjach. Brak samowystarczalności (dochodowej czy bytowej) dorosłego człowieka jest dziś odczytywany jako świadectwo „skazy” charakteru, wręcz całej osoby. W wymiarze społecznym okazuje się pretekstem do okazywania braku szacunku w relacjach międzyludzkich, a także przyczyną niedoboru szacunku dla samego siebie. W sytuacji gdy niezależność jest cnotą, którą we współczesnych krajach rozwiniętych osiąga się w oparciu o samowystarczalność dochodową, sięganie po wsparcie – zwłaszcza publiczne – deklasuje i narusza poczucie godności własnej oraz „zabija” autonomię jednostki. Młodość uzależniona
Współczesne społeczeństwa wyznaczyły próg oddzielający dzieciństwo od dorosłości. W określonym momencie życia młody człowiek staje się podmiotem praw i obowiązków, zdolnym do czynności prawnych. Wraz z przekroczeniem tego progu – w Polsce jest to 18. rok życia – uczestniczy w wyborach, rynku pracy, może zakładać rodzinę. Jego dorosłość, gwarantująca mu dostęp do instytucji i ról niedostępnych w dzieciństwie, na przykład małżeństwa, zatrudnienia, czynnego obywatelstwa, nie zawsze oznacza jednak dorosłość definiowaną w kategoriach samodzielności i samowystarczalności. Od dawna wskazywano, że wydłuża się okres tak zwanego moratorium. Oznacza on szczególny etap dorastania i młodości, okres ochronny, R. Sennett, Szacunek w świecie nierówności, Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA, Warszawa 2012, s. 111.
1
32
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Bezdroża (nie)zależności na drodze do dorosłości
następujący przed całkowitym usamodzielnieniem (całkowitą niezależnością), ale i czas zdobywania kompetencji, umiejętności, tworzenia planów życiowych oraz wypróbowywania ról społecznych. Badacze i teoretycy młodości – socjologowie, pedagodzy, psycholodzy – wskazują jednocześnie na „uwięzienie” młodych osób w systemie edukacji (co m.in. opóźnia ich wkroczenie na rynek pracy i chroni go przed nowymi falami poszukujących zatrudnienia) czy juwenalizacji, a niekiedy infantylizacji dorosłości. Te nowe terminy próbują okiełznać doświadczenia ponowoczesności: że dojrzałość biologiczna i aktywność seksualna zostały oddzielone od dojrzałości rozumianej jako samodzielność bytowa; że wydłużone ścieżki edukacyjne nie przekładają się na zatrudnienie i jego stabilność; że znalezienie pracy nie gwarantuje opuszczenia rodziny macierzystej. Na procesy odraczania, poszukiwania czy opóźniania zatrudnienia można wpływać, m.in. poprzez politykę społeczną. Błędem jest utożsamianie jej wyłącznie ze sferą praktycznych rozwiązań, z socjotechniką. Jest ona – o czym wielokrotnie pisała w polskiej literaturze Jolanta Supińska, wprowadzająca tematykę wartości i wartościowania do teorii polityki społecznej – urzeczywistnianiem wizji urządzenia dobrego społeczeństwa. Techniczne rozwiązania z zakresu polityki społecznej, ujawniające się w konstrukcji systemu ubezpieczeń społecznych, ochrony zdrowia, pomocy społecznej czy edukacji powinny wyrastać z określonych wartości, uznanych za istotne dla budowania ładu społecznego w konkretnej zbiorowości.
Od początku zmian ustrojowych po roku 1989 zauważyć można przeobrażanie zachowań demograficznych Polaków. Gwałtowność tych przeobrażeń i ich kompleksowość zaskoczyła demografów. Wystarczyło dziesięć lat, by Polska odnotowała wskaźniki rozwoju ludności analogiczne do tych, które w ciągu czterdziestu lat osiągnęły w drugiej połowie XX wieku kraje Europy Zachodniej i Północnej. Zmiany dotyczyły przede wszystkim wzorców formowania rodziny – są to zwłaszcza „starzenie się” nowożeńców i opóźnianie wieku rodzenia pierwszego dziecka przez kobiety. Małżeństwa zakładane są coraz później, a wzrastająca liczba rozwodów zaświadcza, że są one mniej stabilne. Wzorzec tworzenia rodziny, wyrażany wskaźnikami demograficznymi, koreluje z wynikami badań socjologicznych (jakościowych i ilościowych). Dowodzą one, że pod hasłem zmian demograficznych kryją się zarówno czynniki strukturalne, utrudniające stabilizację rodzinną czy do niej zniechęcające, jak i przemiany świadomościowe: motywacje młodych ludzi, odkładających decyzje matrymonialne i prokreacyjne ze względu na wybór innego stylu życia. Do tej pory ścieżka dorosłości łączyła w sobie dojrzałość biologiczną i potencjalną niezależność bytową – wraz z kresem kariery edukacyjnej otwierała młodego człowieka na karierę zawodową i rodzinną.
33
Czas kryzysu, czas pytań
Regres dorosłości
Mariola Racław
Uwięzienie w systemie szkolnym i trudności z wejściem na rynek pracy „rozplotły” linie dojrzałości biologicznej i niezależności bytowej. Młodzi ludzie stali się zależni od instytucji – rozumianych w socjologicznym sensie – rodziny macierzystej, organizacji doszkalających i przekwalifikowujących, instytucji rynku pracy, wspierających ich „zdolność zatrudnieniową”. Wczesna dorosłość straciła swą niezależność, a młodzi ponownie weszli w rolę „dzieci”, czyli w doświadczenie zależności. Ten regres wczesnej dorosłości do zależności, przypisywanej dotychczas tylko fazie dzieciństwa, jest szczególnie widoczny w czasach pogorszenia koniunktury gospodarczej. Strategie, które młodzi dotychczas wypracowali – opóźnianie założenia rodziny, wydłużanie i urozmaicanie ścieżki edukacyjnej, doszkalanie, przekwalifikowanie, podejmowanie zatrudnienia w różnych formach i u różnych pracodawców, migracje w celu pozyskania dochodów i zdobycia nowych umiejętności – mogą okazać się nieskuteczne lub mało skuteczne w czasach kryzysu. Ofiary kryzysu
W raporcie „Młodzi 2011”2 wskazano na trudności z podjęciem stabilnego zatrudnienia przez młode osoby. Jeżeli wkraczający w dorosłość człowiek znajdzie pracę – a prawdopodobieństwo jego bezrobocia jest dwa razy wyższe niż starszych stażem pracowników – będzie to najczęściej zatrudnienie „niekodeksowe” i na czas określony. Według raportu młody dorosły potrzebuje około 6–8 lat, aby otrzymać stabilną pracę. W tym czasie zarobkowanie opiera się często na „umowach śmieciowych” (umowy zlecenia, umowy o dzieło). Ta elastyczność form zatrudnienia przyczynia się do segmentacji rynku pracy. Część młodych osób zostaje zepchnięta na obrzeża rynku pracy, bez gwarancji przywilejów socjalnych i możliwości wytyczenia ścieżek karier. W tym rządowym raporcie osoby młode zostały zdefiniowane jako „ofiary kryzysu”. „Największe obawy dotyczą możliwości wygenerowania przez kryzys tzw. straconej generacji: młodych, dobrze wykształconych ludzi, którzy mieli dokonać pchnięcia cywilizacyjnego, a którzy na skutek recesji pozostają z dala od rynku pracy”3. Dokonanie „pchnięcia cywilizacyjnego” może być o tyle trudne, że młodzi – mimo wielu lat spędzonych w systemach szkolnych – wchodzą na rynek pracy z niedopasowaną do jego potrzeb wiedzą i kwalifikacjami. Z danych GUS z 2009 r. wynika, że dla blisko 40% osób w wieku 15–34 lata pierwsza praca po ukończeniu nauki była niezgodna z wyuczonym zawodem, a z tego dwie trzecie (67%) nie znalazło pracy w swoim zawodzie, zaś co piąta osoba (21%) wybrała ofertę lepiej płatnej pracy4. Nagromadzony w trakcie kilku lat edukacji kapitał wiedzy i umiejętności okazał się raczej ciężarem niż korzyścią w rozpoczęciu zawodowego życia.
Młodzi 2011, M. Boni (red.), Warszawa 2011, http://kprm.gov.pl/Mlodzi_2011_alfa.pdf. Tamże, s. 179. 4 Wejście ludzi młodych na rynek pracy w Polsce w 2009 r., GUS, Warszawa 2010, s. 29. 2 3
34
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Galeria WIĘZI: Alicja Ignaciuk
35
Mariola Racław
Jednocześnie – w drodze do niezależności finansowej – wielu z nich zamieszkiwało ze swoimi rodzicami, nie mogąc lub nie chcąc się usamodzielnić. We wspomnianym raporcie nazwano ich „gniazdownikami”. W Polsce sytuacja taka dotyczy ponad połowy osób w wieku 18–34 lata. Najczęściej są to młodzi mężczyźni. Szacuje się również, że 9% par (małżeństwa i kohabitanci) uformowanych w tym przedziale wieku współzamieszkuje z rodzicami któregoś z partnerów. Podkreśla się, że w Polsce zjawisko „przeładowanych gniazd” ma podłoże raczej materialne niż kulturowe – trudny start, tj. brak możliwości znalezienia stabilnej pracy i taniego mieszkania, blokuje samodzielność młodym. Migranci podwójnie marginalizowani
Inni młodzi dorośli szukają pracy za granicą. Zatrudnienie poza krajem nie zawsze przynosi im godny zarobek i poczucie satysfakcji. Według szacunków GUS w 2009 r. wielkość zasobu migracyjnego (ludność nieobecna w kraju w związku z wyjazdem na pobyt czasowy) wynosiła ponad 1,8 mln osób, z tego w krajach UE przebywało 1,6 mln Polaków. Prawie 70% migrantów stanowiły osoby do 35. roku życia5. Badacze migracji poakcesyjnej podkreślają, że wyjeżdżający mogą tracić, a nie zyskiwać. W kraju emigracji często podejmują zatrudnienie poniżej własnych kwalifikacji, trwoniąc kapitał wiedzy i umiejętności (w słowniku ekonomistów i socjologów – kapitał ludzki) zdobyty w trakcie kształcenia, a niekiedy i praktyki w Polsce. Wracając do kraju, ze względu na kurczenie się ofert zatrudnienia na emigracji (skutek kryzysu), mogą doświadczać bezrobocia na lokalnym rynku pracy, gdzie biegłość języka obcego nie ma już takiego znaczenia. Pracodawcy oczekują udokumentowanych kwalifikacji zawodowych wraz z rekomendacjami od rodzimych przedsiębiorców. Socjologowie sygnalizują „podwójną marginalizację” migrantów: jako emigranci są wypychani z zagranicznego rynku zatrudnienia, gdzie brakuje ofert dla rodzimej ludności, a jako reemigranci powracają, by stać się „ludźmi zbędnymi” na polskim rynku pracy. Nierzadko decydują się więc na kolejne wyjazdy. „Niemożność znalezienia pracy po powrocie to […] najważniejszy czynnik wypychający ponownie migrantów z Polski, który powoduje, że mimo deklarowanego powrotu na stałe do Polski następuje kolejna fala wyjazdów bądź to do kraju emigracji, bądź do innego kraju, w którym zaistnieją możliwości pracy i zarobków”6. Młodzi wpadają w „pętlę pułapki migracji” lub do momentu stabilizacji muszą ponownie „zagnieździć się” w rodzinnym domu.
Dane na podstawie: Sytuacja demograficzna Polski. Raport 2009–2010, Rządowa Rada Ludnościowa, Warszawa 2010, s. 146–170. 6 K. Iglicka, Powroty Polaków po 2004 roku. W pętli pułapki migracji, Wydawnictwo Naukowe Scholar, Warszawa 2010, s. 122.
5
36
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Bezdroża (nie)zależności na drodze do dorosłości
Rodzina staje się w tej sytuacji jednocześnie ośrodkiem zmiany społecznej (w zakresie swojej struktury i ról pełnionych przez poszczególnych jej członków), ale i sama (jako instytucja) konsekwencje tych zmian buforuje. „Gniazdownicy” to nie tylko młodzi-wygodni czy młodzi-lękliwi – to w dużej części młodzi-uwięzieni, którym nie dane było w pełni stać się niezależnymi Wczesna dorosłość straciła swą lub tę niezależność utracili. Nie jest to niezależność, a młodzi ponownie tylko specyfiką polską – również w kraweszli w rolę „dzieci”, czyli jach Europy Południowej, np. w Hiszpaw doświadczenie zależności. nii, samodzielność młodych opóźnia się ze względu na sytuację ekonomiczną w kraju. Jeżeli tak trudno młodym dorosłym zdobyć (się na) samodzielność, czy to oznacza, że będą pozbawieni społecznego szacunku w świecie ceniącym niezależność uzyskiwaną przez pracę? Współcześni twórcy koncepcji i reform w zakresie polityki społecznej doceniają znaczenie rodziny jako „agendy zabezpieczenia społecznego”. Jako zasadniczy element tzw. nieformalnego sektora, stała się ona częścią „wielosektorowej gospodarki dobrobytu”. W modelowym ujęciu wielosektorowej gospodarki dobrobytu wskazuje się, że dobrobyt wypracowywany jest na drodze kooperacji podmiotów w ramach czterech sektorów: publicznego, prywatnego, sformalizowanego społeczeństwa obywatelskiego (organizacje pozarządowe) i nieformalnego, opartego o solidarność rodzinną (szerzej krewniaczą), więzy przyjacielskie i sąsiedzkie. W normatywnym ujęciu koncepcji wielosektorowości chodzi o zminimalizowanie roli sektora publicznego, a wykorzystanie potencjału pozostałych sektorów. Również jeden ze słynnych teoretyków państwa opiekuńczego, duński socjolog, Gøsta Esping-Andersen dostrzegł w rodzinie istotne źródło „unikniętych przez państwo usług”, np. w zakresie opieki, wychowania, wykonywania prac potrzebnych w gospodarstwie domowym. Rodzina została ponownie okrzyknięta „jednostką produkcji”, a nie tylko „jednostką konsumpcji”. Wkład rodziny w tworzenie dobrobytu zwyczajowo uwypukla się w analizach dotyczących inwestycji w młode pokolenie (dzieci) oraz zabezpieczenia bytu osób zależnych, tj. osób starszych, niepełnosprawnych i chorych. To jednak nie wszystko – rodzina staje się ważną „agendą zabezpieczenia społecznego” również dla młodych, zdrowych dorosłych. O ile w polityce społecznej coraz częściej osoby pozostające bez pracy traktuje się jako „pasożytów społecznych” (określenie stosowane przykładowo w niemieckim piśmiennictwie dla oddania klimatu społecznego po reformach Hartza), „niegodnych ubogich” (etykieta stosowana w krajach anglosaskich) i próbuje się je dyscyplinować do pracy, o tyle od rodziny oczekuje się, że takie osoby wspomoże,
37
Czas kryzysu, czas pytań
Przeładowane gniazda
Mariola Racław
podtrzymując ich byt społecznie definiowany przez „niską zatrudnialność”. Deficyt szacunku społecznego ma zostać uzupełniony rodzinnymi strategiami podtrzymywania szacunku do samego siebie. Rodzina – odspołeczniona czy odkryta na nowo
Jest pewna ironia w tym, że gdy współcześni socjologowie (np. Ulrich Beck czy Anthony Giddens) ogłaszają „odspołecznienie rodziny” i jej zredukowanie do diad, czyli relacji pomiędzy dwojgiem dorosłych lub dorosłym a dzieckiem, politycy próbują korzystać ze społecznego charakteru rodziny: jej podmiotowości budowanej na wspólnocie, na naturalnych, nawykowych i afirmatywnych podstawach. Dzięki rodzinie międzyosobowe powiązania nie są z definicji czasowe, przejściowe, a troska o drugiego człowieka nie stanowi wystandaryzowanych czynności, tylko emocjonalne wsparcie potrzebującego bez określenia końca jego trwania. W politycznych strategiach i manifestach dostrzeżono, że rodzina „produkuje” społeczne bezpieczeństwo (choć niekiedy, np. w sytuacji agresji ze strony jednego członka w stosunku do drugiego, zaniedbań wobec chorych, dzieci i osób starszych, może zagrażać bezpieczeństwu niektórych osób). A jednak ramy instytucjonalne, ramy polityki społecznej uprawdopodabniają praktykowanie indywidualizmu i odejście od zachowań wspólnotowych, np. przez wprowadzenie przymusu długoterminowego zindywidualizowanego oszczędzania na starość czy koncentracji na pracy i kształceniu kosztem aktywności rodzinnych i społecznych. Praktyczne rozwiązania odpowiadają ustaleniom socjologów, ale są przeciwne postulatom z politycznych deklaracji. Czasy kryzysu, których ofiarą mogą stać się – i często się stają – młodzi ludzie, uwypuklają słabość istniejących narzędzi polityki społecznej, rozwiązań przygotowujących młodych do dorosłości: systemu edukacji, doszkalania, pośrednictwa pracy. Wskazują również na zawodność – podejmowanych przez jednostki – dotychczasowych strategii zaradczych, takich jak: wydłużanie czasu edukacji i jej różnicowanie ze względu na kierunek kształcenia, podejmowanie migracji i prób stabilizacji poza granicami kraju. Przywieziony z kraju przyjmującego migranta zarobkowego kapitał materialny i kulturowy nie gwarantuje bowiem zakorzenienia w ojczyźnie. Migranci mogą, ale nie muszą stać się „agentami zmian” po powrocie do kraju. I często nimi nie są. Instytucją znoszącą lub minimalizującą napór ponowoczesności i konsekwencje globalizacji, w tym kryzysu ekonomicznego, jest rodzina. Tylko że jest nią tu i teraz – jako byt realny. Za kilka lat, gdy nowe pokolenie będzie chciało zakładać własne rodziny (o ile to zrobi) – nie wiemy, czy rodzina będzie w stanie podjąć funkcję bufora społecznych przeobrażeń. Odpowiedź udzielana na pytanie o właściwości socjalizacji rodzinnej, której codziennie doświadczają obecne dzieci, jest kluczowa. Czy dzieci nieobecnych rodziców (długo pracujących w korporacjach
38
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Bezdroża (nie)zależności na drodze do dorosłości
lub wyjeżdżających do pracy) odnajdą się w rolach rodzinnych? Czy wezwania do troski o krewnych – podejmowanej nie wyłącznie ze względu na znaczenie krwi i pokrewieństwa, czyli ze względu na rolę, ale jako wybór, jako indywidualna decyzja, wyrastająca ze wzajemności relacji – spotkają się z pozytywną reakcją? Zwiększającemu się potencjalnie polu dobrowolności aktów wsparcia nie towarzyszy przecież zwrot ku ich instytucjonalnemu podtrzymaniu. „Przeładowane gniazdo” jest symbolem teraźniejszości, w którym ratuje się szacunek do jednostki, dając albo pozory niezależności (możliwość pracy w elastycznych formach i podejmowania niskopłatnych zajęć), albo podtrzymuje szacunek do siebie poprzez misterne strategie wydłużania edukacji i kształcenia nowych umiejętności – często na koszt rodziców.
Artykuł ten pisałam z pozycji obserwatora i badacza, komentatora życia społecznego. Literatura teoretyczna przedmiotu, empiryczne dane zebrane przez ekspertów oraz moje własne doświadczenia badawcze pozwoliły mi postawić prezentowane wcześniej tezy. Ale na moje myślenie rzutuje również rola matki, która – patrząc na wzrastanie własnego dziecka – stawia pytanie o jego przyszłość; o rolę, jaka mu przypadnie do odegrania w życiu społecznym. Nie oznacza to, że moja wypowiedź – zapośredniczona przez osobiste doświadczenie – staje się mniej wiarygodna. Już Max Weber, klasyk socjologii, twierdził, że do rzeczywistości nieustannie odnosimy wartości, które stają się swoistym kryterium selekcji. Wybór przedmiotu naszych dociekań jest zawsze wyborem ze względu na interesujące nas wartości, a te mogą być zmienne, nowe czasy przynoszą bowiem nowe wartości. Mój wybór tematu odsłania wartości, które podzielam, ale i ujawnia wartości jeszcze żywe – choćby już tylko w dyskursie – w naszej kulturze. Podzielam przekonanie Webera, że przedmiotem socjologii jest nie tyle katalogowanie ludzkich zachowań, ile zrozumienie społecznych działań, czyli takich zachowań, które odniesione są do innych, a którym jednocześnie nadajemy subiektywny sens. Działania można logicznie wyjaśnić i wskazać na ich racjonalność: ze względu na cel, na wartość, tradycje i emocje (tzw. działania afektualne). Dlatego nie uchylam racjonalności migracji zarobkowych osób młodych ani ich długich ścieżek kształcenia, choć dostrzegam niską skuteczność młodych w osiąganiu niezależności we współczesnym świecie; w świecie, którego cechą nie jest trwałość (czegokolwiek). Charakteryzuje go bowiem – używając terminologii Zygmunta Baumana – płynność. A może do zmienności i niestabilności warunków życia powinniśmy się przyzwyczaić? Tylko jakie wówczas powinny być reguły szanowania siebie i innego? I dlaczego wciąż odnosimy to pytanie do niezależności dochodowej, skoro dla większości z nas jej osiągnięcie rodzi konieczność właśnie uzależnienia się (tyle
39
Czas kryzysu, czas pytań
Co nas czeka?
Mariola Racław
że od kapryśnych zasad rynku pracy), potępiając jednocześnie tych, którzy – nie zawsze ze swojej winy – zależni są od stabilnej biurokracji państwa opiekuńczego? W dobie kryzysu namysł nad instytucjonalnym uwięzieniem młodości i wzmocnieniem zależności w okresie wczesnej dorosłości wyrasta z niepokoju o dziecko, z niepokoju związanego z nieznanym. Zdaję sobie sprawę, że prognozowanie przyszłości, również w nauce, jest zawodne. Bo przyszłość powstaje ze zderzenia tego, co strukturalne (tendencji), z tym, co przypadkowe (a zatem nie do przewidzenia). Nie wiem zatem, jaka będzie przyszłość mojego dziecka i czy społeczeństwo obdarzy je szacunkiem, gdy nieumiejętnie zainwestuje swoje lata nauki lub też będzie miało niski potencjał adaptowalności do zmian. Czy zaakceptuje jego zależność w sytuacji, gdy o samodzielność będzie bardzo trudno albo przypadnie ona tylko elitarnej grupie? Nie wiem również, czy szukając kruchych podstaw szacunku dla siebie i uciekając przez zależnością rodzinną lub instytucjonalną, nie wyjedzie z kraju. Jeśli tak zrobi – pozostanie mi liczyć, że zechce zostać moim opiekunem na odległość, choć wiem, że z tą formą opieki wiążą się ogromne trudności, zwielokrotnione przez dystans geograficzny (odległość) i fizyczny (nieobecność), co przemienia więzi w serie incydentalnych kontaktów. Mam jednak nadzieję, że moje dziecko kiedyś założy własną rodzinę, dla której ono i która dla niego będzie źródłem oraz oparciem w podtrzymywaniu szacunku do samego siebie. Mariola Racław
Mariola Racław – dr socjologii, adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi zajęcia m.in. z zakresu demografii społecznej i polityki społecznej, w tym polityki rodzinnej. Współpracowała z Instytutem Spraw Publicznych, gdzie uczestniczyła w badaniach z zakresu polityki społecznej i kierowała nimi (w tym: decentralizacja polityki społecznej, opieka zastępcza, osoby starsze). Główne jej obszary badawcze to: socjologia ludności, lokalna polityka społeczna, system pomocy społecznej. Mieszka w Warszawie.
40
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Justyna Bokajło
Niemieckie „państwo cudów”
Spoglądając na losy Federalnej Republiki Niemiec od momentu zakończenia II wojny światowej, wyróżnić można trzy najistotniejsze okresy przełomowe. Pierwszym z nich była konieczność odbudowy ładu gospodarczego i społecznego po II wojnie światowej. Katastrofalna sytuacja kraju zrujnowanego moralnie, pogrążonego w chaosie i nędzy wymagała koncepcji pozwalającej na szybkie i radykalne uruchomienie sił i mechanizmów rynkowych, przy równoczesnym uwzględnieniu czynników społecznych. Tzw. cud gospodarczy (Wirtschaftswunder) ziścił się, kiedy po wprowadzeniu marki niemieckiej, 21 czerwca 1948 r., społeczeństwo zachodnioniemieckie obudziło się w zupełnie innej rzeczywistości ustrojowej. Puste dotąd półki sklepowe zapełniły się różnorodnymi towarami, nastąpił wzrost aktywności gospodarczej (ze szczytem w roku 1955 – ponad 12% PKB), a stan pełnego zatrudnienia niemalże został osiągnięty (liczba bezrobotnych wynosiła niespełna 5%). Rzeczywistym jednak „cudem” było idealne wykorzystanie momentu historycznego do przyjęcia niezwykle przemyślanej strategii: obok reformy walutowej przeprowadzono w odpowiedniej kolejności najpierw reformy gospodarcze i prawno-instytucjonalne, tak aby stworzyć warunki do funkcjonowania państwa na zasadach wolnorynkowych. Następnie zaś, w 1957 r., wprowadzono ściśle uporządkowane zasady polityki społecznej, dążącej do wyrównania szans i różnic społecznych na rzecz integracji i aktywizacji obywateli. Kiedy 9 listopada 1989 r. mur berliński runął, Niemcy Zachodnie stanęły przed kolejnym wielkim wyzwaniem: zjednoczenia po ponad czterdziestu latach dwóch całkowicie różnych państw niemieckich. Z jednej strony należało przyjąć wspólny porządek walutowy, gospodarczy i społeczny, z drugiej – w jak najkrótszym czasie dostosować Niemcy Wschodnie do modelu zachodniej demokracji. Dwa lata później ówczesny kanclerz Helmut Kohl w zamian za pomoc finansową Wspólnoty Europejskiej na odbudowę landów wschodnich (European Recovery Plan) musiał wywiązać się ze zobowiązania rozszerzenia i pogłębienia Unii Europejskiej oraz deklaracji współudziału wolnych i zjednoczonych Niemiec we wprowadzeniu wspólnej waluty – euro.
41
Czas kryzysu, czas pytań
Reformy Hartza jako remedium na kryzys gospodarczy
Justyna Bokajło
Z trzecim okresem przełomowym – który jest „sprawdzianem zaradności” nie tylko dla Niemiec, ale dla całej Europy – mamy do czynienia obecnie. To czas kryzysu, który obnażył nie tylko słabości rynku finansowego, sektora bankowego czy ogólne braki w regulacjach prawnych. Wydarzenia ostatnich lat ukazały, że najsłabszym ogniwem okazał się człowiek, który z racjonalnego i odpowiedzialnego obywatela stał się nad wyraz ryzykownym konsumentem. Wykorzystując wolność do realizacji partykularnych interesów i pragmatycznej rywalizacji, stawał się coraz bardziej zatomizowaną jednostką, zapominając że jest przecież animal sociale, którego naturalnym środowiskiem jest wspólnota obywateli. W wielu państwach kryzys ujawnił ich główne słabości, jakimi są brak zdecydowania, konsekwencji, organizacji, jak również chaotyczne zarządzanie społeczno- -ekonomiczne. Niemcy jednak znowu wychodzą z kryzysu obronną ręką, co więcej, jesteśmy świadkami kolejnego „cudu”, tym razem na niemieckim rynku pracy (Jobwunder). Podczas gdy europejska gospodarka walczy ze spowolnieniem gospodarczym oraz problemem pogłębiającego się bezrobocia, liczba zatrudnionych w Niemczech wciąż wzrasta. W styczniu 2012 r. bezrobotni zarejestrowani w polskich urzędach pracy stanowili ponad 13% ludności aktywnej zawodowo, w Niemczech jedynie 6,9%. Czym tłumaczyć tak dynamiczny – jak na kryzysowe czasy – wzrost produkcji i eksportu, co przekłada się na korzystne obroty w handlu zagranicznym Niemiec, czy spadek liczby osób pozostających bez zatrudnienia? Na początku 2012 r., kiedy w strefie euro pogłębiała się recesja i nawet, do tej pory stabilna, polska gospodarka zaczęła odczuwać kryzys (spadek PKB w II kwartale do 2,4%), Niemcom udało się uniknąć recesji (PKB wzrósł od stycznia do marca o 0,5% w stosunku do kwartału poprzedniego). Obecny moment historyczny wydaje się idealny dla poszukiwań nowego paradygmatu ładu społecznego, gospodarczego oraz moralnego, opartego o nowe metody odpowiadające złożonym problemom epoki europeizacji i globalizacji. Być może warto przyjrzeć się niemieckim rozwiązaniom społeczno-gospodarczym, skoro to właśnie Niemcy przyjęło się nazywać „krajem cudów”? Skąd wziął się niemiecki „cud” gospodarczy?
Receptą na niemieckie „cudy” i ekonomiczny dobrobyt w czasie kryzysu nie jest – wbrew powszechnym przekonaniom – zwiększony zakres aktywności państwa: system zabezpieczeń socjalnych, kolejne regulacje prawne czy nieustanne zwiększanie podatków, lecz styl gospodarowania w społeczeństwie i dla społeczeństwa, zwany Soziale Marktwirtschaft, czyli Społeczną Gospodarką Rynkową1. Styl ten
1
42
Alfred Müller-Armack, twórca oryginalnej koncepcji Soziale Marktwirtschaft, podkreślał w swoich rękopisach, aby pisano o niej z wielkich liter, gdyż jest to nazwa własna. W innym przypadku „soziale”/„społeczna” traktowana jest jako przymiotnik, co implikuje jej błędne utożsamianie z ideą welfare state.
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
wprowadzony został do praktyki politycznej na początku lat pięćdziesiątych XX w. przez chadecję – partie CDU i CSU – oraz jest przez nie realizowany do dziś, choć nie tak wiernie, jak życzyliby sobie tego jego twórcy (W. Eucken, W. Röpke, F. Böhm, A. Rüstow, L. Erhard, A. Müller-Armack). Ten ład społeczno-gospodarczy różni Niemcy znowu wychodzą z kryzysu się zdecydowanie od wszystkich innych „społecznych gospodarek rynkowych”, do obronną ręką, co więcej, jesteśmy których swoją różnorodną interpretacją świadkami kolejnego „cudu”, tym odwołują się różne państwa oraz sama UE razem na niemieckim rynku pracy. (m.in. w traktacie lizbońskim czy w strategii „Europa 2020”). Nawet Polska ma swoją społeczną gospodarkę rynkową, będącą jej „podstawą ustroju gospodarczego”, o czym stanowi art. 20. Konstytucji RP z 1997 r. Nie jest ona jednak zdefiniowana, nie określa ani obowiązków, ani praw, stąd też stała się pojęciem dość enigmatycznym i wieloznacznym. Niemiecki porządek społeczno-gospodarczy opiera się na konkretnych założeniach. Niezmiernie istotna jest tu rola silnego, dbającego o dobro wspólne państwa (L. Erhard), które koryguje niedoskonałości mechanizmów rynkowych, nie zawsze wychodzących naprzeciw potrzebom społeczeństwa. Precyzyjnie określone ramy instytucjonalno-prawne (F. Böhm) mają na celu ograniczenie monopolu władzy państwa, które winno pełnić rolę jedynie pomocniczą oraz stać na straży godności i wolności ludzkiej. Zasady gospodarowania opierają się na współzawodnictwie – zorganizowanym systemie konkurencji (W. Eucken), zależności pomiędzy rozwojem gospodarczym a „pełnym zatrudnieniem”, lecz nie poprzez politykę popytową, ale podażową; na współdecydowaniu, czyli współudziale pracowników w podejmowaniu strategicznych decyzji swojego zakładu pracy (Mitbestimmung), a także idei racjonalnej i odpowiedzialnej wolności oraz własności prywatnej. Odwołanie do protestanckiego etosu pracy ma podkreślać, że jest ona drogą do dobrobytu dla wszystkich i samorealizacji – powołaniem, a nie przekleństwem. Zasady polityki społecznej powinny nawiązywać do wartości etycznych i moralnych, zaczerpniętych z humanizmu gospodarczo-socjalnego i społecznej nauki Kościoła, jak godność osoby ludzkiej, odpowiedzialność, równość szans, solidarność, pomocniczość. Wszystkie te reguły przenikają się i uzupełniają wzajemnie. Nabierają charakterystycznych cech dzięki fundamentowi ordoliberalizmu, będącego niemiecką odmianą „uporządkowanego” neoliberalizmu. Ordo oznacza właśnie porządek (Ordnung), harmonijny ład, na którym opierać się powinna organizacja społeczna i polityczna. Ów realny ład nie jest jednak możliwy do urzeczywistnienia bez woli ludzkiej, która świadomie i aktywnie kształtuje stosunki społeczno-ekonomiczne. Warunkiem jest to, aby wszyscy posiadali „obywatelskość”, objawiającą się poprzez zaufanie władzy do społeczeństwa i odwrotnie. Aby świadomie i racjonalnie korzystali z wolności, biorąc równocześnie odpowiedzialność za dobro wspólne. Jednym słowem, aby rozumny obywatel aktywnie partycypował w demokracji.
43
Czas kryzysu, czas pytań
Niemieckie „państwo cudów”
Justyna Bokajło
Oznacza to, że państwo nie powinno ingerować w przebieg wolnorynkowych procesów gospodarczych poprzez ekspansywną politykę pieniężną, skutkującą wzrostem podaży taniego pieniądza i pobudzeniem popytu, konsumpcji. Wszelkie działania władzy publicznej winny mieć charakter motywacyjny, pomocniczy w stosunku do indywidualnej inicjatywy. Państwo nie może przejąć na siebie odpowiedzialności za losy człowieka i społeczeństwa, poprzez rozbudowany wachlarz świadczeń socjalnych oraz ich niewłaściwą i nadmierną redystrybucję. Zadaniem polityki społecznej jest uzupełnianie czysto instrumentalnych funkcji rynku, uwzględnianie pozamaterialnych potrzeb człowieka, ochrona najsłabszych grupy społecznych i zapobieganie ich wykluczeniu, stwarzanie warunków wspierających realizację zasady solidarności. Niemiecki sposób na kryzys
Państwa eurolandu wciąż nie poradziły sobie z szalejącym kryzysem finansowym. Na ich tle wyróżnia się Polska, która do tej pory radziła sobie całkiem dobrze. Coraz bardziej niepokojący staje się jednak wzrost bezrobocia, który wpływa na mniejszą konsumpcję i niską stopę oszczędności, ta zaś na spadek inwestycji, efektem czego jest spowolnienie gospodarcze. Do wzmocnienia gospodarki nie przyczyniają się także wydatki publiczne i mało perspektywiczna alokacja środków. Ich największą ilość pochłaniają tzw. wydatki sztywne, głównie transfery socjalne, a będzie ich coraz więcej ze względu na procesy demograficzne i problem starzejącego się społeczeństwa oraz różnego rodzaju subwencje (m.in. dopłaty dla rolników). Najmniej środków natomiast przeznacza się na rozwój kapitału ludzkiego czy badania, na wszystko to, co przekłada się na wzrost zdolności produkcyjnych, konkurencyjność, kompetencyjność i efektywność, a przede wszystkim samodzielność. Tymczasem oskarżane o omnipotencję państwo niemieckie po raz kolejny w czasach kryzysu postawiło na rozwiązania równoważące potrzebę socjalnego bezpieczeństwa z aktywnością społeczną i dużą elastycznością w dostosowaniu się do aktualnych wyzwań, konsekwentnie realizując równoważącą cele społeczne i gospodarcze koncepcję flexicurity (flexibility – elastyczność, security – bezpieczeństwo). Jej wyrazem stała się wprowadzana w latach 2003–2005 przez kanclerza Gerharda Schrödera ustawa o nowoczesnych usługach na rynku pracy, powszechnie znana jako reformy Hartz IV. Co ciekawe, reformy te potwierdziły skuteczność zasad ordo liberalngo ładu społeczno-gospodarczego, skoro to właśnie socjaldemokratyczny kanclerz obrał je jako skuteczne narzędzie walki z nieodpowiednio prowadzoną polityką rynku pracy i zbyt rozbudowanym państwem socjalnym, które całkowicie rozleniwiło niemieckie społeczeństwo. Warto zatem przyjrzeć się przynajmniej najważniejszym z nich i zastanowić nad możliwością skorzystania z niektórych rozwiązań w polskiej rzeczywistości społeczno-gospodarczej. Zaproponowane przez Petera Hartza, doradcę kanclerza Schrödera i byłego członka zarządu Volkswagena, neoliberalne reformy rynku pracy okazały
44
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Niemieckie „państwo cudów”
się zbawienne dla gospodarki Niemiec nie tylko w czasach prosperity, ale przede wszystkim w kryzysie, wyzwalając jednocześnie głośną krytykę niezadowolonego społeczeństwa oraz znacznej części działaczy SPD. Celami reform miały być: zmniejszenie strukturalnego oraz średnio- i długookresowego bezrobocia poprzez ułatwienie ponownego wejścia na pierwotny rynek pracy, rewitalizacja zbiurokratyzowanej organizacji służb administracyjnych, zwiększenie skuteczności pośrednictwa pracy, likwidacja pasywnych i nieefektywnych instrumentów rynku pracy, generujących ogromne koszty społeczne, walka z nielegalnym zatrudnieniem. Obniżono zatem i skrócono czas wypłacania zasiłku dla bezrobotnych (z 32 miesięcy do 12 miesięcy dla osób przed 55. rokiem życia i do 18 miesięcy dla osób, które ukończyły 55. rok życia). Zmniejszona została kwota zapomogi dla osób pozostających ponad rok bez pracy. Odebrano zapomogi osobom uchylającym się od podjęcia zaoferowanej pracy. Zredukowano większość subwencji i ulg podatkowych, m.in. za dojazdy do miejsca zatrudnienia. Podniesiono wiek emerytalny z 65 do 67 lat. Wprowadzanie reform Hartza podzielono na cztery etapy; pierwsze trzy przeprowadzone zostały w latach 2003–2004, ostatnia reforma Hartz IV miała miejsce w styczniu 2005 r.
Reforma Hartz I dotyczyła następujących kwestii: • podniesienia kwalifikacji zawodowych osób poszukujących pracy, co zwiększyło prawdopodobieństwo ponownego wejścia na rynek i łatwiejszą z nim integrację. Instrumenty aktywnej polityki rynku pracy dostosowane są także do potrzeb osób dopiero wkraczających na rynek pracy. Ustawa zapewnia osobie odbywającej szkolenia i uczestniczącej w kursach pokrycie kosztów utrzymania, kosztów związanych ze zmianą miejsca zamieszkania i opieką nad dziećmi; • utworzenia prywatnych agencji usług personalnych, których zadaniem jest świadczenie usług pośrednictwa i doradztwa dla osób bezrobotnych. Zgodnie z zasadą pomocniczości znajdują się one bliżej obywatela i są swojego rodzaju „pośrednikami” pomiędzy nim a Federalną Agencją Pracy, dlatego bardziej efektywnie i indywidualnie podchodzą do pomocy w pokonywaniu barier przy wejściu na rynek pracy. Agencja usług personalnych otrzymuje wynagrodzenie, jeśli osoba bezrobotna znajdzie pracę, oraz premię, gdy zostanie ona zatrudniona przez instytucję opłacającą składki na ubezpieczenie społeczne; • regulacji form pracy tzw. pracowników delegowanych, „wypożyczonych”. Jest to niezwykle skuteczne rozwiązanie, gdy w danym okresie brakuje w firmie osoby odpowiednio wykfalifikowanej do wykonywania określonego zadania lub kiedy należy zastąpić pracownika nieobecnego (np. w czasie urlopu wychowawczego). Pracownik „wypożyczony” wykonuje pracę tymczasową w oparciu o trójstronny stosunek pracy pomiędzy nim, niezależnym przedsiębiorstwem wypożyczającym
45
Czas kryzysu, czas pytań
Jak wspierać bezrobotnych
Justyna Bokajło
oraz przedsiębiorstwem pożyczającym. Co istotne, ustawa prawnie reguluje zasadę równego traktowania pracownika delegowanego z pracownikami zatrudnionymi na czas nieokreślony (m.in. taka sama zapłata za wykonywaną pracę i możliwość urlopu), celem zwiększenia transparentności zasad w duchu sprawiedliwości; • wspieranie osób bezrobotnych należących do najstarszej grupy wiekowej, tzw. „Inicjatywa 50 plus”. Osoba bezrobotna, która ukończyła 50. rok życia, otrzymuje tymczasowe wsparcie finansowe. Jeśli podejmie się niskopłatnego zatrudnienia, Federalna Agencja Pracy rekompensuje część zarobków w postaci tzw. dodatku wyrównawczego do wynagrodzenia, wypłacanego w ramach stopniowego przechodzenia na emeryturę. Natomiast instytucja, która zatrudni osobę w wieku minimum 55 lat, jest zwolniona z opłacania swojej połowy składki na ubezpieczenie od bezrobocia. W celu zwiększenia możliwości zatrudniania osób starszych na umowę na czas określony limit wieku pracownika, którego można na tej zasadzie zatrudnić, obniżony został z 58 lat do 52 lat. Zatrudnienie osób starszych okazuje się wyjątkowo ważne z uwagi na problemy demograficzne. Im więcej osób pobiera świadczenia emerytalne, tym wyższe są wydatki, które mogłyby zostać spożytkowane na inwestycje w badania czy kapitał ludzki. Z drugiej strony osoby te są już doświadczone i przyuczone do zawodu, a problemem Niemiec nie jest bezrobocie, lecz brak pracowników wykwalifikowanych. Minizatrudnienie
Reforma Hartz II wprowadziła nowe instrumenty, mające na celu wsparcie zasady konkurencyjności i odpowiedzialności za indywidualne kształtowanie dobrobytu. Po pierwsze, chodziło o wspieranie osób bezrobotnych w samodzielnym kształtowaniu egzystencji poprzez rozpoczęcie własnej działalności gospodarczej. Osoba planująca otworzyć własną firmę lub małe przedsiębiorstwo rodzinne zobowiązana jest do przedstawienia biznesplanu, który zatwierdza m.in. izba przemysłowo- -handlowa. Otrzymuje wówczas dotację wypłacaną przez okres trzech lat: w pierwszym roku 600 euro miesięcznie, w drugim 360 euro oraz 240 euro przez ostatnie dwanaście miesięcy. Od powyższych kwot nie odprowadza się podatku dochodowego, jednak osoba samozatrudniona musi odprowadzać składki na ubezpieczenie społeczne. Innym celem było uregulowanie zasad niskopłatnego zatrudnienia w zakresie niepełnego wymiaru czasu. Tzw. drobne formy zatrudnienia Mini- i Midi-Jobs należą do najważniejszych czynników, dzięki którym uratowanych zostało wiele miejsc pracy. Ideą minietatów jest zwiększenie elastyczności poprzez aktywizację bezrobotnych. Jest to idealna forma zatrudnienia dla osób o niskich kwalifikacjach, dla osób powyżej 60. roku życia, chcących dorobić do emerytury (w 2012 r. pracę tę podjęło ponad 1,3 mln osób starszych) oraz dla ludzi młodych, często studentów, poniżej 25. roku życia, zatrudniających się sezonowo. Mini-Jobs to także alternatywa dla kobiet,
46
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Galeria WIĘZI: Alicja Ignaciuk
47
Justyna Bokajło
które chcą pogodzić np. opiekę nad małymi dziećmi z aktywnością zawodową. Są to prace podejmowane głównie w takich sektorach jak: hotelarstwo, gastronomia, sadownictwo, pielęgniarstwo, prace domowe czy budowlane i remontowe. Do tej pory wynagrodzenie w ramach Mini-Jobs wynosiło 400 euro, w ramach Midi-Jobs 800 euro. Od 1 stycznia 2013 r. z powodu wzrostu inflacji kwoty te mają zostać podwyższone odpowiednio do 450 i 850 euro. Osoby podejmujące minizatrudnienie zwolnione są od ponoszenia kosztów ubezpieczenia społecznego i zdrowotnego, nie płacą również składek na system socjalny, co jest równoznaczne z niską ochroną socjalną. Jeśli jednak chcą w przyszłości otrzymywać większą emeryturę, mają możliwość opłacania zryczałtowanej składki emerytalnej w wysokości 4,6%. Pracodawca natomiast zwolniony jest z odprowadzania podatku dochodowego, choć powinien opłacać składkę na ubezpieczenie od następstw nieszczęśliwych wypadków. Należy przy tym podkreślić, że każde zatrudnienie, którego miesięczne wynagrodzenie wyniesie choćby 400,01 euro lub 800,01 euro nie jest już traktowane jako „drobne”, co wiąże się z koniecznością odprowadzania regularnych składek zarówno przez pracodawcę, jak i osobę zatrudnioną. Popularność mini- i midietatów wśród społeczeństwa niemieckiego wciąż wzrasta. Wzrasta też krytyka tej formy zatrudnienia, zwłaszcza ze strony związków zawodowych. Głównym zarzutem jest pogłębianie sektora pracy tymczasowej kosztem pracy regularnej i niskopłatnej, co przyczynia się do wzrostu nierówności płacowych. Jednak według danych Federalnej Agencji Pracy pod koniec 2012 r. powstało ok. 5 mln miejsc pracy, przy czym aż 200 000 miejsc pracy właśnie w niepełnym wymiarze czasu, ponieważ wzrosła liczba osób zatrudnionych w tym sektorze. W grudniu 2011 r. liczba tzw. minijobbersów wyniosła ponad 7,5 mln osób, czyli jeden na pięciu zatrudnionych podejmuje zajęcie w ramach niskopłatnej pracy tymczasowej. Reforma Hartz II umożliwiła także podejmowanie tzw. niskopłatnej pracy dodatkowej (zwanej też zatrudnieniem pomostowym), będącej dodatkiem zwłaszcza dla osób pobierających zasiłek dla bezrobotnych. Praca ta jest jeszcze mniej płatna niż mini- i midietaty i powszechnie znana jest jako Ein-Euro-Job (praca za 1 euro za godzinę), chociaż zazwyczaj kwota ta jest większa i wynosi od minimum 1 euro do 2,5 euro. Prace dodatkowe tworzone są jedynie w sektorze publicznym, często też oferowane są przez gminy jako pomoc m.in. w przedszkolach, w zagospodarowaniu przestrzeni, przy osobach starszych. Celem Hartz III była reorganizacja prawno-instytucjonalna Federalnego Urzędu Pracy posiadającego dotąd monopol państwowy na sprawowanie „władzy” na rynku pracy. Nazwano go agencją, co miało wskazywać na nowoczesną strukturę zarządzania, zorientowaną na potrzeby klienta. Natomiast utworzenie prywatnych podmiotów – agencji usług personalnych – miało obniżyć koszty utrzymania zbiurokratyzowanego aparatu administracyjnego i usprawnić wykonywanie usług wobec pracodawców i pracowników.
48
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Niemieckie „państwo cudów”
Ostatnia reforma, Hartz IV, wzbudziła największe kontrowersje i dyskusje, zwłaszcza wśród członków SPD. Wiązała się bowiem z dążeniem do wyrównania równowagi budżetowej, zachwianej przez niebotyczne kwoty przeznaczane na opiekę socjalną i ekspansję państwa „nadopiekuńczego”. Zabezpieczenia finansowe dla bezrobotnych, wręcz proporcjonalne do uzyskiwanych dochodów obywateli, przyzwyczaiły Niemców do otrzymywania zapłaty za bierność, co doprowadziło do osłabienia wydajności pracy i braku zachęt do podejmowania samodzielnych inicjatyw gospodarczych. Wysokie koszty zatrudnienia zniechęcały zaś przedsiębiorców do zatrudniania większej liczby pracowników. Dodatkowo długie okresy wypowiedzenia hamowały „rotację” pracowników, którzy nie byli skorzy do podnoszenia swoich kwalifikacji i umiejętności, co obniżało poziom konkurencyjności przedsiębiorstw. Do roku 2005 bezrobocie było zatem w Niemczech wyjątkowo przyjemnym i wygodnym „zajęciem”. Wystarczyło zarejestrować się w Federalnej Agencji Pracy przed upływem terminu pobierania zasiłku dla bezrobotnych (ALG), a gdy praca „nie znalazła się”, otrzymywało się zapomogę z tytułu bezrobocia (ALH). Zapomoga ta była dość wysoka, gdyż w zależności od wysokości wynagrodzenia netto wynosiła 60% lub 67% ostatniej płacy. Odpowiednio do okresu pracy i opłacanych składek zasiłek można było pobierać nawet do 32 miesięcy, a opłacała go Federalna Agencja Pracy, wraz ze składką na ubezpieczenie emerytalne i zdrowotne. Dodatkowo można było otrzymać zasiłek socjalny (Sozialhilfe) z budżetu gminy, a także zasiłek na dzieci (Kindergeld), mieszkaniowy czy rodzicielski (Elterngeld). Wraz z początkiem 2005 r. atrakcyjność „zawodu bezrobotnego” zmniejszyła się znacznie. Świadczenia ALH i Sozialhilfe połączone zostały w jeden zasiłek dla bezrobotnych (ALG II), znany też jako Hartz IV. ALG II jest przeznaczony dla osób zdolnych do pracy w wymiarze co najmniej trzech godzin dziennie, które nie podlegają zasiłkowi z tytułu pomocy socjalnej i nie posiadają oszczędności, które mogłyby przeznaczyć na utrzymanie; jest to tzw. minimum egzystencjalne. Jeśli dana osoba podjęła niskopłatną pracę, np. Ein-Euro-Job, istnieje możliwość dopłaty, aby zapewnić podstawę egzystencji, ale po złożeniu odpowiedniego wniosku, w którym należy udowodnić: brak oszczędności, niskie zarobki lub ich brak, fakt, że partner życiowy nie zarabia odpowiednio, by móc utrzymać rodzinę. Okres pobierania zasiłku został skrócony do 12 miesięcy, a w przypadku m.in. niechęci do podjęcia pracy oferowanej przez Federalną Agencję Pracy lub kiedy dochody współmałżonka wzrosną, zasiłek zostaje zniesiony. Wysokość ALG II od lipca 2009 r. do grudnia 2010 r. wynosiła 359 euro miesięcznie, od 2011 r. została podwyższona o 5 euro. Dodatkowo reforma ta przekształciła zasiłek dla bezrobotnych w świadczenie z tytułu ubezpieczenia, które jest wypłacane tylko przez rok i kierowane do składek.
49
Czas kryzysu, czas pytań
Bezrobocie już nie jest opłacalne
Justyna Bokajło
Zamiast Sozialhilfe funkcjonuje obecnie Sozialgeld, zasiłek wypłacany dla najbardziej potrzebujących (niezdolnych do wykonywania zawodu). Ponadpartyjne porozumienie
Najniższy od prawie 20 lat poziom bezrobocia w Niemczech jest zasługą Gerharda Schrödera, który żelazną ręką przeprowadził reformy rynku pracy. Wprawdzie dla samego kanclerza okazały się one gwoździem do trumny, pozbawiając go urzędu, szacunku części partyjnych kolegów, a w efekcie doprowadzając do odejścia SPD od ideowych przekonań i zatracenia tożsamości, jednak dla niemieckiej gospodarki były zbawienne. Często jednak niskopłatne formy zatrudnienia i praca w niepełnym wymiarze godzin poddawane są krytyce. Elastycznym rozwiązaniom zarzuca się słabą ochronę socjalną i pogłębianie nierówności dochodowych, prowadzących do wzrostu liczby osób ubogich. Uważa się również, że dla wielu bezrobotnych minietaty stają się podstawową i trwałą formą zatrudnienia, co stanowczo mija się z założeniem ich „tymczasowości”. Nie mobilizują przy tym do podnoszenia umiejętności, co jedynie pogłębia problemy związane z brakiem wysoko wykwalifikowanych pracowników. W odpowiedzi na głosy krytyki w styczniu 2009 r. weszła w życie ustawa o prawno-społecznym zabezpieczeniu elastycznych warunków pracy. Dodatkowe bezpieczeństwo, zwłaszcza w latach kryzysu finansowego, gwarantowane jest w postaci tzw. kont czasu pracy (Arbeitszeitkonto). Umożliwiają one alternatywne rozwiązanie wobec zwalniania wykwalifikowanych specjalistów z powodu spadku popytu międzynarodowego, który przekłada się na spowolnienie produkcji. Pracownik może zdecydować się na pracę w elastycznym wymiarze godzin, wynoszącym często od 25 do 38 godzin tygodniowo. Na podstawie umowy negocjowanej pomiędzy pracodawcą a reprezentacją pracowników (zgodnie z zasadą współdecydowania) zakładane są konta czasu, na których zapisywana jest różnica pomiędzy czasem przepracowanym faktycznie a czasem zapisanym w umowie. Wynagrodzenie za dodatkowo przepracowane godziny wypłacane jest w momencie, kiedy z powodu konieczności ograniczania kosztów przedsiębiorstwa pracownik chwilowo musi zaprzestać wykonywania obowiązków. Otrzymuje wówczas swoje zabezpieczenie socjalne na utrzymanie się, nie zostaje zwolniony, a gdy produkcja rusza, wraca do pracy. Kiedy przedsiębiorstwo sprawnie rozwija produkcję i nie ma potrzeby ograniczania czasu pracy, nadgodziny z konta czasu wypłacane są w okresach świątecznych albo na czas urlopu. Równocześnie na kontach czasu rejestrowane są wszystkie przerwy czy spóźnienia, co przyczynia się do zwiększonej wydajności pracy. Konta czasu pracy elastycznie dostosowują zarówno pracodawców, jak i pracobiorców do cyklicznych wahań koniunktury, zabezpieczając przed ryzykiem zwolnienia z pracy oraz zapewniając niewysoki, ale zawsze jakiś dochód.
50
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Niemieckie „państwo cudów”
Przyznać należy, że reformy Hartz IV okazały się idealnie dopasowanym środkiem zaradczym na bolączki kryzysu gospodarczego. Obecna koalicja CDU/CSU– FDP stara się realizować ich główną ideę – „Wspieraj i wymagaj”. Zdaniem kanclerz Angeli Merkel reformy Hartz IV były milowym krokiem w kierunku ordoliberalnego ładu, mającym zwiększyć efektywność i sprawiedliwość państwa socjalnego. Poprzez ich realizację Schröder przyznał, że jedynie gotowość obywateli do osobistego zaangażowania, rozwijanie samodzielnej inicjatywy i aktywny udział w dążeniu do dobra wspólnego stanowią o sukcesach i rozwoju społecznym, zwłaszcza w okresie zmniejszonej aktywności gospodarczej. Niemiecki styl ładu społeczno-gospodarczego nie jest prosty do „skopiowania”. Nie jest on częścią polskiej kultury politycznej, nie zakorzenił się w naszej świadomości. Warto jednak przyjrzeć się głębiej niemieckim pomysłom, skoro znalazły swych realizatorów wśród socjaldemokratów i poparcie stojących w opozycji chadeków. Być może warto na ich wzór również w Polsce bardziej świadomie i zdecydowanie tworzyć własną koncepcję stabilnej, odpowiedzialnej, a przede wszystkim aktywnej polityki gospodarczej i społecznej, nie licząc na cud. Justyna Bokajło
Justyna Bokajło – doktor politologii, adiunkt w Zakładzie Międzynarodowych Stosunków
Czas kryzysu, czas pytań
Gospodarczych i Integracji Europejskiej w Instytucie Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego. Specjalizuje się w zakresie polityki gospodarczej, polityki społecznej, niemieckiej myśli polityczno-ekonomiczno-prawnej, socjologii rozumiejącej, polskiego, niemieckiego i europejskiego społeczeństwa obywatelskiego. Mieszka we Wrocławiu.
51
Andrzej Paszewski
Skandal niewiarygodnych nierówności Kryzys, liberalizm a katolicka doktryna społeczna
Dzisiejszy kryzys ekonomiczny zachwiał dominującym od kilkudziesięciu lat paradygmatem neoliberalnym – gloryfikującym wolny rynek, domagającym się maksymalnego ograniczenia roli państwa i niechętnym państwu socjalnemu. Tymczasem kryzys zaczął się w Stanach Zjednoczonych, będących jednym z państw najmniej opiekuńczych – czyli, według liberałów, kraju na kryzys najbardziej odpornym. Natomiast Szwecja, jedno z najbardziej socjalnych państw świata, radzi sobie z kryzysem wcale nieźle. Okazało się – jak zauważył Andrzej Walicki – że „różnica między ideałem a rzeczywistością jest w wypadku wolnorynkowego liberalizmu taka sama z grubsza, jak w wypadku programowo antyrynkowej utopii komunistycznej”. Dziś przez cały świat przetacza się dyskusja nad przyczynami kryzysu. Jedno jest pewne – to nie socjaliści go spowodowali. Dogmaty liberalnej ekonomii podważają dziś ludzie, których nie można nazwać lewakami. Dyskusja nie dotyczy obecnie potrzeby kontroli państwa nad rynkiem, lecz jej zakresu i formy. Ta przechodząca przez świat fala protestów przeciwko istniejącemu systemowi ekonomicznemu – uderzającemu już nie tylko w tradycyjnie biedne grupy, ale także w klasę średnią (prekariat) – wskazuje, że konieczne będą radykalne reformy, a nie tylko retusze tego systemu. Niepokój budzi fakt, że dotychczasowe zabiegi w walce z kryzysem zdają się bardziej ratować banki – sprawców kłopotów, a nie ich ofiary. Może to oznaczać, że opór przed takimi reformami będzie silny. Dlatego sądzę, że istniejąca w Kościele katolickim refleksja nad problemami społeczno-gospodarczymi może być bardzo pożyteczna w dyskusji nad ukierunkowaniem tych reform. Utopieni w technice zmiany ustrojowej
Koncepcje neoliberalne jako program dla Polski tworzyła m.in. grupa gdańska, w której skład wchodzili Jan Krzysztof Bielecki, Wojciech Duda, Janusz Lewandowski
52
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Skandal niewiarygodnych nierówności
i Donald Tusk. Ten ostatni pisał w 1987 r.: „Gwarantami prawidłowego funkcjonowania gospodarki są: własność prywatna, wolny rynek i swobodna konkurencja wolnych wytwórców. Propozycja reform i presja społeczna jego elit powinna iść w tym kierunku”. Tadeusz Mazowiecki, jako premier, wysunął wówczas koncepcję społecznej gospodarki rynkowej – w istocie, jak sądzę, socjaldemokratyczną – którą podtrzymuje do dziś. Uznał jednak konieczność reformy proponowanej przez Leszka Balcerowicza, reformy wprowadzającej elementy kanoniczne dla gospodarki rynkowej, lecz nadające jej przy tym neoliberalną specyfikę, którą cechuje maksymalne ograniczenie funkcji opiekuńczej państwa. Niewątpliwie moment historyczny, w którym przyszło dokonywać zmian, miał swoje znaczenie. Na Zachodzie dominował kapitalizm w jego radykalnej, neoliberalnej postaci. Jak pisał w „Gazecie Wyborczej” w roku 2001 Karol Modzelewski, pod pozorem rozstrzygania kwestii czysto ekonomicznych dokonano w ciągu ostatnich dziesięciu lat zasadniczych rozstrzygnięć ustrojowych i społecznych. Nie pytano społeczeństwa o zdanie. Mówiono mu, że rozstrzygnięcia dotyczą kwestii specjalistycznych, właściwie technicznych. Tymczasem od początku, od jesieni 1989 roku, budowano model państwa istotnie różny od modelu zachodnioeuropejskiego, wypracowanego po wielkim kryzysie lat 30.
Był to model państwa różny także od modelu działającego w Zachodniej Europie po II wojnie światowej. A wydawało się, że to on bardziej pasował do Polski roku 1989. Zdaniem Modzelewskiego: Zamiast państwa opiekuńczego – czy może lepiej powiedzieć: państwa solidarności społecznej na wzór Francji i Niemiec, państwa gwarantującego przyzwoite ubezpieczenia zdrowotne, opiekę społeczną, finansowane z budżetu szkolnictwo publiczne na wysokim poziomie – konsekwentnie postulowano państwo minimum na wzór amerykański, pozostawiając obywateli samotnych wobec mechanizmów konkurencji.
Powątpiewanie w dobrodziejstwa reform Balcerowicza, a nawet trafność związanych z nimi szczegółowych rozwiązań, zaczęło być traktowane jako przejaw nieodpowiedzialności i „oszołomstwa”. […] Nie dostrzegaliśmy wówczas, że w ten sposób dochodzi do radykalnego rozejścia się warunków życia między niedawnymi uczestnikami jednego ruchu. Wydawało się, że problem tkwi w psychologicznych zdolnościach adaptacyjnych poszczególnych ludzi, których wystarczy zachęcić, by „brali własny los w swoje ręce”. Co można mianowicie wziąć w ręce, mieszkając w popegeerowskiej wiosce lub w mieście, w którym zamknięto 80% (fakt, że nierentownych) zakładów pracy – nie przechodziło nam przez gardło. W ten sposób my, jako beneficjenci nowego systemu gospodarczego, cóż że umiarkowani, staliśmy się niepostrzeżenie kolejną grupą dającą się zaliczyć do kategorii „onych”.
53
Czas kryzysu, czas pytań
Przemiany te wsparła wielkomiejska inteligencja, która – jak pisał w „Tygodniku Powszechnym” w 2007 r. Jerzy Sosnowski – stała się z dnia na dzień liberalna:
Andrz e j P a s z e w s k i
Ci „oni” – pisał Sławomir Sierakowski – „mają media, są ekonomicznymi ekspertami, przegranych transformacji mogą obejrzeć co najwyżej w reportażach telewizyjnych – jako egzotykę prowincji albo «koszty przemian»”. Transformacja ustrojowa poddawana jest dzisiaj krytycznej ocenie, i to nie tylko z pozycji lewicowych. Na konieczność dostosowywania reform do aktualnej sytuacji społecznej wskazywał m.in. Janusz Lewandowski. Broniąc makroekonomicznej reakcji szokowej, przyznał on, że nic w niej nie pozostało z postulatów „Solidarności”, jakie jeszcze jej negocjatorzy reprezentowali przy Okrągłym Stole. […] Niesłychanie trudna sytuacja ekonomiczna wymuszała radykalne posunięcia […]. Nie potrafiliśmy zmienić stereotypów o prywatyzacji, która zmieniała iluzoryczną własność wspólną na konkretne prawa własności, wymuszające inny etos pracy i zarządzania […]. Polityka już upominała się o swoje, a my – utopieni w technice zmiany ustrojowej – byliśmy głusi na te upomnienia. […] Jeśli robi się wielkie ustrojowe projekty zmieniające tryb życia milionów ludzi, to brak komunikacji społecznej, zwanej dziś PR, jest istotną przeszkodą w osiągnięciu celów. Stąd strategie prywatyzacyjne, które udały się w Wielkiej Brytanii w epoce Margaret Thatcher, nie mogły się udać w Polsce. […]. W pierwszej i decydującej fazie polskiej transformacji jedynym ministrem, który potrafił rozmawiać ze społeczeństwem, był Jacek Kuroń.
Mimo że na transformacji gospodarczej większość skorzystała, dziś w Polsce ok. 1,2 miliona rodzin żyje w biedzie, a kilkaset tysięcy dzieci nie dojada (podawane są różne liczby) w kraju, w którym fizycznie nie brakuje żywności. Karol Modzelewski, komentując tę sytuację, stwierdził: „tych poszkodowanych jest nie więcej niż jedna czwarta. Tym mniejsze są ich szanse, bo jak są w mniejszości, to się nie przebiją. Dziś są tylko bezwładną masą upadłościową do zagospodarowania przez partie skrajnie populistyczne albo PiS”. Ci ludzie nie mają rzeczywistej reprezentacji politycznej. Mogłaby ją stanowić wiarygodna i niepopulistyczna lewica, ale tej w Polsce nie ma. W rezultacie przyjęta strategia spowodowała duże rozwarstwienie ekonomiczne społeczeństwa. Taką polaryzację można było przewidzieć, obserwując jej przebieg w Stanach Zjednoczonych w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat. Jej skutki podsumował amerykański historyk i publicysta Thomas Frank w wywiadzie dla „Europy”: „Przez ostatnie trzydzieści lat zniszczyliśmy państwo dobrobytu, zredukowaliśmy obciążenia podatkowe dla korporacji i bogatych, a na poziomie bardziej ogólnym sprawiliśmy, że kraj powrócił do XIX-wiecznego modelu podziału bogactwa”. Katoliccy neofici liberalizmu
Zrozumienie dla opcji liberalno-rynkowej znalazło silne poparcie wśród inteligenckich środowisk katolickich, które – ogarnięte fobią antylewicowości – ochoczo przyjmowały koncepcje liberalne, jednocześnie oskarżając wszystkich podkreślających negatywne społecznie konsekwencje reform, że są sierotami po PRL i dążą do „urawniłowki”.
54
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Galeria WIĘZI: Alicja Ignaciuk
55
Andrz e j P a s z e w s k i
Ten neofityzm liberalny był zaskakujący w świetle katolickiej doktryny społecznej, zarówno jej teorii, jak i prób jej zastosowań w Europie. W Niemczech po II wojnie światowej tworzono społeczną gospodarkę rynkową. Ci, którzy ją tworzyli, jak pisze w książce Kapitał kard. Reinhard Marx, „opierali się na swych chrześcijańskich korzeniach, usiłując łączyć wolność rynku z zasadą wyrównanych szans społecznych”. Jan-Werner Müller, wykładowca na Princeton University, przypomniał, że solidarnościowy charakter katolickiej myśli społecznej w państwie, społeczeństwie i gospodarce dobrze odczytywali po wojnie nie tylko niemieccy, ale i włoscy chadecy, ideologicznie bliscy myśli Jacques’a Maritaina i Emmanuela Mouniera: Główną zasadę gospodarczego przekształcania Włoch można by zawrzeć w sloganie: „najpierw człowiek, potem rynek. […] Lewe skrzydło DC zdołało przeforsować własną wersję pierwszego artykułu konstytucji, gdzie zabarwione personalizmem zdanie: „Włochy są demokratyczną republiką zbudowaną na pracy” wygrało z propozycją wielu socjalistów i komunistów Palmiro Togliattiego: „Włochy są demokratyczną republiką robotników”. Trzeci artykuł konstytucji już zdecydowanie w duchu personalizmu mówi: „jest obowiązkiem Republiki usunąć przeszkody wynikające z porządku ekonomicznego lub społecznego, które fizycznie ograniczają wolność i równość obywateli i w ten sposób hamują pełny rozwój osoby ludzkiej”.
Personalizm Mouniera, według Müllera, „był jednocześnie antyliberalny i antykomunistyczny”. Chyba nie popełnię błędu, twierdząc, że w swej zasadniczej wymowie takie są też encykliki społeczne papieży, poczynając od Rerum novarum Leona XIII (1891). Warto przypomnieć, że poglądy Mouniera stały się inspiracją dla „wczesnej” WIĘZI, która z czasem zupełnie od nich odeszła. Zauważmy, że lata 50., 60. i 70. XX wieku były okresem znacznej rozbudowy państwa socjalnego w Europie Zachodniej, nie bez dużego wpływu związków zawodowych, zwłaszcza w Anglii, Niemczech, Belgii, Holandii i Włoszech. Drogę do tworzenia w środowiskach chrześcijańskich ruchu społecznego walczącego o sprawiedliwość społeczną otworzył wspomnianą encykliką Leon XIII. Tworzono chrześcijańskie związki zawodowe jako antidotum dla związków odwołujących się do marksizmu. Z tych ostatnich – związanych z socjaldemokracją – wiele w dużym stopniu od marksizmu odeszło. Jedne i drugie uważały, że dzieje się źle, że istnieje niesprawiedliwość. Mimo różnic utworzyły Europejską Konfederację Związków Zawodowych – z tym że socjaliści silnie stawiali na upaństwawianie środków produkcji. Natomiast związki chrześcijańskie stały na stanowisku, że nie należy tego robić, a tylko kontrolować kapitał, by wymuszać lepszy podział wytwarzanych dóbr. Nie chodziło zatem o naruszenie strefy posiadania i własności, lecz o zmiany w sferze regulacyjnej: wprowadzić takie prawo, by ograniczyć bezwzględność posiadania i uprawnienia z niego wypływające, które pozwalały oddziaływać na życie społeczne i polityczne. Odnoszę wrażenie, że dla środowisk katolickich w Polsce z doktryny społecznej Kościoła pozostały wyłącznie antykomunizm (antysocjalizm) i charytatywność, zaś antyliberalizm wyparował z niej całkowicie. Uwidocznił to jaskrawo
56
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Skandal niewiarygodnych nierówności
Michał Wojciechowski, świecki teolog z UKSW i konsultant Centrum im. Adama Smitha, w artykule z „Rzeczpospolitej” pod znamiennym tytułem Socjalizm to kradzież: „pomaganie jednym kosztem drugich, propagowane przez socjalistów, jest jednak zarówno nieuczciwe, jak i nieskuteczne”. Podobne poglądy głosi Leszek Balcerowicz. Jego wizja pomocy potrzebującym sprowadza się do prywatnej charytatywności. Tego typu poglądy pojawiają się nadal. Państwo socjalne za „złodziejskie” uznał przed rokiem także Jarosław Gowin. Wynikałoby z tego, że społeczeństwo szwedzkie jest dziś jednym z najbardziej okradanych w Europie. Przykład takich krajów jak Szwecja nie powstrzymał również Ireneusza Krzemińskiego w utrzymywaniu, że to państwo socjalne, a nie polityka fiskalna, zdusiło gospodarki zachodnie. Konsekwencje tego typu myślenia świetnie podsumował w „Tygodniku Powszechnym” Stefan Chwin: „Kapitalistyczny egoizm u nas rozkwita i jest uznawany za normę. Każdy odpowiada za swój los. Przegrałeś, twoja sprawa. Loteria dobroczynna i Caritas zajmą się nieszczęśliwymi”. Taka wykładnia katolickiej doktryny społecznej sięga epoki, gdy Maria Konopnicka pisała Wolnego najmitę, a panna Izabela Łęcka kwestowała w kościele na biednych. Do dziś nauczanie społeczne Kościoła kojarzy się u nas wielu osobom bardziej z balem charytatywnym niż z jakąś działalnością w sferze struktur i polityki społeczno-gospodarczej -- bo to pachnie lewicowością. Takie rozumowanie świetnie scharakteryzował brazylijski biskup Helder Camara, który powiedział: „gdy daję chleb ubogim – mówią , że jestem świętym; a gdy pytam, dlaczego ubodzy nie mają chleba – mówią, że jestem komunistą”. Polemizując z Michałem Wojciechowskim, Wojciech Sadurski wskazał, że proponuje on jałmużnę zamiast sprawiedliwości jako
Sadurski przypomina też, że kraje europejskie osiągały niezłe wyniki społeczne i gospodarcze dzięki ukształtowaniu pewnego konsensusu liberalno-socjaldemokratycznego, którego jednym z filarów było przekonanie, że państwo ma do odegrania rolę w dziedzinie polityki społecznej, zwłaszcza dla wyrównania szans oświatowych i zawodowych, a także ochrony socjalnej ludzi najsłabszych i mniej zaradnych. Warto w tym kontekście przytoczyć pogląd cytowanego już kard. Marxa, że do sprawiedliwego społeczeństwa jako celu można dążyć tylko uwzględniając dwa czynniki: sprawiedliwość jako cnotę osobistą oraz budowanie sprawiedliwych instytucji; relatywnie sprawiedliwych, gdyż sprawiedliwe społeczeństwo, sprawiedliwy porządek, sprawiedliwe państwo mogą istnieć tylko „w przybliżeniu”. W rzeczy samej nie jest mi znany żaden
57
Czas kryzysu, czas pytań
jedyną dopuszczalną formę materialnej pomocy naszym najbardziej nieszczęśliwym rodakom. […] Gdyby tak rzeczywiście miało być, oznaczałoby to faktyczne spisanie na straty tych, którym się nie powiodło: najbiedniejszych, najbardziej niedołężnych, najmniej zaradnych – często nie z własnej winy pokrzywdzonych przez los. Pomoc charytatywna nigdy i nigdzie nie była skuteczną formą ochrony socjalnej przed nędzą, co najwyżej może być cennym uzupełnieniem pomocy świadczonej przez państwo.
Andrz e j P a s z e w s k i
historyczny przypadek, by wolna gospodarka rynkowa gdziekolwiek w świecie okazała się błogosławieństwem dla ubogich bez jakiegoś stopnia państwowej ingerencji i regulacji.
Wykoślawiona doktryna społeczna Kościoła
Sprowadzanie katolickiej doktryny społecznej w Polsce do charytatywności dostrzegł Wiesław Chrzanowski – osoba, z którą w znajomości tej doktryny trudno było u nas rywalizować. W wywiadzie udzielonym „Europie” pod znamiennym tytułem Katolicy zapomnieli o społeczeństwie zauważył on, że kościelne polemiki z lewicą to raczej reagowanie na jakieś zaczepki i prowokacje, a nie obecność świadoma, wynikająca z jakiejś wyraźnie zdefiniowanej przez Kościół diagnozy społecznej, czy wizji nauczania społecznego. […] To zaskakujące, że z polskiego Kościoła, po tylu dokumentach Jana Pawła II dotyczących katolickiej nauki społecznej, ta problematyka nieomal wyparowała. […] ja oczywiście pamiętam bardzo dawne czasy, kiedy przyszły prymas Wyszyński publikował ważne teksty na temat etyki pracy – on zresztą zaczynał jako działacz związków zawodowych – kiedy w Kościele toczyły się ważne spory o polityczny, społeczny i gospodarczy model życia, pasujący do tradycji tego narodu. Katolicka nauka społeczna nie dostosowywała się wówczas do narzuconego nam przez marksizm schematu – że albo mamy do czynienia z socjalizmem, który jest dobry, albo z kapitalizmem, który jest zły, bądź na odwrót. W porównaniu z dzisiejszym milczeniem katolików w kwestiach społecznych tradycyjna katolicka nauka społeczna przyznawała sobie o wiele większą swobodę myślenia.
Dla Wiesława Chrzanowskiego elementy myśli socjalistycznej znajdują się w encyklikach społecznych Jana Pawła II, jako że katolicka doktryna społeczna jest doktryną solidarnościową. „Katolicka nauka społeczna – mówił Chrzanowski – bardzo silnie podnosi także zasadę pomocniczości państwa, która wcale nie oznacza likwidacji państwa, czy jego ubezwłasnowolnienia, ale raczej dobre zdefiniowanie jego siły”. Te refleksje pokazują, że katolicka inteligencja stanęła przed zgubną alternatywą: socjalizm albo kapitalizm, opowiadając się za tym ostatnim w jego neoliberalnym wydaniu. Komentował to szerzej Adam Ostolski, pisząc w 2007 r. na łamach WIĘZI: Neoliberalny model gospodarki propagują nie tylko grupy rozpoznawalne jako jego rzecznicy, jak skupione wokół o. Macieja Zięby środowisko Instytutu Tertio Millennio. […] Etos przedsiębiorczości przenika łamy katolickiej prasy różnych odcieni. Analiza dodatków ekonomicznych do „Tygodnika Powszechnego” i „Naszego Dziennika”, jaką przeprowadzili socjologowie z Uniwersytetu Śląskiego Tomasz Warczok i Joanna Wowrzeczka, ujawnia zaskakujące zbieżności głoszonych przez oba pisma treści. W „Tygodniku Powszechnym” akcent pada na wyższość amerykańskiego modelu kapitalizmu, którego bronią publicyści tacy jak Janusz A. Majcherek czy Leszek Balcerowicz, na uniwersalność rynku i nieuchronny, „naturalny” charakter nierówności społecznych. W „Naszym Dzienniku” na pierwszy plan wysuwa się postać „polskiego kupca” przedstawianego jako self-made man
58
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Skandal niewiarygodnych nierówności
i postulat obrony rodzimego handlu. Wspólne pozostaje to, co dla lewicy ma znaczenie kluczowe – nieufność wobec ekonomicznej i socjalnej roli państwa.
Konsternację wśród polskich neoliberałów wywołał wywiad, jakiego „La Stampie” udzielił Jan Paweł II, w którym mówił – nie pomijając krytyki „realnego socjalizmu” – o „ziarnach prawdy” w programie socjalistycznym, które „nie powinny zostać zniszczone, nie powinny się zgubić”. Według polskiego papieża, „zwolennicy kapitalizmu za wszelką cenę i w jakiejkolwiek postaci zapominają o rzeczach dobrych, zrealizowanych przez komunizm: walce z bezrobociem, trosce o ubogich”. Analizując rozwój poglądów Jana Pawła II, Artur Domosławski zauważył, że jego poparcie dla kapitalizmu jest znacznie słabsze, niż to sugeruje np. o. Zięba, i mocno uwarunkowane. Przypomniał słowa papieża, który pisał: „jeśli położyłem taki nacisk na wady liberalizmu, to dlatego, że jest bardziej «naprawialny» niż tamten system”. Stwierdzał jednak, że „w kapitalizmie istnieją mechanizmy, które nie pozwalają na zbudowanie sprawiedliwego społeczeństwa”. To Domosławski, a nie publicyści katoliccy, zauważył, że krytycyzm wobec kapitalizmu – który „czerpiąc z wąsko pojętego ekonomizmu ogłasza zysk i prawa rynkowe jako absolutne kryterium, ze szkodą dla poszanowania osoby ludzkiej i całych narodów” – płynie z papieskiej wizji człowieka, z jego godności. Według Domosławskiego, papież „nie proponuje «trzeciej drogi», gdyż społeczna nauka Kościoła nie jest alternatywą dla obu systemów ani ideologią, lecz kluczem do objaśniania rzeczywistości «poprzez badania jej zgodności czy niezgodności z nauką Ewangelii o człowieku»”. Można dziś powiedzieć, że jeśli chodzi o pogłębioną refleksję nad katolicką doktryną społeczną, zwłaszcza nad jej rozwojem i zastosowaniem do konkretnych polskich realiów, minionych dwadzieścia lat zostało w Polsce zmarnowanych. Co gorsza, doktryna ta była, moim zdaniem, wykoślawiana. Widać to wyraźnie w konfrontacji z rozwojem katolickiej myśli społecznej w innych krajach, której dorobek warto, jak sadzę, prezentować szerzej w Polsce, sięgając chociażby do kilku ważnych dokumentów, reprezentatywnych dla jej rozwoju w tym okresie.
W 1993 r. Komisja Społeczna Konferencji Episkopatu Francji przygotowała raport dotyczący bezrobocia Wobec bezrobocia – zmiana pracy. Jak pisał sekretarz tej komisji, Henri Busserey SJ, „biskupi są najwyraźniej uwrażliwieni na tę plagę, która rozwija się od dwudziestu lat i która jest główną przyczyną społecznego wykluczenia”. Raport przypomina wypowiedź Jana Pawła II na forum Międzynarodowej Organizacji Pracy w 1982 r.: „Ja nie mogę uwierzyć, aby współczesna ludzkość, zdolna do realizacji tak cudownych osiągnięć naukowych i technicznych, była niezdolna do rozwiązania podstawowego ludzkiego problemu, jakim jest problem pracy”. Podczas gdy w encyklice Rerum novarum Leon XIII podkreślał szczególnie
59
Czas kryzysu, czas pytań
Nie tylko pomoc potrzebującym
Andrz e j P a s z e w s k i
złe warunki pracy i często nieludzkie wynagrodzenie, które przeważały w okresie rewolucji przemysłowej, to dziś, jak stwierdza raport: bezrobocie jawi się jako największe zło naszych czasów, stąd staje się jednym z głównych problemów dla katolickiej doktryny społecznej. Według niej bowiem praca i zatrudnienie nie są wyłącznie kategoriami ekonomicznymi – one dotyczą człowieka, rozwoju jego osobowości, sensu życia, relacji z innymi.
Refleksja nad pracą odwołuje się więc, mówiąc ogólniej, do antropologii chrześcijańskiej. Ciekawy i ważny był również głos biskupów Anglii i Walii w dokumencie Dobro wspólne a nauczanie społeczne Kościoła katolickiego wydanym w 1996 roku. Czytamy w nim m.in.: „społeczne nauczanie Kościoła jest aktualne jak nigdy dotąd w obliczu skomplikowanych problemów, przed którymi stoją rozwinięte kraje Zachodu, takie jak Wielka Brytania”. Biskupi przypominają o dwóch podstawowych ideach katolickiego nauczania społecznego: pomocniczości (zdefiniowanej przez Piusa XI w Quadragesimo anno w 1931 r.) i solidarności (idei rozwiniętej przez Jana Pawła II w Sollicitudo rei socialis): „Jeśli pomocniczość jest zasadą organizowania społeczeństwa w perspektywie wertykalnej, to solidarność stanowi odpowiednią zasadę w perspektywie horyzontalnej”. Odnośnie do systemów gospodarczych biskupi stwierdzają: „Kościół przeciwstawiał się ekonomicznemu determinizmowi, tak z lewej strony w postaci marksizmu, jak z prawej, w postaci doktryny nielimitowanego wolnego rynku lub ekonomii laissez-fairyzmu”. Obie teorie „uważały społeczeństwo za przedmiot nieuniknionych praw ekonomicznych”. Kościół katolicki ma oczywiście długą historię przeciwstawiania się marksistowskiemu komunizmowi. „Ale uznaje on, że samo istnienie tej ideologicznej opozycji do kapitalizmu, jakkolwiek wadliwej, w przeszłości działało jako czynnik równoważący lub jako prosty hamulec w stosunku do różnych ekscesów, do których jest zdolny kapitalizm”. Dlatego „pokonanie komunizmu nie powinno oznaczać triumfu nieokiełzanego kapitalizmu”. Wskazując na wady kapitalizmu, biskupi Anglii i Walii przytaczają myśli sformułowane już przez Piusa XI w Quadragesimo anno: Właściwa organizacja życia gospodarczego nie może być pozostawiona wolnej konkurencji sił. Z tego źródła, jak z zatrutej przyczyny, powstały i rozprzestrzeniły się wszystkie błędy nauczania indywidualistycznej ekonomii. Niszcząc przez zapomnienie lub ignorancję społeczny i moralny charakter życia gospodarczego, nauka ta utrzymuje, że życie to musi być rozważane i traktowane jako całkowicie wolne i niezależne od autorytetu publicznego, ponieważ rynek, tj. wolna walka konkurentów, będzie posiadał zasadę samokierowania, która rządzi nim perfekcyjniej, niż czyniłaby to interwencja jakiegoś wymyślonego systemu. Ale wolna konkurencja, chociaż usprawiedliwiona i z pewnością użyteczna, o ile nie jest utrzymywana w pewnych granicach, z pewnością nie może kierować życiem gospodarczym – prawda, którą wyniki stosowania zasad złego indywidualistycznego ducha potwierdziły bardziej niż wystarczająco.
60
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Skandal niewiarygodnych nierówności
We wspomnianym wcześniej dokumencie biskupi brytyjscy stwierdzają: Wierzymy, że każda osoba posiada podstawową godność pochodzącą od Boga, niewypływającą z jakości człowieka ani z jego dokonań, rasy, płci, wieku czy stanu ekonomicznego. To ze względu na godność człowieka pracownicy mają prawa, które katolicka nauka społeczna stale uważa za nadrzędne w stosunku do praw kapitału. Obejmują one prawo do godziwej pracy, sprawiedliwego wynagrodzenia, bezpieczeństwa zatrudnienia, odpowiedniego odpoczynku i urlopu, limitowanych godzin pracy, opieki zdrowotnej i bezpieczeństwa, braku dyskryminacji, prawo do tworzenia związków zawodowych i wstępowania do nich i, w ostateczności, prawo do strajku.
Sprawdzianem każdej instytucji lub polityki jest to, czy wzmacnia ona godność ludzką, czy też zagraża jej, a w rzeczywistości życiu ludzkiemu jako takiemu. Polityka, która traktuje ludzi tylko jako jednostki ekonomiczne lub która redukuje ludzi do biernego stanu zależności od opieki, nie czyni sprawiedliwości dla godności osoby ludzkiej. Stąd też „ewangeliczny nakaz kochania swoich sąsiadów nie polega jedynie na pomocy potrzebującym, ale także skierowany jest na przyczyny ubóstwa”. Bardzo istotne są stwierdzenia w tym dokumencie dotyczące dobra wspólnego i opiekuńczości państwa.
Biskupi stwierdzają, że „prawo własności jest podstawą wolności człowieka, ale musi być ograniczane w imię wspólnego dobra”, które definiują jako „zespół warunków społecznych umożliwiających jednostkom ludzkim i grupom rozkwit i pełnię prawdziwego ludzkiego życia, opisywanego jako «integralny rozwój człowieka»” Jednocześnie kwestionują teorię, że „dobro wspólne zatroszczy się samo o siebie, będąc identyfikowane z sumowaniem się decyzji wielkiej liczby indywidualnych konsumentów, działających we w pełni konkurencyjnej i całkowicie wolnej gospodarce rynkowej”. Zauważają też, że „istnieją takie drogi ustrukturalizowania społeczeństwa, które są przeciwne postępowi ludzkości i osobistemu rozwojowi. Kościół nazywa je «strukturami grzechu»”. Rządy nie mogą być usatysfakcjonowane – piszą biskupi – pomocą dostarczaną ubogim w stopniu tylko przeciwdziałającym absolutnej nędzy, takiej jak głód lub bezdomność. Decyzja, jaki stopień bezpieczeństwa socjalnego ma być zapewniony, aby spełniać kryteria dobra wspólnego – powinna być przedmiotem oceny politycznej. Ale musi istnieć punkt, w którym stopień przedziału pomiędzy bardzo bogatymi i znajdującymi się na dnie pod względem dochodu niszczy dobro wspólne. Biskupi przyznają jednak, że „jeśli rząd zwraca za dużo uwagi na materialną opiekę
61
Czas kryzysu, czas pytań
W dawnych czasach dobro wspólne przedstawiano jako ideę opozycyjną w stosunku do praw jednostki, stąd jako teorię „kolektywistyczną” lub „korporacjonistyczną”. Jednakże nowsze nauczanie społeczne postrzega dobro wspólne jako gwaranta praw indywidualnych i jako konieczny publiczny kontekst, w którym indywidualne prawa i interesy mogą być osadzane i uzgadniane.
Andrz e j P a s z e w s k i
kosztem innych wartości, może prowadzić politykę redukującą ludzi do pasywnego uzależnienia od opiekuńczości”. Rozrzutny nadrozwój
Ogromnie ważna jest oczywiście także encyklika Benedykta XVI Caritas in veritate, która podtrzymując główne przesłanie doktryny społecznej Kościoła, rozpatruje na jej tle aktualne problemy społeczne i gospodarcze świata w dobie globalizacji. Przytoczę tu jedynie wybrane fragmenty tej encykliki: Kościół uwydatnia z mocą tę więź między etyką życia i etyką społeczną, ze świadomością, że „nie może [...] mieć solidnych podstaw społeczeństwo, które — choć opowiada się za wartościami, takimi jak godność osoby, sprawiedliwość i pokój — zaprzecza radykalnie samemu sobie, przyjmując i tolerując najrozmaitsze formy poniżania i naruszania życia ludzkiego, zwłaszcza życia ludzi słabych i zepchniętych na margines”. […] Powiększa się bogactwo światowe w skali globalnej, ale wzrastają nierówności. W krajach bogatych ubożeją nowe warstwy społeczne i powstają nowe formy ubóstwa. Na obszarach uboższych niektóre grupy korzystają ze swego rodzaju rozrzutnego i konsumpcyjnego nadrozwoju, który w sposób niedopuszczalny kontrastuje z utrzymującymi się sytuacjami odbierającymi człowiekowi godność ludzką. Nadal trwa „skandal niewiarygodnych nierówności”. […] Mamy do czynienia z przesadną ochroną wiedzy ze strony krajów bogatych przez zbyt sztywne stosowanie prawa do własności intelektualnej, zwłaszcza w dziedzinie medycyny.
Papież widzi też skutki przenoszenia kapitału do centrów produkcyjnych, w których istnieją sprzyjające systemy podatkowe oraz rozluźnienie reguł prawnych w świecie pracy, i stwierdza: Procesy te pociągnęły za sobą redukcję systemu zabezpieczenia socjalnego za cenę dążenia do większych korzyści w zakresie konkurencji na rynku globalnym, stwarzając wielkie zagrożenie dla praw pracowników, dla podstawowych praw człowieka oraz dla solidarności rozwijanej w tradycyjnych formach państwa socjalnego.
Z powyższego przeglądu kościelnych dokumentów można, jak sądzę, wyłonić przynajmniej kilka imperatywów charakterystycznych dla katolickiej doktryny społecznej: • jest to doktryna personalistyczna; • zapewnienie godziwej egzystencji człowieka (praca, zarobek, mieszkanie, kształcenie, opieka zdrowotna, wypoczynek) wynika z jego godności; należy mu się to sprawiedliwie, a nie z motywów miłosierdzia; • sprawiedliwość nie oznacza równości ekonomicznej; chodzi nie tyle o to, żeby w społeczeństwie nie było ludzi bogatych, ile o to, żeby nie było biednych i wykluczonych (tak jest rozumiana sprawiedliwość społeczna i dlatego katolickiej doktryny społecznej nie można oskarżać o egalitaryzm);
62
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Skandal niewiarygodnych nierówności
• praca stanowi ważny element rozwoju człowieka, jego poczucia wartości, nie jest tylko sposobem zapewnienia utrzymania (stąd tyle uwagi poświęca się bezrobociu); • katolickiej doktryny społecznej nie można sprowadzać do charytatywności. Skazywanie na pomoc charytatywną osoby, która chce i może pracować, uwłacza jej godności. Taka pomoc powinna być świadczona ludziom w jakimś stopniu poszkodowanym. Jeśli nie dokonało się to z ich własnej winy, to pomoc taka nie jest aktem miłosierdzia, lecz solidarności społecznej; • rynek jest pozytywnym elementem życia gospodarczego, wymaga jednak kontroli ze względu na dobro wspólne, • z zasady pomocniczości i troski o dobro wspólne wynikają konkretne zadania dla rządów, uwzględniające aktualną sytuację społeczną i gospodarczą społeczeństwa (dlatego katolicką doktrynę społeczną należy traktować dynamicznie); • nie wolno tworzyć struktur społecznych i gospodarczych zmuszających ludzi do postępowania niegodnego w celu przetrwania („struktury grzechu”). Wspólnota solidarności i odpowiedzialności
Jeśli skonfrontować katolicką doktrynę społeczną z różnymi ideami społeczno- -gospodarczymi, wydaje mi się, że jest jej najbliżej do socjaldemokracji. Na tych łamach pisała o tym Maria Rogaczewska w artykule Lewicowa wiara a chrześcijańska rewolucja (WIĘŹ 2007 nr 7). Warto tu przypomnieć, jak wyobrażał sobie społeczeństwo chrześcijańskie wybitny pisarz i intelektualista C.S. Lewis, pisząc 70 lat temu wprost: Gdyby takie społeczeństwo istniało i gdybyśmy je odwiedzili, zapewne odnieślibyśmy dziwne wrażenie. Odczulibyśmy, że życie gospodarcze jest w nim bardzo socjalistyczne i (w tym sensie) „postępowe”, za to życie rodzinne i zasady postępowania – dość staroświeckie, czy może wręcz ceremonialne i arystokratyczne.
Z pewnością błędem jest doprowadzenie do sytuacji, w której wielu ludziom bycie chrześcijaninem kojarzy się z byciem zwolennikiem prawicy. To prawda, że w naszych czasach ludzie lewicy stanęli niemal gremialnie po stronie relatywizmu moralnego i partie lewicowe mają w swoich programach poparcie dla legalnej aborcji albo jeszcze większe zliberalizowanie prawa rozwodowego, co musi wzbudzać sprzeciw z punktu widzenia wrażliwości chrześcijańskiej. Może jakimś chrześcijanom udałoby się stworzyć taką partię lewicową, która potrafiłaby zdystansować się od charakterystycznego dla współczesnej lewicy relatywizmu moralnego. Tradycyjny socjalizm, choć miał historycznie uwarunkowane alergie antykościelne, był postawą moralnie piękną. Starał się bronić ludzi pokrzywdzonych i zmarginalizowanych. Coś bardzo niedobrego stało się w obozie lewicy, że zwyciężył w niej moralny relatywizm. Marzy mi się w Polsce partia lewicowa, z którą dałoby się wchodzić w sojusze, np. w obronie życia poczętego.
63
Czas kryzysu, czas pytań
Sytuację w Polsce celnie, moim zdaniem, scharakteryzował o. Jacek Salij OP, wyrażając także swoją tęsknotę. W wywiadzie dla „Europy” w 2007 r. powiedział on:
Andrz e j P a s z e w s k i
Sytuacja zaczyna się jednak powoli zmieniać – w ostatnich latach antylewicowa fobia słabnie, także na łamach „Tygodnika Powszechnego”, „Znaku” czy WIĘZI. Uczestniczyłem także w kilku spotkaniach poświęconych cytowanej encyklice społecznej Benedykta XVI. Miałem jednak wrażenie, że chodziło w nich bardziej o „zaliczenie” faktu ukazania się tego dokumentu niż o zainicjowanie refleksji nad poruszonymi w nim problemami. Nie sądzę jednak, aby tworzenie chrześcijańskich (katolickich) partii politycznych, o czym wspomina o. Jacek Salij, było dobrym rozwiązaniem. Partie polityczne stawiają sobie różne cele, z których nie wszystkie są do zaakceptowania w świetle katolickiej doktryny społecznej. Co więcej, jak wskazuje praktyka dziejowa, większość partii kompromituje szlachetne idee, na które się powołuje. Rzeczą Kościoła jest rozwijanie tej doktryny, aby mogła pozostawać punktem odniesienia dla zmieniającej się sytuacji społeczno-gospodarczej, stwarzającej coraz to nowe wyzwania. Myślę, że wskazane byłoby w Polsce powołanie ciała na wzór działającej w stanie wojennym Rady Społecznej przy Prymasie Polski, która przygotowała kilka ważnych opracowań dotyczących zaangażowania katolików w polityce. W nowej sytuacji podobne ciało mogłoby zajmować się ocenianiem aktualnych problemów społeczno-gospodarczych z punktu widzenia katolickiej doktryny społecznej i, być może, mieć jakiś wpływ na ich rozwiązywanie, także przez bezpośredni przekaz do społeczeństwa. Nie jest to pomysł oryginalny. Cytowany już tu kard. Reinhard Marx, analizując współczesną sytuację społeczno-gospodarczą w Niemczech w świetle katolickiej doktryny społecznej, postulował powołanie w tym kraju „fachowego zespołu kontroli państwa socjalnego”. Wskazana byłaby także poważniejsza katolicka refleksja nad ważną deklaracją Komisji Episkopatów Wspólnoty Europejskiej (COMECE) z października 2011 r. pod jakże znaczącym tytułem Europejska wspólnota solidarności i odpowiedzialności. Dokument ten, pisany pod kierunkiem kard. Marxa, przedstawia w perspektywie etycznej konkurencyjną społeczną gospodarkę rynkową jako cel traktatowy Unii Europejskiej (tekst polski drukowany był w dwumiesięczniku „Społeczeństwo” 2012 nr 1). Choć Polak jest sekretarzem generalnym COMECE, deklaracja ta nie stała się, niestety, przedmiotem namysłu i debaty w kręgach katolickich w Polsce. Andrzej Paszewski
Andrzej Paszewski – ur. 1938. Profesor genetyki, wieloletni kierownik Zakładu Genetyki
w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN, były prezes Polskiego Towarzystwa Genetycznego (aktualnie członek honorowy), były prezes Towarzystwa Naukowego Warszawskiego. Członek Komitetu Bioetyki PAN oraz Polskiego Komitetu UNESCO. Wieloletni działasz warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, a także publicysta – jego artykuły ukazywały się m.in. w WIĘZI, „Znaku” i „Rzeczpospolitej”. Mieszka w Warszawie.
64
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
W Galerii WIĘZI: Alicja Ignaciuk Alicja Ignaciuk, ur. 1971: technik organizacji reklamy, pracowała m.in. jako projektant wnętrz, specjalista ds. marketingu i reklamy, a obecnie zajmuje się projektowaniem i szyciem szat liturgicznych, pisaniem ikon oraz szeroko pojętym rękodziełem; uczestniczka kilkunastu wystaw indywidualnych i zbiorowych w kraju i za granicą; współautorka (opracowanie graficzne i fotografie) przewodnika Prawosławne cerkwie Białegostoku i okolic oraz albumu Klasztor św. Onufrego w Jabłecznej; prowadzi warsztaty fotograficzne dla dzieci i młodzieży, które kończą się wystawą prac uczestników; mieszka w Białymstoku. Alicja Ignaciuk fotografią zajmuje się od dwunastu lat. Chętnie fotografuje pejzaż, jednak najbardziej interesują ją portret i fotografia sakralna. „W wyprawach z aparatem – mówi – najwięcej emocji dostarcza kontakt z drugim człowiekiem: nieprzewidywalny, zaskakujący, zostawiający trwały ślad. [...] Fotografia sakralna, a raczej jej zawężona część, która mnie interesuje, wykracza poza powszechny kontakt z «modelem». Dotyka najbardziej intymnej sfery ludzkiego życia – duchowości. Wymaga więc szczególnej pracy nie tylko nad modelem, obiektem, kadrem, ale także nad sobą. Tu konieczne są dyscyplina, pokora i dystans wobec samego siebie”. Prezentowane w Galerii WIĘZI prace (s. 15, 27, 35, 47, 55) pochodzą z cyklu Cisza modlitwy.
65
Janusz Szuber
„Kat przyjechał w czerwieni, krakowianka w zieleni” Leszkowi Rózdze Owcze sery z bazylią, becherovka, rechoty nad kaszanką i schabem. Ciem trupich główek motyw. Pod zielonym jaworem krakowiankę ścinają. Do fartuszka w podołek wpadnie ucięta głowa. Z refrenem, z feretronem, na obłoku okrakiem jeden obok drugiego aniołowie pyzaci. Nie płacz luba, ach, nie płacz. O nic więcej się nie troszcz. Dusza twoja już w niebie. Stoi lipa. Stół stygnie.
66
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
J a n u s z Sz u b e r
Nasze stare matki szczupleją
sobie na 65. urodziny Nasze stare matki szczupleją. Nie chcą przyjmować leków i suplementów diety. Nic im nie smakuje za wyjątkiem bułki z białym serem. Wypijają nie więcej niż jedną trzecią kubka dosłodzonego ponad miarę cappuccino. Zapraszane do restauracji albo tajskiego baru, czytają skrupulatnie kartę dań, potem z góry wiedzą, że to na talerzu jest nie do przełknięcia. Poza wczoraj pielęgniarka przyprowadziła swego jamnika, on widać stary, bo tyle że wszedł, zaraz usnął w kuchni, do pokoju nie wpuszczam. Moja matka uniknęła przewlekłego losu innych matek. Niezadługo, bez jakichkolwiek konsekwencji dla kosmicznego ładu, nastąpi zrównanie jej wieku z moim.
67
J a n u s z Sz u b e r
Nie, nic mi nie jest
Nie użyła papierowego ręcznika, mokre dłonie strzepała nad umywalką, a potem wytarła w dżinsy na udach. Tak, tak, wspólną kołdrę chciałoby się z nią dzielić. Spogląda oko z akwaforty, zegar dymi jak mała Etna, tynki są żółte i na skutek plam nawiązują do nadpsutych bananów.
Janusz Szuber – ur. 1947. Poeta, eseista, felietonista, współzałożyciel Stowarzyszenia „Korporacja Literacka” w Sanoku, laureat licznych nagród. Przez dwadzieścia siedem lat pisał wyłącznie do szuflady. Debiutował w 1994 roku i od tego czasu ogłosił kilkanaście tomów poetyckich, m.in. Śniąc siebie w obcym domu, O chłopcu mieszającym powidła, Lekcja Tejrezjasza. W zeszłym roku wydał tom Powiedzieć. Cokolwiek. Mieszka w Sanoku.
Życzenia dla Poety 10 grudnia Janusz Szuber obchodzi 65 urodziny. Z tej okazji chcemy podziękować Poecie za życzliwość, z jaką otwiera dla nas swoją szufladę z poezją. Jesteśmy wdzięczni za wiersze, które tak często są dla nas lekcją Tajemnicy, i życzymy, aby w Jego poezji słowa nadal odzyskiwały swoją pierwotną naturę i miały zapach, kolor i dźwięk. Redakcja WIĘZI
68
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Wasyl Machno
Polska 2011: okolice i pogranicza Poezja i wszelka sztuka jest skazą i przypomina ludzkim społeczeństwom, że nie jesteśmy zdrowi, choćby trudno nam było do tego się przyznać. czesław miłosz
Ze Sławomirem Dybkowskim wyjechaliśmy fordem z Warszawy w stronę Sejn, na wschód. Do Warszawy przyleciałem przez Zurich, gdzie zatrzymałem się na jeden dzień. Dlatego gdy jechaliśmy do Sejn, dokładniej do Krasnogrudy, uroczyste otwarcie muzeum Czesława Miłosza już się odbyło bez nas. Po opuszczeniu Warszawy wyprzedzaliśmy wielkie ciężarówki, które jechały do litewskiej granicy, a droga coraz częściej zagłębiała się w wielką zieleń lasów, gdzie na poboczach miejscowi, wystawiwszy słoiki napełnione czarnymi jagodami, cierpliwie czekali na kupujących. Na jakimś odcinku po obydwu stronach drogi stały dziwki w jaskrawych krótkich sukienkach, z opalonymi na brązowo łydkami, czekające na klientów, przeważnie kierowców tirów albo po prostu poszukiwaczy przydrożnych erotycznych przygód. Jak się okazało, Sławek, z którym przeszedłem na ty, w latach 80. mieszkał w Nowym Jorku, więc z łatwością zaczęliśmy wędrować po nowojorskich dzielnicach, a potem on opowiedział o tym, jak to przeprowadziwszy się do stanu Massachusetts, najął się na łódź i przez kilka lat łowił homary i ryby. W tym czasie był właścicielem starego forda tak wielkiego, że niemal niemożliwe było zaparkowanie nim na Manhattanie, a poza tym ten grat pożerał o kilka galonów więcej benzyny niż jakaś mróweczka, w owym czasie japońska małolitrażówka. Sławek wspominał swoje nowojorskie lata z wielką przyjemnością i na szczęście nie musiałem przyjmować pozycji defensywnej, żeby bronić tego wielkiego miasta przed snobistycznymi atakami wielu moich znajomych z Europy, że Nowy Jork jest brudny, metro nieposprzątane, Ameryka już nie taka jak kiedyś. Do Sejn dotarliśmy pod wieczór, prawie o zmroku. Sławek telefonicznie ustalił, gdzie mam mieszkać, i okazało się, że musimy najpierw zajechać do Wigier,
69
Forum
1.
W a s y l M a c hn o
do klasztoru, w którym mnisie cele zamieniono na hotelowe pokoje, a sam klasztor – wzniesiony na wysokim wzgórzu, na brukowanej podstawie, otoczony małymi jeziorami, w których nocą kumkają tysiące sejneńskich żab – na muzeum. W sejneńskim kościele, do którego dotarliśmy nocą, trwał już koncert muzyki klasycznej, ludzi przyszło dużo, reflektory, które oświetlały orkiestrę symfoniczną i śpiewaków, miękkim prześcieradłem kładły się na głowy i ramiona muzyków, wymiatając je z ciemności jak białą mąkę czy sadzę. Wykonywane kompozycje do wierszy Miłosza wzmacniała sakralność miejsca; nad głowami obecnych wznosiło się wysokie kościelne niebo, namalowane – rzecz jasna – jeszcze w XIX stuleciu przez mistrzów ze szkoły Matejki. Pulchne putta podtrzymywały chmury — i teraz centrum Wszechświata znajdowało się tutaj, w Sejnach, w kościele, w którym dźwięczy poezja Miłosza. Podniesiona na wysokość nieba przez muzykę. Kiedy słuchacze zapełnili kościelne podwórze, sejneńskie gwiazdy spadały im na głowy, przecinając niebo i na chwilę pozostawiając na nim srebrne kreseczki swych śladów, a potem błyszcząc, znikały w czarnej zieleni okolicznych lasów. Pospiesznie udało mi się przywitać z Krzysztofem Czyżewskim, Ireną Grudzińską-Gross i pomachać Adamowi Zagajewskiemu. Sejny w dzień wydały mi się miastem jednej ulicy, ale nawet na tej jedynej ulicy stało stado niewidzialnych krów, które wypełniało ją ciepłym zapachem mleka, zbierającego się w różowych wymionach, przeżuwanej trawy i łajna. Ten zapach zmagał się z wonią kawy, nieśmiało wyłaniającą się z sejneńskiej kawiarenki jazzowej, która stała obok Białej Synagogi, prawie jak dwoje młodych ludzi, dotykających się ramionami. Następnego dnia pojechaliśmy ze Sławkiem do Krasnogrudy. Dookolną przestrzeń nierównomiernie podzieliły między siebie lasy, jeziora i wioseczki z pozostałościami drewnianych chat, ale wszędzie spotykało się niepowstrzymaną bujność różnych traw z czerwonymi plamkami dzikich maków i niebieskimi rozbłyskami chabrów. Nagle samochód zanurzył się w gęstą ciemność lasu i leśną drogą, która chyba nigdy nie widziała słońca, brązową i mokrą, dotarliśmy do Krasnogrudy. Majątku kiedyś, za czasów dzieciństwa Czesława Miłosza, należącego do rodziny jego matki Weroniki Kunat, do którego przyszły poeta przyjeżdżał w gości, na wakacje. Odrestaurowany, specjalnie na stulecie Miłosza, dwór z pomalowanym na czerwono wielkim gankiem i kolumnami jeszcze zachowywał zapach świeżej farby i ciosanego drzewa i było jasne, że budowniczowie dopiero przedwczoraj opuścili Krasnogrudę. Padał drobny deszczyk i zakisłe zielone bagno, które projektanci zachowali, nie naruszając spokoju jego mieszkańców – zielonych żab i ukrytych w trawie dziesiątków ślimaków – patrzyło na nas zielonym okiem, nie reagując na przyciszone rozmowy i trzask aparatów fotograficznych. Żaby skakały po ścieżce poetów, na której gipsowe książki na wysokich metalowych podstawkach, otwarte na stronach z wierszami, tworzyły jakąś gipsową poezję.
70
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Polska 2011: okolice i pogranicza
Sam dwór, w którym kiedyś toczyło się zwyczajne krasnogrudzkie życie, wedle określonego cyklu wiejskiego majątku, a pokoje i sypialnie wypełnione były meblami i głosami, teraz wygląda jak prawdziwe muzeum, z pojedynczymi zdjęciami samego Miłosza, wypucowanym parkietem, pobielonymi ścianami i stołem-instalacją, którego konfiguracja łączyła zarysy Polski, Litwy, Francji i Kalifornii, słowem Miłoszowską geograficzną przestrzeń. Wyłożona kamieniami dróżka zbiega ostro w dół obok wielkiego rozdartego przez piorun drzewa z poczerniałą miazgą, prowadząc do jeziora. Jezioro wielkie i spokojne, porośnięte grążelami, żółte żarówki ich kwiatów gdzieniegdzie otwierają się jak dzioby ptasząt. Zieleń, która pokrywa jezioro i dookolne linie brzegu, przechodzi od grążeli i szuwarów w las, a pod nogami zielone pokumkiwanie żab wybija z rytmu padający na Krasnogrudę deszcz. Miłosz, który w wierszach wspominał Krasnogrudę, powrócił tym deszczem i tą gęstą zielenią drzew i roślin, które tak bujnie porozrastały się wokół odrestaurowanego domu jego dzieciństwa, a wiec i w jego poezji.
Czesław Miłosz pochodzi z okolic. Być może, gdyby te okolice nie były okolicami najpierw rosyjskiego imperium, a potem Rzeczypospolitej, w których Polacy, Litwini, Białorusini i Żydzi stanowili pograniczną wspólnotę, można by je nazwać po prostu prowincją, która zawsze i wszędzie jest podobna pod względem jednolitości i ustalonego trybu życia. I dalej, gdyby te okolice nie zmieniły się w teren międzyetnicznych sprzeczności, Holokaustu, komunistycznych eksperymentów, gdyby nie przetoczyły się przez nie wszystkie ważne zdarzenia dwudziestego wieku, to czy byłyby ważne te miejsca, o których myślał i pisał Czesław Miłosz? W ogóle te pograniczne okolice w centrum Europy o pstrym etnicznym składzie, wielokulturowe i wielojęzyczne, łatwo przechodzą od idylli do straszliwych zbrojnych konfliktów, a zdawałoby się, że zapomniane międzyetniczne urazy i nieporozumienia powinny zakwitnąć chwastami i trawą zapomnienia. Pewnym okolicom się szczęści, innym nie. Tym okolicom, które mają swoich poetów, powiodło się – myślę – bardziej, choćby dlatego, że poeta napełnia je swoim poetyckim sensem, dzięki czemu stają się one poetyckie, tekstowe, słowne i przechodzą w książki i dyskusje. Ich historia zaczyna się od punktu nowego odliczania: tak jak historia chrześcijaństwa i nowego czasu zaczęła się od opisanej przez apostołów męki Chrystusa. Ale dla Miłosza okolica to wyłącznie początek jego drogi — poetyckiej i życiowej, bo dla Schulza — to początek i koniec, przypisanie do okolicy, osąd i przeznaczenie mają przynajmniej dwa wymiary: autobiograficzny i historyczny. Przy końcu swego życia Miłosz w Piesku przydrożnym znów przejdzie się po okolicy, ale wyłącznie swojej pamięci i bogatego w wydarzenia życia. Być poetą
71
Forum
2.
W a s y l M a c hn o
okolicy i pogranicza, poetą z okolicy i z pogranicza, to widzieć detale tego świata, jego historii, drobne rzeczy i przedmioty, inne narody i innych ludzi w ich codziennym życiu. Uświadamiać sobie prawo każdego z tych miejsc do odrębności, odczuwać wielokształtność jako konieczność, być wrażliwym na różne mowy i różne słowa, które słyszy twoje ucho i powtarza twój język, żeby te słowa stały się poezją tego miejsca. Czasami poeci określają czasowe wymiary epoki nie tylko swoim życiem, a całością napisanego, która staje się, w poszczególnych przypadkach, zapisaną w poetyckiej formie chronologią przeżytego i przemyślanego, ale ta poetycka chronologia mieści w sobie nie tylko wartość informacyjną, ale i wartość metafizyczną, bardziej trwałą i bardziej złożoną, bo mniej zrozumiałą. Czasowe granice Miłoszowych okolic przecinały historyczne wydarzenia – a w wyniku tego granice państwowe i polityczne systemy, które ustanawiały nad tą metafizyką prowincjonalności jakąś nienaturalną kontrolę, wdzierając się w ludzkie życie, stając się początkiem poetyckiego wysłowienia, próbą obrony słowem. Być może, gdybym przeczytał rozważania Miłosza o emigracji siedem albo osiem lat temu, kiedy Nowy Jork dopiero stawał się dla mnie tekstem, a moje odczucia były wyraźniejsze i bardziej gwałtowne, jego słowa, że wyjechawszy „wracasz do siebie powoli i nigdy nie do końca” zwiększyłyby moje wątpliwości co do słuszności wyboru miejsca o nazwie Nowy Jork. Czy nie dźwięczy w tych słowach jakaś ukryta tęsknota, jakaś przytłumiona miłość do okolicy, do miejsca, które stanowi dla ciebie, wędrowca, wielką wartość — ta wartość podaje ci rękę i możliwość powrotu, bodaj tymczasowego, a jednak stale zawieszonego w swoim niedokonaniu. 3.
W Puławach padał deszcz, kiedy z Bohdanem Zadurą, obszedłszy pałac Czartoryskich, wyszliśmy na szeroką dróżkę, która zaprowadziła nas do parterowego podłużnego budynku. – Tu się urodziłem – powiedział Bohdan – i pochylając głowy, wyszliśmy przez metalową furtkę na brukowaną ulicę, jak z lat czterdziestych, i przeskoczywszy jakieś sześćdziesiąt parę lat – zatrzymaliśmy się tu i teraz. Pałac Czartoryskich to książęce gniazdo z wielkim parkiem, różnymi budowlami, rzeźbami, sympatycznymi lwami – podarunkiem bodaj któregoś z rosyjskich carów, pamiątką czasu, kiedy Puławy należały do rosyjskiego imperium. Mokry pałac, który jeszcze bardziej pożółkł od deszczów, przypominał kogel-mogel. Puławy trzeci już dzień zalewał deszcz. Wielkie, zimne deszczowe chmury nakryły całą Polskę. Obejrzawszy wszystkie debaty polityczne i ulubione programy sportowe Bohdana, stawaliśmy się zakładnikami lipcowej słoty. Nigdzie nie można było się ruszyć, więc nasze niekończące się siedzenie przy stole i rozmowy płynnie przechodziły ze śniadań w kolacje. Deszcze po prostu odbierały nam słowa.
72
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
A trzeciego dnia niespodziewanie zabłysło oczekiwane słońce i niebieska wstążeczka nieba zatrzepotała jak skrzydło anioła stróża. Przez Kazimierz Dolny biegł samotny pies, kręcił się po rynku, jak jedyny pełnoprawny gospodarz tego miasta. A na rowerze, w świątecznym aksamitnym chałacie, pedałował chasyd i skręciwszy w boczną uliczkę – zatrzymał się, zakasał poły chałata, poprawił spinacz przy nogawce spodni – i powoli gdzieś pojechał. Nad miastem przepływały białe peruki chmur i niebieskie niebo odbijało się w oknach domów, które rozsiadły się tutaj jeszcze w szesnastym wieku jak mokre kury na grzędzie. Przyjechaliśmy z Bohdanem i jego synem Markiem w środę. Z reguły w Kazimierzu w zwykły dzień nie ma zbyt wielu ludzi, dlatego sprzedawcy kazimierskich kogutów i różnych pamiątek łapali każdą okazję i kupujących. Nie było też grup wycieczkowych i nie spiesząc się, przeszliśmy wszystkimi głównymi uliczkami. „Kazimierz Dolny – zapytałem Bohdana – a gdzie jest Kazimierz Górny?” „Zapewne w Krakowie” – odpowiedział Bohdan, a ja uwierzyłem, że tak jest. Do 1939 roku wirowało tu żydowskie życie, w samym sercu miasta tuż obok rynku przytuliła się synagoga, a przyjazdy chasydów każdego roku świadczą o tym, że oni szukają swoich okolic, zresztą znają je, wiedzą o swoich nauczycielach i prorokach, i chodzą po tym mieście, jakby nigdy z niego nie zniknęli. Wbrew odczuciu, że średniowiecze zmieniło się tutaj w muzeum pod gołym niebem, jakiś chasyd w jednej chwili staje się żywą historią. Pies z brązu, oczywiście, krewny tego, który jako pierwszy powitał nas w Kazimierzu, nałożył moją ulubioną czapkę z daszkiem na swoją lśniącą psią głowę, wyglądało to tak, jakbym spotkał brata czy dawnego przyjaciela i chciał się podzielić tym, co miałem pod ręką. Fotografowałem się z nim, a spod kaszkietu sterczały brązowe uszy. Właściciel baru „Kebab” stał na progu i splótłszy ręce na białym fartuchu, uśmiechał się. Ten brązowy pies to nie tylko stróż jego knajpy, to także talizman, po prostu uliczna reklama. Wisła po deszczach pełna wody, barczysta, pełna siły rzeka, płynęła ze swoimi rybami na północ. Rzeka przy kazimierskim brzegu trzymała na swoich ramionach dwa statki turystyczne, które czekały czy to na pasażerów, czy to na pogodę. I chociaż z Kazimierza do granicy jest kilkaset kilometrów, jego pogranicze ukryte jest w nim samym, w jego dawnych mieszkańcach i w obecnych ich następcach, w kościołach i synagodze, w bruku, wypolerowanym podeszwami wielu pokoleń tych, którzy szli modlić się do synagogi, i innych, co zmierzali do kościoła. Chodzili wspólnymi ulicami, bo akurat ulic nie można było podzielić, nie podzielili również rynku i nieba, które niebieści się jak spojrzenia aniołów, spotykających się w judejskich i chrześcijańskich świętych księgach. Bohdan pali i opowiada, jak do Puław przyjechał John Ashbery, chyba razem z Susan Sontag i Williamem Saroyanem. Kiedy to było? W roku olimpiady w Moskwie. 1980. Dla Ashbery’ego poszukali wspaniałej willi, tam czytał swoje wiersze. Pewne, że zawieźli go do Kazimierza.
73
Forum
Polska 2011: okolice i pogranicza
W a s y l M a c hn o
W drodze powrotnej z Kazimierza złapał nas drobny deszcz i niebo znowu zmieniło szaty, zrzuciło biało-złote i niebieskie, a ubrało się w szare i czarne, jak drogowy robotnik na puławskim moście. Bohdan poprosił Marka, żeby zajechał na stary puławski cmentarz, zjechaliśmy z trasy na przycmentarny parking. Bohdan powiedział, że chce mi pokazać rodzinny grobowiec. Marek został w samochodzie, a my z Bohdanem poszliśmy cmentarną alejką. „Kiedyś tu będę leżał” – spokojnie, jakby zaczynał czytać swoje wiersze – powiedział Bohdan i odwróciwszy się plecami do wiatru, zapalił. 4.
W Sanoku też padał deszcz. Pewnego wieczora w hotelu nawet raptem zgasło światło, siedziałem właśnie w hotelowym barze, piłem piwo i rozmawiałem z młodą barmanką. Po pewnym czasie rozstawiła na parapecie i na stolikach zapalone świeczki, mówiąc mi, że burza w górach spowodowała awarię stacji trafo. „Na pewno w Nowym Jorku coś takiego się nie zdarza?” – zapytała i nie czekając na odpowiedź, rzuciła: „Nie, w Nowym Jorku coś takiego jest niemożliwe”. Mieszkałem w hotelu w pobliżu rynku, na którym pod numerem 14 mieszka Janusz Szuber. Lubię przyjeżdżać do Sanoka, nie wiem czemu, chyba po prostu, żeby spotkać się z Januszem. Zazwyczaj biorę taksówkę, która dowozi mnie do rynku, naciskam dzwonek do drzwi, po jakimś czasie słyszę głos Janusza, idę długim korytarzem, na końcu którego drzwi mieszkania Janusza już są uchylone. Pierwsze dwie godziny w Sanoku zawsze są dla Janusza. Siedzimy i rozmawiamy, a potem wybieramy się na obiad. Tym razem pojechaliśmy w kierunku Leska. Janusz chciał mi pokazać to miasto, w którym wcześniej nigdy nie byłem, ale dobrze pamiętałem wiersz Janusza Mały traktat o analogiach („W samochodzie, przed synagogą w Lesku”). Wszystko odbyło się tak, jak w tym wierszu – staliśmy fiatem Janusza przed synagogą, w wąskiej uliczce, umytej przez deszcz. Wszystko tak jak w wierszu. Kierowcą Janusza był młody chłopak, Rafał. Sam Janusz nie może prowadzić, więc samochód stoi w garażu za jego domem, służąc do takich właśnie przejażdżek. Rafał gdzieś się spieszył, ale na pytanie Janusza, czy ma czas, odpowiedział twierdząco. Janusz zaproponował, żebyśmy pojechali w góry i Rafał zjechał z trasy, która prowadziła z Leska do Sanoka. Najpierw minęliśmy kilka wiosek, potem krętą asfaltową drogą pomknęliśmy pod górę. Na którymś odcinku nasz fiat, opadłszy z sił, prawie zachłysnął się górskim powietrzem i wysokością. Janusz zapewnił Rafała, że samochód przeszedł przegląd techniczny jakiś miesiąc temu i pan mechanik nie znalazł w nim niczego podejrzanego. Rafał tylko przyciskał pedał gazu. Wjechaliśmy na górę i stanęliśmy przy trzypiętrowej restauracji, być może był to hotel z restauracją. Ciemne chmury wisiały
74
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Polska 2011: okolice i pogranicza
nad naszymi głowami i czepiały się zielonych ramion gór, góry zieleniły się i niebieściły, w dali czerwieniały blaszane dachy domów, pasły się owce i krowy. Z tak wysoka nad dolinami wisiało szczególne milczenie, jakaś poezja miejsca, kolorów i tej przestrzeni, w której na horyzoncie posiadały niby wielkie krowy jednogarbne wielbłądy, jak Janusz napisał w jednym z wierszy. Dymy snuły się nad gęstą zielenią tych gór. Janusz mówi, że to niedźwiedzie warzą swoje piwo. A Nikifor spacerował i coś malował. Deszcz nie opuszczał gór, ale w nocy naprawiono stację trafo i następnego dnia z Robertem, znawcą tych gór i miejscowości – zaczynając od sanockiego gimnazjum, do którego chodził Antonycz, a dziadek Janusza uczył go łaciny – pojechaliśmy do Czerteża. W Czerteżu mieliśmy się spotkać z Iwanem Chałajcem, bo to on przechowywał klucze od drewnianej czerteżskiej cerkwi, na której dziedzińcu pochowany jest dziadek Antonycza, pop Kit. Cerkiewny klucznik już na nas czekał. Ta łemkowska cerkiewka nie została zniszczona ani nie przeniesiono jej do skansenu, stoi na swoim miejscu, przechowując niedzielne śpiewy psalmów, zapach woskowych świeczek i kadzidła, wypełniając swoje drewniane żyły na suficie i na ścianach, które popękały od czasu. Pomalowali te brązowe ściany miejscowi malarze, wszędzie winogronowe łozy i czerwone serca, a także cytaty z Ewangelii. Metalowy klucz zakończony otwierającą częścią, którym zamyka się ta drewniana Pani, w rękach Iwana Chałajca przestaje być kluczem, ten klucz łączy czasy, nas i słowa, słowa, które podobne są do czerwonych jabłek i wypukłych serc. W drodze z Czerteża Robert pokazuje betonowe bunkry i mówi, że to pozostałości linii Mołotowa, która ciągnęła się od Bałtyku na południe aż do Łemkowszczyzny. Na początku wojny, 22 czerwca, słowackie oddziały szturmowały te radzieckie umocnienia. Janusz mówi, że pisze mało wierszy. – Sens pisania jakoś mi się gubi — mówi. I ty wiesz, że metalowy klucz, do zamykania cerkwi i otwierania serc, Janusz schował do swojej kieszeni. Kto wie?
Kiedy deszcze opuszczały Sanok i okoliczne góry — na parterze hotelu czekała na mnie Monika, a jej mąż Robert czekał na nas w czerwonej skodzie. Monika przyjechała z Dębna, wsi, w której urodził się mój ojciec i skąd pochodzi cała rodzina Machnów. – Czeka nas spotkanie w gimnazjum i musimy się pospieszyć — mówi Monika, a Robert, wkładając do bagażnika mój travel bag, napchany książkami i prezentami, ściska mi dłoń. Pagórki za Sanokiem stopniowo zmieniają się w płaską równinę, lipiec po deszczach znowu wybucha zielenią trawy i rozmaitymi kolorami pól, które mijamy. Czemu się zgodziłem na przyjazd do Dębna? Czego się po tym spodziewam?
75
Forum
5.
W a s y l M a c hn o
Jedziemy przez równinę, Monika cały czas o coś pyta. W końcu mówi, że za dziesięć minut będziemy we wsi i że czasu mamy mało, bo w gimnazjum wszystko przygotowane jest do spotkania i nie wypada się spóźnić. Po kilku kilometrach tablica pokazuje kierunek do Grodziska Dolnego, to stacja kolejowa, z której w towarowych wagonach wywożono Dubno na wschód. Czytałem wiersz o Ewie Machno i Anastazji Zeń, które w 1913 roku z Dubna jechały do Ameryki, jakbym chciał związać swoją obecność tu i teraz nie tylko poprzez przypadek, ale i przez słowo. W wielkiej sali gimnazjum siedzieli starzy mieszkańcy Dubna, Polacy, którzy osiedlili się tutaj po deportacji Ukraińców. Wszyscy przesiedleni spod Żółkwi i Lwowa. Wszyscy między osiemdziesiątym a dziewięćdziesiątym rokiem życia, wszyscy dobrze mówią po ukraińsku, znają ukraińskie pieśni, narzekają na te zdarzenia, wszyscy wiedzą, kto winien. Druga połowa sali to nastolatki – ich wnuki i prawnuki – oni już urodzili się w Dębnie i nie wiem, czy wiedzą, że kościół to dawna cerkiew, dom nauczycieli to dawna ukraińska szkoła, a porosły zieloną trawą sad naprzeciw kościoła to miejsce, które kiedyś należało do mojego dziadka Jurka Machny. Jak się porozumiemy? Następnego dnia Monika wiezie mnie tam, gdzie kiedyś stał dom mojego dziadka Jurka Machny, w którym urodził się mój ojciec, jego brat i siostry. Starzy mieszkańcy Dubna dokładnie wskazali to miejsce naprzeciwko cerkwi i ukraińskiego cmentarza. Domu dawno nie ma, Monika mówi, że spłonął w latach 60., podobno podpaliły go bawiące się zapałkami dzieci, a drewniana konstrukcja łatwo się zajęła i obróciła w popiół. Dzisiaj w tym miejscu stoi czyjś murowany z cegły dom, zbudowany dalej od drogi; ten Machnów był bliżej gościńca. Stałem na skrzyżowaniu i próbowałem sobie wyobrazić tamten dom, tamto życie, gospodarstwo, małe dzieci, biegające po obejściu, mojego dziadka Jurka i babkę Katerynę, których nigdy nie widziałem, bo poumierali długo przed moim narodzeniem, a odeszli z tego świata już jako przesiedleńcy. Dotknąłem starego i popękanego pnia dębu, który stoi przy wejściu na ukraiński cmentarz, i gdyby był mniejszy w obwodzie, to bym go objął. Ten zapuszczony cmentarz odnowiono po pięćdziesięciu latach. Dzieci przesiedlonych z Ukrainy Polaków odkryły w sobie potrzebę, żeby coś zrobić dla pamięci Ukraińców. Znajdowałem ocalałe groby z nazwiskami Machno, Gogol, Sobaszko, Zeń, Korszniak, na niektórych pordzewiałych metalowych krzyżach tylko pojedyncze litery imion i nazwisk, niektóre w ogóle bez tabliczek. Tu leży kilka stuleci, zielona trawa pokryła swoim życiem tę krainę zmarłych, nie pozostawiając po nich nic. Wieczorem u Marysi w gorzelni, która kiedyś należała do Potockich, a teraz do amerykańskiego aktora Bruce’a Willisa, w specjalnej sali dla gości, za szerokim stołem, zastawionym wódką i likierami, jemy kolację w dużym towarzystwie, dla mnie kierowca wójta gminy specjalnie przywiózł z supermarketu butelkę wina, która czuła się jak zgonione zwierzę, przypadkiem zabłąkane na cudzym terytorium. Kilkadziesiąt metrów od ogrodu Moniki płynie San.
76
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Polska 2011: okolice i pogranicza
Główna żyła rzeki omywa wilgotne serce Dębna. W ciągu tych kilku dni padał deszcz i ścieżki rozmiękły, a sam San sprawiał wrażenie brudnego i zielonego, jak dębieńskie dzieci, które zbiły się w zgraję przy końcu ulicy, razem z białym starym psem, wlokącym się za nimi, za swoją starością i za lipcem, który zieleniał pod deszczowymi chmurami.
Do Warszawy wracam pociągiem. Rano na dworzec w Łańcucie odwiozła mnie Monika z Robertem. Po dziesięcio dniowej wędrówce z północy na południe, z Sejn po Sanok i Dębno, wsiadam do warszawskiego pociągu ze świeżymi wrażeniami i kanapkami w torbie podróżnej, które na te kilka godzin jazdy przygotowała mi Monika, i patrzę w okno. Polska żegna mnie złotymi skrzydłami pogody. Okolice i pogranicza, przez które przejechałem, ukazywały mi się przez zalane deszczem okna samochodów, najpierw forda Sławka, potem suzuki Bohdana, potem fiata Janusza, opla Roberta, skody Moniki. Przede mną — pasma asfaltowych dróg, pasma deszczów i słowa, słowa, słowa. Gdzie mam schować słowa o Dubnie i o rodzinie ojca, o zielonej wstążce Sanu, o czymś niewymownym, kiedy czytasz napisy na grobach, kiedy patrzysz na dubieńskie niebo i kiedy rozmawiasz o sześćdziesięcioletniej przeszłości. Te słowa, które ktoś wykrzykuje z bydlęcych wagonów w Grodzisku Dolnym w szczęku karabinów, gdy maszynista daje przenikliwy sygnał do odjazdu, więc pociąg za chwilę ruszy. W Sanoku to były słowa Janusza i łemkowska gwara pana Chałajca, w nie także jak do słoików ponaciekało deszczówki i je również porozpruwały szczyty gór, jakby przebijające lecące eskadry chmur. Kto te słowa pasie, może ten pastuch, którego mijamy samochodem Janusza, zostawiając go z owcami i krowami? Może są w tych łemkowskich chatach, ostatnich nierozebranych przez firmy, specjalizujące się w tym biznesie? One, te chaty, są jak słowa, też ostatnie i porozrzucane po tych górach i na zawsze pozostawione samym sobie. Może znajdę te słowa w synagogach i w przerobionych na kościoły cerkwiach? Może w ogóle nie zdołam ich odnaleźć? Może zachowają się w wierszach, tych, które Miłosz będzie czytał sejneńskim żabom, a Zadura puławskiemu mostowi i psu w Kazimierzu Dolnym, a Szuber — cichym sanockim uliczkom, górom i niedźwiedziom? I będzie Biała Synagoga w Sejnach śpiewać w sobotę wysokim głosem niebieskie psalmy, i będzie śpiewać synagoga w Leżajsku, i w Lesku, i po wszystkich okolicach tego świata zapomnianego i zrujnowanego będą śpiewać w synagogach — i to także są słowa, które chciałbym ocalić. I Litwini będą śpiewać na pograniczu Sejn, i Ukraińcy będą śpiewać w Leżajsku, Jarosławiu, Przemyślu, w cerkwiach swoich zrujnowanych i na ziemiach swoich spalonych, w niepamięci swojej i nie swojej. Chciałbym znaleźć te słowa, żeby każdy, kto z tych okolic wyszedł, nigdy ich nie zapomniał.
77
Forum
6.
wasyL macHNo
Warszawski pociąg coraz bliżej przesuwa się do Warszawy, coraz dalsze stają się okolice Polski, ważniejsze stają się słowa o nich. Coraz bliżej do Nowego Jorku, a okolice, którymi przyszło mi przejechać, stają się bliższe niż on, bo były tymi słowami, z których tworzy się ten świat, jego doskonałość i skazy. wasyl machno Przełożył bohdan Zadura
Wasyl Machno – ur. 1964 r. Ukraiński poeta, eseista, tłumacz. Skończył uniwersytet w Tarno-
polu, tam obronił doktorat i pracował do roku 2000, kiedy to wyjechał z rodziną do USA. Autor ośmiu tomów poetyckich, książek eseistycznych i sztuk teatralnych. Opublikował w swoim przekładzie wybory wierszy Zbigniewa Herberta Струна світла (1996, Struna światła) i Janusza Szubera Спійманий у сіть (2007, Pojmany w sieć), tłumaczył wiersze poetów polskich, amerykańskich i serbskich. Jego utwory tłumaczone były na kilkanaście języków. W Polsce wyszły trzy zbiory jego wierszy: Wędrowcy, 34 wiersze o Nowym Jorku i nie tylko, Nitka. Jego eseje, wiersze i sztuki drukowane były m.in. w „Twórczości”, „Akcencie” i WIĘZI. Mieszka w Nowym Jorku.
Nowość józef wittlin Etapy. Italia−Francja−Jugosławia Tom esejów Józefa Wittlina Etapy pozwala czytelnikowi zapoznać się z Europą lat międzywojennych, jej przemianami, niepokojami i problemami. Teksty napisane w latach 1925–1932 przynoszą refleksje pisarza z podróży do Włoch, Francji i Jugosławii. Przemyślenia Wittlina nie tylko stanowią niepowtarzalne źródło wiedzy i grunt do pogłębionego odbioru rzeczywistości podczas własnych podróży, ale dają także impuls do przemyśleń na temat współczesnej cywilizacji, religii i wzajemnych relacji Polski i reszty Europy, Wschodu i Zachodu. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
168 s., cena 29,40 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
78
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Krzysztof A. Meissner
Logos w fizyce
W tytule swego wykładu użyłem pojęcia logos, co wymaga wyjaśnienia, gdyż to greckie słowo ma ogromną liczbę znaczeń, a w filozofii jest stosowane od Heraklita jako prawo rządzące wszystkim1. Według obszernego objaśnienia zamieszczonego w Słowniku grecko-polskim, pojęcie logos może oznaczać m.in. mowę czy słowo, ale również rozum, zasadę, sens czy przyczynę2. Najsłynniejsze jest jego znaczenie w wersecie rozpoczynającym Prolog Ewangelii św. Jana, gdzie zarówno w przekładzie ks. Wujka, jak i w Biblii Tysiąclecia logos tłumaczony jest jako „słowo”: ,,Na początku było Słowo” (J 1,1). W egzegezie Nowego Testamentu Logos rozumiany jest jako Słowo Wcielone, czyli Chrystus. W Słowniku Nowego Testamentu czytamy, że w języku hebrajskim, bliskim aramejskiemu, dabar – odpowiednik greckiego logos – znaczy m.in. słowo, przykazanie (np. tak określane są przykazania Dekalogu), ale również działanie czy nawet rzecz, i te znaczenia są nierozerwalne, czyli słowo to niesie ze sobą nie tylko opis, ale też działanie twórcze i jego efekt3. Z kolei wyrażenie ,,na początku” nie musi mieć związku z czasem, lecz może oznaczać przyczynę. W takim przypadku Logos należałoby rozumieć jako działający pierwotny zamysł Boga, który był, jest i będzie przyczyną sprawczą wszystkiego. Chciałbym w tym wykładzie ukazać, że w fizyce pojęcie Logosu, w bardzo podobnym znaczeniu, nie tylko występuje, ale w istocie odgrywa fundamentalną rolę. Zacznijmy od pewnych uwag historycznych. Epoka oświecenia, w szczególności w kulturze francuskiej, zdołała wprowadzić i ugruntować w powszechnej świadomości przekonanie, że jedynym zgodnym z nauką światopoglądem jest materializm (w różnych jego odmianach), a człowiek, który wierzy w Boga, robi to,
Tekst wykładu inauguracyjnego na Papieskim Wydziale Teologicznym w Warszawie, 3 października 2012. 2 Słownik grecko-polski, red. Z. Abramowiczówna, Warszawa 1962, t. 3, s. 43–46. Zob. również: G. Reale, Historia filozofii starożytnej, t. V: Słownik, indeksy, bibliografia, współpraca R. Radice, przeł. E.I. Zieliński, Lublin 2002, s. 113–114. 3 Słownik Nowego Testamentu, oprac. X. Léon-Dufour, przeł. K. Romaniuk, Poznań 1993, s. 371, 570–571.
79
Forum
1
Krz y s z t o f A . M e i s s n e r
jeśli nie wbrew nauce, to w każdym razie na płaszczyźnie niemającej z nauką nic wspólnego. Przekonanie to, rozwijane od rewolucji francuskiej, poprzez XIX wiek, rewolucję bolszewicką, utrzymuje się w zasadzie do dzisiaj. Zostało przeniesione na grunt nauk społecznych i niestety przyniosło w XX wieku, jak wiemy, dramatyczne skutki. Okres, w którym poglądy te się kształtowały, prof. Andrzej Staruszkiewicz nazwał w sposób niezwykle trafny mrokami oświecenia. Ze względu na obszar moich zainteresowań ograniczę się w tym krótkim wykładzie do fizyki, ale warto pamiętać o znacznie szerszym kontekście poglądów, o których będziemy tutaj mówić. Fizyka w XIX wieku była zdominowana przez mechanikę, elektrodynamikę (które wtedy oczywiście jeszcze nie miały dzisiejszego przymiotnika: klasyczna) oraz termodynamikę fenomenologiczną. Wydawało się wówczas, że teorie te tłumaczą cały świat materialny i opisują go zgodnie z następującymi przekonaniami: • świat jest do końca poznawalny (czyli nie ma w nim żadnej tajemnicy); • jest całkowicie deterministyczny (a więc nie ma w nim miejsca na wolną wolę); • Wszechświat jest wieczny i niezmienny (więc ,,nie potrzebuje” stwórcy); • człowiek jest jedynie zaprogramowaną maszyną. Nic dziwnego zatem, że na początku XIX wieku Laplace na pytanie Napoleona, dlaczego w Traktacie o mechanice nieba nie ma żadnej wzmianki o Bogu, odpowiedział: ,,Ta hipoteza nie była mi potrzebna”. Rozwój fizyki w XX wieku podważył w sposób zasadniczy wszystkie z tych stwierdzeń. Stało się to przede wszystkim za sprawą trzech odkryć: • teorii Wielkiego Wybuchu, która pokazała, że Wszechświat rozszerza się i nie jest niezmienny; • teorii kwantów, która fundamentalnie zakwestionowała determinizm i możliwość pełnego poznania świata; • twierdzenia Gödla, które (pośrednio) dowodzi, że człowiek nie jest jedynie sprawnym komputerem i komputery zawsze będą się od nas różniły brakiem aktu zrozumienia. Od czasu powstania nowożytnej nauki stopniowo zmieniał się sposób uprawiania fizyki, szczególnie na poziomie fundamentalnym. Początkowo podstawową metodą rozszerzania naszej wiedzy była obserwacja, na podstawie której formułowano prawa. Tak powstały np. prawa Keplera dotyczące ruchu planet, oparte na niezwykle precyzyjnych obserwacjach Tycho Brahe’a, czy niektóre równania elektrodynamiki. Jednak z czasem ta prosta metoda zbierania i porządkowania obserwacji zaczęła ustępować miejsca innej, mianowicie takiej, że najpierw czynimy jakieś założenia dotyczące świata, potem z tych założeń wyprowadzamy wnioski, a na końcu sprawdzamy, czy wnioski te zgadzają się z doświadczeniem. Ta metoda – jak możemy stwierdzić – dawała w przeszłości najdalej idący postęp, np. w przypadku Kopernika, gdzie obserwacje wskazywały raczej na teorię ptolemejską, czy w teoriach Galileusza bądź Newtona, w których obowiązywała, wydawało się, zgodna z obserwacjami, zasada Arystotelesa, że na Ziemi stanem naturalnym jest spoczynek, a na niebie ruch.
80
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Jednak dopiero Einstein wprowadził tę metodę jako zasadniczą i podstawową strategię postępowania. W XX wieku w zasadzie wszystkie istotne odkrycia w fizyce, przede wszystkim szczególna i ogólna teoria względności Einsteina oraz mechanika kwantowa, zostały uczynione poprzez najpierw mniej lub bardziej (na ogół bardziej) radykalne założenia o funkcjonowaniu świata na podstawowym poziomie, a nie poprzez obserwacje rzeczywistości. Ponieważ obserwacje nie wskazują, jakie założenia w tej głębszej warstwie należy poczynić, więc na ogół nasze pomysły są nietrafione, nie opisują realnego świata i trzeba je odrzucić. Mógłbym dużo opowiedzieć o własnych pomysłach na gruncie fizyki, które musiałem z bólem odrzucić, bo po sprawdzeniu okazywało się, że – delikatnie mówiąc – mają niewiele wspólnego z naszym światem. W XX wieku genialne idee takich gigantów jak Einstein, Dirac, Schrödinger, Bohr, Heisenberg czy Landau tłumaczyły obserwowane zjawiska, lecz – jak już wspomnieliśmy – posługiwały się pojęciami i obiektami niewystępującymi w realnym świecie. Dopiero mając taki opis, możemy – w sposób zazwyczaj bardzo pracochłonny – przejść do przewidywań eksperymentalnych. Zauważmy, że do opisu zderzeń protonów w akceleratorze LHC pod Genewą używane są (zresztą ze znakomitym skutkiem) pojęcia m.in. pól kwantowych czy stałych sprzężenia, które w tym akceleratorze w ogóle nie są ani mierzone, ani nawet obserwowane. Co więcej, z całą pewnością droga w drugą stronę, tzn. od obserwacji do opisu, jest w tym wypadku niemożliwa. Otóż moglibyśmy dziesiątki lat przyglądać się wynikom zderzeń w LHC i nie widzę możliwości, byśmy na tej podstawie potrafili sformułować kwantową teorię pola. Możemy to zilustrować prostszym przypadkiem szyby – widzimy po prostu obiekt, który załamuje światło widzialne, natomiast go nie pochłania. Jednak w opisie prowadzonym na głębszym poziomie użylibyśmy pojęcia układu sprzężonych kwantowych oscylatorów nieliniowych bez pasm absorpcyjnych w zakresie światła widzialnego i oddziałujących ze sobą i z fotonami. We współczesnej fizyce opis pozornie w niczym nie przypomina i wydaje się niezwykle odległy od obserwowanej rzeczywistości, której opis ten dotyczy – w tym przypadku szyby, którą znamy od dzieciństwa... Ten świat opisu – będący nieoczywistą i niewidzialną warstwą rzeczywistości, która jednak o tej rzeczywistości decyduje – nazywam Logosem. Nasza wiedza o Logosie nie pochodzi z obserwacji i jest efektem innego namysłu, przy czym na końcu wnioski z tego namysłu muszą być z rzeczywistością porównane. Proces ten bardzo przypomina rozważania o transcendencji, której istnienie nie może być bezpośrednio wyprowadzone z rzeczywistości, ale założenie o jej istnieniu wpływa na nasze rozumienie tejże rzeczywistości w sposób absolutnie kluczowy. Są dwa zasadniczo przeciwne aksjomaty, z których żaden nie daje się wyprowadzić w sposób konieczny z obserwacji rzeczywistości – pierwotne ,,tak, Bóg istnieje” lub pierwotne ,,nie, Bóg nie istnieje”. A chociaż wybór jednego z nich zmienia wszystko, nie dają się udowodnić. Nie jest to kwestia dowodów, ale wiarygodności wniosków wyprowadzonych z tych aksjomatów. Odpowiedzią na założenie: ,,tak,
81
Forum
Logos w fizyce
Krz y s z t o f A . M e i s s n e r
Bóg istnieje” jest Objawienie, co będzie stanowiło właśnie przedmiot Państwa studiów w nadchodzącym roku akademickim. Chciałbym tu uczynić pewną uwagę. Człowiek, jeżeli ma na coś wpływ, to tego wpływu używa zarówno w dobrym, jak i w złym. Wolna wola człowieka i jego głębokie zranienie powoduje, że pierwotna doskonałość w rzeczywistości psychicznej i społecznej bywa trudna lub niemożliwa do odnalezienia. Z tego powodu niektórzy ludzie przyjmują, że tej doskonałości nie ma, czy wręcz twierdzą, że nie ma też transcendencji. Tymczasem praw fizyki człowiek (na szczęście) zmienić nie może. Prawa, które odkrywamy w fizyce (jak mówiliśmy, raczej je postulujemy, a potem sprawdzamy), są de facto proste i, w trudnym do przekazania sensie, piękne i eleganckie. Jeżeli chcemy gdzieś szukać pierwotnej doskonałości, to właśnie tam... ,,Najbardziej niezrozumiałe jest to, że w ogóle cokolwiek daje się zrozumieć” – tymi słowami Einstein poruszył problem, który leży u podstaw wszelkiej racjonalnej refleksji, a którego ta refleksja w żaden sposób nie jest w stanie wyjaśnić. Otóż podstawę naszego istnienia, przewidywania i w ogóle racjonalności stanowi fakt, że świat materialny jest uporządkowany i logiczny. Zauważmy, że ten fakt istnienia Logosu jest całkowicie niewytłumaczalny i powinien budzić nasze najwyższe zdumienie. Mimo ograniczeń naszego umysłu i ogromnych braków naszej wiedzy ten Logos, choć subtelny, nie jest na szczęście tak ukryty, byśmy go nie mogli znaleźć i doświadczyć. Tego dotyczy inna uwaga Einsteina: Raffiniert ist der Herr Gott, aber boshaft ist Er nicht – Bóg jest wyrafinowany, ale nie złośliwy. Zakończę osobistą refleksją. Wielu odwołuje się do fizyki, by przekonywać, że nie ma w świecie żadnej tajemnicy. Sam po ponad trzydziestu latach kontaktów z fizyką stwierdzam coś wprost przeciwnego. Dla mnie fakt istnienia praw fizyki jest wręcz namacalną wskazówką, że istnieje mistyczna strona świata, transcendencja, czyli właśnie przywołany w tytule Logos. Krzysztof A. Meissner
Krzysztof A. Meissner – ur. 1961, fizyk, prof. dr hab., specjalista w zakresie teorii cząstek
elementarnych. Pracuje w Katedrze Teorii Cząstek i Oddziaływań Elementarnych Instytutu Fizyki Teoretycznej Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. W latach 2009–2011 był dyrektorem naukowym Instytutu Problemów Jądrowych w Świerku (obecnie Narodowe Centrum Badań Jądrowych). Należy do międzynarodowego zespołu naukowców CERN w Genewie. Żonaty, ma dwie córki. Mieszka w Warszawie.
82
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Wojciech Wendland
Sienkiewicz a tatarski Robin Hood W dyskusji nad Sienkiewiczowską wizją dziejów głos tatarski, choć bogaty w szereg spostrzeżeń i rzeczowych uwag krytycznych, nie znalazł się – jak dotąd – w polu szerszego zainteresowania badaczy. Mimo że treści każdej z trzech części Trylogii dotyczyły obrazu Tatarów, problem związanych z nim implikacji w wymiarze recepcji społecznej tego wizerunku, nie zajmował dyskutantów w okresie międzywojennym. Przedstawiciele tatarskiej społeczności, w osobach historyków, postanowili zabrać głos we własnej sprawie. Stworzyli oni w II Rzeczypospolitej prężny ośrodek historiograficzny. Liderem środowiska był Leon Najman-Mirza Kryczyński, a tworzyli je czołowi historycy tatarscy m.in. Olgierd Najman-Mirza Kryczyński, Stanisław Dziadulewicz, Stanisław Kryczyński, Ali Ismaił Woronowicz. Jednym z najciekawszych komentarzy do obrazu przeszłości obecnego na kartach Trylogii, który sformułowali tatarscy historycy, była refleksja nad treścią Pana Wołodyjowskiego. Traktowała ona o problemie powstania tatarskiego w latach 1672–1673 –porównywanego do pierwszych insurekcji kozackich – i rzucała nowe światło zarówno na stosunki polsko-tatarskie, jak i obraz społeczeństwa XVII-wiecznej Polski. Stwierdzano, że „trzecia część Trylogii nie daje prawdziwego obrazu” ani przywódcy insurekcji, którym była postać historyczna – pierwowzór Azji Tuhajbejowicza-Mellechowicza – bej barski Aleksander Kryczyński, ani też tła powstańczego ruchu Tatarów, określanych wówczas mianem Lipków. Co więcej, literackiej prezentacji zagadnienia, poza „dowolnością, wymysłami i przekręceniami”, towarzyszyć miało również „zbyt hojne szafowanie obelżewymi epitetami” – stwierdzał Stanisław Kryczyński, który w badaniach nad rzeczywistością historyczną Trylogii oparł się na niewykorzystanych wcześniej archiwach.
Opowieści o bohaterach, które przechowują kultury rozmaitych wspólnot świata, nie traktują wyłącznie o biografiach postaci uosabiających ideał heroizmu. Komunikują one również, a może przede wszystkim, określone zespoły wartości i obrazy życia
83
Forum
Straszny ten człowiek
W o j c i e c h W e ndl a nd
społecznego. Osobowe wzory, fikcyjne czy realne, jak zauważyła Maria Ossowska, na przestrzeni dziejów wyrażały rozmaite koncepcje, zachęcające do naśladownictwa, określające i sugerujące postawy będące przedmiotem aspiracji. Tym samym odgrywały one ogromną rolę zarówno w kształtowaniu osobowości jednostek, jak również – społeczeństw. Owe wskazania zawierały definicję tego, co szlachetne, oraz tego, co haniebne, czyli przeciwne ideałowi przyjętemu za normę moralną i społeczną. Od starożytności po XVIII wiek – pisała Ossowska – „być wykonawcą zbrodni tyrana nie uwłaczało nikomu, ale popełnić jakieś uchybienie przeciw regułom turnieju lub pojedynku plamiło nazwisko”. Tych, którzy kwestionowali owe powszechne przekonania, uznawano za burzycieli obowiązującego porządku i poddawano wykluczeniu, skazywano na śmierć czy zapomnienie. Ich wystąpienia wszakże również miały charakter aksjologiczny, choć sytuowały się w obszarze swoiście rozumianej „kontrkultury”. Za przykład służyć mogą takie postaci historyczne, jak Robin Hood czy William Wallace. Byli oni heroldami wolności, rycerskości, społecznej sprawiedliwości, pragnęli zwrócić utraconą dumę wykluczonym. Śmierci Azji Tuhajbejowicza poświęcony jest niemal cały Rozdział XLIX Pana Wołodyjowskiego. „Straszny ten człowiek” Azja, „przedawczyk i zdrajca” – takimi niechlubnymi epitetami uśmiercił jego cześć Sienkiewicz. Przywrócili ją tatarscy historycy. Zakwestionowali literacki wizerunek, odwołując się do historycznego pierwowzoru, czyniąc figurą XVII-wiecznego Tatara polskiego i jego losu, który określało poczucie krzywdy ekonomicznej i społecznej. Tuhajbejowicz, w tatarskiej myśli historycznej, był symbolem walki z wszelką niesprawiedliwością – był tatarskim Robin Hoodem. W opinii historyków tatarskich, sugestywność Sienkiewiczowskiego stereotypu Tatara osiągnięta została poprzez paralelę między Azją a Bohunem. Powieściopisarz zbudował ich wizerunki w oparciu o podobny typ charakterologiczny. W fabule Pana Wołodyjowskiego oraz Ogniem i mieczem odegrali oni analogiczne role – mściwych, podstępnych, okrutnych wojowników i zdrajców. Przełamaniu tego negatywnego wizerunku służyć miało, z jednej strony – dowiedzenie historycznych zasług wodza Lipków w służbie Rzeczypospolitej, z drugiej zaś – usprawiedliwienie jego buntu jako sprzeciwu szlacheckiej duszy wobec poniżenia, despotyzmu i nieludzkiego traktowania. Dokumenty odnalezione przez Stanisława Kryczyńskiego w Państwowym Archiwum Ziemskim we Lwowie oraz warszawskim Archiwum Głównym Akt Dawnych rzucały nowe światło na „niezwykłego w każdym razie Tatara” – jak go określał wspomniany badacz – jakim w rzeczywistości był ów „zuchwały przywódca”. Historyczny obraz rotmistrza Aleksandra Kryczyńskiego – do czasu, gdy stanął on na czele insurekcji tatarskiej – stanowił uosobienie systemu wartości bohatera-patrioty polskiego i przedstawiciela stanu szlacheckiego doby XVII stulecia. Model ten manifestował się w biografii późniejszego beja barskiego zarówno poprzez pieniactwo, jak i miłość do ziemi, rodziny oraz ojczyzny, których honoru bronił z narażeniem życia, rzucając się w wir najgorętszych walk. Jako posesjonat rotmistrz
84
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Sienkiewicz a tatarski Robin Hood
wiódł typowe szlacheckie życie, uczestnicząc w zajazdach i tocząc nieustanne wojny z sąsiadami o grunta. Szlachecki ideał rycerski Aleksander Kryczyński realizował, pieczętując krwią własną udział w szeregu najważniejszych polskich wojen połowy XVII wieku. Jako miecz karzący Rzeczypospolitej walczył z Kozakami Chmielnickiego, następnie stawał mężnie u boku Stefana Czarnieckiego i króla Jana Kazimierza, odnosząc wiele ran w walce przeciw najazdom: szwedzkiemu, moskiewskiemu, siedmiogrodzkiemu i rokoszanom Lubomirskiego. Udział w tych wydarzeniach był rysem konstytutywnym ówczesnego patrioty, legitymizował jego byt i podmiotowość społeczną, chronił przed zarzutem tchórzostwa i zdrady. Gwarantował także stan posiadania i zachowanie przywilejów polskiego szlachcica. Historycy tatarscy podkreślali jednak, że mimo gwarancji prawnych przynależnych szlacheckiemu statusowi model stosunków polsko-tatarskich w ciągu XVII w. ewoluował na niekorzyść Tatarów. Charakteryzował się poniżaniem tatarskich pułkowników oraz stałym podkreślaniem nierówności ich pochodzenia i zasług względem polskiej szlachty. Leon Kryczyński w następujący sposób portretował historyczne tło trzeciej części Sienkiewiczowskiej Trylogii:
Obraz relacji w społeczeństwie Rzeczypospolitej doby XVII stulecia uzupełniano odniesieniem do warunków życia Tatarów. Nieludzki sposób, w jaki Nowowiejski traktował Azję Tuhajbejowicza, w rzeczywistości historycznej dotykał wielu przedstawicieli społeczności tatarskiej. W innych niż XVII-wieczne warunkach społecznych mogliby oni stać się dodatnim czynnikiem państwowotwórczym. Jednakże duma i despotyzm polskiej szlachty – podkreślano – tak znakomitych wojenników jak Kryczyński wychowywała na wrogów Polski niemalże od dziecka. Nawet rzeki wspólnie przelewanej w służbie Rzeczypospolitej polsko-tatarskiej krwi nie zawsze starczały za dowód równości Polaka i Tatara w dzielności oraz honorze. Mimo że przywódca Lipków oraz jego żołnierze toczyli nieustanne, okrutne walki z najazdami tatarsko-kozackimi w pasie białocerkiewskim, na tle ogółu wojsk koronnych chorągwie tatarskie spotykały się z nierównym traktowaniem. W związku z przyjętą uchwałą sejmową, stanowiącą, że Tatarzy „nie będą należeć do tej samej zapłaty” co inne oddziały wojskowe Rzeczypospolitej, zimą 1671/1672 r. cierpiący głód i nędzę Lipkowie zbuntowali się. Na ich czele stanął Aleksander Kryczyński. Sytuacja chorągwi tatarskich przelała jedynie czarę goryczy: ruch Lipków wyrósł na podłożu przede wszystkim poczucia krzywdy ekonomicznej i społecznej oraz – wobec zawodu doznanego ze strony Polski – „poczucia łączności narodowej i wyznaniowej ze światem turecko-tatarskim”, konstatował Stanisław Kryczyński.
85
Forum
Występują tu Tatarzy polscy już jako bene nati et possessionati, pułkownicy wojsk tatarskich z rodów dziada pradziada Rzeczypospolitej służących, lecz w godności swej boleśnie poniżanych przez nieokiełznaną dumę szlachty raz po raz naruszającej ich przywileje sejmowe przez dawanie poleceń, jakich by i bojarowie putni nie wykonywali. Przez stałe podkreślanie nierówności pochodzenia.
W o j c i e c h W e ndl a nd
Skutkiem tego było powstanie tatarskie w Rzeczypospolitej oraz masowe wychodźstwo Tatarów. Stosy dla tatarskich czarownic
W opinii tatarskich historyków, wystąpienie Kryczyńskiego miało charakter rewolucyjny oraz porównywane było do ruchów Kozaków zaporoskich. Po pierwsze, badacze zdefiniowali przyczyny i charakter intensyfikacji relacji Tatarów polskich z państwem Ottomanów w ciągu XVII stulecia. Wskutek stanowienia represyjnego prawa i prześladowań, począwszy od okresu panowania Zygmunta III, przedstawiciele tatarskiej społeczności szukali pomocy u tureckich i krymskich współ wyznawców. Nieustannie prosili sułtana bądź chana, by ujęli się za nimi u kolejnych polskich monarchów, u których nie znajdowali już – jak wieki wcześniej – należytego posłuchu. Posłowie Rzeczypospolitej, goszczący w Stambule czy Bachczyseraju, nieustannie wysłuchiwali skarg pod adresem Polski i zarzutów o ucisk Tatarów. Trudna sytuacja Tatarów służyć miała Turcji za pretekst do wszczęcia wojny z Rzecząpospolitą. W tatarskiej myśli historycznej podnoszono fakt, że traktat buczacki – zawarty w październiku 1672 r. – traktował również o Tatarach, o czym w dziejopisarstwie nie zawsze wspominano. W Buczaczu gwarantowano rodzinom powstańców i Tatarów, którzy udali się pod protekcję turecką, nienaruszalność. Zawarowano im nie tylko bezpieczeństwo życia i mienia, ale także prawo emigracji do Turcji. Po drugie, rewolucyjny ruch Lipków – jak wskazywał Leon Najman-Mirza Kryczyński – „znajduje sobie niejako usprawiedliwienie w polityczno-prawnej sytuacji”, jego przyczyny „leżą głęboko w polityczno-socjalnym ustroju Polski w owym okresie”. Mocą konstytucji sejmowych z lat 1607–1620, podkreślał historyk, ograniczono swobody szlachty tatarskiej, zabraniając jej piastowania stanowisk rotmistrzów, poruczników, chorążych, nabywania dóbr dziedzicznych. Uciskowi religijnemu i wezwaniom do burzenia meczetów towarzyszyło ponadto wykluczenie wyznawców islamu z cechów, ustanowienie monopolu chrześcijańskich rzemieślników oraz – w niektórych dziedzinach – wprowadzenie zakazu handlu dla muzułmanów. Na stosie spłonęło kilka kobiet tatarskich oskarżonych o czary. Znaleziono przy nich złote monety, które uznano za diabelskie. W rzeczywistości, wskazywali badacze tatarscy, były to arabskie monety opatrzone tradycyjnym pismem kuficznym, którym przez 300 lat po zgonie Mahometa pisano Koran. Przysyłane przez cudzoziemskich współbraci, stanowiły dla Tatarów świętą pamiątkę. Represje doprowadziły do znacznego pogorszenia stanu materialnego ludności tatarskiej, nie tylko w miastach. „Wszystko to – podsumowywał badacz – musiało wywołać wśród Tatarów litewskich reakcję i rozgoryczenie”. Po trzecie, insurekcję tatarską dyskutowano w wymiarze kulturowym. Wskazywano, że na czele wystąpienia stanęli Tatarzy z Korony Polskiej – wołyńscy, podolscy
86
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Sienkiewicz a tatarski Robin Hood
i ukraińscy – których osady na wyróżnionych terenach były liczne już w XVI w. Wówczas trudnili się oni ogrodnictwem i trzymali straż po zamkach. Z czasem, z uwagi na rodzaj pełnionej służby wojskowej, Tatarzy ci podzielili się na chorągwianych oraz zamkowych – czyli tak zwaną milicję. Pośredniczyli również w kontaktach z pobratymcami z okolic Perekopu i Krymu. Ali Szehidewicz podkreślał, że część Tatarów koronnych schłopiała. Zajęła się rolnictwem i nie wchodziła już w skład drużyny stojącej stale pod bronią. Wraz z ograniczaniem swobód i represjami w okresie panowania Zygmunta III na Wołyń i Podole ściągało coraz więcej Tatarów z Litwy. Liderem religijnym wspólnoty Tatarów z Korony był mułła ostrogski Ramazan Milkomanowicz. Równie wysokim autorytetem cieszył się pośród nich rotmistrz Aleksander Kryczyński.
Kontynuując rozważania wokół aspektów etniczno-geograficznych, wskazywano, że poza litewskimi i koronnymi Tatarami skład etniczny ruchu Lipków obejmował również Tatarów z Krymu oraz grupy Kozaków i Czeremisów. Stefan Tuhan-Baranowski uważał, że pośród powstańców znajdowali się także Nogaje – koczownicy z okolic Białogrodu i Dobrudży, żołnierze wołoscy oraz rozmaici wychodźcy, renegaci i poszukiwacze przygód. Zapewne w celu ich dyskredytacji względem czystych sarmatów powstańców tatarskich określano w XVII-wiecznej Polsce również mianem semitów. W odniesieniu do wymiaru statystycznego pod komendą samego Aleksandra Kryczyńskiego – jak wskazywał badacz – znajdowało się stale co najmniej trzy tysiące bojowników. Liczebność współdziałających z nimi regularnie Tatarów krymskich szacowano zaś na cztery tysiące. Podnoszono, że niezależnie od własnych celów Lipkowie okresowo łączyli się także z ruchem kozackim Piotra Doroszenki – również pokładającym nadzieje w Turcji – wspierając go w walkach z Moskwą i Polską. Centrum geograficznym powstańców, ich siedzibą, było Podole. Kontrolowali oni główne twierdze tego regionu: kamieniecką i barską, które tatarscy historycy zwali stolicami Lipków. Sułtan bowiem, dzięki wstawiennictwu posłów Doroszenki, dał na wieczność Kryczyńskiemu buńczuk i bejostwo barskie oraz przywilej na wszystkie jego przyległości, liczące czterdzieści dwie osady. Okresowo bej rezydował także w Kamieńcu. Jego wystawny dwór, zorganizowany na sposób orientalny, skupiał co znaczniejszych dowódców wojskowych, atamanów, agów – Tatarów wołyńskich: batyr-agę Husseina Murzę Murawskiego, rotmistrzów Adama Tarasowskiego i Dawida Sejta Bykowskiego oraz Tatarów litewskich: rotmistrzów Samuela Koryckiego, Dżafara Murawskiego, Samuela Krzeczowskiego i porucznika Lechtezara Szawłowskiego. Większość z nich posługiwała się językiem turecko-tatarskim. Na rozległych obszarach między Kamieńcem a Barem, w jarach podolskich, jak również na przedmieściach twierdz powstały karwasery, czyli osady wojskowe Lipków i Czeremisów, nad którymi komendę trzymał Mustafa Aga, będący namiestnikiem
87
Forum
Bej w Barze
W o j c i e c h W e ndl a nd
Żwańca. Dokonywali oni często samodzielnych wypadów rabunkowych w bliższą i dalszą okolicę. Lipkowie toczyli nieustanne walki z oddziałami wojsk koronnych, ścigali przedstawicieli polskiej szlachty wsławionych w tępieniu Tatarów i ich rodzin, najeżdżali i łupili posiadłości szlacheckie na pograniczu polsko-tureckim. Z biegiem czasu w ruchu powstańczym nastąpił konflikt. Wyrósł on na podłożu różnic kulturowych między Tatarami z Litwy i Korony. W konsekwencji tarcia wewnętrzne doprowadziły do upadku insurekcji i śmierci beja barskiego. Owe różnice doprowadziły do potajemnych rokowań między stroną polską i muślimami litewskimi. Mimo że jeszcze przez kilka lat grupy Lipków kontynuowały walkę u boku Kozaków przeciw Polsce i Moskwie, wraz ze śmiercią beja barskiego powstanie upadło. Bezpośrednim i dodatnim skutkiem ruchu – konkludował Stanisław Kryczyński – było przywrócenie w latach 70. i 80. XVII w. większości praw i przywilejów, o które tatarska społeczność się upomniała, chwytając za broń oraz ponosząc znaczne straty w ludziach i dobytku. Historycy tatarscy, podejmując dyskusję wokół problematyki związanej z obrazem przeszłości obecnym na kartach Pana Wołodyjowskiego, kwestionowali stereotyp tatarskiego zdrajcy i okrutnika, wskazując, że zrozumienie aktu historycznego, jakim był ruch Lipków, możliwe było dopiero w odniesieniu do szeregu uwarunkowań społeczno-ekonomicznych i kulturowych, nie zaś jedynie politycznych czy – co gorsza – ideologicznych. Refleksja tatarskich historyków nie polegała na eksponowaniu podobieństw w Sienkiewiczowskiej i tatarskiej wizji dziejów, ale na wzajemnym uzupełnianiu się różnic. Taka praktyka dziejopisarska miała doniosłe implikacje społeczne, ponieważ afirmowano w jej ramach otwarty model wspólnoty, konstytuowany przez wewnętrzny dialog. Stymulowanie wzajemnej krytyki i spotkania argumentów przeciwstawnych nie było rozumiane w myśli historycznej Tatarów polskich jako przeszkoda. Akceptacja różnicy i poszanowanie odmienności było szansą na równo uprawnienie oraz twórczy rozwój kultury. Składniki rasowe autora „Trylogii”
Tatarscy historycy, podejmując krytykę Sienkiewiczowskiej wizji dziejów w odwołaniu do szeregu uwarunkowań towarzyszących rzeczywistości historycznej XVII wieku, proponowali złożoną refleksję. Krytyczny osąd Trylogii w kontekście obrazu stosunków polsko-tatarskich nie redukował, w opinii tatarskich historyków, geniuszu artystycznego Sienkiewicza. Dyskusja wokół tatarskiego pochodzenia noblisty w myśli historycznej Tatarów polskich stanowiła uzupełnienie krytycznej refleksji nad dziełem autora Trylogii. Ów niezwykle ciekawy element sporu o Sienkiewicza, jakim była dyskusja nad jego pochodzeniem, obecny był także w polskiej historiografii, której przedstawiciele – co najmniej od początku XX w. – w większości starali się wykluczyć inne niż polskie pochodzenie pisarza. Stąd też motyw
88
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Sienkiewicz a tatarski Robin Hood
ów w tatarskim dyskursie stanowił element szerszego programu. Z jednej strony podnoszono rolę historyczną Tatarów i wpływu ich na kulturę polską. W nowej rzeczywistości historycznej, jaką była II Rzeczpospolita, refleksja ta służyć miała legitymizacji podmiotowego bytu tatarskiej społeczności i uzasadnieniu jej równoprawnego statusu społecznego. Z drugiej zaś strony – zróżnicowanie pod względem pochodzenia takich symboli polskości i ojców narodu, jak Adam Mickiewicz, Tadeusz Kościuszko czy Henryk Sienkiewicz było wyrazem sprzeciwu wobec nacjonalizmu oraz argumentem na rzecz uznania wielokulturowego modelu polskiego społeczeństwa. Redaktorzy „Rocznika Tatarskiego” konstatowali: Krew tatarska płynie w wielu zasłużonych rodach ziemiańskich, dziś czysto polskich; płynęła też – według badań najnowszych – w genjalnym pisarzu Henryku Sienkiewiczu, a prof. [Benedykt] Dybowski, mówiąc o składnikach rasowych wieszcza narodowego Adama Mickiewicza, brał pod uwagę i pierwiastek tatarski. Również w żyłach Tadeusza Kościuszki nie brakło krwi tatarskiej (po kądzieli przez rodzinę Fursów h. Wąż).
Genjusz wytryska z zetknięcia się zarówno różnych światopoglądów, jak i obcych ras. Czy historja nie daje temu niezliczonych dowodów? Skrzyżowanie polskiej szlachty z litewsko-ruską, do której wsiąkła znaczna część szlachty tatarskiej, dało Polsce w XVII-XVIII w. najwybitniejszych wodzów, a w w. XIX największych wieszczów i bohaterów narodowych. Ci, co stanowią kwiat literatury rosyjskiej, mają w sobie domieszkę krwi obcej, jak na przykład: Dzierżawin (tatarskiej), Puszkin (murzyńsko-niemieckiej), Lermontow (szkocko-tatarskiej), Gribojedow i Gogol (polskiej), Żukowski (polsko-tureckiej), Turgieniew (tatarskiej), Tołstoj (niemieckiej) itd. Jeżeli zwrócimy się do Europy Zachodniej, to na przykład wśród największych bohaterów wojskowych znajdziemy: we Francji – Napoleona z pochodzenia Włocha, we Włoszech – Garibaldiego rodem z Francji, w Anglii – Wellingtona z pochodzenia Irlandczyka itd.
89
Forum
Dybowski uważał, że nauki przyrodnicze dowodzą, że każdy naród – tak jak i każdy osobnik – stanowi „aliaż antropologiczny”, „mieszaninę kilku albo nawet wielu pierwiastków”. Wszelkie przejawy nacjonalizmu i rasizmu Dybowski uznawał nie tylko za zgubne, ale i niedorzeczne, nie znajdowały one bowiem potwierdzenia na gruncie nauki. Uczony stwierdzał, że antropologia wobec dowodów, jakich dostarcza, sprzeciwia się „nienawiści i sile brutalnej”. Celem nauki było w opinii badacza nie co innego, jak poszerzanie refleksji nad człowiekiem, zaś rezultatem – altruizm, „prawda, słuszność, sprawiedliwość”. „Aliaż antropologiczny” w myśli historycznej Tatarów polskich uznany został nie tylko za obiektywny fakt konstytuujący ład społeczno-kulturowy, ale też za jego wartość. Rozważając walory przenikania się rozmaitych pierwiastków etnicznych, które to przenikanie – jak dowodzono – występowało bez względu na szerokość geograficzną, tatarscy historycy obnażali kuriozum ideologii nacjonalistycznej. Oto opinia Olgierda Kryczyńskiego:
W o j c i e c h W e ndl a nd
Dowody tatarskich dziejopisów w sprawie pochodzenia Sienkiewicza oparte zostały na badaniach archiwalnych. Podważały tezy polskiej historiografii, której przedstawiciele kwestionowali tatarskie pochodzenie pisarza. Arcypolski wizerunek Sienkiewicza konstruowano w oparciu o kategorie, które nie przynależały do porządku krytyki kultury, ale – sztafażu patriotycznego. Zatem dzięki pochodzeniu z rodu ziemian i wojaków Sienkiewicz otrzymać miał „w zarodku, niebiański zadatek, który rozwinąć potrafił”. Stał się więc – dowodził Stanisław Boleścic-Kozłowski – „chwałą Polski”, „największym synem Ojczyzny, który królewskiem zaiste władał berłem nad miljonami serc i dusz polskich”, „najjaśniej płonącem światłem Narodu”, „lekarzem naszej znękanej duszy narodowej”, który „stworzył ideał Polski”. Badacze tatarscy zakwestionowali tezy Boleścica-Kozłowskiego. W opinii Stanisława Dziadulewicza, Henryk Sienkiewicz wywodził się z Tatarów złotoordyńskich. Pierwszym znanym jego protoplastą „był żyjący w końcu XV wieku muślim Puwrus”, pradziad Sieńka, właściciela Dajnowa i Sienkiewicz w powiecie trockim. Przodkowie noblisty byli tatarskimi rotmistrzami i chorążymi koronnymi oraz litewskimi. Kolejne badania Dziadulewicza, poparte odnalezionymi w krakowskim Muzeum Narodowym dokumentami, „świadczyły niezbicie – zdaniem badacza – o tatarskiem pochodzeniu Henryka Sienkiewicza”. W linii Henryka Sienkiewicza prawdopodobnie zatarciu uległa świadomość tatarskich korzeni, natomiast uświęcona została teoria o polskim pochodzeniu i podniesiono ją do rangi tradycji rodowej. Pisarz jako jej spadkobierca stał się w opinii wielu polskich historyków „hetmanem ducha polskiego”, piewcą „świętej miłości ojczyzny”, apologetą „nieśmiertelnej! Polski Skrzetuskich, Podbipiętów, Kmiciców, Wołodyjowskich, Kordeckich i Czarnieckich”. Te postaci – pisał Boleścic-Kozłowski – stanowiły „zbiór i wzór wszystkiego, co w duszy polskiej było wielkiego i w ogóle najlepszego”. Natomiast swojskie oblicze polskości reprezentował Zagłoba, typ humorystyczny i kpiarz pierwszorzędny, który tchórzem nie był. Kląć umiał nadzwyczajnie: „Żeby ich parchy zjadły” – perorował na cześć Zagłoby Kozłowski – „o chamach kozakach ciągle mówi: pieskie dusze, żadnego respektu od tych łajdaków spodziewać się nie można”. Czy te symbole wszystkiego, co w polskiej duszy najlepsze, mogły być przykładem dla Tatarów, Żydów, Ukraińców od wieków osiadłych w Rzeczypospolitej? Ekskluzywizm modelu kulturowego komunikowanego w Trylogii – i w ideologii narodowej – na gruncie tatarskiej myśli historycznej spotkał się z surową oceną. Tatarscy historycy, dyskutując korzenie Sienkiewicza, wydawali się wskazywać, że arcypolskość – także ta etniczna – nie powinna stanowić kryterium oceny i waloru konstytutywnego kultury. Jej celem rzeczywistym, przekonywał Kryczyński, zawsze było wytwarzanie wartości wzbogacających całą ludzkość. Służyć temu mogła również miłość swego narodu, wszakże pod warunkiem, że była ona pozbawiona pierwiastków nienawiści do innych narodów. W opinii dziejopisów tatarskich moralny wzorzec artykułujący jedność bez rozmaitości, krzepiący jedynie dobrą nowiną, w konsekwencji, i w rzeczywistości II Rzeczypospolitej, skutkował degradacją, a nie wzmacnianiem ducha narodowego.
90
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
sienkiewicz a tatarski Robin Hood
Przekonanie, wynikające z owego anachronicznego wzorca, że rewizja obrazu rzeczywistości dziejowej to „podkopywanie, plugawienie dostojnego majestatu przeszłości”, uchodziło w myśli historycznej Tatarów polskich za wyraz bezduszności, zniewalający – nie zaś pobudzający – potencjał twórczy kultur narodowych, jednostek i społeczeństw. wojciech wendland
Wojciech Wendland – ur. 1978. Historyk, absolwent UŁ i SGH w Warszawie, autor roz-
prawy doktorskiej poświęconej myśli historycznej Tatarów polskich w II Rzeczypospolitej (na tle porównawczym z historiografiami polskich Żydów, Niemców, Ukraińców, Karaimów). Publikował m.in. w WIĘZI, „Twórczości”, „Toposie”, „Midraszu”, „Odrze” i „Znaku”. Mieszka w Łodzi.
Nowość małgorzata łukasiewicz Dziwna rzecz – pisanie Skąd bierze się paląca potrzeba pisania? Dlaczego do niektórych książek chcemy wracać wciąż na nowo? I jak przeplatają się tropy między poszczególnymi dziełami? W esejach zawartych w zbiorze Dziwna rzecz − pisanie Małgorzata Łukasiewicz co chwila potrąca o któreś z tych pytań, potwierdzając swój kunszt pisarski i umiejętność zawierania przemyśleń w krótkiej, zwięzłej, a przy tym swobodnej i dowcipnej formie. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
91
Forum
168 s., cena 29,40 zł
Renata Senktas
Tempo
W. To miejsce na mapie całe w bruzdach i pofalowane, na wewnętrznej stronie stopy, gdzieś w rejonie płuc to jest mój splot słoneczny ale dla ciebie: słoneczny splot. Zauważ: rysy przechodzą w ramiona, w to rozwidlone źródło Świdra, które tłumaczy mi bieg. Ten środek Europy (nazwij go jak chcesz: przedmoście, przedpiekle) z pozoru jest pozaalpejski. Niewysoko, owszem, nie za nisko, wiatr świszcze swojską melodię przez ażurowe ornamenti bo zna te drewniane werandy na wylot. I kiedy do pokoju wpada światło, od przedpołudnia aż do końca dnia, to nie jest to wcale znajomy ci efekt: Giacometti w słońcu, przeszyty promieniami i nie jest to żaden inny witraż choć kraty w oknie tworzą pewien wzór. Ono płynie pradoliną w korze sosny, wytrąca się tutaj jak bursztyn. 18 marca 2012
92
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Renata Senktas
Errata
Na wyspie zamiast domu budujemy łódź. Szukam dębu wysokiego na piętnaście metrów. Do Lurgan za daleko, wydrążą go nim zdążę i nikt tu się nie dowie, czy w środku twardy czy miękki był i żyzny. W miejsce przecinków wsuń liście bluszczu niech się rozrosną czerwienią niech ułożą ścieg niech zatkają szczeliny bo rozsadza je morze choć ta kra na rzece leży a rzeka jest jedyna a innej wody nie ma To na serio tak wygląda, że deszcz daje początek w parku przy Fitzwilliam Square, gdzie słońce ssie trawę grubo po południu. Dublin, 2010
Renata Senktas – ur. 1979, poetka i tłumaczka. Studiowała filologię angielską na Uniwer-
sytecie Warszawskim, stypendystka MKiDN. Wydała zbiór wierszy Bardzo (2010), który był nominowany do nagrody poetyckiej SILESIUS 2011 w kategorii debiut roku. Jej wiersze były tłumaczone na język angielski, hiszpański i ukraiński. Mieszka w Otwocku.
93
Monika Waluś Złoty środek
Czas ukradziony Co robić, gdy człowiek bardzo zmęczony? Nadrabiać zaległości, bo rosną, a czas ucieka? Czy odwrotnie: aby nadrobić, najpierw odpoczywać – nie robić nic, z poczuciem winy? Czas kradziony? Lista spraw do załatwienia. Już wiem, że nie zdążę dzisiaj tego wszystkiego. Będą dzwonić. Jutro dojdzie coś nowego, wiem. Usiłuję dogonić co nieco, sprawnie udało się zorganizować poranek – gdy już dzieci w szkole, postanawiam nagle dla mnie samej, że uciekam. Może zdążę, nawet jeśli się spóźnię, na pewno. Wypadam z domu, jadę, parkuję, biegnę, zwalniam, staram się, by nie skrzypiały te drzwi, dlaczego nikt ich jeszcze nie naoliwił. Wchodzę. Cisza. Ktoś ogląda się, krytycznie patrząc na mnie. Trudno, ja też chcę, a wcześniej się nie dało, naprawdę. Cisza. Z tyłu wolne miejsce, podchodzę możliwie dyskretnie, ląduję. Cisza. Wychodzi mężczyzna, zaczyna czytać. Powoli, wyraźnie. Ile razy to już słyszałam, czytałam, zresztą – i o tym mówiłam. Tekst znam chyba na pamięć, ale teraz jest inaczej, słucham go jakby pierwszy
94
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Czas ukradziony
raz. Każde słowo przychodzi powoli, tu nie ma pośpiechu, jest czas na każdą sylabę, oddech, przestrzeń. Słucham. Skrzypnięcie drzwi, elegancka pani siada obok mnie z przepraszającym uśmiechem na zmęczonej twarzy. Pospiesznie się uśmiecham: nic nie szkodzi, rozumiem, wszystko w porządku. Pani opiera się i zamyka oczy. Mężczyzna czyta. „Mój” tekst czuję zupełnie na nowo. Na czym to polega? Inne rozłożenie akcentów, inna intonacja, a może odczucie, że to właśnie odpowiednie miejsce i czas na ten tekst? Nie ma już nic poza tymi słowami, znanymi, nieznanymi, słyszanymi wiele razy, które teraz właśnie trzeba przyjmować powoli, kropla po kropli – z przestrzenią ciszy wokół nich, oczekiwaniem, że dojrzeją. Z całą świadomością, że nie w pełni rozumiem. Nie szkodzi, za jakiś czas usłyszę jeszcze raz, a teraz właśnie zdążyłam i słucham. Słowa jak rytm oddechu, zdania jak kroplówka – chłonąć jak najwięcej, póki są. Dobrze, że przyszłam, dobrze, że zdążyłam. Oto Słowo Boże. Monika Waluś
Monika Waluś – żona, matka i gospodyni domowa, doktor teologii. Wykłada dogmatykę
Złoty środek
na UKSW oraz w kilku seminariach duchownych. Prezeska stowarzyszenia „Amicta Sole”, członkini Zespołu Laboratorium WIĘZI.
95
Wiara
Michał Zioło OCSO
Co może być uratowane, zostanie uratowane Przyczynek do uniwersalnej komunikacji Raïssy M.
Przyznam, że trapiło mnie staroświeckie marzenie o uniwersalnej komunikacji: nieoryginalny problem emigranta, na którego coraz bardziej napiera plemienność i gniotą go jej odmiany w postaci fundamentalizmów. Borykałem się jak większość obcych w tym kraju z moją wewnętrzną sprzecznością, bo przecież habit, który noszę, piaskowiec ciosany w XII wieku, który zamieszkuję, równie nobliwy rytm dnia, w którym uczestniczę, sekrety upraw i destylacji, do których zostałem dopuszczony, to jedno, bo jestem tutaj i gorliwie uczestniczę – na ile jest to możliwe – nawet w sposobie tutejszego myślenia. Ale jestem i tam, w miejscu mojej pierwotnej, ludzkiej i religijnej formacji. Te troski oczywiście nie były nowe, żeby jednak wprowadzić w nie jaki taki porządek, próbowałem sporządzać ich listę. Spróbujmy po raz kolejny wyobrazić sobie kogoś, kto ze zbiorowego wślizguje się w indywidualne, z wiejskiego w miejskie, z wódki w wino, z sejmiku w atmosferę dworu, z kolędy w Pascala, z gębującej obolałości w skrywane cierpienie, z niepowagi w powagę, z rokoszu w posłuszeństwo, z niedojrzałości w starość, z monologu w dialog, z bredzenia w krytyczne słuchanie, z baroku w ikonoklazm, z solidarności w niedokończoną rewolucję, z leniwego umiarkowania w jazdę po bandzie, z wiecznego rozliczania historii w gnijące milczenie. Każdy z tych kroków, oczywiście, domagał się we mnie solidnie skonstruowanego traktatu, który opowiedziałby o sposobie komunikowania mnie prawdziwego, mnie istotnego, niepowtarzalnego i, jak tylko to możliwe, niezapośredniczonego, traktatu, który zawezwałby do podobnego wysiłku drugą stronę, lecz historie i przeżycia związane z tym „wślizgiwaniem się” w odmienną kulturę znalazły się ostatecznie w pudłach opatrzonych napisem
96
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
co może być uratowane, zostanie uratowane
dobrze znanym wszystkim starzejącym się mężczyznom: „tematy do odstąpienia”. Złożył je tam mój wstyd, bo mimo napomnień z różnych stron, mimo przestrogi zawartej w kultowym wierszu Miłosza Rue Descartes, dalej wierzyłem w „centrum” i „uniwersalne”.
W tym pogrzebie tematów miało swój udział pokoleniowe niewydarzenie, niewydarzenie pokolenia zwanego grubo „złogami postkomunizmu”. Nie obraża mnie to określenie, wręcz przeciwnie – pomaga uzmysłowić sobie od czasu do czasu zalegające moją duszę trucizny, smoły fatalizmu i braku odważenia się na rzetelną i ufną mimo całego ryzyka komunikację z tym „innym”. Oczywiście, próbowaliśmy notować i komunikować naszego ducha i skończyło się na „małych ojczyznach”, których formuła szybko się wyczerpała i zasklepiła, próbowaliśmy ostrości Micińskiego, ale skończyło się na resentymentach, przygniótł Miłosz z jego metafizycznym krokiem do przodu i krokiem do tyłu, więc przenieśliśmy się do garkuchni serwującej dumnie językowe eksperymenty. Był Karol Wojtyła, na którego lubiliśmy patrzeć i któremu mamy za złe, że umarł. I być może nawet nie zdajemy sobie w pełni sprawy, że mówienie w związku z tym o „duchowym osieroceniu” pozostawia na języku gorzki smak ambiwalencji. Znaliśmy oczywiście dumne zdanie Czesława Miłosza z jego Historii literatury: „Za mniej lub bardziej stały rys polskiej literatury można uznać ciekawą dychotomię: mianowicie emocjonalny moralizm najwyraźniej podsycany przez silny wkład etyki chrześcijańskiej współistnieje z antyklerykalizmem i skrajnym sceptycyzmem co do jakichkolwiek dogmatów (czy to religijnych, czy politycznych)”, ale w naszym rozumieniu znaczyło ono wszystko oprócz intelektualnej śmiałości. Notowanie naszego ducha skończyło się klęską, zidioceni zostaliśmy z pustymi rękami. Nie z pustymi! Ktoś litościwie wcisnął nam w nie replikę wojennego pluszowego misia ze sklepu w Muzeum Powstania Warszawskiego, misia pociechę, misia przytulankę, misia wypełnionego trocinami. Nie twierdzę, że to odważna sekcja dokonana na tym symbolu zaowocowała tytułem Trociny do not z życia ducha naszego pokolenia
97
Wiara
Trociny z ducha
M i c h a ł Z i o ł o OCSO
sporządzonych przez Krzysztofa Vargę – być może wystarczyła bystra obserwacja nas samych i świata stworzonego przy naszym udziale. Nie dziwi wcale, że noty te nie są niczym innym jak tylko inteligentnym bardzo piekleniem się na polski świat i ostatecznie ukatrupieniem go w osobie zamordowanego i spławionego w Wiśle Kamila Szewca – osobnika ze wszech miar budzącego obrzydzenie i z czystego przypadku kolegi z pracy głównego bohatera-mordercy. Ale nie zapominajmy – znienawidzony Kamil Szewc jeszcze wypłynie w spotęgowanej ohydą rozkładu postaci. A wraz z nim to pytanie: dlaczego nie stać nas było na prawdziwy dziennik duszy? Na odważne noty ze spotkania z Bogiem, naszym świadkiem, źródłem i perspektywą, a nawet przeciwnikiem, na zapis eksperymentu, doświadczenia ze wszech miar porażającego i wyzwalającego z małego lamentu małej duszy? Umiłowanie „obiektywności”? Śmieszne. Obawa przed zarzutem „konfesyjności”? Żałosne. Brak językowych narzędzi? Nieprawda. Dlaczego jedynym człowiekiem próbującym uratować nasz honor, jedynym człowiekiem, który nie bał się mówić wprost o spotkaniu z Bogiem w swoim Robinsonie, ciepłej jeszcze książce wydawnictwa „W Drodze”, jest Krzysztof Pachocki, pisarz nawiedzany przez straszną chorobę i może dlatego dla nas bezpieczny, bo wiele chorobie można wybaczyć, nawet spór z Bogiem? Pierwsze ma być pierwsze
Dlaczego tak upieram się przy dzienniku duszy, gatunku literackim nawiedzającym przecież klasztorne cele raczej niż pędzący z coraz większą szybkością świat? Bo widzę w nim nie gatunek literacki, ale zapis konkretnej, zdyscyplinowanej pracy nad sobą, zapis walki o prawdę w sobie, o zrozumienie siebie, które nie jest możliwe bez Boga, zapis walki z grzechem, który zawsze jest skłamaniem rzeczywistości i zatrzaśnięciem się w siebie, zapis przekraczania siebie aż do ofiary, żeby odkryć piękno i miłość. Nie widzę bowiem innego efektywnego środka przekazu poza świętością. To ona jest zrealizowanym marzeniem o uniwersalnej komunikacji: W rzeczywistości ludzie porozumiewają się między sobą jedynie za pośrednictwem bytu lub jednej z jego właściwości. Kiedy dotyka się prawdy jak św. Tomasz z Akwinu – kontakt zostaje nawiązany. Kiedy dotyka się piękna jak Beethoven, Bloy, Dostojewski – kontakt zostaje nawiązany. Kiedy dotyka się dobra i Miłości jak Święci – kontakt zostaje nawiązany i dusze porozumiewają się między sobą. Człowiek naraża się na niezrozumienie, jeśli wypowiada się bez wcześniejszego dotknięcia tych głębi – wówczas kontakt nie nawiązuje się, gdyż relacja nie sięgnęła bytu (Raïssa Maritain, Dziennik, s. 44).
Z długiego terminowania u profesora Czesława M. pozostało mi to jedno najważniejsze pytanie i ta jedna najważniejsza odpowiedź: „Dlaczego teologia? Bo pierwsze ma być pierwsze”. Poganiam więc siebie niecierpliwie, bo moje życie dawno minęło depresyjny półmetek. Po raz ostatni muszę pójść do szkoły, gdzie uczą tego
98
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Co może być uratowane, zostanie uratowane
„pierwszego”. Idę do szkoły, bo tak nakazuje wniosek z rachunku sumienia, który nazywa się postanowieniem poprawy. A jest co poprawiać, bo przyznaję – pierwsze nie było pierwsze. Uświadomiłem sobie to zaniedbanie, otwierając Dziennik Raïssy Maritain, kolejnej pozycji wydanej niedawno w świetnej pod każdym względem Bibliotece „Więzi”, ascetyczne, pozbawione ornamentów, pisarskiego fałszu (a fałsz frazy zdradza fałszywe wnętrze) i kamuflażu noty z podróży jej ducha w stronę Boga, albo jeszcze dokładniej – opis operacji przechodzenia ze strefy demarkacyjnej na stronę Boga. Uśmiecham się gorzko, bo przecież długo zamieszkiwałem wraz z innymi tę strefę, strefę niczyją, strefę wiecznej tymczasowości i pracowitego oszustwa, bo byłem pracowity, prawie wzór cnót, pożerający książki i wiecznie z poczynionych odkryć niezadowolony, obłożony komentarzami do komentarzy, próbujący z męczeńską miną wsłuchać się w muzykę grających jednocześnie stu fortepianów. Godziłem się nazywać tę moją przypadłość kompleksem, robotniczo-chłopską zawziętością, próbującą nadrobić braki wynikłe z uczestniczenia w szczęśliwym systemie, ba, godziłem się nawet na klasyfikowanie jej w rubrykach teologii moralnej pod nazwą „obżarstwo duchowe”, tymczasem choroba była śmiertelna i zakaźna. I nie było to tylko nieumiłowanie prawdy, nie mogę sądzić się aż tak okrutnie. To był zwykły strach przed ostatecznym zaangażowaniem się, cierpieniem z powodu życia prawdą. Była w tej postawie balansująca na krawędzi oszustwa niedorosłość: U studentów częściej zauważa się zainteresowanie prawdą niż umiłowanie prawdy. Dowiedzieć się wszystko jedno czego, dowiedzieć się jak najwięcej. Ten, kto kocha prawdę, usiłuje zdobyć wiedzę o przyczynach pierwotnych, wiedzę ostateczną, poza którą wyjść już nie można. Kimże jest człowiek niekochający prawdy? (s. 84).
Tutaj na ziemi, ludzie pozwolili sobie już nie kochać Boga (który, jak twierdzą, nie potrzebuje naszej miłości) i samą tylko filantropią pracują na ludzkie szczęście – a Bóg,
99
Wiara
Odpowiem na to pytanie. Jest to człowiek wyczekujący, zawieszający miłość i spotkanie z innym i Innym na czas nieokreślony, człowiek, który mówi: „Jeszcze nie dziś, może jutro, najpewniej pojutrze”. Bo, oczywiście, w imię swoiście pojętej duchowej uczciwości, musi poczynić pewne niezbędne przygotowania: „Osoby, które nie chcą przystąpić do modlitwy przed osiągnięciem wszystkich cnót, podobne są do małego ziarna, które nie chce wpaść w ziemię, zanim nie wypuści korzenia, łodygi i liści” (s. 34). W tym pragnieniu naiwnej duchowej elegancji, żeby przed Bogiem stanąć należycie wystrojonym, dziś węszę cięższe trucizny. Dziś źródeł takiej postawy upatrywałbym raczej w nieufności do Boga, w przekonaniu, że w istocie zostawieni jesteśmy samym sobie i jedyną prawdziwą religią zasługującą jest filantropia, pożerająca wszystkie duchowe i fizyczne siły – paszport do grona „dobrych, uczciwych ludzi”, którzy mogą później wygadywać głupstwa, być niesprawiedliwi w sądach, a nawet kłamać, i to tylko dlatego, że stali się ofiarni i na sercu leży im „dobro innych”. I znów Raïssa:
M i c h a ł Z i o ł o OCSO
pozostawiając ich samym sobie, pokazuje im, że bez miłości Jego, Boga, miłość bliźniego nie może się spełnić na ziemi. Któż jednak zechce to zrozumieć? (s. 53).
Myślę, że niewielu ludzi chce to zrozumieć, bo oznaczałoby to również przyznanie się do wewnętrznej rozpaczy, tego straszliwego głodu uśmierzanego wciąż i natychmiast drobnymi porcjami sukcesu, zestawem próżnych nadziei, rekompensat w postaci podziwu i przywiązania się do własnych dzieł i własnej reputacji. Ale nie miejmy złudzeń – w człowieku odizolowanym od Prawdy, a w konsekwencji od ludzi, człowieku zagubionym i jak najbardziej samotnym zrodzi się w końcu udręka nienawiści – ten znak, że człowiek wydarł z siebie i serce, i duszę: Gdybym zwracała uwagę na wynagrodzenie, być może nie umiałabym wybrać tego, co jest dalekie, zamiast przyjemności, które są w zasięgu ręki. Lecz odłączyć się od Prawdy... Musiałbyś opuścić mnie całkiem, abym się na to zgodziła. Prawda, którą jesteś Ty sam, Byt i cała Doskonałość – oddzielić się od niej znaczyłoby wybrać nicość i naprawdę wydrzeć sobie serce i duszę” (s. 98).
W orbicie Jego myśli
A przecież nigdy nie jesteśmy pozbawieni pomocy, bo przecież Byt i cała Doskonałość nie może nas zdradzić, wyprzeć się nas – nawet jeśli ostrze zrodzonej w nas nienawiści skierujemy w nas samych. Nasze wewnętrzne kłamstwo oczywiście odrzuca tę delikatną pomoc Boga z tego prostego względu, że nie spełnia naszych oczekiwań na doskonałe spełnienie, rozumiane w taki sposób – jak mówi Merton – że staje się całkowicie niemożliwe. Tymczasem nie potrzeba wiele, wystarczy zatrudnić do obserwacji naszego serca resztki uwagi niespustoszonej przez ustawiczne napięcie, która przy odrobinie cierpliwości może przekształcić się w pożądaną przez mnichów „uważność” i w końcu dokonać prawdziwego odkrycia: Być może zrozumiałam, że od pewnego czasu dokonuje się w mojej duszy określona praca, która jeśli łagodnie się jej poddam, doprowadzi mnie do pełnego zawierzenia Bogu całej mojej woli. Moje lektury, przecież przypadkowe, oscylują wokół tej sprawy, a równocześnie moje osobiste plany regularnie ulegają pokrzyżowaniu... Podsumowując, tego roku dane mi było w sposób szczególny pracować nad pokorą, miłosierdziem wobec bliźniego (w tym wymiarze wielce pomocne okazało się wewnętrzne usposobienie do delikatności i łagodności), oddaniem woli, mojej własnej – woli Bożej (s. 37).
Praca, którą bezbłędnie namierzyła Raïssa, to próby Boga wciągnięcia nas w orbitę Jego myśli – Bóg rośnie w nas, potężnieje do tego stopnia, że wreszcie pozwalamy Mu być w nas Bogiem, inaczej mówiąc oznacza to porzucenie przez nas swojej własnej mądrości i swojej drogi, które, choć szlachetne i dobre, są wynikiem naszych starań i wysiłków i – co nie jest przypadkiem – są doskonale wytłumaczalne w ludzkiej logice pozbawionej szaleństwa krzyża. Bóg potężnieje w nas, Bóg w Chrystusie,
100
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Co może być uratowane, zostanie uratowane
który „ogołocił samego siebie” i na zawsze ustalił swoją niezgodę ze wszystkimi ludzkimi wyobrażeniami o świętości i doskonałości Boga, tak, nasze osobiste plany regularnie ulegają wtedy pokrzyżowaniu, a w ostateczności i ukrzyżowaniu, bo tylko wtedy – gdy nie mamy niczego w ręku, doświadczając zagubienia, niezrozumienia od nas samych i nierzadko szyderstwa ze strony innych – stać nas na „zdradę samych siebie” i zgodę z wolą Bożą. Ponieważ chodzi tu o sprawy ostateczne, Bóg nie zwalnia nas z obowiązku przeprowadzenia w nas ostatecznej batalii o nasze szczęście, ale w istocie nie chodzi w niej o „walkę”, ale o ufność, nie mamy zaciskać dłoni w pięść, ale ją otworzyć. Nawet posiadając już pierwsze doświadczenie Boga i głęboką intuicję związaną z ofiarowanym przez Niego szczęściem, wciąż kurczowo trzymamy się poręczy, wciąż wykonujemy rozpaczliwe ruchy zanurzeni w oceanie Bożej miłości i próbujemy odwlec ufne złożenie w rękach Boga naszej woli, wynajdując najróżniejsze argumenty i pytania dodatkowe, w sytuacji gdy nie słyszymy wyraźnie Jego żądania, choć przecież „wszystko, czego domaga się prawda, sprawiedliwość, miłosierdzie czy miłość, należy odbierać jako życzenia Boga” (Thomas Merton). Bywa też, że próbując nadrobić naszą oziębłość, angażujemy się w aktywność duchową z góry skazaną na niepowodzenie: Podczas modlitwy odniosłam wrażenie, że Bóg chciałby mnie uspokoić, co uczynił w jednej chwili, dając duszy poczucie, które wyraziłabym w ten sposób: błąd jest niczym piana na falach, nieuchwytna i wciąż się odradzająca. Dusza nie powinna się wyczerpywać w zwalczaniu piany. Jej żarliwość musi oczyścić się i uspokoić; także, przez modlitwę i zjednoczenie z Wolą Bożą, powinna zgromadzić gruntowne siły. Chrystus mocą wszystkich swoich zasług oraz zasług swoich świętych dokona swojego dzieła nawet w sercu wód. I wszystko, co może być uratowane, zostanie uratowane (s. 126–127).
Raïssa nazywa drogę do ufności „samotną i gorzką dla natury człowieka, lecz zbawczą” (s.134), również dlatego, że spotykamy się na niej z kłamstwem ludzi, w których pokładaliśmy jakąś nadzieję. Jeszcze jedna podpórka zostaje nam wyjęta z rąk.
Trudne doświadczenie wprowadzające nas w stany „totalnej jałowości” obudzi w nas zasadne pytanie: jaką miarą mamy mierzyć nasze zaufanie do Boga, gdy Jego obecność w zatrważający nas sposób „zanika”, jak w tej sytuacji przeprowadzić nasze ostateczne rozbrojenie? Odpowiedź Raïssy jest powalająco prosta i należy do najpiękniejszych fragmentów jej Dziennika:
101
Wiara
Dotknięcie granic tych ludzi, których się podziwia, jest bardziej bolesne niż poznanie własnych wad i bardziej nas zaskakuje. Tak bardzo jest nam potrzebna możność oparcia się na doskonałości widzialnej, że zawsze zbyt szybko wierzymy w jej odnalezienie; aż trudne doświadczenie w końcu otwiera nam oczy (s. 136).
M i c h a ł Z i o ł o OCSO
Kiedy jednak ta słodycz miłości ustępuje miejsca jałowości trudnego doświadczenia, czujemy, że nie jesteśmy w stanie pojąć tajemnicy Woli Bożej. Prawo Boże żąda naszego posłuszeństwa. Wiara zmusza nas do posłuszeństwa. Zderzamy się z Majestatem Bożym, który daje nam odczuć, że ma do nas i do naszej woli bezwzględne prawo życia i śmierci. Sam Chrystus zgodził się poznać to bezwzględne poddanie człowieczeństwa Boskości, dlatego wielbi się Go, że był posłuszny aż do śmierci. Agonia Naszego Pana na Górze Oliwnej to agonia człowieczeństwa jako takiego, śmierć całościowa i jednostkowa tego wszystkiego, co mogłoby żyć, a co nie ma prawa żyć bez zgody Stworzyciela (s. 48).
Nie sądźmy jednak naiwnie, że powracając do Źródła Miłości, możemy w końcu zamknąć się w jakiejś wysterylizowanej przestrzeni, w której – pozostawieni w błogim spokoju lub urządzający sfingowane duchowe walki – będziemy posłuszni „swojemu” niewidzialnemu Bogu i ostatecznie zakrzepniemy w dziwactwie, dotknięci ślepotą osądu. Albo w grupie, w której mogę uchodzić za świętego w zamian za prostą usługę kanonizowania jej członków, ani w zbiorowisku „dobrych ludzi”, którzy jak ognia boją się obcych i nigdy nie wychylili nosa poza własne przekonania i praktyki, by nie ryzykować niepowodzenia, ani w towarzystwie zbieraczy duchowego złomu i świecących odprysków różnych najfantastyczniejszych filozofii i wierzeń – nie w takich przestrzeniach Bóg widzi moje ocalenie, ale to wcale nie oznacza, że nie będzie mnie tam. Licząc na moje posłuszeństwo – posyłał, bo puls ufności bije wyraźniej, gdy godzimy się na powrót do ludzi, gdy odczuwamy ból rozdzielenia z nimi: takimi, jacy są, i w miejscu, gdzie właśnie dziś się znajdują. Jesteśmy ni mniej, ni więcej zaproszeni przez Boga do naśladowania Jezusa na drodze do Emaus – był On posłuszny Ojcu aż do śmierci krzyżowej i jest posłuszny ludziom aż do momentu ich przebudzenia, kiedy otwierają się im oczy serca i poznają Go w łamaniu chleba.
Prawdziwe rozbrojenie
Jednym słowem, nasza świętość i ustalająca się na jej platformie uniwersalna komunikacja była, jest i będzie wspólnym pokonaniem drogi z moim bliźnim: Miłować bliźniego swego jak siebie samego. Co się najbardziej kocha w sobie? Swoją własną wolę. Kochać bliźniego jak siebie to znaczy wyjść poza swój własny świat i żyć w bliźnim jak w sobie, to znaczy z woli bliźniego uczynić własną wolę – kochać i wszystko czynić według tej woli (s. 65).
Ale zgódźmy się: to bardzo niebezpieczna wyprawa, bo „żyć w bliźnim jak w sobie”, w bliźnim, który może być manipulatorem, tyranem, notorycznym kłamcą lub choćby panem Milusińskim, Zazdrościńskim, Małostkowiczem czy Głupkiewiczem z powieści Vargi – oznacza robić dobrą minę do złej gry. A już na pewno nie
102
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Co może być uratowane, zostanie uratowane
można takiego życia posądzać o uniwersalną komunikację. Ale to dopiero połowa problemu, bo przecież wielu ludzi – jak mówiła Etty Hillesum – pozostaje dla nas hieroglifami. Musi istnieć więc w nas wola, która oprze się lizusostwu, oportunizmowi, inkwizycyjnemu zacięciu czy nadinterpretacji, do których to postaw – żeby pozyskać bliźniego – jesteśmy kuszeni. Raïssa nie była naiwna. Dlatego, wyprzedzając nasze wątpliwości i obawy, skierowuje po mistrzowsku pytanie o bliźniego na teren Boga, który jest w najwyższym stopniu naszym bliźnim. Nasza miłość do Niego powinna być ekstazą. Wychodząc z siebie, poza nasz świat, powinniśmy przenosić się w Niego, aby nie mając innej woli poza wolą Bożą, miłować Go zawsze, niezależnie od tego, co z nami uczyni (s. 65).
Tak więc to wola Boga we mnie będzie opierać się wszelkiej manipulacji i „wpływom” i to ona, sprzeciwiając się naszym zachciankom i żądzom ujarzmienia świata „mocą naszej duszy”, dokona jego prawdziwego rozbrojenia. A to oznacza początek przykazanej nam komunikacji, bo „co może być ocalone, zostanie ocalone”. Nie wierzycie? Z notesem w ręku porozmawiajcie któregoś wieczoru z Raïssą. Michał Zioło OCSO
Od następnego numeru WIĘZI o. Michał Zioło będzie stałym felietonistą naszego pisma. Michał Zioło OCSO – ur. 1961. W 1980 r. wstąpił do zakonu dominikanów, 7 lat później
Wiara
przyjął święcenia kapłańskie. Od 1989 r. duszpasterz akademicki w Gdańsku; założył tam Dom na Skraju – przystań dla dzieci z trudnych rodzin. W 1995 r. przeszedł do zakonu trapistów. Habit trapisty przyjął w 1997 r. w Fezie w Maroku. Po rocznej formacji we francuskim opactwie Notre Dame d’Aiguebelle zgłosił się na ochotnika, aby z kilkoma braćmi przywrócić do życia klasztor w Tibhirine. Trzyletnia misja skończyła się niepowodzeniem. Po powrocie do Francji został mistrzem nowicjatu, potem pełnił tę funkcję w Kamerunie. Od 2004 r. znów mieszka w Aiguebelle. Wydał m.in.: Listy do Lwa, Dziennik Galfryda, Inne sprawy. We Francji opublikował także trzy książki dla dzieci niewidomych z własnymi, wykonanymi ręcznie ilustracjami do odczytywania przez dotyk.
103
Ks. Rafał Dudała Postconcilium
Teologowie do archiwów! Czy rzeczywiście istnieje potrzeba napisania historii II Soboru Watykańskiego na nowo? Czy zgromadzona dotychczas i dostępna szerokiemu gronu odbiorców wiedza na ten temat nie jest wystarczająca? Co więcej: w jaki sposób ciągłe odkrywanie historii tego wydarzenia wpłynie na teologię jego samego, a także uchwalonych w jego trakcie dokumentów? I wreszcie: czy w dobie tak wyrazistych podziałów wewnątrzkościelnych wokół soboru wciąż jest możliwa wspólna metoda badawcza, mająca znamiona obiektywnej? Między innymi tym kwestiom poświęcone zostało międzynarodowe sympozjum naukowe zorganizowane przez Papieski Komitet Nauk Historycznych oraz Centrum Studiów i Badań Concilio Vaticano II przy Papieskim Uniwersytecie Laterańskim, które odbyło się na początku października br. w Rzymie. Trzy dni obrad przyniosły panoramiczną analizę wielu wciąż nieznanych dokumentów rozsianych w archiwach diecezjalnych i zakonnych całego świata (korespondencja ojców soborowych, niepublikowane artykuły, prywatne dzienniki czy zapisy spotkań nieformalnych, wśród których znaleźć można
104
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
także rozmowy prowadzone przy „soborowym” barze). W sumie 40 wystąpień w czterech językach – poczynając od inauguracyjnego wykładu kard. Angelo Scoli, poprzez wystąpienia przybliżające rolę obserwatorów wspólnot niekatolickich, aż po prezentację źródeł z czterech kontynentów. A wszystko raczej w duchu otwartych pytań aniżeli gotowych odpowiedzi skrojonych na miarę określonych frakcji, czy to modernistycznych, czy tradycjonalistycznych. Rzymskie sympozjum odbyło się (co powszechnie wiadomo) w 50. rocznicę rozpoczęcia obrad ostatniego soboru powszechnego, ale także – o czym pamiętają już tylko nieliczni – przeszło 10 lat od ukończenia zakrojonego na szeroką skalę projektu naukowego i wydawniczego: pięciotomowej Storia del Concilio Vaticano II. Dzieło to – zredagowane pod kierunkiem prof. Giuseppe Alberigo, jednego z założycieli wydziału nauk politycznych Uniwersytetu w Bolonii oraz długoletniego dyrektora tamtejszego Instytutu Nauk Religijnych – niemal równocześnie z edycją włoską zostało przetłumaczone na kolejne języki: angielski, francuski, hiszpański, niemiecki, portugalski, rosyjski (niestety, nie na polski). I choć powstało ono we współpracy z zespołem międzynarodowych badaczy i naukowców, pochodzących z najważniejszych europejskich i amerykańskich uniwersytetów katolickich, wciąż nie przestaje budzić kontrowersji. Posądzane było o ideologizację i tendencyjność (Roberto de Mattei), niedoskonałości warsztatu uprzywilejowującego materiały wspomnieniowe i czaso piśmiennicze kosztem oficjalnych akt soborowych (abp Agostino Marchetto). Ale kard. Achille Silvestrini uznał je za rzecz wyjątkową, stworzoną z zapałem i w sposób niezwykle merytoryczny. Mimo to opus magnum „szkoły bolońskiej” – zachowujące, pomimo wielości autorów, wyjątkową jednolitość metodologiczną – nie przestaje być najczęściej czytanym i najbardziej wiarygodnym opracowaniem na temat historii Vaticanum II w skali światowej. Tymczasem – jak twierdzi kard. Camillo Ruini – proponowana przez Alberigo i jego współpracowników interpretacja soboru wydaje się coraz słabsza i pozbawiona rzeczywistego oparcia w kościelnym nauczaniu. Wielu chce widzieć w tym kres hegemonii tzw. propozycji bolońskiej, nie bez resentymentu szukając tym samym miejsca dla samych siebie w annałach historii. Nie takie jednak było zamierzenie organizatorów rzymskiego sympozjum. Wbrew temu, o czym donosiły media (na czele z Sekcją Polską Radia Watykańskiego), nie chodziło o złamanie monopolu „szkoły bolońskiej” i pilną potrzebę napisania od nowa historii soboru. „Kwestia fundamentalna, przed którą stają historycy – mówił na konferencji prasowej poprzedzającej sympozjum prof. Philippe Chenaux,
105
Postconcilium
Teologowie do archiwów!
Ks. Rafał Dudała
historyk Uniwersytetu Laterańskiego i dyrektor wspomnianego wyżej Centrum Concilio Vaticano II – jest następująca: jak pogodzić dwie przeciwstawne lektury soborowego wydarzenia i jego decyzje? Nie chodzi o pisanie kontrhistorii II Soboru Watykańskiego, ile raczej – nieco skromniej – o ponowne podjęcie badań historycznych na bazie możliwie najszerszej dokumentacji i bez uprzedzeń ideologicznych, bez instrumentalizowania historii soboru dla celów obcych jej samej, w celu dojścia do bardziej wyważonego i wspólnego rozumienia soboru”. Postulowany przez Chenaux „powrót do archiwów” jest fundamentem wielkiego projektu badawczego nad archiwami ojców soborowych. Aby to było możliwe, do wykonania pozostaje ogrom pracy. Kolejne sympozjum, mające podsumować wyniki badań, zapowiedziano na rok 2015, w rocznicę zakończenia obrad soboru. Już dziś widać, jak trudnym zadaniem będzie realizacja postulatu odejścia od nazbyt wąskiej, europejskiej perspektywy, na rzecz pracy w skali światowej. 50 lat temu sytuacja episkopatu była całkowicie inna niż dzisiaj, zwłaszcza jeśli chodzi o terytoria zwane misyjnymi. W soborze brało udział 2090 biskupów z obu Ameryk i Europy, podczas gdy z Azji 408, z Afryki 351, a z Oceanii 74. Ponadto znakomita większość biskupów z terytoriów misyjnych to europejscy zakonnicy. „Zatem w naszych badaniach archiwistycznych – mówi o. Bernard Ardura, przewodniczący Papieskiego Komitetu Nauk Historycznych – trzeba wziąć pod uwagę, że nie wszystkie dokumenty są zachowane wyłącznie w diecezjach, ale także w domach zakonnych. Poza tym troska o archiwa, rozwijająca się w Europie czy w Ameryce, nie jest – z powodów kulturowych – powszechna, zwłaszcza w niektórych krajach Azji i Afryki. Na szczęście archiwum Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów daje możliwość przynajmniej częściowego uzupełnienia tych braków”. Na tym jednak nie koniec. Niemało dokumentów bezpośrednio odnoszących się do wydarzeń związanych z soborem znajduje się w seminariach, bibliotekach uniwersyteckich, a także w instytucjach państwowych, jak chociażby w polskim IPN. Ważną rolę w projekcie ma do odegrania także Tajne Archiwum Watykanu oraz powoływane do życia coraz liczniej kolejne instytuty poświęcone badaniom nad soborem. Te ostatnie powstają tak w Europie (Paryż, Rzym, Leuven), jak i w Ameryce (Waszyngton, Laval/Québec, Brasilia) – w Polsce wciąż czekamy na podobną instytucję. Część archiwów jest wciąż niedostępna. We Francji spośród ważnych dokumentów związanych z soborem dostępnych jest 10–15%; podobnie w USA. Reszta wciąż oczekuje na odkrycie, skatalogowanie i rzeczową analizę. Różne mogą być klucze interpretacyjne w analizie soborowych źródeł. Większość prelegentów rzymskiego sympozjum naczelną
106
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
rolę nadawała, nie bez racji, ojcom soboru. Stąd przekonanie, że w soborze można i należy widzieć miejsce narodzin nowej generacji biskupów. Oni sami w prywatnych notatkach piszą o przeżywanym nawróceniu bądź też towarzyszącym im cierpieniu. Wiele świadectw wskazuje na to, że sobór w gruntowny sposób zmodyfikował ich wizję pracy w diecezji (książka kard. Karola Wojtyły U podstaw odnowy jest tego polskim przykładem). Co więcej, w okresie soborowym można zaobserwować zupełnie nowy, znacznie bardziej komunikatywny styl wśród biskupów: dzielą się oni ze swymi diecezjanami osobistymi przeżyciami w sposób bardziej bezpośredni niż dotychczas. Warto też poznać sieci wzajemnych kontaktów między biskupami. Dla przykładu Dom Hélder Pessoa Câmara, wówczas biskup pomocniczy diecezji Rio de Janeiro, był jednym z najaktywniejszych ojców soborowych, choć w ramach obrad nie zabrał ani razu głosu. Zostawił jednak po sobie ok. 2 tys. listów i kilkaset medytacji, którymi obecnie zajmuje się Centrum Dokumentacji jego imienia w Recife. Wiele informacji zawierają także diariusze biskupów i ich doradców, listy pasterskie czy nawet zapiski na marginesach książek czytanych podczas soboru. Dzięki nim można zrozumieć – jak pisał Roger Aubert, wybitny francuski historyk – „rolę, jaką mają w historii pojedyncze osoby i ukryte w nich moce”. Podczas sympozjum mówiono o tym w referatach przybliżających takie postaci, jak: Karl Rahner, Yves Congar, Giacomo Lercaro, Giuseppe Dossetti, Léon-Joseph Suenens, Bernardus Johannes Alfrink, Josef Frings, Augustin Bea, Alfredo Ottaviani, John Courtney Murray, protestancki teolog Oscar Cullmann czy też członkowie konserwatywnej grupy Coetus Internationalis Patrum. Sobór jest jednak „większy” niż tylko jego bezpośredni uczestnicy. Źródeł, z których korzystali ojcowie soborowi, nie można oddzielać od źródeł ich doradców. Ponadto, o czym przypomniał kanadyjski teolog ks. Gilles Routhier, poza papieżem i biskupami sobór współtworzyła też opinia publiczna. A trzeba też uwzględnić obserwatorów i przedstawicieli wspólnot niekatolickich. Do wszystkich tych grup warto byłoby zastosować prostą, a jakże ciekawą metodologię czytania źródeł: p r z e d soborem, b l i s k o soboru, p o d c z a s soboru oraz p o soborze. Zmieniał się Kościół, bo zmieniali się jego twórcy: „Nie ma najmniejszej wątpliwości i potwierdzają to również dokumenty, że sam sobór ulegał wielkim przemianom w trakcie trwania obrad – powiedział w jednym z wywiadów prof. Chenaux. – Wynika to z ewolucji, jaka zachodziła w samym episkopacie, w biskupach, których sobór przemienił”. Według Chenaux na początku obrad większość biskupów była jeszcze dość konserwatywna. „Później coś się w nich zmieniło. Zaczęli głosować
107
Postconcilium
Teologowie do archiwów!
Ks. Rafał Dudała
inaczej. Również archiwa pokazują tę przemianę w kierunku coraz większego otwarcia. Na koniec wstydzili się swej uprzedniej postawy do tego stopnia, że niektórzy zdobyli się nawet na swoistą samokrytykę”. Trafnie wyraził to Marcos Gregorio McGrath, ówczesny biskup Santiago de Veraguas (Panama): „Nazywani jesteśmy ojcami soboru. Ja jestem także jego synem”. Przyznać należałoby zatem rację wielu uczonym utrzymującym, że pierwsze posoborowe dziesięciolecia to recepcja nade wszystko teologiczna, mało zaś historyczna. Za ważne wydarzenie w procesie historycyzacji uznaje się Nadzwyczajny Synod Biskupów z 1985 r., zwołany z okazji 20. rocznicy zamknięcia II Soboru Watykańskiego w celu dokonania bilansu jego recepcji. O potrzebie korzystania z nauk historycznych przez teologów wspomniał także Benedykt XVI w orędziu do uczestników październikowego rzymskiego sympozjum. Naczelnym postulatem wobec badaczy soboru wydaje się zatem wezwanie do odnowienia zapału w podejmowanych badaniach historycznych nad Vaticanum II. Nie ma bowiem właściwej teologii bez historii. Ta ostatnia jawi się przeto jako niezwykle istotne źródło teologiczne dla wydarzenia soboru, jak też uchwalonych w jego trakcie dokumentów. Teologiczna hermeneutyka, by oddalić od siebie ryzyko błędu, domaga się właściwej interpretacji ze strony historii. Parafrazując scholastyczną sentencję, można by zatem stwierdzić: Historia ancilla theologiae (historia służebnicą teologii). Oczywiście nie traci również znaczenia maksyma, że historia jest nauczycielką życia. Stosując je obie, dowiemy się, co naprawdę wydarzyło się na soborze. Ks. Rafał Dudała PS. Wiadomość z ostatniej chwili: 24 października Benedykt XVI ogłosił, że wkrótce kardynałem zostanie 55-letni arcybiskup Manili, Luis Antonio Tagle. Ten filipiński duchowny należy do grona autorów pięciotomowej historii Vaticanum II pod redakcją Alberigo. Rozdział jego autorstwa był krytykowany przez abp. Marchetto za dziennikarski język oraz brak równowagi i obiektywizmu. Niektórzy uznają tę papieską nominację za kolejny dowód, że doniesienia o całkowitej nieortodoksyjności „szkoły bolońskiej” są mocno przesadzone.
Rafał Dudała – ur. 1975 r. Duchowny diecezji kieleckiej, absolwent filologii polskiej i teo
logii. Doktorant w zakresie nauki społecznej Kościoła na Papieskim Uniwersytecie Laterańskim w Rzymie. Autor książki Kod Jana Pawła II. Fotografia autora: ks. Marcin Wolczko
108
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Historia
Tomasz Kozłowski
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci” Taktyka oskarżenia działaczy KSS-KOR i „Solidarności” w 1982 r.
Od początku stanu wojennego władze przygotowywały się do postawienia w stan oskarżenia grupy najważniejszych działaczy KSS-KOR oraz „Solidarności”. Planowano obarczyć ich winą za eskalację konfliktu politycznego i doprowadzenie do sytuacji, w której konieczne było wprowadzenie stanu wojennego. W skład tej grupy, tzw. „jedenastki”, zaliczani byli: Jacek Kuroń, Jan Lityński, Adam Michnik, Henryk Wujec oraz Andrzej Gwiazda, Seweryn Jaworski, Marian Jurczyk, Karol Modzelewski, Grzegorz Palka, Andrzej Rozpłochowski i Jan Rulewski1. Sprawę od samego początku traktowano priorytetowo. Na początku stycznia 1982 r. odbyło się spotkanie z udziałem gen. Józefa Baryły (szefa Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego), gen. Józefa Szewczyka (naczelnego prokuratora wojskowego), gen. Kazimierza Lipińskiego (prezesa Izby Wojskowej Sądu Najwyższego) i płk. Henryka Walczyńskiego (dyrektora Departamentu III MSW). Jego uczestnicy krytycznie mówili o materiale dowodowym, jaki zebrano wobec osób działających w KOR2. Tymi spostrzeżeniami dzielili się szef departamentu SB odpowiedzialnego za inwigilację i zwalczanie działalności opozycyjnej, zwierzchnik prokuratorów wojskowych oraz sędzia Sądu Najwyższego, czyli zwierzchnicy osób prowadzących śledztwo, szykujących akt oskarżenia oraz sędziów, którzy mieli wydać wyrok w tej sprawie.
O historii „jedenastki” patrz: A. Friszke, Tymczasowa Komisja Koordynacyjna NSZZ „Solidarność” (1982–1987) [w:] Solidarność podziemna 1981–1989, red. A. Friszke, Warszawa 2006, s. 87–91. 2 AIPN, 1585/203, Protokół z posiedzenia kierownictwa MSW w dniu 11 I 1982, k. 39. 1
109
Tomasz Kozłowski
Jawne deptanie prawa
Nacisk na szybkie rozwiązanie sprawy płynął z samej góry, czyli od Wojciecha Jaruzelskiego – pełniącego funkcje I sekretarza KC PZPR i premiera. Jego rozkazy przekazał kierownictwu organów ścigania Czesław Kiszczak: „zadanie zlecone przez Premiera to proces Kuronia i jego wspólników za działalność antypaństwową. Muszą się tym zająć wszystkie jednostki operacyjne SB, a głównie Biuro Śledcze”3. W przygotowaniu procesu od początku brało udział Biuro Śledcze MSW. Pospiesznie zebrane materiały przekazano do Naczelnej Prokuratury Wojskowej. 1 lutego 1982 r. wszczęto śledztwo4. Przez kolejne tygodnie trwały dyskusje i spory o kształt aktu oskarżenia, który zmieniał się w zależności od zbieranego materiału dowodowego oraz sugestii wysyłanych do Biura Śledczego przez inne zainteresowane departamenty MSW. Precyzowano cztery zasadnicze kwestie. Po pierwsze – zmieniał się skład ławy oskarżonych. O ile w początkowym etapie śledztwem objęto nawet 30 osób, o tyle później stopniowo skłaniano się ku ograniczeniu zasięgu oskarżenia. Po drugie, nie było jasne, ile właściwie ma się odbyć procesów. Biuro Śledcze stało na stanowisku, że należy zorganizować oddzielnie procesy ludzi z „Solidarności”, KSS-KOR, Niezależnego Zrzeszenia Studentów i kontynuować proces KPN5. Kwestią sporną było oskarżenie Lecha Wałęsy. Mimo że stał on na czele związku, to jednak na początku 1982 r. postawienie go w stan oskarżenia mijało się z polityczną koncepcją władz, które starały się nakłonić Wałęsę do współpracy6. Większości oskarżonych planowano wytoczyć proces z artykułu 123 Kodeksu karnego: „Kto, mając na celu pozbawienie niepodległości, oderwanie części terytorium, obalenie przemocą ustroju lub osłabienie mocy obronnej Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 5 albo karze śmierci”. Dopuszczano także możliwość oskarżenia z art. 128 kk, czyli usiłowania dokonania przestępstwa z art. 123 kk. Linia oskarżenia opierała się na zarzucie próby zmiany porządku konstytucyjnego PRL. Naczelnym dowodem było stanowisko związku przyjęte w czasie posiedzenia prezydium Komisji Krajowej „Solidarności” 3 grudnia 1981 r. w Radomiu. W interpretacji władz przyjęto tam uchwałę związkową, w której znalazły się
AIPN, 1585/203, Protokół z posiedzenia kierownictwa MSW w dniu 18 I 1982, k. 57. AIPN, BU 01101/1/DVD, t. 4, Postanowienie o wszczęciu śledztwa w sprawie działalności spiskowej niektórych działaczy NSZZ „Solidarność”, 1 II 1982, k. 66. 5 AIPN, BU 01101/1/DVD, t. 5, Notatka o ściganiu karnym przestępczości politycznej, II 1982, k. 89–92; tamże, Kierunki śledztwa przeciwko niektórym działaczom kierownictwa i doradcom NSZZ „Solidarność”, 22 II 1982, k. 93–103. 6 Patrz: Kryptonim 333. Internowanie Lecha Wałęsy w raportach funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, wstęp i opracowanie T. Kozłowski, G. Majchrzak, Chorzów 2012. 3
4
110
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”
żądania: odrzucenia zaproponowanego przez władze porozumienia narodowego, zmiany ordynacji wyborczej do rad narodowych i sejmu, rozpisania nowych wyborów, przejęcia kontroli nad gospodarką kraju oraz emisji radiowych i telewizyjnych poza nadzorem władz. Niezależnie od opinii MSW oraz prokuratury wojskowej o przebiegu tak ważnych procesów mogło zdecydować tylko kierownictwo partyjne. Wydział Administracyjny, który z ramienia KC PZPR zajmował się nadzorem nad sprawami dotyczącymi m.in. administracji, spraw wewnętrznych oraz sądownictwa, opracował notatkę na temat możliwości postawienia w stan oskarżenia niektórych członków kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR. Notatka była podstawą dyskusji zespołu powołanego do oceny sprawy procesów, który zebrał się 19 sierpnia 1982 r. Na czele tego ciała stanął członek Biura Politycznego i sekretarz KC PZPR Mirosław Milewski. Ten były minister spraw wewnętrznych, powszechnie zaliczany do partyjnego „betonu”, był zwolennikiem nasilenia represji. Obok niego w zespole znaleźli się wspominani już wyżej Czesław Kiszczak, Józef Szewczyk, Kazimierz Lipiński i Hipolit Starszak (dyrektor Biura Śledczego). Z ramienia organizującego spotkanie Wydziału Administracyjnego KC pojawił się jego kierownik Michał Atłas wraz ze swoim zastępcą Wiktorem Grzelcem. Bogdan Dzięcioł był prezesem Izby Karnej Sądu Najwyższego, Franciszek Rusek pełnił funkcję Prokuratora Generalnego. Razem mieli wpływ na kształt aktu oskarżenia, termin rozpoczęcia procesów oraz – można z dużym prawdopodobieństwem założyć – także na wynik sprawy sądowej. Proces podporządkowany był logice działania politycznego. Mirosław Milewski nalegał, aby wydać szybki wyrok: nie należy dążyć do uzyskania „wielkich dowodów” […] wykorzystać należy artykuły Michnika i Kuronia zamieszczone w prasie zagranicznej […] można oczekiwać wyroku skazującego na 3–4 lata pozbawienia wolności […]. Nie powinno być tasiemcowych zarzutów. W procesie tym nie będzie wyroków śmierci; nadmierna ilość orzeczonych lat pozbawienia wolności też nie jest najważniejsza.
A. Friszke, Tymczasowa…, dz. cyt., s. 87.
7
111
Historia
Przedstawiciele MSW oraz prokuratorzy byli zgodni, że ze względu na wyjątkowość sprawy należy skierować do niej najlepszych ludzi. Ze względu m.in. na naciski ze strony społeczności międzynarodowej, mimo toczącego się procesu, władze zaczęły szukać w 1983 r. kompromisowego wyjścia. Ogłoszona w lipcu tego roku amnestia nie objęła ludzi z „jedenastki”. Zdecydowano się za to na inny wariant – zaproponowano czołowym więźniom politycznym emigrację z prawem powrotu po ok. 5 latach7. Pomysł ten nie był całkiem nowy. W marcu 1982 r. gen. Jaruzelski wprowadził w życie plan wymuszania emigracji, inspirowany polityką Fidela Castro, który w 1980 r. zezwolił na emigrację Kubańczyków (do USA
Tomasz Kozłowski
przypłynęło 125 tys. uciekinierów). Jaruzelski był takim rozwiązaniem zafascynowany, w rozmowach z Sowietami podkreślał: „Niechby uciekło [z Polski] kilka tysięcy, tak jak zezwolił na to Fidel, wtedy byłoby nam znacznie łatwiej”8. Członkowie „jedenastki”, mimo początkowo podzielonej opinii, ostatecznie zdecydowali się jednogłośnie na pozostanie w kraju. Jednym z decydująych czynników była postawa Adama Michnika, który w liście skierowanym do ministra spraw wewnętrznych, Czesława Kiszczaka, udzielił emocjonalnej, ale też celnej odpowiedzi: „przyznaje Pan, że celem toczącego się postępowania karnego nie jest zadośćuczynienie prawu, lecz pozbycie się przez elitę władzy kłopotliwych oponentów […] aby tak jawnie przyznać się do deptania prawa, trzeba być durniem”. Jego demonstracyjna odmowa stała się sygnałem dla innych, że nie można iść na tak daleko posunięty kompromis9. Stanowisko Michnika było słuszne. Więźniowie polityczni z miesiąca na miesiąc bardziej ciążyli władzom PRL. 21 lipca 1984 r., w 40. rocznicę powstania PRL, ogłoszono amnestię, która objęła także „jedenastkę”. Kulisy procesów politycznych
Po ogłoszeniu informacji o wytoczeniu sprawy członkom KSS-KOR współzałożycielka Komitetu Aniela Steinsbergowa napisała: „Jeśli dojdzie do wniesienia aktu oskarżenia, to proces ten będzie figurował wśród szeregu sfingowanych procesów, które odbywały się na różnych etapach historii PRL i stanowią jedną z najciemniejszych kart tej historii”. Mimo że Aniela Steinsbergowa nie miała dostępu do tajnych wtedy dokumentów rządowych i partyjnych, to jej oparty na obserwacji osąd był jak najbardziej trafny: „Sprawy polityczne po 1956 r. nie miały już takiego tragicznego wymiaru, jaki charakteryzował je w okresie stalinowskim, jednakże nosiły również to samo piętno procesów fabrykowanych dla doraźnych celów politycznych”10. Dzięki pracom historyków mogliśmy poznać kulisy kilku takich spraw. Andrzej Friszke w książce Anatomia buntu opisał polityczne sterowanie procesami Jacka Kuronia, Karola Modzelewskiego oraz Komandosów. Nad tymi sprawami pracowały najpierw organa policji politycznej oraz prokuratury. Dopiero syntetyczne wnioski z ich pracy były przedstawiane wyżej, do wydziałów KC lub Biura Politycznego KC. O ostatecznym kształcie dalszych działań, oskarżeniu lub zaniechaniu działań decydowano w czasie spotkań w wąskim gremium (często określanym mianem „zespołu”), w którym brali udział przedstawiciele prokuratury, MSW oraz osób z KC. Pod koniec 1964 r. o sprawie Kuronia i Modzelewskiego dyskutowano na spotkaniu członka Biura Politycznego i sekretarza KC Ryszarda Strzeleckiego,
A. Dudek, „Bez pomocy nie damy rady”, Biuletyn Instytutu Pamięci Narodowej, nr 12/2009, s. 98. A. Friszke, Tymczasowa…, dz. cyt., s. 87–89; D. Stola, Kraj bez wyjścia. Migracja z Polski 1949–1989, Warszawa 2010, s. 321. 10 A. Steinsbergowa, Proces KSS-KOR – refleksje i analogie, Warszawa 1983, s. 3–4. 8 9
112
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”
szefa MSW Władysława Wichy i jego zastępcy Mieczysława Moczara oraz przedstawiciela Prokuratury Generalnej. Ostatecznie nie zdecydowano się na wniesienie oskarżenia ze względu na to, że „zostały podjęte ustalenia z udziałem sekretarzy KC i kier[ownictwa] MSW”. W późniejszym okresie organa polityczne, w tym przypadku Sekretariat KC, decydowały m.in. w sprawie liczby procesów, które miały dojść do skutku. Także w przypadku Komandosów znamy przykład posiedzenia takiego „zespołu” do spraw politycznych, który odbył się 29 listopada 1968 r. u sekretarza KC Mieczysława Moczara w towarzystwie m.in. prokuratora generalnego Kazimierza Kosztirko i jego zastępcy Henryka Cieśluka oraz podsekretarza stanu w Ministerstwie Sprawiedliwości Franciszka Ruska (który pojawi się na podobnej naradzie w sprawie KSS-KOR w 1982 r.). Na spotkaniu określono, kiedy rozpocząć proces, jaka powinna być jego długość oraz w ilu grupach sądzić oskarżonych11. Jeżeli przeniesiemy się do początku lat 70., podobną praktykę spotkamy w sprawie przeciwko ludziom z „Ruchu”. W okolicach maja 1971 r., kiedy śledztwo wchodziło w końcową fazę, odbyło się spotkanie w Wydziale Administracyjnym KC PZPR. Oprócz działaczy z ramienia partii pojawiło się na spotkaniu kierownictwo MSW oraz delegacje z Ministerstwa Sprawiedliwości, Sądu Najwyższego i Prokuratury Generalnej. Na spotkaniu tym „omówiono propozycje Prokuratora Generalnego i MSW co do sposobu zakończenia postępowania przygotowawczego”12. Podobną metodę działania obserwujemy w drugiej połowie lat 70. po narodzinach Komitetu Obrony Robotników. Spotkania takie odbywały się np. w gabinecie Stanisława Kani. Zaproszeni byli ludzie z kierownictwa partyjnego, MSW i Prokuratury Generalnej13. W 1981 r. powołano zespół do sprawy Konfederacji Polski Niepodległej, który miał „ratować” sprawę sądową. 24 listopada spotkały się pod przewodnictwem Mirosława Milewskiego następujące osoby: kierownicy wydziałów KC – Kazimierz Cypryniak (Wydział Organizacyjny KC PZPR) i Michał Atłas (Wydział Administracyjny KC PZPR), prokurator generalny – Franciszek Rusek i jego zastępca Józef Żyta, wiceminister spraw wewnętrznych Władysław Ciastoń, zastępca Dyrektora Departamentu III MSW M. Kowalski, wiceminister sprawiedliwości Tadeusz Skóra i dwaj zastępcy wydziałów KC. Postanowiono m.in., że „Ministerstwo Sprawiedliwości przygotuje i przedstawi koncepcję usprawnienia i przyśpieszenia pracy sądu, celem jak najszybszego doprowadzenia do końca rozprawy sądowej przeciwko przywódcom KPN”14. A. Friszke, Anatomia buntu, Kraków 2010, s. 187–188, 257, 749. AAN, LI/22, Notatka o ustaleniach i propozycjach zakończenia śledztwa w sprawie nielegalnej organizacji pod nazwą „Ruch”, V 1971, b.p. 13 Rozmowy na Zawracie. Taktyka walki z opozycją demokratyczną: październik 1976 – grudzień 1979, opr. A. Friszke, wybór: A. Friszke, M. Zaremba, Warszawa 2008, s. 15. Przykład notatki z takiego posiedzenia opublikowano na łamach WIĘZI 2001 nr 8: „Zawężona represja”. Co robić z Komitetem Obrony Robotników? Narada u Stanisława Kani 22 października 1976, oprac. A. Paczkowski, M. Zaremba. 14 AAN, KC PZPR, LI/39, Notatka w sprawie zintensyfikowania działań przeciwko KPN w dniu 24 XI 1981, 25 XI 1981, b.p. 11
113
Historia
12
Tomasz Kozłowski
Można stwierdzić, że po 1956 r. wykształciła się praktyka, „prawo zwyczajowe” – sprawowania przez KC PZPR nadzoru nad sprawami dotyczącymi działalności opozycyjnej. W pierwszej kolejności MSW wespół z prokuraturą zbierały odpowiedni materiał dowodowy i szykowały wstępny scenariusz oskarżenia. Następnie, na końcowym etapie prac, pomysł taki przedstawiano pod dyskusję powołanemu „zespołowi”. Gremium takie nie było ciałem wyłanianym formalnie przez żaden organ partyjny (ani Sekretariat KC, ani Biuro Polityczne). Na jego czele stał najczęściej członek Biura Politycznego odpowiedzialny za nadzór nad służbami specjalnymi. Ważną rolę odgrywali Kierownicy Wydziału Administracyjnego KC, który odpowiedzialny był za partyjną kontrolę m.in. nad zagadnieniami z zakresu bezpieczeństwa publicznego i sądownictwa. Na posiedzeniach pojawiali się wysocy przedstawiciele MSW oraz Prokuratury Generalnej. Rzadziej pojawiały się osoby wydelegowane przez wydziały KC (inne niż administracyjny) oraz przedstawiciele Sądu Najwyższego oraz Ministerstwa Sprawiedliwości. Dzięki zachowanej dokumentacji udało się stwierdzić istnienie kilku takich zespołów powoływanych na przestrzeni lat do rozpatrzenia spraw: Kuronia i Modzelewskiego, Komandosów, organizacji „Ruch”, KOR, KPN oraz „jedenastki” (KSS-KOR i kierownictwa „Solidarności”). Zespoły takie były odpowiedzialne za to, aby wniesione oskarżenia uwzględniały sytuację społeczno-polityczną i ewentualne polityczne reperkusje. * Przedstawione niżej trzy dokumenty dotyczą spotkania „zespołu” do spraw aktu oskarżenia przeciwko KSS-KOR i kierownictwu „Solidarności”. Pierwszy dokument to notatka przygotowana na potrzeby obrad tego zespołu. Drugi dokument to protokół posiedzenia. Trzeci głos w dyskusji należy do sędziego Bogdana Dzięcioła, który tezy swojego wystąpienia dostarczył na piśmie. Ingerencje redakcyjne zostały ograniczone do uzupełnienia interpunkcji, uwspółcześnienia ortografii oraz ujednolicenia zapisu dat i skrótów. Wszelkie wyróżnienia w oryginalnym tekście dokumentu dokonane przez jego twórcę (rozspacjowanie, wersaliki, podkreślenia) oddano za pomocą czcionki wytłuszczonej. Tomasz Kozłowski
Tomasz Kozłowski – ur. 1984. Ukończył wydział historii Uniwersytetu Warszawskiego.
Pracownik Biura Edukacji Publicznej Instytutu Pamięci Narodowej, członek Stowarzyszenia Archiwum „Solidarności”. Publikował w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej” i „Rzeczpospolitej”. Autor książki Bunt w bydgoskim Areszcie Śledczym w 1981 roku. Przejaw choroby więziennictwa w schyłkowym okresie PRL. Mieszka w Warszawie.
114
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”
Dokument nr 1 1982 sierpień 10, Notatka Wydziału Administracyjnego KC PZPR w sprawie aktu oskarżenia przeciwko niektórym członkom kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR Tajne Egz. nr 1 Notatka dot. możliwości postawienia w stan oskarżenia niektórych członków kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR
1. Naczelna Prokuratura Wojskowa w dniu 1 lutego br. wszczęła śledztwo „w sprawie działalności spiskowej” niektórych działaczy kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR, to jest o popełnienie przestępstwa z art. 123 Kodeksu karnego. Akta śledztwa obejmują 36 tomów (około 10 tys. kart) i systematycznie zwiększają się. Dotychczas nie sporządzono żadnego postanowienia o przedstawieniu zarzutów o popełnieniu przestępstwa.
15
115
Dekret z dnia 12 grudnia 1981 r. o przebaczeniu i puszczeniu w niepamięć niektórych przestępstw i wykroczeń zezwalał „w celu umożliwienia obywatelom, którzy dopuścili się z powodów politycznych, na tle konfliktów społecznych albo nieumyślnie naruszeń porządku prawnego, włączenia się do czynnego udziału w rozwijanie życia gospodarczego kraju i utrwalanie ładu społecznego, a także w celu zapewnienia warunków sprzyjających porozumieniu narodowemu oraz kontynuacji socjalistycznych przemian życia społecznego” na odstąpienie od ścigania niektórych, mniej poważnych, z punktu widzenia państwa, przestępstw.
Historia
2. Powołany został zespół złożony z przedstawicieli Wydziału Administracyjnego KC, Sądu Najwyższego, Prokuratury Generalnej i Naczelnej Prokuratury Wojskowej, którego zadaniem było wyrażenie opinii, na ile zebrany materiał daje podstawę do pociągnięcia niektórych osób z kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR do odpowiedzialności karnej. Z indywidualnych opinii członków zespołu wynika, iż materiał, znajdujący się w aktach prowadzonego śledztwa, daje podstawę do stwierdzenia, że szereg osób swoim zachowaniem naruszyło różne przepisy Kodeksu karnego. Jednakże na podstawie obowiązującego od 12 grudnia 1981 r. dekretu o abolicji15, wiele z popełnionych przestępstw może być przebaczonych i puszczonych w niepamięć, jeżeli ich sprawcy złożą deklarację swojej lojalności wobec władzy i zapewnienie o przestrzeganiu porządku prawnego. Dekretem o abolicji natomiast nie są objęte najcięższe przestępstwa przeciwko podstawowym interesom politycznym PRL, w tym art. 123 kk („Kto, mając na celu
Tomasz Kozłowski
pozbawienie niepodległości, oderwanie części terytorium, obalenie przemocą ustroju lub osłabienie mocy obronnej PRL, podejmuje w porozumieniu z innymi osobami działalność zmierzającą do urzeczywistnienia tego celu, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat 5 albo karze śmierci”). 3. Zebrany dotychczas materiał (zeznania ponad 200 świadków, analiza zakwestionowanych dokumentów, wypowiedzi zarejestrowane na taśmie magnetofonowej, depozyty internowanych kierowniczych działaczy i doradców Związku) pozwala na postawienie tezy, iż w działaniu niektórych osób z kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR występują znamiona zbrodni określonej w art. 123 kk. Najbardziej istotną kwestią jest uchwała Komisji Krajowej w Gdańsku z dnia 12 grudnia 1981 r., przewidująca proklamowanie przez „Solidarność” strajku powszechnego, który byłby wymierzony przeciwko naczelnym organom państwa. Zapowiedziany strajk powszechny miał przede wszystkim charakter polityczny i jako taki nie może być uznany za legalny. Zgodnie bowiem z treścią decyzji sądowej o rejestracji NSZZ „Solidarność”, Związek ten „uznaje, iż PZPR sprawuje kierowniczą rolę w państwie”, zaś podjęcie decyzji o strajku może być podyktowane wyłącznie „obroną żywotnych interesów pracowników”, po wyczerpaniu wszystkich innych dostępnych środków. Istotne jest przy tym zastrzeżenie, że organizowanie strajku nie może być sprzeczne z obowiązującymi przepisami prawa. W świetle powyższego przyjąć należy, że podjęcie decyzji o przeprowadzeniu strajku stanowiło przewidziane przepisem art. 123 kk, podjęcie w porozumieniu z innymi czynności w celu obalenia przemocą ustroju. Elementem przemocy był strajk powszechny, ukierunkowany na uniemożliwienie konstytucyjnej działalności naczelnych organów władzy i administracji państwowej. Dodać należy, że do uznania faktu popełnienia przestępstwa z art. 123 kk (którego konstrukcja opiera się na usiłowaniu) nie jest wymagane, aby dany uczestnik porozumienia sam użył przemocy lub planował swój osobisty udział. Dla bytu tego przestępstwa wystarczy, że użycie przemocy jest środkiem działania sprawców, zmierzających do zmiany ustroju. Wynika stąd, że współsprawcą przestępstwa stał się każdy z wyraźnie wypowiadających się w toku obrad Komisji Krajowej w Gdańsku za proklamowaniem strajku powszechnego, a zwłaszcza nawołujący do jego przeprowadzenia. Zadaniem śledztwa jest wskazanie takich osób. Uchwała gdańska z 12 grudnia 1981 r. nie jest izolowanym epizodem, lecz jedynie etapem pewnego procesu obfitującego w tego rodzaju wydarzenia, jak powszechnie znane fakty szkalowania naczelnych władz państwowych, samowolnego zajmowania lokali publicznych, kwestionowania kierowniczej (przewodniej) roli PZPR, rugowania organizacji partyjnych z zakładów pracy. Bezspornymi są również inne formy podejmowanych przez kierownictwo i doradców NSZZ „Solidarność” działań, godzących w aparat władzy i zmierzających m.in. do ogłoszenia wotum nieufności dla Sejmu i systemu sprawowania władzy oraz utworzenia Rządu Tymczasowego, przyjęcia nowej ordynacji wyborczej i przeprowadzenia na jej podstawie
116
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”
wyborów do Sejmu i rad narodowych, tworzenia straży robotniczej dla ochrony interesów i bezpieczeństwa kierownictwa NSZZ „Solidarność”. 4. Przedstawienie poszczególnym osobom zarzutów o dokonanie przestępstw przeciwko podstawowym interesom publicznym PRL wymaga dokładniejszego udokumentowania autorstwa wypowiedzi uczestników obrad. Znajdujące się w aktach sprawy ekspertyzy zapisów magnetofonowych właściwie świadczą tylko o tym, że nie zostały poddane zabiegom technicznym dla ich zniekształcenia, natomiast nie zawsze z treści tych zapisów wynika, kto jest autorem danej wypowiedzi. Mając również na uwadze doświadczenia z przebiegu procesu karnego przeciwko przywódcom Konfederacji Polski Niepodległej, śledztwo ograniczyć należy do zebrania takich materiałów, które będą bezpośrednio wiązały się z zarzutem popełnienia przestępstwa z art. 123 kk. Wyeliminowanie zbędnych wątków (niekiedy nawet bardzo interesujących z politycznego punktu widzenia) w trakcie przyszłego procesu sądowego nie dopuści do wykorzystywania sali sądowej jako trybuny, umożliwiającej propagowanie własnych, negatywnych politycznie poglądów. W trakcie dalszego śledztwa istnieje możliwość usunięcia stwierdzonych braków oraz precyzyjnego konkretyzowania przestępczego zamiaru poszczególnych osób, objętych postępowaniem karnym. 5. Zebrane w śledztwie materiały dają podstawę do sporządzenia postanowień o przedstawieniu zarzutów z art. 123 kk następującym internowanym obecnie działaczom NSZZ „Solidarność”: 1) Karol Modzelewski – członek KK 2) Andrzej Gwiazda – członek KK 3) Grzegorz Palka – członek Prezydium KK 4) Jan Rulewski – członek KK, przewodniczący Zarządu Regionu w Bydgoszczy 5) Jacek Kuroń – ekspert KK 6) Andrzej Rozpłochowski – członek KK 7) Seweryn Jaworski – członek KK, I wiceprzewodniczący Zarządu Regionu Mazowsze. W rezultacie czynności śledczych grupa ta może zwiększyć się do 10–12 osób. Odrębnego rozstrzygnięcia wymaga kwestia odpowiedzialności karnej Lecha Wałęsy.
7. Istnieją podstawy do postawienia w stan oskarżenia czołowych działaczy KSS-KOR w związku z prowadzoną przez nich od 1977 r. działalnością, polegającą
117
Historia
6. Zebrane dotychczas w śledztwie materiały umożliwiają jeszcze do końca bieżącego miesiąca sporządzenie postanowienia o przedstawieniu zarzutów wymienionym osobom, a następnie – w końcu br. – skierowanie aktu oskarżenia do sądu W[arszawskiego] O[kręgu] W[ojskowego] w Warszawie.
Tomasz Kozłowski
na przygotowaniach do zorganizowania spisku antypaństwowego (art. 128 kk). Postępowaniem w tej sprawie objęci zostaliby: Jacek Kuroń, Adam Michnik, Henryk Wujec, Jan Lityński, Mirosław Chojecki, Zdzisław16 Romaszewski i Jan Józef Lipski (pierwsi czterej są internowani, M. Chojecki i J.J. Lipski przebywają za granicą, natomiast Z. Romaszewski ukrywa się). Do końca sierpnia br. przeciwko osobom tym można sporządzić postanowienia o przedstawieniu zarzutów, zaś w końcu br. skierować sprawę na drogę postępowania przed sądem WOW w Warszawie. Wydział Administracyjny KC PZPR Warszawa, dnia 10 VIII 1982 r. Wyk. 4 egz.
Dokument nr 2 1982 sierpień 25, Notatka Wydziału Administracyjnego KC PZPR w sprawie posiedzenia zespołu pod kierownictwem członka Biura Politycznego i sekretarza KC PZPR Mirosława Milewskiego w dniu 19 sierpnia 1982 r. Tajne Egz. nr 4 Notatka służbowa
W dniu 19 sierpnia 1982 r. odbyło się posiedzenie Zespołu pod przewodnictwem członka Biura Politycznego, sekretarza KC PZPR tow. Mirosława Milewskiego w sprawie notatki Wydziału Administracyjnego KC dot. możliwości postawienia w stan oskarżenia niektórych członków kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR. Uczestnicy posiedzenia nie zgłosili pytań pod adresem notatki, natomiast zaprezentowali następujące stanowiska: Tow. Mirosław Milewski: – Zbliża się termin rozpoczęcia pracy przez Trybunał Stanu17. Dobrze byłoby, gdyby pierwsze informacje o podjęciu działalności przez Trybunał Stanu zbiegły Tak w dokumencie, powinno być: Zbigniew Romaszewski. Pod koniec grudnia 1981 r. Jaruzelski, jako przewodniczący WRON, wystąpił do marszałka sejmu o określenie „odpowiedzialności osób winnych doprowadzenia Państwa w latach siedemdziesiątych do głębokiego kryzysu”. Posunięcie to było w dużym stopniu podyktowane potrzebą obciążenia konkretnych osób za zły stan gospodarki – planowano pociągnąć do odpowiedzialności m.in. Edwarda Gierka, Piotra Jaroszewicza, Tadeusza Wrzaszczyka, Jana Szydlaka i Tadeusza Pykę. Połączenie terminu tych dwóch (lub trzech) procesów miało stworzyć wrażenie symetrii. Uderzenia z jednej strony w „siły antysocjalistyczne” (KSS-KOR), „ekstremę” (kierownictwo „Solidarności”) i „prominentów” (części rządzących w latach 70.).
16 17
118
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”
się z Informacją o przedstawieniu zarzutów winnym pogłębienia kryzysu, a więc niektórym członkom kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR. Praktycznie byłoby to możliwe we wrześniu br. – Dziś powinniśmy udzielić odpowiedzi na następujące pytania: a) Czy sprawy te powinny być rozpoznawane łącznie, grupowo czy indywidualnie? b) Czy zarzuty sformułować również pod adresem ukrywających się działaczy „Solidarności” i KSS-KOR? c) Kiedy należy opublikować komunikat o przedstawieniu zarzutów? d) Co należy zrobić, aby maksymalnie przyspieszyć postępowanie sądowe, ograniczyć ilość świadków itp., aby nie powtórzyły się błędy z procesu KPN? Tow. Czesław Kiszczak: – Sierpień br. jest miesiącem bardzo trudnym; szczególnie groźnie prezentują się wydarzenia ostatnich dni. Przeciwnik usiłuje doprowadzić do masowych demonstracji i starcia z siłami porządkowymi18. Dlatego w bieżącym miesiącu nie powinniśmy podejmować jakichkolwiek czynności, które mogłyby „podgrzać” atmosferę w społeczeństwie. – Termin opublikowania komunikatu o przedstawieniu zarzutów proponuję uzależnić od rozwoju sytuacji w ostatnich dniach sierpnia. Jeżeli nie nastąpi nic szczególnego, proponuję w pierwszych dniach września br. opublikować komunikat o przedstawieniu zarzutów niektórym członkom KSS-KOR, zgodnie z treścią notatki Wydziału Administracyjnego KC; ewentualnie ilość oskarżonych zostanie jeszcze zwiększona. – Proces członków KSS-KOR byłby papierkiem lakmusowym. Będzie to bezpieczniejszy proces – dużo ludzi ma negatywne zdanie o tej organizacji. – Zarzuty wobec członków obu grup powinny być zawężone do niezbędnej potrzeby, – Od rozwoju sprawy przeciwko członkom KOR uzależniłbym przedstawienie zarzutów członkom „Solidarności”. Tow. Józef Szewczyk: – Opowiadam się za rozwiązaniem proponowanym przez tow. Kiszczaka. – Posiadam już szkic zarzutu przeciwko J. Kuroniowi (z art. 123 kk): od września 1977 r. do lipca 1982 r. celem obalenia ustroju PRL prowadził aktywną działalność propagandowo-agitacyjną, zmierzającą do przeciwstawienia interesów władzy i społeczeństwa, inicjował różnorakie działania agitacyjne, utrzymywał kontakty z ośrodkami zagranicznymi itd. – Podobne zarzuty przedstawić można innym członkom KSS-KOR. Ale do przygotowania aktu oskarżenia potrzeba paru miesięcy. Sierpień był miesiącem symbolicznym, związanym z podpisaniem Porozumień Sierpniowych. Tymczasowa Komisja Koordynacyjna, czyli podziemne kierownictwo „Solidarności”, wezwała do strajków w ich rocznicę. Wzięło w nich udział co najmniej 118 tys. osób w całym kraju. W niektórych przypadkach protesty miały tragiczny przebieg – w Lubinie MO otworzyła ogień do demonstrantów, zginęły trzy osoby.
119
Historia
18
Tomasz Kozłowski
– W zależności od przebiegu procesu członków KSS-KOR podjęta zostania decyzja w sprawia śledztwa przeciwko niektórym członkom kierownictwa „Solidarności”. – Materiał dowodowy w sprawie pozwala na przedstawienie zarzutów członkom KSS-KOR na początku września br. Warunkiem jest korzystna dla nas sytuacja społeczno-polityczna w kraju. – Wyroku można oczekiwać dopiero „w odległych miesiącach 1983 r.”. Tow. Czesław Kiszczak: – Wobec członków KSS-KOR należy zawęzić zarzuty i szybko zorganizować proces sądowy. Tow. Mirosław Milewski: – Nie należy dążyć do uzyskania „wielkich dowodów”. M.in. wykorzystać należy artykuły Michnika i Kuronia zamieszczone w prasie zagranicznej – np. w „Sternie”. Wówczas można oczekiwać wyroku skazującego na 3–4 lata pozbawienia wolności. Tow. Hipolit Starszak: – Wykorzystanie artykułu prasowego w procesie sądowym wymaga jeszcze przeprowadzenia dowodu o autorstwie. Tow. Józef Szewczyk: – Najgorszym rozwiązaniem byłoby uniewinnienie oskarżonych. – Sprawa musi być wszczęta według dotychczasowych przepisów prawnych. Tow. Franciszek Rusek: – Oddelegować należy grupę kilku prokuratorów do wyłącznego zainteresowania sprawą przeciwko członkom kierownictwa „Solidarności” i KOR. – W aktach pozostawić wyłącznie niezbędne materiały. – Zarzuty najpierw przedstawić członkom KOR. Tow. Bogdan Dzięcioł: (tezy wystąpienia w załączeniu). Tow. Kazimierz Lipiński: – W procesie sądowym przeciwko kierownictwu K[onfederacji] P[olski] N[iepodległej] w zasadzie zakończono postępowanie dowodowe. Obecnie wyjaśnienia składają oskarżeni. Sąd panuje nad sytuacją. W sprawie tej błędem był opisowy charakter aktu oskarżenia, ponieważ umożliwił oskarżonym wykorzystywanie sali sądowej do propagowania swoich poglądów politycznych. Naczelny Prokurator Wojskowy powinien wystąpić z pytaniem do Sądu Najwyższego o kwalifikację prawną czynów zarzucanych oskarżonym. Dotychczasowy zarzut objęty jest abolicją.
120
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”
– Ze względów politycznych jako pierwsza powinna być rozpoznawana sprawa przeciwko członkom KOR. Sprawa przeciwko ekstremie „Solidarności” musi toczyć się z udziałem członków KOR. – Za kilka dni opublikujemy dokument, z którego wynika, że te około 20% oskarżonych przed sądami wojskowymi o przestępstwa antypaństwowe wykazywało defekty psychiczne. Obawiam się, że Rulewski i Seweryn Jaworski zostaną uznani za osoby z defektami psychicznymi. Tow. Hipolit Starszak: – Sprawa przeciwko członkom KOR-u powinna być rozpoznawana wcześniej i będzie papierkiem lakmusowym. Ale ze wszczęciem sprawy przeciwko ekstremie „Solidarności” nie należy czekać do zakończenia procesu przeciwko członkom KOR. – Sprawa przeciwko ekstremie „Solidarności” byłaby nieciekawa bez udziału J. Kuronia, ale jego brak też nie będzie mnie raził. – Modzelewski wyłączony został ze sprawy KOR; w latach 70-tych odcinał się od Kuronia. – Powinny być dwa procesy. Nie uda się uniknąć na sali sądowej wypowiedzi wrogich politycznie i propagandowych, nawet przy ograniczeniu wątków procesu. – Z identyfikacją głosów nagranych na taśmie magnetofonowej nie mamy żadnych kłopotów. – Zbędne materiały zostaną usunięte z akt śledczych. – Prasa otrzyma wiele materiałów w czasie procesu. Tow. Franciszek Rusek: – Zastanowić się musimy nad celowością przeprowadzenia badań psychiatrycznych oskarżonych. Tow. Czesław Kiszczak: – Mądrzy ludzie radzą nam, aby z tych oskarżonych „nie robić wariatów”.
Tow. Mirosław Milewski: – Dalsze działania powinny być podejmowane w zależności od rozwoju sytuacji. Nie może być niczego z kategorii „gry pozorów”. Nasze działania powinny być zgodne z prawem i uwiarygodniać intencje władzy. – Do pierwszych dni września br. będziemy wiedzieć, na ile silny jest przeciwnik. Dziś decydujemy się, że najpierw wszczynamy sprawę przeciwko członkom KOR.
121
Historia
Tow. Józef Szewczyk: – Mówienie o szczegółach technicznych sprawy byłoby dziś przedwczesne. – Zarzuty proponuję przedstawić na początku września br. – Ze względów prawnych i moralnych Lech Wałęsa nie może być pozostawiony poza odpowiedzialnością karną.
Tomasz Kozłowski
Wszczynamy również sprawę przeciwko ekstremie „Solidarności”, odkładanie jej nie byłoby dobre. – Tak więc w połowie września br. członkom KOR przedstawione zostaną zarzuty. Nie powinno być tasiemcowych zarzutów. W procesie tym nie będzie wyroków śmierci; nadmierna ilość orzeczonych lat pozbawienia wolności też nie jest najważniejsza. – Nie można dopuścić do złego przygotowania spraw. Prawidłowe zakończenie tych spraw posiada dla nas znaczenie strategiczne. – Do spraw tych skierować należy najlepszych prokuratorów i sędziów. Źle byłoby, gdyby zarzuty miały upadać w czasie procesu. – W procesie KOR-u nie będzie Modzelewskiego. – Uniknąć należy błędów z procesu przeciwko kierownictwu KPN. – Skorzystać warto z wieloletniego dorobku Sądu Najwyższego – uchwał, wytycznych. – Także Lech Wałęsa powinien odpowiadać, na ile jest winien. Ale uwzględniać należy odczucia społeczne. Przebieg procesu przeciwko kierownictwu KPN nie był dla nas korzystny. L. Wałęsa jest człowiekiem innej miary. Tak więc w toku śledztwa dojdziemy do ostatecznych ustaleń w kwestii odpowiedzialności Wałęsy; nie powinniśmy mu dodawać niczego do aureoli męczennika. Ustalono, że Biuro Śledcze MSW i Naczelna Prokuratura Wojskowa do 6 września br. przedstawią notatki proponujące treść postanowień o przedstawieniu zarzutów członkom KOR. Notatki te przedstawione zostaną członkom Biura Politycznego KC PZPR. W spotkaniu uczestniczył również tow. Michał Atłas. W[iktor] Grzelec Warszawa, dnia 25 VIII 1982 r.
Dokument nr 3 1982 sierpień, Tezy wystąpienia prezesa Sądu Najwyższego kierującego Izbą Karną Bogdana Dzięcioła w sprawie aktu oskarżenia przeciwko niektórym członkom kierownictwa NSZZ „Solidarność” i KSS-KOR
dr B[ogdan] Dzięcioł Tezy – Istnieją prawne i faktyczne podstawy do postawienia w stan oskarżenia czołowych działaczy KOR i Solidarności – w spokojnej, praworządnej atmosferze – i to stosunkowo szybko. – Dysponujemy niezbędnymi, podstawowymi elementami:
122
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
„W tym procesie nie będzie wyroków śmierci”
– przepisami art.123 i 128 kk (czyny nie objęte abolicją), – stosunkowo dużą ilością materiału dowodowego, – oddaną kadrą, gwarantującą należyte przygotowanie spraw i dającą gwarancję, że stosunkowo szybko zapadną prawidłowe wyroki. – Wiele uwagi poświęca się kwalifikacji prawnej czynów: usiłowanie, czy przygotowanie. Proponuję uznać ten problem za mniej istotny na obecnym etapie śledztwa. Kwalifikować z art. 123 kk, zostawiając „furtkę” sądowi. – Najtrudniejszy problem śledztwa: selekcja materiału dowodowego. Należy raczej maksymalnie zawężać granice zarzutów; dobierać trafnie i z umiarem, korzystając z doświadczeń procesu przeciwko [Leszkowi] Moczulskiemu i innym19. – W toku dyskusji zgłaszano szereg uwag, m.in. pytano, czy istnieje ryzyko, że coś może się nie udać. Ryzyko zawsze istnieje, ale przy należytej organizacji i istniejących „wentylach” bezpieczeństwa jest ono minimalne. Jeżeli okoliczności będą wymagały innego rozwiązania, to zawsze można umorzyć postępowanie karne, nawet warunkowo lub puścić w niepamięć, np. na mocy amnestii, odpowiednio obwarowanej gwarancjami, by sprawcy na drogę przestępstwa już nie wrócili. – Nie ulega wątpliwości, że sprawców należy podzielić na co najmniej 2 grupy: korowską i solidarnościową. Winny to być raczej małe grupy. – Jak dzielić? Są 2 koncepcje. Pierwsza: oddzielić członków KOR-u od ekstremistów Solidarności. Druga: przemieszać oskarżonych. Względy procesowe przemawiałyby za oddzieleniem, jako że ekstremiści Solidarności to z reguły ludzie prości, czasami wręcz prymitywni. To rzutować będzie na charakter procesu. Po prostu proces będzie łatwiejszy i są szanse na szybki finał. Natomiast KOR-owcy to starzy gracze polityczni, inteligentni i wyrafinowani. Ławę oskarżonych wykorzystają jako trybunę podobnie jak w sprawie KPN. Nastąpi niewątpliwie zderzenie intelektu oskarżonych i sędziów. Stąd pod rozwagę, czy z grupy pierwszej nie wyłączyć Kuronia i Modzelewskiego, którzy w praktyce będą stanowić intelektualne jądro grupy ekstremistów z Solidarności. – Grupa oskarżonych KOR-owców. Mocnym punktem jest możliwość oskarżenia o działanie w ramach nielegalnej organizacji, słabszym – problem stosowania przemocy, to znaczy oni twierdzą, że nie chcieli stosować przemocy, ale można im to udowodnić. Element przemocy będzie przedmiotem ustawicznych ataków obrony. – Grupa oskarżonych ekstremistów z Solidarności: tu nielegalna organizacja odpada, trzeba bazować na przestępczym porozumieniu poszczególnych osób. Za to element przemocy wychodzi bardzo wyraźnie, i to nie tylko w proklamacji strajku generalnego, ale w wielu innych przypadkach. Proces przywódców KPN rozpoczął się w 1981 r. Był on prowadzony jawnie, w związku z czym oskarżeni działacze mieli możliwość publicznego przedstawienia swoich racji politycznych. Leszek Moczulski nieraz wygłaszał długie przemowy de facto polityczne, wchodził w dyskusję z prokuratorami. Między innymi to przyczyniło się do wzrostu popularności KPN. Swoje obawy w związku z takim prowadzeniem sprawy wyrażał m.in. Wojciech Jaruzelski, który planował zwrócenie się do Ministra Sprawiedliwości z prośbą o interwencję.
123
Historia
19
Tomasz Kozłowski
– Problem stosowania i planowania przemocy. Nie trzeba tego rozumieć zbyt wąsko, ale np. jako stwarzanie przeszkód do prawidłowego funkcjonowania organów władzy, czemu przyświecał cel ostateczny: zmiana ustroju. – Zbyt często kręcimy się wokół problematyki przemocy, a przecież art. 123 kk ma 2 podstawowe człony: 1) obalanie przemocą ustroju, 2) osłabienie mocy obronnej państwa (a to jest pojęcie bardzo szerokie). Warto pójść dwutorowo, z takim założeniem, że jak nie wyjdzie przemoc, to wyjdzie osłabienie mocy obronnej państwa. – Zachodzi potrzeba podbudowy teoretycznej planowanych procesów. Warto sięgnąć do orzecznictwa Sądu Najwyższego z lat 50-tych i 60-tych, które w znacznej części nie straciło na aktualności. Trzeba dorobek myślowy z tamtych lat przetworzyć, dostosowując go do aktualnych warunków, może nawet w formie uchwał S[ądu] N[ajwyższego]. – Dysponuję przeglądem kilkudziesięciu tez z tamtych lat, poświęconych problematyce: – działania w celu obalenia przemocą ustroju państwa polskiego, – przestępczego porozumienia, – celu, – bezpośredniego udziału w działalności przestępczej, – roli inspiratorskiej (podżegania), – pomocnictwa, – miejsca i roli wrogiej agitacji jako elementu działania zmierzającego do obalenia przemocą ustroju państwa, – działania w ramach nielegalnej organizacji i poza nią, – wejścia w porozumienie z osobą działającą w interesie obcego rządu, względnie obcej organizacji, – pojęcia obcej organizacji, – działania „na szkodę państwa”, – czynów godzących w jedność sojuszniczą państw socjalistycznych (ostatnie orzeczenie z 1978 r.) itd.
Jest to kopalnia materiału, do którego warto sięgnąć, podobnie zresztą jak do orzecznictwa niepublikowanego oraz literatury.
124
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Kultura
Jacek Wakar
W teatrze cieni Jerzego Jarockiego Zasłona wzniosła się… Niejasny kościół… I niedorzeczny strop… Dziwne sklepienie… A pieczęć tonie otchłań w otchłań czarnej Zastygłej sfery sfer i kamień kamień Tu wrota niemożliwe co wciąż przemyśliwam Tam ołtarz zniekształcony obcego psałterza Zamknięty klamrą bezsensu kielicha Co w bezruch grążąc drąży się pasterza Pustka. Pustynia. Nic. Ja sam tu jestem Ja sam Ja sam1
Takie były pierwsze słowa, jakie usłyszałem w teatrze Jerzego Jarockiego. Musiał być czerwiec roku 1991. Po maturze wraz z przyjaciółmi wybrałem się na weekend do Krakowa. Spanie w jakimś schronisku, rozrywki typowe dla dziewiętnastoletnich niespełna chłopaków, ale sercem dnia był wieczór. Wtedy zafundowaliśmy sobie w Starym Teatrze nieprawdopodobny set. Wpierw Ślub w reżyserii Jerzego Jarockiego właśnie, a potem Bracia Karamazow w inscenizacji Krystiana Lupy, wreszcie – Wesele Andrzeja Wajdy, oglądane na premierze. W. Gombrowicz, Ślub, Kraków 1988, s. 99.
1
125
Jacek Wakar
Wtajemniczenie
Wobec dwóch pierwszych arcydzieł, klinem wbijających się w pamięć i w serce, przyzwoite, ale pęknięte Wesele traciło barwy. Zresztą po Ślubie Jarockiego taki sam los spotkałby dziewięćdziesiąt dziewięć na sto przedstawień. No, chyba że byli to Bracia Karamazow Lupy. „Zasłona wzniosła się…” – mówił Henryk (Jerzy Radziwiłowicz) na całkowicie pustej, blado oświetlonej scenie. Przed chwilą z delikatnym chrobotem rozsunęła się prowizoryczna jakby czarna kurtynka, która w teatrze przy Placu Szczepańskim niejeden raz zwiastowała arcydzieła. To były pierwsze słowa, jakie usłyszałem w teatrze Jarockiego, albo przynajmniej pierwsze, które zapamiętałem. Niewykluczone, że niewiele wcześniej udało mi się zobaczyć Życie jest snem Calderona, obecne na afiszu od lat siedmiu. Segismunda grał Krzysztof Globisz, Rosaurę – Dorota Pomykała. Tyle że wtedy nie w pełni zdawałem sobie sprawę, co oglądam, dlatego liczył się właśnie Ślub. Mam w uszach mocny, ale matowy głos Radziwiłowicza. Może także i jemu zawdzięczam, że swoją drogę zawodową związałem z teatrem. Ślub zobaczyłem na scenie w sumie cztery razy. Trzy w Krakowie, raz na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych. Był jak labirynt, a ja za każdym razem odkrywałem w nim coraz więcej ścieżek. Dlatego wielkie przedstawienie Jarockiego odbieram sam dla siebie jako zdarzenie o charakterze intelektualnej i duchowej inicjacji. I dlatego pisząc o Jerzym Jarockim, chcąc nie chcąc, piszę o własnym wtajemniczeniu w teatr. Wcześniej słuchałem o nim jako o tym, który budował potęgę Starego Teatru. Swinarski był legendą, Wajda – na tamten czas i umysł młodziaka – reżyserem przede wszystkim filmowym, Lupa – pochłanianą łapczywie tajemnicą. A Jarocki? On był poznanym z książek mitem. Artystą, który zrealizował Matkę Witkacego z Ewą Lassek i Markiem Walczewskim, Wiśniowy sad znów z Lassek, wreszcie Sen o Bezgrzesznej. Dopiero potem, już w warszawskiej PWST, usłyszałem o przygotowanym przez niego Mrożkowym Portrecie. I zobaczyłem zdjęcia – krystaliczna czystość planu, podłoga z drewnianej klepki, Jerzy Trela i Jerzy Radziwiłowicz w przedziwnym tańcu. Do dziś nie mogę odżałować, że wtedy – trzy, cztery lata po premierze – nie wybrałem się na to przedstawienie. Bo jeszcze przecież można było. A tak pozostał opis Andrzeja Wanata, zatytułowany Portret „Portretu” – arcydzielny tekst o arcydzielnym spektaklu. Niemniej Jarocki, wtedy zdawał się być inscenizatorem niedostępnym, chłodnym analitykiem, piętrzącym przeszkody przed widzem swych przedstawień. Taki był jego utrwalony obraz i dla wielu nie zmienił się aż do końca. Od tamtej pory pozostał dla mnie i wielu moich towarzyszy teatralnej edukacji punktem odniesienia, może najistotniejszym. Jeździło się zatem do Krakowa na Sen srebrny Salomei, Grzebanie, Fausta, nawet na nieudanych Szewców – wystawionych pod tytułem Trzeci akt. Albo do Wrocławia, do Teatru Polskiego – na Pułapkę, dwie części Płatonowa, Kasię z Heilbronnu i na jeszcze wiele innych spektakli. Czasem po
126
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
W teatrze cieni Jerzego Jarockiego
teatralny nokaut, a czasem, aby zobaczyć inną twarz Mistrza. Choćby gdy wyreżyserował dramat Kleista, obsadzając w roli Kasi debiutującą Kingę Preis (Fryderyka zagrał Mariusz Bonaszewski). Po rozwikłaniu skomplikowanej intrygi, gdy Zło w zgodzie z tą złamaną bólem romantyczną baśnią zostaje ukarane, dochodzi do rozmowy Księcia z dziewczyną, gdy on miękkim szeptem objaśnia jej, jak szczęśliwie będą żyli. Takimi sekwencjami obalał opinię o tym, jakoby w jego przedstawieniach
127
Kultura
Jerzy Jarocki, fot. Stefan Okołowicz
Jacek Wakar
panował nieodmiennie analityczny chłód, jakby rządziło nimi jedynie szkiełko i oko mędrca. Owszem, Jarocki miał w sobie mądrość – z każdym kolejnym przedstawieniem wiedział o świecie i teatrze jeszcze więcej – ale nie widział nigdy powodu, by się nią popisywać. Unikał komentarzy do swoich dzieł. To był reżyser, który chciał mówić jedynie przez teatr i dlatego się za nim ukrywał. Chociaż o wystawianej literaturze wiedział absolutnie wszystko, nie uznawał dawania potencjalnym widzom wykładów. Wierność
W dzisiejszym teatrze pozostawał artystą całkowicie osobnym. Chłodnym okiem patrzył na wybuchające i gasnące szybko mody. Nie zajmowały go reżyserskie sztuczki, bo wyżej cenił ciągnące się godzinami studia nad poszczególnymi scenami. Zapewne brzydził się albo szydził z powtarzających frazesy o dekonstrukcji klasycznych tekstów, bowiem podchodził do tego z żelazną logiką. Nie ma sensu ulepszać tego, co jest doskonałe, bo musi to skończyć się klęską samozwańczego innowatora. Znacznie lepiej iść za autorem, próbować pojąć wszystkie jego myśli, a potem przekuć je w sceniczne obrazy. Nie będzie to oznaczać stylu przezroczystego, ale uwydatni własny charakter pisma. Dlatego właśnie służebny wobec literatury teatr Jerzego Jarockiego był tak trudny do pomylenia z jakimkolwiek innym. To prawda, Jarocki był wierny wystawianym autorom. Tyle tylko, że nie oznaczało to kurczowego trzymania się litery tekstu, ale podążanie za duchem dzieła. Bez Jarockiego pełnego scenicznego wymiaru nie zyskałyby dramaty Witkacego, Tadeusza Różewicza, Sławomira Mrożka, nie wspominając o Ślubie Gombrowicza – traktowanym jako artystyczne credo. Wracał do ich utworów wielokrotnie, czyniąc z inscenizacji dwudziestowiecznych polskich sztuk znak rozpoznawczy swego teatru. Nie miejsce tu, by wymieniać tytuły. Dość powiedzieć, że wbrew pozorom Jarocki czasem naginał autorów do wymogów swojego stylu, choć z drugiej strony okazywał się on często nadzwyczaj pojemny. Może nie zaskakuje, że obok Matki i Szewców Witkacego mieściło się w nim Tango Mrożka – wszak można doszukiwać się w nich kontynuacji i wspólnej poetyki. Ale już Sen srebrny Salomei, a potem – na sam koniec, jak się okazało – Samuel Zborowski Juliusza Słowackiego (wystawiony przed rokiem w Teatrze Narodowym w Warszawie jako Sprawa) pochodzą z zupełnie innych literackich światów. Tymczasem Mrożek, Różewicz i Witkacy, ale też Słowacki, Heinrich von Kleist oraz Antoni Czechow zaskakująco gładko mieścili się w pozornie chłodnym teatrze Jarockiego. Świadczy o tym opisany już finał Kasi z Heilbronnu, ale też Płatonow oraz Płatonow – akt pominięty: teatr Jarockiego bywał gorący, bywał empatyczny, współodczuwał z bohaterami, a nie traktował ich niczym medyczne przypadki. Jakżeż odważne były portrety kobiet w pierwszym i drugim Płatonowie! Jolanta Fraszyńska, Ewa Skibińska, Jolanta Zalewska, Halina Skoczyńska – fantastyczne aktorki Teatru Polskiego we Wrocławiu – zagrały ofiarnie piękne ćmy spalające się
128
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
W teatrze cieni Jerzego Jarockiego
w ogniu tytułowego uwodziciela i zatraceńca. Świadczy to tylko o tym, że zainteresowania Jarockiego nie kończyły się na współczesności, że przez całą drogę twórczą rozszerzał krąg „swoich” autorów. Nie był też wobec nich całkowicie uległy, czego dowodem słynny spór o prapremierę Miłości na Krymie Sławomira Mrożka. To Jarocki miał ją zrealizować w Starym Teatrze. Założył jednak tyle zmian w tekście, że napotkało to opór pisarza. W odpowiedzi pisarz opublikował swoje słynne „10 punktów”, gdzie zastrzegł, że Miłość na Krymie może zostać wystawiona jedynie w zapisanym w sztuce kształcie. Miał do tego prawo, ale czas zrobił swoje. Kiedy Jarocki po ponad dziesięciu latach przygotowywał Miłość na Krymie w Teatrze Narodowym, Mrożkowi było już wszystko jedno. W efekcie pierwszy akt wierny jest dramatowi, drugi do niego zbliżony, a trzeci niemal od nowa napisany przez inscenizatora. Czy jest to wciąż sztuka Sławomira Mrożka? Ależ tak, bowiem Jarocki nawet na moment nie sprzeniewierzył się jej przesłaniu. Podobnie było z wyreżyserowanym na narodowej scenie Tangiem. Jarocki dostrzegł w nim – jak sam mówił – „dramat wielkiego serio” i na tej bazie zbudował całe przedstawienie. Powstała zapierająca dech w piersiach opowieść o uzurpatorze, który terroryzuje otoczenie przymusem rewolucji. Artur Marcina Hycnara wcale nie był sympatycznym młodzieńcem, Jarocki podważał jego racje. Nie bronił też bynajmniej Edka (Grzegorz Małecki), który uosabiał prącą do przodu bezrozumną siłę – obaj byli groźni, obaj nieśli ze sobą destrukcyjne moce. Jarocki, inscenizując Tango w roku 2009, nie miał dla nas ani Mrożkowych żartów, ani paradoksów. Co więcej, nie miał też pod ręką słów pocieszenia.
Mówiono wielokrotnie, że dla aktorów był katem, że w nieskończoność zamęczał ich próbami, dopóki nie osiągnęli zamierzonego przez niego efektu. Że bywał oschły, niesympatyczny. Bodaj Jan Nowicki odrzekł na to, że uroczy ludzie rzadko bywają wyjątkowymi artystami. Jednak stereotyp ten również jest nieprawdziwy, bo Jerzy Jarocki osierocił wielkie grono aktorów, dla których był i mistrzem, i przyjacielem. Bez wzajemnego zrozumienia nie dałoby się zagrać tak, jak: Radziwiłowicz, Trela, Globisz, Danuta Maksymowicz i Dorota Segda w Ślubie, znowu Radziwiłowicz i Segda w Śnie srebrnym Salomei, ta sama para i Trela w Fauście, Bonaszewski i Preis w Kasi z Heilbronnu, Halina Skoczyńska i Jacek Mikołajczak w Płatonowie, Zbigniew Zapasiewicz, Anna Seniuk i Oskar Hamerski w Kosmosie, Jan Frycz i Janusz Gajos w Miłości na Krymie, Hycnar, Małecki, Jan Englert, Kamila Baar i Ewa Wiśniewska w Tangu, wreszcie znów Bonaszewski i Dominika Kluźniak w Sprawie. Wymieniam tylko niektórych, bo lista wybitnych ról w spektaklach Jarockiego ciągnęłaby się dziesiątkami nazwisk. Role te nie mogłyby się zrodzić, gdyby tworzono je w kontrze do reżysera. Znaczy to, że reżyser, czasami może przeklinany, był dla aktorów największym sprzymierzeńcem i przyjacielem.
129
Kultura
Sprzymierzeniec i przyjaciel
jacek wakaR
Ze śmiercią Jerzego Jarockiego definitywnie kończy się w polskim teatrze wiek dwudziesty – artysta ten, mnożąc pytania i wątpliwości, poprzez swych bohaterów wypunktował bowiem jego traumy i rozterki. Symbolizował najlepszy czas krakowskiego Starego Teatru oraz odradzający się po śmierci Jerzego Grzegorzewskiego Teatr Narodowy w Warszawie. Ostatnim projektowanym spektaklem miał to wszystko spleść, poświęcając historii ostatniego stulecia Węzłowisko. Próby miały się zacząć w Narodowym w listopadzie… * „Zasłona wzniosła się…” – czytam pierwsze frazy Ślubu Witolda Gombrowicza i znowu słyszę niski głos Radziwiłowicza, znowu jestem w teatrze Jerzego Jarockiego. I tak już pozostanie, tego mi nikt nie odbierze. Tylko że teraz jest to już teatr cieni. jacek wakar Jacek Wakar – krytyk teatralny, obecnie szef Redakcji Publicystyki Kulturalnej Programu
Drugiego Polskiego Radia. Wcześniej redaktor naczelny magazynu „Foyer” oraz „Kultury” (dodatku do „Dziennika”), a także szef działu kultury „Przekroju”. Stały współpracownik TVP Kultura, juror Warszawskiej Premiery Literackiej.
Polecamy Szachy ze Złym. O diable rozmawia Tomasz Ponikło Kim jest diabeł? Skąd wzięło się zło i czemu Bóg na nie pozwala? Dlaczego sami mamy tak wielką skłonność do złego? Pytania te nękają ludzi właściwie od zawsze. Rozmówcy Tomasza Ponikły patrzą na nie z różnych perspektyw: okiem teologa, psychologa, filozofa, krytyka sztuki, spowiednika. Znaleźli się wśród nich: ks. Grzegorz Strzelczyk, Maria Dzielska, Ewa Woydyłło, o. Piotr Jordan Śliwiński, Bogdan de Barbaro, Jacek Filek, Tomasz Budzyński, Zbigniew Mikołejko, Krystyna Czerni i ks. Robert Woźniak.
160 s., cena 29,40 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
130
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter Ksiądz z kobietą w kinie
Wypluć prawdę? Ksiądz Pokłosie Władysława Pasikowskiego to uderzenie – jak to, Kasiu, lubisz określać – w splot słoneczny. Pasikowski, po długiej przerwie, wraca do kina filmem o zbrodni w Jedwabnem albo ściślej mówiąc: o zbrodni dokonanej przez Polaków na swoich żydowskich sąsiadach w czasie drugiej wojny światowej. Chociaż w filmie nie pada nazwa Jedwabne, a scenariusz nie jest dokumentalnym zapisem tamtych zdarzeń – to jednak nie ulega wątpliwości, że inspiracją dla reżysera były wydarzenia ujawnione i opisane przez Jana Tomasza Grossa w książce Sąsiedzi. Kobieta Reżyser zresztą tego nie kryje, w jednym z wywiadów powiedział: „nie wszystko w naszej historii jest tak cudowne, jak chciałaby oficjalna edukacja. Nie byłem aż tak naiwny, ale na Sąsiadów profesora Grossa nie byłem przygotowany. Zareagowałem napisaniem scenariusza niemal natychmiast […]. Ten film powstał ze wstydu. To jest bardzo silna emocja”. Ksiądz Scenariusz czekał prawie osiem lat na realizację, a jeśli chodzi o prace Grossa, to ich emocjonalność zaważyła na odbiorze książek. Nie
131
K a t a rz y n a J a b ł o ń s k a , k s . Andrz e j L u t e r
ulega jednak wątpliwości, że fakty podane przez autora Sąsiadów są prawdziwe i, nawet jeśli zawyżył on nieco liczbę ofiar – co wytykają mu niektórzy historycy – to z mojego punktu widzenia nie ma to żadnego znaczenia. Zbrodnia jest zbrodnią, nie da się jej wymazać z historii Polski. Te straszliwe fakty z czasu II wojny światowej były skrywane przez cały okres PRL, a ujawnione w wolnej Polsce wywoływały burzliwe reakcje: u jednych wstrząs, u innych oburzenie na Grossa. Obawiam się, że podobne reakcje wzbudzi Pokłosie. Nie kryję też, że sam byłem pełen obaw, bo poprzednie dwa filmy Pasikowskiego – Reich i Operacja Samum – to, mówiąc wprost, klęski artystyczne. Tymczasem Pokłosie to film niezwykle udany właśnie pod względem artystycznym, a przy tym trzymający w napięciu thriller z elementami westernowymi. Pasikowski jest profesjonalistą, czuje kamerę, potrafi tworzyć niemal hitchcockowski stan napięcia. Kiedy jeden z głównych bohaterów wysiada o zmroku na przystanku autobusowym, tuż pod lasem, czujemy, że zaraz coś się zdarzy, choć nie mamy żadnych podstaw, aby tak sądzić. U amerykańskiego mistrza suspensu wystarczyło, że ktoś przechodził przez ulicę i spotkał się wzrokiem z nieznajomym, i już wiało grozą. Napięcie Pokłosia podsyca znakomita muzyka Jana Duszyńskiego. Zresztą w tym filmie wszystko doskonale zagrało – twórca wydobył tragizm zdarzeń, posługując się środkami popularnymi. Ale dlaczego mi, Kasiu, nie przerywasz?! Wiesz przecież, że o kinie mogę mówić długo i namiętnie, zwłaszcza kiedy do głębi mnie porusza. Kobieta Wiem, Andrzeju. A nie przerywam Ci dlatego, że z Pokłosiem mam duży kłopot i próbuję dowiedzieć się od samej siebie dlaczego. Doceniam przecież robotę filmową jego twórców – Pokłosie to kino od początku do końca przykuwające uwagę widza i trzymające go w napięciu. Ma właściwą thrillerowi dynamikę i intensywność, jest bardzo dobrze zagrane. A przedstawiona w nim historia pomyślana została oryginalnie – Pasikowski opowiada o tym, jak zamilczana prawda o dokonanej w przeszłości zbrodni ciąży nad czasem teraźniejszym nie tylko nielicznych żyjących jeszcze jej sprawców, ale również ich dzieci. I tu udało się pokazać ogromną złożoność tej sytuacji… Ksiądz …dodajmy od razu, że Pasikowski zrealizował film współczesny – czas akcji to 2000, może 2001 rok – nie ma w nim żadnych scen wojennych ani retrospekcji z przeszłości. Bohaterami są dwaj bracia: starszy
132
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Wypluć prawdę?
Franek Kalina (Ireneusz Czop) po latach emigracji – wyjechał jeszcze za Jaruzelskiego, wiadomo, stan wojenny – przyjeżdża z Chicago do swojej podlaskiej wsi, gdzie w gospodarstwie po rodzicach mieszka młodszy brat: Józek (Maciej Stuhr). Franek odnosi wrażenie, że w jego wsi nic się nie zmieniło, w komisariacie policji nawet korony na głowie orła nie zdążyli jeszcze zamocować – tak jakoś zleciało. Czas tu mija spokojnie, jak u Pana Boga za piecem, na ławce przed sklepem kilku mężczyzn popija piwo, komendant posterunku policyjnego doskonale rozumie się z młodym wikarym, który ma przejąć parafię po schorowanym proboszczu – słowem wszyscy się tu znają, wiedzą o sobie dużo i nie chcą, żeby ktoś zakłócał im spokój. I tylko ten Józek Kalina! Chyba zwariował. Nie wiadomo, dlaczego zniszczył państwową drogę – wyrywał z niej macewy, którymi utwardzili ją hitlerowcy, a teraz postanowiono zalać wszystko asfaltem. A macew jest jeszcze więcej – przy studni na parafialnym podwórku, w wielu wiejskich obejściach. Józek staje się wrogiem – te macewy są jak wyrzut sumienia, bo przypominają o wydarzeniach, o których wszyscy solidarnie chcieli zapomnieć. Kobieta Chyba niezupełnie tak, Andrzeju, bo przecież tych, którzy pamiętają tragedię z czasów wojny jest już niewielu, a oni raczej nie opowiadają o tamtych zdarzeniach. Znamienne, że ówczesny sołtys, dobiegający właśnie dziewięćdziesiątki, żyje na uboczu i – jak mówi Józek – nie rozmawia nawet ze swoimi bliskimi. Jego milczenie w kontekście prawdy, która w końcu wyjdzie na jaw, wydaje się symboliczne – ta prawda jest tak potworna, że odbiera mowę. Wiele wskazuje więc na to, że dzieci tych, których życie przypadło na czas wojny, w przeważającej większości nie zdają sobie sprawy, w co zamieszani byli ich bliscy.
Kobieta Pewne jest, że gest młodego Kaliny zasiał we wszystkich niepokój – nikt się do tego nie przyznaje, ale chyba wielu w skrytości musiało uznać, że wyrwanie z ludzkich grobów płyt nagrobnych i użycie ich w celach budowlanych nie jest w porządku. Zrobili to wprawdzie niemieccy żołnierze, ale od wojny minął już szmat czasu i nikt dotąd nie zatroszczył się, aby „naprawić” hańbiący czyn hitlerowców. Te ustawione teraz do pionu i oczyszczone przez Józka Kalinę nagrobki przywołują zmarłych, którzy kilkadziesiąt lat temu żyli we
133
Ksiądz z kobietą w kinie
Ksiądz Chyba jednak coś przeczuwają. Na pewno nie znają szczegółów, przynajmniej nie wszyscy. Ale czują zapach dawnej zbrodni, dlatego są tak agresywni wobec Józka.
K a t a rz y n a J a b ł o ń s k a , k s . Andrz e j L u t e r
„Pokłosie”, reż. Władysław Pasikowski
wsi, a po wojnie ślad po nich całkowicie zaginął. Można powiedzieć, że zostali podwójnie uśmierceni – nie tylko poprzez swoją fizyczną śmierć, ale także poprzez niepamięć swoich sąsiadów, której symbolem są bezczeszczone przez lata macewy. Już samo to sprawia, że mieszkańcy wsi muszą się czuć nieswojo, do pewnego stopnia tłumaczy to też ich agresję wobec Józka, który miał czelność okazać się lepszy od całej reszty. Szkoda, że – skądinąd prawy i mądry – odchodzący właśnie na emeryturę ksiądz proboszcz nie zachował się jak proboszcz jednej z podwarszawskich parafii: kościelny dziedziniec podczas wojny Niemcy również wyłożyli macewami, ale tam proboszcz doprowadził do jawnego wywiezienia nagrobnych płyt z terenu kościoła. Kiedy proboszcz z Pokłosia otwarcie i wprost stanie po stronie obu braci Kalinów – będzie już za późno. Ksiądz Może i za późno, ale jednak stanął po właściwej stronie. Proboszcz z filmu żył w społeczności dotkniętej piętnem własnej zbrodni. Jego sytuacja była zatem diametralnie inna niż Twojego księdza spod Warszawy. Poza tym jego następca na probostwie zamiast wyciszać wrogie nastroje – podjudzał je, przeciw Józkowi Kalinie i przeciw staremu proboszczowi. Chyba nawet nie próbował rozumieć racji
134
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Wypluć prawdę?
ich obu. Zresztą nawet sam Józek nie potrafi wyjaśnić Frankowi, dlaczego ratuje macewy. On, prosty, niewykształcony chłop, trochę nieokrzesany, zaczął się nawet uczyć hebrajskiego, żeby wiedzieć, co jest na tych nagrobkach napisane. „Tyle rzeczy jest nie w porządku na tym świecie – powie bratu – ale jakoś z tym żyjemy, bo inaczej się nie da. Ale ja sobie myślę, że są rzeczy bardziej nie w porządku niż inne”. Franek zdecydowanie stanął po stronie brata. Był co prawda bezrefleksyjnym antysemitą, jego niechęć do „Żydków” – jak mówił – nie była jednak na tyle zakorzeniona, żeby ostatecznie nie mogło zatriumfować w nim sumienie.
Ksiądz Bracia, niesieni jakimś niezrozumiałym porywem dochodzenia prawdy, rozpoczynają prywatne śledztwo, które przemieni ich życie na zawsze, a nawet doprowadzi do nowej tragedii – być może okaże się ona dla mieszkańców wsi oczyszczeniem ze strasznej i nieodpokutowanej winy. Pasikowski stopniuje napięcie, żeby w końcówce osiągnąć apogeum. Jego film przejdzie do historii choćby z powodu trzech scen. Chodzi o rozmowy Józka i Franka ze starymi ludźmi, świadkami wojennej tragedii. Najpierw w szpitalu rozmowa ze starą Palkową (Maria Garbowska), która udaje, że już niewiele pamięta, a może rzeczywiście nie pamięta, wspomina jednak pięknych żydowskich chłopców, a w jej zmęczonych oczach pojawia się uśmiech. Mówi też: „ja Żydków, jak inne, nie sprzedawałam”. Potem bracia spotykają starą zielarkę (Danuta Szaflarska), która we wstrząsającej „spowiedzi” nie pozostawia żadnych złudzeń, co do tego, jaka była prawda. I wreszcie scena kulminacyjna, najważniejsza – przyznam się, Kasiu, że jakiś prąd przeze mnie przeszedł, kiedy Franek i Józek dowiadują się, co się naprawdę wydarzyło w ich wsi, jak zostali zamordowani jej żydowscy mieszkańcy.
135
Ksiądz z kobietą w kinie
Kobieta Na pytanie Franka, dlaczego to właśnie on, Józek, stara się ten porządek przywrócić, usłyszy najprostszą z możliwych odpowiedź: bo o tych, na których grobach ustawiono kiedyś macewy, nie ma się tu kto upomnieć. Kto wie, czy do obudzenia się w Józku powinności wobec nieżyjących, nieznanych mu żydowskich sąsiadów nie przyczynił się w nieświadomy sposób również sam Franek. Nie przyjeżdżając z Chicago na pogrzeb rodziców, on również nie dopełnił obowiązku wobec swoich zmarłych. Na szczęście dopełnił go brat i sąsiedzi, którzy – co znamienne – z naganą przypominają teraz Frankowi, że „nie był na pogrzebie ojców”.
K a t a rz y n a J a b ł o ń s k a , k s . Andrz e j L u t e r
Pasikowski wie, że epatowanie okrucieństwem i trupami już dzisiejszym widzem nie wstrząśnie, pokazuje więc człowieka obnażającego swój grzech i swoją zbrodnię. Oto bracia „przesłuchują” starego Malinowskiego – w czasie wojny sołtysa wsi. W tej epizodycznej roli występuje nieznany szerszej publiczności, a znakomity w tej roli – Robert Rogalski. Nie, to nie epizod, to kreacja, którą zapamiętuje się na zawsze. Stary człowiek jakby w konwulsjach wykrzykuje braciom: „Bajki pieprzyta, Kaliny, bajki”. I wypluwa z siebie całą prawdę. Kobieta Spotkanie z Malinowskim to scena wstrząsająca – bracia zostają prawdą, której z taką determinacją dochodzili, wręcz opluci. Bo to jest prawda potworna, miażdżąca, potrafiąca w jednej chwili przeskalować w człowieku dotychczas wyznawane wartości. Niezwykłość tej sceny polega także na tym, że również my – widzowie – stajemy się jej bohaterami. Kiedy czytałam o zbrodniach Polaków dokonywanych podczas ostatniej wojny na Żydach w Jedwabnem, podkarpackiej Gniewczynie czy innych jeszcze miejscach, stawiana byłam w sytuacji – zachowując oczywiście proporcje – w jakiej znaleźli się bohaterowie Pokłosia w chwili konfrontacji z Malinowskim. W pierwszym odruchu – podobnie jak Józek Kalina – też chciałam gdzieś przed tą prawdą uciec. To reakcja zrozumiała – protest wobec tak straszliwych zdarzeń wyraża się często w sposób nie tylko psychologiczny, ale wręcz fizjologiczny. Źle jednak, kiedy w odpowiedzi na tę tragiczną prawdę natychmiast przywołujemy – jak to często ma miejsce podczas naszych dyskusji na ten temat w Polsce – zdarzenia sytuujące się po jasnej stronie prawdy, a symbolizowane np. przez Irenę Sendlerową czy rodzinę Ulmów. Na szczęście w naszej historii z czasów ostatniej wojny jest również wiele jasnych punktów, nie można ich jednak traktować jako przeciwwagi dla tych mrocznych, a co więcej przywoływać jako okoliczności łagodzących. Ksiądz Pasikowki nie zrealizował filmu o Żydach, tylko o Polakach i o prawdzie. Ciągle słyszę wrzeszczącego sołtysa Malinowskiego: „Taką prawdę chcecie ludziom mówić, taką prawdę? No to udławta się nią”. Tu nie można uciec przed pytaniem, jak głosić prawdę, która jest tak porażająca, jak ta wyjawiona przez Malinowskiego Kalinom. Bo prawda może nas oczyścić, ale może też zniszczyć. Zależy kto, w jaki sposób i dlaczego ją ujawnia. Pokłosie Władysława Pasikowskiego to wielkie oczyszczenie. I wielki triumf tego reżysera. Pozostaje
136
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Wypluć prawdę?
Kobieta Zarzuty o antypolskość Pokłosia stawiają również niektórzy z tych, którzy film już widzieli. To nie jest mój zarzut, w końcu jednak sformułowałam sobie, Andrzeju, na czym polega mój kłopot z filmem Pasikowskiego. Moją wątpliwość budzi nie porażająca prawda, której dokopują się – również w dosłownym znaczeniu tego słowa – bracia, ale sposób, w jaki przedstawiona została w Pokłosiu wiejska społeczność. Sąsiedzi Józka Kaliny – znający go od dziecka, niemal w całości wrogo nastawieni do niego, a potem również do jego brata – przedstawieni zostali jako prymitywny tłum, gotowy do przemocy, a w końcu zbrodni. I problem nawet nie w tym, że ta wrogość ostatecznie doprowadzi do brutalnego morderstwa – uzasadnia je gatunek filmu, a poza tym ma wymiar symboliczny. Moja wątpliwość polega na tym, że w postawy sąsiadów Józka Kaliny wpisano te należące do ich żyjących w wojennych okolicznościach rodziców czy krewnych. A przecież akcja Pokłosia dzieje się współcześnie! Rozumiem intencje autora, który chciał potworną prawdę wypowiedzieć językiem odpowiednim do jej skali i swoim filmem niejako wypluł ją nam w twarz. Daję również twórcy prawo do wyostrzonego spojrzenia na rzeczywistość, trudno mi jednak zgodzić się na jednowymiarowość i istotne uproszczenie w przedstawianiu spraw tak skomplikowanych, jak np. relacje polsko-żydowskie i winy, jakich w strasznych czasach Holokaustu Polacy dopuścili się wobec Żydów. Trudno mi się na to zgodzić, bo te uproszczenia niejeden już raz przeszkodziły w dochodzeniu prawdy o tamtych zdarzeniach, a w Pokłosiu są tym dotkliwsze, że właśnie sam proces dochodzenia do tragicznej prawdy i próba mierzenia się z nią zostały akurat tutaj przedstawione w sposób wielowymiarowy. Ksiądz Kasiu, to zdecyduj się: czy jest to film jednowymiarowy, czy wielowymiarowy, bo nie bardzo Cię rozumiem. Pokłosie to thriller, ale i western, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
137
Ksiądz z kobietą w kinie
w oczach widzów obraz podpalonej stodoły i płonących łanów zboża, w których Józek ukrył macewy. Franek Kalina argumentuje: „ten świat jest kurewski i my tego nie poprawimy. Ale przynajmniej nie przykładajmy do tego ręki”. Efektownie to brzmi, ale czy prawdziwie? Na jednym z portali przeczytałem, że jest to film antypolski, a napisała to osoba, która filmu nie widziała, ale ona już wie. Jeżeli takie zarzuty zostaną postawione po premierze, to znaczy, że ktoś w Polsce oszalał.
K a t a rz y n a J a b ł o ń s k a , k s . Andrz e j L u t e r
A tłum, o którym mówisz, nie jest ani odrażający, ani brudny, ani zły. Jego wściekłość i nienawiść to przejawy obrony przed prawdą, która może zniszczyć ich „spokojne” życie. Jak rozumiem, różnimy się w tym punkcie zasadniczo. Ja uważam, że w postawy współczesnych mieszkańców wsi Pasikowski nie musiał nic wpisywać, bo świadomość mordów dokonywanych przez Polaków na Żydach mieli wszyscy, chociaż zapewne nikt z pokolenia powojennego (albo prawie nikt) nie chciał wierzyć w winy swoich ojców, ukrywających zresztą przed dziećmi szczegóły. Słowem, mord został dokonany, ale to inni za nim stali, a może jednak Niemcy… tak, na pewno zrobili to hitlerowcy. Znamy mechanizmy wyparcia. Nie da się jednak zatrzasnąć przeszłości, ona ciągle wyłazi przez szpary i atakuje nasze sumienia. Tylko przy takim założeniu ma sens symboliczna scena „ukrzyżowania”, być może ta ofiara oczyści wszystkich mieszkańców wsi: z winy zbrodni i z winy przemilczenia tej zbrodni. Ale nie mam co do tego pewności. Kobieta Zdaje mi się, Andrzeju, że Władysław Pasikowski zamierzył Pokłosie nie tylko jako połączenie thrillera z westernem, ale chciał również, żeby było moralitetem. Podjęty w Pokłosiu temat oczywiście tę intencję tłumaczy, jednak jej nie realizuje. I dzieje się tak nie tylko dlatego, że pewne istotne kwestie kreślone są tu zbyt grubą kreską. Ale również dlatego, że twórca tak mocno złączył temat swojego filmu z konkretnymi zdarzeniami z najnowszej historii Polski – traktując przy tym te historyczne zdarzenia w sposób bardzo wycinkowy – że w Pokłosiu nie może wybrzmieć w sposób wystarczający ani ów uniwersalny wymiar zawartej w filmie opowieści, ani historyczna prawda, do której twórca sam się odwołuje i nam każe się odnosić. Ksiądz Widzę Kasiu, że tym razem powinniśmy spisać protokół rozbieżności. Katarzyna Jabłońska, ks. Andrzej Luter
Pokłosie – scen. i reż.: Władysław Pasikowski, zdj. Paweł Edelman, muz. Jan Duszyński,
scen. Allan Starski, montaż Jarosław Kamiński, występują: Ireneusz Czop, Maciej Stuhr, Zbigniew Zamachowski, Jerzy Radziwiłowicz i inni, Polska 2012, dystrybucja Monolith Films.
138
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Książki
Przeciw tyranii normalności Jarema Piekutowski
Julia Kristeva, Jean Vanier, (Bez)sens słabości. Dialog wiary z niewiarą o wykluczeniu, tłumaczenie: Katarzyna i Piotr Wierzchosławscy, W drodze, Poznań 2012 r., 248 s.
139
O 7:00 na Dolnym Mokotowie zmęczony, młody człowiek wypija dwie kawy, schodzi do podziemnego garażu i tam odpala silnik nowiutkiego opla. Długo przebija się do centrum Warszawy, gdzie znajduje się jego korporacja. Przez kolejne 10 godzin (z przerwą na lunch) będzie walczył o sukces, o premię, o wzrost sprzedaży w firmie, aż w końcu jeszcze bardziej wycieńczony wróci do swego apartamentowca, by położyć się spać i następnego dnia znów wstać o siódmej. „Sukces bożkiem jest dziś” – pisał 150 lat temu Cyprian Kamil Norwid. Jak to zwykle bywa, mimo napomnień poety cywilizacja Zachodu do dziś klęczy przed swym idolem. Żeby wkupić się w łaski bożka, konieczna jest rywalizacja, rozpychanie się łokciami, uznanie ze strony społeczeństwa, które pomoże wybranym uczestnikom wyścigu w osiągnięciu najwyższych pozycji. Czasami jednak zdarza się, że ktoś podejmie odważny wybór i pośród szaleństwa najpierw zatrzyma się, a potem powoli odwróci i ruszy w inną stronę. Rozmowę takich właśnie osób przedstawia (Bez)sens słabości – zbiór listów Jeana Vaniera i Julii Kristevej. Z punktu widzenia wewnętrznych po działów polskiego Kościoła spotkanie Vaniera i Kristevej może wydawać się
Jarema Piekutowski
szokujące. Oto bowiem rozmawiają ze sobą osoby o zupełnie różnych światopoglądach. Julia Kristeva to psychoanalityczka, literaturoznawczyni i filozof, związana z nurtami niezwykle dalekimi od nauki katolickiej. Mówi się o niej nawet jako o jednej z twórczyń feminizmu postmodernistycznego (przeciwko czemu sama Kristeva zresztą protestowała). Otwarcie deklaruje się jednak jako ateistka, a jej stosunek do instytucji religijnych jest nieufny. Jean Vanier, założyciel ruchów Arka oraz Wiara i Światło, nie należy może do kościelnych konserwatystów, ale bez wątpienia jest katolikiem, utożsamiającym się z ortodoksją. W mediach określany jest najczęściej jako katolicki filozof. Czytając (Bez)sens słabości, nieustannie zadawałem sobie pytanie: co musiało się wydarzyć, by tak odległe umysły spotkały się ze sobą w atmosferze tak ogromnej serdeczności? Co musiałoby się stać, by i w Polsce ludzie podzieleni stosunkiem do historycznych wydarzeń, do Kościoła i do sceny politycznej mogli wymieniać ze sobą takie listy? Ostatnim przykładem podobnych spotkań w naszym kraju były prowadzone siedemnaście lat temu rozmowy ks. Józefa Tischnera z Adamem Michnikiem (Między panem a plebanem). Wydaje się jednak (a mówię to z całą stanowczością jako duchowy uczeń ks. Tischnera), że nawet tym dialogom brakowało jednoznaczności w zaznaczaniu własnych granic, której nie boją się Kristeva i Vanier. Momentami różnice między polskimi rozmówcami rozmywały się w atmosferze „dobrego towarzystwa”. Nic takiego nie ma miejsca w (Bez)sensie słabości. Ten zbiór jest przede wszystkim niezwykłą lekcją prowadzenia dialogu. Listy Kristevej i Vaniera przekonują, że pierwszym warunkiem rozpoczęcia dialogu jest przynajmniej minimalna wspólnota prostych, ludzkich doświadczeń. Jedną bowiem kwestią pozostaje całe tło intelektualne i światopoglądowe, czyli świat umysłu, a drugą – bezpośrednie doświadczenie
140
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
życiowe. Taką wspólnotę prostych doświadczeń, nieskażonych ideologią opisuje Marcin Świetlicki w wierszu Do Jana Polkowskiego: „ząb mnie boli, jestem / głodny, samotny, my dwoje, nas czworo / nasza ulica”. Na to, co nazywamy działaniem społecznym, politycznym czy publicznym ostatecznie składa się szereg spotkań między dwojgiem ludzi, myśli i emocji. Dopóki pozostaję na płaszczyźnie publicznej, światopoglądowej, bardzo trudno zacząć rozmawiać z kimś o radykalnie odmiennych poglądach. Jednak gdy zauważam, że proste doświadczenia tej drugiej osoby są bliskie moim (a muszę to zauważyć, jeżeli odpowiednio dokładnie się przyjrzę) – wtedy dopiero wychodzę poza zasłonę umysłu, wtedy dopiero rozmowa może się zacząć. Wspólnotą prostych doświadczeń Jeana Vaniera i Julii Kristevej jest osobiste zetknięcie z tym, co Vanier nazywa „kruchością”, a Kristeva „słabością” lub „brakiem”. To codzienny kontakt z człowiekiem niepełnosprawnym. Formy kontaktu bardziej wzniosłe, takie jak dotyk dłoni, rozmowa czy uśmiech, ale także te trudniejsze: pomoc w posiłkach, w czynnościach higienicznych, a nawet fizyczne zmagania z aktami agresji lub nieprzeniknionym smutkiem. On od niemal 50 lat towarzyszy osobom z upośledzeniem umysłowym we wspólnotach Arki, ona zmaga się z cierpieniami jako matka niepełnosprawnego Davida. Ten punkt wspólny wystarcza, by różnice polityczne i religijne stały się mniej istotne i by rozpoczęła się rozmowa. Drugim wspólnym punktem autorów listów jest bez wątpienia niechęć do systemu, o którym pisałem na początku – do nieludzkiej machiny wprzęgającej ludzi w oszalałą pogoń za sukcesem. Lata przebywania z ludźmi kruchymi, których słabość jest widoczna tak samo, jak widoczne jest ich człowieczeństwo, muszą odkrywać bezduszność tego systemu i jego odczłowieczające mechanizmy. W świecie
sukcesu osoby, które istotnie różnią się od pozostałych, osoby, które nie mogą aktywnie uczestniczyć w wyścigu, siłą rzeczy usuwane są na margines, do „czarnej strefy”, jak to określa Kristeva. Wbrew pozorom opis świata owładniętego żądzą sukcesu nie odnosi się jedynie do życia w bezlitosnych korporacjach. Często podobne podejście można obserwować w samym Kościele. Jakże powszechna jest w nim duchowość oparta na własnych osiągnięciach, której pierwszym celem jest nie miłość, ale praca nad sobą w celu wyeliminowania własnych wad! W tej bezwzględnej wizji mamy do czynienia z niedościgłymi wzorami cnót w postaci świętych i Chrystusa, a nasz trud ma uczynić nas nieco bliższymi tym wzorom. Vanier radykalnie wypowiada się przeciwko tej duchowości: „odkrywam Jezusa nie jako człowieka odważnego, silnego, walczącego twardziela – performera, ale jako człowieka wrażliwego, nawet słabego i pełnego lęku. Straszliwie ludzkiego i cudownie boskiego”. Musiało się jednak zdarzyć coś jeszcze. Kristeva swój pierwszy list wysłała do Vaniera po pobycie we wspólnocie „Arki” we francuskiej miejscowości Trosly-Breuil. Pobyt ten gruntownie nią wstrząsnął: „Byłam, jestem i będę w Pańskiej Arce. Skrajna słabość oraz ograniczenia narzucone życiu, przemienione we wspólnotę. Co to jest takiego?”. Kristeva doznała „tego, co inne”, czegoś, co wykraczało poza jej dotychczasowe doświadczenia – i zaczęła zadawać pytania. Jej pierwszy list do Vaniera jest próbą nazwania nowego przeżycia na różne sposoby: bliskością, człowieczeństwem, przymierzem. Kristeva próbuje oswoić duchowe doświadczenie, wobec którego nie jest w pełni ufna. Zaczyna odważnie: „Wiem, jak ja bym sobie radziła: z pomocą psychoanalizy i z zaangażowaniem etyki, tak jak to robią ci, którzy «zerwali nić tradycji» i nie opierają się na transcendencji!”. Jednak kilka zdań dalej przyznaje, że przy użyciu swoich środków, w aktualnym kontekście
141
nie byłaby prawdopodobnie w stanie stworzyć więzi tak pełnych wzajemnego szacunku i przyjaźni. A zatem poza wstępnymi warunkami dialogu do jego rozpoczęcia potrzebna jest także pewna iskra zapalna w postaci głębokiego przeżycia, przemieniającego wewnętrznie. Ono sprawia, że mam ochotę nie tylko mówić, ale także zadawać pytania. Lektura (Bez)sensu słabości jest z wielu powodów niezwykłą przyjemnością. Przyciągająca jest wspominana już atmosfera emocjonalnej serdeczności między autorami. Z każdej strony bije entuzjazm i chęć podejmowania dalszych działań. Jednak przyjemność czytania wiąże się także ze zderzeniem dwóch całkowicie różnych języków, jakimi posługują się Vanier i Kristeva. Język autorki Czarnego słońca jest niezwykle intelektualny i emocjonalny zarazem. Jej listy przepełnione są terminologią psychoanalityczną, pojawia się wiele sformułowań Freuda i Lacana. Niejednokrotnie (jak na przykład w opisie spotkania analitycznego) fragmenty listów przyjmują wręcz charakter wykładu. Emocjonalność widać natomiast w podskórnym buncie przeciw rzeczywistości i w desperackich próbach odnalezienia dróg do jej zmiany: „Ach, rozpacz tego negowania, które sili się, by zakryć ranę odmienności, doświadczenia cierpienia, ryzyka! Ale dlaczego?”. Z kolei założyciel Arki w swoich listach wychodzi przede wszystkim od prostych faktów i obrazów: „Mama jaskółka karmi swoje małe z dużą czułością: cud natury...”. Właśnie prostota jest podstawową cechą przyjętego przezeń języka. Wydaje się ona wynikać z głębokiego mistycznego doświadczenia. Vanier – wówczas 81-letni, a dziś starszy jeszcze o 3 lata – jest człowiekiem szczęśliwym, przekonanym, że świat, ze wszystkimi niedociągnięciami, cierpieniem i trudnościami, jest jednak z gruntu dobry. Od czasu do czasu pojawia się w jego słowach smutek, a może raczej łagodna
Książki
Przeciw tyranii normalności
Jarema Piekutowski
melancholia, ale nie widać tam niepokoju i niezgody, obecnych u Kristevej. „Czuję się szczęśliwy, że żyję i istnieję, doświadczam siebie jako swego rodzaju pełni, która wytryskuje z najgłębszych pokładów mojego bytu [...]. Jednocześnie czuję głęboko, że nie jestem sam”. U czujnego czytelnika tego typu zdania mogą spowodować zapalenie się lampki ostrzegawczej – czy prawdziwe doświadczenie nie roztapia się tu w słodyczy chrześcijańskich obrazów, w duchowym kiczu, znanym z wielu tekstów, obrazów i pieśni? Wydaje się, że za Vanierem przemawia jego wieloletnie doświadczenie; różnorodność i niejednoznaczność świata, z którym na co dzień się styka. W kontekście wieloletniego zmagania Vaniera z cierpieniem trudno zakwestionować jego autentyczność. Nie ma się jednak co dziwić, że Kristevą chwilami drażni ów „cudowny uśmiech i [...] szczodre podziękowania dla Losu”. Podobnymi słowami bowiem – przyznaję to przy całej ogromnej atencji wobec Vaniera – wyrażana jest nieraz neoficka, powierzchowna radość, wobec której wraz z doświadczeniem można nabrać sporego dystansu. Czy ten język stanowi jednak aż tak duży problem? Nawet Kristeva ostatecznie przyznaje, że owe podziękowania są i tak lepsze niż „rozgoryczenie i uszczypliwość [...] agnostyków czy ateistów, którzy celują i specjalizują się w krytykach, dekonstrukcji, roszczeniach i żądaniach wszelkiego rodzaju”. Przy tym Bóg, w którego wierzy i którego doświadcza Vanier, okazuje się nieraz zupełnie inny niż wyobrażenie Kristevej o Bogu katolików – u Vaniera On „nie jest kimś, kto wydaje rozkazy”. Polski czytelnik, przyzwyczajony przez debatę publiczną do dwóch skrajnych postaw – agresji w imię „prawdy” lub ukrywania prawdziwych opinii w imię „zgody” – może nauczyć się od Vaniera i Kristevej pełnego życzliwości, kulturalnego i jednocześnie stanowczego wyrażania własnych
142
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
opinii niezgodnych z opinią rozmówcy. Na rozdrażnienie Kristevej entuzjastycznym językiem i podziękowaniami wobec losu Vanier odpowiada: „Twoje zdenerwowanie jest być może znakiem, że Twoje psychoanalityczne, bystre oko podejrzewa mnie, za uśmiechem i podziękowaniami, o coś, co nie zostało wyjawione. Nie mylisz się. Są we mnie [...] uniki, lęki, uprzedzenia, rzeczy ukryte. Osobiście n i e c z u j ę p o t r ze b y, a b y pój ś ć d a l e j w t e j pr a cy na d s o b ą [podkr. JP]. Teraz, kiedy mam prawie osiemdziesiąt dwa lata, schodzenie w słabość i przyjmowanie tej słabości będą dopełniać tej pracy”. Tak prowadzona rozmowa prowadzi jednak przede wszystkim do wspólnych odkryć. Przede wszystkim do odkrycia tyranii normalności i chęci jej przełamania. Świat zachodni, ciągle zapatrzony w Wall Street, przez tę tyranię uniemożliwia ludziom bycie sobą. Możliwe jest bowiem nawiązanie głębokiej więzi tylko z człowiekiem autentycznym. Autentyczność natomiast musi wiązać się z setkami odcieni „nienormalności”, czyli cech, które nie pozwalają włączyć się w stadną pogoń za sukcesem i przyjemnością. Czy jednak przyjemność jest złem? Vanier stawia tezę niezwykłą – według niego podstawową przyczyną tak wielkiego zainteresowania pełnieniem w Arce funkcji asystenta (osoba, która decyduje się dzielić codzienne życie z upośledzonymi) jest właśnie przyjemność spotkania z „kumplami”, jak mówi się o niepełnosprawnych przyjaciołach. Przyjemność całkowicie naturalnego spotkania, pozbawionego umysłowego „narzutu”, spotkania, „które wyraża to, co ludzkie, [...] – w którym widzi się oczy drugiego, dotyka się jego ciała z szacunkiem, słyszy się ton jego głosu”. Może to jest właśnie droga do przezwyciężenia tyranii normalności i sukcesu – nie przez negację potrzeby szczęścia i przyjemności, ale przez wskazanie, że leżą one gdzie indziej, niż się nam wydaje?
Przeciw tyranii normalności
Między rozmawiającymi tworzy się także wspólny cel – wyrażany szczególnie silnie przez Kristevą. Dla francuskiej psychoanalityczki pobyt w Arce stał się silną inspiracją do myślenia o zmianach systemowych. „Brakuje nam, drogi Jeanie Vanier, Arki w wymiarze politycznym” – pisze już na początku. Czy jednak możliwe jest utrzymanie tak bliskich więzi na poziomie instytucjonalnym, organizacyjnym? Nadzieja na to nie opuszcza Kristevej, choć zdaje sobie ona sprawę z faktu, że na poziomie wielkich zbiorowości gubi się indywidualność, że bardzo trudno uniknąć skostnienia instytucji. Być może jedynym skutecznym działaniem może tu być działanie etyczne, jednak ono znów należy do poziomu jednostkowego – głębi rozmów między osobami – i nie poddaje się rozwiązaniom systemowym. Doświadczenie pracy z instytucjami wspierającymi osoby niepełnosprawne wskazuje, że wraz z powiększaniem się ich kadry, zasięgu, infrastruktury tworzy się też nowy, formalny język i nowe, bardziej zdystansowane relacje. Aby otworzyć się na kruchość, instytucja musiałaby samą siebie uznać za niepełnosprawną. A to wymagałoby od jej przywódców unieważnienia
własnego ja. Taka sytuacja jednak jest niezwykle rzadka – umiejętność stworzenia spójnego ruchu politycznego czy sprawnie działającej organizacji niestety często nie idzie w parze z pokorą. W procesie instytucjonalizacji i polityzacji może się więc zagubić proste, osobowe doświadczenie spotkania człowieka z człowiekiem. Czy na pewno musi? Takie pytanie wielokrotnie zadają między wierszami Kristeva i Vanier. Nie dają przy tym na nie jednoznacznej odpowiedzi, podobnie jak na wiele innych, nieraz dramatycznych pytań, które pojawiły się w trakcie ich korespondencji. Ale czy faktycznie chodzi tu o gotowe odpowiedzi? Oboje autorzy listów unikają zamykania podjętych kwestii. Dzięki temu omijają pułapkę nadmiernego pesymizmu, który, jak się wydaje, może grozić Kristevej, jak i naiwności, o którą można czasem posądzić współtwórcę Arki. W ich rozmowach natomiast rozbrzmiewa pytanie, o którym pisała Simone Weil: „Jaka jest twoja udręka?”. A już sama zdolność do zadania tego pytania oznacza, zdaniem francuskiej myślicielki, pełnię miłości bliźniego. Jarema Piekutowski
Jarema Piekutowski – ur. 1978. Socjolog, kierownik projektów badawczych, społecznych i kultu-
Książki
ralnych. Właściciel firmy Liber, prowadzącej badania społeczne oraz projekty społeczne i kulturalne. Wiceprezes Fundacji Veritas, menedżer i wokalista w zespole wokalno-instrumentalnym Pomerania Ensemble. Mieszka w Szczecinie.
143
Nacjonalizm przeciwko „Solidarności” Jan Olaszek
Przemysław Gasztold-Seń, Koncesjonowany nacjonalizm. Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald” 1980–1990, Instytut Pamięci Narodowej, Warszawa 2012, 445 s.
144
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Kiedy 8 marca 1981 r. na Uniwersytecie Warszawskim obchodzono 13. rocznicę Marca ’68, kilka ulic dalej – przy placu na Rozdrożu, przed budynkiem dawnego Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego – odbył się wiec zorganizowany przez szerzej do tego czasu nieznaną organizację o nazwie Zjednoczenie Patriotyczne „Grunwald”. Historię tej organizacji opisał po latach Przemysław Gasztold-Seń. Wiec 8 marca 1981 r. miał być oddaniem hołdu ofiarom stalinowskich represji. Data protestu nie była przypadkowa. W czasie, kiedy wielu ludzi „Solidarności” uczestniczyło w sesji przypominającej wydarzenia związane m.in. z antysemicką kampanią Marca 1968 r., członkowie „Grunwaldu” chcieli upamiętnić ofiary „syjonistycznej” kliki rządzącej rzekomo Polską przed 1956 r. Tym samym zrzucali odpowiedzialność za zbrodnie stalinowskie wyłącznie na komunistów pochodzenia żydowskiego, pomijając rzeczywistą strukturę narodowościową tej formacji i te postaci, które nie pasowały do stereotypu żydokomuny. Taką wizję powojennej historii prezentował „Grunwald”. Jednocześnie organizacja ta uczestniczyła w bieżącej polityce, atakując przede wszystkim środowisko Komitetu Obrony Robotników. Jak podkreśla autor monografii, ZP „Grunwald” było narzędziem wykorzystywanym przez władze PRL do atakowania opozycji, głoszącym tezy, które władza chciała propagować, nie prezentując ich jednocześnie oficjalnie jako swoich.
Z „Grunwaldem” związane były osoby o bardzo różnych życiorysach. Byli wśród nich m.in.: reżyser Bohdan Poręba; atakujący opozycję publicysta Józef Kossecki; Tadeusz Bednarczyk – autor publikacji (ocenianych przez historyków jako niewiarygodne) na temat pomocy Żydom przez Polaków; związany wcześniej z Klubem Inteligencji Katolickiej Kazimierz Studentowicz. Bardziej epizodyczny charakter miał związek z „Grunwaldem” komendanta Okręgu Śląskiego AK Zygmunta Waltera-Jankego czy słynnego polskiego pilota Stanisława Skalskiego. Monografia ZP „Grunwald” składa się z trzech dużych rozdziałów. W pierwszym z nich autor zastanawia się nad korzeniami organizacji. Odwołuje się przy tym do badań wskazujących na związki nacjonalizmu z komunizmem (opisane już m.in. w książce Marcina Zaremby Komunizm, legitymizacja, nacjonalizm). ZP „Grunwald” i odegraną przez nie rolę autor wpisuje w historię funkcjonowania w powojennej Polsce dogmatycznych i narodowych frakcji w obozie władzy. Jak pisze Gasztold-Seń, inspiracji organizacji można doszukiwać się w ideach głoszonych przez grupę natolińską w okresie około 1956 r., a w jeszcze większym stopniu przez moczarowców i innych uczestników antysemickiej kampanii w 1968 r. Część liderów ZP „Grunwald” brała w niej udział. Gasztold-Seń opisuje też mało dzisiaj znane inicjatywy środowisk dogmatycznych z lat 70., jak List 2000 – krytykujący zarówno Edwarda Gierka, jak i Komitet Obrony Robotników. Przedstawiając inspiracje ZP „Grunwald”, autor odwołuje się też do podobnych nurtów w ZSRR i innych państwach bloku sowieckiego. Interesujące są rozważania definicyjne na temat „Grunwaldu” i innych inicjatyw współtworzących nurt dogmatyczny, związany z PZPR. Sami określali oni siebie jako „lewicę partyjną” czy „lewicę narodową”, a jednocześnie głoszona przez
145
nich myśl miała wiele wspólnego z nurtami prawicowymi, jak choćby z ideami głoszonymi przez narodowców. Następnie autor przedstawia historię powstania „Grunwaldu” jesienią 1980 roku i próbuje dokonać weryfikacji liczby członków. W źródłach pojawiały się różne informacje na ten temat. Jego działacze zawyżali liczbę osób, autorowi udaje się oszacować ją na 200–300, czyli niewiele w zestawieniu z innymi organizacjami społecznymi, nawet grupującymi różnego rodzaju hobbystów. W okresie stanu wojennego ZP „Grunwald” nie zostało zawieszone. Wówczas znacznie zmniejszyło się jego znaczenie. „Grunwald” nie stanowił dużego zagrożenia dla spójności obozu władzy. Przemysław Gasztold-Seń pisze: „Kierownictwo «Grunwaldu» zdawało sobie sprawę, że wprowadzenie stanu wojennego oznacza cezurę w działalności organizacji. O ile w czasie legalnego funkcjonowania «Solidarności» Zjednoczenie było potrzebne władzy do niewybrednych ataków na opozycję, o tyle po stabilizacji sytuacji politycznej jego rola musiała się zmienić”. Organizacja nadal działała i była tolerowana przez władze, ale podejmowane przez nią akcje nie wywoływały szerszego rozgłosu. Ważny wątek książki stanowi temat relacji ZP „Grunwald” i Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Na podstawie zebranego materiału autor podjął się weryfikacji tezy o inspirowaniu i wsparciu działań organizacji przez SB. Wskazuje na zbieżność celów organizacji i policji politycznej PRL, dążącej do zwalczania opozycji. „Najważniejszą wspólną kwestią pozostawał wrogi stosunek do tzw. ekstremy «Solidarności» i do KOR, co łączyło się z antysemityzmem. W dokumentach przygotowywanych przez MSW w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zagrożenie syjonistyczne podkreślano bardzo często i program takiej organizacji jak «Grunwald» niewątpliwie trafiał w oczekiwania niektórych pracowników resortu
Książki
Nacjonalizm przeciwko „Solidarności”
J a n Ol a s z e k
i partii” – pisze autor. I jednocześnie neguje tezę o inspirowaniu przez SB „Grunwaldu”. Nie powstał on jako prowokacja policji politycznej PRL, ale działał później za jej aprobatą i korzystał z jej wsparcia. Jednocześnie SB inwigilowała tę organizację i jej członków. Drugi rozdział pracy dotyczy najgłośniejszej akcji ZP „Grunwald”, jaką była wspomniana demonstracja 8 marca 1981 r. Autor omawia kulisy przygotowań do niej; na podstawie zróżnicowanych źródeł odtwarza, kto był jej organizatorem, a kto jedynie w wiecu uczestniczył. Szeroko omawia nie tylko przebieg samego zdarzenia, ale też reakcje na nie. Ważne były głosy protestu z Zachodu. Jawne prezentowanie antysemityzmu (podobnie jak w 1968 r. określanego jako antysyjonizm) przez oficjalnie działającą organizację odbiło się szerokim echem na świecie i wpłynęło na utrwalenie pewnych negatywnych stereotypów dotyczących Polski. Skutkiem tolerowania „Grunwaldu” przez władze PRL było m.in. zbojkotowanie przez niektóre organizacje żydowskie obchodów 40. rocznicy powstania w getcie warszawskim. Przeciwko ZP „Grunwald” protesto wano też w Polsce. Sprzeciw wyrażali przedstawiciele mniejszości żydowskiej, kombatanci AK, intelektualiści, działacze katoliccy, środowiska związane z opozycją demokratyczną i „Solidarnością”. Autor pisze też o zróżnicowanych reakcjach aparatu partyjnego. Protestowała część środowisk związanych z władzą o liberalnym nastawieniu, m.in. konsekwentnie zwalczający tę organizację tygodnik „Polityka”. Przemysław Gasztold-Seń pokazuje, że działania „Grunwaldu” znacznie częściej spotykały się z krytyką niż poparciem. Jednocześnie autor opisuje sojuszników tej organizacji: inne środowiska dogmatyczne, jak te związane z pismami „Rzeczywistość” i „Barwy”. Ostatni rozdział książki dotyczy programu i działalności ZP „Grunwald”. Autor wskazuje na wykorzystywanie przez
146
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
tę organizację mediów, przede wszystkim własnej prasy i wydawnictw. „Grunwald” proponował społeczeństwu swoiście rozumiane „wychowanie patriotyczne”. Pod hasłem antysyjonizmu krytykowano zarówno Żydów jako naród, jak i państwo Izrael. Ostro atakowano „Solidarność”, pod pozorem krytykowania robotniczej organizacji zdominowanej przez „ekstremistów”, co wpisywało się w politykę władz. Jednocześnie przy użyciu antysemityzmu atakowano przede wszystkim środowisko KOR, zarzucając jego członkom dbanie o „syjonistyczne interesy”. Dzięki temu „Grunwald” nawiązywał kontakty z grupami opozycyjnymi o nacjonalistycznym programie i z działaczami „Solidarności” o takich poglądach. Innym stałym elementem programu ZP „Grunwald” była antyniemieckość. Wszystkie te komponenty łączyły się w pewną wizję rzeczywistości, zaś rzekomi wrogowie Polski przedstawiani przez ZP „Grunwald” mieli być ze sobą powiązani. Przemysław Gasztold-Seń szeroko opisuje także spory i kłótnie wewnątrz organizacji. Ważnym ich elementem były wzajemne oskarżenia o… syjonizm. Autor opisuje wersje wydarzeń propagowane przez głównych przedstawicieli obu frakcji „Grunwaldu”. Ciekawe, że organizacja ta formalnie funkcjonuje w różnych rejestrach do dzisiaj. Jej członkowie byli aktywni w polityce, m.in. w Partii „X” i „Samoobronie”. Jak zauważa autor, pewne elementy programu ZP „Grunwald” były obecne w ich działalności. Przygotowując monografię „Grunwaldu”, Przemysław Gasztold-Seń skorzy stał z wielu zróżnicowanych źródeł archiwalnych. Warte podkreślenia jest też dotarcie do trudno dostępnego „Biuletynu Informacyjnego Zjednoczenia Patriotycznego «Grunwald»”, dzięki któremu udało mu się szczegółowo opisać program organizacji. Autor książki zebrał także relacje kilku osób związanych ze ZP „Grunwald”: Józefa Kosseckiego, Edwarda Masteja, Michała
Misiewicza, Bohdana Poręby, Stanisława Szkutnika i Mieczysława Trzeciaka, a także Czesława Kiszczaka, szefa wspierającego „Grunwald” MSW, oraz przedstawicieli przeciwników „Grunwaldu” wewnątrz szeroko rozumianego obozu władzy: Daniela Passenta i Jerzego Wiatra. To jeden z atutów tej pracy. W badaniach nad PRL historycy stosunkowo rzadko przeprowadzają bowiem wywiady z ludźmi popierającymi lub współtworzącymi obóz władzy. Wynika to m.in. z uznawania tych relacji za mało wiarygodne (bo rzeczywiście często takie są) i niechęci samych zainteresowanych do rozmów na temat przeszłości. W książce Gasztolda-Senia relacje te – niezależnie od wielu mało wiarygodnych informacji i pojawiających się w nich ocen – pozwoliły autorowi odtworzyć klimat intelektualny panujący w tym środowisku. Przemysław Gasztold-Seń zestawia ze sobą różnego typu źródła, porównując je i komentując. Jego wnioski są zazwyczaj dobrze udokumentowane. Jedynie w niektórych przypadkach nie udało się zachować tej krytycznej i ostrożnej postawy. Skutkuje to drobnymi faktograficznymi pomyłkami. Jedynie w kilku przypadkach ma to poważniejsze konsekwencje dla wniosków autora. Dotyczy to np. tezy o finansowaniu „Grunwaldu” przez MSW. Wydaje się ona postawiona zbyt kategorycznie wobec przywołanych źródeł: relacji Czesława Kiszczaka, wskazującej na to, że był tylko w jednej sytuacji pośrednikiem w przekazaniu pieniędzy partyjnych, oraz wypowiedzi Tadeusza Grabskiego, w której relacjonował on słowa Kiszczaka, odnoszące się do finansowania przez jego ministerstwo tej organizacji. Teza autora jest prawdopodobna, jednak powinna być przedstawiona w sposób bardziej ostrożny bądź lepiej udokumentowana źródłowo. Pewnym utrudnieniem dla czytelnika może być również konstrukcja książki. Autor najpierw przedstawia „Grunwald” na tle innych podobnych nurtów w obozie
147
władzy, czytelnik jednak jeszcze nie wie, czym dokładnie był „Grunwald”. Ta część pracy ma dużą wartość, nadaje jej analityczny charakter, autor stawia w niej ważne i interesujące pytania. Wydaje się jednak, że jej istotne fragmenty powinny się raczej znaleźć w zakończeniu książki. Następnie autor pisze o genezie „Grunwaldu” w 1980 r. i przechodzi od razu do czasów stanu wojennego, a w kolejnym rozdziale wraca do historii słynnej demonstracji 8 marca 1981 r. Wydaje się, że nadanie bardziej chronologicznego porządku ułatwiłoby uchwycenie związku przyczynowo-skutkowego między poszczególnymi wydarzeniami. Bardzo interesujące byłoby stworzenie odrębnego rozdziału o ludziach „Grunwaldu”. Prezentując mocno krytyczny stosunek do głoszonych przez „Grunwald” tez i podejmowanych działań, autor pisze o członkach organizacji bardzo ciekawie, starając się ich zrozumieć, nie zaś osądzić: „Otwarta teoretycznie formuła stowarzyszenia powodowała, że wstępowali do niego ludzie w różny sposób skrzywdzeni przez władzę, los czy wydarzenia historyczne. Dochodzili swoich racji, działając w «Grunwaldzie». W hołdującym spiskowej teorii dziejów Zjednoczeniu odnajdowali się również fanatyczni antysemici, którzy znajdowali tu doskonały parawan do głoszenia jątrzących haseł. Do ugrupowania wstępowali zatwardziali komuniści, neoendecy oraz osoby całkiem przypadkowe, które wyczuły poparcie władz dla tej organizacji. Niektórzy z nich działali powodowani swoimi przekonaniami i światopoglądem, inni próbowali wykorzystać Zjednoczenie do własnych celów politycznych i ekonomicznych”. Dodać można, że w wielu przypadkach chodziło o nie zawsze w pełni uzasadnione poczucie bycia skrzywdzonym przez władze PRL. Wielu członków „Grunwaldu” trudno uznać za osoby szczególnie represjonowane. Ale niektórzy ludzie związani z organizacją, jak członek Zjednoczenia
Książki
Nacjonalizm przeciwko „Solidarności”
J a n Ol a s z e k
Kazimierz Studentowicz czy uczestniczący jedynie w wiecu 8 marca 1981 r. Zygmunt Walter-Janke, byli rzeczywistymi ofiarami surowych represji w okresie stalinowskim. Przemysław Gasztold-Seń nie przecenia znaczenia „Grunwaldu”. Podkreśla, że był on niewielką organizacją i przez większość swojej historii zupełnie marginalną. Jednocześnie w kilku miejscach można odnieść wrażenie, że społeczeństwo było „Grunwaldem” mocno zainteresowane. Czy organizacja ta miała jakiś wpływ na poglądy zwykłych ludzi? Czy utrwalała antysemickie przekonania? Jej publikacje miały niewielki nakład, mało pisały o nich inne pisma. Prowadzi to raczej do wniosku, że odbiór społeczny „Grunwaldu” był mały, a społeczeństwo żyło zupełnie innymi problemami. Celnie pisze o tym autor m.in. w zakończeniu, wskazując na zanik znaczenia tej organizacji po 1981 r. Zapewne to właśnie brak większego pozytywnego odzewu na ZP „Grunwald” skutkował jego marginalizacją. Jednocześnie zapewne antysemicka propaganda skierowana przeciwko członkom KOR wpływała na tworzenie się negatywnego obrazu tego środowiska. Poza przedstawieniem historii samego ZP „Grunwald”, książka wpisuje się w ciekawą dyskusję o związkach nacjonalizmu z komunizmem. Dostrzec można łączenie pewnych cech obu tych ideologii. Historia
ZP „Grunwald” wiele mówi o polityce władz PRL w latach 80. Autor pisze o wykorzystywaniu „Grunwaldu” przez władze do walki z przeciwnikiem politycznym. Członkowie organizacji prezentowali tezy, których władze nie chciała oficjalnie propagować, ale które były im przydatne. ZP „Grunwald” było wykorzystywane przez władze jako straszak na opozycję. Gen. Wojciech Jaruzelski i jego współpracownicy prezentowali się w ten sposób jako „liberałowie”, naciskani jednak przez zwolenników znacznie bardziej radykalnych działań. Jednocześnie „Grunwald” w przeciwieństwie do niektórych środowisk dogmatycznych nie krytykował kierownictwa PZPR i nie aspirował do tworzenia wobec niego alternatywy. Koncesjonowany nacjonalizm to monografia ważna dla historiografii PRL. Przemysław Gasztold-Seń wypełnił pewną lukę. O „Grunwaldzie” wspominano dotychczas często bez podawania szczegółowych informacji i analizowania jego rzeczywistej roli. Autor książki postawił też ważne pytania i dał ciekawe propozycje interpretacji. Dodatkową zaletą książki jest ułatwiający lekturę lekki język autora. Książkę tę można polecić nie tylko historykom, ale też wszystkim czytelnikom zainteresowanym historią najnowszą. Jan Olaszek
Jan Olaszek – ur. 1985. Historyk, pracownik Biura Edukacji Publicznej IPN, doktorant w Instytucie
Historii PAN, członek zarządu Stowarzyszenia „Archiwum Solidarności”. Autor książki „Nieliczni ekstremiści”. Podziemna „Solidarność” w propagandzie stanu wojennego oraz innych opracowań i publikacji źródłowych na temat opozycji demokratycznej w PRL. Mieszka w Warszawie.
148
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Polska wieś wobec Zagłady
Zarys krajobrazu. Wieś polska wobec zagłady Żydów 1942–1945, red. Barbara Engelking i Jan Grabowski, Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów IFiS PAN, Warszawa 2011, 536 s.
149
Książka Zarys krajobrazu zawiera zbiór artykułów dotyczących przebiegu zagłady Żydów na wsi i postaw, jakie przyjmowali wobec niej Polacy. Występują tu zróżnicowane ujęcia badawcze: od perspektywy antropologicznej, przez literaturoznawczą, studium przypadku, po próby zaprezentowania obliczeń statystycznych czy uporządkowania zjawisk w określone typy i schematy. Dzięki temu teksty autorów wzajemnie się uzupełniają. Niewątpliwie autorzy wspólnie przekonani są o potrzebie przewartościowania utrwalonych stereotypowych opinii i wyobrażeń. Analizują rzadko do tej pory wykorzystywane źródła, przede wszystkim relacje ocalałych Żydów składane po wojnie w żydowskich komisjach historycznych oraz akta procesów prowadzonych na podstawie tzw. dekretu sierpniowego. Przedstawiają wnioski polemiczne wobec tych zawartych w pracach historycznych od wielu lat obecnych w obiegu naukowym, a także wobec przeświadczeń regularnie przywoływanych w debatach publicznych. Ponadto niektórzy autorzy zajmują się tematami dotychczas przemilczanymi, ich artykuły przynoszą zatem zupełnie nową wiedzę, w tym również próbę wyjaśnienia, kiedy i z jakich powodów dane zagadnienie zostało stabuizowane. We Wstępie Krzysztof Persak dokonuje rekapitulacji obecnych w historiografii sposobów opisywania postaw Polaków wobec Żydów podczas Zagłady. Stwierdza, że w opisie dominowało „spojrzenie jednostronne, skoncentrowane na zagadnieniu
Książki
Anna Tatar
Ann a T a t a r
pomocy Żydom i ich ratowania. Postawy negatywne – niechęć, wrogość, zachowania zbrodnicze – przez dziesięciolecia najczęściej pomijano, przemilczano, kamuflowano eufemizmami, bagatelizowano. Zdarzało się nawet cenzurowanie i fałszowanie ogłaszanych drukiem źródeł”. W najnowszych badaniach autorzy zdecydowanie odchodzą od takiego jednostronnego ujmowania tematu. Na nierozerwalny związek jasnych i ciemnych aspektów udzielania Żydom pomocy wskazuje między innymi Jacek Leociak w książce Ratowanie. Opowieści Polaków i Żydów: „Dyskurs o pomocy ma dwa oblicza. Jasne – to opowieść o heroizmie, poświęceniu, altruizmie. Ciemne – o strachu przed zdradą sąsiadów, o szantażu, o podłości. Obie strony, jasna i ciemna, stanowią całość nierozdzielną”. W Zarysie krajobrazu zagadnienie ratowania Żydów szczegółowo analizuje Zuzanna Schnepf-Kołacz. Ponadto autorzy artykułów wiele miejsca poświęcają negatywnym postawom Polaków, próbując objąć je refleksją naukową i niejako przywrócić świadomości społecznej ten zapoznany fragment przeszłości. Jan Grabowski analizuje, w jaki sposób Niemcy wykorzystywali struktury społeczności wiejskiej w przeprowadzaniu Zagłady, Barbara Engelking pisze o wydawaniu i mordowaniu Żydów na wsi, a Alina Skibińska na podstawie akt sądowych stara się ustalić motywacje sprawców zbrodni. Persak zauważa również: „Szczególnie słabo zagospodarowanym polem badawczym w odniesieniu do przebiegu Zagłady i reakcji polskiego otoczenia jest prowincja, a zwłaszcza wieś”. Dodaje: „Dzieje okupacji niemieckiej na wsi były przez lata domeną historiografii ruchu ludowego. Przedstawiała ona bardzo optymistyczną wizję postaw Polaków wobec Holokaustu. Podkreślała spontaniczną, powszechną, bezinteresowną i solidarną pomoc wsi dla prześladowanych Żydów”. W odniesieniu do takiej tradycji badawczej wszelkie opisy dotyczące udziału
150
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
społeczności wiejskiej w Zagładzie stanowić muszą co najmniej niepokojące lub wręcz, dla niektórych osób, obrazoburcze podważenie i przewartościowanie ugruntowanego za jej przyczyną jasnego obrazu przeszłości. Dariusz Libionka w artykule Zagłada na wsi w optyce polskiej konspiracji twierdzi, że w badaniach prowadzonych przez historyków zajmujących się ruchem ludowym w okresie okupacji „próżno szukać wyjaśnienia artykułowanego w sposób jednoznaczny antysemityzmu centralnych organów prasowych stronnictwa z lat 1941–1942, a także późniejszej ambiwalencji wobec losu ukrywających się na terenach wiejskich Żydów. Zapisy te są w tekstach dotyczących postaw wsi wobec Żydów przemilczane, przy jednoczesnym eksponowaniu przypadków solidarności, pomocy i ratowania”. Po raz kolejny w odniesieniu do prac naukowych na temat okupacji przywołana zostaje kategoria milczenia. Obejmuje ona to wszystko, co stanowi przeciwieństwo – chętnie opisywanych – przypadków bohaterstwa ze strony Polaków wobec Żydów. Nietrudno zauważyć, że historycy związani z ruchem ludowym wytworzyli wręcz mit polskich chłopów bez wyjątku ratujących Żydów. Znakomicie wpisywał się on w inny, obecny w świadomości społecznej mit, zanalizowany w Zarysie krajobrazu przez Wojciecha Józefa Bursztę: chłopów, którzy stali się „żywym pomnikiem kultury zamierzchłych epok i skarbnicą narodowych pamiątek”. Takie wyobrażenia o kulturze chłopskiej, rzekomo opartej na pierwotnych wartościach, panowały od początku XIX wieku wśród warstw oświeconych, aż do czasów współczesnych – głównie wśród etnografów, lecz również pisarzy i poetów. Gruntowne i systematyczne badania historyczne nad postawami mieszkańców wsi wobec eksterminowanych Żydów, które ukazały się w ostatnich latach, przyniosły wizerunek polskich chłopów zupełnie odmienny niż ten tradycyjny.
Libionka rekonstruuje również obraz Zagłady zawarty w prasie konspiracyjnej, lokalnej i centralnej, wydawanej przede wszystkim przez Armię Krajową i ruch ludowy. Cytuje także dokumenty wewnętrzne różnych organizacji. Wnikliwie analizując źródła, zwraca uwagę na „nieobecność szczegółów dotyczących prześladowań Żydów na terenach wiejskich w najważniejszych organach prasowych ruchu ludowego i, w mniejszym stopniu, w centralnej prasie AK”. W podziemnych publikacjach prawie nie pojawiały się informacje o udziale chłopów w Zagładzie: donosach i wydawaniu Żydów, rabunkach, samodzielnie urządzanych obławach, wreszcie o mordowaniu ich – ze strachu, chciwości, podłości. W niektórych artykułach i dokumentach Żydzi byli przedstawiani jako źródło zagrożenia dla Polaków. Tę opinię powtarza autor sprawozdania (powstałego w połowie 1943 roku) Biura Informacji i Propagandy obwodu grójeckiego AK: „Żydzi kryjący się po lasach są przez ludność nienawidzeni. Są oni przyczyną wielu kłopotów i nieszczęść ludności polskiej. Urządzają napady rabunkowe, poza tym z reguły należą do komuny. Złapany przez żandarma «żyd leśny» prawie zawsze oskarża Bogu ducha winnych mieszkańców z pobliskich osiedli”. W prasie ludowej nie opublikowano żadnego apelu o pomoc dla ukrywających się Żydów. Jak zauważa Libionka, większość podziemnych tytułów nie wspomniała również o wydrukowanych przez „Żegotę” ulotkach z takim wezwaniem. Tymczasem na łamach centralnego organu Delegatury Rządu „Rzeczpospolita Polska” wydrukowano w połowie kwietnia 1943 roku „odezwę zawierającą apel o pomoc dla dezerterów włoskich, węgierskich, chorwackich, rumuńskich i słowackich”. W organie prasowym Ludowego Związku Kobiet „Żywia” opublikowano apel o pomoc dla osób ukrywających się przed Niemcami, ale nie wspomniano w nim o Żydach. Jak stwierdza Libionka,
151
„Żydzi, którzy znajdowali się w bardzo podobnej sytuacji, i tym razem nie zostali objęci imperatywem narodowej solidarności”. Oczywiście, w niektórych pismach, przede wszystkim lokalnych, pojawiały się artykuły potępiające prześladowania Żydów przez polskich chłopów czy krytykujące stosunek sądów podziemnych do sprawców zbrodni, lecz stanowiły one wyjątki na tle prasy konspiracyjnej. Okazuje się, że strategia milczenia wobec negatywnych postaw Polaków podczas Zagłady była wspólna zarówno naocznym świadkom, próbującym na bieżąco opisywać okupacyjną rzeczywistość, jak i autorom prac naukowych, powstających przez dziesiątki lat po tamtych wydarzeniach. Inna próba przewartościowania utrwa lonego sposobu myślenia, podjęta przez autorów Zarysu krajobrazu, dotyczy kategorii świadka Zagłady. W obliczu nowych badań nad przebiegiem procesu eksterminacji w polskich wsiach klasyczny podział Raula Hilberga – na sprawców, ofiary i świadków – okazuje się niewystarczający. Barbara Engelking dość dokładnie wyznacza moment, w którym nastąpiła zmiana statusu świadka Zagłady. Gdy części Żydów udało się uciec z gett na stronę aryjską i uniknąć wywiezienia do obozów zagłady, poszukiwali ratunku wśród polskiego społeczeństwa. Jak zauważa Engelking, Polacy „wcześniej mogli jedynie biernie obserwować poczynania Niemców, nie mając wpływu na to, co się dzieje z Żydami (oczywiście mogli szmuglować żywność do gett, pomagać znajomym itp.). Po głównej fali eksterminacyjnej ich świadkowanie zyskało nowy, odmienny status – mieli realny wpływ na losy poszczególnych Żydów”. Badaczka ta, podobnie jak Alina Skibińska, rozróżnia przestrzeganie wprowadzonego przez Niemców, pod karą śmierci, zakazu udzielania Żydom pomocy – od wynagradzanego, lecz nie nakazanego przez prawo okupacyjne, wyłapywania ukrywających się
Książki
Polska wieś wobec Zagłady
Ann a T a t a r
i oddawania ich w ręce żandarmów. Dochodzi zatem do wniosku, że „Polacy nie musieli ani wydawać, ani mordować Żydów”. Szczegółowo podział ról społecznych na wsi opisuje Grabowski. Na przykładzie powiatu Dąbrowa Tarnowska rekonstruuje on system zaprojektowany przez Niemców w celu polowania na ukrywających się Żydów, w którym określone funkcje pełnili przedstawiciele wspólnoty wiejskiej: wójtowie, sołtysi, dziesiętnicy, zakładnicy, warta nocna, straż pożarna, gońcy gminni oraz woźnice. Badacz próbuje ustalić, z jakim zaangażowaniem traktowali swoje obowiązki. Stara się też określić, w jakim stopniu mieszkańcy wsi mogli samodzielnie, bez narażania się na represje ze strony Niemców, podejmować decyzje co do dalszego losu schwytanych Żydów. Okazuje się, że osoby pełniące w strukturze społecznej tę samą funkcję postępowały w skrajnie różny sposób. Zgodnie z rozważaniami autorów książki pojęcie świadka Zagłady uległo rozszczepieniu. Może ono oznaczać rozmaite postawy moralne, rozciągające się między dwoma skrajnymi biegunami sprawców i ofiar, może przybliżać się do jednego z nich, lecz zawsze zachowuje pewną nieokreśloność i niejednoznaczność – a przez to wywołuje niepokój. Utraciło ono bowiem swoją dotychczasową niewinność. Dawny „świadek” Zagłady miał bezradnie i bezwolnie stać z boku i przyglądać się działaniom Niemców, jego sumienie zaś – w sytuacji braku możliwości jakiegokolwiek wyboru – było nieobciążone. Badania zgromadzone w omawianym tomie, jak i przywoływane tu prace z ostatnich lat dowodzą, że „nikt nie mógł pozostać na te wydarzenia obojętny”, wolny od wszelkich emocjonalnych i moralnych uwikłań. W obliczu Zagłady polscy chłopi dokonywali różnych wyborów, a jednym z nich była zgoda na śmierć Żydów: „trzeba stwierdzić, że wszyscy (może oprócz dzieci), którzy w czasie okupacji
152
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
wydawali Niemcom Żydów, zdawali sobie doskonale sprawę z tego, co się z tymi Żydami stanie, tym samym godzili się na ich śmierć”. Pojęcie świadka staje się bliskie pojęciu uczestnika zdarzeń – kogoś, kto reagował na nie w określony sposób i miał wpływ na ich przebieg. „Los uciekających przed śmiercią Żydów zależał więc od tego, jak przebiegało ich spotkanie z Polakami”. Zuzanna Schnepf-Kołacz zwraca uwagę na bardzo ciekawą kwestię, podjętą również przez Leociaka w książce Ratowanie. Analizując wizerunek Sprawiedliwych zawarty w wydanej przez Instytut Yad Vashem Księdze Sprawiedliwych wśród Narodów Świata pod redakcją Israela Gutmana, autorka zauważa, że zgromadzone w niej relacje ocalonych Żydów mają „charakter laudacji na cześć pomagających, których postawy, czyny, dążenia i pobudki przedstawiane są wyłącznie w jasnych barwach. Nie ma tu miejsca na jakąkolwiek ambiwalencję myśli bądź zachowań”. Według Schnepf-Kołacz klucz do interpretacji stanowi cel, w jakim te relacje zostały napisane, a więc przyznanie odznaczenia. Jednym ze ściśle określonych kryteriów, które musieli spełnić kandydaci do tytułu Sprawiedliwego, było bezinteresowne udzielanie pomocy (Yad Vashem dopuszczał ponoszenie przez Żydów kosztów utrzymania). Krytyczne wzmianki o ratujących mogłyby, w przekonaniu autorów relacji i oświadczeń, utrudnić lub wręcz uniemożliwić pomyślne zakończenie całej procedury. Schnepf-Kołacz zauważa, że „w dokumentacji Sprawiedliwych prawie całkowicie pomijane są takie tematy, jak opłaty za pomoc, praca w gospodarstwach jako forma odwdzięczenia się za udzielenie schronienia, strach opiekunów prowadzący do wymówienia kryjówki, trudne i napięte stosunki między ratowanymi i ich opiekunami, w tym wykorzystywanie położenia pierwszych przez drugich”. Aby uzupełnić obraz, badaczka porównuje powstałe w różnym czasie
Polska wieś wobec Zagłady
i okolicznościach świadectwa i wspomnienia – napisane przez tę samą ocaloną osobę. Bez trudu dostrzega występujące między nimi rozbieżności dotyczące przebiegu zdarzeń i stwierdza: „historie Sprawiedliwych mają drugie dno, głębszy wymiar, który zaciera jednoznaczny czarno-biały obraz”. Próbując wzbogacić – zubożone w dokumentacji Yad Vashem – wizerunki Polaków ratujących Żydów, autorka opisuje, na jakie niebezpieczeństwa (przede wszystkim ze strony sąsiadów) byli oni narażeni podczas okupacji. Lęk przed nimi wpływał bowiem na ich postępowanie wobec ukrywających się, w tym na podjęcie decyzji o zaprzestaniu pomocy. Schnepf-Kołacz w wielu miejscach podkreśla, że Sprawiedliwi byli zwykłymi ludźmi, zmagającymi się nie tylko z okupacyjną codziennością, ale i z własnymi negatywnymi emocjami: strachem czy chciwością. „Tym, co odróżniało Sprawiedliwych od ich środowiska, była decyzja o udzieleniu pomocy Żydom”. Niektórzy spośród ocalonych opisali swoje relacje z ukrywającymi ich Polakami. Rozważania zawarte w artykule Schnepf-Kołacz przekonują, że przede wszystkim te wspomnienia, które zawierają wzmianki o wahaniach gospodarzy, przekleństwach, a nawet próbach wyrzucenia uciekinierów i innych niebohaterskich zachowaniach – umożliwiają podjęcie głębokiej refleksji nad tym, czym
było ratowanie Żydów podczas wojny. I jak wyjątkowi – choć przecież niewyróżniający się z otoczenia – ludzie decydowali się na ten krok. W Zakończeniu książki jej redaktorzy, Engelking i Grabowski, wskazują na tematy badawcze związane z okresem okupacji niemieckiej, które nie zostały jak dotąd opracowane. Za najważniejszy problem naukowy uważają brak „historii społecznej Polaków pod okupacją. Ciągle bowiem mamy do czynienia z historią lat 1939–1945 w jej wymiarze militarnym i politycznym, brakuje natomiast całościowego ujęcia dziejów społeczeństwa w tym okresie” . Autorzy Zarysu krajobrazu próbują uzupełniać te luki, podejmując wiele trudnych i nowych (bo dotychczas przemilczanych) tematów dotyczących przebiegu zagłady Żydów na wsiach i postaw polskiego społeczeństwa wobec tych wydarzeń. Rekonstruują utrwalany przez dziesięciolecia stereotypowy (niemal wyłącznie jasny) obraz przeszłości i przeciwstawiają mu, oparty na materiałach źródłowych i prowadzony z różnych perspektyw – opis uwzględniający złożoność i niejednoznaczność okupacyjnej rzeczywistości. Ich prace przynoszą ponowną interpretację historii, pozbawione są jednak dążeń do przedstawienia wyczerpujących i niepodważalnych konkluzji. Anna Tatar
Anna Tatar – doktorantka w Zakładzie Komparatystyki na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu War-
Książki
szawskiego. Jest sekretarzem redakcji magazynu „Nigdy Więcej”. Interesuje się obrazami zagłady Żydów w literaturze polskiej.
153
Duchowe rewolucje Robert Mikołaj Rynkowski
Elżbieta Wiater, Filotea 2.1. Duchowość dla świeckich, Wydawnictwo eSPe, Kraków 2012, 164 s.
154
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Książek o duchowości jest sporo. Proponuje się nam duchowość karmelitańską czy franciszkańską, można też znaleźć niemało pozycji przybliżających ignacjańską metodę rozważania Pisma Świętego czy przeprowadzania rekolekcji. Rzadziej słyszy się o autorze dzieł z zakresu duchowości, jakim był biskup Genewy Franciszek Salezy (1567–1622), mimo że jest on założycielem Zakonu Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny (wizytki), a patronuje między innymi bardzo w Polsce znanemu Towarzystwu św. Franciszka Salezego (salezjanie). Zgromadzenia te nie mają widocznie tyle zapału do promowania duchowości zaproponowanej przez swojego patrona, co jezuici czy franciszkanie. Być może wynika to stąd, że duchowość św. Franciszka Salezego to w dużej mierze duchowość dla świeckich. Był on bowiem tym, który bodaj najbardziej przyczynił się do zwrócenia uwagi na świeckich w czasach, kiedy powołanie do świętości kojarzono wyłącznie z kapłaństwem bądź zakonem, a pisma z dziedziny duchowości adresowane były do stanu duchownego. Biskup Genewy wyprowadził pobożność z klasztorów i kościołów, przedstawił ją jako dostępną dla wszystkich i podkreślił wyraźnie wielkość powołania do życia w świecie – sprzeciwiał się pomijaniu życia doczesnego w celu wywyższenia wiecznego. W czasach Franciszka Salezego takie postawienie sprawy było czymś nowatorskim. Wprawdzie od jego śmierci minęło
blisko czterysta lat, postulaty te brzmią jednak dziwnie świeżo. Również i dziś za człowieka o głębokiej duchowości prędzej uznamy członka zakonu kontemplacyjnego niż żyjącego sprawami tego świata świeckiego. Co więcej, wielu chrześcijan uważa, że nie może pragnąć życia duchowego, nie może go prowadzić, dopóki musi zajmować się pracą, dziećmi, domem… Zdawałoby się, że dla człowieka zainteresowanego dziełem biskupa Genewy nie ma nic prostszego, jak po prostu przeczytać Filoteę, jego podstawowe dzieło o duchowości świeckich. Tylko że to stron około czterystu, a język i stylistyka nieco z innej epoki; kto chce poczuć zapach siarki i żar płomieni piekielnych, temu polecam Salezego opis piekła. Nie musimy jednak odrzucać dzieła biskupa z Genewy, bo z pomocą przychodzi nam Elżbieta Wiater, która w swojej książce Filotea 2.1. Duchowość dla świeckich podjęła się zadania wydobycia z Filotei Franciszka Salezego tego, co najważniejsze, i przełożenia tego na język współczesności. W efekcie otrzymujemy 164 strony tekstu pełnego lekkości i dowcipu. Ta spora dawka humoru nie tylko ułatwia lekturę, ale może być przyczyną podejrzliwych spojrzeń współpasażerów, gdy Filoteę 2.1 czytać będziemy w środkach komunikacji publicznej. Weźmy choćby takie zdanko: „Najbardziej pobożne praktyki i «głębokie» przeżycia są niczym wobec codziennego zmagania się o to, żeby jednak uśmiechnąć się do męża, któremu ma się ochotę skopać pośladki, albo zająć się niemowlakiem cierpiącym z powodu kolki, chociaż najchętniej przekręciłoby się klucz w zamku i zostawiło małego «wyjca» sam na sam ze ścianą. Do osiągnięcia palmy męczeństwa nie potrzebujemy stosu, krzyża czy miecza. Czasem rodzina wystarczy”. Jednak tytułowa Filotea, a więc każdy, kto pragnie dążyć do świętości i doskonałości, nie będzie nikogo kopała ani zamykała, bo jej podstawowym zadaniem jest unikanie
155
grzechów ciężkich, ba, nawet przywiązania do lekkich, jednak nie na zasadzie, że chętnie bym grzeszył, ale boję się kary. Proponowane spojrzenie na grzech w czasach, gdy pojęcie to traktowane jest jako anachronizm, przemawia do czytelnika: trzeba patrzeć na owoce czynów, na to, do czego one prowadzą. Autorka zgrabnie rozprawia się też z naszym przekonaniem, że brakuje nam czasu na modlitwę: zachowujemy się niczym robotnik biegający po budowie z pustą taczką, bo „tyle roboty, że nie ma czasu załadować”. Za św. Franciszkiem podaje konkretne zalecenia dotyczące modlitwy i przedstawia taki sposób jej przeżywania, który powinien być przede wszystkim rozmyślaniem, modlitwą tematyczną. Co ciekawe, mimo że najpierw mamy się rozprawić z naszą skłonnością do grzechu, w modlitwie powinniśmy zaczynać od prawdy o stworzeniu nas z miłości, by następnie dojść do prawdy o naszej ludzkiej słabości i jej osądzenia. Finałem tego początku życia duchowego może być spowiedź generalna, będąca czymś więcej niż wypowiedzeniem kilku standardowych formułek, bo chodzi tu o spowiedź z całego życia. Ważny jest przy tym wybór odpowiedniego spowiednika – tzw. dzięcioł (ksiądz ograniczający się do pukania po spowiedzi) raczej się nie sprawdzi, bo taka spowiedź może trwać kilka godzin, a nawet dni. Nie sprawdzi się on również jako stały spowiednik, który będzie mógł obiektywnie spojrzeć na nasz rozwój duchowy. A posiadanie takowego Elżbieta Wiater usilnie zaleca. Po tym początkowym etapie przychodzi etap modlitwy, uczestnictwa we Mszy św. oraz kształtowania siebie. Wskazówki autorki dotyczące modlitwy będą interesujące zwłaszcza dla tych, którym modlitwa ustna wydaje się klepaniem wciąż tych samych formułek. Oczywiście ona także jest ważna i potrzebna, ale jeśli w jej trakcie pojawia się jakaś szczególna myśl, lepiej pójść za nią, nawet za cenę niedokończenia
Książki
Duchowe rewolucje
Robert Mikołaj Rynkowski
modlitwy. Autorka szczegółowo pisze o tym, jak, nad czym i kiedy rozmyślać, ucieszy również tych, którzy obawiają się, że duchowość to spędzanie całego dnia z modlitewnikiem w ręku: modlitwa powinna trwać godzinę, nie więcej. Szczególne znaczenie mają modlitwy poranna i wieczorna, związane z momentami przejścia. Ważne jest także znalezienie konkretnego wyobrażenia (sceny z Ewangelii), w którym odnajdujemy siebie sam na sam z Jezusem. Taka scena ma być miejscem ucieczki, swego rodzaju bazą w razie pojawienia się rozpaczy. Podobne znaczenie mają akty strzeliste, czyli krótkie zdania skierowane do Boga w ciągu dnia. Odrywają nas one od nas samych i pozwalają odpocząć, a najlepsze są te formułowane własnymi słowami. Do tego dochodzi oczywiście uczestnictwo we Mszy św. i częsta komunia, bo – jak mówi autorka – bliżej z Bogiem niż w Eucharystii w tym życiu nie będziemy. Efektem życia duchowego są natchnienia, czyli wewnętrzne upomnienia czy wzruszenia albo oświecenia duszy, które sprawia w nas sam Bóg. Autorka pokazuje, jak takich natchnień słuchać. Dużą część książki Elżbiety Wiater zajmują rady, jak ćwiczyć się w cnotach. Chodzi tutaj o wybranie szczególnie takich, które są przeciwieństwem naszych wad. Celem tych ćwiczeń nie jest osiągnięcie stanów mistycznych. Cnoty potrzebne są do dobrego służenia Bogu i kochania Go. Bo drobne z pozoru cnoty decydują o tym, czy nasze serce będzie uczyło się słyszeć i rozpoznawać głos Boga. Autorka celnie mówi o pokorze, o cierpliwości i gniewie, o czystości w małżeństwie, która polega na zachowaniu wewnętrznej wolności wobec współżycia, bo cnota polega nie na braku pragnień seksualnych, ale na świadomej rezygnacji z pójścia za nimi. Czy jednak podejmowanie tylu wysiłków ma sens, zwłaszcza w sytuacji, gdy nawet nasi najbliżsi, wcale nie ze złej woli, będą nas przekonywać, że przyznawanie się do wiary może nas narazić
156
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
w najlepszym razie na drwiny? Oddaję tu głos samej autorce: „Całonocne imprezy, znajomość dziesiątków, a nawet setek ploteczek i historyjek, ciągłe trzymanie ręki na pulsie i bycie w zgodzie z modą o wiele bardziej wyczerpuje niż praktyki ascetyczne. I ostatecznie nic nie daje. Tymczasem modlitwa, post, służenie braciom, ale przede wszystkim zawierzenie Bogu, karmią duszę. Odnajdujemy pokój i siły do tego, by nadal działać i żyć”. Jak wiemy, w informatyce po wersji 2.1 przychodzi zwykle kolejna, w której uwzględnia się niekiedy uwagi użytkowników programów. Mając więc nadzieję na rychłe powstanie Filotei 3.0, pozwolę sobie przedstawić kilka takich uwag. Szkoda, że autorce nie udało się całkowicie pozbyć sztafażu i ornamentyki właściwej pisarstwu pobożnościowemu epoki Salezego: „Rozmyślanie jest jak sklepik z olejkami, tyle że bez cennika. Nasze serce po wyjściu z niego winno być napełnione cennym olejkiem, na który składają się nasze przemyślenia, słodycz uczuć spotkania z Panem i decyzja przemiany”. „Słodycz uczuć”, „stanięcie w prawdzie” itp. mogą wywołać efekt podobny do tego po zjedzeniu kilograma ciastek bezowych, zwłaszcza u osób, które wcześniej nie miały z tym za wiele do czynienia, a wtedy nici z porządków w życiu duchowym. Mimo oczywistej skrótowości prezentowanego dzieła czytelnik może się też czuć zawiedziony tym, że autorka bardzo pobieżnie omawia tak istotne zagadnienie, jak uczestnictwo we Mszy św. i nie w pełni usprawiedliwia ją to, że rady Salezego w tej kwestii przestały być aktualne ze względu na zmianę rytu. Tak istotnego elementu życia duchowego nie można pomijać milczeniem. Dokładniejszego omówienia wymagałaby także kwestia stałego spowiednika. Autorka przyjmuje bowiem niejako za oczywiste, że każdy ma możliwość wybrania księdza, który będzie przewodnikiem
Duchowe rewolucje
duchowym. A przecież nie wszyscy mieszkają w miastach, gdzie czasami mamy po kilka kościołów na jednej ulicy. Dla niektórych wyprawy do odległych miejscowości choćby raz w miesiącu mogą się okazać za trudne. Warto by też było wspomnieć o niebezpieczeństwach związanych z posiadaniem stałego spowiednika: zdarza się – zauważają niektórzy spowiednicy – że penitenci spowiadają się z grzechów ciężkich przypadkowemu spowiednikowi, a stałemu tylko z lekkich. Trzeba też wziąć pod uwagę, że są przecież inne formy gładzenia grzechów lekkich (np. komunia), zatem powinny być stosowane również inne niż tylko stały spowiednik rodzaje kierownictwa duchowego, które trzeba by omówić. Czytelnik może też mieć wrażenie, że proponowana przez autorkę duchowość to duchowość głównie dla singla społecznego albo singla duchowego. Owszem, Wiater mówi o duchowości w życiu rodzinnym, zawodowym, ale głównie w kontekście kształtowania siebie. Filotea, gdy się modli, nawet jeśli prowadzi życie rodzinne, modli się samotnie, rozmyśla samotnie, powinna robić to rano, gdy reszta rodziny śpi, a np. roczne podsumowanie dobrze by było zrobić w klasztorze, w oderwaniu od rodziny. Przywodzi to na myśl debatę o duchowości małżeńskiej, jaką na łamach miesięcznika
„W drodze” w 2008 r. toczyli Zbigniew Nosowski, który podkreślał, że duchowość małżeńska zamyka się w formule „razem, choć osobno”, oraz Małgorzata Wałejko, która przyjmowała raczej formułę „osobno, choć razem” (jej podsumowaniem jest książka Razem czy osobno? Polemika wokół książki Zbigniewa Nosowskiego „Parami do nieba”). Elżbieta Wiater zdaje się stawać po stronie Małgorzaty Wałejko: Filotea, choć żyje w rodzinie, do Boga zmierza samotnie. Podczas lektury Filotei 2.1 nieodparcie nasuwało mi się skojarzenie z filozofią programu telewizyjnego prowadzonego przez znaną restauratorkę, mającego pomagać podupadłym restauracjom wyjść na prostą: nie da się mieć świetnej restauracji, gdy w kuchni jest brudno, a kucharz do przyrządzenia rosołu używa chińskiej zupki. Rewolucja w kuchni zaczyna się od gruntownego mycia i wyrzucenia wszystkiego, co „identyczne z naturalnym”. Podobną rewolucję, tyle że duchową, za Franciszkiem Salezym proponuje Elżbieta Wiater: najpierw czyścimy, a potem poprzez mozolne kształtowanie siebie budujemy naszą relację z Bogiem w codziennym życiu. Po lekturze Filotei 2.1 można uwierzyć, że nie trzeba być Che Guevarą, by zostać rewolucjonistą. Robert Mikołaj Rynkowski
Książki
Robert Mikołaj Rynkowski – ur. 1971 r. Doktor teologii dogmatycznej, redaktor w Kancelarii Senatu RP. Artykuły i recenzje publikował w WIĘZI, „Znaku”, „Tygodniku Powszechnym”, „W drodze”, „Przeglądzie Powszechnym”. Jest autorem książki Każdy jest teologiem. Mieszka w Warszawie.
157
Byt pośredni Wojciech Skrodzki
Michał Płoski, Mała cisza, Dom Środowisk Twórczych, Kielce 2012, 175 s., fotografie: Stanisław Zbigniew Kamieński
158
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Pisarstwo Michała Płoskiego – na co dzień zajmującego się ikonopisaniem – ma mocno zdefiniowane cechy indywidualne. Rozgrywa się niejako wbrew dzisiejszemu światu i charakterowi współczesnego pisarstwa; jest tyleż sensualistyczne, co filozoficzne; ujawnia istnienie ustrukturyzowanego świata wartości duchowych. Jest małą enklawą, w której odbija się wielka całość, franciszkańskim peanem na cześć piękna, godności przyrody i całego stworzenia. Ta całość jest własnością artysty, jest jego głosem w polifonicznym, wielkim dyskursie, którego koniec wielokrotnie już wieszczono. W naszej chaotycznej, rozbitej na kawałki rzeczywistości, której scalenie wydaje się coraz mniej możliwe, ten dostęp do wielkiej całości, podarowany nam przez Płoskiego i jego Małą ciszę – trudno przecenić. Tym bardziej że autor nie tylko zaprasza, aby podążać śladem jego osobistych doświadczeń, ale daje nam klucz, który pozwoli to odbicie wielkiej całości odnajdować również we własnym życiu. Ten klucz to tyłowa cisza. „Czas spędzony w ciszy – pisze Michał Płoski w swojej książce – odsłania”. Ona odsłania to, co w życiu i sztuce najważniejsze. Dla Michała Płoskiego cisza jest drogą życia. Praktykuje ją na co dzień, malując ikony – praca ta wymaga skupienia i wewnętrznej ciszy. Ikonopis ma za zadanie nie tylko naśladować sposób przedstawienia i kolorystykę ikon, na których się wzoruje, ale również podążać drogą duchową twórcy
kopiowanego pierwowzoru. To jednak nie wszystko. Co jakiś czas Michał Płoski i jego żona, Jolanta, zostawiają swoje kieleckie mieszkanie i ruszają do maleńkiej chaty ukrytej w lesie w Górach Świętokrzyskich. Tam w pozbawionym prądu domku wiodą bardzo proste życie, wypełnione codziennymi zajęciami. Jego rytm wyznaczają pory roku, dnia, posiłków, modlitwy... Ten rodzaj życia nazwał Michał Płoski „małą ciszą”, nawiązując do „małej drogi” św. Teresy od Dzieciątka Jezus i sławnego filmu dokumentalnego Wielka cisza – opowiadającego o życiu kartuzów, mnichów żyjących według bardzo srogiej reguły. „Akcja” esejów zawartych w książce Płoskiego toczy się w tej – jak nazywa ją sam autor – maleńkiej pustelni. Nie tylko jednak tam. Cisza pozwala Płoskiemu wchodzić w różne czasy i zdarzenia – czasem zabawne, często bolesne. Autor umie zobaczyć je jako część wielkiej całości. Konstruowanie własnego świata wartości, w odniesieniu do tych gdzieś istniejących, dokonuje się w wąskiej przestrzeni, zza której chwilami wyziera coś, co się w tej szerszej, wykraczającej poza wąskość wybranej przestrzeni dzieje. I tak nagle dostrzegamy tu skrwawione wojskowe spodnie kolegi, który zginął od niezrozumiałego strzału na poligonie; pogrzeb innego kolegi, z poszanowaniem jego woli, aby ostatnia droga tegoż pozbawiona była jakichkolwiek elementów religijnego ceremoniału; odkrywanie z czasem, że więzienie – obok którego autor przechodził niemal codziennie w dzieciństwie – było miejscem masowego mordu. Jedynym łącznikiem pomiędzy światem zewnętrznym a światem artysty jest kolega z internowania, namiętny i utalentowany muzyk amator, który po przemianach w Polsce wraca do swej dawnej roli instruktora wychowania fizycznego. Jako czytelnik Małej ciszy, a zarazem ktoś znający od dawna zarówno osobę, jak
159
i całość twórczości jej autora, śledziłem ze szczególną uwagą nici powiązań emocjonalnych łączące go ze światem zewnętrznym. I tak świat komunizmu z jego propagandowym obliczem nie jest w zasadzie postrzegany spoza zasłon rodzinnego mieszkania. Odkrycie tajemnicy budynku więziennego dokonuje się gdzieś niejako na uboczu doświadczanego świata. Bardzo istotną, wręcz zasadniczą rolę w życiu autora odegrała relacja z mocnym i ciekawym duchowo ojcem oraz ciepła miłość matki, którą w pewnym momencie zastępuje miłość do żony. I bliska relacja z jednym z braci – również artystą. W tym świecie „Solidarność” pojawia się w sposób naturalny, bez cienia dramatyzmu, choć to do niej właśnie należeć będzie „przeoranie” życia późniejszego malarza ikon. Ale „Polska więzienna”, której osobiście doświadczył, nawet oglądana od wewnątrz, z cechującym ją mechanizmem agresji, pozostaje wciąż czymś obcym, utwierdzającym jedynie mocne przekonanie, że zło należy dobrem zwyciężać. Tu odkrywamy, że autor musiał się kiedyś nawrócić. Płoski wychodzi z więzienia nienaruszony wewnętrznie, choć – zdawałoby się – zrujnowany życiowo. Chwyta się – barwnie opisanej – pracy w lesie by stopniowo, przez pośrednictwo, także artystyczne, miejscowego karmelu odkrywać świat ikony jako sposób na życie duchowe i materialne. Zamieszczone w Małej ciszy fotogramy artysty i przyjaciela, Stanisława Zbigniewa Kamieńskiego, rejestrują wizualny obraz tylekroć opisywanej przez Płoskiego pustelni w Górach Świętokrzyskich. Fotografikowi udało się oddać duchowy klimat tego miejsca. Zdjęcia są niezwykle piękne w swej prostocie, subtelne w odkrywaniu wielkich sensów świata. W mistrzowski sposób ukazują mistykę codzienności i zwyczajności, godność prostych czynności i w tym sensie znakomicie korespondują z charakterem prozy Michała Płoskiego. Podobnie jak
Książki
Byt pośredni
wojciecH skRoDZki
filmowa impresja zrealizowana przez Małgorzatę Chmiel. Towarzyszyła ona wystawie fotografii Stanisława Zbigniewa Kamieńskiego i ikon Michała Płoskiego – malowanych na odłamach skalnych – prezentowanym wiosną tego roku w Galerii Współczesnej Sztuki Sakralnej „Dom Praczki” w Kielcach. Wejście Płoskiego w świat ikony było logiczną konsekwencją całej jego postawy. Ikona ze swej istoty jest bytem pośrednim między zwyczajnością doczesności a światem transcendentnym; tak ją bowiem
definiują wielcy teoretycy ikony. Nie jest tylko dziełem sztuki; jest formą modlitwy i myśli teologicznej czy szerzej filozoficznej. Wynika z wielkiej wiedzy i głębokiej mądrości. Kreśląc w swej książce zarysy ikon i dołączając do nich stosowny komentarz teologiczny i teoretyczny, Płoski wprowadza czytelnika w ten tak fascynujący świat duchowości, ujawniając jednocześnie kwalifikacje pisarskie wysokiej miary. wojciech skrodzki
Wojciech Skrodzki – ur. 1935, krytyk sztuki. Uczestnik ruchu kultury niezależnej w latach osiemdzie-
siątych, inicjator Triennale Sztuki Sakralnej w Częstochowie, związany z Galerią Krytyków Pokaz. Współpracował m.in. ze „Współczesnością”, „Literaturą” i „Projektem”, obecnie współpracownik WIĘZI. Wydał: Polska rzeźba współczesna (wspólnie z Andrzejem Osęką), Polska sztuka religijna 1900–1945, Archikatedra Świętej Rodziny w Częstochowie, Wizjonerzy i mistrzowie (Biblioteka WIĘZI 2009). Mieszka w Warszawie.
Polecamy bolesław miciński Pisma zebrane tom 1: Podróże do piekieł. Eseje tom 2: Treść i forma. Artykuły i recenzje Pisma Bolesława Micińskiego zajmują ważne miejsce w nurcie XX-wiecznych obrachunków humanizmu europejskiego z własnymi błędami, zagrożeniami totalitarnymi oraz z poczuciem bezsensu istnienia. Miciński stanowczo przeciwstawia się nihilizmowi, nie akceptuje elementów destrukcyjnych w kulturze, dając wyraz klasycystycznej, zrównoważonej wizji świata i dążenia do opanowania chaosu. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
tom i: 272 s.; tom ii: 300 s., cena 66,99 zł tel./fax (22) 828 18 08 www.wiez.pl
160
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Jerzy Sosnowski Eks post
Dotąd tak, dalej nie Wszystko jedno, gdzie dokładnie to się działo i kiedy (w każdym razie: niedawno). Była to Msza niedzielna w jednej ze zwykłych parafii w dużym mieście w Polsce. Kiedy wszedłem do kościoła, zaniepokoił mnie syntezatorek z podłączonymi do niego sporymi głośnikami (do tej pory używano w tej świątyni zwykłych organów na chórze). Wkrótce wnętrze rozbrzmiało dźwiękami, które starszym czytelnikom WIĘZI skojarzyłyby się z pewnością natychmiast z porannymi audycjami Programu I Polskiego Radia z połowy lat siedemdziesiątych. Pamiętają Państwo te utwory? Dwadzieścia lat, a może mniej, Jak minął dzień, Jak się masz, kochanie, Za zdrowie pań, Nie żałujcie serca, dziewczyny… Klasyka polskiej muzyki rozrywkowej dla średniego pokolenia epoki Gierka. Syntezator naśladujący orkiestrę smyczkową oraz perkusję w rytmie na cztery (żadnego synkopowania, naturalnie!), do tego w każdej piosence dwa akordy na zmianę; tonacja dur, żeby nie było za smutno (nawet gdy w tekście mowa o męce Chrystusa). Na tym tle nawet – że zacytuję celną złośliwość Szymona Hołowni – popu-
161
J e rz y S o s n o w s k i
larne tango Liczę na Ciebie, Ojcze wydawało się szczytem muzycznego gustu. Pewnie jakoś bym przecierpiał tę godzinę, uznawszy, że to sprawiedliwa pokuta za moje grzechy, ale zbiegiem okoliczności poprzedniego dnia dowiedziałem się o korespondencji między organizatorami festiwalu muzycznego w Środzie Wielkopolskiej (pod skądinąd niekoniecznie udaną nazwą Meskalina Blues Festival) a kurią poznańską, która nie wyraziła zgody na odprawienie Mszy bluesowej, ponieważ „w liturgii nie ma miejsca dla muzyki o charakterze świeckim” (cytuję za portalem TVN24). A w pierwszym numerze czasopisma „Egzorcysta” (szczęśliwie bez nihil obstat władzy kościelnej, ale przygotowanego z pomocą duchownych) znalazłem tezę, że słuchanie Pink Floyd (więc już nie tylko Led Zeppelin…) prowadzi wprost w objęcia szatana. Czyli blues i rock progresywny są nie do przyjęcia, natomiast w estetyce tirli-tirli-umpa-umpa nikt nic niestosownego nie słyszy: sacro-disco-polo rozlega się w naszych kościołach wcale nierzadko, i to już od lat. A teraz także w tej parafii. W tym momencie trzeba się zatrzymać i parę rzeczy wyjaśnić. Po pierwsze: nie wątpię, że wykonawcy muzycznych koszmarków mają najlepsze intencje – i czuję nawet niejakie wyrzuty sumienia, że robię im niniejszym przykrość. Ale słynna malarka amatorka, która próbowała odrestaurować w hiszpańskim miasteczku Borja obraz Chrystusa, też chciała dobrze. I w ogóle nie bez powodu znamy powszechnie przysłowie o robotach drogowych, które są możliwe w piekle dzięki dobrym chęciom. Nie zgłaszam pretensji do ludzi, którzy nie słyszą, że z entuzjazmem godnym lepszej sprawy wprowadzają do naszych świątyń dźwiękową tandetę. Żal mam do kogoś, kto odpowiada za ich edukację muzyczną, oraz do kogoś innego, kto im na te akustyczne brewerie w czasie liturgii pozwala. Po drugie, co ważniejsze, w tej sprawie tylko z pozoru chodzi o gusty, o których jakoby się nie dyskutuje. Moim zdaniem to fałszywe postawienie sprawy, podszyte relatywizmem, na który przy innych okazjach pomstuje się z wielką gorliwością. Ale jeśli ktoś nie przyjmuje do wiadomości, że blues (jak i przynajmniej niektóre płyty rockowe) jest w odróżnieniu od europejskiego popu sprzed czterdziestu lat muzyką szlachetną, to może zgodzić się – nim wypracujemy wspólne stanowisko – na rodzaj muzycznego embarga, którego od dawna domagają się tradycjonaliści: umówmy się, że w czasie liturgii nie będziemy śpiewać niczego młodszego od pieśni Z dawna Polski tyś Królową, Maryjo (o bezdyskusyjnie szlachetnym brzmieniu). Przynajmniej przez najbliższe ćwierćwiecze. Może przez ten czas zmieni się nasza estetyczna świadomość zbiorowa?
162
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Dotąd tak, dalej nie
Najważniejsze jest jednak „po trzecie”. Otóż obawiam się, że trzeba tu pod adresem naszej wspólnoty, chyba nie tylko w Polsce, postawić mocny zarzut. O świecie „na zewnątrz” (określenie, które wielokrotnie słyszę podczas kazań, jakbyśmy my, katolicy, żyli na jakiejś wyspie w morzu zła) mówi się nieraz, że promuje przeciętniactwo i łatwiznę. Popkultura nie stawia wymagań – powiada się niebezpodstawnie – a przez to demobilizuje swojego konsumenta, nie zachęca do rozwoju. Słychać w tym echo rozpoznań Ortegi y Gasseta sprzed osiemdziesięciu z górą lat: „Dla chwili obecnej charakterystyczne jest to, że umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym”. Skądinąd, gromiąc za autorem Buntu mas kulturę pop, przeocza się jej ewolucję, swoistą rolę i rangę kontrkultury itp., ale o to teraz mniejsza. Rzecz w tym, czy przypadkiem bunt mas nie zainfekował także naszego Kościoła. Czy jego władze, godząc się na kiczowate bohomazy w miejsce dzieł sztuki, a na równie kiczowate plimpanie w miejsce muzyki sakralnej, nie ustępują człowiekowi masowemu – w przekonaniu, że „do ludu trzeba trafić”, choć przekonanie to lud w gruncie rzeczy obraża? Czy bezowocność podejmowanych przed laty dyskusji (także na łamach miesięczników katolickich) o estetyce współczesnego katolicyzmu nie stąd się bierze, że ulegliśmy dyktatowi umysłów przeciętnych i banalnych, nieraz zresztą, przyznajmy szczerze, naszych własnych umysłów? Czy stawiając sobie i innym wymagania etyczne, wolno nam było uznać, że estetyka dla rozwoju duchowego nie ma znaczenia?
I teraz będzie zwrot akcji: bo pora ujawnić, że powyższy tekst to tak naprawdę eksperyment. Otóż idę o zakład, że choć żaden z gęsto umieszczonych powyżej akcentów krytycznych nie uderza w najmniejszym stopniu, choćby rykoszetem, w treść naszej wiary – w tekst Biblii, dogmatykę czy teologię katolicką – znajdzie się niemało wiernych, w tym duchownych, którzy chętnie oskarżą autora o niechęć lub zgoła nienawiść do Kościoła oraz o grzeszną pychę i odwracanie się od polskiego ludu (więc: o brak patriotyzmu). Nie zwrócą przy tym uwagi, że polski lud (podobnie jak lud francuski czy austriacki) został już dawno pozbawiony tradycyjnej kultury ludowej i wciągnięty w orbitę popkulturowej papki; że obrona Mszy przed dźwiękowymi ozdóbkami tirli-tirli dowodzi właśnie poczucia odpowiedzialności za Kościół, a nie agresji w stosunku do niego; i tylko przed zarzutem
163
Eks post
*
J e rz y S o s n o w s k i
pychy nie sposób się obronić, poza tym, że ów zarzut w sporze nietrudno obrócić. Piszę o tym nie po to, żeby się żalić (parając się od ponad dwudziestu lat publicystyką, niejedno już o sobie przeczytałem i trochę mnie to znieczuliło), tylko żeby wyjaśnić sobie trudność naszej wewnętrznej dyskusji o Kościele. I to, że kiedy ona w końcu wybuchnie naprawdę, to może być gwałtowna i nieprzyjemna. A mam wrażenie, że ten moment nadchodzi, i to pospiesznie. Katolik bowiem, którego cechuje choćby tylko część z wyliczonych poniżej przeświadczeń, do tej pory był w gruncie rzeczy grzeczny. Cofał się przed zarzutami takimi, jak te wyobrażone przed chwilą, a tematów poważniejszych niż poziom współczesnej muzyki liturgicznej w ogóle dotykał niechętnie (bo nawet za muzykę by oberwał). Myślał sobie: a może rzeczywiście jestem, w odróżnieniu od swych adwersarzy, pyszny? Może naprawdę nie dość kocham Kościół, a mój patriotyzm jakiś taki nieefektowny jest i roszczeniowy? Lecz chyba katolik taki zbliża się do punktu, w którym uświadamia sobie, że nie występuje pojedynczo i że pora powiedzieć chórem z innymi: „dotąd tak, dalej nie”. A oto charakterystyczne jego przeświadczenia (wybór): Niezgoda na dyktat masowego (złego) gustu; niezgoda na utożsamianie wiary z jakąkolwiek koncepcją polityczną, a Kościoła z partią; skłonność do ścisłego rozgraniczania patriotyzmu i nacjonalizmu, z których pierwszy jest dobry, a drugi toksyczny; gotowość do upierania się, że skoro „nie masz Greka ani Żyda”, to katolicyzm uniemożliwia stawianie nawet tak wielkich wartości, jak miłość do Ojczyzny, na równi z wartością wiary chrześcijańskiej; niechęć do relatywizowania znaczenia przełomu (tak jest!), jakim było Vaticanum II; przekonanie, że katolicyzm ma przyszłość przed sobą, nie ma zatem powodu uważać, że jego kształt, ustanowiony kilkaset lat temu w Trydencie, stanowi niezmienną normę; rezerwa wobec nadmiernego kultu, jaki w naszej wspólnocie towarzyszy wyższym stanowiskom kościelnym (od proboszcza począwszy); uznanie, że pokora nie uniemożliwia formułowania słusznych postulatów, jak docenienie (pół wieku po soborze!) roli świeckich, a zwłaszcza kobiet, w naszym wspólnotowym życiu, co nawet jeśli nie oznacza postulatu kapłaństwa kobiet, to z całą pewnością nie oznacza również zgody na ich protekcjonalne traktowanie jako potencjalnych matek i jedynie (!) matek; niezgoda na mylenie nienawiści z zapałem ewangelizacyjnym; życzliwe zainteresowanie kulturą współczesną, która nawet jeśli bywa dotknięta antychrześcijańską obsesją, nie pozostaje przecież pod wyłącznym panowaniem szatana i dostarcza
164
WIĘŹ Listopad–Grudzień 2012
Dotąd tak, dalej nie
niejednemu wierzącemu wartościowych, wzbogacających wewnętrznie doznań… Opis powyższy odpowiada z grubsza (w mojej intencji) temu, co publicystycznie określa się terminem „katolicyzm otwarty”, często ze złośliwym komentarzem, że w takim razie adwersarzy uważa katolik „otwarty” za „zamkniętych”, co oznacza ich deprecjonowanie. Ten komentarz to zresztą klasyczny chwyt erystyczny, znany potocznie jako „odwracanie kota ogonem”, bo to przecież od adwersarzy katolicy otwarci słyszą co chwila, że jakoby w ogóle nie są katolikami. Tymczasem owszem, są – i to nie „ewentualnie również”, lecz przede wszystkim. Od dwudziestu z górą lat zgłaszali nieśmiało swoje veto wobec rozmaitych patologii, które dotknęły naszą wspólnotę, a potem wycofywali się w pośpiechu do swoich nisz, nie widząc, że są większością. Dziś mają chyba dość – i jak człowiek zbuntowany z eseju Camusa mówią: „dotąd tak, dalej nie”. Bunt nie cieszy się w chrześcijaństwie dobrą opinią. Ale bunt w imię dobrej sprawy, w imię przywrócenia katolicyzmowi polskiemu jego blasku – lepiej, żeby wreszcie przyszedł, niż by, stłumiony, owocował dalej falą odejść z naszej świętej wspólnoty grzesznych ludzi. Jerzy Sosnowski
Jerzy Sosnowski – pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia. Czło-
Eks post
nek Rady Języka Polskiego. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego. Należy do Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.
165
Warunki prenumeraty redakcyjnej Prenumerata krajowa Od roku 2013 WIĘŹ ukazywać się będzie jako kwartalnik. Cena 1 egz. w prenumeracie w 2013 roku – 21 zł. Prenumerata roczna (4 numery) – 84 zł. Koszty wysyłki ponosi Redakcja. Cena w sprzedaży detalicznej – 24,99 zł (roczna oszczędność w prenumeracie – 15,96 zł). Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto: Towarzystwo „WIĘŹ”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. 15 o/Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumera tora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.
Prenumerata zagraniczna Cena jednego egzemplarza w prenumeracie wraz z wysyłką pocztą (listem priorytetowym wynosi: do Europy, Izraela, Rosji – 9 EUR (roczna: 36 EUR), do Ameryki Północnej, Afryki – 9,70 EUR (roczna: 38,80 EUR), do Ameryki Południowej, Środkowej i Azji – 10,80 EUR (roczna 43,20 EUR), Australii i Oceanii – 13,40 EUR (roczna: 53,60 EUR). Płatność kartą kredytową (Visa, MasterCard, Maestro, JCB, Dinners Club) poprzez system DotPay. W celu opłacenia prenumeraty kartą kredytową należy skontaktować się z działem prenumeraty (prenumerata@wiez.pl). Prenumerator otrzyma e-mailem link do wpłaty, poprzez który połączy się z serwisem transakcyjnym.
Prenumerata elektroniczna Prenumerata WIĘZI w formie e-booków (w wersji PDF): cena za 1 e-book – 18,45 zł (w tym 23% VAT). Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty WIĘZI: 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. (+ 48 22) 827-96-08, tel./fax (+ 48 22) 828-19-07, e-mail: prenumerata@wiez.com.pl Prenumeratę WIĘZI prowadzą również RUCH, KOLPORTER, POCZTA POLSKA
Redakcja Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Katarzyna Jabłońska (sekretarz redakcji), Jacek Borkowicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Ewa Karabin, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Ewa Kiedio, ks. Andrzej Luter (asystent kościelny Towarzystwa „Więź”), Józef Majewski, Grzegorz Pac, Tomasz Wiścicki Wydawca Towarzystwo „Więź”, 00–074 Warszawa, Trębacka 3 Rada Redakcyjna Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef Majewski, Tadeusz Mazowiecki, Zbigniew Nosowski, Władysław Seńko, Bohdan Skaradziński, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, † Wojciech Wieczorek, Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński Redakcja 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3
tel./fax (22) 827-29-17, (22) 828-19-06, e-mail: wiez@wiez.pl Prenumerata tel./fax (22) 827-96-08, prenumerata@wiez.pl Reklama tel./fax (22) 828-19-07, reklama@wiez.pl Dział handlowy tel. (22) 827-96-06, tel./fax (22) 828-18-08, handlowy@wiez.pl Więcej o Laboratorium WIĘZI:
www.laboratorium.wiez.pl Nasze publikacje w księgarni internetowej:
www.wiez.pl Bieżące informacje z WIĘZI:
www.facebook.com/wiez.info Projekt graficzny Janusz Górski Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski Fotografie felietonistów i skład Marcin Kiedio Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce
Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. ISSN 0511-9405 Nakład: 2100 egz. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego