Wiez 4/2013

Page 1

zima 2013 4 [654]

Tadeusz Mazowiecki in memoriam Nieznane dokumenty, fotografie i wspomnienia

Kościele, nawróć się! Allen, abp Fernandez, bp Ryś, o. Kaproń

Egzorcyzmowanie sztuki Komornicka/Włast, Sosnowski, Zmyślony Czy sztuka współczesna może być zbawiona? Kard. Ravasi, Seweryn, Mencwel, Stasiuk, Dukaj Syria: to nie nasza wojna? Białoruś z bajki o dobrym carze Niemcy — hegemon Europy?

Indeks 381489 Cena 24,99 zł [w tym 5% vat]


Fot. Aldona Piekarska

Z wielkim żalem żegnamy zmarłego 28 października 2013 roku w Warszawie śp. Tadeusza Mazowieckiego

pierwszego Premiera wolnej Polski, współzałożyciela i redaktora naczelnego miesięcznika „Więź” w latach 1958—1981, naszego drogiego Kolegę, Mistrza i Przyjaciela. Swoją myślą, działaniem i obecnością starał się zawsze wcielać w życie zasady chrześcijańskiego personalizmu. Rodzinie Zmarłego składamy wyrazy serdecznego współczucia. Redakcja i całe środowisko „Więzi”


Kwartalnik Warszawa rok LVI  nr 4 [654]

Drodzy Czytelnicy! Żegnając Tadeusza Mazowieckiego — założyciela naszego pisma i wieloletniego redaktora naczelnego (to funkcja, którą pełnił najdłużej w swym życiu) — zwiększamy objętość tego numeru WIĘZI. Żegnamy go z bólem, ale i z wdzięcznością za jego życie. Publikujemy nieznane dokumenty, fotografie i wspomnienia dotyczące Tadeusza Mazowieckiego. Mogą Państwo przeczytać tekst jego listu do papieża Jana Pawła II, pisanego w obozie internowania. Dowiedzą się Państwo, w jaki sposób synowie wywozili potajemnie od ojca jego zapiski, które złożyły się na książkę Internowanie, a także jak powstawało exposé premiera Mazowieckiego w roku 1989. Przede wszystkim zaś zastanawiamy się nad dziedzictwem, które nam pozostawił. Jestem pewien, że pozostałe tematy główne tego numeru WIĘZI ucieszyłyby Tadeusza Mazowieckiego. Rozmawialiśmy wszak w ostatnich miesiącach i o potrzebie zmian w Kościele, i o niepokojącym rozchodzeniu się dróg współczesnej kultury i wiary. Podejmujemy więc wezwanie płynące z Ameryki Łacińskiej. Tamtejsi biskupi apelują, aby nawrócenie dotyczyło nie tylko jednostek, lecz całego Kościoła, wizji jego działania. Należy przejść „od duszpasterstwa zachowawczego do misyjnego”, „porzucić skostniałe struktury”. Kościół potrzebuje „silnego poruszenia, które nie pozwoli mu na wygodne usadowienie się w rzeczywistości, stagnację, letniość, na ignorowanie cierpienia ubogich”. W programowym eseju Człowiek wierzący patrzy na kulturę Jerzy Sosnowski stawia kluczowe pytania o relacje Kościoła do współczesnej sztuki. Przyznaje, że „głos artystów nieraz pełen jest gniewu i rozpaczy, a także goryczy i szyderstwa. Czy człowiek wierzący może jednak wobec tego głosu pozwolić sobie na luksus nierozumienia?”. Nawet jeśli niektórzy chcą palić mosty pomiędzy wiarą a kulturą, w WIĘZI staramy się je odbudowywać. Zbigniew Nosowski


Spis rzeczy 6

Podziękowania dla Przyjaciół

Aleksander Hauke-Ligowski OP

7

Dałeś nam lekcję miłości

Bronisław Komorowski

11

Architekt gmachu polskiej wolności

13

Dziękujemy, Dziadku!

15

Modlitwa o dojrzałość

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Tadeusz Mazowiecki

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim wspomnienia

Stefan Frankiewicz Jan Turnau Andrzej Wielowieyski Kazimierz Wóycicki

16 20 22 26

Cezary Gawryś Wiesław Celiński Aleksander Hall Bogumił Luft Andrzej Friszke Zbigniew Nosowski Anna Karoń-Ostrowska Maciej Zięba OP

34 36 38 41 42 47 51 53

John L. Allen Jr.

57

Nota bene Pieszczota miłosierdzia

67

Nie możemy biernie czekać

Człowiek i chrześcijanin Razem marzyliśmy Na progu niepodległości Z Mazowieckim w Gnieźnie u prymasa Wyszyńskiego Pragmatyczny romantyk Wierny w rzeczach małych Człowiek integralny Galopująca historia Nasz szef naszym premierem Powrót do Tadeuszowych pytań Wzorzec inteligenta Człowiek więzi

Kościele, nawróć się! Víctor Manuel Fernández, Kasper Kaproń OFM

rozmowa

73

Pójść na drugi brzeg. Wezwanie z Aparecidy

Kasper Kaproń OFM

84

Kościół, który się nawraca

Bp Grzegorz Ryś, Konrad Sawicki

91

Jesteśmy przy ścianie

Anna Piwkowska

102

rozmowa

Weruszka; Plac zabaw; Wyobrażacie sobie, że jak wasze matki


Wiara Rozmowy na dziedzińcu Wielka sztuka jest tajemnicą

Kard. Gianfranco Ravasi, Andrzej Mencwel, Jacek Dukaj, Anna Karoń-Ostrowska, Andrzej Seweryn, Jerzy Sosnowski

107

Zygmunt Kwiatkowski SJ, Agata Skowron-Nalborczyk, Konrad Sawicki

121

Michał Zioło OCSO

135

Litery na piasku P – jak pocałunek

Zbigniew Jankowski

141

Na moje osiemdziesiąte pierwsze urodziny, Odwróciły się role

Marek A.Cichocki

145

Maria E. Rotter

151

dyskusja

Dzieci Abrahama To nie nasza wojna? rozmowa

Społeczeństwo

Eugeniusz Mironowicz

160 166

169

173

Aleksander Hall

186

Europa z dwóch stron Odry Hegemon mimo woli. Czy Niemcy zapanują w Europie? Niemiecka Europa, europejskie Niemcy. Od samoograniczenia do europejskiej odpowiedzialności Z drugiej strony Bugu Kraina z bajki o dobrym carze Historia Potrzebna jest demokratyzacja. Wywiad Tadeusza Mazowieckiego dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (1976) Odebrano nam prawdę, nie odebrano nadziei. Korespondencja internowanego Tadeusza Mazowieckiego z papieżem Janem Pawłem II (1982) Chciałbym dawać ludziom nadzieję. Rozmowa „Karty” z Tadeuszem Mazowieckim (1986) Rzeczy (nie)pospolite Dobro bezcenne w demokracji


Kultura

Andrzej Stasiuk, Janina Koźbiel

191

Piotr Lamprecht

202

Człowiek na rozdrożu, *** [od stóp przesiąknięta światłem], Wiosenne porządki

Egzorcyzmowanie kultury Piotr Odmieniec Włast („Maria Komornicka”)

205

O niegrzeszeniu

Jerzy Sosnowski

208

Człowiek wierzący patrzy na kulturę

Ks. Andrzej Draguła, Sebastian Duda, Ewa Gorządek, Iwo Zmyślony, Jerzy Sosnowski

218

Czy sztuka współczesna może być zbawiona?

Ks. Andrzej Luter

231

Bez dogmatycznej linijki

Jarosław Klejnocki Ks. Andrzej Muszala Bogumiła Berdychowska

237 240 244

Książki najważniejsze Ataraksja Mamy stawać się Bogiem Giedroyc przed „Kulturą”

Jerzy Sosnowski

247

Wacław Auleytner

252

Kiedy nicość zamienia się w esencję rozmowa

dyskusja

Eks post Skutki księżycowego kłamstwa Listy do redakcji Oświadczenie


Podziękowania dla Przyjaciół

Serdecznie dziękujemy wszystkim, którzy odpowiedzieli na nasz apel o pomoc finansową. W ostatnim okresie wsparcia udzieliły WIĘZI następujące osoby: Andrzej Biernacki (Warszawa), po raz czterdziesty Kazimierz Czapliński (Wrocław), po raz piąty Kamila Lepkowska (Luksemburg), po raz pierwszy Marcin Przekorzyński (Korosze), po raz pierwszy Paweł Sawicki (Warszawa), po raz dziewiąty Marek Wesołowski (Gdańsk), po raz szósty Jan Wyrowiński (Toruń), po raz czterdziesty czwarty Jak można pomóc?

Każda forma pomocy jest cenna. Będziemy wdzięczni zarówno za wpłaty jedno­ razowe, jak i regularne (np. w formie stałego zlecenia bankowego). Nazwiska Ofiarodawców będziemy publikować w kolejnych numerach WIĘZI. Wpłaty na rzecz statutowej działalności Towarzystwa „Więź” mogą być odliczane od dochodu jako darowizny. Prosimy o przekazywanie wpłat, także dewizowych, na konto: Towarzystwo „Więź” 00–074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. XV O/Warszawa nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 z dopiskiem: darowizna na rzecz działalności statutowej Towarzystwa „Więź” Prosimy także o polecanie prenumeraty redakcyjnej naszego pisma swoim ­Bliskim i Przyjaciołom. Warunki prenumeraty na rok 2014 — zob. s. 255. Bez Ciebie nie przetrwa WIĘŹ!

6

WIĘŹ  Zima 2013


Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Aleksander Hauke-Ligowski OP

Dałeś nam lekcję miłości Drodzy w Chrystusie Panu, Drogi Tadeuszu1! Liturgia słowa jest zawsze spotkaniem ze Słowem Boga, ale Słowem Boga wziętym nie jakoś absolutnie, aby nie powiedzieć abstrakcyjnie, ale jako Słowo Boga Wcielonego. To Słowo wcielone — wcielone w życie moje i w życie innych ludzi, bliskich i dalszych, Kościoła i świata. Dziś tym medium, przez które Słowo przemawia do nas — z całym bogactwem i niezmiennej wieczności, i mieniącego się różnobarwnie konkretu — jest Twoje życie. Co zatem mówi nam Pismo? Daje program. Program realizacji miłości. Tego stałego, trwałego i aktywnego pragnienia dobra dla tego, kogo się kocha. By był dobry na miarę umiłowania go przez Boga i płynącej stąd godności swej natury. Jaka jest miłość, mówi nam święty Paweł. Jak ma być realizowana, dowiadujemy się od samego Chrystusa z Kazania na Górze. A gdy mówi przez Twoją osobę

1 Tekst homilii wygłoszonej podczas Mszy pogrzebowej Tadeusza Mazowieckiego w warszawskiej katedrze św. Jana Chrzciciela, 3 listopada 2013 r.

7


A l e k s an d e r H a u k e - L i g ow s k i O P

Głodówka w kościele św. Marcina, rok 1977. Wśród uczestników m.in. Tadeusz Mazowiecki i o. Aleksander Hauke-Ligowski. Ze zbiorów Andrzeja Friszkego

i Twoje życie, to najpierw narzuca się naszej uwadze błogosławieństwo dla „tych, którzy łakną i pragną sprawiedliwości”. To nawet łączy się i z moim osobistym wspomnieniem — początkiem naszej przyjaźni. Wyjeżdżałem wtedy pierwszy raz za granicę, i to do Holandii. Poszedłem do ambasady holenderskiej załatwić sprawy wizowe i tam właśnie spotkałem tłum tych, którzy wyganiani byli z kraju. Tłum podniecony niepewnością. Ale przede wszystkim powietrze było wprost gęste od pytań: dlaczego?, za co?, znów?, dlaczego ja? Spojrzenia pełne żalu, smutku, może czasem rozpaczy i wściekłości. Po załatwieniu spraw w ambasadzie poszedłem po coś do KIK-u i tam natknąłem się na Tadeusza, którego do tej pory znałem tylko z widzenia i z przelotnych, zdawkowych kontaktów. Ale byłem wtedy tak nabuzowany, że wylałem na niego, czy raczej przed nim, cały mój żal, współczucie do tych ludzi, ale, jak dziś widzę, przede wszystkim złość, moje upokorzenie draństwem dokonywanym także w moim imieniu. Jak to widzę dzisiaj? To była złość z urażonej pychy. Przekłutej jak balon pychy, że jesteśmy tacy wspaniali, doskonali i szlachetni. I poczułem się, jakbym dostał po pysku. Spotkało mnie nie tylko zrozumienie, ale i porozumienie, a także wygaszenie całej mojej histerii. Wyszedłem z tej rozmowy umocniony i uspokojony. Praktycznie nauczyłem się, że niezależnie od szczytnych i kłamliwych haseł tych ludzi spotyka zło, bezwstydna krzywda. A miłość nie jest bezwstydna. Ale mogę i powinienem się wstydzić tego zła i nie jestem w tym sam. Muszę pamiętać, że „miłość nie unosi się pychą” i „nie unosi się gniewem”.

8

WIĘŹ  Zima 2013


Ta wspólnota wstydu i smutku dała wtedy początek naszej przyjaźni. I nawet było to bardzo chyba polskie. W Polsce wszystko, co godne upamiętnienia czy wspomnienia, zawsze albo od Żydów się zaczyna, albo na Żydach się kończy, a przynajmniej musi się o nich po drodze otrzeć. Bywa to nawet niekiedy denerwujące, ale tak jest. Nasza przyjaźń u swego początku wstydem i smutkiem o nich się otarła. „Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocieszeni”. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości”. Pragnienie sprawiedliwości, to znaczy pragnienie, aby każdy otrzymał to, co mu się z natury należy, jako człowiekowi — podmiotowość, wolność; jako myślącemu — prawda, prawo do prawdy, jej poznania, jej wyrażania. To, co mu się należy, jako chrześcijaninowi, Polakowi, obywatelowi, wreszcie jako pracownikowi, twórcy duchowych i materialnych wartości. To właśnie wypełniało długi ciąg Twoich dni, miesięcy i lat chronienia przed kłamstwem, przemycania prawdy, cichej obrony, często perfidnie atakowanych, szczątków wolności — i cierpliwe budowanie tej wolności przyczółków. Z nadzieją na poszerzenie w niewiadomej jeszcze przyszłości, cierpliwe budowanie więzi — i tej „Więzi” przez duże „W”, i tych więzi, dzięki którym człowiek nie zostaje sam wobec tego, na co jego miłość nie może dać zgody. Patrzenie na cierpliwość, wytrwałość i przemyślność, z jaką to robiłeś, to była wspaniała lekcja tej miłości, która „cierpliwa jest, wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma”. A przy tym wcale nie jest naiwna. I dobrze zna cienką czasami granicę między kompromisem i kompromitacją, i umie się ustrzec jej przekroczenia. Choć, niestety, od tego przekroczenia nie zawsze udało się ustrzec tych, z którymi dane Ci było pracować. Mimo to ta miłość nikogo nie spisuje na straty. „Nie pamięta złego” i umie „współweselić się z prawdą”. Nawet — szczątkową prawdą. „Błogosławieni cisi”. I to była jedna z przyczyn Twojego sukcesu. Ludzie uczyli się, że nie szukasz swego; że cichość to prostota, szczerość, czystość intencji, ale… właśnie „błogosławieni czystego serca”. Można się było z Tadeuszem nie zgadzać, ale nie można było mu nie ufać. Choćby dlatego, że żadnej niezgody, czy raczej niezgodności, nie próbował ukryć, dysharmonii — zaklajstrować, ale był szczery w staropolskim ucieraniu poglądów i w bezkompromisowym dobijaniu się kompromisu. „Miłość nie szuka poklasku”, „nie szuka swego”, „nie pamięta złego”. To dlatego, gdy wybuchła „Solidarność” i gdy przebudzenie z Wybrzeża rozlało się na całą Polskę, mógł stać się dla wszystkich sił wolności autorytetem i posłużyć wszystkim z tej i z drugiej strony barykady. Nie bez trudności oczywiście i bólu, ale jednak skutecznie posłużyć do przekształcania barykady w Okrągły Stół. Stół wspólnej rozmowy, ucierania kompromisów dla wolności. I to dla wolności nie tylko już teraz naszej, ale wszędzie wkoło, gdzie za nią tak tęskniono — na Wschodzie, na Zachodzie i Południu. Zwiększyło się pole działania, ale metody zostały te same: szczerość rozmowy, nieszukanie swego, bez pychy i odwetu, ale z zatroskaniem o autentyczne dobro wszystkich uczestników życia politycznego naszej części Europy.

9

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Dałeś nam lekcję miłości


A l e k s an d e r H a u k e - L i g ow s k i O P

To budowanie pokoju, najpierw z sąsiadami, było dalszym ciągiem wielo­ letnich starań o nasz wewnętrzny pokój w wolności. A potem kulminowało w najbardziej tragicznym, bałkańskim egzaminie. „Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią”. I ci, „którzy wprowadzają pokój, albowiem oni będą nazwani synami Bożymi”. Nawet w katastrofie, zdawałoby się całkowitej klęsce, ktoś, kto zna wartość kompromisu, zna także jego cele i we właściwym momencie umie powiedzieć: dość. I to „dość” tragedię wzajemnej rzezi mogło zakończyć cudem pokoju. I tak się stało. A i Ty sam do końca najbardziej nosiłeś w sercu właśnie to bałkańskie doświadczenie. Można by jeszcze długo i bardziej szczegółowo, choćby i o tym błogosławieństwie: „błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości”, ale zostawmy to. Zostawmy nie tylko dlatego, że ten pogrzeb, który się dziś rozpoczął, również dziś powinien się skończyć. Nie przedłużajmy. Wystarczy to, co powiedziałem, by zobaczyć, jak żyłeś i jaki byłeś. Tak żyłeś i taki byłeś. A taka była w tym prostota Doskonałości Peryklejskiéj, Jakby starożytna która Cnota W dom modrzewiowy wiejski Wchodząc, rzekła do siebie: „Odrodziłam się w Niebie I stały mi się Arfą — wrota, Wstęgą — ścieżka... Hostię — przez blade widzę zboże... Emanuel już mieszka Na Taborze!” (C. K. Norwid, Fortepian Szopena)

Odrodziłeś się w niebie i dlatego dziś tu, teraz, żegnamy Cię z nadzieją na nowe powitanie, każdy w swoim czasie i w swojej kolejności — jak nam to święty Paweł przypomina. A na razie pozostaje nam, znowu pożyczając słów od Norwida, wraz z Tobą zmówić pacierz potężnym milczeniem. Aleksander Hauke-Ligowski OP Aleksander Hauke-Ligowski OP — ur. w 1936 r., dominikanin. Ukończył archeologię

na Uniwersytecie Wrocławskim. W zakonie od roku 1960. Był m.in. kapelanem i uczestnikiem głodówki zorganizowanej w maju 1977 r. w kościele św. Marcina w Warszawie. W latach 60. i 70. jeździł potajemnie w celach duszpasterskich do Związku Radzieckiego. W 1989 r. towarzyszył premierowi Mazowieckiemu podczas jego wizyty w ZSRR, odprawił wtedy Mszę w Katyniu. Po 1991 r. współtworzył dominikański wikariat generalny obejmujący Rosję i Ukrainę. W 2007 r. ukazał się wywiad rzeka z nim Błogosławiony kłopot myślenia przeprowadzony przez Jana Pleszczyńskiego. Obecnie mieszka w klasztorze dominikańskim w Szczecinie.

10

WIĘŹ  Zima 2013


Bronisław Komorowski

Żegnamy Tadeusza Mazowieckiego — premiera czasu przełomu ustrojowego w naszym kraju, architekta i budowniczego konstrukcji gmachu naszego niepodległego, demokratycznego państwa polskiego1. Żegnamy naszego premiera! Żegnam Cię, Tadeuszu, w imieniu całego państwa, jego władz i jego instytucji, żegnam w imieniu Marszałków Sejmu i Senatu, w imieniu Premiera polskiego rządu. Żegnam Cię w imieniu wielu, wielu osób, które miały szczęście spotkać się z Tobą i iść tą samą solidarnościową drogą ku polskiej wolności i poprzez polską wolność. Tych wszystkich, którzy mogli uczyć się Twojej mądrej odwagi, Twoich prostych, ale jakże wymagających i jakże trudnych zasad: ■■ że konieczna jest odpowiedzialność za słowa i czyny, ■■ że trzeba dążyć do dobra wspólnego, a nie tylko do zaspokajania aspiracji jednostek czy partii, ■■ że szacunek należy się każdemu — także politycznym adwersarzom czy przeciwnikom, ■■ że jak mówiłeś: „Można się różnić, można się spierać. Nie można się nienawidzić”, ■■ że trzeba szukać nie wrogów, ale chętnych do wspólnej pracy na rzecz Ojczyzny, ■■ że wiara, szczególnie w naszym kraju, była i jest źródłem siły mobilizującej ludzi do działania na rzecz dobra, ■■ że społeczeństwu potrzebne są autorytety, a nie mentorzy, ■■ że władzę sprawuje się po to, by podejmować najtrudniejsze nawet decyzje, jeśli tego wymaga przyszłość kraju i przyszłość narodu, ■■ że można w polityce być i przyzwoitym, i skutecznym jednocześnie,

1 Wystąpienie Prezydenta RP podczas Mszy pogrzebowej Tadeusza Mazowieckiego w warszawskiej katedrze św. Jana Chrzciciela, 3 listopada 2013 r.

11

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Architekt gmachu polskiej wolności


B ron i s ł aw Komorow s k i

że osobista skromność w połączeniu z postawą służby czynią polityków wartościowymi w oczach ich współobywateli. Wspominając czasy trudnych początków: politycznego, moralnego i ekonomicznego bankructwa PRL, Tadeusz Mazowiecki powiedział: „Miałem w sobie silne przekonanie, że się uda. Że na gruzach zbudujemy fundament nowego państwa. Że to musi się udać!”. Udało się! Wszyscy pamiętamy jednak, jak ciężko było ową wiarę utrzymać na początku przemian. Pamiętamy, jak bolesne były konieczne i trudne zmiany. Pamiętamy też, jak bolesne i często wyjątkowo niesprawiedliwe były polityczne ataki i zarzuty formułowane wtedy, a powtarzane czasem i do dnia dzisiejszego. Po dwudziestu czterech latach widzimy jednak, że fundament i konstrukcja gmachu wolnej Polski — wzniesione w czasach rządów Tadeusza Mazowieckiego — okazały się niezwykle mocne. Okazały się odporne na późniejsze podmuchy politycznych wiatrów, a nawet huraganów. Przetrwały do dzisiaj i to dzięki nim gmach polskiej wolności rozwija się nadal i nadal rośnie w górę. Zarówno krytycy, jak i życzliwi następcy premiera Mazowieckiego, pierwszego niekomunistycznego premiera powojennej Polski, mogli i chcieli ten gmach uzupełniać. Mogli dobudowywać kolejne piętra budowli, opartej na trwałych fundamentach demokracji, samorządności, społecznej gospodarki rynkowej i na orientacji ku Europie, ku światu zachodniemu. Nie sposób było bowiem zaprzeczyć logice konstrukcji i pięknu wznoszonego gmachu. Siłę tych fundamentów widać do dzisiaj. W przyszłym roku obchodzić będziemy 25-lecie odzyskania wolności. Ten szczególny rok będziemy obchodzili bez Tadeusza Mazowieckiego, ale jestem pewien, że właśnie Jego brak jeszcze bardziej uwydatni Jego zasługi dla Polski. Jestem pewien, że ukaże wielkość osiągnięć i siłę gmachu państwa polskiego wznoszonego przez nas wszystkich, przez wszystkie kolejne ekipy, przez wszystkich prezydentów, przez cały naród, przez te całe długie 25 lat wolności. Gmachu, którego fundamentem było i jest nadal to wszystko, co zostało zrobione dla Polski w pierwszych 16 miesiącach jej wolności, w ciągu 16 miesięcy rządu Tadeusza Mazowieckiego. Ze wzruszeniem, że to mnie przypada wypowiedzenie uświęconych tradycją słów, wypowiadam je z pełnym przekonaniem i z sercem przepełnionym wdzięcznością — Tadeusz Mazowiecki dobrze zasłużył się Polsce! ■■

Bronisław Komorowski

12

WIĘŹ  Zima 2013


Kochany Dziadku! Jesteśmy tu dzisiaj wszyscy razem, tak jak lubisz1. Słowa nie wyrażą smutku, jaki odczuwamy z powodu tak wielkiej straty. Straty dla nas szczególnie bolesnej. Straciliśmy kochającego Dziadka, który scalał naszą rodzinę. Wiara, nadzieja i miłość, którym byłeś przez całe życie wierny, są dzięki Tobie obecne również w naszym życiu. Mimo wielu przeciwności, jakie spotkałeś na swojej drodze, nigdy ich nie porzuciłeś. Nauczyłeś nas odpowiedzialności. Pokazywałeś, że warto dążyć do realizacji swoich celów. Gdy pojawiały się nieporozumienia lub problemy, jako pierwszy chciałeś usiąść i o nich porozmawiać. Chcemy Ci dzisiaj podziękować, że nauczyłeś nas patrzeć na drugiego człowieka i słuchać go — niezależnie od tego, czy się z nim zgadzamy — ponieważ słuchanie prowadzi do kompromisu. Dziękujemy Ci za wiarę, która jest fundamentem naszego życia i za naukę o Kościele, który tworzą ludzie, ale za którymi nie trzeba ślepo podążać. Dziękujemy Ci za rodzinę, która musi trzymać się razem, niezależnie od wszystkiego. Dziękujemy za Twoją postawę w Bośni, to tam dałeś wyraz największego człowieczeństwa. Dziękujemy za wolną Polskę i Twoją miłość do Ojczyzny, którą rozumiałeś jako wzięcie odpowiedzialności za jej losy. Dziękujemy, że w tym wszystkim znalazłeś czas, aby być naszym Dziadkiem. Będzie nam brakowało wspólnych obiadów, które nie mogły obyć się bez zupy. Wszystkich słów, które ułożyliśmy w scrabble, wspólnie rozegranych robrów w brydża i kibicowania polskiej reprezentacji. Widoku Ciebie podlewającego ogródek i zapachu papierosów w garażu, który świadczył o Twojej obecności.

1 Pożegnanie wygłoszone przez wnuki Tadeusza Mazowieckiego podczas Mszy pogrzebowej w warszawskiej katedrze św. Jana Chrzciciela, 3 listopada 2013 r.

13

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Dziękujemy, Dziadku!


B ron i s ł aw Komorow s k i

Fot. Tomasz Wierzejski / FOTONOVA

Dziękujemy, że byłeś z nami we wszystkich ważnych i mniej ważnych dla nas momentach w życiu. Po prostu byłeś… Nie żegnamy Cię, bo nie potrafimy tego zrobić. Mówimy tylko „na razie, pa”, tak jak zazwyczaj się z nami żegnałeś. Byłeś, jesteś i na zawsze pozostaniesz w naszych sercach i pamięci. To się nigdy nie zmieni. Jesteśmy dumni z tego, że jesteśmy Twoimi wnukami. Kochamy Cię… Wierzymy, że jesteś teraz w Miejscu, do którego zmierzałeś całe życie. I tylko ta myśl łagodzi ból, który dzisiaj czujemy… Ewa, Marta, Filip, Kasia, Ola, Kacper i Gabrysia

14

WIĘŹ  Zima 2013


Tadeusz Mazowiecki

Niech imię Twoje bę­dzie po­chwa­lo­ne Ko­ściół Cię nie ogar­nie i kraj, któ­re­goś sławę w nie­szczę­ściu po­mna­żał za naszą i waszą wol­ność, mi­łość i na­dzie­ję daj siłę praw­dzie kar­ków wy­pro­sto­wa­nie. Jak pta­kom dobry lot Twój wy­miar daj świa­tu Panie za­gu­bio­nym drogę Syna Two­je­go ślad. Przez Krzyż i przez Ducha przyj­ście nie­po­kój my­ślom, a sercu daruj ciszę Ocal w nas za­chwyt, przy­mnóż zdzi­wie­nia i niech czło­wiek na czło­wie­ku po­le­gać może Mo­dli­t wy naucz Święć się imię Twoje 1979 Tadeusz Mazowiecki Tekst ten ukazał się po raz pierwszy w WIĘZI 1979 nr 5, tuż przed pierwszą pielgrzymką papieża Jana Pawła II do Polski. Podczas pogrzebu Tadeusza Mazowieckiego czytano Modlitwę o dojrzałość w ramach modlitwy powszechnej.

15

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Modlitwa o dojrzałość


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim Stefan Frankiewicz

Człowiek i chrześcijanin Niemal w ćwierćwiecze upadku komunizmu Polska pożegnała Tadeusza Mazowieckiego jako swego pierwszego niekomunistycznego premiera i jednego z architektów naszej wolności. I głównie jako taki pozostanie on na zawsze w podręcznikach polskiej historii najnowszej. My, jego współpracownicy i przyjaciele, pamiętamy jednocześnie o tym, że tę wielką przygodę z „Solidarnością” i budowaniem zrębów wolnej Polski poprzedziła przygoda z „Więzią”, której był współzałożycielem w czasie tak zwanej odwilży po Październiku ’56 i którą kierował przez ponad dwie dekady. I nie mamy wątpliwości, że na obu tych ważnych etapach biografii Tadeusza była to w gruncie rzeczy wciąż ta sama konsekwentna droga człowieka i chrześcijanina. To już w tamtych „Więziowych” latach dawały o sobie znać jego szczególne pasje i drogi poszukiwań. Choćby uwrażliwienie na taki sposób łączenia chrześcijaństwa z polskością, który by nikogo nie wykluczał i nie upokarzał; na dialog z niewierzącymi i ludźmi z odległych od katolicyzmu środowisk ideowych; dialog religii ze światem kultury jako wielką szansę dla obydwu stron; sprawę pojednania z Niemcami (Tadeusz odegrał niewątpliwie rolę jednego z pionierów tego trudnego zbliżenia); dialog polsko-żydowski. W latach siedemdziesiątych w dużej mierze dzięki determinacji Tadeusza Mazowieckiego coraz wyraźniejsza stawała się w „Więzi” postawa opozycyjna wobec komunistycznego systemu, postawa nawiązująca do idei praw człowieka. Pamiętam moją pierwszą audiencję u Jana Pawła II po jego wyborze na Stolicę Piotrową, w listopadzie 1978 r. Zaskoczyło mnie, że zaraz na wstępie naszej rozmowy papież nawiązał z dużym uznaniem do niedawnej sesji w warszawskim

16

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

KIK-u pt. „Chrześcijanie a prawa człowieka”, zorganizowanej głównie dzięki Tadeuszowi. Już wtedy nie miałem wątpliwości, że łączy ich obu jakaś głębsza wspólnota w spojrzeniu na człowieka, na obowiązki polskiego Kościoła wobec społeczeństwa. W tym przekonaniu umacniałem się przez kolejne lata, kiedy z bliska obserwowałem stosunek Jana Pawła II do Tadeusza Mazowieckiego i jego zaangażowań w życie publiczne. Kiedyś, już w latach dziewięćdziesiątych, gdy mowa była o Tadeuszu, papież z nostalgią w głosie powiedział: „Jacy piękni ludzie byli u początków tej wolnej Polski”... „Piękni ludzie” — język trochę staroświecki i nie z tego świata... Ale przecież oni obaj, i papież, i Tadeusz, byli „staroświeccy”: w swojej wierze w drugiego człowieka, w wiernej przyjaźni, w twardym trzymaniu się zasad najważniejszych, w wymownym milczeniu, kiedy o ideowym przeciwniku trudno było powiedzieć coś naprawdę dobrego i usprawiedliwiającego.

To, że Tadeusz Mazowiecki spoczął na wiejskim cmentarzu Zakładu dla Niewidomych w podwarszawskich Laskach, ma szczególnie symboliczną wymowę: to jego ostatni przystanek na tej samej drodze poszukiwań i fascynacji, którą starał się podążać od kilkudziesięciu lat. On sam, idąc za wyznaniem Jerzego Zawieyskiego, nazywał przecież Laski swoją „duchową ojczyzną”. Te Laski, o których wybitny szwajcarski teolog i późniejszy kardynał Charles Journet po pobycie w Polsce w latach trzydziestych napisał: „To Kościół prawdziwie franciszkański. Przyjmuje życzliwie wszelkie ułomności ciała i duszy, a jednocześnie wszelkie poszukiwania sztuki nowoczesnej... Nie ma twardości ani wzgardy dla Żydów... Nie zna kłamstwa, jest szczery aż do przesady. Umie myśleć o komunistach, nie by ich przeklinać, lecz by ich nawiedzać w więzieniu... Nigdy nie miał ducha zakrystii, a serce jego bije szerokim tętnem całego Kościoła powszechnego i otwiera się na wszystkie cierpienia Kościoła, na wszystkie jego niepokoje i na wszystkie nadzieje”. W opracowanej przez siebie książce Ludzie Lasek Tadeusz napisał, że tę wyjątkową cząstkę polskiego chrześcijaństwa i polskiej kultury duchowej uformowały dwie rzeczy: cierpienie i otwartość wobec ludzi. Towarzysząc często Tadeuszowi i jego synom w wyprawach do Lasek, gdzie najczęściej matkowały nam wszystkim z jednej strony siostra Maria Gołębiowska, adresatka słynnych listów Jerzego Lieberta do Agnieszki, powiernica wielkich pisarzy i poetów, z drugiej zaś siostra Felicja Chłap, skromna pracownica kuchni w domu rekolekcyjnym, nabierałem pewności, że to właśnie tam, w Laskach, umacniała się prawdziwie personalistyczna postawa Tadeusza. Jego szacunek wobec tak zwanych prostych ludzi; jego ciekawość drugiego człowieka; jego delikatność i dyskrecja w obliczu inności bliźnich. „W tobie to drzewo szumi innym głosem [...] Ale dobrze, że jesteś, / świat jest jeszcze jeden” — napisał w wierszu zatytułowanym Inność Janusz Pasierb. Te słowa księdza-poety, którego Tadeusz bardzo cenił — a Janusz, dedykując mu żartobliwie

17

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Pokora wobec tajemnicy


St e fan F ran k i e w i c z

swój wiersz, nazwał go „polskim Gregorym Peckiem” — trafnie ujmują szczególny rys osobowości Tadeusza, stale w nim obecny. Myślę, że jego pokora wobec tajemnicy drugiego człowieka brała się z pokory wobec tajemnicy Boga, pokory jakże dalekiej od postawy pysznego „posiadacza prawdy”, skorego do łatwych uogólnień na temat ludzi, środowisk i ich ideowych wyborów. I tak było do końca. Powracające pytanie

Niemal pięć tygodni w lipcu i sierpniu tego roku spędziliśmy z Tadeuszem w Ciechocinku, w Dworku Prezydenckim, ofiarowanym w latach trzydziestych XX wieku przez społeczność miasta Ignacemu Mościckiemu. Było więc dużo okazji do rozmów i obserwacji. Tadeusz był wyraźnie słaby, napomykał mimochodem o zbliżającym się kresie. Kiedyś powiedziałem mu, że chciałbym choćby na chwilę przenieść się w czasy młodości, by znów poczuć zapach morza w Kuźnicy na Helu, znów zobaczyć miejsca, których w pejzażu Warszawy już nie ma, zjeść jabłko na targowisku prosto z chłopskiego wozu... Tadeusz bardzo się obruszył i z irytacją w głosie zareagował: „A ja chciałbym znów zobaczyć tych wspaniałych ludzi, którzy już odeszli, a których w życiu spotkałem”. Każdego dnia ogromnym wysiłkiem woli starał się pokonywać tę swoją fizyczną słabość i być blisko ludzi. Któregoś wieczoru, kiedy wychodziliśmy z kawiarni, potknął się i spadł ze schodków werandy. Wyglądało to groźnie. Ale już po chwili, mimo namów, by wrócić do domu, zdecydował, że i tym razem pójdziemy w stronę parkowej figury Matki Bożej z Lourdes. Tam, pochylony, oparty na kiju podróżnika z Prowansji, długo stał w milczeniu przed figurą Madonny, tonącą w kwiatach i morzu migocących światełek. Myślę, że Tadeusz, zawsze tak daleki od religijnej ostentacji, daruje mi dzisiaj ten zapamiętany obrazek. Drugiego dnia pobytu w Ciechocinku, kiedy mijaliśmy polową prawosławną cerkiewkę, zbudowaną w niespotykanym gdzie indziej w Europie stylu zauralskim, powiedział, że musimy tu przyjść na nabożeństwo. Pamiętam, jak ważnym przeżyciem była dla niego, zawsze wrażliwego na chrześcijański Wschód, cerkiewna liturgia w parę dni później, a po niej spotkanie i rozmowa przy kawie z rodziną proboszcza tej świątyni. Tadeusz dużo w tym ciechocińskim czasie czytał. Szczególne wrażenie zrobiła na nim lektura wydanych właśnie Pamiętników Stanisława Augusta Poniatowskiego. Z przejęciem mówił mi nie tyle o osobistym dramacie króla i intrygach zewnętrznych wrogów Polski, ile o konfederacjach radomskiej i barskiej, o „polskim piekle”, którym to określeniem nieraz przecież nazywał także stosunki panujące w Polsce po roku 1989. To on dyktował nam udział w bogatym programie imprez kulturalnych ciechocińskiego lata: w festiwalu sztuki romskiej, w koncercie organowym światowej sławy artysty Joachima Grubicha w pobliskiej Nieszawie czy w festiwalu wokalnym niepełnosprawnej młodzieży. O tym ostatnim wydarzeniu mówił ze

18

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

szczególnym wzruszeniem, pytając parę razy, czy zwróciłem uwagę na piękny głos małej jak paroletnie dziecko dziewczyny na wózku inwalidzkim. Na te nasze ostatnie wakacje od początku do końca kładło się jednak cieniem powracające wciąż pytanie. Pytanie o to, czy i kiedy zagości w całym Kościele nad Wisłą klimat miłosierdzia, pojednania i domu otwartego dla wszystkich. Uważał, że od odpowiedzi na to pytanie w dużym stopniu będzie zależał klimat polskiego życia publicznego. „Cała nadzieja w papieżu Franciszku” — powtarzał wiele razy, także potem, w Warszawie, kiedy telefonował już ze szpitala, prosząc, bym informował go na bieżąco o wystąpieniach papieża. Naprawdę wierzył

Myślę, że byłoby jednak jakoś niesprawiedliwe i spłaszczające sylwetkę Zmarłego zakończenie tego wspomnienia na przywołaniu tej jego zgryzoty, jaką w ostatnich zwłaszcza miesiącach były uporczywe pytania o polski Kościół i jego jednoczącą, a nie powodującą podziały rolę w społeczeństwie. Owszem, Tadeusz odnosił się z nadzieją i sentymentem do papieża Franciszka, podobnie jak wcześniej do Jana XXIII i Jana Pawła II. Ich wspólnej — właśnie wspólnej — kanonizacji oczekiwał z radością. Winą za stan rzeczy w polskim Kościele obciążał jednak w pewnym sensie również nas samych. Martwiło go milczenie i nadmierna lękliwość tych

19

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Tadeusz Mazowiecki z najmłodszą prawnuczką Aurelią, 7 kwietnia 2013 r. Ze zbiorów rodzinnych


J an T u rna u

środowisk laikatu, które w trudniejszych przecież czasach potrafiły się zdobyć na formułowanie krytycznych diagnoz wobec instytucji Kościoła. Kiedyś, gdy krytykowałem w jego obecności upartyjnioną retorykę niektórych hierarchów, zadał mi jednak zaskakujące pytanie: „A czy my się za biskupów modlimy?”. W przypadku Tadeusza Mazowieckiego, który tak bardzo wierzył w człowieka i jego pozytywne możliwości w angażowaniu się na rzecz wspólnego dobra, co nie było bynajmniej znakiem politycznego konformizmu czy naiwności w ocenie kondycji społeczeństwa, ta nadzieja na zmiany — i w polskim Kościele, i w stosunkach międzyludzkich w ogóle — miała jednak swoje głębsze źródło. Pewnie to zabrzmi w kontekście Tadeusza zbyt patetycznie, ale on naprawdę wierzył, jak mało kto, w głęboki sens słów, którymi siostry franciszkanki w Laskach kończą każdy swój dzień: „Kochajmy Krzyż i weselmy się w Panu”. Stefan Frankiewicz Stefan Frankiewicz — historyk literatury, wydawca dzieł Jerzego Lieberta, publicysta

i dyplomata. Od 1970 r. w redakcji WIĘZI. W latach 1979—1989 redaktor polskiej edycji „L’Osservatore Romano” w Watykanie. Po powrocie do kraju redaktor naczelny WIĘZI (1989—1995) i doradca w MSZ ds. kontaktów z Watykanem, następnie ambasador RP przy Stolicy Apostolskiej (1995—2001). Mieszka w Warszawie.

Jan Turnau

Razem marzyliśmy Znaliśmy się całe 60 lat, całe moje dotychczasowe życie dorosłe. Poznałem go w roku 1953 we „Wrocławskim Tygodniku Katolickim”, którego był pierwszym redaktorem naczelnym. Ja zamieściłem tam pierwszy w moim życiu eseik religijny, a w roku 1955 otrzymałem pierwszą po studiach pracę. Było to pismo formalnie wrocławskiej kurii, faktycznie raczej PAX-u, ale nie do końca. Warto wiedzieć, że ówczesny ordynariusz wrocławski, ks. infułat Kazimierz Lagosz, był nominatem faktycznie PRL-owskim, znacznie bardziej uległym „komunie” niż Mazowiecki. Przyszło ordynariuszowi do głowy nawet, żeby w WTK opublikować adres hołdowniczy do marszałka Rokossowskiego. Tadeusz oponował, ale nie przemógł hierarchy. Opuścił PAX w roku 1955, ja rok później. W 1958 r. powstała „Więź”. Tadeusz był przez przeszło dwadzieścia lat naszym redaktorem naczelnym. Wraz z „Tygodnikiem Powszechnym” i „Znakiem” pasjonowaliśmy się wielką odnową Kościoła, zapoczątkowaną przez Jana XXIII. Wybrano go na papieża 55 lat temu, akurat w Tadeuszowe imieniny, 28 października: zbieżność dat można by

20

WIĘŹ  Zima 2013


powiedzieć, że symboliczna. Mózgiem naszej publicystyki religijnej był zastępca redaktora naczelnego Juliusz Eska, ja wspomagałem go organizacyjnie jako redaktor działu religijnego, ale i sam Tadeusz bardzo przejmował się problematyką religijną. Zainicjował cykl artykułów pt. Tradycja i reforma w katolicyzmie polskim, bo troszczyliśmy się ogromnie, żeby odnowa soborowa zbłądziła pod polskie strzechy. Sam naczelny pisał raczej niewiele, z trudem, zawsze jednak były to teksty dużej rangi. Trzeba wymienić przede wszystkim dwa: Antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych oraz Kredowe koła, ten drugi to po trosze klasyczny już esej o dialogu. W Bibliotece „Więzi” ukazał się w tamtych czasach tom artykułów Tadeusza Rozdroża i wartości, w którym odnowa Kościoła stanowiła motyw przewodni. Pasjonował się sam wewnętrznymi problemami kościelnymi do tego stopnia, że również ekumenizmem, choć to temat u nas ze względów statystycznych marginesowy. Wręcz patronował mojemu rewidowaniu spojrzenia na mariawityzm, sam napisał krótki tekst na ten temat, wspominał swego wuja, który był księdzem owego najczyściej polskiego wyznania. Był bardzo silną indywidualnością. Zdarzyło się, że na swojej drodze politycznej w PAX-ie spotkał kogoś o podobnej osobowości: Janusza Zabłockiego. Skupili wokół siebie kilku młodych działaczy z tego środowiska i tak powstała tamta „fronda”. Była to pierwsza grupa ludzi z PAX-u, którzy zbuntowali się przeciwko Bolesławowi Piaseckiemu: przeciwko jego autorytaryzmowi, jego idei politycznej polegającej na podporządkowaniu katolików władzy PRL po to, żeby doprowadzić do powstania koalicji: komunistów i katolików „społecznie postępowych”. W koncepcji tej nie było miejsca na krytykę komunistycznego ustroju, a „frondzie” wydawał się on już wtedy wymagający głębokiej reformy. Tadeusz i Janusz działali początkowo razem mimo odmiennego podłoża ideowego. Tadeuszowi bliższa była laicka lewica, Januszowi katolicka prawica. Pierwszy ewoluował potem wraz z tamtą polską formacją myślową aż do ścisłej współpracy z KOR-em, drugi zbliżał się do polskiej chadecji, bliskiej z kolei myśleniu endeckiemu. Janusz kładł większy niż Tadeusz nacisk na więź z hierarchią kościelną, z prymasem Wyszyńskim, ale też na dobre stosunki z władzą państwową, zgodnie właśnie ze skłonnością myślową endecji. Różnice te ujawniły się później, ale sądzę, że istniały wcześniej w postaci zarodkowej. Walka ze wspólnym wrogiem, jakim był Piasecki, zacierała je, ale tkwiły one w ich głowach jako mentalne skłonności. Przerodziły się w poglądy w założonej przez nich wspólnie „Więzi” i tam konflikt był nieunikniony. Dla dwóch przywódców i dwóch linii ideowych miejsca nie było. Spór stał się ostrym konfliktem personalnym, wyzwalając bardzo niedobre emocje, dzieląc fatalnie malutkie środowisko. Wszystko to miało oczywiście swój aspekt polityczny: Zabłocki stawiał na partyjną frakcję nacjonalistyczną, Mazowiecki najpierw na liberalną, potem — gdy zresztą ona przegrała — sam był od środowisk PZPR-owskich coraz dalszy. Walka o władzę między nimi była oczywiście walką o środki działania, do przejęcia ich przez Janusza na szczęście nie doszło.

21

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


A n d rz e j W i e low i e y s k i

Co do mnie, mimo pewnych wahań bliższy był mi zawsze kierunek ideowy Tadeusza, ale starałem się być bezstronny w konflikcie personalnym, który i mnie kosztował sporo. I ucieszył mnie bardzo znak pokoju, jaki przekazali sobie dwaj dawni przyjaciele podczas Mszy w kolejną rocznicę śmierci Jerzego Zawieyskiego, którego ten konflikt też bardzo martwił. Można by powiedzieć, że historia została wtedy zamknięta, choć dzielą poglądy. Oraz wspomnienia: Instytut Pamięci Narodowej wydał Januszowi Zabłockiemu trzy potężne tomy jego Dzienników z lat 1951—1986. Różniłem się z Tadeuszem charakterologicznie: był zawsze ode mnie nieporównanie poważniejszy. Miał zawsze zadatki na męża stanu, ja na dowcipnisia felietonistę. Był moim ojcem politycznym, towarzyszyłem mu w jego długiej drodze od PAX-u do „Solidarności”, ale traktowałem go również jako jednego z moich „guru” w sprawach ściśle religijnych. Wobec mojej działalności w „Gazecie Wyborczej” nie był bezkrytyczny, ale słuchałem jego rad, więc z czasem mnie głównie chwalił. Razem marzyliśmy wciąż o Kościele z ludzką twarzą, żeby miał podobne oblicze również katolicyzm nad Wisłą. Teraz jest na pewno orędownikiem owej sprawy bardzo blisko Tego, który troszczy się o wszystkie sprawy swojego Kościoła. Jan Turnau Jan Turnau — ur. 1933, dziennikarz i publicysta. Ukończył polonistykę na Uniwersy-

tecie Wrocławskim i teologię na ATK. Od 1959 r. przez 31 lat był redaktorem działu religijnego i felietonistą w WIĘZI. Od 1990 r. pracuje w „Gazecie Wyborczej”, gdzie redaguje rubrykę „Arka Noego” i prowadzi blog „Moje pisanki” (janturnau.blox.pl). Autor m.in. książek Zdaniem laika, Karol Wojtyła — Jan Paweł II. Kalendarium, Bóg dla wymagających. Inicjator comiesięcznych międzywyznaniowych nabożeństw w Warszawie oraz ekumenicznego przekładu Biblii. Mieszka w Warszawie.

Andrzej Wielowieyski

Na progu niepodległości Od 1960 r. przez ponad 20 lat byłem członkiem zespołu redakcyjnego, którym kierował, a później też przez kilkanaście lat działalności solidarnościowej i politycznej uznawałem jego przywództwo. Spędziłem z nim ponad połowę mojego aktywnego społecznie życia. Tadeusz Mazowiecki był moim naturalnym szefem. Odbieraliśmy podobnie świat. Nie musieliśmy się przekonywać. Ważna była Polska i ważny był nasz Kościół, do którego wzywała nas na nowo odczytywana Ewangelia. Byliśmy redaktorami małego czasopisma, ale od początku i przez cały ten czas mieliśmy silną świadomość, że chodzi o nowy, otwarty ku ludziom Kościół i o naszą niepodległość,

22

WIĘŹ  Zima 2013


o siłę polskości. Przez kilka lat mieliśmy pewne problemy ze zrozumieniem i dogadaniem się z kolegami w Zespole. I było nas wtedy, na początku lat sześćdziesiątych, ledwie czterech: stale wspierali nas jeszcze Stefan Bakinowski i Juliusz Eska. Stopniowo jednak większość Zespołu ze zrozumieniem do nas dołączała. Nie będę odtwarzał złożonej historii „Więzi”. Chcę tylko podkreślić, że łączyła nas silna więź ideowa i duchowa. Bez niej byśmy nie przetrwali i nie dalibyśmy Kościołowi w Polsce i całemu krajowi, wraz z szerszym gronem przyjaciół i kolegów, tego ważnego impulsu, który doprowadził w końcu do przełomu w naszej historii. Historyczna rola Tadeusza Mazowieckiego to przede wszystkim utworzenie i prowadzenie pierwszego rządu Rzeczypospolitej, który potrafił w wysokim stopniu wykorzystać wielkie wyborcze zwycięstwo „Solidarności” z 4 czerwca 1989 r. i dokonać przełomu w kierunku demokracji i wolnego rynku, ale przede wszystkim ku niepodległości. Bezpośrednio po wyborach — kiedy za wolną i demokratyczną Polską opowiedziało się 2/3 głosujących — wcale nie było jasne, że to osiągniemy. Cała władza była w rękach generałów i potężnego, rządzącego od 44 lat aparatu partyjno-biurokratycznego oraz policji. Trzeba ją było odebrać, przejąć i dokonać głębokiej reformy państwa i całego społeczeństwa. A my mieliśmy 260 parlamentarzystów (na 560), kilkaset doraźnie utworzonych do wyborów komitetów obywatelskich i powoli odtwarzający się związek „Solidarność”. Ten ostatni w swej większości walczył świadomie o swoje istnienie, o prawa pracownicze i rozpoczęcie reform, ale nie był w ogóle przygotowany do przejmowania władzy ani nie miał koncepcji rozpoczęcia reform. Sytuacja gospodarcza była coraz cięższa, więc wzbraniano się przed projektami wchodzenia do rządu kierowanego przez komunistów, bo było dość oczywiste, że będą na nas zwalać odpowiedzialność, jeśli katastrofa gospodarcza się pogłębi. Odwaga i fantazja Adama Michnika, który zażądał swym artykułem funkcji premiera dla „Solidarności”, wywołała bardzo sprzeczne reakcje wśród opozycyjnych liderów. Mazowiecki odpowiedział artykułem Spiesz się powoli na łamach „Tygodnika Solidarność”. Komuniści jednak też nie mieli ani koncepcji politycznej, ani sensownego programu gospodarczego i w tych warunkach udało się braciom Kaczyńskim po długich negocjacjach wyrwać wasalne stronnictwa, ZSL i SD, z sojuszu z PZPR oraz doprowadzić do ich porozumienia z Lechem Wałęsą. Koncepcji „co robić?” oczywiście nie było, ale była za to cicha akceptacja Jaruzelskiego, który też nie wiedział, co robić. Tyle że rozpaczliwym aktem — i aby utrudnić zadanie „Solidarności” — ostatni komunistyczny rząd Rakowskiego uwolnił spod kontroli ceny żywności, rozpoczęła się więc hiperinflacyjna galopada cen. W takiej sytuacji, wsparty inicjatywą episkopatu, Lech Wałęsa proponuje prowadzenie koalicyjnego rządu Mazowieckiemu. Ma wprawdzie w zapasie rezerwowe kandydatury Geremka i Kuronia, ale kandydatura Mazowieckiego jest dość oczywista. Jest najbardziej doświadczonym politykiem i liderem wśród przywódców solidarnościowych. Jest najbardziej naturalnym przywódcą. Był szefem grupy ekspertów w Stoczni i doprowadził do Porozumienia Sierpnio-

23

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


A n d rz e j W i e low i e y s k i

W redakcji „Więzi”, ok. 1961 r., od lewej: Wojciech Wieczorek, Juliusz Eska, Tadeusz Mazowiecki, p. Rusek, Krystyna Wieczorek. Z archiwum redakcyjnego

wego w 1980 r. o historycznym znaczeniu. Przedstawił Komitetowi Obywatelskiemu w 1988 r. program działania przy Okrągłym Stole oraz koordynował nasze prace w czasie okrągłostołowych dwumiesięcznych negocjacji. Na drugi dzień po propozycji Wałęsy Mazowiecki zgodził się zostać premierem. W naszym gronie solidarnościowych doradców zdania były podzielone. Ja sam miałem poważne wątpliwości, argumentów przeciw było więcej. Było to wielkie ryzyko i Mazowiecki je podjął. Dlaczego? Bo była szansa odebrania komunistom państwa i podjęcia wielkiej reformy; bo społeczeństwo wyraźnie dojrzewało, aby to podjąć, a on żył przecież długo z tą myślą, że trzeba Polskę zmienić. Sam o sobie napisał, że wierzył, że to udźwignie. Wierzył też w swoje szczęście. Rządził krótko, niecałe półtora roku, ale dokonał historycznego przełomu. Dzięki wyborom 4 czerwca stanęliśmy dopiero na progu niepodległości. Premier Mazowiecki bez wielkich słów i deklaracji poszedł dalej i wraz ze swym ministrem spraw zagranicznych Krzysztofem Skubiszewskim (z trudem wywalczonym wobec oporu komunistów) potrafił utrzymać dobre stosunki z Gorbaczowem, ale działał zupełnie niezależnie, zarówno starając się o stowarzyszenie z UE, jak i popierając niepodległość krajów bałtyckich. Wielkim sukcesem było potwierdzenie naszej granicy zachodniej przy zgodzie na zjednoczenie Niemiec i zawarciu przyjaznego porozumienia z Niemcami. Innym sukcesem było zlikwidowanie z wysiłkiem eksportowym, lecz bardzo zręcznie, 10-miliardowego długu wobec Moskwy. Ale

24

WIĘŹ  Zima 2013


z Paktu Warszawskiego i RWPG wystąpiliśmy dopiero paręnaście miesięcy później. Jednakże reorganizację polskiej dyplomacji przeprowadził Skubiszewski bez zwłoki i skutecznie. Kluczową sprawą była reforma gospodarki i stłumienie hiperinflacji (wówczas sięgała nawet 400%). Doradca premiera Waldemar Kuczyński zaproponował mu jedynego człowieka, który był zdolny te zadania podjąć: Leszka Balcerowicza. Ten opierał się, ale premier go przekonał. Ani komuniści, ani my nie mieliśmy innego kandydata, który by potrafił z taką odwagą, ale i roztropnie podjąć te zadania. Wspierał go ze zrozumieniem i skutecznie człowiek lewicy Jacek Kuroń jako minister pracy. Po dwóch latach bolesnej szamotaniny gospodarka ruszyła. Byliśmy najsprawniejsi w regionie postkomunistycznym. Nasz PKB wzrósł w ciągu 20 lat ponad dwukrotnie. Zachód umorzył nam część długów i ruszyły wielkie inwestycje zagraniczne. Dlatego mogliśmy wejść potem do Unii. Dokonano równocześnie wielkiej wymiany kadr. Zmieniono kierownictwo w ponad 1000 zakładów oraz wymieniono znaczną większość kadr w administracji na szczeblu województw. Krzysztof Kozłowski istotnie zreorganizował ministerstwo spraw wewnętrznych, likwidując SB. Decydujące znaczenie dla demokratyzacji i tworzenia społeczeństwa obywatelskiego miała reforma samorządu i przeprowadzenie wyborów samorządowych. To zaledwie krótkie i niepełne przedstawienie dokonań pierwszego niekomunistycznego premiera Polski. Wygrał on historyczną, ale niepewną szansę, jaką dało nam zwycięstwo wyborcze, i umożliwił nam wejście do jednoczącej się Europy, co stanowi istotną ochronę przed dominacją dwóch groźnych zawsze sąsiadów. Poza tym zmusił nas do ciężkiej, ale wydajnej pracy i wprowadził w niełatwą „normalność” informatycznego społeczeństwa XXI wieku. Pamiętajmy, że cały czas miał silne poparcie prowadzonej przez Bronisława Geremka naszej drużyny parlamentarnej, a w pierwszych miesiącach wspierał go również Lech Wałęsa. Nieszczęściem była potem „wojna na górze” i żądza władzy ze strony Lecha Wałęsy, ale błędem Mazowieckiego było, że w obronie reform stanął z nim do walki wyborczej. Opóźniło to nasz rozwój. Szczęściem było jednak, że istotny kierunek przyjęty przez Mazowieckiego w polityce zagranicznej i w rozwoju gospodarczym został utrzymany. Andrzej Wielowieyski Andrzej Wielowieyski — ur. 1927. Żołnierz Armii Krajowej, z wykształcenia prawnik

i ekonomista. Od 1957 r. działacz warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, był m.in. wiceprezesem i sekretarzem Klubu. Od 1960 r. w redakcji WIĘZI, obecnie członek Rady Redakcyjnej. Wieloletni doradca episkopatu, ekspert „Solidarności”, uczestnik rozmów Okrągłego Stołu. Po roku 1989 wicemarszałek Senatu I kadencji, poseł, senator, deputowany do Parlamentu Europejskiego. Autor trzech książek oraz wielu artykułów. Kawaler Orderu Orła Białego. Mieszka w Warszawie-Falenicy.

25

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


Kaz i m i e rz W ó y c i c k i

Kazimierz Wóycicki

Z Mazowieckim w Gnieźnie u ­prymasa Wyszyńskiego Gdy zmarł Tadeusz Mazowiecki, wielokrotnie powtarzano, że odeszła z nim cała epoka. To z pewnością prawda. Niewielu jednak dodawało, że epoka, w której żył Tadeusz Mazowiecki, była dla Polaków trudna i najeżona wieloma dramatycznymi dylematami. Dorastając do roli polskiego męża stanu, Mazowiecki — dla sporej części opinii publicznej symbol odzyskanej w roku 1989 niepodległości — był zarazem człowiekiem uwikłanym w wiele owych trudnych polskich dylematów. Jego wielkość polegała nie tylko na tym, że potrafił je z powodzeniem rozwiązywać, lecz również na tym, że potrafił wyciągać konsekwencje z popełnianych błędów. Ten wstęp jest konieczny, aby zrozumieć znaczenie stosunkowo mało znanego epizodu, jakim była wizyta Tadeusza Mazowieckiego u kard. Stefana Wyszyńskiego w Gnieźnie 11 czerwca 1975 roku. Był to moment bardzo istotny dla przyszłego premiera, wówczas jedynie redaktora naczelnego miesięcznika „Więź”. Fragmenty zapisków kard. Wyszyńskiego z tego spotkania były publikowane1. W tym miejscu posłużę się jednak wyłącznie własnymi wspomnieniami. Zaproszenie do Gniezna na dwudniowy pobyt — i to wraz z całą redakcyjną delegacją — oznaczało wyrażenie zaufania przez prymasa Polski. Problem w tym, że zaufanie to nie było wcześniej sprawą aż tak bardzo oczywistą. Jeśli nawet między prymasem a redaktorem naczelnym stosunki były od pewnego czasu coraz lepsze, to ten gest ze strony kard. Wyszyńskiego miał z pewnością wyraźnie ukazać tę poprawę. W delegacji „Więzi” najważniejszą osobą był oczywiście Mazowiecki, ale do Gniezna został on zaproszony ze swoimi współpracownikami, wśród których byli: Wojciech Wieczorek, Zdzisław Szpakowski, Jan Turnau, Jacek Wejroch oraz ja — jako redakcyjna „młodzież”. Było to dla mnie wielkie i silne przeżycie, tym bardziej że to przez kardynała Wyszyńskiego byłem bierzmowany w roku 1958, na krótko po tym, jak wyszedł on z internowania i otoczony był w mojej rodzinie nimbem bohatera. Do Gniezna przyjechaliśmy wieczorem poprzedniego dnia i nocowaliśmy na terenie kurii, by dopiero rano być przyjętym przez kard. Wyszyńskiego. W programie wizyty było zwiedzanie katedry, muzeum i Ostrowa Lednickiego, po którym oprowadzał nas ówczesny sekretarz prymasa, ks. Józef Glemp. Siedziba prymasa i zarazem kurii położona jest tuż obok archikatedry gnieźnieńskiej, prymas polecił nam więc zwiedzenie katedry. Czynił przy tym 1 P. Raina, Czasy prymasowskie 1975, Warszawa 2006, s. 121—122.

26

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

znamienne uwagi o długowieczności Kościoła i epizodycznej, z punktu widzenia dziejowego, władzy komunistów. Słowa te akurat w tym miejscu miały jakąś niezwykłą siłę. Przytaczam takie szczegóły nie gwoli samego wspominania, lecz aby wskazać, jak starannie wizyta była zaaranżowana przez gospodarza, którym był kard. Wyszyński. Nie było to i nie mogło być żadnym przypadkiem, lecz było wynikiem wyrazistego zamysłu politycznego. Istotą pobytu nie było oczywiście zwiedzanie Ostrowa Lednickiego lub archikatedry, lecz rozmowy. Prymas zorganizował właściwie coś w rodzaju małej konferencji, jaka odbywała się w jego gabinecie. Jej protokół, choć niepisany, był jednak ściśle określony. Najpierw słuchał naszych wystąpień. Nie pamiętam, w jakiej one były kolejności, z całą pewnością jednak najistotniejsze było wystąpienie samego Mazowieckiego. Gospodarz notował to, co mówiliśmy, a następnie podsumowywał krótko to, co od każdego z nas usłyszał. Bardzo trafnie odczytywał nie tylko treść, ale i intencję wypowiedzi. Mój „referat” dotyczył młodzieży i choć nie mogę go dzisiaj odtworzyć, to jednak zawierał zawoalowaną krytykę duszpasterstwa młodzieżowego. Posługiwałem się przykładem z mojej parafii. Byłem jednak w mojej krytyce bardzo ostrożny. Prymas od razu odczytał moje intencje i wprost powiedział, że można i trzeba mówić bardziej otwarcie.

27

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Od lewej: Tadeusz Mazowiecki, Jacek Wejroch, Jan Turnau, Zdzisław Szpakowski, kard. Stefan Wyszyński. Gniezno, 11 czerwca 1975 r. Fot. Kazimierz Wóycicki, z ­archiwum redakcyjnego


Kaz i m i e rz W ó y c i c k i

W trakcie tych rozmów kardynał wtrącał niekiedy też ironiczne anegdoty dotyczące jego spotkań z władzami, również tych wcześniejszych z Gomułką. Komunistyczni władcy sportretowani byli w tych opowieściach jako dość niegrzecznie zachowujący się chłopcy, których on, człowiek dorosły i dojrzały, musi dla dobra sprawy tolerować. Skuteczny pragmatyk

Najistotniejszą postacią był w naszej grupie w oczywisty sposób Tadeusz. Nie wiem, czy w trakcie naszego pobytu w Gnieźnie spotkał się z kardynałem już bez nas w cztery oczy. Jest to moim zdaniem bardzo prawdopodobne, nic mi jednak na ten temat nie wiadomo. Było zarazem dość czytelne, z jakim przesłaniem przyjeżdża redaktor naczelny „Więzi” i dlaczego prymas Polski go w taki sposób przyjmuje. Widoczne już było, że „cud gospodarczy” epoki gierkowskiej kończy się i pozostaną po nim tylko długi. Reżim skłócił się ze wsią, wracając do posunięć, które sygnalizować mogły powrót do polityki ograniczania prywatnej własności ziemi, oraz zapowiadał zmiany w konstytucji ze sformułowaniami o „przewodniej roli PZPR”. Istotne było również rodzenie się opozycji w najrozmaitszych jej formach, poczynając od akcji zbierania podpisów pod rozmaitymi listami protestacyjnymi, aż po działalność opozycyjnych „salonów”, w których w dość zorganizowanych formach i regularnie dyskutowano o polityce. Wyczuwalne było narastanie opozycyjnych nastrojów wśród młodszego pokolenia inteligencji, które miało za sobą rewoltę studencką z marca 1968 roku. Wielkie znaczenie miała też rewolta robotnicza z grudnia 1970 roku. Polityka „socjalistycznej konsumpcji” pierwszych lat Edwarda Gierka wyciszyła nastroje, ale jej kryzys ujawniał wszystkie problemy ze zdwojoną siłą. W tej sytuacji Mazowiecki był zdania, że rodząca się opozycja lat siedemdziesiątych wprowadza całkowicie nową jakość w życie polityczne. Uważał, że nie jest ona czymś epizodycznym i jej znaczenie nie sprowadza się jedynie do moralnego protestu. Kończyła się ostatecznie epoka „polskiego Października 1956”, jako czasu pewnego kompromisu między władzą a społeczeństwem. O tym mówiło się wielokrotnie i nieustannie niemal dyskutowało na naradach w „Więzi”. Środowisko miesięcznika prowadzonego przez Tadeusza Mazowieckiego miało z tym rodzącym się nowym ruchem opozycyjnym liczne punkty styczności. Na KUL, gdzie studiowałem, działało m.in. środowisko skupione wokół Janusza Krupskiego i Bogdana Borusewicza, któremu miejscowy oddział „Więzi” udzielał wsparcia. Mogło się ono tam spotykać pod opieką Zdzisława Szpakowskiego. To właśnie środowisko sprowadzi do Polski pierwsze powielacze, które będą stały u początku wielkiej kariery podziemnej bibuły. Główne postacie opozycji, takie jak Jan Józef Lipski, były częstymi gośćmi w redakcji. Życie opozycyjnych „salonów” przenikało do środowiska „Więzi”, które też w tym życiu w rozmaity sposób uczestniczyło. Tadeusz Mazowiecki był pilnym obserwatorem tych

28

WIĘŹ  Zima 2013


wszystkich zjawisk, czego byłem świadkiem, gdyż również ze mną prowadził na ten temat liczne rozmowy. Ważnym elementem tego obrazu był też warszawski Klub Inteligencji Katolickiej. Liczył ponad trzy tysiące członków. Było to więc wcale niemałe środowisko i do tego bardzo sprawnie wewnętrznie zorganizowane. Polityczny profil KIK-u trudny był do precyzyjnego określenia. Były w nim osoby i kręgi osób, które swoją działalność polityczną zaczynały jeszcze przed wojną lub czynne były zaraz po wojnie, a ich działalność przerwała stalinizacja. Byli to chrześcijańscy demokracji i działacze dawnego Stronnictwa Pracy Karola Popiela, narodowi demokraci różnych zabarwień, a także byli działacze najrozmaitszych drobniejszych ugrupowań i środowisk politycznych. Wielu z nich wyobrażało sobie, że Październik stwarzał okazję do powrotu do życia politycznego i odtwarzania znanych im form życia politycznego II Rzeczypospolitej. Powrót taki okazał się jednak niemożliwy. Znaczenie Tadeusza Mazowieckiego w KIK-u rosło powoli, ponieważ przekonywano się, że jego pragmatyczna postawa jest najzwyczajniej skuteczna. Ci, którzy po 1956 roku wyobrażali sobie, że KIK może być odskocznią czy też początkiem szybkich i wielkich politycznych inicjatyw, przekonywali się, że ich myślenie nie prowadzi do konkretnych rezultatów. Wszelkie inicjatywy partyjne rodzące się okresie Października w istocie zamarły, bowiem nie było warunków do ich rozwoju. Kto miał takie nadzieje, musiał zamknąć się w jakimś wąskim prywatnym kręgu. Być może wielu żywiło złudzenia, że uczestniczą w ten sposób w jakiejś niby-konspiracji. W istocie z polityki w jakimkolwiek sensie byli wykluczeni. Na jakąkolwiek poważną konspirację w społeczeństwie tak niebywale ciężko doświadczonym wojną i stalinizmem też nie było miejsca. Mazowiecki zaś zdobywał sobie zaufanie członków KIK-u, również tych wcześniej sceptycznych wobec niego. Okazywało się bowiem, że umie być obecny w sferze publicznej, nie tracąc własnej samodzielnej pozycji. Nie mógł sobie pozwolić na mówienie wszystkiego (co czynić mogli ci, którzy wyżywali się w sferze prywatnej), ale też nie mówił niczego, co byłoby nieautentyczne, co by pozbawiało go własnego suwerennego stanowiska. Choć jego poglądy były zbliżone do „Tygodnika Powszechnego”, Mazowiecki różnił się od przyjaciół z Krakowa tym, że był bardziej od nich zwierzęciem politycznym. Oni tkwić chcieli na pozycjach broniących polskiej kultury, tożsamości i polskiego katolicyzmu. Mazowiecki okazywał się z czasem coraz bardziej ofensywny. Chciał wykorzystywać każdą nadarzającą się okazję, by posunąć się o krok naprzód, by poszerzać zakres swobody w sferze publicznej. To właśnie coraz bardziej zauważano w Klubie, co czyniło go przywódcą tego ważnego dla Polski środowiska. KIK stawał się jego istotną bazą polityczną. Radykalizacja w „szarej strefie”

Pozycję „Więzi” określano często w samym tym środowisku jako „szarą strefę”. Była to właściwie definicja samego Tadeusza. „Szara strefa” oznaczała, że własną pozy-

29

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


Kaz i m i e rz W ó y c i c k i

Od lewej: Wojciech Wieczorek, Jan Turnau, Tadeusz Mazowiecki, Zdzisław ­Szpakowski, ks. Józef Glemp, Tadeusz Golis, p. Cherubin, Kazimierz Wóycicki. Ostrów Lednicki, 11 czerwca 1975 r. Z archiwum redakcyjnego

cję określa się pomiędzy tym, co w PRL było oficjalne, a tym, co było pozasystemową i antysystemową opozycją, a co w oczach władz było już nielegalne. Szalenie istotnym, do pewnego stopnia kluczowym czynnikiem sytuacji był oczywiście Kościół. Koncepcja „szarej strefy” Tadeusza Mazowieckiego — sformułowanie powtarzane w tamtym czasie wielokrotnie — wyznaczała sposób politycznego działania. „Szara strefa” miała wspierać opozycję, a przynależąc do Kościoła, znajdowała oparcie w jego potężnej sile (choć przecież nie bezpośrednio politycznej). Stwarzało to rządzącym poważne dylematy. Uderzając w opozycję, władze napotykały zdecydowany protest w „szarej strefie”, a chcąc uderzyć w ową katolicką „szarą strefę”, musiały się liczyć z reakcjami Kościoła, a zwłaszcza prymasa Wyszyńskiego. Rozwój sytuacji w latach siedemdziesiątych podpowiadał taką polityczną konfigurację. Tadeusz Mazowiecki świadomie ją konstruował i wykorzystywał do coraz bardziej wyrazistego politycznego działania. W połowie lat siedemdziesiątych nie wszyscy w redakcji „Więzi” byli zgodni co do przyjętej przez redaktora naczelnego postawy radykalizacji. Juliusz Eska, jego zastępca, zachowywał dystans wobec zaangażowań politycznych, głosił bowiem, że „Więź” powinna się przede wszystkim poświęcać sprawom Kościoła. Swoje zastrzeżenia miał też Wojciech Wieczorek, drugi zastępca Mazowieckiego. Był on odpowiedzialny za to, aby pismo wychodziło na czas. Wszelkie perturbacje polityczne to utrudniały. Pierwszym sygnałem były zwykle nasilające się interwencje cenzury. Drugim poziomem trudności były próby odebrania „Więzi” źródeł finansowania. Dawała je spółka „Libella” produkująca chemię gospodarczą, która

30

WIĘŹ  Zima 2013


powstała w roku 1957. Była ona wówczas współwłasnością kilku środowisk świeckich katolików, a jedno z nich (ODiSS) wyraźnie orbitowało w kierunku rządzących. Władze podejmowały decyzje konfliktujące wspólników „Libelli” i pozbawiające „Więź” fundamentów ekonomicznych. W istocie były to działania wymierzone w działalność polityczną Tadeusza Mazowieckiego. Mógł on później pokonać te trudności dzięki wyraźnemu poparciu prymasa Wyszyńskiego. Radykalizacja postawy Mazowieckiego budziła też pewien sceptycyzm w krakowskiej części ruchu Znak. Cieszyła się tam poparciem jedynie Bohdana Cywińskiego, redaktora naczelnego miesięcznika „Znak”, ale on był warszawiakiem. Krakusi uważali, że należy tkwić na osiągniętych pozycjach w postawie obronnej, Mazowiecki zaś dostrzegał, że sytuacja zaczyna się głęboko zmieniać i wymaga to nowych ofensywnych działań. Tadeusz Mazowiecki przyjeżdżał więc do Gniezna z koncepcją „szarej strefy”, a celem jego wizyty było uzgodnienie tego z prymasem Wyszyńskim jako niekwestionowanym autorytetem Kościoła w Polsce. Bez jego poparcia redaktor naczelny „Więzi” nie mógł zdobywać się na polityczną radykalizację, samo pismo byłoby prawdopodobnie zlikwidowane lub odebrane Mazowieckiemu, a warszawski KIK znalazłby się pod wzmożonym naciskiem władz. Czy Wyszyński i Mazowiecki istotnie uzgodnili swoje poglądy podczas tej wizyty? Moje wrażenie było, że absolutnie tak. Pamiętam swobodny i przyjazny nastrój podczas obiadu, chociaż był on również dość uroczysty, bowiem obok prymasa zasiadało dwóch biskupów pomocniczych, a dania podawano na srebrnej zastawie. Rozmawiano o tym, kiedy skończy się w Polsce komunizm. Prymas stwierdził, że trzeba jeszcze poczekać. Przezwyciężając nieśmiałość, z młodzieńczą naiwnością wtrąciłem uwagę, że trzeba to przyspieszyć i nie można tak długo czekać. Prymas uczynił wtedy zabarwioną humorem uwagę, że historia Polski zmienia się co pięćdziesiąt lat, powołał się na Oskara Haleckiego i podkreślił, że od roku 1939 jeszcze pół wieku nie minęło — i żartobliwie nakazał cierpliwość. Wspominam nastrój tego obiadu, ponieważ niemożliwy on byłby w atmosferze jakiegoś braku zaufania między Mazowieckim a Prymasem, którzy byli głównymi osobami przy stole. Nie należy oczywiście zapominać, że były między nimi też różnice ideowe. Te dwie osoby dzieliło też całe pokolenie. Prymas, ukształtowany intelektualnie w latach trzydziestych, trzymał się mocno encykliki Quadragesimo anno Piusa XI (1931) i społecznego nauczania Kościoła tamtej epoki. Mazowiecki bliższy był szkole fryburskiej, która — choć też inspirowana jest głęboko społecznym nauczaniem Kościoła — to jednak kształtowała się po wojnie. Mazowiecki nie był teoretykiem i w tym sensie nie był może wyznawcą ordoliberalizmu tej szkoły, moim zdaniem jednak wyczuwalnie był on tym poglądom dość bliski. W Gnieźnie Prymas czynił uwagi o aktualności Quadragesimo anno. Nie pamiętam jednak, by ktokolwiek z nas w jakikolwiek sposób mu odpowiadał. Mazowiecki uważał się za personalistę. Inspirację czerpał głównie z pism Emmanuela Mouniera. Personalizm wpisywał się znakomicie w atmosferę intelektualną lat sześćdziesiątych. Wszyscy dyskutowali wtedy o egzystecjalizmie, którego

31

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


Kaz i m i e rz W ó y c i c k i

zwolennicy prowadzili walkę na dwa fronty: z religią i z marksizmem. Mounier uchodził niekiedy za chrześcijańskiego czy katolickiego egzystencjalistę. Mógł być więc traktowany przez katolików jako ten, który „ochrzcił” egzystencjalizm, a zarazem nadal jako ktoś prowadzący intelektualny spór z marksizmem. Nawet taki egzystencjalizm był bardzo daleki od poglądów kardynała Wyszyńskiego, który był tomistą. Przy znaczących różnicach były jednak także ideowe pokrewieństwa. Intelektualnym mentorem Mouniera był bowiem Jacques Maritain, wybitny filozof, odnowiciel dwudziestowiecznego tomizmu. Krzewicielem myśli Maritaina w Polsce, a w każdym razie myślicielem bardzo mu pokrewnym, był ks. Władysław Korniłowicz, związany z ośrodkiem dla ociemniałych w Laskach. I tu krąg się w pewnym sensie zamyka, bowiem sam Tadeusz czuł się z Laskami związany w sposób nadzwyczaj silny. Laski były też ważnym punktem odniesienia dla prymasa Wyszyńskiego. Obaj rozmówcy uznawali też wielkość Maritaina. Prymas — gdyby były takie możliwości — z pewnością sprzyjałby tworzeniu się w Polsce partii chrześcijańsko-demokratycznej. Mazowiecki był wobec takich koncepcji sceptyczny, uważał bowiem, i powtarzał to często, że w kraju tak katolickim jak Polska partia katolików, mogąca być przecież tylko jedną z wielu partii, dzieliłaby katolików na tych w chadecji i tych poza nią. Opowiadał się za chrześcijańską inspiracją w całość życia politycznego, a nie partią chrześcijańską. Tym bardziej przeczył on, by katolicy mogli się angażować politycznie i w życie publicznie jedynie poprze formacje czysto i w całości katolickie, co było poglądem silnie jeszcze obecnym i podzielanym przez znaczącą cześć hierarchii kościelnej. O tych różnicach mówiono jednak w sposób całkowicie marginesowy. Jakieś uwagi padały, skoro po powrocie do Warszawy, pamiętam, że rzuciłem się do książek, aby pewne sprawy lepiej sobie wyjaśnić. Obaj rozmówcy, każdy na swój sposób, byli pragmatykami. Rozmowa z czerwca 1975 r. miała dotyczyć działania i polityki, a nie spraw doktrynalnych. Naczelny „Więzi” prezentował swoje koncepcje polityczne, a nie filozoficzne rozważania. Poparcie prymasa Wyszyńskiego miało się opierać na zaufaniu do osoby Mazowieckiego i jego uczciwości moralnej, a nie doktrynalnych uzgodnień. Prymas pobłogosławił Don Kichota

Niezbędne jest wspomnienie o jeszcze jednym kontekście tamtej wizyty. Mazowiecki należał do pokolenia, które wkraczało w życie polityczne zaraz po wojnie. W roku 1945 lat miał dokładnie osiemnaście lat. Doświadczał porażki wszystkich wojennych nadziei, a następnie widział porażkę i nieskuteczność polityki Mikołajczyka. Jako bardzo młody człowiek szukał drogi politycznej dla siebie i dla Polski. Jako niedokończony jeszcze prawnik zaczął działać w Stowarzyszeniu PAX, które dla młodego i niewiele jeszcze wiedzącego człowieka stwarzało złudzenie względnej niezależności w gęstniejącej atmosferze narastającego stali-

32

WIĘŹ  Zima 2013


nizmu. Doprowadziło go to do działań, których później żałował i które były mu wypominane. Chodziło m.in. o artykuł dotyczący procesu biskupa Kaczmarka, jedno ze zdarzeń, które poważnie wpływało na opinię o Tadeuszu Mazowieckim. Prymas Wyszyński wiedział o tym wszystkim doskonale. To oczywiste. Mogło go to dotykać, tym bardziej że sam był ofiarą represji stalinowskich. W 1955 r. Mazowiecki wystąpił z PAX-u rozczarowany, rozżalony, uświadamiając już sobie własne błędy. Zaufanie do siebie odbudowywał etapami. Dlatego też wizyta w Gnieźnie u Prymasa miała dla Mazowieckiego znaczenie i w tym kontekście. Można też dodać, że w roku 1975 za nami był już od kilku lat kryzys spowodowany „Więziową” dyskusją o księżach z 1968 r. i reakcją prymasa Wyszyńskiego, który zabronił księżom publikowania na łamach naszego pisma. Nikt o tych kontekstach w Gnieźnie nie mówił, ale było w całym spotkaniu coś z symbolicznego pojednania. Na zakończenie wizyty kardynał odprawił dla nas Mszę w prywatnej kaplicy na terenie kurii. Za ołtarzem był tylko on i drugi ksiądz koncelebrans, a po drugiej stronie — nasza „Więziowa” gromadka. Prymas wygłosił nader długie kazanie poświęcone kultowi maryjnemu do sześciu tam zgromadzonych wiernych. Było w tym dla mnie coś zadziwiającego. Z całą siłą podkreślał znaczenie kultu maryjnego w Polsce, wobec którego wielu przejawów środowisko „Więzi” było sceptyczne. Kazanie to jednak nie miało jakiegokolwiek tonu polemicznego. Było ono w jakiś sposób ze strony kaznodziei bardzo osobiste. Ten ciepły ton decydował, że nie odbieraliśmy go jako pouczenia czy narzucania nam religijności i kultu maryjnego w rozumieniu prymasa Wyszyńskiego. Czuło się, że to spotkanie i ta modlitwa ma nas wspierać, a przede wszystkim wspierać samego Tadeusza Mazowieckiego. W gabinecie redaktora naczelnego „Więzi” wisiał na ścianie ulubiony rysunek Mazowieckiego — Don Kichot narysowany przez Jerzego Jaworowskiego. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że prymas Wyszyński pobłogosławił tego Don Kichota, który tkwił w Tadeuszu. Wracaliśmy z Gniezna w jakiejś niebywale gęstej mgle, jadąc bardzo powoli, rozmawiając o spotkaniu i rozumiejąc, a bardziej może przeczuwając, jak wielkie ma ono znaczenie i jak istotną cezurę dla całego środowiska ustanawia. Kazimierz Wóycicki Kazimierz Wóycicki — ur. 1949, doktor historii, publicysta. Wykładowca Studium Europy Wschodniej Uniwersytetu Warszawskiego, przewodniczący Stowarzyszenia Przyjaciół Muzeum Historii Polski. Od roku 1973 był redaktorem WIĘZI, m.in. zastępcą redaktora naczelnego w latach 1989—1990. Internowany podczas stanu wojennego. W latach 1990—1993 był redaktorem naczelnym „Życia Warszawy”, następnie m.in. dyrektorem Instytutu Polskiego w Düsseldorfie i Lipsku, dyrektorem szczecińskiego oddziału Instytutu Pamięci Narodowej. Autor wielu publikacji, m.in. książek Czy bać się Niemców; Europejski konflikt pamięci; Niemiecki rachunek sumienia. Niemcy wobec przeszłości 1933—1945; Niemiecka pamięć. Rozrachunek z przeszłością NRD i przemiany niemieckiej świadomości historycznej. Mieszka w Warszawie.

33

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


C e zar y Gawr y ś

Cezary Gawryś

Pragmatyczny romantyk Poznałem Tadeusza Mazowieckiego w drugiej połowie lat siedemdziesiątych — w ostatnim okresie kierowania przez niego miesięcznikiem „Więź”. Kiedy na jesieni 1975 roku władze partyjne z dnia na dzień wyrzuciły z redakcji tygodnika „Literatura” Gustawa Gottesmana — nie mogąc dłużej znieść niezależności tego wybitnego redaktora i wytyczonej przez niego liberalnej linii pisma — także i ja postanowiłem odejść z „Literatury”, nie czekając, aż zostanę wyrzucony. Moim marzeniem była praca w „Więzi”, o czym powiedziałem Tadeuszowi Mazowieckiemu. Redakcja tego katolickiego miesięcznika była jednak wypełniona do maksimum: pracowało w niej na etatach dziennikarskich aż dwanaście osób. Skromne pensje dawały podstawę utrzymania ludziom, którzy nie tylko redagowali pismo, ale zarazem tworzyli pluralistyczne środowisko ideowe. „Rzadki ogród osobliwości” — tak żartobliwie mawiał o ówczesnej „Więzi” ks. Janusz Pasierb. Szansa dla mnie pojawiła się wczesną wiosną 1976 roku — odchodziła na emeryturę pani pełniąca funkcję redaktora technicznego. Mazowiecki zaproponował mi zwalniający się etat, co przyjąłem z radością. Był to czas narastania politycznego fermentu. Pomysł wpisania do konstytucji kierowniczej roli partii i przyjaźni „na wieki” z ZSRR wzbudzał społeczne protesty, w tym środowiska KIK-u i „Więzi”. Spektakularny gest posła Stanisława Stommy, który jako jedyny wstrzymał się od głosu w sprawie zmian w konstytucji, rozwścieczył władze. Klubowi odebrano prawo prowadzenia działalności gospodarczej, co także „Więzi” zagrażało odcięciem od źródeł finansowania. Tadeusz Mazowiecki ostrzegał mnie, że przyszłość „Więzi” jest niepewna. W czerwcu 1976 roku wybuchły robotnicze protesty w Ursusie i Radomiu, wkrótce potem powstał Komitet Obrony Robotników — zaczęły się burzliwe lata demokratycznej opozycji. „Więź” znalazła się w centrum wydarzeń. Stało się tak w głównej mierze dzięki postawie samego Mazowieckiego. Gdy pojawiły się nowe społeczne formy działania, wymierzone przeciwko totalitarnej władzy — jawne, chociaż nielegalne — Tadeusz uznał, że specyficzną rolą „Więzi” jest obecność jednocześnie w tym, co legalne, i w tym, co nielegalne, aby w ten sposób dawać wsparcie ludziom angażującym się w niebezpieczne działania, a także dawać sygnał władzy, że opór społeczny jest szeroki i nie ogranicza się do garstki „straceńców”. Ta strategia w dużej mierze się powiodła. Na łamach „Więzi” występowali, jawnie lub pod pseudonimem, tępieni przez komunistyczną cenzurę tacy autorzy, jak Wiktor Woroszylski, Jan Józef Lipski, Adam Michnik (Andrzej Zagozda) czy profesor Edward Lipiński. Lokal redakcji na Kopernika 34 był stale odwiedzany przez niezależnych intelektualistów i działaczy opozycji. Spektakularnym gestem Tadeusza Mazowieckiego w tym duchu było podjęcie się

34

WIĘŹ  Zima 2013


funkcji rzecznika głodujących w kościele św. Marcina w obronie aresztowanych robotników i członków KOR-u. Angażując swój autorytet, wspierał głodówkę. Jak wiemy, w późniejszej swojej działalności w ramach „Solidarności” Mazowiecki starał się być mediatorem, godzić zwaśnione strony, szukać wspólnego mianownika, ułatwiać wypracowanie rozsądnego kompromisu i znalezienie honorowego wyjścia z trudnej sytuacji. Był urodzonym politykiem i demokratą. Ta strona jego osobowości ujawniała się — oczywiście w innej skali — już podczas zebrań kolegium redakcyjnego „Więzi”. Spotykaliśmy się co tydzień, by radzić nad kształtem zeszytów miesięcznika. Ustawiano długi stół, Tadeusz zasiadał u szczytu. Zaczynał ze­branie od krótkiego przeglądu sytuacji, nie tylko w kraju, ale i na świecie, na tym tle przyglądaliśmy się naszym polskim problemom, dyskutowaliśmy nad pomysłami konkretnych tekstów. Przysłuchując się wypowiedziom Tadeusza i jego stylowi prze­wodniczenia redakcyjnej naradzie, nieraz myślałem: „Jeśli dożyjemy kiedyś wol­nej Polski, on będzie ministrem spraw zagranicznych”. Zabrakło mi wyobraźni! Demokratyzm Tadeusza przejawiał się też w wyjątkowym na polskim gruncie docenianiu sporów i dyskusji. Kiedy ujawniała się wśród nas jakaś poważna różnica zdań, jakby rozkwitał. Wręcz animował redakcyjne spory, ważąc różne racje. Decyzje podejmował powoli, po namyśle, ale potem był konsekwentny w ich realizacji. Był człowiekiem wewnętrznie zintegrowanym. Był „zwierzęciem politycznym”, a jednocześnie świetnym redaktorem intelektualnego przecież miesięcznika. „Więź” niewątpliwie była dla niego czymś więcej niż pismem — traktował ją jako potencjalne narzędzie działania także politycznego, jednak zdawał sobie sprawę, że pismo może być takim narzędziem tylko wówczas, jeśli będzie się cieszyło społecznym prestiżem. Antoni Słonimski w jednym ze swoich ówczesnych felietonów wyraził opinię, że „Więź” jest najlepiej redagowanym czasopismem w Polsce. Mazowiecki miał wyczucie istotnych tematów i odwagę ich podejmowania. Zabiegał o najwybitniejsze umysły i ludzi kultury. Przywołam jeden przykład. Kiedy po wyborze kardynała Karola Wojtyły na papieża w październiku 1978 roku postanowiliśmy zrobić ankietę pt. Jakie znaczenie ma ten fakt dla Kościoła, dla Polski, dla świata? — wśród osób zaproszonych znaleźli się m.in.: Stanisław Broniewski, Wiesław Chrzanowski, Aleksander Gieysztor, Jarosław Iwaszkiewicz, Stefan Kisielewski, Jerzy Kłoczowski, Edward Lipiński, Julian Stryjkowski, Jan Strzelecki, Stefan Swieżawski, Władysław Tatarkiewicz, Jerzy Turowicz, Andrzej Wajda, Juliusz Żuławski. Były to wielkie nazwiska, ludzie z różnych ideowych parafii, wierzący i niewierzący. Tadeusz jako redaktor naczelny dbał o kompozycję numeru, interesował się każdym szczegółem, angażował się w pracę nad tekstem. Czytał nasze artykuły z ołówkiem w ręku, potem omawiał je z autorem, wskazując na słabe punkty, naciskając na precyzję myśli i sformułowań. Cieszył się z dobrych tekstów, gratulował osiągnięć. Nigdy nie zapomnę, jak oceniając pewien mój reportaż, wyraził się, że jest on „personalistyczny”. Zabrzmiało to dla mnie jak najwyższa pochwała. Ponieważ znałem język francuski, Tadeusz, który swobodniej porozumiewał się w języku niemieckim, prosił mnie wielokrotnie o tłumaczenie jego rozmów

35

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


W i e s ł aw C e l i ń s k i

z gośćmi z krajów romańskich. Dziennikarze przyjeżdżający do Warszawy z wolnego świata często kierowali swoje kroki prosto do „Więzi”. Oczywiście zadawali też pytanie, czy występując w imię praw człowieka przeciwko totalitarnej władzy, nie obawiamy się reakcji sąsiedniego mocarstwa. Tadeusz odpowiadał na to: „My zdajemy sobie sprawę, w jakiej części świata istniejemy”. Był niewątpliwie politycznym romantykiem, ale zarazem pragmatycznym realistą. Można by powiedzieć: był pragmatycznym romantykiem. Podziwiałem go i byłem dumny, że mogę pracować u jego boku. Kiedy w sierpniu 1980 roku Tadeusz Mazowiecki udał się do Gdańska do strajkujących stoczniowców, a w rezultacie został doradcą „Solidarności”, zaczął się nowy etap w dziejach „Więzi”. Praktycznie od tego momentu musieliśmy sobie w redakcji radzić sami. Udawało się nam to raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze Tadeusz pozostawał i pozostanie dla nas ważnym drogowskazem. Cezary Gawryś Cezary Gawryś — dziennikarz i publicysta, członek zespołu kwartalnika WIĘŹ. Ukończył filozofię na Uniwersytecie Warszawskim (1969) i teologię na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego (2000). Pracował jako wychowawca w zakładzie wychowawczym (1970), jako sekretarz redakcji i reportażysta w tygodniku „Literatura” (1972—1976), następnie od 1976 w „Więzi”, najpierw u boku Tadeusza Mazowieckiego, z czasem jako redaktor naczelny (1995—2001). Obecnie jest redaktorem wydawnictwa książkowego Biblioteka WIĘZI, a także działaczem ruchu ATD Czwarty Świat, walczącego o godność osób najuboższych i wykluczonych. Wydał Ścieżki ocalenia, Ten Trzeci i dwa inne reportaże, a także (wspólnie z Katarzyną Jabłońską) książki zbiorowe: Między konfesjonałem a kozetką (2010), Wyzywająca miłość. Chrześcijanie a homoseksualizm (2013). Mieszka w Warszawie.

Wiesław Celiński

Wierny w rzeczach małych Pisząc o Tadeuszu Mazowieckim, muszę najpierw krótko wspomnieć o czasach, w których trafiłem do „Więzi”. To były lata 70. W Polsce panował wprawdzie komunizm, była ona jednak w obozie państw socjalistycznym tym — jak zwykliśmy wtedy mówić — barakiem, w którym było najwięcej wolności. U nas wydawano nieporównanie więcej literatury religijnej czy w ogóle światowej literatury niż w państwach nazywanych krajami demokracji ludowej — właściwszym określeniem będzie tu popularna wówczas nazwa: demoludy. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w tamtych czasach radzieccy celnicy nie pozwolili zabrać ze sobą z Polski nawet popularnego, kolorowego pisma, jakim była „Kobieta i Życie” —

36

WIĘŹ  Zima 2013


tamtejsza władza uważała, że zawiera ono zbyt wiele treści niebezpiecznych dla socjalistycznego radzieckiego człowieka. U nas ukazywały się pisma w rodzaju „Więzi”, „Znaku” czy „Tygodnika Powszechnego”, w których sprawy kultury, wiary i Kościoła były stale obecne. To wszystko sprawiało, że w latach sześćdziesiątych zapanowała w krajach obozu socjalistycznego wręcz moda na uczenie się języka polskiego. Uczono się go w ZSRR, Czechosłowacji, NRD, na Węgrzech... Spotkałem wiele z tych osób, byli to najczęściej dysydenci. „Więź” była zainteresowana nawiązywaniem kontaktów z osobami z tamtych krajów, z którymi łączyły nas wspólne wartości i niechęć wobec komunizmu. Sami mając nieco większą przestrzeń wolności niż nasi przyjaciele w ZSRR czy Czechosłowacji, chcieliśmy podzielić się z nimi tym jej skrawkiem, jaki dostępny był w wydawanych przez nas książkach czy miesięczniku. Dysponowaliśmy sporą listą osób z tamtych krajów, którym gratisowo wysyłaliśmy nasze wydawnictwa, chcąc pomóc im w dostępie do ważnych, a niedostępnych dla nich treści. Oczywiście wydawnictwa nasze posyłaliśmy również na Zachód, ale kiedy zdarzało się na przykład, że z powodów oszczędnościowych musieliśmy liczbę gratisów pomniejszyć, Tadeusz Mazowiecki zawsze sugerował, żeby raczej rezygnować z wysyłki na Zachód, a tę na Wschód ocalić w jak największej liczbie. Był zdania, że lepiej wysłać „Więź” czy egzemplarz wydanej przez Bibliotekę „Więzi” książki księdzu ze Słowacji niż prałatowi z Rzymu. Ten ostatni miał przecież potencjalnie większy dostęp do informacji i wydawnictw. Nasi zagraniczni czytelnicy okazywali nam wdzięczność za to pamiętanie o nich i troskę o to, aby mieli szansę na kontakt z zachodnią kulturą, myślą społeczną, polityczną czy teologiczną. Dostawaliśmy listy z podziękowaniami, a z okazji świąt Bożego Narodzenia czy Wielkanocy ciepłe życzenia. Kiedy zaś w redakcji „Więzi” na Kopernika zjawiali się niezapowiedziani goście zza wschodniej granicy, nigdy nie byli odprawiani z kwitkiem — Tadeusz Mazowiecki przyjmował ich z życzliwością i ciekawością. Mazowiecki, sam bardzo zainteresowany tym, co dzieje się na świecie, chciał, aby wiedza o ważniejszych wydarzeniach — zazwyczaj przemilczana albo przekłamywana w oficjalnych mediach — docierała także do Polaków; również tu widział zadanie dla „Więzi”. Dlatego w ówczesnym miesięczniku była rubryka, w której Krystyna Konarska-Łosiowa — zatrudniona w redakcji świetna poetka — dokonywała przeglądu prasy zachodniej, mnie zaś poproszono o przegląd prasy ze Wschodu. Zaprenumerowaliśmy mnóstwo tamtejszych pism zajmujących się problematyką religijną. I chociaż w pismach z krajów obozu socjalistycznego zazwyczaj pisano o sprawach religii i Kościoła bardzo krytycznie i nieobiektywnie, to nawet z tak przedstawianych informacji dawało się wyłowić interesujące fakty, na przykład te dotyczące sytuacji Cerkwi prawosławnej w ZSRR. Te drobne rzeczy, o które Tadeusz Mazowiecki tak bardzo dbał, wiele mówią o nim jako o człowieku i chrześcijaninie. Dla kogoś, kto poważnie traktuje swoją wiarę, realizuje się ona poprzez konkretne, codzienne i często mało spektaku-

37

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


A l e k s an d e r H all

larne działania. Ta integralność Tadeusza Mazowieckiego, którą mogłem obserwować przez wiele lat, przywodzi mi na myśl słowa z Ewangelii św. Mateusza: „Dobrze, sługo dobry i wierny! W małej rzeczy byłeś wierny, nad wieloma cię postawię. Wejdź do radości twojego Pana” (Mt 25,21). I jeszcze jedno, dla innych może błahe, dla mnie jednak ważne wspomnienie, a właściwie jedno z piękniejszych wzruszeń, jakich doświadczyłem w życiu. Tamtego październikowego dnia pomagałem kilkunastoletniemu Wojtkowi Mazowieckiemu w matematyce. W pewnym momencie do domu wbiega rozpromieniony Tadeusz Mazowiecki i woła: „Mamy polskiego papieża!”. Wiesław Celiński Wiesław Celiński — studiował fizykę i teologię, pracował najpierw w szkole średniej

jako nauczyciel, zwolniony z powodu zaangażowania w działania opozycyjne. Członek warszawskiego KIK-u, zaangażowany w akcję Sühnezeichen (Znaki Pokuty). Od 1976 r. pracował w WIĘZI. Obecnie na emeryturze. Mieszka w Stanisławowie.

Aleksander Hall

Człowiek integralny Po raz pierwszy widziałem i słuchałem Tadeusza Mazowieckiego wczesną wiosną 1972 r., gdy — w ramach duszpasterstwa akademickiego prowadzonego przez ojca Ludwika Wiśniewskiego — wygłaszał prelekcję w kaplicy pod wezwaniem św. Jacka w dominikańskim kościele św. Mikołaja w Gdańsku. Byłem wówczas w klasie maturalnej. Byłem także świadkiem pierwszego publicznego wystąpienia Tadeusza Mazowieckiego na forum Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w trakcie strajku sierpniowego w Stoczni Gdańskiej w 1980 r. Od tego czasu wielokrotnie mogłem go słuchać i obserwować jego działalność. Spotykałem go na spotkaniach solidarnościowych i dniach kultury chrześcijańskiej. Szanowałem go i dobrze zdawałem sobie sprawę, że jest jednym z głównych strategów „Solidarności”. W kuluarach tych spotkań wymienialiśmy czasem poglądy, ale z pewnością w tamtych czasach nie należałem do bliskich mu ludzi. Do naszej pierwszej dłuższej rozmowy doszło dopiero w 1986 lub 1987 r. z inicjatywy mojego przyjaciela Jana Dworaka, który był bliskim współpracownikiem Mazowieckiego w „Tygodniku Solidarność”. Prawdziwa, silna więź zawiązała się między nami w trakcie strajku w Stoczni Gdańskiej w maju 1988 r. Tadeusz Mazowiecki przyjechał do Stoczni formalnie jako wysłannik episkopatu, by ocenić szanse mediacji. Nie było na nią warunków. Mazowiecki zdecydował się jednak zostać w Stoczni ze strajkującymi i prze-

38

WIĘŹ  Zima 2013


Podczas I Krajowego Zjazdu Delegatów NSZZ „Solidarność”, wrzesień 1981 r. Fot. BIPS

obraził się faktycznie w jednego z przywódców strajku, dążąc konsekwentnie do choćby częściowego sukcesu strajkujących. Z podziwem patrzyłem na jego pracę i postawę. Starałem się go wspierać. W trakcie tego strajku narodziła się nasza przyjaźń i bliska współpraca polityczna. Rozpoczynał się czas wielkiego politycznego przyspieszenia, który przyniósł obrady Okrągłego Stołu, wybory z 4 czerwca 1989 r. oraz — w ich konsekwencji —

39

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


A l e k s an d e r H all

utworzenie jego rządu. Na wszystkich tych etapach wspierałem Mazowieckiego, uznając jego polityczne przywództwo. Oczywiście najważniejszą podstawą tej współpracy była zbieżność ocen politycznych i wizji wykorzystania szansy, która otworzyła się przed Polską. Jednak wielkie znaczenie miał dla mnie także fakt, że w Tadeuszu odkryłem człowieka, który zafascynował mnie swą osobowością. Znalazłem się pod jego wielkim urokiem. Miałem wówczas 35—36 lat i byłem człowiekiem ukształtowanym, który miał swych nauczycieli i mistrzów: ojca Ludwika Wiśniewskiego i Wiesława Chrzanowskiego oraz wiele zawdzięczał takim ludziom, jak Lech Bądkowski i Stefan Kisielewski. I oto nagle pojawił się w moim życiu człowiek, który stał się dla mnie tak ważny i bliski. Później nie pojawił się już nigdy ktoś taki. Co tak bardzo ujęło mnie w jego osobowości? Przede wszystkim jej integralność, zgodność słów i czynów, traktowanie polityki jako szlachetnego powołania, którego nie wolno oderwać od drogowskazów etycznych wynikających z chrześcijaństwa. Ujmował mnie jego sposób bycia i odnoszenia się do ludzi, refleksyjny temperament i typ poczucia humoru. Imponował mi jego stosunek do rodziny, przede wszystkim do trzech synów, których wychował samotnie po przedwczesnej śmierci żony, a później także do ich rodzin. Pełen ciepła, a zarazem partnerski. Widzieliśmy piękne świadectwo tej rodzinnej więzi w trakcie uroczystości pogrzebowych pierwszego premiera III Rzeczypospolitej, zwłaszcza w pożegnaniu go przez wnuki. Nigdy nie zapomnę prowadzonych z nim rozmów. Zawsze dotykały spraw ważnych. Tadeusz Mazowiecki nie szukał w nich jednomyślności, ale szczerości, głębi i prawdziwego dialogu. Były to próby wspólnego namysłu. W sposobie prowadzenia przez niego rozmowy ukazywała się osobowość chrześcijańskiego personalisty, szanującego swych intelektualnych partnerów. Dla mnie było bardzo ważne, że Tadeusz Mazowiecki uznał, iż mogę być jego bliskim politycznym współpracownikiem i intelektualnym partnerem, chociaż wiedział, że moje poglądy ideowe sytuują się wyraźnie na prawo od jego własnych. Interesowali go ludzie o odmiennych poglądach. Chciał i umiał z nimi współpracować, gdy uznawał, że starają się kierować autentycznymi wartościami i postępują niekoniunkturalnie. Wywierał na nich wpływ. Tak było także w moim przypadku. Tadeusz Mazowiecki skłonił mnie do przemyślenia na nowo kilku ważnych spraw, otworzył mi oczy na zagadnienia, których znaczenia nie doceniałem. Był dla mnie autorytetem. Czuję się jego dłużnikiem. Aleksander Hall Aleksander Hall — ur. 1953, dr hab., profesor nadzwyczajny w Wyższej Szkole Infor-

matyki i Zarządzania w Rzeszowie. W czasach PRL był działaczem opozycji demokratycznej: współzałożycielem Ruchu Młodej Polski, redaktorem „Bratniaka” i „Polityki

40

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

Polskiej”. Był działaczem podziemnej „Solidarności” i członkiem Prymasowskiej Rady Społecznej. W rządzie Tadeusza Mazowieckiego pełnił funkcję ministra ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami. Poseł na Sejm w latach 1991—1993 i 1997—2001. W roku 2001 zrezygnował z czynnego udziału w polityce, skupiając się na pracy naukowej. Autor kilku książek, m.in. Polskie patriotyzmy, Charles de Gaulle oraz Osobista historia III Rzeczypospolitej. Od 2013 r. felietonista WIĘZI. Mieszka w Sopocie.

Bogumił Luft

Tadeusza Mazowieckiego znałem od zawsze, bo od dzieciństwa moim drugim domem była siedziba warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej przy ulicy Kopernika 34. Po raz pierwszy zobaczyłem go w końcu lat sześćdziesiątych, na klubowym spotkaniu dla dorosłych, na które przypętałem się jako dziecko z powodów, których nie pamiętam. Nie pamiętam też, o czym mówił. Pamiętam, że jawił mi się jako młody, wysoki pan mówiący powoli, ale dobitnie, postać nieco tajemnicza, o której wiedziałem, że jest ważna, bo taka otaczała go aura. Po latach, 1 grudnia 1981 r., zacząłem pracę w redakcji „Więzi”. Historia już go wtedy stamtąd wywiała, ale jego nieobecną obecność dawało się odczuć przez całe lata osiemdziesiąte. Gdy wyszedł z internowania i pojawił się w redakcji, koledzy zadzwonili do wszystkich z tą wiadomością. Wpakowałem rocznego Krzysia w nosiłki i przybiegłem na Kopernika. Brodaty pan Tadeusz uściskał mojego synka z czułością, chyba w ramach swego powitania z nieco bardziej normalnym światem, na który właśnie wyszedł i jeszcze nie zdążył się ogolić. Tak poznałem go jako ciepłego człowieka. Wiosną 1989 r. zwrócił moją uwagę odmową kandydowania w częściowo wolnych wyborach. Przyczyny odmowy uznałem za bardzo przekonywające. Od czerwca, gdy przyjął mnie do redakcji „Tygodnika Solidarność”, do sierpnia, gdy znów odpłynął na szersze wody, przeżyłem ekscytujący okres bliższej współpracy z nim. Z tych tygodni, w których historia galopowała, zachowałem przynajmniej dwa wspomnienia, którymi chcę się dziś podzielić. W połowie czerwca 1989 r. redaktor Mazowiecki wysłał mnie do Budapesztu na powtórny pogrzeb Imrego Nagya, premiera Węgier w dniach rewolucji 1956 r., zamordowanego potem przez komunistów. Dla Węgrów ten pogrzeb był czymś w rodzaju zburzenia muru berlińskiego. Szczególne wrażenie zrobiło przemówienie Viktora Orbána, wówczas 26-letniego przywódcy antykomunistycznej młodzieży, w którym zażądał wyjścia wojsk sowieckich z Węgier. Reportaż napisałem w nocy, po powrocie do Warszawy. Rano wręczyłem maszynopis redaktorowi naczelnemu, gdy tylko wszedł do swego gabinetu, a on natychmiast go przeczytał. Gdy doszedł do cytatu z przemówienia Orbána, za-

41

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Galopująca historia


A n d rz e j F r i s z k e

sępił się, spojrzał na mnie z ukosa i powiedział z namysłem: „Panie Bogumile, tego chyba nie możemy opublikować”. Zorientowałem się, że jeszcze nie czytał porannej prasy. „Panie Tadeuszu, dziś może to pan przeczytać w «Gazecie Wyborczej»” — poinformowałem rzeczowo. Uśmiechnął się. „No to chyba musimy” — powiedział z wyraźną ulgą, że galopująca historia wyprzedziła jego ostrożne myślenie. Parę tygodni później, 5 lipca 1989 r., brałem udział jako tłumacz w jego spotkaniu z przybyłą do Warszawy delegacją Światowej Konfederacji Pracy, grupującej chrześcijańskie związki zawodowe z ponad stu krajów, w tym „Solidarność”. Sekretarzem generalnym ŚKP był wtedy Jan Kułakowski. Poza nim w rozmowie brali udział przede wszystkim związkowcy z Ameryki Łacińskiej. Przez ponad dwie godziny przekonywali, że wychodząca z komunizmu Polska powinna przede wszystkim uniknąć przywrócenia klasycznego kapitalizmu, który jest przekleństwem krajów rozwijających się. Pan Tadeusz uprzejmie słuchał, ale prawie cały czas milczał i nie pamiętam, by w jakikolwiek sposób ustosunkował się do tej rady. Pewnego dnia w początku grudnia 1989 r. stałem na przystanku tramwajowym, nie mogąc przestać czytać wydanej właśnie przez „Rzeczpospolitą” broszury informacyjnej rządu o jego zamiarach w dziedzinie reform gospodarczych. Było ciemno, zimno i padał śnieg z deszczem. Skończyłem czytać. Pomyślałem: Boże, oni naprawdę chcą nam przywrócić normalność! I wreszcie schroniłem się przed pluchą do rozklekotanego tramwaju. Bogumił Luft Bogumił Luft — ur. 1955, publicysta i dyplomata. W latach 1981—1989 pracował w WIĘZI,

następnie m.in. w „Tygodniku Solidarność”, „Spotkaniach”, „Rzeczpospolitej”. W latach 1993—1999 był ambasadorem RP w Rumunii, a w latach 2010—2012 w Mołdawii.

Andrzej Friszke

Nasz szef naszym premierem W czwartek 17 sierpnia 1989 r. po dyżurze w „Więzi” poszedłem na ul. Czackiego do redakcji „Tygodnika Solidarność”2. Rozmawiałem z Ludką Wujec, Zytą Oryszyn i Andrzejem Kaczyńskim. Od nich dowiedziałem się, że wypłynęła kandydatura Mazowieckiego na premiera. Mówiło o tym radio BBC. 2 Tekst notatki sporządzonej we wrześniu 1989 r., kilkanaście dni po opisywanych wydarzeniach. Autor był wówczas członkiem redakcji „Więzi” i współpracownikiem „Tygodnika Solidarność”, którego redaktorem naczelnym był Tadeusz Mazowiecki.

42

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

W czasie naszej rozmowy Mazowiecki przyszedł do redakcji i wszedł do swego gabinetu, prosząc, by nie łączyć telefonów i nikogo nie wpuszczać. Spytałem Wojtka Arkuszewskiego, co o tym sądzi. „Pewnie się zgodzi” — odpowiedział. Nazajutrz w piątek ukazała się „Gazeta Wyborcza” z portretem Mazowieckiego i tytułem Nasz premier na pierwszej stronie. Poniżej artykuł Koalicji dzień pierwszy i zdjęcie Wałęsy z Malinowskim i Jóźwiakiem. Oficjalnie podano, że rozważane są kandydatury Mazowieckiego, Geremka i Kuronia. Jak pisze Ernest Skalski: „Najbardziej prawdopodobnym kandydatem jest Tadeusz Mazowiecki, polityk opozycyjny z ponad trzydziestoletnim doświadczeniem”. Ernest zbiera też sens zdarzeń z ostatnich dni: W pierwszej wersji Lech Wałęsa wyrażał gotowość sformowania przez „Solidarność” całego rządu, co odpowiadałoby najbardziej podziałowi głosów w wyborach. W drugiej — chciał formować rząd z ZSL i SD, bez PZPR. Obecnie godzimy się w końcu na wielką koalicję, nie ustępując jednakże w kwestii zasadniczej i przełomowej. Kierowniczą siłą w rządzie nie będzie już PZPR, tę rolę przejmuje od dziś „Solidarność”! To, co przez wiele dni wydawało się niezrozumiałym meandrem politycznym Wałęsy, okazało się doskonale przeprowadzonym manewrem politycznym.

Informacje z tego dnia mówiły o spotkaniach Mazowieckiego z Jaruzelskim, Malinowskim, Jóźwiakiem i Glempem, a więc było to potwierdzenie faktu. Wreszcie przyszła zapowiedź, że oficjalna nominacja nastąpi w sobotę po południu.

43

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Tadeusz Mazowiecki (podczas przepustki z internowania na ślub syna), Józef Duriasz i Andrzej Friszke, 21 marca 1982 r. w Drawsku Pomorskim. Ze ­zbiorów rodzinnych


A n d rz e j F r i s z k e

I ta nominacja przyszła. Był też wywiad w dzienniku telewizyjnym. W poniedziałek rano pojechałem do „Tygodnika Solidarność”. Tam nic szczególnego. Poprawiłem artykuł złożony do druku i rozmawiałem z ludźmi. Po godzinie ktoś powiedział, że Mazowiecki poszedł do „Więzi”. Wybiegłem z redakcji i popędziłem. Pod drzwiami na Kopernika stało kilku dziennikarzy. Na schodach zobaczyłem schodzącego Mazowieckiego, Ambroziaka i kilka innych osób. Zatrzymał się, wyciągnął rękę, ścisnąłem ją mocno. „Tak bardzo się cieszę — powiedziałem — życzę wszystkiego najlepszego. Będziemy się modlić za pana”. „Dziękuję” — odpowiedział uśmiechnięty i serdeczny. „Ale może chciałby pan pomóc?”. „Chętnie” — odpowiedziałem. „To niech się pan porozumie z Wojtkiem Arkuszewskim”. We wtorek 22 sierpnia w redakcji „Tygodnika Solidarność” dziennikarzy z kraju i świata było dwa razy tyle, co poprzedniego dnia. Szef był na obiedzie z Kiszczakiem. Zobaczył mnie Wojtek Mazowiecki i poprosił do gabinetu ojca. Powiedział, że przygotowują mowę inauguracyjną na czwartek. Jest prośba, abym napisał część dotyczącą polityki zagranicznej, korzystając ze swego artykułu Nasza polityka wschodnia zamieszczonego w pierwszym numerze „Tygodnika”. Wziąłem papier, numer „Tygodnika” i zamknąłem się w pokoju. Pisałem, słysząc za ścianą tubalny głos Jacka Kuronia. Kiedy skończyłem, zaszedłem tam do nich. Kuroń już po cichu z kimś rozmawiał, a Józek Duriasz prezentował wszystkim powiększenie mego zdjęcia zrobionego w marcu 1982 r. w Drawsku3, na którym był z Mazowieckim. Wkrótce potem w gabinecie naczelnego toczyła się inna rozmowa. W fotelu siedział Kuroń, obok Beata Chmiel, Duriasz, Anna Bohdziewicz, przyszli Janek Dworak i Irena Wóycicka. Nadszedł nagle Sewek Blumsztajn, wszyscy hałaśliwie i serdecznie się z nim witali. Poprzedniego dnia przyleciał z Paryża. Na stałe. Opowiadał, jak przyjmowano go z rewerencją w ambasadzie. To już drugi powrót — po Waldku Kuczyńskim, który pojawił się w ubiegłym tygodniu. Przyjechał do umierającej mamy, ale w zmienionej sytuacji włączył się do prac. Opracowywał ekonomiczną część przewidzianego na czwartek wystąpienia Szefa w Sejmie. Rozmowa była luźna i na wiele tematów. Kuroń opowiadał o wiecu w Cieszynie i zamierzeniach komisji sejmowej do spraw mniejszości narodowych, której został przewodniczącym. W pewnym momencie powiedział, że chce Mazowiec-

3 W tym czasie Tadeusz Mazowiecki był internowany w Jaworzu. 21 marca 1982 r. otrzymał przepustkę na 24 godziny, bez prawa opuszczania województwa, by wziąć udział w ślubie syna Adama w Drawsku Pomorskim (zob. w tym numerze WIĘZI — notatka Adama Mazowieckiego pod tekstem listu Ojca do papieża Jana Pawła II, s. 172). Prócz rodziny na ślub udała się czwórka redaktorów zawieszonego „Tygodnika Solidarność” — Jacek Ambroziak (radca prawny), Jolanta Strzelecka, Józef Duriasz i Andrzej Friszke oraz zaprzyjaźniona z rodziną Janina Zakrzewska, znana prawniczka. Uroczystość weselna była też okazją do nieskrępowanej naszej rozmowy z Tadeuszem Mazowieckim o sytuacji w kraju. Słuchał tych relacji z uwagą, podobnie jak opowieści o losach ludzi z redakcji. Aprobował nasze zachowania, poza ogólną zachętą do wytrwałości nie udzielał szczegółowych instrukcji. Możliwość spotkania z izolowanym Szefem była dla nas ogromnym przeżyciem, a długa rozmowa niewątpliwie nas umocniła. Wtedy też zostały wykonane fotografie, które następnie przeniknęły na Zachód i były publikowane m.in. w tygodniku „Stern”. Po śmierci Tadeusza Mazowieckiego niektóre ukazały się także w prasie polskiej.

44

WIĘŹ  Zima 2013


kiemu zaproponować trzypunktowy projekt. Kluczowa była propozycja, by rząd rozpisał referendum z pytaniem, czy społeczeństwo daje mandat na bolesne posunięcia dla wyprowadzania kraju z kryzysu. Jeśli to referendum wygra — może działać. Jeśli przegra, powinien ustąpić. Napomknął też, że jeśli Mazowiecki to zaakceptuje, mógłby wejść do rządu (od razu uznałem ten pomysł za tak sprzeczny z usposobieniem Mazowieckiego, że nie było szans na jego przyjęcie). Obiad z Kiszczakiem przeciągnął się ponad godzinę. W pewnym momencie opuściłem gabinet i usiedliśmy z Kuczyńskim i Wojtkiem Mazowieckim w sekretariacie. Weszli Szef, Jacek Ambroziak, za nimi mnóstwo dziennikarzy, kamery, lampy. Mazowiecki przeszedł, a oni, wstępując jeden na drugiego, próbowali od góry, spod sufitu, sfilmować jego wejście i powitanie z Kuroniem. Drzwi się zamknęły, potem już tylko Jacek prosił dziennikarzy o wyjście, a kierowca Tadzio wypychał ich z ciasnego sekretariatu, tłumacząc, że duszno, ale też ogarniając ich potężnymi barami i wyciskając z sekretariatu. Na korytarzu chwilę rozmawiałem z Wojtkiem Mazowieckim i Pawłem Kądzielą, który przyszedł tu, by uzyskać zgodę na druk Internowania Mazowieckiego w Bibliotece „Więzi”. Po 20 minutach nasi wyszli z gabinetu, by jechać do Sejmu. Znów światło i dziennikarze. Ambroziak podszedł do nas i prosił, byśmy — Janina Zakrzewska, ja, Waldek Kuczyński — przyszli do Szefa do domu wieczorem o 7.30. Gdy sekretariat i gabinet opustoszały, weszliśmy we czwórkę do środka. Wojtek przedstawił ramowy projekt swojej części sejmowego przemówienia ojca, potem swoje przeczytał Kuczyński, potem ja. Wprowadziliśmy kilka poprawek do tekstu Waldka, potem parę ważnych do mojego. Okazało się, że mam napisać nie tylko o Wschodzie, ale i o Zachodzie. Zaraz zabrałem się do roboty. Wieczorem pod blokiem na Marszałkowskiej, w którym mieszkali Mazowieccy, spotkałem Kuczyńskiego, weszliśmy razem. Byli już Duriasz i Zakrzewska. Wojtek siedział zamknięty w swoim pokoju i pisał. Obejrzeliśmy dziennik telewizyjny, potem na balkonie rozmawialiśmy długo, czekając na przybycie Szefa i Jacka. Przyszli o dziewiątej. Szef był strasznie zmęczony. Jacek także. Szef usiadł w swoim fotelu, prawie leżał. Zastanawiał się, czy ma zostać w domu, czy jechać do Lasek, by spokojnie się wyspać. Krótko, urywanymi frazami, opowiadał o kilku zdarzeniach. Mówił, że Kiszczak nie chce wejść do rządu, że rekomenduje wiceministra Pożogę i zapewnia, że on będzie lojalny. Mówił, że ludowcy chcą wielu tek. Że Orzechowski, szef klubu PZPR, chce bodaj 6 tek; odpowiedział mu, że nie może być o tym mowy. Jeśli tak stawiają sprawę, to może się zrzec misji, ale tym Orzechowski nie był zainteresowany. Szef zastanawiał się nad ministrem finansów. Byłoby dobrze, gdyby zechciał to wziąć Baka, ale nie chce. Ktoś z obecnych powiedział, że Baka nie zrobiłby na opinii publicznej dobrego wrażenia, do niedawna był sekretarzem KC. Mazowiecki uniósł ręce w geście irytacji: — Baka nie do przyjęcia? To co wy myślicie? Że stamtąd nikogo? Kuczyński proponował Józefiaka, ale nie przekonał. Wątek się urwał. Rozmowa zeszła na Mieczysława Rakowskiego. Koledzy mówili, że Szef będzie go miał

45

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


A n d rz e j F r i s z k e

przeciw sobie, że już widać, że będzie przeszkadzał (było to nawiązaniem do rozpropagowanej przez DTV wiadomości o rozmowie Gorbaczow—Rakowski). Mazowiecki milczał, nie przeczył. Zakrzewska i Wojtek złożyli nasze teksty, rekomendując je jako dobre. Szef zebrał je razem, zauważając tylko z niezadowoleniem, że większość jest w rękopisie. Wszystko miał czytać rano w Laskach, a potem pracować nad nimi wieczorem. Potem przeszliśmy do pokoju z telewizorem i obejrzeliśmy nagranie przemówienia Szefa w programie Telewizji Solidarność. Zerkałem na Mazowieckiego. Stał w drzwiach, oparty o framugę i przypatrywał się z uwagą, ale bez żadnych wyraźnych reakcji. Gdy się skończyło, pytał o opinię. Zaraz potem pożegnał się z nami. I wyjechał. Chwilę później wyszliśmy. W środę 23 sierpnia Mazowiecki spotkał się z Obywatelskim Klubem Parlamentarnym. „Gazeta Wyborcza” podała nieautoryzowany zapis. Nawiązując do swojej odpowiedzi na artykuł Michnika Wasz prezydent, nasz premier, mówił: Dlaczego zmieniłem zdanie? Odpowiadam z całą szczerością, że to nie ja zmieniłem zdanie, ale sytuacja. Byłem zwolennikiem tego, żeby ewolucja następowała wolniej, żeby opozycja była opozycją, ale historia nabrała w ciągu ostatnich kilku tygodni wielkiego przyspieszenia i musiałem wyciągnąć z tego wnioski. […] Utworzenie nowego rządu, a potem zapewnienie temu rządowi, aby mógł pracować, żeby był skuteczny, żeby się natychmiast nie przewrócił — jest sprawą trudną. Być może ten rząd będzie trwał krótko. Ale sądzę, że przeorze on coś w Polsce. Że sam fakt takiego rządu jest już istotną zmianą. Zmieniła się zasada polityczna — weszliśmy w nowy okres polityczny. Nie tylko jedna partia może budować rząd. To fakt o ogromnym znaczeniu. Ale nabierze znaczenia faktycznego, kiedy ten rząd będzie mógł skutecznie działać.

Mazowiecki podkreślił, że inicjatorem rządu jest „Solidarność” i że została sformowana nowa koalicja z ZSL i SD, w czym istotną rolę odegrały „odwaga i wyobraźnia polityczna Lecha Wałęsy” i decyzja tych stronnictw. „Nasi sojusznicy nie mogą się spotykać ze stosunkiem, z jakim się spotykali dotychczas”. Trzeba stworzyć rząd wielkiej koalicji. Zepchnięcie PZPR do ścisłej opozycji i do ścisłej negacji byłoby pułapką dla nas i dla kraju. Nie ma na świecie opozycji, która dysponuje armią, służbą bezpieczeństwa — i pozostaje opozycją. Jest jeszcze istotny problem przynależności Polski do Paktu Warszawskiego, dlatego przemiany trzeba przeprowadzać stopniowo.

W czwartek 24 sierpnia na posiedzeniu Sejmu Mazowiecki wygłosił przemówienie i w głosowaniu otrzymał poparcie 378 posłów, czyli prawie 90%. W piątkowej „Gazecie Wyborczej” pod jego zdjęciem na trybunie sejmowej był wyróżniony powiększoną tłustą czcionką cytat: „Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania”.

46

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

12 września powstał rząd Mazowieckiego, dobrze dobrany, dobrze przyjęty. Przewaga fachowców reprezentujących politycznie umiarkowaną opozycję różnych nurtów. Bardzo dobrze, że Kuroń chciał wejść, i dobrze o nim świadczy, że nie poszedł na jakąś opozycję. Klasa facet. Udział Halla jakby kontrapunktem dla Kuronia. Kluczowe teki — Balcerowicz, Skubiszewski, Trzeciakowski, Syryjczyk, Samsonowicz — to właśnie fachowcy z umiarkowanej opozycji. Przewaga liberałów w gospodarce, czego trochę się boję, zrównoważona socjaldemokratami — Osiatyńskim, Święcickim, Baką, który na ostatnim plenum, podając się do dymisji, dał wszechstronną krytykę rządu Rakowskiego. 6 września byłem na dwóch znakomitych wykładach Jana Nowaka, który po prawie 50 latach przyjechał do kraju. Pierwszy, na zamkniętym seminarium Zygmunta Skórzyńskiego o polityce amerykańskiej wobec Polski. Drugi, wieczorem w KIK-u dla ogromnej publiczności na temat perspektyw politycznych Polski. Znakomite studium politologiczne, zupełnie u nas niespotykane, sugestie bardzo ostrożnej, niezadrażniającej nikogo polityki, budowania sojuszy i przyjaźni. Wielkiej klasy człowiek. Andrzej Friszke Andrzej Friszke — ur. 1956, historyk, prof. dr hab. Profesor w Instytucie Studiów Politycz-

Zbigniew Nosowski

Powrót do Tadeuszowych pytań Dzieliła nas różnica pokolenia. Tadeusz Mazowiecki był nieco starszy od moich rodziców (a jeden z jego synów jest moim rówieśnikiem). Na dodatek ze względu na to, kim był, odczuwałem wobec niego nie tylko szacunek, ale też dystans. Gdy w 1986 r. debiutowałem na łamach „Więzi” — a opublikowano tu moją studencką pracę analizującą dzienniki Jerzego Zawieyskiego — dowiedziałem się potem od red. Cezarego Gawrysia, że pan Mazowiecki jest zdziwiony, iż nie przyszedłem do niego na rozmowę o Zawieyskim. Poczułem się bardzo dziwnie,

47

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

nych PAN i w Collegium Civitas. W 1981 r. pracował w redakcji „Tygodnika Solidarność”, od 1982 r. w redakcji WIĘZI jako redaktor działu historycznego, członek Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. W latach 1999—2006 członek Kolegium IPN, od 2011 r. członek Rady Instytutu Pamięci Narodowej. Autor licznych książek, m.in.: Opozycja polityczna w PRL 1945—1980; Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956—1989; Koło Posłów Znak w Sejmie PRL; Anatomia buntu. Kuroń, Modzelewski i komandosi; PRL wobec Kościoła. Akta 1970—1978; Adam Ciołkosz. Portret polskiego socjalisty; Czas KOR-u. Jacek Kuroń a geneza Solidarności. Mieszka w Warszawie.


Z b i g n i e w N o s ow s k i

bo do głowy by mi nie przyszło, że sam Mazowiecki chciałby w ogóle ze mną rozmawiać… Stopniowo, powoli dystans się skracał. Później już wielokrotnie mieliśmy okazję rozmawiać. Były też okresy bardziej intensywnej współpracy. Wreszcie zostałem kolejnym — po Wojtku Wieczorku, Stefanie Frankiewiczu i Czarku Gawrysiu — jego następcą jako redaktor naczelny „Więzi”. Nadal czułem respekt, a w zamian wyczuwałem życzliwość i zainteresowanie. Przede wszystkim jednak — tak jak wszyscy poprzednicy — obdarzony byłem jego zaufaniem. Tadeusz dawał nam wolną rękę w redagowaniu pisma. Dyskutowaliśmy, różnice zdań były czymś normalnym. Nie wykorzystywał jednak swojego autorytetu, aby wpływać na treść „Więzi”. Cały czas obowiązywała dżentelmeńska umowa zawarta ze Stefanem Frankiewiczem na początku Trzeciej Rzeczypospolitej, że stworzone przez Mazowieckiego pismo — choć w oczywisty sposób pozostanie bliskie jego wizji — nie musi jednak wspierać jego konkretnej linii politycznej, bo znaczenie tego środowiska przekracza jakąkolwiek partyjność. Myślę, że jego postawę wobec kolejnych, zmieniających się zespołów redakcyjnych naszego pisma ukształtowały też wnioski z własnej ewolucji w „Więzi”. Wojciech Wieczorek — który był w redakcji od samego początku, a którego żegnaliśmy w Laskach niecałe 15 miesięcy przed Tadeuszem — wspominał, że z perspektywy czasu wstydził się pewnych deklaracji polityczno-ideowych składanych przez „Więź” w początkowym okresie istnienia. Zawsze jednak były one szczere i autentyczne. „Myliliśmy się, ale myliliśmy się na własny rachunek”. Ci, którzy przeszli przez takie doświadczenie, pozwalali też swoim następcom poszukiwać na własną rękę. Współcześni znają Mazowieckiego przede wszystkim jako polityka. Sam pisałem tu niedawno o jego filozofii politycznej zawartej w książce Rok 1989 i lata następne4. Teraz jednak chciałbym pokrótce przywołać go jako eseistę. W swojej publicystyce dotykał on bowiem spraw najważniejszych, a drążył je wnikliwie i głęboko. W poruszającym egzystencjalnym eseju Powrót do najprostszych pytań z 1973 r. zastanawiał się nad sensem życia i cierpienia, nad tym, skąd brać nadzieję. Pisał o coraz wyraźniejszej alternatywie: albo zaczynamy się odzwyczajać od stawiania sobie takich pytań, czy też — mówiąc inaczej — poddajemy się bez reszty wpływom cywilizacji, która pytań takich nie przewiduje i usuwa je z naszego pola widzenia — albo musimy mieć odwagę stanąć wobec problemu „po co”, a zwłaszcza odpowiedzieć, czy ma sens takie pytanie sobie stawiać, czy ma sens czynić je elementem własnego, świadomego życia.

Pytanie „po co” jest najprostsze i najtrudniejsze jednocześnie. Bo na najprostsze pytania wcale nie ma najprostszych odpowiedzi, wręcz przeciwnie. A co zrobić z pytaniami, na które nie ma odpowiedzi? Po przejściu osobistej tragedii założy 4 Z. Nosowski, Polska jest przed nami, WIĘŹ 2013 nr 1, s. 215—221.

48

WIĘŹ  Zima 2013


Tadeusz Mazowiecki podczas pielgrzymki „Więzi” do Ziemi Świętej, maj 2000 r. Z archiwum redakcyjnego

ciel „Więzi” umiał znaleźć właściwe słowa — pytania te „rozwiązujemy nie przez wyjaśnienie ich, ale przez postawę wobec nich”. Tadeusz Mazowiecki był publicystą wybitnym, choć pisanie nigdy nie przychodziło mu łatwo. Były okresy, kiedy żalił się na szczególny „kryzys słowa”. Gdy już jednak pisał, precyzyjnie ułożone słowa pozostawały — i pozostają — na długo aktualne. W deklaracji programowej z pierwszego numeru „Więzi” redakcja — pod kierunkiem Mazowieckiego — napisała: „Jesteśmy ludźmi mocno wrośniętymi w glebę swojej epoki. Należymy do tych, których współczesność pociąga i którym współczesność ciąży zarazem”. Tekst ten nosił tytuł Rozdroża i wartości. Pod

49

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


Z b i g n i e w N o s ow s k i

tym samym tytułem ukazał się w roku 1970 zbiór esejów redaktora naczelnego pisma. Tytuł jakże trafnie oddający specyfikę jego myślenia! I jako publicysta, i jako polityk — a przede wszystkim jako człowiek i chrześcijanin — chciał żyć według wartości na rozdrożach współczesności. Potwierdzał słowa wstępniaka z roku 1958: „jedynie w wysiłku pozaosobistym, w wysiłku tworzenia czy ugruntowywania jakichś wartości nadrzędnych — choćby się miało zaczynać ciągle od nowa — człowiek może utwierdzić swoje własne człowieczeństwo”. Jako publicysta „Więzi” Mazowiecki zachęcał Polaków do przekraczania środowiskowych kredowych kół i dialogu ludzi pochodzących z różnych rodzin duchowych. Rzeczywistość zmieniła się radykalnie, ale jakże współcześnie brzmi jego apel do ateisty sprzed 51 lat: „Są przecież w obiegu schematy: niewierzący — to znaczy niemoralny, katolik — to znaczy fideista, obywatel Ciemnogrodu. Nie chodzi o to, aby te same schematy wyrażać bardziej grzecznie i «intelektualnie». Chodzi o to, aby raz wreszcie je przekroczyć”. Przestrzegał też przed antysemityzmem ludzi łagodnych i dobrych, przypominając, że „walka z antysemityzmem nie jest żadną zasługą ani żadnym humanitarnym gestem litości; nie jest ona też tylko walką o godność Żydów, ale w równej mierze walką o naszą własną godność. Jest walką o godność wszystkich”. Nie sposób wyobrazić sobie bez Tadeusza Mazowieckiego wolną Polskę. Ale też w niezaprzeczalny sposób wpłynął on na polski krajobraz duchowy. Jako działacz katolicki współtworzył formację inteligencji łączącej głęboką osobistą wiarę z otwartością na współczesny świat i z zaangażowaniem społecznym. Był personalistą, upominał się o podmiotowość człowieka i społeczeństwa. Tęsknił za „społeczeństwem ekumenicznym”, w którym istnieje dialog wartości. Katolicyzm rozumiał w sposób otwarty. Co to oznaczało? Zajrzyjmy do tekstu pod jakże nudnym tytułem Pozycje i praca środowiska „Więź” z roku 1961: „postawę naszą odgraniczamy zarówno od integryzmu, jak i od progresizmu”. Pod nazwą „katolicyzmu otwartego” widział Mazowiecki — w roku mojego urodzenia — postawę „zarazem ortodoksyjną i afirmatywnie nastawioną do wartości szeroko pojętej kultury współczesnej”. W jego życiu nie da się wytyczyć ścisłej granicy demarkacyjnej między wiarą chrześcijańską a zaangażowaniem obywatelskim czy politycznym. Żył i myślał w imię niezmiennych wartości, a nie doraźnych interesów. Polityka była dla niego przede wszystkim przestrzenią realizacji chrześcijańskiej odpowiedzialności za wspólne dobro. Bez tego duchowego fundamentu nie byłoby Tadeusza Mazowieckiego jako męża stanu. Zaangażowanie polityczne było jego powołaniem i wyrazem chrześcijańskiej odpowiedzialności. Symbolicznie pięknie wyraża to fakt, że podczas pogrzebu pierwszego premiera wolnej Polski fragment sformułowanej przez niego5 preambuły Kon 5 Mazowiecki inspirował się projektem preambuły pióra Stefana Wilkanowicza.

50

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

stytucji RP stał się wezwaniem modlitwy powszechnej: „Módlmy się, aby nasza ojczyzna prawdziwie była domem dla wszystkich obywateli Rzeczypospolitej, zarówno wierzących w Boga — będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna — jak i niepodzielających tej wiary, a te uniwersalne wartości wywodzących z innych źródeł”. „Jest czas powracania do pytań najprostszych, ale wcale nie do najprostszych odpowiedzi, więc właśnie czas rozmów, w których chce się czuć drugiego człowieka na odległość ręki, wcale nie po to, by ukryć się w tym, co prywatne i osobiste, lecz po to, by się naprawdę rozumieć” (Powrót do najprostszych pytań). Odszedł mądry i dobry człowiek, głęboko wierzący chrześcijanin, wielki Polak, przenikliwy intelektualista, wybitny polityk i mąż stanu (o Tadeuszu Mazowieckim myślę w takiej właśnie kolejności). Nie będzie już można wracać do rozmów z nim „na odległość ręki”. Można jednak — i trzeba — wracać do Tadeuszowych pytań i odpowiedzi, jakie nam zostawił w swojej publicystyce. Zbigniew Nosowski Zbigniew Nosowski — ur. 1961. Publicysta i działacz katolicki. Studiował socjologię

Anna Karoń-Ostrowska

Wzorzec inteligenta Pojawiłam się w „Więzi” w latach dziewięćdziesiątych, nie miałam już więc szczęścia — jak moi starsi koledzy — mieć Tadeusza Mazowieckiego za szefa. Udawało nam się jednak spotykać z nim na zebraniach Rady Redakcyjnej — choć często narzekaliśmy, że za rzadko i za mało. Brakowało nam jego obecności i uwagi. Bardzo ważne było dla nas, co powie o naszej pracy, o kolejnych numerach miesięcznika. Nie zawsze był zachwycony, wtedy zadawał pytania i uważnie słuchał naszych wyjaśnień. Nie rościł sobie praw do przywództwa, choć wiedział, że jest dla nas autorytetem. Był nim do końca.

51

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

i teologię. Od 1989 r. redaktor WIĘZI, od 2001 r. —­­redaktor naczelny. Od 2008 r. również dyrektor programowy Laboratorium WIĘZI. W latach 2001 i 2005 był świeckim audytorem Synodu Biskupów w Watykanie. W latach 2002—2008 był konsultorem Papieskiej Rady ds. Świeckich. Wiceprzewodniczący Polskiej Rady Chrześcijan i Żydów. Autor książek Parami do nieba. Małżeńska droga świętości, Szare a piękne. Rekolekcje o codzienności, Polski rachunek sumienia z Jana Pawła II, współautor m.in. książki i cyklu telewizyjnego Dzieci Soboru zadają pytania. Mieszka w Otwocku.


A nna Karo ń - O s trow s k a

Dawał nam wolność i prawo do decydowania o kształcie pisma. Nawet kiedy się nie zgadzał z nami i z dystansem obserwował nasze, na własną rękę, szukanie „znaków czasu” — zawsze był to dystans przyjazny. Zdarzyło się kilka razy, że kiedy pojawiała się jakaś naprawdę trudna sprawa, którą chciał lepiej poznać i zrozumieć — zapraszał mnie do siebie do domu, na Lewicką. Były to niezapomniane rozmowy. Pytał z niepokojem i bardzo uważnie słuchał, długo drążył temat, czasem dawał się przekonać, czasem zostawał przy swoim. Był uparty i wierny swoim wizjom. W tym czasie walczyły w nim ze sobą dwie jego natury — polityka i intelektualisty. Te dwa bieguny nie zawsze dają się połączyć w harmonijną jedność, rządzą się innymi prawami, wymagają innego skupienia uwagi. Myślę, że Tadeuszowi Mazowieckiemu trudno było połączyć w sobie te dwa żywioły, nie rezygnując wewnętrznie z niczego. Nie był jedynie sprawnym dowódcą, który szybko i intuicyjnie podejmuje właściwe decyzje. Potrzebował zadawać trudne pytania, dzielić się swoimi wątpliwościami, jasno widzieć etyczne dylematy. Chciał czasem wypowiadać je na głos. Czekał na opinie innych. Potrzebował ich po to, żeby ostatecznie samodzielnie decydować, podejmować wybory i być im wierny. Ufam, że i nasze słuchanie go, i nasze wsłuchiwanie się w niego, i (czasem także) ostre dyskusje, jakie z nim toczyliśmy, były dla niego jakimś wsparciem. Te rozmowy, na które zapraszał — czy też dawał się zapraszać, wydawało się, że tylko na chwilę, bo tak niewiele przecież miał czasu — przeciągały się czasem długo. Pojawiały się inne tematy rozważane przy papierosach (ostatnio, jeśli dobrze pamiętam, były to fioletowe „slimy”) i przy lampce dobrego koniaku. To były uczty intelektualno-duchowe, chyba jedne z najważniejszych w moim życiu. Właśnie w czasie tych wieczornych, czasem przeciągających się długo w noc rozmów — u niego, czasem także u nas w domu, na Żoliborzu czy w Brukseli — obserwowałam ów „wzorzec z Sèvres”, modelowy typ polskiego inteligenta. Rejestr tematów tych rozmów bywał bardzo szeroki: dobre tradycje Kościoła zaangażowanego mocno w sprawy polskie, a jednocześnie zderzającego się z narodowym i konserwatywnym etnosem; polskie drogi ku nowoczesnej tolerancyjnej demokracji; recepcja Europy nad Wisłą i geografia środowisk zamykających się na nią. A nade wszystko: zaufanie jako kategoria polityczna. Imponowały mi jego skupienie i myślenie w czasie rozmowy, ucieczka od banału, oczytanie i wiedza, znajomość kultury europejskiej, wizja powszechności Kościoła, szacunek wobec inności, łagodne wchodzenie w dialog z nią. A także dowcip, o który obserwując go z zewnątrz, trudno było go podejrzewać. Również piękny język i te zamyślenia, na które dziś nikt już się prawie nie odważa. Do tego naturalna elegancja i niewypadanie nigdy z formy, oszczędność gestu, a jednocześnie okazywanie zainteresowania i przyjacielskość, partnerstwo wśród mu nierównych. Ceniłam jego myślenie według wartości oraz ocenianie spraw i ludzi według wartości — to był dla Mazowieckiego jedyny możliwy osąd. No i ta non-

52

WIĘŹ  Zima 2013


Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim

szalancja w noszeniu eleganckich płaszczy, tweedowych marynarek i irchowych rękawiczek — estetycznych atrybutów inteligenta. To wszystko odchodzi z nim. Mówimy: „koniec epoki”, „koniec świata”. Ale przecież był z nami, był wśród nas — chyba nie tylko jako reprezentant umarłej klasy? Może jednak jakoś uda nam się przenieść w przyszłość to wszystko, co dostaliśmy od niego, jako „młodsi” — naszym „młodszym”? Głupio byłoby, gdyby się nie udało. Anna Karoń-Ostrowska Anna Karoń-Ostrowska — doktor filozofii, uczennica ks. Józefa Tischnera, od 1993 r.

redaktor WIĘZI, obecnie zastępca redaktora naczelnego. Współzałożycielka i członek Rady Programowej Instytutu Myśli Józefa Tischnera. Autorka książki Dramat spotkania. „Promieniowanie ojcostwa” jako pryzmat filozofii Karola Wojtyły oraz współautorka m.in. Dzieci Soboru zadają pytania, Spotkanie (wywiad rzeka z ks. Józefem Tischnerem) i Zapatrzenie. Rozmowy ze Stefanem Swieżawskim. Członek Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.

Maciej Zięba OP

Wiele ważnych, mądrych i pięknych słów powiedziano w ostatnich dniach o Tadeuszu Mazowieckim6. I bardzo słusznie. Pierwszemu premierowi niepodległej Rzeczypospolitej, który ma tak wiele zasług dla Polski i dla Kościoła — i był człowiekiem pięknym oraz mądrym — należą się takie słowa. A to liturgiczne spotkanie, mimo że odbywa się w obecności Prezydenta Rzeczypospolitej i jego Małżonki, i w tym specjalnym miejscu — Pałacu Prezydenckim — ma charakter przede wszystkim nie oficjalny, lecz osobisty. Jest wspólną modlitwą przyjaciół Zmarłego i jego bliskich współpracowników. Dlatego mówmy dziś o rzeczach najważniejszych — o relacjach z Bogiem i bliźnimi. Kiedy kilka dni temu myślałem o czekającym mnie spotkaniu z młodzieżą, przygotowującym do kanonizacji Jana Pawła II, obejrzałem swoje co cenniejsze pamiątki związane z najnowszą historią Polski. Wśród nich były książki od Tadeusza Mazowieckiego. Nie wiedziałem jeszcze wtedy, że już za dwa dni — w poniedziałek 28 października — staną się one wręcz bezcenne. W ostatniej swojej

6 Homilia wygłoszona podczas Mszy Świętej w intencji Tadeusza Mazowieckiego w kaplicy Pałacu Prezydenckiego, 31 października 2013 r.

53

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Człowiek więzi


M a c i e j Z i ę ba O P

W kaplicy Pałacu Prezydenckiego, 3 listopada 2013 r. Fot. Wojciech Grzędziński / Kancelaria Prezydenta RP

książce, Rok 1989 i lata następne, Tadeusz napisał: „Maćkowi, dziękując za dar wiernej przyjaźni”, a w wydanych przed trzydziestu laty wspomnieniach z internowania dedykację kończyły słowa: „z poczuciem trwałej przyjaźni — T ­ adeusz”. Wierność w przyjaźni to wartość, którą Tadeusz Mazowiecki w całym swoim życiu niesłychanie cenił. „Wierni w miłości będą przy Nim trwali” — słyszymy w dzisiejszej liturgii Słowa (Mdr 3,9). Wierność to zwycięstwo nad wszelkimi okolicznościami, nad pokusami, groźbami i naciskami, wzniesienie się ponad wszelkie ludzkie koniunktury. A przyjaźń to skonkretyzowana miłość. Wszyscy wiemy, że Tadeusz nie był człowiekiem wylewnym, a tym bardziej skłonnym do spontanicznych, uczuciowych odruchów. Unikał więc w swoich przyjaźniach wszelkiej ostentacji. Co więcej, był politykiem — co widać było już od lat młodzieńczych. Był politykiem z krwi i kości. A polityk często patrzy na ludzi w sposób oceniająco-kalkulujący, chłodno i pragmatycznie, zbliżając się wręcz do granicy — a czasem tę granicę przekraczając — instrumentalnego traktowania człowieka. W przypadku Tadeusza Mazowieckiego było inaczej. Od tysięcy innych ludzi uprawiających politykę odróżniało go coś bardzo istotnego — była to bardzo osobista, intymna, stroniąca od tanich manifestacji więź z Chrystusem. Właśnie ta więź pomagała mu — niezależnie od okoliczności — uprawiać politykę według wartości oraz przekraczać optykę wąsko poję-

54

WIĘŹ  Zima 2013


tej skuteczności i utylitaryzmu. To dzięki niej możemy dziś mówić o Tadeuszu Mazowieckim jako o mężu stanu i człowieku Kościoła. I trzeba dodać, że obie te wielkie rzeczywistości — Kościół i Ojczyzna — nie zawsze potrafiły docenić zasługi tego wybitnego chrześcijańskiego polityka i okazać mu swoją wdzięczność. Więcej, zarówno w Kościele, jak i w Ojczyźnie znaleźli się ludzie, którzy starali się go oczernić oraz zniesławić. Tadeusz jednak „wierny w miłości trwał przy Nim” — zawsze. Także w miłości do Kościoła i Polski. Ta wierność wynosiła go ponad doznane krzywdy, urazy, ponad małostkowość i zawiść. Zawsze był człowiekiem pojednania, przekraczania podziałów, zasypywania przepaści. Każdego człowieka, który go spotkał, uderzała szerokość jego horyzontów, odwaga i rzetelność myślenia oraz bezstronność i roztropność osądu. A w dalszym poznawaniu ujmowała również jego bezinteresowność, skromność i poczucie humoru. Dzięki temu fascynował swą osobowością. Z tej fascynacji — w połączeniu z wiernością w przyjaźni, wiernością poza i ponad wszelkimi koniunkturami — powstawały głębokie więzi, głębokie relacje osobowe. Tadeusz Mazowiecki był człowiekiem więzi. To więcej niż gra słów. Fakt, że pismo, które stworzył i którego przez ćwierć wieku był więcej niż redaktorem naczelnym, nosi taką właśnie nazwę, był wyrazem jego głębokiej filozofii życiowej. Filozofii, którą konsekwentnie realizował w codziennym życiu, pomimo licznych meandrów historii PRL, tak mocno promującej serwilizm i oportunizm, i pomimo naszej dzisiejszej płynnej rzeczywistości, w której wszystko jest relatywne i zmienne. Obecność na tej Mszy przyjaciół, którzy jeszcze w latach pięćdziesiątych zakładali z nim Kluby Inteligencji Katolickiej oraz „Więź”, przyjaciół z opozycji demokratycznej z lat siedemdziesiątych, przyjaciół z „Solidarności” z lat osiemdziesiątych i tych, z którymi od 1989 roku aż po ostatnie dni tworzył polską państwowość i budował dobro wspólne Ojczyzny — zarówno wierzących, jak i niewierzących — jest najlepszym dowodem tego, że Tadeusz był człowiekiem więzi. Z każdym z nas tu obecnych stworzył więź osobistą, prawdziwą i trwałą. I można by o tej więzi powiedzieć to, co, wedle poety, koniec życia szepce do początku: „nie stargam Cię ja — nie! — Ja, u-wydatnię!”. Bo to prawda: śmierć uwydatnia otwartą dotąd teraźniejszość, która nagle nieodwracalnie staje się historią. Ale śmiem też powiedzieć, że ta konstatacja Norwida jest pięknym przykładem wielkiej sapiencjalnej poezji, jest wyrazem mądrości filozofów. Stoicyzm nie wyraża jednak chrześcijańskiego stosunku do życia i śmierci. Bóg nie jest Bogiem filozofów i uczonych. To — powtarzając za Pascalem — Ogień! Bóg Abrahama, Izaaka, Jakuba… Dlatego właśnie czytamy dziś fragment Ewangelii o śmierci przyjaciela (J 11,32—43). Na wieść o śmierci Łazarza, który przecież miał wrócić do życia, Jezus zapłakał. Pierwszą reakcją na śmierć kogoś bliskiego są łzy. Tak było również w wypadku Jezusa, a nawet więcej — ewangelista Jan dwukrotnie dodaje, że Jezus „wzruszył się głęboko”. Polskie tłumaczenie łagodzi ostrość opisu św. Jana, który użył czasownika embrimasthai. To greckie słowo znaczy bowiem: „ogar-

55

Tadeusz Mazowiecki in memoriam

Nasze spotkania z Tadeuszem Mazowieckim


M a c i e j Z i ę ba O P

nął go silny gniew”, „był wściekły”. Jeden z komentatorów napisze: „w sposób widoczny stracił panowanie nad sobą”. Śmierci bowiem Bóg nie uczynił, zawsze jest bezprawiem, bezsensem — zwycięstwem chaosu. Jest cierpieniem i bólem. I dlatego w pełni zrozumiałe są i nasz ból, i nasza wewnętrzna niezgoda na to, że Tadeusza nigdy nie będzie już z nami po tej stronie wieczności. Ten ból i ta niezgoda to wyraz niczym niepowetowanej straty, którą odczuwamy po śmierci przyjaciela. Wyraz wielkiego braku w naszym życiu i wielkiej wyrwy. Bo Tadeusz Mazowiecki zbudował osobistą, głęboką więź z każdym i z każdą z nas — z wieloma tak bardzo różnymi od siebie ludźmi. Pamiętajmy jednak, że głębia tego bólu i ogrom tej wyrwy są zarazem miarą obdarowania. Rozmiar braku jest miarą daru. Miarą tego, jak bardzo świętej pamięci Tadeusz obdarował nas swoją przyjaźnią, swoim życiem i swoim świadectwem. Jesteśmy tu dzisiaj razem, wspólnie się modlimy, bo zostaliśmy hojnie obdarowani — jest w tym doświadczeniu nie tylko ból, lecz także i radość z daru. Odczuwamy wdzięczność, ale i zobowiązanie. Niech więc ta Eucharystia umacnia w nas świadomość wielkiego obdarowania. Obyśmy naszym życiem potrafili czynić Panu Bogu dzięki za tę więź, którą każdego i każdą z nas obdarował Tadeusz Mazowiecki. Maciej Zięba OP Maciej Zięba OP — ur. 1954, dominikanin, doktor filozofii, znawca nauczania społecznego Kościoła, popularyzator myśli Jana Pawła II, założyciel i prezes Instytutu Tertio Millennio. Przed wstąpieniem do zakonu ukończył fizykę na Uniwersytecie Wrocławskim, był wiceprezesem Klubu Inteligencji Katolickiej we Wrocławiu, katechetą, od lat 70. działaczem opozycji, doradcą Zarządu „Solidarności” Regionu Dolny Śląsk (1980—1981), redaktorem „Tygodnika Solidarność”. W latach 1998—2006 był prowincjałem polskich dominikanów, w latach 2007—2010 dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku. Autor wielu książek, m.in. Demokracja i antyewangelizacja, Niezwykły pontyfikat, Papieże i kapitalizm, Biel z dodatkiem czerni, Nieznane, niepewne, niebezpieczne? Szkic o Europie, Ale nam się wydarzyło. O papieżu i Polsce, Kościele i świecie. Stały współpracownik WIĘZI. Mieszka w Warszawie.

56

WIĘŹ  Zima 2013


John L. Allen Jr.  Nota bene

Pieszczota miłosierdzia W wieku XXI zrozumieliśmy, że bycie papieżem jest przedsięwzięciem naprawdę niemożliwym do wykonania. Od papieża oczekuje się, że będzie: „prezesem zarządu” ogólnoświatowej organizacji religijnej, ważną osobistością w świecie polityki, geniuszem intelektualnym i gwiazdą mediów, nie mówiąc już o tym, że powinien być żyjącym świętym. Każde z tych zadań to praca na całe życie; połączone w jedno stają się receptą na wieczną frustrację. A jednak w pierwszych miesiącach od wyboru na Stolicę Piotrową papież Franciszek w każdej z wymienionych dziedzin zbiera opinie lepsze niż ktokolwiek mógłby się spodziewać 13 marca 2013 r., biorąc pod uwagę zarówno ogrom zadania, jak i dotychczasowe doświadczenie 76-letniego kardynała Jorge Mario Bergoglio z Buenos Aires. Gdy wychodził na balkon nad placem św. Piotra, stał się natychmiast papieżem „pierwszych razów”: pierwszym papieżem z krajów rozwijających się, pierwszym nie-Europejczykiem od ponad 1300 lat, pierwszym z Ameryki Łacińskiej, pierwszym papieżem-jezuitą i — oczywiście — pierwszym, który przyjął imię

57


J ohn L .  A ll e n J r .

Franciszek. Nowy papież oczarował tego wieczoru świat, prosząc pokornie, by zebrani na placu pobłogosławili go, zanim on pobłogosławi ich, i mówiąc o sobie jako o „biskupie Rzymu”, nie zaś używając innych, bardziej wzniosłych tytułów. Począwszy od tego pamiętnego debiutu Franciszek wciąż na nowo pokazuje, że potrafi zaskakiwać. Beztrosko miesza się z tłumem, ku radości mas i przerażeniu ochrony. Wypowiada się czasem ze zdumiewającą i niepokojącą szczerością, czego przykładem jest sławne pytanie: „Kim jestem, by ich osądzać?” w odniesieniu do gejów. Telefonuje niespodziewanie do różnych osób, łącznie ze zwykłymi ludźmi, którzy napisali do niego, by opowiedzieć o przeżywanych trudnych doświadczeniach, i śmiało angażuje się w aktualne problemy, jak w przypadku zdecydowanego opowiedzenia się przeciwko zbrojnej interwencji w Syrii. Gdy mijało dokładnie pół roku od jego wyboru, Franciszek znalazł się na pierwszych stronach gazet dwukrotnie. Najpierw odwiedził ośrodek Jezuickiej Służby Uchodźcom, gdzie zaproponował, by puste klasztory zostały przeznaczone na potrzeby imigrantów i uchodźców. A następnego dnia włoski dziennik „La Repubblica” wzbudził sensację, zamieszczając na pierwszej stronie list papieża skierowany do znanego lewicowego dziennikarza, ateisty, zapewniający go, że Boże miłosierdzie obejmuje również niewierzących. Jestem pewien: Franciszek jest zjawiskiem, żywiołem, który wzbudził oczekiwania, zburzył przewidywania, stworzył nowe poczucie możliwości, wprawił w ruch języki i w niektórych sferach spowodował wzrost niepokoju — a wszystko to w krótkim okresie kilku miesięcy. Choć ściąga też na siebie niechęć — ze strony anty­imigracyjnych polityków, liturgicznych tradycjonalistów, kilku bardziej wojowniczych głosów ze świata pro-life i niektórych przedstawicieli starej gwardii watykańskiej — cieszy się takim poziomem powszechnej życzliwości i łaskawości mediów, jakiego papiestwo nie zaznało od najlepszych lat pontyfikatu Jana Pawła II. Po upływie ponad pół roku od rozpoczęcia epoki Franciszka można pokusić się o podsumowanie tego, co do tej pory ujrzeliśmy w każdej z pięciu wymienionych wyżej dziedzin. Papież jako „prezes zarządu”

Franciszek został wybrany z nadzieją na przeprowadzenie reform. Kardynałowie popierający tego niezwiązanego z rzymską kurią Latynosa uważali, że głosują za zmianami — nie w nauczaniu czy posłuszeństwie, ale w metodach zarządzania, które w ich przekona-

58

WIĘŹ  Zima 2013


niu zaczęło schodzić na złą drogę w ostatnich latach Jana Pawła II, a kompletnie wymknęło się spod kontroli za Bene­dykta XVI, powodując takie katastrofy jak afera z biskupem negującym Holokaust czy skandal Vatileaks (przecieki poufnych dokumentów watykańskich). Kardynałowie wielokrotnie mówili, że oczekują od nowego papieża, niezależnie od tego, kto nim będzie, że usprawni działanie Watykanu, wprowadzi jasne kryteria odpowiedzialności, przejrzystość i kolegialność. Dwa chyba najistotniejsze do tej pory ruchy w kwestii zarządzania to utworzenie ośmioosobowej Rady Kardynałów z różnych stron świata, którzy mają doradzać papieżowi w zawiadowaniu Kościołem powszechnym oraz powołanie włoskiego arcybiskupa Pietro Parolina na stanowisko sekretarza stanu, tradycyjnego papieskiego „premiera”. O ile powołanie nowej Rady sugeruje zerwanie z przeszłością, jest krokiem w kierunku kolegialności oraz stwierdzeniem, że Watykan musi przyjąć postawę służebną wobec Kościołów lokalnych, o tyle powołanie Parolina świadczy o zachowywaniu ciągłości — jeśli nie z ośmioletnim sprawowaniem tego urzędu przez kard. Tarcisia Bertone za czasów Benedykta, to z okresem wcześniejszym, kiedy to wydawało się, że kompetentni Włosi z watykańskiego korpusu dyplomatycznego sprawiali, że — jak tu się mawia — pociągi w Rzymie jeździły punktualnie. Ponadto, oprócz Rady Kardynałów, Franciszek utworzył dwie komisje mające zastanawiać się nad reformami: pierwsza z nich ma zbadać działalność Instytutu Dzieł Religijnych, zwanego „bankiem watykańskim”, a druga ma zająć się kwestią struktury ekonomiczno-administracyjnej Stolicy Apostolskiej. Choć jest zbyt wcześnie, by stwierdzić, jakie zalecenia przedstawią te różne ciała, Franciszek nie jest naiwny i zdaje sobie sprawę, że samo ich istnienie stworzyło oczekiwanie na konkretne działania. Jednym z ogromnie ważnych wyzwań związanych z zarządzaniem, jakie stają przed każdym papieżem, jest mianowanie biskupów, ponieważ to od nich zależy wprowadzanie w życie wizji papieskiej na poziomie lokalnym. Do tej pory Franciszek nie dokonywał jeszcze wyborów na główne stolice biskupie, oprócz wskazania swojego następcy w Buenos Aires, ale takie nominacje wkrótce nastąpią. Kardynał Joachim Meisner w Kolonii ma 79 lat, kardynałowie Antonio Rouco Varela w Madrycie i Francis George w Chicago mają obaj po 76 lat, wszyscy trzej przekroczyli już zwyczajowy wiek przejścia na emeryturę. Franciszek wyraźnie wyłożył, jakich chce mieć biskupów. W połowie czerwca, zwracając się do nuncjuszy apostolskich, czyli swoich ambasadorów, których zadaniem jest przedstawiać

59

Nota bene

Pieszczota miłosierdzia


J ohn L .  A ll e n J r .

papieżowi kandydatów do nominacji biskupich, powiedział, że chce, aby kandydaci do biskupstwa „byli blisko ludzi, jak ojcowie i bracia”. Powinni być „łagodni, cierpliwi i pełni miłosierdzia; ożywiani duchem ubóstwa i Bożej wolności; cechujący się prostotą i surowością życia”; nie mogą mieć „psychiki księcia”. Jeśli chodzi o styl postępowania, Franciszek jest zdecydowanie samodzielny. Sam obsługuje telefon, sam zbiera informacje z różnych stron i podejmuje różne działania osobiście zamiast zlecać je doradcom. Przykładowo: kiedy na 10 września wezwał na spotkanie przewodniczących watykańskich departamentów, aby zrobić bilans pierwszego półrocza pontyfikatu, zwoływał ich osobiście zamiast poprosić, by główną rolę odegrał Sekretariat Stanu. Na dłuższą metę taki sposób prowadzenia spraw może okazać się rozwiązaniem zarówno bardzo ryzykownym, jak i bardzo korzystnym. Biorąc ster we własne ręce, Franciszek nie musi się martwić, że podwładni będą przeszkadzać w realizacji jego planów ani że jakiś głos zostanie wyciszony, zanim do niego dotrze. Trzymanie kart przy sobie oznacza również, że płynące zwykle szerokim strumieniem watykańskie przecieki zamieniają się w cieniutką strużkę. Jednak z drugiej strony jedną z ról papieskich doradców było przez całe wieki przyjmowanie na siebie winy, kiedy coś potoczyło się nie tak jak trzeba. Papieżowi działającemu jako swój własny szef sztabu trudno byłoby przekonać kogoś do przyjęcia takiego wytłumaczenia. Papież jako polityk

Do tej pory Franciszek nie otworzył jakiegoś nowego rozdziału z punktu widzenia społecznych i politycznych trosk Kościoła, ale wykazał talent do czynienia spektakularnych gestów, by umieścić te troski na czołowym miejscu. W ciągu pierwszych miesięcy najważniejsze były trzy sprawy: imigracja, ubóstwo i wojna. 8 lipca Franciszek wykorzystał pierwszy wyjazd poza Rzym, by w zdecydowany sposób opowiedzieć się przeciwko „globalizacji obojętności” w stosunku do imigrantów. Odwiedził wówczas wyspę Lampedusa w południowej części Morza Śródziemnego, główny punkt docelowy ubogich imigrantów, przybywających tam przede wszystkim z Afryki i Bliskiego Wschodu, aby dostać się do Europy. Papież między innymi rzucił w morze wieniec z białych i żółtych chryzantem w hołdzie dla blisko 20 tysięcy ludzi, którzy zginęli podczas przeprawy na wyspę, prosząc lokalne stowarzyszenia o zagwarantowanie, że przybycie imigrantów nie przyniesie

60

WIĘŹ  Zima 2013


Pieszczota miłosierdzia

Papież jako intelektualista

Franciszek ogłosił 5 lipca encyklikę Lumen fidei, aczkolwiek, jak sam przyznał, jest to głównie dzieło Benedykta XVI. Emerytowany

61

Nota bene

„nowych i jeszcze cięższych form niewolnictwa i upokorzenia”. „Kto jest odpowiedzialny za krew tych braci i sióstr?” — pytał Franciszek, dodając, że zbyt często odpowiedź brzmi: „Nikt!”. Pielgrzymka ta została przez jednych pochwalona, a przez innych wyszydzona. Na przykład jeden z przeciwników imigracji we Włoszech zwrócił uwagę, że Watykan jakoś nie otwiera szeroko drzwi każdemu, kto chce znaleźć schronienie w pałacu papieskim. 25 lipca, podczas pielgrzymki do Brazylii, Franciszek odwiedził cieszącą się złą sławą fawelę Varginha w Rio de Janeiro; ten punkt dodano do programu wizyty na jego specjalne życzenie. Stawiał za wzór najbiedniejszych z biednych, jako lustro dla globalnego sumienia, podkreślając, że „miarą wielkości społeczeństwa jest sposób, w jaki traktuje ono najbardziej potrzebujących, tych, którzy nie mają nic oprócz swojej biedy”. Franciszek nie pominął podtekstu politycznego. Rio de Janeiro przyjęło strategię „pacyfikowania” swoich faweli, z nich zaś szczególnie Varginha jest znana jako tamtejsza „Strefa Gazy” z powodu krwawych starć różnych gangów walczących o dominację, a także walk między gangami a policją. „Żaden wysiłek «pacyfikacji» nie przyniesie trwałych rezultatów, nie będzie harmonii i szczęścia w społeczeństwie ignorującym, spychającym na margines i pozostawiającym na peryferiach jakąś część samego siebie” — powiedział papież i słowa te zostały odebrane jako bezpośrednie potępienie polityki rządu. Franciszek stanął też na czele dyplomatycznych nacisków ze strony Stolicy Apostolskiej przeciwko zbrojnej interwencji krajów Zachodu w Syrii. Wysłał ostry w tonie list do prezydenta Rosji Władimira Putina tuż przed rozpoczęciem szczytu G20, oceniając, że interwencja zbrojna byłaby „daremna”, wezwał do podjęcia całodniowej modlitwy i postu w dniu 7 września, osobiście przewodniczył czterogodzinnemu nabożeństwu na placu św. Piotra, a następnego dnia podczas rozważania na Anioł Pański otwarcie zasugerował, że konflikty zbrojne takie jak wojna w Syrii mogą być sztucznie podsycane, aby znaleźć rynek zbytu na broń. Podejmuje też kampanię przeciwko stosowaniu przemocy w wieloraki sposób, robi to nawet używając konta na Twitterze do zamieszczania antywojennych wpisów.


J ohn L .  A ll e n J r .

papież rozpoczął pisanie tego tekstu jako końcową część tryptyku poświęconego cnotom teologalnym, którego wcześniejszymi elementami są encykliki o miłości i nadziei. Miał to również być główny dokument Roku Wiary. Choć rzecznicy papieża nigdy nie powiedzieli tego głośno, prawdopodobnie najbardziej osobistym wkładem Franciszka w 90-stronicowy dokument jest fragment skierowany do „poszukujących” w postmodernistycznym świecie. „W takiej mierze, w jakiej się otwierają szczerym sercem na miłość i wyruszają w drogę z tym światłem, które potrafią dostrzec, już żyją — nie wiedząc o tym — na drodze ku wierze” — mówi encyklika. „Kto rusza w drogę, by czynić dobro, już zbliża się do Boga”. Franciszek powrócił do tego tematu w połowie września, w liście do Eugenio Scalfariego, znanego włoskiego dziennikarza, od dawna trwale wpisującego się w świat politycznej lewicy, zadeklarowanego ateisty. Scalfari zamieścił kilka pytań do papieża w artykule na temat Lumen fidei opublikowanym w lipcu i papież odpowiedział na nie, zapewniając między innymi, że miłosierdzie Boże „nie ma granic” i że dla człowieka niewierzącego grzechem będzie nie brak wiary, a nieposłuszeństwo głosowi sumienia. Papieże czasem pobudzają do myślenia zarówno własnym przykładem, jak i przez wkład intelektualny. Wydaje się, że istnieją cztery obszary, w których mogłaby rozwinąć się hermeneutyka pontyfikatu papieża Franciszka. Pierwszym z nich jest eklezjologia, inaczej nauczanie o Kościele, szczególnie jeśli chodzi o rolę urzędu biskupiego i papieskiego. Franciszek odrzuca wiele bardziej i mniej ważnych elementów stylu wywyższania się kościelnych VIP-ów, i część ekspertów jest przekonana, że jego przykład może mieć znaczenie zarówno teologiczne, jak i ekumeniczne. „Wyobrażenie biskupów jako książąt zbudowaliśmy w epoce feudalnej” — powiedział o. William Henn OFMCap, zasłużony ekumenista, wykładowca Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie. „Sądzę, że w osobie Franciszka inni chrześcijanie wyraźniej zobaczą urząd biskupa jako służbę na rzecz komunii i będą nań bardziej otwarci”. Drugi obszar to katolickie nauczanie społeczne. Tu między innymi Franciszek może przejść do historii jako papież, który wreszcie wyleczy jątrzącą sie od dziesięcioleci ranę teologii wyzwolenia. Gustavo Gutiérrez, peruwiański teolog uznawany za ojca tego ruchu, opublikował w ostatnim czasie książkę napisaną wspólnie z prefektem Kongregacji Nauki Wiary, abp. Gerhardem Müllerem z Niemiec, z którym od dawna się przyjaźni, i spotkał się osobiście z papieżem Franciszkiem.

62

WIĘŹ  Zima 2013


Pieszczota miłosierdzia

Trzecim obszarem, w którym Franciszek może wzbudzić refleksje, jest teologia liturgii. Nowy papież prezentuje bardziej nieformalne podejście, w stylu „Kościoła niskiego”, i wpływ takiego podejścia już jest odczuwalny w Rzymie. Księża, denerwujący się dotąd postawą, którą postrzegali jako piętrzenie drobiazgowości pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II i w czasach Benedykta XVI — na przykład po przyjściu na Mszę papieską dowiadywali się, że nie są odpowiednio ubrani, bo nie założyli dość purpury i koronek — donoszą, że to wszystko skończyło się w połowie marca. O ile Benedykt zachęcał Kościół do odzyskania kosmicznej i duchowej głębi liturgii, Franciszek może na nowo zachęcać do kładzenia nacisku na jej wymiar służebny i wspólnotowy. Po czwarte, Franciszek może wzbudzić nowe myślenie o teologii sakramentów poprzez stosunek do skomplikowanej kwestii rozwiedzionych katolików, którzy zawarli nowy związek. Jeżeli pójdzie w kierunku większej elastyczności, może to sprawić, że katolicka teologia sakramentalna dokona zapożyczenia z teologii wschodniej — i zacznie rozumieć sakramenty w większym stopniu nie tylko jako wyraz jedności w wierze, ale także jako „lekarstwo dla chorej duszy”.

Gdy pyta się ludzi znających Jorge Mario Bergoglia w Buenos Aires, co najbardziej zaskakuje ich, gdy patrzą na niego jako na papieża, zazwyczaj mówią o swobodzie, z jaką występuje publicznie. Bergoglio jako arcybiskup znany był z niechęci do mediów i unikał stawania w świetle reflektorów, na ile to tylko było możliwe. Wielbiciele uznawali to za pokorę, natomiast krytycy nazywali go „nudnym” i „szarym”, niemniej był to trwały styl jego zachowania. Przyzwyczajenie do takiej postawy sprawia, że gdy teraz podbija świat jak burza — na przykład wprawiając tłumy w Brazylii w taki entuzjazm, że ludzie praktycznie uprowadzili konwój i rzucili się ku niemu jak nastolatki na koncercie Justina Biebera — nawet najdawniejsi znajomi papieża i członkowie rodziny odbierają to jak objawienie. „Był blisko ludzi tutaj, w Argentynie, ale dziś wydaje sie, że jest jeszcze bliżej i potrafi lepiej wyrażać swoje uczucia, w czym jak przypuszczam pomaga mu Duch Święty” — powiedziała w połowie kwietnia w wywiadzie dla „National Catholic Reporter” Maria Elena Bergoglio, ostatnia żyjąca z rodzeństwa papieża. Niezależnie od tego, jak to wyjaśnimy, politycy i celebryci daliby bardzo wiele, by zdobyć taką popularność jak papież. W lipcu

63

Nota bene

Papież jako postać medialna


J ohn L .  A ll e n J r .

włoskie wydanie „Vanity Fair” ogłosiło papieża „Człowiekiem roku”, dołączając urywki wypowiedzi tak niespodziewanych osób, jak Elton John, który nazwał go „cudem pokory w epoce próżności”. W kwestii tytułu „Człowieka roku” szczególnie uderzają dwie sprawy. Po pierwsze, Franciszek był wówczas papieżem od około dwóch i pół miesiąca, a po drugie, rok jeszcze nie osiągnął półmetku. Najwyraźniej redakcja „Vanity Fair” założyła, że do końca roku 2013 nikomu już nie uda się przebić debiutu papieża. Badania opinii publicznej wykazują bardzo duże poparcie dla Franciszka. Ankieta przeprowadzona niedawno we Włoszech mówi o popularności sięgającej 85%, co w efekcie wpływa na popularność Kościoła: liczba osób deklarujących zaufanie do Kościoła wzrosła do 63%, podczas gdy w styczniu, pod koniec pontyfikatu Benedykta, zaufanie to deklarowało 46%. „Od wyboru Franciszka na całym świecie zauważamy zmianę w stosunku do papiestwa” — stwierdził znany watykanista Mario Politi, felietonista włoskiego dziennika „Il Fatto Quotidiano”. „Jesteśmy świadkami ogromnego przypływu sympatii, nie tylko wśród osób wierzących, ale również ze strony osób sceptycznych lub znajdujących się daleko od Kościoła”. Aby słowo „przypływ” nie brzmiało jak przesadna reklama, przypomnijmy sobie, że Franciszek pod koniec lipca ściągnął na słynną plażę Copacabana w Rio de Janeiro ponad trzymilionowy tłum, pobiwszy rekord ustanowiony na tym najsławniejszym morskim nabrzeżu przez Rolling Stonesów — do tego Franciszek uczynił to w środku brazylijskiej zimy, i to dwukrotnie. Okaże się, jak długo potrwa popularność Franciszka. Jan Paweł II również był swego czasu gwiazdą, ale nie zapobiegło to zrodzeniu się znaczącej opozycji ani wybuchowi skandali, które, przynajmniej w oczach niektórych, kładą się cieniem na jego spuściźnie. Na razie nowy papież pozostaje medialną postacią nr 1. Papież jako duchowy inspirator

Choć każdy papież ma do wykonania wiele zadań, z duchowego punktu widzenia najważniejszym jest pobudzanie do życia w świętości. Czasami wymaga to doprecyzowania nauczania Kościoła lub powiedzenia „nie” prądom kulturowym zbaczającym z kursu, ale dla większości zwykłych ludzi wszystko to jest kwestią drugorzędną wobec kluczowego pytania, które zadają każdemu przywódcy religijnemu: czy ta osoba jest dla nas źródłem inspiracji?

64

WIĘŹ  Zima 2013


Pieszczota miłosierdzia

1 Z wystąpienia kard. Bergoglia na największych w Ameryce Łacińskiej Targach Książki w Buenos Aires, 27 kwietnia 2001 r., podczas prezentacji hiszpańskiej edycji książki Atrakcyjność Jezusa ks. Luigi Giussaniego, tłum. Krystyna Borowczyk (http://www.cl.opoka.org.pl/artykuly/Fascynacja-kardynala_prezentacja_El-Atractiv-de-Jesucristo_Bergolio.pdf).

65

Nota bene

Na płaszczyźnie duchowej do tej pory rysem charakterystycznym Franciszka jest silny akcent na miłosierdzie, wyrażany w powtarzającym się podkreślaniu, że Bóg nigdy nie nuży się przebaczaniem. W eseju opublikowanym na łamach włoskiego dziennika „Corriere della Sera” Enzo Bianchi, założyciel znanej ekumenicznej wspólnoty monastycznej w Bose, przedstawił statystyczną analizę słów najczęściej używanych przez Franciszka od dnia wyboru. Stwierdził, że najczęściej powtarzanym przez papieża słowem była „radość” — ponad sto razy — a zaraz za nią „miłosierdzie”, powtórzone w papieskich wypowiedziach prawie sto razy. Franciszek uczynił Boże miłosierdzie głównym tematem pierwszej homilii wygłoszonej w watykańskim parafialnym kościele św. Anny 17 marca: „Dla mnie — mówię to z pokorą — najmocniejszym orędziem Pana jest miłosierdzie”. Ten akcent wypływa z kształtowanej przez całe życie perspektywy duszpasterskiej, w której zawsze był obecny nacisk na to, że przedstawiciele Chrystusa muszą promieniować miłosierdziem i współczuciem. „Tylko ktoś, kto doświadczył miłosierdzia, kto doznał czułości miłosierdzia, dobrze się czuje przy Panu” — powiedział Bergoglio w 2001 r. „Proszę obecnych tutaj teologów, aby nie donieśli na mnie do Świętego Oficjum i do Inkwizycji, jednak podejmując z mocą ten argument, ośmielam się powiedzieć, że uprzywilejowanym miejscem spotkania jest pieszczota miłosierdzia Jezusa Chrystusa wobec mojego grzechu”1. Ogromne znaczenie miłosierdzia podkreśla również dewiza, którą Franciszek przyjął najpierw jako biskup, a potem jako papież: Miserando atque eligendo, co oznacza mniej więcej „okazując miłosierdzie i wybierając”. Przywiązując takie znaczenie do miłosierdzia, Franciszek zawsze przejawiał szczególne zamiłowanie do sakramentu pojednania. Na przykład, kiedy odwiedził parafię św. św. Elżbiety i Zachariasza na północnych przedmieściach Rzymu, przed Mszą św. wysłuchał kilku spowiedzi. Czegoś takiego nie robili podczas wizytacji rzymskich parafii ani Jan Paweł II, ani Benedykt. W ten sposób dochodzimy do ostatniej rzeczy, której dowiedzieliśmy się o Franciszku w ciągu pierwszych kilku miesięcy. Gdy ten pontyfikat się zakończy, watykaniści i historycy prawdo­ podobnie skoncentrują się na pytaniu, czy przeprowadził reformy,


J ohn L .  A ll e n J r .

z nadzieją na które go wybrano, takie jak uporządkowanie kwestii związanych z bankiem watykańskim. Politycy i dyplomaci będą pytać, czy miał wpływ na historię, skutecznie zajmując się troskami Kościoła i kształtując „Kościół ubogi i dla ubogich”, jaki opisywał jako swe marzenie. Przedstawiciele mediów będą patrzeć na to, jak wypadał w sondażach i zastanawiać się, czy nowe spojrzenie na życie Kościoła katolickiego, które — jak się wydawało — zwiastował jego wybór, rzeczywiście do czegoś doprowadziło. To są wszystko na swój sposób jak najbardziej uzasadnione kryteria. Jednak gdyby sam Franciszek miał oceniać swój sukces czy porażkę, to z pewnością zadałby pytanie sformułowane inaczej: Czy pozostawia za sobą bardziej miłosierny Kościół i bardziej miłosierny świat? Niezależnie od tego, jaka padnie odpowiedź, Franciszek prawdopodobnie powiedziałby, że to przynajmniej jest właściwe pytanie. John L. Allen Jr.  Tłum. Agata Jankowiak

John L. Allen Jr. — ur. 1965, amerykański dziennikarz specjalizujący się w sprawach

Kościoła katolickiego. Od sierpnia 1997 r. jest watykańskim korespondentem tygodnika „National Catholic Reporter” oraz komentuje wydarzenia z Watykanu dla innych mediów. Autor wielu książek, także tłumaczonych na język polski, m.in. Opus Dei, Papież Benedykt XVI. Biografia Josepha Ratzingera, Wszyscy ludzie papieża. Watykan za zamkniętymi drzwiami, Lud nadziei (wywiad rzeka z kard. Timothym Dolanem), Wszystko co chciałbyś wiedzieć o papieżu Franciszku. Prowadzi blog All Things Catholic na stronie internetowej „National Catholic Reporter” (ncronline.org/blogs/all-things-catholic), z którego pochodzi ten tekst. Komentuje wydarzenia na Twitterze: @JohnLAllenJr. Fot. Wikimedia Commons

66

WIĘŹ  Zima 2013


Kościele, nawróć się!

Nie możemy biernie czekać Z abp. Víctorem Manuelem Fernándezem rozmawia Kasper Kaproń OFM

Kasper Na początek trochę historii. Rio de Janeiro (1955), Medellín Kaproń (1968), Puebla (1979), Santo Domingo (1992) i wreszcie ApareOFM cida (2007) — to pięć konferencji Episkopatu Ameryki Łacińskiej (­CELAM). Czym były te spotkania dla kontynentu, na którym mieszka ponad połowa katolików świata? Konferencja w Medellín związana była ściśle z nową sytuacją Kościoła po II Soborze Watykańskim, Santo Domingo to refleksja w 500. rocznicę ewangelizacji (kolonizacji?). A Aparecida? Dlaczego w 2007 r. Kościół latynoamerykański zdecydował się na spotkanie, które można by śmiało nazwać soborem kontynentalnym?

Abp Víctor Te okresowe Konferencje Episkopatu są jedynymi tego rodzaju spo Manuel tkaniami w świecie i pozwoliły, aby Kościół w Ameryce Łacińskiej Fernández odkrył swoją specyfikę i mógł odpowiedzieć na wyzwania, przed którym stoi ten region świata. Konferencje w Medellín i w Puebla stanowiły bardzo silny impuls i ożywiły Kościół w naszym regio-

67


Z abp .   V .   M .   F e rn á n d e z e m rozmaw i a K .  Kapro ń O F M

nie. Uwaga pierwszej z nich skupiła się wokół spraw społecznych i spowodowała, że katolicy na naszym kontynencie w większym zakresie zaczęli angażować się na rzecz poprawy warunków życia, zwłaszcza najuboższej części społeczeństwa. Konferencja w Puebla dotyczyła różnych aspektów ewangelizacji w Ameryce Łacińskiej i uwrażliwiła nas na konieczność poszukiwania jej nowych form. Konferencja w Santo Domingo nie stanowiła już tak silnego impulsu. Był to czas, kiedy Kościół w Ameryce Łacińskiej przeżywał pewnego rodzaju stagnację i obrady w Santo Domingo nie wpłynęły znacząco na jego ożywienie. Wręcz przeciwnie: wielu biskupów, dostrzegając słabe zaangażowanie lokalne, nie przeżywało tej konferencji jako istotnej i mogącej mieć wpływ na życie Kościoła. Dlatego też dla Konferencji w Aparecidzie najważniejszą kwestią było przywrócenie samoświadomości latynoamerykańskiej i ożywienie na nowo zapału ewangelizacyjnego. Kiedy biskupi wybrali kardynała Bergoglio, aby przewodniczył zespołowi odpowiedzialnemu za redakcję dokumentu końcowego, najważniejszą kwestią było stworzenia klimatu głębokiego zaangażowania — nie chodziło o to, aby wypracować dokument doskonały, ale żeby biskupi mogli rzeczywiście poczuć, że tekst wyraża ich opinię. Kaproń Metodologia wypracowana przez konferencję w Aparecidzie to schemat: uczeń słucha, uczy się, głosi lub też: widzieć — oceniać — działać. W tym pierwszym sformułowaniu uwaga ucznia skoncentrowana jest na Boskim Nauczycielu, ale w drugim skupia się ona na świecie. Do tego świata jesteśmy posłani i dlatego, zanim cokolwiek zaczniemy robić, najpierw go musimy poznać. Jak Ksiądz Arcybiskup ocenia współczesny świat? I jakie są kryteria tej oceny? Co powinno być priorytetem w naszych działaniach? Abp Odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach w wielu częściach świata Fernández w znacznym stopniu osłabły ewangelizacyjny zapał i gorliwość. Jedno­cześnie pogłębił się proces sekularyzacji, a w środkach masowego przekazu coraz częściej pojawia się krytyka Kościoła, która w wielu wypadkach przybiera postać kpiny i żartów. Niestety, w takich sytuacjach wielu członków Kościoła nie reaguje wedle zasady, że aby wyjść z kryzysu, potrzeba oczyszczenia, kreatywności i zapału. Najczęstszą naszą reakcją jest samoobrona wyrażająca się w krytykowaniu świata, wzmacnianiu doktryny lub zaostrzaniu języka, nawet jeśli wielu tej doktryny nie rozumie. Mamy tu do czynienia z tym, co papież Franciszek nazywa zajmowaniem się

68

WIĘŹ  Zima 2013


Nie możemy biernie czekać

przez Kościół samym sobą zamiast misją. Konferencja w Aparecidzie wskazała, że Kościół musi wyjść na zewnątrz. Trzeba zainicjować nowy okres, prawdziwie misyjny, tak aby nasze przesłanie mogło dotrzeć do wszystkich. Potrzebny jest nowy język, nowy styl duszpasterstwa. O to właśnie stara się aktualnie papież Franciszek.

Abp Już Paweł VI wskazał, że należy rozszerzyć pojęcie nawrócenia. Fernández Bardzo mocno akcentował, że wezwanie do nawrócenia jest skierowane nie tylko do pojedynczych osób, ale odnosi się także do całej sieci relacji, jaką tworzy Kościół. W Ecclesiam suam mówił, że „Kościół szuka z mężnym i pełnym zapału odruchem własnej odnowy, czyli naprawy tych błędów, których dopuścili się jego członkowie, a które mu, jakby w zwierciadle jego wzoru — Chrystusa, wytyka i piętnuje jego własne sumienie” (pkt 11). II Sobór Watykański stwierdził, że „do pielgrzymującego Kościoła kieruje Chrystus wołanie o nieustanną reformę” (DE 6). Wraz z pontyfikatem Jana Pawła II wzrosła świadomość, że eklezjalne nawrócenie musi dotknąć także ewangelizacji. Oznacza to nie tylko odnowę w gorliwości, ale także przyjęcie nowych metod i nowych form wyrazu. Proces ten już w Santo Domingo został określony jako „nawrócenie pastoralne”, co odnosi się nie tylko do zmiany metod i form działania, ale dotyczy także całości życia Kościoła. W dokumencie z Santo Domingo czytamy: „Nowa ewangelizacja wymaga duszpasterskiego nawrócenia Kościoła. Nawrócenie to musi być zgodne z nauczaniem Soboru. Dotyczy ono całości i wszystkich” (pkt 30). Posynodalna adhortacja Ecclesia in America wyraźnie mówi o tym, że nawrócenie jest rzeczywistością eklezjalną: „Spotkanie osobiste z Panem, jeśli jest autentyczne, pociągnie za sobą także odnowę kościelną” (pkt 7). Nawrócenie to zawsze w jakiś sposób dotyka także struktur Kościoła. W przemówieniu inauguracyjnym konferencji w Aparecidzie papież Benedykt XVI powiedział bardzo jasno: „nie sposób nie wspomnieć o problemie struktur [...] ze względu na nieustanny rozwój dziejów muszą być ciągle odnawiane i dostosowywane do aktualnej sytuacji”. Dokument końcowy konferencji w Aparecidzie odczytuje kwestię nawrócenia duszpasterskiego w kluczu wyraźnie misyjnym. Nawrócenie to przejście „od modelu duszpasterstwa wyłącznie zachowawczego do duszpasterstwa zdecydowanie misyjnego”. Chodzi o ukazanie Kościoła jako „matki, która wychodzi

69

Kościele, nawróć się!

Kaproń Dokument końcowy z Aparecidy wprowadził pojęcie „nawrócenia duszpasterskiego” (punkt 7.2.). Jaka jest historia tego pojęcia i jak należy je rozumieć?


Z abp .   V .   M .   F e rn á n d e z e m rozmaw i a K .  Kapro ń O F M

na spotkanie, jako gościnny dom i stałą szkołę komunii misyjnej” (pkt 370). Zachęca księży, by nie zadowalali się „zwykłym admini­ strowaniem tym, co już istnieje” (pkt 201) i nie poprzestawali na nim. Aparecida mówi zdecydowanie o przemianie idącej w tym kierunku, aby Kościół na nowo stał się misyjny, ponieważ „nie możemy być spokojni, czekając biernie w naszych świątyniach” (pkt 548). Kaproń Od konferencji w Aparecidzie minęło już sześć lat. Które z założeń nawrócenia duszpasterskiego udało się zrealizować? Abp Niektóre kraje i niektóre diecezje nie odpowiedziały na wezwanie, Fernández które wyszło z Aparecidy. Wielu księży nadal traci czas na niekończących się lamentach, wylewając swe żale i krytykując świat, tworząc podziały i zmierzając do konfrontacji. Inni po prostu wybrali spokój i wygodę życia. Myślę, że potrzeba było wyboru papieża Franciszka, abyśmy poczuli konieczność zmiany. Niektóre diecezje dokonały przeobrażeń w swych strukturach, czyniąc je bardziej misyjnymi, pragnąc dotrzeć z orędziem Ewangelii do wszystkich. Myślę jednak, że w Ameryce Łacińskiej, podobnie jak na całym świecie, rewolucją była nie tyle Aparecida, ile papież Franciszek, który propaguje myślenie z Aparecidy. Kaproń Hasło misji kontynentalnej w Ameryce Łacińskiej, zainicjowanej w Aparecidzie, brzmi: „Być uczniem i misjonarzem Jezusa Chrystusa, aby nasze narody w nim miały życie”. W kościołach kontynentu pojawił się tryptyk, dzieło artysty z Peru, który papież Benedykt pozostawił Kościołowi w Ameryce Łacińskiej, aby towarzyszył misji i ją inspirował. Spytam nieco prowokacyjnie, z punktu widzenia człowieka Starego Kontynentu: czyżby był to proces dekolonizacji wiary? Misjonarze przybywający tu 500 lat temu z daleka wraz z kolonizatorami przynosili wiarę, ale z nią także własną kulturę. I oto teraz Kościół w Ameryce już o własnych siłach, z własnej perspektywy, znający najlepiej rzeczywistość miejsca, rozpoczyna ewangelizację tego wielkiego kontynentu. Czy dopiero teraz zaczyna się inkulturacja? Abp W ciągu tych 500 lat dokonał się autentyczny proces inkulturacji, Fernández który znajduje swe odzwierciedlenie przede wszystkim w pobożności ludowej większości ludów Ameryki Łacińskiej. Ludzie prości i ubodzy szczerym sercem kochają Matkę Bożą i w najmniejszym stopniu nie czują tego, jakoby wiara była im narzucona. Inną kwestią są oficjalne struktury Kościoła, które są po prostu powtórzeniem form

70

WIĘŹ  Zima 2013


Nie możemy biernie czekać

europejskich. Kiedy mówimy jednak o dekolonizacji wiary, popełniamy poważny błąd. Podam przykład: w Panamie Indianie Kumas otrzymali dużą autonomię polityczną i wielu kacyków plemiennych zmuszało ludzi do powrotu do religii z czasów prekolumbijskich. Jest to znieważanie tych ludzi, którzy są chrześcijanami od 500 lat i już w żaden sposób nie identyfikują się z religijnością z 1400 r. Dlatego też papież Franciszek przywiązuje wielką wagę do pobożności ludowej, apeluje, by ją doceniać i pielęgnować. Jednocześnie jednak papież zwraca dużą uwagę na poszukiwanie nowych form religijności dla osób, szczególnie z ośrodków miejskich, które naznaczone są kulturą postmodernistyczną i nowymi stylami życia. Kaproń Ksiądz Arcybiskup dobrze zna papieża. Niektórzy twierdzą, że jako biskup Rzymu stał się on bliższy ludziom niż był w Buenos Aires: więcej się uśmiecha, ma większą zdolność nawiązywania kontaktów itp. Czy zdaniem Księdza Arcybiskupa to trafny opis rzeczywistości? Czy papież Franciszek jest tą samą osobą, jaką był w Buenos Aires? Czy zmienił się w ciągu tych ostatnich miesięcy? Abp Zawsze był bardzo blisko ludzi i nigdy nie był „księciem”. W tych Fernández ostatnich kilku latach, kiedy zbliżał się do 75. roku życia i gdy prze­ kroczył już wiek emerytalny, po prostu wycofywał się, wolał pozostawać w cieniu. Ponadto trzeba wspomnieć o ostrej krytyce, jaka go spotykała ze strony środowisk konserwatywnych. Myślę, że to go bardzo niepokoiło. Obecnie, wraz z powierzoną mu nową funkcją i z nowym charyzmatem Ducha Świętego, może swobodnie i bez lęków być w pełni sobą, dać innym z siebie to, co jest w nim najlepsze i najpiękniejsze. Wróciły do niego z nową siłą entuzjazm i energia.

Abp Wymienię je tylko hasłowo: przede wszystkim wezwanie skierowane Fernández do Kościoła, aby nie zamykał się w sobie i wychodził na zewnątrz; apel o konieczność dotarcia do wszystkich z miłosierdziem; poszukiwanie nowych form przekazu; wezwanie, abyśmy nie ograniczali całego przekazu do kwestii moralnych; gotowość do reformy tych wszystkich struktur, które ograniczają moc ewangelizacyjną Kościoła; szczera i autentyczna troska o ubogich i o wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób cierpią. Kaproń Rozmawiamy w kontekście konferencji w Aparecidzie, ale także dokonujących się obecnie zmian w wymiarze Kościoła Powszech-

71

Kościele, nawróć się!

Kaproń Jakie widzi Ksiądz Arcybiskup najważniejsze elementy nauczania papieża Franciszka po pół roku jego pontyfikatu?


Z abp .   V .   M .   F e rn á n d e z e m rozmaw i a K .  Kapro ń O F M

nego. Czy zatem to kard. Jorge Bergoglio — jego myśl, jego wizja Kościoła — wykreowały dokument końcowy V Konferencji CELAM? Czy też to Aparecida „zrodziła” kardynała Bergoglio i w konsekwencji papieża Franciszka? Abp Jedno i drugie. W czasie konferencji w Aparecidzie kard. Bergoglio Fernández był bardzo zaangażowany. Chciał dowartościować pobożność ludową i uwrażliwić uczestników na zagadnienie religijności prostego ludu. Martwiło go, że wielu biskupów nie docenia form, w jakich ubodzy wyrażają swoją wiarę. Dlatego też od razu zdecydował się wyodrębnić ten temat i jedną część dokumentu poświęcić temu zagadnieniu. Będąc jednak w Aparecidzie, zaraził się od innych biskupów koniecznością nowej ewangelizacji, pełnej entuzjazmu i odwagi; potrzebą wyrwania ze snu wszystkich odrętwiałych i rozczarowanych ewangelizatorów. Powrócił z Aparecidy z silnym pragnieniem, aby rozpocząć program permanentnej misji w archidiecezji Buenos Aires. I właśnie od tego czasu zaczął zwracać uwagę, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, na potrzebę tego, aby Kościół nie był skoncentrowany sam na sobie, lecz zaczął wychodzić na zewnątrz. Rozmawiał Kasper Kaproń OFM

Abp Víctor Manuel Fernández — ur. 1962. Biblista, od 2009 r. jest rektorem Papieskiego

Katolickiego Uniwersytetu Argentyny. Od maja 2013 r., decyzją papieża Franciszka, arcy­ biskup tytularny ze stolicą Tiburnia. Blisko współpracował z kard. Jorge Bergoglio nad redakcją dokumentu końcowego V Konferencji Ogólnej Episkopatu Ameryki Łacińskiej i Karaibów (CELAM).

72

WIĘŹ  Zima 2013


Pójść na drugi brzeg

19. W łączności z poprzednimi Konferencjami Ogólnymi Episkopatu Ameryki Łacińskiej niniejszy dokument wykorzystuje metodę: widzieć, osądzić, działać1. Metoda ta zakłada kontemplację Boga oczyma wiary — w Jego Słowie objawionym i poprzez życiodajny kontakt z Nim w sakramentach świętych; tak, byśmy w życiu codziennym widzieli otaczającą nas rzeczywistość w świetle Jego Opatrzności, osądzali ją według Jezusa Chrystusa — Drogi, Prawdy i Życia, i działali w Kościele, który jest mistycznym Ciałem Chrystusa i powszechnym sakramentem zbawienia, dla szerzenia Królestwa Bożego, które zasiewa się na tej ziemi, a które w pełni owocuje w Niebie. Wiele głosów, dochodzących z całego kontynentu, miało w tym swój udział i przedstawiło sugestie, mówiąc, że metoda ta przyczyniła się do pełniejszego przeżywania naszego powołania i misji Kościoła: wzbogaciła pracę na polu teologicznym i duszpasterskim oraz — ogólnie — zmotywowała nas do podjęcia odpowiedzialności w obliczu konkretnych problemów naszego kontynentu. Metoda ta pozwala nam w sposób usystematyzowany dać wyraz postrzeganiu rzeczywistości w perspektywie wiary; pozwala na takie wyodrębnienie sądów motywowanych wiarą i rozumem, by móc właściwie je rozeznawać i w sposób krytyczny wartościować; w konsekwencji projektuje nasze działania jako uczniów-misjonarzy Jezusa Chrystusa. Radosne, ufne, wypływające z wiary przylgnięcie do Ojca, Syna i Ducha Świętego oraz zakorzenienie w Kościele są czynnikami niezbędnymi, gwarantującymi skuteczność tej metody2. […]

1 Fragmenty dokumentu końcowego V Konferencji Ogólnej Episkopatu Ameryki Łacińskiej i Karaibów, Aparecida 2007. Tytuł i pierwszy śródtytuł pochodzą od redakcji. 2 CELAM, Synteza wypowiedzi i dokumentacji otrzymanych na V Konferencję Ogólną Episkopatu Ameryki Łacińskiej i Karaibów, 34—35.

73

Kościele, nawróć się!

Wezwanie z Aparecidy


W e zwan i e z A par e c i d y

Być uczniami-misjonarzami

28. W spotkaniu z Chrystusem chcemy wyrazić radość z bycia uczniami Pana i z bycia posłanymi do niesienia skarbu, jakim jest Ewangelia. Być chrześcijaninem to nie ciężar, lecz dar: Bóg Ojciec pobłogosławił nam w Jezusie Chrystusie, Zbawicielu świata. 29. Pragniemy, by radość, jaką otrzymaliśmy w spotkaniu z Jezusem Chrystusem, w którym rozpoznaliśmy wcielonego Syna Bożego i Odkupiciela, dotarła do wszystkich mężczyzn i kobiet zranionych wskutek różnych przeciwności; pragniemy, by radość płynąca z dobrej nowiny o Królestwie Bożym, o Jezusie Chrystusie zwycięzcy grzechu i śmierci, dotarła do wszystkich tych, którzy wciąż trwają na poboczu drogi, prosząc o jałmużnę i litość (Łk 10,29—37; 18,25—43). Radość ucznia jest antidotum na świat zalękniony o przyszłość i przytłoczony przemocą oraz nienawiścią. Radość ucznia nie jest egoistycznym odczuwaniem dobrostanu, lecz wypływającą z wiary pewnością, która uspokaja serce i uzdalnia do głoszenia dobrej nowiny o miłości Boga. Poznanie Jezusa jest największym darem, jaki ktokolwiek może otrzymać; spotkanie z Nim jest najwspanialszym wydarzeniem naszego życia, a dawanie temu świadectwa słowem — jest naszą radością. […] 145. Gdy wzrasta w nas świadomość przynależności do Chrystusa, w imię wdzięczności i radości, jaka wówczas się rodzi, wzrasta także zapał do mówienia wszystkim o darze tego spotkania. Misja nie ogranicza się do planu czy projektu, lecz jest dzieleniem się doświadczeniem momentu spotkania z Chrystusem, jest świadczeniem o nim i rozgłaszaniem go: od osoby do osoby, od wspólnoty do wspólnoty, wreszcie od Kościoła — aż po krańce świata (por. Dz 1,8). […] 243. Wydarzenie zbawcze Chrystusa jest przeto początkiem owego nowego podmiotu zaistniałego w historii, który określamy mianem ucznia: „u początku bycia chrześcijaninem nie ma decyzji etycznej czy jakiejś wielkiej idei, jest natomiast spotkanie z wydarzeniem, z Osobą, która nadaje życiu nową perspektywę, a tym samym decydujące ukierunkowanie”3. To właśnie, choć w różny sposób przedstawione, przekazały nam wszystkie ewangelie jako początek chrześcijaństwa: spotkanie w wierze z Osobą Chrystusa (por. J 1,35—39). 244. Zatem właściwa natura chrześcijaństwa opiera się na rozpoznaniu obecności Jezusa Chrystusa i pójściu za Nim. Takie właśnie było owo cudowne doświadczenie pierwszych uczniów, którzy spotykając Jezusa, stawali zafascynowani i pełni zdumienia wobec wyjątkowości Tego, który do nich mówił — wobec sposobu, w jaki ich traktował, odpowiadając na głód i pragnienie życia, które nosili w swoich sercach. Ewangelista Jan pozostawił nam obraz wrażenia, jakie osoba Jezusa wywarła na dwóch pierwszych uczniach, którzy Go spotkali, Janie i Andrzeju. Wszystko zaczęło się od jednego pytania: „Czego szukacie?” (J 1,38).

3 Benedykt XVI, encyklika Deus Caritas est, 1.

74

WIĘŹ  Zima 2013


Pójść na drugi brzeg

Po tym pytaniu nastąpiło zaproszenie do osobistego doświadczenia: „Chodźcie, a zobaczycie” (J 1,39). Ta opowieść przejdzie do historii jako najtrafniejsza synteza chrześcijańskiej metody ewangelizacyjnej. 245. W obecnej rzeczywistości naszego kontynentu latynoamerykańskiego wybrzmiewa to samo pełne nadziei pytanie: „Nauczycielu, gdzie mieszkasz” (J 1,38), gdzie spotkamy Cię w taki sposób, by wkroczyć „na rzeczywistą drogę nawrócenia, komunii i solidarności”4? Jakie to miejsca, osoby, dary mówią nam o Tobie, wprowadzają nas w komunię z Tobą i pozwalają nam być Twoimi uczniami oraz misjonarzami? […] 7. Misja uczniów w służbie pełni życia

347. „Kościół pielgrzymujący jest misyjny ze swej natury, ponieważ swój początek bierze wedle planu Ojca z posłania (ex missione) Syna i z posłania Ducha Świętego”5. Dlatego impuls misyjny jest koniecznym owocem życia, jakiego Trójca Święta udziela uczniom.

348. Dla świata jest zupełną nowością to, co Kościół głosi światu — że Jezus Chrystus, Syn Boży, który stał się człowiekiem, Słowo i Życie, przyszedł na świat uczynić nas „uczestnikami Boskiej natury” (2 P 1,4), udzielić nam Swego życia. Jest to życie Trójcy: Ojca, Syna i Ducha Świętego, życie wieczne. Misją Syna jest objawić niezmierzoną miłość Ojca, który chce, byśmy byli Jego dziećmi. Głoszenie kerygmatu wzywa do uświadomienia sobie tej ożywczej miłości Boga, która ofiarowuje się nam w Chrystusie umarłym i zmartwychwstałym. To jest pierwsze, co winniśmy głosić i czego słuchać, ponieważ łaska ma absolutne pierwszeństwo w życiu chrześcijanina i we wszelkiej aktywności ewangelizacyjnej Kościoła: „za łaską Boga jestem tym, czym jestem” (1 Kor 15,10). 349. Wołanie Jezusa, wnoszone w Duchu Świętym, i głoszenie Kościoła zawsze domagają się naszej ufnej odpowiedzi wiary. „Kto wierzy we Mnie, ma życie wieczne”. Chrzest święty nie tylko oczyszcza z grzechów. Sprawia, że ochrzczony rodzi się na nowo, otrzymując w Chrystusie nowe życie, w którym włączony zostaje do wspólnoty uczniów i misjonarzy Chrystusa — do Kościoła; czyni go synem Bożym, pozwala uznać w Chrystusie Pierworodnego spośród całego stworzenia i Głowę ludzkości. Bycie braćmi pociąga za sobą życie w braterskiej wspólnocie i stałą uważność na potrzeby najsłabszych. 350. Narody, pośród których żyjemy, nie chcą kroczyć w cieniu śmierci — pragną życia i szczęśliwości w Chrystusie, szukają Go jako źródła życia. Pragną

4 Jan Paweł II, adhortacja apostolska Ecclesia in America, 8. 5 II Sobór Watykański, Dekret o działalności misyjnej Kościoła Ad gentes, 2.

75

Kościele, nawróć się!

7.1. Żyć i przekazywać naszemu otoczeniu nowe życie w Chrystusie


W e zwan i e z A par e c i d y

tego nowego życia w Bogu, do którego uczeń Pana rodzi się przez chrzest, a które odradza się w nim poprzez sakrament pojednania. Szukają tego życia, które umacnia się, gdy jest utwierdzone w Duchu Jezusa6 i gdy uczeń w każdej przeżywanej eucharystii odnawia swoje przymierze miłości z Chrystusem, z Ojcem i z braćmi, a przyjmując Słowo życia wiecznego i pożywiając się Chlebem, który zstąpił z nieba, chce żyć w pełni miłości i prowadzić wszystkich na spotkanie z Tym, który jest Drogą, Prawdą i Życiem. 351. Jednakże my, korzystając z naszej wolności, odrzucamy nieraz to nowe życie (por. J 5,40) lub nie potrafimy wytrwać do końca na tej drodze (por. Hbr 3,12—14). Poprzez grzech opowiadamy się za drogą śmierci. Dlatego właśnie głoszenie Chrystusa zawsze jest wezwaniem do nawrócenia, które czyni nas uczestnikami triumfu Zmartwychwstałego i daje początek drodze przemiany. 352. Od tych, którzy żyją w Chrystusie, oczekuje się bardzo wiarygodnego świadectwa świętości i zaangażowania. Pragnąc tej świętości i dążąc do niej, nie żyjemy „mniej”, lecz lepiej, ponieważ jeśli Bóg prosi o więcej, to dlatego, że oferuje jeszcze więcej: „Nie obawiajcie się Chrystusa! On niczego nie zabiera, a daje wszystko”7. 7.1.1 Jezus w służbie życiu

353. Jezus — Dobry Pasterz — chce przekazać nam swoje życie i oddać się na służbę życiu. Widzimy to na kartach Ewangelii, gdy podchodzi do niewidomego siedzącego przy drodze (Mk 10,46—52), gdy przywraca godność Samarytance (J 4,7—26), gdy uzdrawia chorych (Mt 11,2—6), gdy karmi głodny lud (Mk 6,30— 44), gdy uwalnia opętanych (Mk 5,1—20). W Jego Królestwie życia jest miejsce dla wszystkich: Jezus je i pije z grzesznikami (Mk 2,16), nie przywiązując wagi do tego, że zwą Go żarłokiem i pijakiem (Mt 11,19); dotyka trędowatych (Łk 5,13), pozwala kobiecie cudzołożnej namaścić Mu stopy (Łk 7,36—50), a nocą przyjmuje Nikodema i zaprasza go do tego, by narodził się na nowo (J 3,1—15). Tak samo wzywa swoich uczniów do pojednania (Mt 5,24), do miłości nieprzyjaciół (Mt 5,44), do tego, by ujmowali się za najuboższymi (Łk 14,15—24). 354. W swoim słowie i we wszystkich sakramentach Jezus ofiaruje nam pokarm umacniający w drodze. Eucharystia jest żywym centrum wszechświata, zdolnym zaspokoić pragnienia życia i szczęścia: „ten, kto Mnie spożywa, będzie żył przeze Mnie” (J 6,57). Na tej uczcie dostępujemy radości uczestnictwa w życiu wiecznym, i tak nasze codzienne życie staje się przedłużeniem Mszy świętej. Jednak każdy z darów Boga, by mógł wydać owoce przemiany życia, domaga się odpowiedniej dyspozycji po stronie człowieka. W szczególności wymagają one od nas ducha wspólnoty, oczu otwartych na to, by Boga rozpoznać i służyć 6 Hiszp. confirmado, nawiązujące bezpośrednio do sakramentu bierzmowania (confirma­ción) — przyp. tłum. 7 Benedykt XVI, homilia wygłoszona podczas inauguracji pontyfikatu, 24 kwietnia 2005.

76

WIĘŹ  Zima 2013


Pójść na drugi brzeg

Mu w najuboższych: „w najmniejszym człowieku spotykamy samego Jezusa”8. Dlatego właśnie św. Jan Chryzostom napominał: „Chcesz czcić ciało Chrystusa? Nie dopuść, aby było nagie. Uczciwszy Je jedwabnymi szatami [w świątyni], nie pozwól, by na zewnątrz umierało z zimna z powodu nagości”9.

355. Jezus Chrystus jest pełnią życia, gdyż podnosi kondycję ludzką do wymiaru boskiego, do swojej chwały: „Ja przyszedłem po to, aby [owce] miały życie i miały je w obfitości” (J 10,10). Przyjaźń z Nim nie wymaga od nas wyrzeczenia się naszych tęsknot za pełnią życia, ponieważ On kocha nas i pragnie naszego szczęścia także tu, na ziemi. Pan mówi, że stworzył wszystko dla nas i że nam „wszystkiego obficie udziela do używania” (1 Tm 6,17). 356. Nowe życie, otrzymane od Jezusa Chrystusa, dotyka całego człowieka i w pełni rozwija ludzkie bytowanie „w jego wymiarze osobistym, rodzinnym, społecznym i kulturalnym”10. Dlatego trzeba, abyśmy wkroczyli na drogę przemiany, przeobrażenia wszelkich aspektów naszego życia. Tylko wówczas będziemy mogli dostrzec, że Jezus Chrystus jest naszym Zbawicielem w każdym znaczeniu tego słowa. Tylko wówczas ukaże się w nas prawda, że życie w Chrystusie uzdrawia, umacnia i uczłowiecza. Gdyż „On jest żyjącym, który idzie z nami, objawiając nam sens wydarzeń, cierpień i śmierci, radości i świętowania”11. Życie w Chrystusie zawiera w sobie także przyjemność wspólnego biesiadowania, entuzjazm płynący z postępu, owocną pracę i naukę, radość służenia potrzebującym, kontakt z przyrodą, zapał do realizacji inicjatyw społecznych, przyjemność płynącą z seksualności przeżywanej na sposób ewangeliczny i wszystko to, co otrzymujemy od Ojca jako znak Jego głębokiej miłości do nas. Możemy odnajdować Pana pośród radości naszego doczesnego życia, a stąd wypływa nasza szczera wdzięczność. 357. Jednakże hedonizm i indywidualizm — idące w parze z konsumpcjonizmem, który redukuje życie ludzkie do służenia natychmiastowej i nieograniczonej przyjemności — zaciemniają sens naszego życia i niszczą je. Życie, które ofiaruje nam Chrystus, zachęca do poszerzania horyzontów i do odkrywania, że poprzez czułe przyjmowanie codziennego krzyża wkraczamy w głębszy wymiar egzystencji. Ten sam Pan nasz, który wzywa do tego, by doceniać wartość rzeczy i by postępować naprzód, ostrzega nas zarazem przed obsesyjnym gromadzeniem dóbr: „Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi” (Mt 6,19). „Cóż bowiem za korzyść odniesie człowiek, choćby cały świat zyskał, a na swej duszy 8 Benedykt XVI, Deus Caritas est, 15. 9 Św. Jan Chryzostom, Homilie na Ewangelię wg św. Mateusza, Homila L, 3—4: PG 58, 508—509. 10 Benedykt XVI, Jesteśmy uczniami i misjonarzami Chrystusa, aby nasze narody miały w Nim życie, przemówienie podczas sesji inauguracyjnej V Konferencji Ogólnej Episkopatu Ameryki Łacińskiej i Karaibów, 13 maja 2007 r. (http://www.opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/benedykt_xvi/ przemowienia/brazylia_celam_13052007.html). 11 Tamże.

77

Kościele, nawróć się!

7.1.2 Różne wymiary życia w Chrystusie


W e zwan i e z A par e c i d y

szkodę poniósł?” (Mt 16,26). Jezus Chrystus oferuje nam bardzo wiele, więcej nawet, niż się spodziewamy. Samarytance dał o wiele więcej niż wodę ze studni, a tłumom na pustyni ofiarował więcej niż zaspokojenie ich głodu. Oddał nam samego siebie jako Życie w obfitości. Nowe życie w Chrystusie jest uczestnictwem w życiu-­miłości Boga Jedynego w Trójcy. Ma swój początek na chrzcie świętym, a dopełni się w zmartwychwstaniu w czasie ostatecznym. 7.1.3 W służbie pełni życia dla wszystkich

358. Jednakże warunki życia wielu ludzi opuszczonych w cierpieniu, wykluczonych i lekceważonych z powodu ubóstwa stoją w sprzeczności z planem Ojca i wzywają wszystkich wierzących do większego zaangażowania w budowanie życia. Królestwo życia, które Chrystus nam przyniósł, zupełnie nie przystaje do tych nieludzkich rzeczywistości. Gdy stawiani w obliczu takich sytuacji usiłujemy zamykać oczy, nie jesteśmy obrońcami życia w imię Królestwa Bożego, lecz wkraczamy na drogę śmierci: „My wiemy, że przeszliśmy ze śmierci do życia, bo miłujemy braci, kto zaś nie miłuje, trwa w śmierci” (1 J 3,14). Należy podkreślić tu „nierozerwalny związek między miłością Boga i miłością bliźniego”12, który „wzywa też wszystkich do działań na rzecz zniesienia wielkich nierówności społecznych i poważnego zróżnicowania w dostępie do dóbr”13. W tym kontekście braterskiej służby na rzecz godnego życia sytuuje się troska zarówno o rozwój sprawiedliwych struktur społecznych, jak również o przekaz ewangelicznych cnót społecznych. 359. W ten sposób odkrywamy głębokie prawo rządzące naszą rzeczywistością: to właśnie, że życie rozwija się w pełni jedynie tam, gdzie jest braterska jedność i sprawiedliwość. Ponieważ „Bóg w Chrystusie zbawia nie tylko pojedyncze osoby, ale również uzdrawia międzyludzkie stosunki społeczne”14. W obliczu wielu sytuacji będących manifestacją rozłamu między braćmi czujemy się wezwani do tego, by wiara katolicka naszych narodów — Ameryki Łacińskiej i Karaibów — znalazła swój wyraz w coraz pełniejszym zabieganiu o godne życie dla wszystkich. Bogactwo nauczania społecznego Kościoła wskazuje na to, że nie możemy wyobrazić sobie daru życia w Chrystusie bez dążenia do pełnego wyzwolenia, humanizacji, pojednania i integracji społecznej. 7.1.4 Misja przekazywania życia

360. Życie mnoży się poprzez dawanie, zaś osłabia wskutek wygodnictwa oraz izolacji od wspólnoty. Dlatego tymi, którzy najpełniej kosztują życia, są ci, którzy pozostawiają na brzegu swoje zabezpieczenia, a rzucają się na głębię misji przekazywania życia innym. Ewangelia pomaga nam odkrywać, że chorobliwa 12 Benedykt XVI, Deus Caritas est, 16. 13 Benedykt XVI, Jesteśmy uczniami i misjonarzami Chrystusa…, dz. cyt. 14 Kompendium nauki społecznej Kościoła, 52.

78

WIĘŹ  Zima 2013


troska o własne życie godzi w czysto ludzką i chrześcijańską wartość tego życia. O wiele lepiej żyje się nam wówczas, gdy mamy wewnętrzną wolność ku temu, by wszystko oddać: „Ten, kto kocha swoje życie, traci je” (J 12,25). Tak odkrywamy kolejne głębokie prawo rządzące rzeczywistością: że życie przychodzi do nas i dojrzewa w nas na tyle, na ile rozdajemy je innym. A to właśnie jest misja. 361. Zamiarem Jezusa jest zbudować Królestwo Jego Ojca. Dlatego prosi swoich uczniów: „Idźcie i głoście: Bliskie już jest królestwo niebieskie” (Mt 10,7). Chodzi zaś o Królestwo życia, gdyż propozycja dana przez Jezusa Chrystusa naszym narodom, podstawowy przekaz tej misji, jest propozycją pełni życia dla wszystkich. Dlatego właśnie całe nauczanie Kościoła, ustalane przezeń normy i wytyczane kierunki etyczne oraz wszelka działalność misyjna Kościoła winny przejrzyście ukazywać każdemu mężczyźnie i każdej kobiecie Ameryki Łacińskiej i Karaibów tę atrakcyjną ofertę godniejszego życia, które jest w Chrystusie. 362. Zobowiązujemy się do podjęcia wielkiej, obejmującej cały kontynent misji, która będzie wymagać od nas pogłębienia i uszlachetnienia wszystkich motywacji oraz zdolności głębszego uzasadnienia naszej wiary tak, by przemienić każdego wierzącego w ucznia i misjonarza. Potrzebujemy rozwijania w sobie misyjnego wymiaru życia w Chrystusie. Kościół potrzebuje silnego poruszenia, które nie pozwoli mu na wygodne usadowienie się w rzeczywistości, stagnację, letniość, na ignorowanie cierpienia ubogich naszego kontynentu. Trzeba, by każda wspólnota chrześcijańska przekształciła się w silne centrum promieniujące życiem w Chrystusie. Oczekujemy nowej Pięćdziesiątnicy, która wyzwoli nas ze zmęczenia, rozczarowania, przystosowania do otoczenia, oczekujemy zstąpienia Ducha Świętego, który odnowi naszą radość i naszą nadzieję. Dlatego konieczne staje się zapewnienie przestrzeni modlitwy i ciepła wspólnotowego, gdzie karmić się będzie płomień niespożytej żarliwości ewangelicznej i gdzie ukaże się przyciągające świadectwo jedności, „aby świat uwierzył” (J 17,21). 363. Siła głoszenia wiary życiem będzie owocowała, jeśli uczynimy wszystko w odpowiedni sposób — przyjmując postawę Mistrza, zawsze uważając Eucharystię za źródło i szczyt wszelkiej działalności misyjnej. Wzywamy Ducha Świętego, aby móc dać świadectwo Jego bliskości, która owocuje czułą obecnością, słuchaniem, pokorą, solidarnością, współczuciem, dialogiem, pojednaniem, zaangażowaniem w krzewienie sprawiedliwości społecznej i zdolnością dzielenia się — tak jak to czynił Jezus. On wciąż powołuje, wciąż zaprasza, wciąż nieustannie ofiaruje wszystkim życie godne i pełne. Właśnie my, w Ameryce Łacińskiej i na Karaibach, Jego uczniowie i uczennice, jesteśmy teraz wezwani do wypłynięcia na głębię, na obfity połów. Chodzi o to, by porzucić naszą postawę izolacji i oddać się z odwagą i ufnością na służbę misji całego Kościoła. 364. Zatrzymajmy wzrok na Maryi, a odnajdziemy w Niej doskonały obraz uczennicy misjonarki. Ona wzywa nas do czynienia tego, co powie nam Jezus (J 2,5), by On mógł rozlać swoje życie na całą Amerykę Łacińską i Karaiby. Razem z Nią chcemy na nowo wsłuchać się uważnie w słowa Mistrza, przy Niej z nowym zapałem przyjmujemy misyjny nakaz Jej Syna: „Idźcie więc i nauczajcie wszyst-

79

Kościele, nawróć się!

Pójść na drugi brzeg


W e zwan i e z A par e c i d y

kie narody” (Mt 28,19). Słuchamy tego jako wspólnota uczniów-misjonarzy, my, którzy doświadczyliśmy żywego spotkania z Nim i chcemy każdego dnia dzielić z innymi tę niedającą się z niczym porównać radość. 7.2 Nawrócenie duszpasterskie i misyjna odnowa wspólnot

365. Silne postanowienie zaangażowania misyjnego powinno przenikać wszystkie struktury kościelne i wszystkie plany duszpasterskie diecezji, parafii, wspólnot zakonnych, ruchów religijnych oraz wszelkich instytucji kościelnych. Żadna wspólnota nie może wymówić się od zdecydowanego, angażującego wszystkie siły wkroczenia na drogę nieustannego procesu odnowy misyjnej i porzucania skostniałych struktur, które przestały sprzyjać przekazowi wiary. 366. Osobiste nawrócenie uzdalnia do oddania wszystkiego na służbę budowania Królestwa życia. Biskupi, prezbiterzy, diakoni stali, osoby konsekrowane i wierni świeccy — wszyscy jesteśmy wezwani do przyjmowania postawy ciągłego nawracania duszpasterskiego, które oznacza uważne słuchanie i rozeznawanie „co mówi Duch do Kościołów” (Ap 2,29) poprzez znaki czasu, w których objawia się Bóg. 367. Posługi duszpasterskiej Kościoła nie można wyrwać z kontekstu historycznego, w którym żyją jego członkowie. Ich życie toczy się bowiem w bardzo konkretnym kontekście społeczno-kulturalnym. Przemiany społeczne i kulturalne w sposób oczywisty oznaczają nowe wyzwania dla Kościoła w jego misji budowania Królestwa Bożego. Stąd właśnie, przez wierność Duchowi Świętemu, który nas prowadzi, rodzi się potrzeba odrodzenia Kościoła. Proces ten zakłada przemiany duchowe, duszpasterskie, a także instytucjonalne. 368. Nawrócenie duszpasterzy prowadzi nas także ku głębszemu przeżywaniu i krzewieniu duchowości komunii i uczestnictwa, „podkreślając jej znaczenie jako zasady wychowawczej wszędzie tam, gdzie kształtuje się człowiek i chrześcijanin, gdzie formują się szafarze ołtarza, duszpasterze i osoby konsekrowane, gdzie powstają rodziny i wspólnoty”15. Nawrócenie duszpasterskie wymaga tego, by wspólnoty kościelne były wspólnotami uczniów-misjonarzy zgromadzonymi wokół Jezusa Chrystusa, Mistrza i Pasterza. Tu bowiem rodzi się postawa otwarcia, dialogu i dyspozycyjności — dla promowania współodpowiedzialności i rzeczywistego uczestnictwa wszystkich wiernych w życiu wspólnot chrześcijańskich. Dziś bardziej niż kiedykolwiek świadectwo komunii w Kościele i świętość są naglącą potrzebą duszpasterską. Planowanie duszpasterskie musi inspirować się nowym przykazaniem miłości (J 13,35)16. 369. Model wzorcowy dla odnowy wspólnotowej odnajdujemy w pierwszych wspólnotach chrześcijańskich (Dz 2,42—47), które potrafiły szukać wciąż nowych

15 Jan Paweł II, list apostolski Novo millennio ineunte, 43. 16 Tamże, 20.

80

WIĘŹ  Zima 2013


Pójść na drugi brzeg

kościelnej”17 stanie się możliwe do zrealizowania dzięki nowemu zapałowi misyjnemu, ukazującemu Kościół jako matkę, która wychodzi na spotkanie, jako gościnny dom i stałą szkołę komunii misyjnej. 371. Projekt duszpasterstwa diecezjalnego i droga duszpasterstwa organicznego winny być świadomą i skuteczną odpowiedzią na wymogi współczesnego świata, zawierającą „konkretne elementy programu — cele i metody pracy, zasady formacji i doskonalenia duszpasterzy i ich współpracowników, sposoby poszukiwania potrzebnych środków — dzięki którym orędzie Chrystusa może docierać do ludzi, kształtować wspólnoty, głęboko na nie oddziaływać poprzez świadectwo o wartościach ewangelicznych, składane także w życiu społecznym i kulturze”18. Świeccy powinni mieć udział w tworzeniu projektu: w rozeznawaniu, podejmowaniu decyzji, planowaniu i realizacji19. Taki diecezjalny projekt duszpasterski wymaga ciągłej weryfikacji ze strony biskupa, kapłanów i innych podmiotów duszpasterskich, w postawie otwartej, a przez to stale uważnej na wymagania wciąż zmieniającej się rzeczywistości. 372. Mając na uwadze szeroki zasięg administracyjny naszych parafii, zaleca się ich podział na mniejsze jednostki terytorialne, z osobnymi grupami odpowiedzialnymi za koordynację i animację duszpasterską, co pozwoliłoby na zbliżenie się do konkretnych osób i grup, które zamieszkują dany rejon. Jest wskazane, by odpowiedzialni za misję inicjowali formowanie się wspólnot rodzin, które będą dawać impuls do dzielenia się wiarą oraz odpowiadać na problemy lokalnej społeczności. Uznajemy za ważny fenomen naszych czasów pojawienie się i rozpowszechnianie różnych form wolontariatu misyjnego, który podejmuje posługę na wielu polach. Kościół wspiera sieć i programy wolontariatów narodowych i międzynarodowych, które w wielu krajach powstały jako przejaw aktywności 17 Tamże, 29. 18 J.w. 19 Zob. Jan Paweł II, adhortacja apostolska Christifideles laici, 51.

81

Kościele, nawróć się!

form ewangelizacji, dostosowanych do kultur i okoliczności głoszenia. Dalszych motywów dostarcza nam eklezjologia komunii II Soboru Watykańskiego, droga synodalności posoborowej oraz poprzednie Konferencje Ogólne Episkopatu Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Nie zapominamy, że Jezus zapewnił nas: „gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam jestem pośród nich” (Mt 18,20). 370. Nawrócenie duszpasterskie w naszych wspólnotach wymaga przejścia od modelu duszpasterstwa wyłączNawrócenie pastoralne nie zachowawczego do duszpasterstwa wymaga przejścia od modelu zdecydowanie misyjnego. W ten sposób duszpasterstwa wyłącznie wezwanie: „jedyny program Ewangelii zachowawczego do duszpasterstwa musi się nadal ucieleśniać […] w histozdecydowanie misyjnego. rycznej rzeczywistości każdej wspólnoty


W e zwan i e z A par e c i d y

społeczeństwa obywatelskiego dla dobra najuboższych mieszkańców naszego kontynentu — w świetle zasad godności, pomocniczości i solidarności, w zgodzie z nauczaniem społecznym Kościoła. Nie chodzi tu jedynie o strategie odnoszenia sukcesów duszpasterskich, lecz o wierność w naśladowaniu Mistrza — zawsze tak bliskiego, przystępnego, otwartego na wszystkich, pragnącego nieść życie do wszystkich zakątków ziemi. 7.3 Nasze zaangażowanie w misje ad gentes

373. Świadomi tego i wdzięczni Ojcu za to, że tak umiłował świat, iż zesłał swojego Syna, aby świat zbawić (J 3,16), chcemy być kontynuatorami Jego misji, gdyż jest to właściwym powodem istnienia Kościoła i określa jego głęboką tożsamość. 374. Jako uczniowie-misjonarze pragniemy, by świadectwo o Chrystusie dotarło aż na krańce ziemi. Odkrywamy zaś obecność Ducha Świętego na terenach misyjnych dzięki następującym znakom: a) obecność we wszystkich kulturach wartości płynących z Królestwa Bożego, które od wewnątrz kształtują te kultury, by niwelować przekaz przeciwny ewangelicznemu; b) wysiłek mężczyzn i kobiet, którzy odnajdują w swoich przekonaniach religijnych impuls do kształtowania historii; c) narodziny wspólnoty Kościoła; d) świadectwo osób i wspólnot, które głoszą Jezusa Chrystusa przez przykład świętości życia. 375. Jego Świątobliwość Benedykt XVI potwierdził, że misja ad gentes otwiera się na nowe wymiary: […] „Zakres missio ad gentes okazuje się znacznie poszerzony, a nie określany jedynie na podstawie kryteriów geograficznych czy prawnych. Prawdziwymi adresatami misyjnej działalności Ludu Bożego nie są bowiem tylko narody niechrześcijańskie i odległe ziemie, ale również środowiska społeczno-kulturalne, a zwłaszcza serca”20. 376. Zarazem świat oczekuje od naszego Kościoła Ameryki Łacińskiej i Karaibów jeszcze ważniejszego zaangażowania — w misję powszechną na wszystkich kontynentach. Aby nie wpaść w pułapkę zamknięcia się w sobie samych, winniśmy formować się jako uczniowie-misjonarze bez granic, gotowi, by udać się „na drugi brzeg”, ten, na którym Chrystus nie został jeszcze rozpoznany jako Bóg i Pan, gdzie Kościół jeszcze nie jest obecny21. 377. Jako uczniowie będący misjonarzami ze swej istoty, na mocy chrztu świętego i sakramentu bierzmowania, formujemy w sobie serce ogarniające cały świat, otwarte na wszystkie kultury i wszelkie prawdy, kształtując tym samym naszą zdolność do budowania więzi międzyludzkich i do dialogu. Z odwagą daną nam przez Ducha Świętego jesteśmy gotowi do głoszenia Chrystusa tam, gdzie nie został jeszcze przyjęty — naszym życiem, naszym działaniem, naszym wyznawaniem wiary 20 Benedykt XVI, Przemówienie do uczestników sympozjum z okazji 40. rocznicy soborowego dekretu Ad gentes, 11 marca 2006. 21 Dekret Ad gentes, 6.

82

WIĘŹ  Zima 2013


i mocą Słowa Bożego. Emigranci są tak samo uczniami i misjonarzami, tak samo są wezwani do bycia nowym zasiewem ewangelizacji, za przykładem wielu emigrantów i misjonarzy, którzy przynieśli wiarę chrześcijańską do naszej Ameryki. 378. Chcemy pobudzać Kościoły lokalne, by wspierały i zakładały centra misyjne na szczeblu narodowym oraz by działały w ścisłej łączności z Papieskimi Dziełami Misyjnymi, a także z innymi organizacjami kościelnymi, których ważność oraz dynamikę animacji i współpracy na polu misyjnym doceniamy i za co z serca dziękujemy. W pięćdziesiątą rocznicę ukazania się encykliki Fidei donum dziękujemy Bogu za misjonarzy i misjonarki, którzy przybyli niegdyś na nasz kontynent, i dziękujemy tym, którzy dziś tu są, dając świadectwo o duchu misyjnym swoich Kościołów lokalnych, z których zostali posłani. 379. Jest naszym pragnieniem, by ta V Konferencja stała się dla wielu uczniów z naszych Kościołów impulsem do pójścia i ewangelizowania na „drugim brzegu”. Wiara umacnia się podczas dzielenia i dlatego konieczne jest, by nasz kontynent wkroczył w epokę nowej wiosny misji ad gentes. Jesteśmy Kościołem ubogim, lecz „musimy dawać z naszego ubóstwa i dzielić się radością naszej wiary”22 oraz czynić to bez składania na barki określonej grupy posłanych zobowiązania, które przynależy całej wspólnocie chrześcijan. Nasza zdolność do dzielenia się darami duchowymi oraz zasobami ludzkimi i materialnymi z innymi Kościołami potwierdzać będzie autentyczność naszej nowej gotowości misyjnej. Dlatego też zachęcamy do uczestnictwa w celebracji kongresów misyjnych. […] 548. Ta V Konferencja, przypominając o przykazaniu, by iść i czynić uczniów (Mt 28,20), ma nadzieję obudzić Kościoły Ameryki Łacińskiej i Karaibów do wielkiego zrywu misyjnego. Nie możemy zmarnować tej godziny łaski. Potrzebujemy nowej Pięćdziesiątnicy! Musimy wyjść na spotkanie osób, rodzin, wspólnot i narodów, by głosić im i dzielić się z nimi darem spotkania z Chrystusem, który napełnił nasze życie sensem, prawdą i miłością, radością i nadzieją! Nie możemy być spokojni, czekając biernie w naszych świątyniach, lecz musimy spiesznie udać się na wszystkie strony, aby głosić, że ostatnie słowo nie należy do zła i śmierci — że miłość jest silniejsza, że zostaliśmy wyzwoleni i zbawieni przez paschalne zwycięstwo Pana historii, że On sam powołuje nas w Kościele oraz że pragnie pomnożyć liczbę swoich uczniów i misjonarzy dla budowania swojego Królestwa na naszym kontynencie. Jesteśmy świadkami i misjonarzami: w wielkich miastach i małych wioskach, w górach i dżunglach naszej Ameryki, we wszystkich środowiskach życia społecznego: na wszelkiego rodzaju „areopagach” życia publicznego naszych krajów i w skrajnie trudnych warunkach życia, przyjmując ad gentes jako naszą troskę o powszechną misję Kościoła. Z hiszpańskiego przełożyła Agnieszka Komorowska

22 Dokument końcowy z Puebla, 368.

83

Kościele, nawróć się!

Pójść na drugi brzeg


Kasper Kaproń OFM

Kościół, który się nawraca Drukowany obok dokument końcowy V Konferencji Ogólnej Episkopatu Ameryki Łacińskiej i Karaibów w Aparecidzie z 2007 r. wytyczył aktualny program pastoralny dla Kościoła w Ameryce Południowej i Środkowej. W pierwszą rocznicę tej Konferencji kard. Oscar Rodríguez Maradiaga z Hondurasu (obecnie: koordynator Rady Kardynałów powołanej przez papieża Franciszka) opublikował artykuł pod wymownym tytułem Nawrócenie duszpasterskie jako wyzwanie. Pisał w nim: Podczas przygotowań do Konferencji mówiło się często o „konieczności poszukiwania nowych modeli duszpasterskich, gdyż dotychczasowe nie odpowiadają już aktualnej sytuacji”. Po dokonaniu głębszej analizy musieliśmy zgodzić się z tym postulatem. Nie można było funkcjonować dalej według utartych schematów. Jeden z moich bliskich współpracowników powiedział mi: „Czasami nie wystarczy ograniczyć się do zmian i przeróbek w wystroju domu, lecz trzeba zmienić dom”. Zmiany kulturowe są ogromne. We współczesnej kulturze łatwo można dostrzec kierunki propagujące budowę społeczeństwa bez jakiegokolwiek odniesienia do Boga i religii. Niepokojący jest fakt odchodzenia wielu katolików do sekt i wspólnot o protestanckim rodowodzie. Trudne czasy wymagają nowych uczniów. […] Zbyt wiele osób jednak postrzega Kościół jedynie jako zbiór norm, praw, zakazów. Musimy szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, czym jest Kościół: instytucją, która przyjmuje interesantów, czy też Matką, która szuka zagubionej owcy? Czy potrafimy pociągać miłością, która przeobraża w ucznia Chrystusa? Być może koncentrujemy się jedynie na doktrynie, dyscyplinie eklezjalnej, kwestiach moralnych? Czy w praktyce duszpasterskiej dążymy jedynie do tego, aby ludzie zmieniali swoje postępowanie, czy też rzeczywiście staramy się zaszczepić w nich pasję do Królestwa Bożego? To pasja czyni człowieka gotowym do poświęceń. Jeżeli w sercu człowieka płonie ogień, to z radością i bezinteresownie może podjąć się on realizacji najtrudniejszych zadań. Czy potrafimy czynić z nowo ochrzczonych gorliwych misjonarzy? Każdy chrześcijanin musi poczuć się współodpowiedzialny za wzrost Bożego Królestwa. Osoby wierzące liczą też na autentyczne nawrócenie swoich duszpasterzy. Jako biskupi i kapłani musimy rozbudzić w sobie tęsknotę do duszpasterskiej bliskości.

84

WIĘŹ  Zima 2013


Kościół, który się nawraca

[…] Jeden z moich współbraci biskupów mówił o rysunkach dzieci z Santiago de Chile przedstawiających Kościół: drzwi zamknięte, ksiądz (jeżeli był na obrazku) stojący gdzieś z boku, za dzwonnicą. Zjawisko klerykalizmu, niestety, jest dość powszechne. Nie brakuje też i świeckich, którzy chcą się klerykalizować. Dostrzec można też inną skrajność: integrystów, którzy w dyscyplinarnych zaostrzeniach widzą sposób rozwiązania aktualnych problemów, zapominając o ewangelicznych błogosławieństwach1.

Kard. Rodriguez Maradiaga w swoich stwierdzeniach jest klarowny: wobec wyzwań współczesności istniejący do tej pory model Kościoła nie sprawdza się. Należy więc dokonać rzeczywistej przebudowy istniejących struktur Kościoła, czyniąc z niego wspólnotę ukierunkowaną na misję. Nie uda się to oczywiście bez wcześniejszego osobistego spotkania z Chrystusem, bo ono jedynie ma moc przemienić wewnętrznie człowieka i uczynić go świadkiem.

Należy zatem dokonywać takich zmian strukturalnych w Kościele, aby stał się on wspólnotą misyjnych wspólnot, które wychodzą na zewnątrz, aby dzielić się ze światem Tym, który przyszedł po to, „aby [owce] miały życie i miały je w obfitości” (J 10,10). Konieczna jest zmiana mentalności, przeobrażenie serca i umysłu uczniów, ale także niezbędne są strukturalne przeobrażenia, tak aby cały Kościół stał się Kościołem misyjnym. Proces tan nazwany został przez biskupów CELAM „nawróceniem duszpasterskim”. Jest to bez wątpienia najbardziej charakterystyczny element Dokumentu z Aparecidy (dalej: Apar.). Tematowi temu poświęcony jest w całości podrozdział 7.2 zatytułowany Nawrócenie duszpasterskie i misyjna odnowa wspólnot (zob. obok). Nacisk, jaki Dokument z Aparecidy kładzie na misyjność Kościoła, wynika z historycznego kontekstu Kościoła w Ameryce Łacińskiej. Otóż powszechnie terminem „misjonarz” określano tam duchownych i osoby konsekrowane, przybywające z odległych stron, głównie z Europy, w celu: najpierw, głoszenia Ewangelii ludności tubylczej, a następnie: wzmacniania struktur nowo powstałych Kościołów. Być misjonarzem znaczyło przynależeć do wąskiej grupy osób specjalnie wytypowanych do podjęcia określonych zadań w Kościele. Zadaniem misjonarzy było iść do najbardziej zagubionych i zapomnianych części świata z orędziem Ewangelii. Lokalny Kościół posiadał własnych członków (księży, zakonników i zakonnice, wiernych świeckich), którzy także głosili słowo Boże, jednakże nie byli oni określani misjonarzami; sami też za takich się nie uważali, gdyż wywodzili się z miejscowej ludności. 1 O. Rodríguez Maradiaga, Una conversión pastoral: el desafío, w: Testigos de Aparecida, t. I, Bogotá 2008, s. 412—413.

85

Kościele, nawróć się!

Każdy jest misjonarzem


Ka s p e r Kapro ń O F M

Stopniowo jednak znaczenie terminu „misjonarz” stawało się szersze. Wiele grup apostolskich przyjęło w swoich nazwach określenia nawiązujące do misyjności. W ten sposób rozwijała się nowa świadomość misyjnej działalności Kościoła. Konferencja w Aparecidzie jest konsekwencją procesu, który nasilił się po II Soborze Watykańskim. Zaczęto w tym okresie zwracać uwagę na fakt, że wszystkie wspólnoty eklezjalne, a także ich poszczególni członkowie, są podmiotami działalności misyjnej. Dlatego też błędne było twierdzenie, że Kościół ewangelizuje tylko poprzez wybranych i oddelegowanych do tego zadania członków, gdyż cały Kościół jest misyjny. W zadaniu tym uczestniczą wierni na mocy sakramentu chrztu, co zostało wyraźnie przypomniane w dokumentach soborowych. W Aparecidzie był to główny temat. Wezwanie do „nawrócenia pastoralnego” jest więc skierowane do wszystkich wspólnot chrześcijańskich i do wszystkich członków Kościoła. Porzucić duszpasterstwo konsumpcyjne

Dokument Końcowy z Aparecidy, będący tekstem pastoralnym, a nie podręcznikiem teologii, nie podał precyzyjnej definicji pojęcia „nawrócenie duszpasterskie”, jednak dość precyzyjnie opisał jego znaczenie. „Nawrócenie duszpasterskie wymaga od naszych wspólnot przejścia z duszpasterstwa czysto zachowawczego do duszpasterstwa zdecydowanie misyjnego” (zob. Apar. 370). Chodzi tu o zmianę metod postępowania, pedagogii, projektów pastoralnych i reorganizację struktur Kościoła. Jest to przejście od postawy wyczekiwania do działania. Jest to zachęta do ukierunkowania duszpasterstwa nie „ku sobie, do wewnątrz”, lecz na zewnątrz. Może to wiązać się z koniecznością porzucenia (a przynajmniej weryfikacji) tradycyjnych form działania Kościoła. Ma to być wyjście do innych w ich konkretnym miejscu i sytuacji życia. Kościół ma prowadzić duszpasterstwo wychodzące do ludzi, odrzucające postawę statyczną, komfort i stabilność. To apel o zmianę mentalności, sposobów widzenia i myślenia: trzeba wyjść na zewnątrz, aby spotkać, znaleźć, a nie czekać. Przemiana dotyczyć ma tak osób, jak i struktur. Wezwanie do nawrócenia pastoralnego to apel o nowe duszpasterstwo na nowe czasy. Nawrócenie jest zmianą kierunku. Wymaga ono porzucenia tego, co znane, na rzecz pójścia w nieznane; zrezygnowania z wygody na rzecz dyskomfortu na wzór Abrahama, który usłyszał: „Wyjdź z twojej ziemi rodzinnej i z domu twego ojca do kraju, który ci ukażę” (Rdz 12,1). Porzucić należy duszpasterstwo zachowawcze, skoncentrowane na konserwowaniu istniejącego stanu rzeczy. Taka praktyka pastoralna przechowuje dobra duchowe, strzeże ich i rozdziela według zapotrzebowania tym, którzy przychodzą o nie prosić. Duszpasterstwo jest tu zredukowane do sakramentalizmu. To ostatnie pojęcie jest powszechnie używane w Ameryce Łacińskiej do opisu praktyki „ilościowego” sprawowania sakramentów bez odpowiedniego przygotowania ka-

86

WIĘŹ  Zima 2013


Kościół, który się nawraca

techetycznego i mistagogicznego. Posługa duszpasterska zawężona zostaje wtedy do sprawowania sakramentów, niekiedy rozumianych magicznie. Ważna staje się liczba Mszy, chrztów, dzieci, które przystąpiły do Pierwszej Komunii, osób, które zawarły sakrament małżeństwa, udzielonych rozgrzeszeń, a mniej istotne jest pytanie o pogłębienie osobowej relacji z Bogiem. Jest to duszpasterstwo ukierunkowane na społeczeństwo określane mianem christianitas, które w rzeczywistości już nie istnieje. W takim modelu Kościoła podejmuje się działania w stosunku do wiernych, ale bez mobilizowania ich do samodzielnej inicjatywy. Jest to duszpasterstwo zamkniętej grupy. Można podsumować, że jest to duszpasterstwo konsumpcyjne.

Przejście do nowych form pastoralnych wymaga głębokich zmian w postawach i w zachowaniach. Nowy model duszpasterstwa zakłada wyjście z oblężonej twierdzy, w której oczekiwało się przybywających, na nieustannie zmieniające się aeropagi współczesności. Jest to duszpasterstwo bezgranicznego zawierzenia Temu, który powiedział: „Nie lękajcie się!”. W nowej sytuacji niewiele można z góry przewidzieć i założyć. Kościół może być tu porównany do matki, która szuka swego dziecka, nie wiedząc nawet w jakim miejscu i w jakiej kondycji może je znaleźć: matka jednak nikogo nie odrzuca i nie przekreśla. Tak jak matka — przyjmuje, kocha, rozumie, współczuje, leczy zranienia. I ofiaruje zbawienie, które jest darem Chrystusa Metodologia tego duszpasterstwa opiera się na przypowieściach o marnotrawnym synu i o miłosiernym Samarytaninie. Kościół ma być otwartym domem, który przyjmuje rozbitków i z którego nieustannie trzeba wychodzić, aby szukać zagubionego i zranionego brata. Inną ewangeliczną sceną, która doskonale ukazuje założenia duszpasterstwa misyjnego, jest rozmowa Jezusa z Samarytanką przy studni (J 4,5—42). Do sceny tej nawiązał w swoim wystąpieniu w czasie Synodu Biskupów poświęconemu nowej ewangelizacji bp Antoni Reimann z boliwijskiego wikariatu apostolskiego Ñuflo de Chávez (polski franciszkanin). Scena ta stała się punktem wyjścia przesłania ojców synodalnych, którzy napisali: „Jak Jezus przy studni, również Kościół ma usiąść obok ludzi naszych czasów, uobecniając Pana w ich życiu, by mogli Go spotkać, bo tylko On jest wodą, która daje prawdziwe, wieczne życie”. W nawróceniu duszpasterskim chodzi nie tyle o strategie do wypracowania, ile o wierność wobec Mistrza (zob. Apar. 372), o naśladowanie Go. Jezus nie ma wobec Samarytanki uprzedzeń ze względu na płeć lub pochodzenie społeczne. Nie czeka, że ona rozpocznie dialog: to on podejmuje inicjatywę. Jest prawdziwym pasterzem, który wychodzi na poszukiwanie zaginionej owcy. Z najdalszej pozycji, jaka tylko może istnieć (świętość Boga-Człowieka), zszedł w noc grzesznej kobiety z Samarii. Kościół ma działać tak jak Jezus.

87

Kościele, nawróć się!

Kościół ma usiąść obok ludzi naszych czasów


Ka s p e r Kapro ń O F M

Parafie po nowemu

Nowe formy głoszenia Ewangelii wymagają równoczesnej odnowy Kościoła w jego wymiarze instytucjonalnym. Biskupi CELAM stwierdzili w Aparecidzie, że wiele struktur nie spełnia już swej roli i nie sprzyja procesowi przekazu wiary (por. Apar. 365). Zmiany muszą dotknąć w sposób nieunikniony zwłaszcza struktur parafialnych, gdyż to one w głównej mierze są miejscem realizacji misji. Należy więc zastanowić się nad przeobrażeniami w strukturach parafialnych, aby stały się one wspólnotą wspólnot misyjnych (zob. Apar. 367). Zmiany w parafiach powinny iść w kierunku takiej przebuNowy model duszpasterstwa zakłada wyjście z oblężonej twierdzy dowy struktur, aby pełniły one służebną rolę w stosunku do zadania, jakim jest na nieustannie zmieniające się misja. Uczynienie z parafii wspólnoty aeropagi współczesności. misyjnej może prowadzić do gruntownych przeobrażeń strukturalnych w Kościele. Warto zatem przypomnieć, że system parafialny nie jest odwieczny. Początków parafii — w przeciwieństwie do diecezji — nie należy szukać w czasach apostolskich. Wyodrębnienie się parafii to konsekwencja edyktów cesarskich, które uczyniły chrześcijaństwo religią państwową Imperium Rzymskiego. W pierwszych trzech wiekach chrześcijaństwo rozwijało się głównie w ośrodkach miejskich, gdzie na czele każdej ze wspólnot stał biskup. Kiedy prześladowania Kościoła ustały, a polityka cesarzy sprzyjała rozwojowi chrześcijaństwa, zasięg Kościoła stawał się szerszy i zaczął obejmować także mniejsze skupiska ludności. Aby nie tworzyć nowych stolic biskupich, mniejsze ośrodki były powierzane pasterskiej trosce prezbiterów, którzy do tego czasu stanowili najbliższe otoczenie biskupa. Biskup oddelegował prezbiterów do pracy w terenie, przekazując im część własnych uprawnień i kompetencji (przede wszystkim dotyczących życia sakramentalnego). Oczywiście system ten był niezmiennie oparty na osobie i posłudze biskupa, który mieszkając w większym ośrodku, zarządzał Kościołem lokalnym. Ostatecznie model ten ukształtował się na przełomie XII i XIII wieku i został prawnie usankcjonowany w dekretach Soboru Trydenckiego. Podział Kościoła diecezjalnego na mniejsze jednostki administracyjne, którymi są parafie, został potwierdzony w aktualnym Kodeksie Prawa Kanonicznego z 1983 r: „Każda diecezja lub inny Kościól partykularny powinny być podzielone na odrębne części czyli parafie” (kan. 374 § 1). Parafia nie jest zatem strukturą zbudowaną w oparciu o fundamenty teologiczne, lecz jest jednostką funkcjonalną, powstałą celem zapewnienia wiernym lepszej dostępności do dóbr duchowych i dla usprawnienia administracji. Kościół w wymiarze teologicznym zbudowany jest w oparciu o diecezje i pełniących w nich posługę biskupów — następców apostołów. Konferencja w Aparecidzie wskazuje, że obecny system parafialny należy przekształcić w taki sposób, aby został on podporządkowany zadaniu, jakim

88

WIĘŹ  Zima 2013


Kościół, który się nawraca

jest działalność misyjna i ewangelizacyjna Kościoła lokalnego. Parafia powinna pełnić rolę służebną wobec misji, a nie na odwrót. Ożywić parafię znaczy rozszerzyć przestrzeń działania dla mniejszych wspólnot, które są znakiem żywotności i płodności Kościoła. Reorganizacja struktur parafialnych ma na celu również przywrócenie należnej roli wspólnocie Kościoła lokalnego, skupionego wokół swego biskupa. Jest to więc równocześnie proces decentralizacji: ożywienie i uaktywnienie bazy, a jednocześnie scalenie Kościoła i jego jedności wokół jedynego centrum Kościoła lokalnego, który gromadzi się wokół swego pasterza. Biskupi w Aparecidzie nie odrzucili oczywiście struktury parafialnej. Wzywają jednak do restrukturyzacji form ich funkcjonowania (zob. Apar. 170—172). Konkretną propozycję przebudowy parafii przedstawił kard. Jorge Bergoglio w książkowym wywiadzie Jezuita:

Postulowany proces podziału parafii to dążenie do powołania „mniejszych jednostek terytorialnych, z osobnymi grupami odpowiedzialnymi za koordynację i animację duszpasterską” (Apar. 372). Może to być zrealizowane tylko w oparciu o dobrze przygotowanych wiernych świeckich. Restrukturyzacja parafii to proces budowy wspólnoty wspólnot, w oparciu o grupy rodzin zamieszkujących to samo terytorium. Chodzi o łączenie ludzi związanych miejscem zamieszkania, a nie formą przeżywania wiary lub innymi zainteresowaniami religijnymi. Nie chodzi tu bowiem o tworzenie kościelnych stowarzyszeń lub grup, w których członków łączy podobny ogląd rzeczywistości, forma sprawowanej liturgii czy przekonania społeczno-polityczne, lecz o tworzenie autentycznego Kościoła, który jest zróżnicowany w swoich członkach. Nie chodzi o budowanie partykularyzmów, lecz o tworzenie autentycznego katolicyzmu — powszechności. Chodzi o budowanie bliskości we wspólnym życiu, a nie o wspólne oddawanie się jakiemuś hobby przez kilka godzin dziennie. Takie rozumienie wspólnoty wspólnot chroni ponadto przed tendencjami rozłamowymi w Kościele i tworzeniem się sekt. Również diecezje wezwane są do nawrócenia duszpasterskiego (Apar. 168). Ma się to przejawiać w konkretnych projektach pastoralnych. Zadaniem diecezji 2 F. Ambrogetti, S. Rubin, Jezuita. Papież Franciszek. Wywiad rzeka z Jorge Bergoglio, tłum. A. Fijałkowska-Żydok, Kraków 2013, s. 87.

89

Kościele, nawróć się!

Jakiś czas temu powiedziałem pewnemu dziennikarzowi, że według wyników badań socjologów religii strefa wpływów parafii rozciąga się w promieniu sześciuset metrów wokół niej. W Buenos Aires odległość między parafiami wynosi zazwyczaj około 2000 metrów. Dlatego zasugerowałem kiedyś księżom, by wynajęli garaż, i jeśli znajdą odpowiedniego świeckiego, niech go tam wyślą. Niech pobędzie trochę z ludźmi, niech im głosi katechezę, a nawet udzieli Komunii Świętej chorym lub tym, którzy są na to gotowi. Jeden proboszcz powiedział na to, że jeśli tak zrobi, to parafianie nie przyjdą już nigdy na Mszę Świętą. „Jak to! — krzyknąłem i zapytałem: — A teraz dużo ich przychodzi?”. „Nie” — przyznał. Wyjście do ludzi oznacza także wyjście z samych siebie, z obszaru własnych przekonań, jeśli te stają się przeszkodą, jeśli zamykają horyzont, którym jest Bóg; oznacza stanąć w postawie słuchania2.


Ka s p e r Kapro ń O F M

jest organizowanie i koordynowanie działalności wspólnot eklezjalnych według dynamiki duszpasterskiego nawrócenia. Ma temu sprzyjać opracowanie właściwych programów pastoralnych, będących „świadomą i skuteczną odpowiedzią na wymogi współczesnego świata” (Apar. 371). W projektach duszpasterskich diecezji wierni świeccy nie mogą być postrzegani jako bierni obserwatorzy lub jako szeregowi wykonawcy poleceń. Dokument z Aparecidy podkreśla, że świeccy powinni „mieć udział w tworzeniu projektu: w rozeznawaniu, podejmowaniu decyzji, planowaniu i realizacji” (Apar. 371). Model Kościoła, na który wskazują biskupi CELAM, ma niewiele wspólnego ze strukturą, w której to „góra” przygotowuje projekty do realizacji przez eklezjalne „doły”. Wszyscy członkowie są zaproszeni do współpracy na wszystkich etapach przygotowania i realizacji projektu. Jest to Lud Boży w rozumieniu nauczania II Soboru Watykańskiego. Projekty duszpasterskie nie są jednak sztywnymi aktami, które należy w sposób bezwarunkowy wdrażać życie. Wymagają one elastyczności, nieustannej aktualizacji i dostosowania do zmieniających się okoliczności. Wzorcem duszpasterskiego nawrócenia są wspólnoty pierwszych chrześcijan, „które potrafiły szukać wciąż nowych form ewangelizacji, dostosowanych do kultur i okoliczności głoszenia” (Apar. 369). Działalność misyjna wyrażona w projektach to otwarcie się na działanie Ducha i wsłuchiwanie się w to, co On podpowie w danej sytuacji. Duszpasterstwo związane jest ściśle z życiem, które jest dynamicznym procesem. Zmiany, które postuluje Dokument z Aparecidy, wymagają przede wszystkim „nawrócenia mentalnego”. Ciężar przyzwyczajeń do dotychczasowych form duszpasterskiego działania jest przecież olbrzymi. Struktury parafii są często zastygłe i nie jest łatwo zmienić formy, do których wielu duchownych i świeckich się od lat przyzwyczaiło. Dlatego zasadniczą sprawą jest tu formacja zarówno duchownych, jak i świeckich katolików, którzy będą realizować te wskazania. Chodzi o rozpoczęcie procesu, którego celem jest przekształcenie biernych chrześcijan w świadków i głosicieli wiary oraz przekształcenie wspólnot Kościoła ze stacji obsługi duszpasterskiej we wspólnoty misyjne. Jest to olbrzymie wyzwanie. Wymaga ono wysiłku nieustannego uczenia się, stanięcia wobec nieznanego, przyjęcia postawy pełnej pokory. Misjonarz — każdy z nas — powinien być gotowy do akceptacji własnych błędów, pomyłek i niepowodzeń, ponieważ podejmując się nowych form działania, trudno o pewne i sprawdzone rozwiązania. Błędy są i będą nieuniknione. Ale nie można nie próbować. Kasper Kaproń OFM Kasper Kaproń OFM — ur. 1971. Franciszkanin, doktor liturgiki. Przez kilka lat był dusz-

pasterzem we Włoszech. W latach 2001—2007 odbył studia specjalistyczne na Papieskim Instytucie Liturgicznym św. Anzelma w Rzymie. Od ponad dwóch lat pracuje na misjach w Boliwii, obecnie wśród Indian Guarayos.

90

WIĘŹ  Zima 2013


Jesteśmy przy ścianie Z bp. Grzegorzem Rysiem rozmawia Konrad Sawicki

Konrad Kiedy po raz pierwszy usłyszał Ksiądz Biskup termin „nawrócenie Sawicki duszpasterskie”?

Bp W ubiegłym roku. W ramach przygotowań do II Kongresu Nowej Grzegorz Ewangelizacji pojechałem na jeden dzień do Londynu na spotkanie Ryś liderów kursu ewangelizacyjnego Alfa. Brał w nim udział Marc de Leyritz, którego zaprosiliśmy na nasz Kongres. Chciałem z nim porozmawiać o temacie jego wystąpienia w Warszawie. Powiedział, że najchętniej mówiłby o nawróceniu duszpasterskim. Padło tylko samo hasło, więcej wtedy na ten temat nie rozmawialiśmy. Gdy wróciłem do Polski, natychmiast sięgnąłem po dokument z Aparecidy i zacząłem zgłębiać temat. A Marc de Leyritz rzeczywiście we wrześniu tego roku na Kongres przyjechał i pięknie mówił o nawróceniu pastoralnym. Nie bez znaczenia był tu fakt, że on przez siedemnaście lat pracował w Brazylii, więc znał temat od podszewki.

Bp Ryś Niemal od razu. Jeszcze nie czytając definicji duszpasterskiego nawrócenia w dokumencie z Aparecidy, która do mnie bardzo przemawia, już wiedziałem, że właśnie o to mi chodzi. Potem potwierdziłem tę intuicję i przekonałem się, że to jest ważny klucz. Sawicki Czy dotychczasowe prace Zespołu szły mniej więcej tym samym torem?

91

Kościele, nawróć się!

Sawicki Czy już wtedy — jako przewodniczący Zespołu Episkopatu ds. Nowej Ewangelizacji — poczuł Ksiądz Biskup, że to jest jego teren działania?


Z bp .  Grz e g orz e m R y s i e m rozmaw i a Konra d Saw i c k i

Bp Ryś Wydaje mi się, że tak. Według dokumentu z Aparecidy nawrócenie duszpasterskie dotyczy naszych wspólnot i polega na przejściu od zabiegów duszpasterskich o charakterze konserwującym (zachowawczym) do działań o charakterze misyjnym. Dokładnie o to chodzi w nowej ewangelizacji. Szukamy ludzi, którzy są ochrzczeni, ale których nie ma w naszych kościołach, w naszych zgromadzeniach, w naszych wspólnotach. Na tym polega prosta zależność między nową ewangelizacją a nawróceniem duszpasterskim. Bo jeśli w przeciętnej polskiej diecezji mamy te, powiedzmy, 48% regularnie praktykujących, to pojawia się pytanie, czy chcemy tylko zakonserwować ten stan, czy zwracać się też do pozostałych. Oczywiście nie chodzi o same liczby, trzeba dodatkowo zadać pytanie, co się za nimi kryje. Jakie jest to 48%? Niestety, prawdą jest, że często ulegamy pokusie koncentrowania się na utrzymaniu liczb. Efekt jest taki, że jako Kościół kurczymy się w sposób straszny. Organizm, nie organizacja Sawicki Wydaje się, że właśnie od takiej diagnozy wyszli biskupi latynoamerykańscy, którzy zauważyli, że ta strategia po prostu nie działa. Wiernych ubywa, jak ubywało, co oznacza, że musimy coś zmienić. Dla mnie wiele mówiący jest fakt, że ten kurs zmiany nazwali nawróceniem. Bp Ryś Nawrócenie potrzebne jest wewnątrz Kościoła. Istnieje pokusa, żeby ciągle mówić o okolicznościach zewnętrznych. Opisywać dzisiejszą kulturę czy dzisiejsze społeczeństwo i to, co się w nim dzieje, jakie niesie zagrożenia. Wtedy jednak nasza refleksja napchana jest tymi wszystkimi „izmami”: modernizmem, sekularyzmem itd. A przecież wpływ mamy przede wszystkim na samych siebie. W Polsce również musimy zadać sobie pytanie, które biskupi latynoamerykańscy postawili na zgromadzeniu CELAM w Aparecidzie: czego w naszym Kościele nie ma, a być powinno. Tamtejsi biskupi przyjrzeli się wspólnotom niekatolickim, które świetnie się rozwijają: rozmaitym kościołom pentekostalnym czy też hiper­ wolnym, które powstały ni stąd, ni zowąd. Co tam jest tak atrakcyjnego, czego brakuje w Kościele katolickim? I odpowiadają, że przede wszystkim chodzi o doświadczenie Boga. W tamtych wspólnotach jest nacisk na przeżycie i doświadczenie, a nie tylko na intelektualne poznanie. Ich katecheza jest na wskroś biblijna oraz poparta doświadczeniem braterskiej wspólnoty. Do tego dodać

92

WIĘŹ  Zima 2013


Jesteśmy przy ścianie

trzeba niezwykle istotne doświadczenie ewangelizacji. Czyli pokazanie człowiekowi, który jest w naszej wspólnocie bądź też do niej przyszedł, że on także może być posłany, potrzebny, że również dla niego istnieje zadanie misyjne, że duchowni chcą dzielić się z nim częścią odpowiedzialności. W naszym Kościele to wszystko też powinno być, a nie ma. W tym sensie nawrócenie duszpasterskie jest prawdziwym nawróceniem, bo mierzy się z pytaniem, co my możemy zmienić u siebie. Wolę zresztą w polskim przekładzie właśnie pojęcie „nawrócenie pastoralne”. Duszpasterstwo bowiem to pojęcie węższe, natomiast w wezwaniu z Aparecidy chodzi o bardzo poważny namysł pastoralny całego Kościoła, o nowe myślenie programowe. Sawicki Do kogo w tym rozumieniu odnosi się apel o nawrócenie? Bp Ryś Do każdej wspólnoty w Kościele.

Bp Ryś Tak, chociaż to jest zabezpieczenie, do którego nie mam sentymentu. Chodzi o nawrócenie wspólnoty, tzn. parafii, każdej grupy w dowolnym ruchu eklezjalnym, diecezji, lokalnych Kościołów. Faktycznie, nie chodzi tylko o księży — a jednak nawrócenie księdza jest w tej kwestii kluczowe. W dokumencie z Aparecidy pojawia się nawet taka teza, że nawrócenie pastoralne jest jednym z ważniejszych wymiarów nawrócenia księdza. To, na ile on się nawraca, widać choćby w kondycji wspólnot w jego parafii. Na spotkaniach z księżmi czy klerykami często wracam do fragmentu mówiącego o wyzwaniach, jakie stoją dziś przed kapłanem. Wymienię trzy najważniejsze, licząc od końca: celibat, wyzwania kulturowe i — przedstawione na pierwszym miejscu, jako najtrudniejsze — zmierzenie się z własną tożsamością kapłańską, tak jak jest ona opisana przez II Sobór Watykański. W soborowym dekrecie Presbyterorum ordinis tożsamość kapłana oddaje się terminem „kapłaństwo służebne”, a to znaczy, że jesteśmy na służbie wspólnoty. Gdy czyta się Presbyterorum ordinis, człowiek jest zdumiony i przez chwilę myśli, że wziął inny dokument, bo ciągle powtarza się tam „lud Boży, lud Boży, lud Boży…”, dopiero gdzieś w końcu pojawia się „ksiądz”. A to właśnie jest słuszna perspektywa, jeśli służebność kapłaństwa traktujemy serio. Nawet w wymiarze pasterskim mam władzę w Kościele nie po to, żeby przestawiać ludzi jak pionki, ona ma służyć budowaniu wspólnoty. Władza polega też na tym, że prowokuje ludzi do odkrywania

93

Kościele, nawróć się!

Sawicki Żebyśmy nie zawęzili tego tylko do kleru...


Z bp .  Grz e g orz e m R y s i e m rozmaw i a Konra d Saw i c k i

własnych charyzmatów. Cieszę się, kiedy je odkrywają. Umacniam ich, żeby z nich korzystali. W ten sposób tworzy się ciało, które w istocie jest ciałem Jezusa Chrystusa — Kościołem. Wspólnota też ma swoją misję kapłańską. Ta misja, kapłaństwo powszechne, w Presbyterorum ordinis jest nazwana kapłaństwem królewskim. Natomiast kapłan jest na służbie wspólnoty. Biskupi latynoamerykańscy stwierdzili, że kapłaństwo wierne takiej tożsamości jest trudniejsze nawet od życia w celibacie. Myślę, że mają rację. Kapłaństwo rozumiane jako służba naprawdę wymaga od księdza nawrócenia. Nieraz stawia się chrześcijanom pytanie: czy możesz pokazać owoce działania Boga w twoim życiu? Pokaż mi znaki twojego nawrócenia. Dla księdza całkiem niezłym znakiem nawrócenia byłoby, gdyby na przykład był w stanie pokazać, ile ma w swojej parafii wspólnot braterskich, w których wiara nie jest czymś przeżywanym w masie, tylko w konkretnej wspólnocie opartej na soborowym „trójnogu”— słowo, liturgia i koinonia. Sawicki Pokaż mi swoje wspólnoty, a pokażę ci stan twojego kapłaństwa? Bp Ryś Tak, jako jeden z konkretnych wymiarów tego nawrócenia. Oczywiście można równie dużo mówić o drugiej stronie — jeśli w ogóle używać kategorii „stron” — czyli o laikacie. Przykładowo mamy w polskim Kościele całą masę katolików świeckich, którzy swoją postawą nie pomagają księżom w ich nawróceniu. Chodzi o myślenie typu: „Jeśli ksiądz coś konkretnego robi, to możemy się złożyć, żeby miał na to środki”. To jest wbrew pozorom dość częste. Z tym że owo „robienie” najczęściej oznacza, że ksiądz jest dobrym gospodarzem, przeprowadził remonty, ogrodził cmentarz itd. To oczywiście także wymiar odpowiedzialności za parafię i nieraz dzieje się za cenę ogromnej ofiarności ludzi. Nie zamierzam tego deprecjonować. Jednak sam model, w którym ksiądz coś robi, a wierni tylko dają mu na to pieniądze, jest co najmniej zdumiewający. Kreślę ten obraz grubą kreską, wiadomo, że jest uproszczony, jedynie pokazuję tu pewne procesy. Sawicki Mając więc na uwadze, że nawrócenie duszpasterskie dotyczy zarówno księży, jak i świeckich, co jeszcze możemy powiedzieć o charakterze tego nawrócenia? Bp Ryś Samo nawrócenie jest tutaj bliżej pojęcia biblijnego. Znaczy tyle, co: zmiana myślenia. To jest kluczowe. Musimy się przede wszystkim nawrócić na działanie wspólnotowe. Gdy ten etap będziemy

94

WIĘŹ  Zima 2013


Jesteśmy przy ścianie

mieli za sobą, trzeba będzie odwrócić się od zabiegów konserwujących wspólnotę, a nawrócić na działanie zdecydowanie misyjne. To jest drugi etap zmiany myślenia. Sawicki W dokumencie z Aparecidy mówi się wręcz o zmianie modelów duszpasterskich. Bp Ryś Pięknie o tym mówił Marc de Leyritz na warszawskim Kongresie Nowej Ewangelizacji. Kościół nie jest strukturą i nie jest tylko organizacją. Jest organizmem. Jemu się dobrze o tym mówiło, bo jest ojcem kilkorga dzieci i widział, jak rosną dzieci. To samo musi się dziać z Kościołem, musi on rosnąć. Jeśli dziecko rośnie, to znaczy że jest zdrowe. Jeżeli nie rośnie, zaczynamy pytać, co się dzieje, i idziemy do lekarza. To jest bardzo proste myślenie. Trzeba więc zapytać o przyczyny braku rozwoju. Skąd się bierze stagnacja? A skąd się bierze to, że czasami kurczymy się jako organizm?

Marc de Leyritz postawił prostą tezę o pięciu warunkach wzrostu, a my w naszym Zespole przystosowaliśmy to do polskiego języka. Od A do E. A to jest adoracja, B to braterska wspólnota, C to caritas, D to duch uczniostwa i E — ewangelizacja. Wracając do pytania o zmianę modelów duszpasterskich, widać, że to (od A do E) wcale nie są rzeczy nowe. Czy ktoś w Kościele broni innym skupić się na adoracji? A jednak ze strony duchownych padają nieraz śmieszne argumenty typu: nie mogę zostawić kościoła otwartego, bo go okradną. Wiem, że udostępnienie świątyni przez wiele godzin w ciągu dnia w praktyce stwarza trudności, ale jest to trud, który warto podjąć. Braterska wspólnota, czyli konkretna, odczuwalna — nihil novi… Caritas — jaka to nowość? Jedna czwarta pieniędzy w Kościele starożytnym szła na dzieła caritas i Kościół rozwijał się dynamicznie. Warto dodać, że dokładnie tyle samo wydawano na caritas, co na budowę kościołów i utrzymanie duchownych — jedną czwartą. Duch uczniostwa to niesamowicie ważny obszar ciągłej katechezy dorosłych. W Polsce duch uczniostwa kończy się jeszcze na etapie gimnazjum, ewentualnie szkoły średniej. A Kościół będzie rósł, jeżeli uda się obudzić głód wiedzy u ludzi dorosłych. Co innego katechizować dziecko w szkole podstawowej czy młodzież w gimnazjum, a co innego przygotować katechezę dla ojca, matki, rodziny, dziadka lub wdowca. To są zupełnie inne sytuacje.

95

Kościele, nawróć się!

Od kogo się uczyć?


Z bp .  Grz e g orz e m R y s i e m rozmaw i a Konra d Saw i c k i

Te pięć punktów nie tworzy nowego modelu. W każdej wspólnocie potrzebna jest realizacja wszystkich pięciu warunków wzrostu, one powinny współistnieć w harmonii. Sawicki Będzie więc Ksiądz Biskup zaszczepiał na polskim gruncie ideę nawrócenia duszpasterskiego? Bp Ryś I przed Kongresem, i po nim w kilku miejscach w Polsce też mówiłem o nawróceniu duszpasterskim, na przykład do księży w Koszalinie, podczas dni katechetycznych w Lublinie czy na kongresie ruchów w Gliwicach. Jest to pojęcie, które natychmiast do słuchaczy trafia. Ludzie przecież widzą, że doszliśmy do pewnej ściany, że stan, w jakim znajduje się nasz Kościół — nie zadowala. Dokument z Aparecidy przywołuje bardzo mocną wypowiedź kardynała Ratzingera, chyba z roku 1997. Mówił on, że nasza codzienna rzeczywistość eklezjalna jest szara. Pozornie wszystko działa. Jesteśmy w kancelarii, w konfesjonale, na ambonie, przechodzimy kolejne etapy roku liturgicznego. My to umiemy robić. A jednocześnie mamy do czynienia z zamieraniem wiary, z zanikiem poczucia sensu wiary. Sawicki Aby to duszpasterskie nawrócenie zaczęło działać, potrzebna jest ostra diagnoza stanu aktualnego. Użył Ksiądz Biskup sformułowania „doszliśmy do ściany”. Czy przekazując taką diagnozę w Kościele — księżom, biskupom — spotyka się Ksiądz Biskup z oporem? Nie brakuje przecież opinii, że nasz Kościół jest wręcz wzorcowo zdrowy. Bp Ryś Różnie z tym bywa, zasadniczo jednak potrzeba nawrócenia duszpasterskiego to nie tylko moja diagnoza. To jest w tej chwili diagnoza Kościoła powszechnego. Na naszym polskim gruncie o poczuciu dojścia do ściany mówią również na przykład proboszczowie dużych parafii, którzy robią, co mogą, a i tak nie ma efektu. To nie są księża, którzy się nudzą. Bardzo się starają i to, co robią, jest na odpowiednim poziomie. Głoszą przyzwoite kazania, traktują poważnie ludzi w posłudze sakramentów itp., a jednocześnie nie mają doświadczenia wzrostu. To właśnie oni mówią, że z tymi metodami pracy, które znają, których ich nauczono w seminariach, czują, że doszli do jakiejś granicy. Przejść dalej można tylko sięgając po inną metodę. Nie ma przecież w Kościele innych środków. Środki będą te same — sakramenty. Natomiast jest pytanie o nowy język, o nowe metody, nowy zapał. Całe szczęście, są też gdzieniegdzie miejsca, w których — można by powiedzieć — od

96

WIĘŹ  Zima 2013


Jesteśmy przy ścianie

tej ściany udało się już odbić i zacząć nowy etap. Tym właśnie ma być nawrócenie pastoralne. Sawicki Czy te działania Księdza Biskupa i Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji będą miały przełożenie na działania episkopatu, choćby jakiś dokument? Cokolwiek, co dałoby jakiś ogólnopolski impuls do zrobienia czegoś w tym względzie? Bp Ryś Po pierwsze, to nie jest prywatna inicjatywa. Jestem przewodniczącym gremium, które jest zespołem Konferencji Episkopatu Polski. Jest nawet odwrotnie, niż sugeruje pytanie, bo to przecież Konferencja Episkopatu Polski stworzyła tę strukturę — prawdopodobnie pierwszą tego typu w episkopatach europejskich, a nie wiem, czy nawet nie szerzej. Przy czym, oczywiście, zainteresowanie biskupów może być raz większe, raz mniejsze. Sawicki Czy tematem któregoś spotkania Konferencji Episkopatu Polski było nawrócenie pastoralne?

Sawicki Rozumiem to i doceniam. Ale jako wierny i osoba zainteresowana chciałbym usłyszeć wyraźny głos przewodniczącego czy sekretarza episkopatu, który podczas konferencji prasowej mówi o nawróceniu duszpasterskim, deklaruje, że jest to projekt, którym Kościół w Polsce będzie się teraz zajmował. Że mamy określoną diagnozę naszej aktualnej sytuacji i jakąś formę planu działań na najbliższą przyszłość. Bp Ryś Ja nie mam takich tęsknot. Uważam, że życie dzieje się od dołu, nie od góry. W Polsce jest potężne środowisko ludzi, których charyzmatem jest nowa ewangelizacja i to środowisko ma doświad-

97

Kościele, nawróć się!

Bp Ryś Nie, ale teraz jako Zespół przygotowujemy wydanie polskiego tłumaczenia dokumentu z Aparecidy. Spróbujemy do niego dodać ciekawsze wystąpienia z naszego Kongresu. To będzie spory materiał i tę książkę ofiarujemy wszystkim polskim biskupom. Poza tym, jeśli mówimy o popularyzowaniu hasła, to nie zawsze musi być to rozmowa na poziomie Konferencji Episkopatu. Niemalże w każdej polskiej diecezji jest wyznaczona przez biskupa osoba desygnowana do nowej ewangelizacji. Z tymi ludźmi jako Zespół mamy regularne spotkania, przynajmniej dwa razy w roku. To są spotkania robocze, które trwają nie jedną godzinę czy dwie, tylko dwa dni. Tą drogą idzie najważniejszy przekaz i, co więcej, jest on dwustronny.


Z bp .  Grz e g orz e m R y s i e m rozmaw i a Konra d Saw i c k i

czenie jedności. Ci ludzie mają przełożenie na życie w swoich wspólnotach, diecezjach. Raz większe, raz mniejsze, ale mają. To życie rośnie od dołu, spokojnie. Sawicki Czy nie spotkał się Ksiądz Biskup z krytycznym podejściem do idei nawrócenia duszpasterskiego? To jest jednak idea przywieziona z Ameryki Południowej, ze świata nam obcego. Bp Ryś Spotkałem się z zastrzeżeniami wobec tej idei, wypowiadanymi nawet ostrzej: co nas tu tacy będą pouczać? Naturalnie, możemy zapraszać biskupów z Niemiec. Będą opowiadać, jak dokonuje się kurczenie Kościoła i jak nie są w stanie tego zatrzymać. Próbują co najwyżej ten proces uładzić. To jest optyka bardzo eurocentryczna czy euroatlantycka. Od koga zatem mamy się uczyć? W tej chwili wszędzie poza Europą Kościół przeżywa wzrost. Przed rokiem przeglądałem dane dotyczące powołań do kapłaństwa. Tylko w Europie te liczby maleją, poza Europą wszędzie rosną. A właśnie liczba powołań — czy ktoś chce, czy nie — jest miarą żywotności wiary w danym środowisku. To chyba ważne, żebym pytał o radę kogoś, kto ma doświadczenie wzrostu. Mamy w tej chwili — chwalić Pana Boga — papieża z Argentyny. Ile już wniósł do Kościoła świeżości, nowości! Zachwyt Sawicki Od zawsze się mówi, że parafia jest podstawowym miejscem duszpasterstwa i ewangelizacji. Czy teraz, gdy mówimy o duszpasterskim nawróceniu, coś się zmieni? Bp Ryś Nie, akurat tu ważna jest refleksja Jana Pawła II. Był taki moment za jego pontyfikatu, kiedy próbowano zastąpić parafię innego rodzaju wspólnotami w Kościele. A sam papież był zdania, że byłaby to duża pomyłka. Trzeba jednak zapytać: jak my pojmujemy parafię? Nie można jej rozumieć tylko w kategoriach struktury (są diecezje, które dzielimy na dekanaty, a te dzielimy na parafie). Parafia to wspólnota sprawująca Eucharystię! Tak Jan Paweł II definiował parafię. Jeśli w taki sposób pojmujemy parafię, jesteśmy blisko pojęć nowej ewangelizacji i nawrócenia duszpasterskiego. Sawicki To oznacza również, że w tym rozumieniu duszpasterstwo powinno poszerzyć krąg zainteresowania. Jeżeli nie skupiamy się

98

WIĘŹ  Zima 2013


Jesteśmy przy ścianie

tylko na zachowywaniu tego, co mamy, wówczas duszpasterstwo parafialne czy diecezjalne winno wyjść poza tych, którzy do nas przychodzą, a starać się dotrzeć również do tych, którzy do nas nie docierają. Bp Ryś Parafia musi być właśnie tą wspólnotą, która przeżywa nawrócenie duszpasterskie. I to dotyczy całej parafii, a więc nie tylko proboszcza, lecz także tych, którzy tworzą tę wspólnotę i są w niej aktywni. To oni muszą zadać sobie pytanie, dlaczego nie wychodzą do tych, którzy pozostają z dala od Kościoła. Bardzo pięknie mówił o tym bp Andrzej Czaja rok temu, podczas I Kongresu Nowej Ewangelizacji, chociaż wówczas nie używaliśmy jeszcze pojęcia nawrócenia duszpasterskiego. Podkreślał, że jeśli mamy w Polsce czterdzieści kilka procent praktykujących katolików, to znaczy, że powinniśmy mieć czterdzieści kilka procent ewangelizatorów. Jeśli ktoś przeżywa Eucharystię w sposób dogłębny, to znaczy, że jest posłany. Na każdej Eucharystii słyszy: „Idźcie!”. Ma iść nie kiedyś, ale teraz: do swego rodzinnego domu, do sąsiadów, do zakładu pracy, do grupy na studiach, do klasy w liceum i być człowiekiem, który potrafi przyprowadzić ludzi stamtąd do wspólnoty.

Bp Ryś Zawarcie drugiego małżeństwa nie oznacza ekskomuniki, nie oznacza wykluczenia z Kościoła, nie oznacza osądu w stosunku do człowieka. To są bardzo rozmaite sytuacje, każda jest indywidualna. Ten człowiek nie może w pełni uczestniczyć w sakramentalnym życiu Kościoła, ale nikt nie powiedział, że porządek sakramentalny jest jedynym porządkiem modlitwy i że jest jedynym porządkiem łaski w Kościele. W Krakowie mamy człowieka, który zajmuje się duszpasterstwem ludzi w cywilnych związkach nie­sakramentalnych. Opowiadał na przykład, jak z tą wspólnotą jechał do Ziemi Świętej. Nieraz zdarzało się, że sprawowali wspólnie Eucharystię z trzema czy czterema innymi grupami i tamte grupy gremialnie szły do Komunii, a tych czterdzieści osób w trakcie Komunii klęczało z tyłu, nie mogąc do niej podejść i odmawiali na głos modlitwę, która była wielką prośbą do Chrystusa o duchowe z Nim zjednoczenie. To było wielkim przeżyciem nie tylko dla

99

Kościele, nawróć się!

Sawicki Ci, którzy pozostają w domu i nie przychodzą, często mówią, że czują się odepchnięci od Kościoła. Przykładowo dotyczy to osób rozwiedzionych i żyjących w ponownych związkach, które nie mogą przystępować do Komunii. Tacy znajdą się dziś pewnie w niemal każdej parafii.


Z bp .  Grz e g orz e m R y s i e m rozmaw i a Konra d Saw i c k i

nich, ale i dla tych, którzy do Komunii przystępowali. Odkrywali nagle potężną wartość tego, czego oni dostępują, co robią być może nie w pełni świadomie, bo automatycznie. Decyzja o życiu w związku niesakramentalnym nie wyrzuca nikogo poza obręb Kościoła. Czyli musimy takim ludziom dalej pokazywać drogę ku Chrystusowi. Sawicki Oprócz nich są jeszcze pary żyjące razem bez żadnej legalizacji związku. Czy to oznacza, że każda wspólnota parafialna powinna jakąś część swojej energii poświęcić również tym ludziom? Bp Ryś Tak, i to w sposób poważny. Dużo się mówi o młodych ludziach, którzy żyją bez związku sakramentalnego, i to nieraz latami. Mówi się, że to dramat rodziców, którzy nieraz zarzucają sobie klęskę wychowawczą, że nie przekazali wiary. Ale jak zdiagnozować tę sytuację? Co tu jest problemem? Dlaczego te osoby się nie pobierają, skoro nie mają przeszkód do zawarcia małżeństwa? Otóż nie wystarczy nie mieć przeszkód, żeby się pobrać. Tu trzeba zapytać o ich wiarę. Czy oni mają jakiekolwiek rozumienie tego, że związek sakramentalny jest czymś innym niż związek cywilny? A jeśli tej wiedzy nie mają, to kto jest za to odpowiedzialny? Sawicki Te sprawy najwidoczniej leżą na sercu obecnemu papieżowi. Zwołał na najbliższe dwa lata dwa synody poświęcone rodzinie. Abp Bruno Forte, sekretarz zgromadzenia, powiedział, że będą to synody o rodzinach chrześcijańskich, ale również o rodzinach zranionych. Bp Ryś W Kościele mówimy, że podstawowa ewangelizacja idzie przez rodzinę. Taki jest ideał. Co jednak zrobić w sytuacji, kiedy rodzina nie istnieje albo istnieje w wersji patologicznej czy dysfunkcyjnej? Dotyczy to wszystkich środowisk, nawet najpobożniejszych. W tej sytuacji istnieje nagląca potrzeba rzeczywistej chrześcijańskiej katechezy o miłości i o rodzinie. Trzeba wracać do tego, co Jan Paweł II mówił o rodzinie, i pokazać, że treścią katolickiego nauczania o małżeństwie, o miłości, o życiu erotycznym, rodzinie jest zachwyt nad mężczyzną i kobietą! Taki zachwyt, jaki odczuwał Adam, kiedy zobaczył Ewę. Nie chodzi o to, żeby ciągle się spierać i wytykać palcami — ci nie mają racji, ci nas zniszczą. Zajmijmy się raczej pokazywaniem, czym jest rodzina w planie Bożym. To najlepsze, co możemy zrobić. Dla młodych Polaków — pokazują to wszystkie badania socjologiczne — najważniejszą wartością jest rodzina. Rodzina jest przed wiarą i przed Kościołem. Wyjdźmy

100

WIĘŹ  Zima 2013


Jesteśmy przy ścianie

naprzeciw temu wyczuciu młodych ludzi. W fascynujący, ale i realistyczny sposób opiszmy to, co w sobie noszą i za czym tęsknią. Sawicki Ideę nawrócenia duszpasterskiego przywiózł nam zza oceanu Franciszek. Jak Ksiądz Biskup ocenia rolę papieża w jej realizacji? Bp Ryś Na ocenę jest jeszcze za wcześnie. Ale zachęta Franciszka do wychodzenia na zewnątrz, na peryferie jest uderzająca. On sam wychodzi. Ostatnio słyszałem, jak zachowuje się rząd włoski w sprawie uchodźców na wyspie Lampedusa. Gdyby nie papieskie zaangażowanie w tę sprawę, nie byłoby tych działań. Widać już jasno, że te znaki, nieraz prowokacyjne, okazują się skuteczne. I chwała Bogu! Podczas spotkania z biskupami w Brazylii Franciszek mówił o nawróceniu duszpasterskim i wskazał na fakt, że ­powinno ono prowadzić do macierzyńskiego modelu Kościoła. Aparecida to przecież sanktuarium maryjne. A wymiar macierzyński jest w Kościele pierwotny, wcześniejszy niż wszystkie inne urzędy. Ewangelizacja dotyczy wymiaru indywidualnego, koncentruje się na pojedynczej osobie, i to jest bardzo macierzyńskie. Męskie natomiast jest opisywanie świata przy pomocy struktur. Strukturyzowanie dobra, planowanie działań, programowanie — to jest bardzo męskie. Mężczyzna chce porządkować świat. Natomiast w macierzyństwie jest koncentracja na osobie. Także — a może przede wszystkim — na osobie, która jest słabsza. Sawicki Papież Franciszek często wiąże ten rys macierzyński Kościoła z miłosierdziem matki, która wybacza swoim zagubionym dzieciom. Bp Ryś Matka jest skoncentrowana na tym dziecku, które jest słabsze. W normalnej rodzinie nikt do niej nie ma o to pretensji.

Bp Grzegorz Ryś — ur. 1964. Biskup pomocniczy krakowski (od 2011 r.), przewod-

niczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji przy Konferencji Episkopatu Polski. Doktor habilitowany w dziedzinie historii Kościoła, wykładowca Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II i Wyższej Szkoły Europejskiej im. ks. Józefa Tischnera w Krakowie. W latach 2007—2011 rektor Wyższego Seminarium Duchownego Archidiecezji Krakowskiej. Stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Pracował w komisji historycznej podczas procesu beatyfikacyjnego Jana Pawła II. Autor wielu publikacji, m.in. książek: Pobożność ludowa na ziemiach polskich w średniowieczu. Próba typologii, Celibat, Inkwizycja, Droga Światła, Ecce homo, Brat Albert. Inspiracje, Skandal miłosierdzia, Kościelna wiosna.

101

Kościele, nawróć się!

Rozmawiał Konrad Sawicki


Anna Piwkowska

Weruszka

Weruszka oczy ma jak wilcze. Wśród drzew, w koszyku, leży cicho, nie boi się odgłosów nocy, wąż pełznie, puchacz nawołuje, w pałacu światła drżą, od krzyku pękają szyby, żyrandole, i zając zastygł na gazonie duch szary, poza kręgiem światła, pośród czerwieni margerytek. Weruszka nie śpi, nic tu nie śpi, paruje ziemia, lelek kwili, pies przywarł ciasno do jej boku, lecz rzucił się na taras w chwili, gdy jego pana popchnął obcy, tamten, co bronią się zabawia, już wierny Azor, łatka-szmatka, wśród margerytek się wykrwawia. Weruszka śni ten sen przez lata. Skąd sen przychodzi? Spod kamienia. Nordyckie rysy, długie nogi, życie ją bawi, lecz nie zmienia. Sen nie odchodzi, sen pamięta: zabawy z ojcem w cetno licho i noc, gdy pies jak łatka-szmatka, wśród margerytek leżał cicho. Stara kobieta w ciemnej sukni, uparcie patrzy na jezioro. Stoi plecami do pałacu, a za nią się rozciąga zona jak pamięć, pełna pordzewiałych,

102

WIĘŹ  Zima 2013


A nna P i w k ow s k a

kolczastych drutów, gdzie pod dębem, coś leży — bierze strzęp do ręki: to jej kraciasty pies uszyty przez matkę, merda znów ogonem, kiedy Weruszka ciągnie sznurek, i pierwsze fiołki w plamie słońca, jak kiedyś, pod czerwonym murem. Sztynort, 2011 Jak podał jeden z portali internetowych, Weronika von Lendorf, popularna w latach 60. modelka, zwana Weruszką, pochodząca z niemieckiej junkierskiej rodziny zamieszanej w spisek przeciwko Hitlerowi, postanowiła odbudować obrócony w ruinę rodzinny pałac w Sztynorcie.

103


A nna P i w k ow s k a

Plac zabaw

Szukam! Odwracam głowę, wszyscy pochowani. Biegnie aleją Krysia, między warkoczami motyle — dusze ptaków. Jeszcze długo potem, gdy po wypadku uciekł nastolatek w aucie matka krwi jej szukała na mroźnym asfalcie. Raz, dwa, trzy! Teraz kryję! Zaraz was odkryję! Odwracam głowę, cisza, jakiś cień za drzewem: to Piotrek z piątej klasy. Na swoim pogrzebie strącił ojcu kapelusz. Był wiatrem, co żyje. Piotrek, wyłaź zza drzewa, Piotrek, już nie kryję! Lecz wiatr szeleści w trawie. Nie ma Piotrka, Ali, siostra Ali myślała, że ją Bóg ocali kiedy rak się odgryzał aż do szpiku kości. Nie ma Ali, zostali ci co z Alą rośli, którzy razem z Alicją nie bojąc się duchów szli przez cmentarz wieczorem, zgraja zgranych zuchów. Znowu zakrywam oczy. Liczę do dziesięciu! Asia z Kubą jechała popływać, na żagle, mówią, że to się stało bardzo szybko, nagle, gdy tir na skrzyżowaniu, a los na przecięciu nitek życia i śmierci szczęknął nożycami: Asiu z Kubą w ramionach, jesteś dzisiaj z nami? W tym ogrodzie gdzie wszyscy chowamy się w sobie? Kto był za kierownicą, gdy Iwona skrajem szosy, jechała ufnie na nowym rowerze? Nic czy Nikt? Rzucam piłkę chociaż już nie wierzę, że zza drzew wybiegniecie, zbyt dobrze skrywani pod grubą warstwą ziemi, na śmierć pochowani. Nieborów, lipiec 2013

104

WIĘŹ  Zima 2013


A nna P i w k ow s k a

Wyobrażacie sobie, że jak wasze matki

Wyobrażacie sobie, że jak wasze matki, będziemy przebaczać wam w nieskończoność stłuczone szklanki i podarte na drzewach spodnie? Puszczony z dymem kolejny szałas wikingów, stodołę, oberżę na pustkowiu, w końcu dom? Ale dom to dom. W domu są dzieci, kwiaty, przygarnięty i ufny pies. Jeżeli w chłopięcej gonitwie za nieśmiertelnością, chcecie puścić z dymem kolejny szałas wikingów, stodołę, oberżę, a potem dom, nie zdziwcie się, gdy spłonie także ufny i wierny pies wtulony w małą, krzyczącą dziewczynkę z kucykami i w błękitnej sukience. Październik 2012

Anna Piwkowska — poetka i pisarka. Autorka książki eseistycznej Achmatowa, czyli ko-

bieta i prozy poetyckiej o Georgu Traklu Ślad łyżwy. Wydała osiem tomików poetyckich, ostatnio ukazał się tom zatytułowany Lustrzanka (2012). Jej wiersze tłumaczone były na język rosyjski, niemiecki, słoweński i angielski. Mieszka w Warszawie.

105


Wiara

106

WIĘŹ  Zima 2013


Rozmowy na dziedzińcu

Wielka sztuka jest tajemnicą Dyskutują: kard. Gianfranco Ravasi, Andrzej Mencwel, Jacek Dukaj, Anna Karoń-Ostrowska, Andrzej Seweryn oraz Jerzy Sosnowski

Jerzy Mamy dziś zmierzyć się na Dziedzińcu Dialogu ze złożonymi sto Sosnowski sunkami między wiarą a kulturą1. Wprowadzenia wygłoszą kard. Gianfranco Ravasi i prof. Andrzej Mencwel, a następnie odbędzie się dalsza dyskusja. Kard. Chciałbym na wstępie powiedzieć jedynie o trzech słowach. Pierw Gianfranco sze z nich to słowo „kultura”. Powstało ono w Niemczech w XVIII Ravasi wieku w czasie Oświecenia. „Kultura” pochodzi od słowa łacińskiego colere, którego rdzeń istnieje w słowie agricultura (rolnictwo), ale również w słowie cultus, czyli kult. Od razu mamy zatem dwa wymiary. Początkowo słowo „kultura” miało znaczenie bardzo szczególne. Wskazywało wysoki poziom ludzkiej inteligencji i twórczo 1 Obszerne atoryzowane fragmenty debaty „Wiara a kultura”, jaka odbyła się w ramach Dziedzińca Dialogu w Teatrze Polskim w Warszawie, 11 października 2013 r. Pełny zapis wideo debaty jest dostępny w internecie pod adresem: http://dziedziniecdialogu.pl/debata-wiara-a-kultura-11-10-013-r/. Dziedziniec Dialogu był elementem odbywającego się w różnych miastach europejskich od 2011 r. cyklu spotkań Dziedziniec Pogan, organizowanego przez Papieską Radę ds. Kultury. Dziedziniec pomyślany jest jako przestrzeń dialogu wierzących z ateistami, agnostykami i obojętnymi religijnie. Inspirację do tych spotkań dał Benedykt XVI. WIĘŹ należała do grona inicjatorów i partnerów warszawskiego Dziedzińca Dialogu. Gospodarzem Dziedzińca Dialogu był metropolita warszawski, kard. Kazimierz Nycz, a głównym organizatorem — Centrum Myśli Jana Pawła II (szczegóły — zob. dziedziniecdialogu.pl).

107


Dyskutują: kard. Ravasi, Mencwel, Dukaj, Karoń-Ostrowska, Seweryn

ści: sztukę i nauki. Ta arystokratyczna koncepcja została porzucona w drugiej połowie ubiegłego wieku, kiedy to „kultura” stała się pojęciem antropologicznym. Bardziej tu odpowiada słowom antycznym, które wskazywały na kulturę: greckiemu paideia czy łacińskiemu humanitas. W tym znaczeniu wskazuje na wychowanie, kształtowanie człowieka oraz wartości ludzkie. Dlatego dzisiaj możemy mówić o kulturze przemysłowej — bo również robotnik, który wytwarza produkt, nie dzieło sztuki, tworzy dzieło kultury, jeśli robi to we właściwy sposób, służący człowiekowi. Współcześnie bardzo trudno jest zdefiniować kulturę. Proponuję ją tu rozumieć w myśl słów Jana Pawła II, który w 1995 roku w ONZ stwierdził, że „każda kultura jest próbą refleksji nad tajemnicą świata, a w szczególności człowieka”. Czyli — każdy, kto zadaje sobie te fundamentalne pytania, tworzy kulturę. Papież z Polski dodawał wtedy, że kultura „jest sposobem wyrażania transcendentnego wymiaru ludzkiego życia”. Drugie słowo, o którym chciałbym mówić, również powstało w XVIII wieku — mam na myśli użycie terminu „kultura” w liczbie mnogiej. Początkowo sądzono, że kultura przynależy tylko do Europy. Inne ludy były postrzegane jako prymitywne, barbarzyńskie. Nowe myślenie rozpoczął Goethe, tworząc zbiór poematów znanych jako Dywan Zachodu i Wschodu. Wskazał tym samym, że światy semicki, perski, japoński czy chiński również posiadają godność kultury. Przejście do liczby mnogiej ma duże znaczenie, pojawiają się bowiem problemy wielokulturowości i międzykulturowości. To są różne zjawiska. Wielokulturowość to stwierdzenie, że mamy wiele kultur, ale to przecież nie wystarczy, bo one muszą być ze sobą w dialogu — i dlatego potrzebna jest międzykulturowość. Współcześnie w sytuacji wielokulturowości bardzo ważne jest, aby różne kultury znajdowały się w dialogu, a nie — stały we wzajemnej opozycji. Znana jest teoria amerykańskiego badacza Samuela Huntingtona o zderzeniu cywilizacji. W swojej książce z 1996 roku wyróżnił on osiem kultur, które są, jego zdaniem, skonfliktowane między sobą. Tu pojawia się również problem dla wiary. Jak przejść od „wielokulturowości” do dialogu? Trzecie ważne dla mnie słowo, niechętnie dzisiaj wymawiane, to słowo „prawda”. Kultura ma do czynienia z prawdą. Na pierwszy rzut oka wszyscy się z tym zgodzą, ale zaraz spytają, o jaką koncepcję prawdy chodzi. Znamy koncepcję klasyczną. Platon mówił, że prawda jest równiną, wielką doliną, po której jedzie wóz duszy i odkrywa coraz dalszy horyzont. Tak więc prawda jest przed nami, wyprzedza nas i nas przekracza, czyli możemy powie-

108

WIĘŹ  Zima 2013


Wielka sztuka jest tajemnicą

Andrzej Zacznę od cytatu z encykliki Jana Pawła II — nie dlatego, że w Polsce Mencwel jest taki zwyczaj, ale dlatego, że jest to taki wymiar myśli humanistycznej, który jest każdemu bliski, niezależnie od jego wyznania. Będzie to cytat z encykliki Fides et ratio: „Każdy człowiek jest włączony w jakąś kulturę, zależy od niej i na nią oddziałuje. Człowiek jest jednocześnie dzieckiem i ojcem kultury, w której żyje. We wszystkie przejawy swego życia wnosi coś, co odróżnia go od reszty stworzenia: nieustanne otwarcie na tajemnicę i nieugaszone pragnienie wiedzy. W konsekwencji każda kultura kryje w sobie i wyraża dążenie do jakiejś pełni”. Chciałbym podkreślić ostatnie słowa: „każda kultura” — a więc niezależnie od identyfikacji wyznaniowej — „kryje w sobie i wyraża dążenie do jakiejś pełni”. Mamy tutaj antropologiczne pojęcie kultury, na które przed chwilą powołał się kard. Ravasi. Nie chodzi o to, że lekceważymy piękne dzieła sztuki, jakie wytwarza człowiek. Chodzi po prostu o to, jaki człowiek jest, jaka paideia go tworzy i co on sam w sobie ucieleśnia. Chodzi więc o jakość człowieka, struktury osobowości, więzi międzyludzkie, etyki i praktyki panujące w danej kulturze, np. różne w kulturach agrarnych i industrialnych, w pasterskich i w militarnych, w kulturze druku i w kulturze mediów elektronicznych (w tę ostatnią właśnie wkroczyliśmy i właściwie nie bardzo wiemy, co się z nami dzieje, i pewnie nie tak szybko się dowiemy, bo sowa mądrości niewątpliwie wylatuje o zmierzchu). Rodzi się w związku z tym

109

Rozmowy na dziedzińcu

dzieć, że jest obiektywna, jest sama w sobie — to jest ta klasyczna koncepcja. Jest też teologiczna koncepcja prawdy. Prawda jest jak morze, w którym zanurzamy się, po którym płyniemy. Oczywiście prawdę identyfikujemy tu z Bogiem odwiecznym. Jaka jest dzisiaj dominująca koncepcja prawdy? Wydaje mi się, że podobna do wizerunku stworzonego przez pewnego Amerykanina. Jest to sieć, którą pająk tworzy jak pajęczynę. Każdy z nas konstruuje piękny zarys, piękną harmonię, która może być zburzona podmuchem wiatru. Oczywiście można ją zrekonstruować. Moja pajęczyna jest inna od innych. Dochodzimy zatem do subiektywizmu prawdy, do relatywizmu. To zupełnie inna wizja prawdy. Dodałbym, że oczywiście prawda obiektywna jest odkrywana przez podmiot, przez każdego samodzielnie, ale musi być odkrywana poprzez poszukiwanie, poprzez podróż w prawdę. Zakończę więc słowami Platona, który włożył w usta Sokratesa zobowiązanie wobec każdej osoby: „Życie bez poszukiwania nie jest warte przeżycia”. Czyli poszukiwanie jest elementem fundamentalnym, żeby odkryć prawdę. To jest również koncepcja religijna.


Dyskutują: kard. Ravasi, Mencwel, Dukaj, Karoń-Ostrowska, Seweryn

pytanie, czy istnieje jakieś uniwersum, które pozwalałoby nam formułować kryteria sensownie łączące tę wielość kultur, a zarazem różnicujące ją, żebyśmy nie zatracili się w tym bogactwie i w tym wielkim zróżnicowaniu, które całkowicie przekracza nasze wyobrażenia jeszcze sprzed 20 czy 30 lat, nie mówiąc już o wcześniejszych wiekach. Jedną z kluczowych kwestii, która się z tym wiąże, jest relacja chrześcijaństwa i pogaństwa. Mówię to jako człowiek spoza Kościoła. W Polsce ciągle słyszymy w wypowiedziach hierarchów lub kleru słowa „pogaństwo” z intonacją odpychającą lub poniżającą. Tak jakby co najmniej od czasów Tomasza z Akwinu (którego przecież nie byłoby bez Arystotelesa) i Dantego (którego nie byłoby bez Wergilego) pogaństwo nie było wpisane w dziedzictwo naszej kultury… Używanie tego terminu jako wykluczającego jest świadectwem kompletnego anachronizmu. Mieliśmy w historii takie struktury różnicujące, które aspirowały do tego, żeby dawać uniwersalne kategorie rozumienia świata. Tworzyły one opozycje: pogaństwa i chrześcijaństwa, barbarzyństwa i cywilizacji, kultur prymitywnych i kultur rozwiniętych. Przez ten typ opozycji racjonalizowano praktyki imperialistyczne i kolonialne, które naprawdę nie są wciąż dobrze znane. Dopiero dowiadujemy się, że liczba ofiar cywilizowania Konga przez króla Leopolda przekraczała kilkanaście milionów. Dopiero dowiadujemy się, że liczba ofiar angielskiego cywilizowania Indii sięga stu milionów. Są takie dwa przypadki w dziejach naszego świata, które mnie fascynują. Pierwszy to wyspa Tasmania, której nazwa pochodzi od admirała, który ją rzekomo odkrył. Wszyscy rdzenni mieszkańcy Tasmanii zostali wyrżnięci w ciągu pierwszych kilkudziesięciu lat panowania cywilizacji europejskiej na tej wyspie — i nawet nie wiemy, jaki był ich etnonim, tzn. jak oni sami siebie nazywali. Drugi taki przypadek to Karaiby. Jak wiadomo, mniej więcej w pół wieku po odkryciu tzw. Wysp Karaibskich przez Krzysztofa Kolumba, nie pozostał już ani jeden rdzenny mieszkaniec tych wysp. A żeby unaocznić operację poznawczo-wartościującą, jaka została przy okazji dokonana, trzeba pamiętać, że nie tylko zostali oni doszczętnie wytępieni, ale nasze słowo „kanibale” pochodzi podobno od ich etnonimu. Mamy tu zatem do czynienia z bardzo interesującym mechanizmem, w którym z ludożerstwem zostali utożsamieni ci, którzy sami zostali „zjedzeni”. A my już parę wieków wierzymy w terminologię ukutą na tym przypadku. To jest zakryte oblicze historii, które dopiero się w pełni ujawnia. Ilekroć myślimy o kulturze w skali globalnej, musimy

110

WIĘŹ  Zima 2013


mieć w pamięci, że jeszcze bardzo wielu rzeczy nie wiemy. Ten rodzaj praktyk eksterminacyjnych nie był możliwy bez ukształtowania pewnych wyobrażeń. Te wyobrażenia zostały ufundowane najpierw na najistotniejszych opozycjach, a potem na wszystkich ich pochodnych, które były ideologizowane w naszych czasach na różne sposoby. Tworzono takie zoologiczne imaginacje, eksterminacyjną lingwistykę, gdzie czasem jedno słowo, jedna nazwa, staje się narzędziem wykluczenia. Bardzo dobrze czasem słychać w Polsce (niestety da się to usłyszeć też w kościołach), że można tak intonować słowo „Żyd”. Przestaje ono wtedy być neutralnym określeniem wyznaniowym i kulturowo-etnicznym. Współcześnie mamy do czynienia z narastającym rozpowszechnieniem tego, co określa się jako mowę nienawiści. Moim zdaniem, to nie jest dobre określenie, ale wszyscy rozumieją, o co chodzi. Jest tego pełno na ulicach, stadionach, w internecie. Muszę powiedzieć, że zupełnie nie rozumiem milczenia Kościoła w tej sprawie. Kościół wypowiada się w różnych sprawach, ale w tej milczy, chociaż to narasta z tygodnia na tydzień. To jest najgorszy rodzaj pogaństwa, jeśli już użyć tego terminu. Nie słyszałem jak dotąd, przynajmniej w Polsce, żadnego stanowiska, które by mówiło, że chrześcijanom najzwyczajniej w świecie to nie przystoi, że to jest antychrześcijańskie. Tak jakby się nic nie działo. Jakby wznowienie całego tego języka było zwyczajną zabawą — a przecież nią nie jest. Z cytatu Jana Pawła II i z tego, co mówię, wynika, że tradycje europejska i chrześcijańska są w podstawowej wierze tożsame. Do dziś zresztą nie rozumiem logiki tych, którzy nie wpisali tradycji chrześcijańskiej do preambuły Unii Europejskiej, ponieważ UE jako żywo bez tej tradycji nie mogłaby powstać. Całe to rozumowanie prowadzi mnie do uznania relatywizmu, który wydaje mi się jedynym ubezpieczeniem przed jakąkolwiek racjonalizacją eksterminacji. Mam na myśli relatywizm kulturowy, a nie relatywizm moralny, co bardzo często błędnie się utożsamia. Relatywizm kulturowy nie oznacza bynajmniej tego, że będziemy akceptować kazirodztwo i kanibalizm. Oznacza tylko świadomość tego, że kultury to pewne całości, że te całości są różne, a wewnątrz nich ustrukturowanie wartości jest zazwyczaj tak lub inaczej spójne i trzeba się odnosić do tych całości, a nie do wyizolowanych ich fragmentów lub jakichś poszczególnych incydentów. Wewnętrzna logika kultur dobrze jest nam znana. Wiemy, że Inuici potrzebują dwudziestu kilku określeń na to, by nazwać śnieg, bo bez tego by nie przeżyli. Muszą dobrze różnicować wszystkie gatunki śniegu.

111

Rozmowy na dziedzińcu

Wielka sztuka jest tajemnicą


Dyskutują: kard. Ravasi, Mencwel, Dukaj, Karoń-Ostrowska, Seweryn

Moim zdaniem nie ma lepszej reguły obcowania we współczesnym, tak zróżnicowanym świecie niż relatywizm kulturowy, niż świadomość, że każda kultura kryje w sobie i wyraża dążenie do jakiejś pełni. Stanowisko to też ma swoje dwie granice, które tylko na koniec wskażę, nie znając rozwiązania. Po pierwsze — to rozumienie innych kultur, postulowane przez naszą kulturę chrześcijańską i europejską, bywa odbierane przez innych jako kolejna, bardziej wyrafinowana forma europejskiej dominacji. Co zrobić, aby się znowu nie wywyższać i nie poniżać innych? Po drugie — żyjemy w świecie odradzających się fundamentalizmów, które nie mają zamiaru respektować naszej wiary w rozumienie. Co wobec tych fundamentalizmów mamy robić ze swoim postulatem wszechrozumienia? Jerzy Prof. Mencwel zaproponował w gruncie rzeczy bardzo mocną tezę, Sosnowski że relatywizm jest ubezpieczeniem przeciwko minionym i współczesnym zbrodniom oraz przeciwko fundamentalizmowi. Ale zaczął od cytatu z Jana Pawła II. Może zatem ja zacytuję Jana Strzeleckiego, wybitnego, a niesłusznie zapomnianego socjologa i eseistę, który — odwołując się do okupacji hitlerowskiej i pieców krematoryjnych — napisał w zbiorze esejów Próby świadectwa: „Jeśli wszelkie oceny zależne są od obyczaju, jeśli to, co jest dobre po jednej stronie Pirenejów, złe jest po drugiej — to wobec pieców jesteśmy bezradni”. Czyli to chyba nie jest takie proste, że relatywizm kulturowy to nigdy nie znaczy: relatywizm moralny? Anna Wydaje mi się, że analizowanie zła, szukanie jego istoty, próba zro Karoń- zumienia go poprzez relatywizm skazuje nas na absolutną porażkę. -Ostrowska Tak jak powiedział Jan Strzelecki, na poziomie relatywizmu jeste­śmy kompletnie bezradni. To właściwie uniemożliwia rozmowę o złu, pokazuje nam kompletną bezradność wobec zła. Sądzę, że relatywizm dostrzega wyłącznie wierzchołek góry lodowej. Natomiast u podstaw pytania o istotę zła jest coś o wiele bardziej podstawowego. Nasuwa mi się metafora Kartezjańskiego złego geniusza i jego krzywego zwierciadła. Od tego się zaczyna zło, że człowiek — patrząc w krzywe zwierciadło podsunięte przez diabła — widzi fałszywe, skrzywione oblicze drugiego człowieka. Jeżeli uzna to fałszywe oblicze za prawdziwe i powie: „tak, oto to jest ten drugi”, to zaczyna się straszliwy, diabelski taniec. To fałszywe spojrzenie na drugiego człowieka przekłada się później na widzenie go jako złego poganina, faszystę czy Żyda. W dziejach kultury są tysiące tych fałszywych twarzy. Krzywe zwierciadło pojawia się na poziomie globalnym, międzynarodo-

112

WIĘŹ  Zima 2013


Wielka sztuka jest tajemnicą

Jacek Polemizowałbym z tym ujęciem. Już samo postawienie sprawy Dukaj w ten sposób, że widzimy kogoś w krzywym zwierciadle, że widzimy fałszywy obraz człowieka, zakłada, że mamy jakiś wzór, jakiś sposób odnalezienia prawdy, rozróżnienia, co jest obrazem fałszywym, a co prawdziwym. Metoda Kartezjusza polegała na odwołaniu się do Boga, będącego gwarantem prawdy. Musielibyśmy więc przyjąć jakąś prawdę absolutną. I tu pojawia się zagrożenie imperializmu, o którym mówił prof. Mencwel, ryzyko wyrządzania krzywdy innym kulturom uważanym za niższe. Chciałbym jeszcze wrócić do kwestii „pogan”. Otóż ostatnio w Polsce odradza się ten ruch, którego wyznawcy nie chcą jednak nazywać się poganami. Wymyślili w końcu nazwę „rodzimowiercy”. Mówią, że nie mogą używać epitetu przylepionego im przez chrześcijan, którzy ich wytępili. Żeby jednak nie pozostać tylko na poziomie anegdoty, wskażę, że pojawia się tu głębsze pytanie: czy współcześni rodzimowiercy — wierzący dokładnie w te same mity i przekazy, co w Polsce Słowianie przedchrześcijańscy — rzeczywiście mogą wejść w ten system religijny? Czy nie jest to wyłącznie gra kulturowa? Czy ludzie urodzeni w dzisiejszej cywilizacji, w kulturze chrześcijańskiej (nawet jeśli już postchrześcijańskiej) mogą rzeczywiście w ten sposób wierzyć? Jest to kwestia postrzegania religii jako elementu kultury. Każdy przecież rodzi się w jakiejś kulturze. Obojętnie, czy się przyznaje do danej religii jako wierzący, czy nie, jest nią — mówiąc metaforycznie — zarażony. Czasem słyszymy, że ktoś mówi o sobie: „jestem ateistą, ale ateistą katolickim”. Jego adwersarz odpowiada: „też jestem ateistą, ale ja jestem ateistą islamskim”. A to są dwa różne sposoby rozumowania.

Sosnowski Czyli to, w co nie wierzymy, określa nas tak samo jak to, w co wierzymy… Dukaj Nawet jeżeli ktoś nie był „urodzony” w dominującej religii i od początku wychowywał się w rodzinie ateistycznej, to jednak kultura,

113

Rozmowy na dziedzińcu

wym, walk partyjnych, rodziny, relacji ja—ty, relacji miłości, przyjaźni, ojcostwa, macierzyństwa, każdego wymiaru bycia człowieka z człowiekiem. Sądzę jednak, że zło — wszelkie wojny i konflikty — ma początek w tym, że ktoś zobaczył drugiego w tym krzywym zwierciadle i uznał to za prawdziwy obraz, bez szukania prawdy, bez odkrywania, kim ten drugi naprawdę jest. To dotyczy każdego z nas. W ten sposób można zobaczyć i konkretnego człowieka, i całe społeczności, kultury.


Dyskutują: kard. Ravasi, Mencwel, Dukaj, Karoń-Ostrowska, Seweryn

w której był zanurzony, była w głębokim stopniu ufundowana na konkretnej religii. Ten argument często podnoszą nowi ateiści brytyjscy, jak Dawkins czy Hitchens, którzy twierdzą, że nawet jeśli ktoś jest zatwardziałym ateistą, to i tak musi wiedzieć, na czym polega religia, musi znać teksty religijne, znać kulturę religii i historię, która za tym stoi — po to, żeby w ogóle móc uczestniczyć w rozmowach kulturowych, być częścią tego obiegu myśli, który współcześnie nas konstytuuje jako ludzi myślących. Za takim podejściem kryje się jednak ukryte założenie — że tymi symbolami kultury religijnej jak słowo „Bóg”, różne mitologie czy religijne systemy etyczne możemy operować absolutnie sucho, jako elementami zimnymi, jak w równaniach matematycznych, że to na nas w żaden sposób nie wpływa. Moim zdaniem, jest to rozumowanie błędne. Takie założenie jest niemożliwe, nawet dla zatwardziałych ateistów. Jeżeli ktoś jest ateistycznym aktorem i odgrywa w bardzo zaangażowany sposób rolę postaci głęboko religijnej, nawet jeśli wie, że to jest gra czysto kulturowa, to mimo wszystko jakoś to na niego wpływa. Nie jest to tylko sucha gra symboli, ale w jakiś sposób weszło to do jego wnętrza i on to przeżywa. Andrzej Chciałbym być takim optymistą jak Pan, tzn. wierzyć w to, że wie­ Seweryn dza o człowieku, którą my, aktorzy, możemy posiąść przez lata pra­cy nad największymi owocami umysłów i serc ludzkich — bo w takiej sytuacji znajdujemy się, pracując nad tekstami Sofoklesa, Arystofanesa, Szekspira czy Moliera — wpływa na nas w ten sposób, że oto stajemy się lepsi. Dukaj Czy stajemy się lepsi, to jest właśnie kwestią dyskusji. Stajemy się bardziej tacy jak ci, których odgrywamy. Seweryn Nie wydaje mi się jednak, żebyśmy jako słabi ludzie, egocentrycy skoncentrowani na sobie, potrafili z tego korzystać. Nie wiem, czy stajemy się bogatsi, bardziej otwarci na innych. Bardzo bym chciał, żeby to, co etyczne, było estetyczne. Czy jednak człowiek wierzący, dobry ojciec rodziny, dobry mąż, przykładny obywatel, grający rolę w teatrze jest bardziej przekonujący niż ten, który jest zbereźnikiem? Niestety, historia uczy nas, że rzecz jest bardziej skomplikowana, że to, co etyczne, niekonieczne ujawnia się w sztuce tak, jak byśmy sobie marzyli. Nie wiem, kim był Fra Angelico, który porusza mnie najgłębiej jak można. Nie wiem, jakie życie osobiste prowadzili Leonardo da Vinci czy Caravaggio. Wiem za to, że ich dzieła są wyrazem tajemnicy, ponieważ wielka sztuka jest tajemnicą. W sztuce dwa plus

114

WIĘŹ  Zima 2013


Wielka sztuka jest tajemnicą

dwa nie równa się cztery. Możemy stwarzać pewne okoliczności sprzyjające sztuce, ale to też jest złudzenie. Bo czy Achmatowa lub Cwietajewa napisałyby takie teksty, jakie napisały, gdyby nie cierpiały? To pytanie jest straszne, w gruncie rzeczy ohydne, bo przecież nikt z nas nie szuka cierpienia specjalnie po to, żeby stworzyć jakieś dzieło. Ale są takie przypadki krańcowe. Dla mnie istotna jest edukacja narodowa. To, co słyszę tu do tej pory, prowadzi mnie do wniosku, że moja praca ma sens wtedy, kiedy próbuję przekazać widzowi wiedzę o moich źródłach, być może o naszych źródłach. Jestem bardzo poruszony tym, co powiedział prof. Mencwel o relatywizmie, o współistnieniu kultur, o tym, że dominowanie nie prowadzi do niczego i tego dowodzi historia. A ja chcę powiedzieć, że kiedy w naszym teatrze gramy Quo vadis albo Zwiastowanie Claudela, tak rzadko granego w Polsce jednego z największych autorów katolickich, albo Irydiona Krasińskiego i gdy spotykam się z zarzutem, że oto Seweryn prowadzi rekolekcje wielkanocne — to muszę powiedzieć, że tym bardziej chcę je prowadzić.

Kard. Obecnie civitas christiana nie jest już możliwa. Nie ma możliwości, Ravasi aby ją nadal budować. Kultura chrześcijańska nie istnieje jako jedyna. Żyjemy w zupełnie innym kontekście kulturowym, historycznym. Dość wspomnieć o dwóch zjawiskach spośród wielu, które zmieniły radykalnie ten obszar. Pierwszy element to sekularyzacja. Chrześcijaństwo to nie sakralizm. Chrześcijaństwo to świeckość. Tu chrześcijaństwo zdecydowanie różni się np. od islamu, który ze swej natury jest sakralny i integrystyczny. Właśnie dlatego szariat (islamski „kodeks prawa”) jest równocześnie kodeksem prawa religijnego, cywilnego i karnego, a konstytucją jest Koran. Kiedy przyjmuję w Rzymie delegację z Iranu, przedstawiają się oni jako przedstawiciele Islamskiej Republiki Iranu. Dla mnie jako chrześcijanina sekularyzacja jest procesem negatywnym, ale świeckość jest pozytywna. Drugi czynnik to wielokulturowość i fenomen globalizacji. W tym kontekście kulturowym chrześcijaństwo nie może już dalej budować civitas christiana, chociaż oczywiście są tacy, którzy

115

Rozmowy na dziedzińcu

Sosnowski W związku z tym chciałbym zapytać kard. Ravasiego o Kościół. Nie wiem, jak jest we Włoszech czy w innych krajach, ale w Polsce mam wrażenie, że wciąż tli się w Kościele tęsknota za dawnymi dobrymi czasami christianitas, kiedy Kościół nie tylko zapewniał pomoc duchową dla poszczególnego człowieka, ale po prostu urządzał cały (znany wówczas) świat. Czy z tej tęsknoty Kościół jest skłonny zrezygnować?


Dyskutują: kard. Ravasi, Mencwel, Dukaj, Karoń-Ostrowska, Seweryn

wciąż o tym marzą. Są ruchy i katolickie, i protestanckie, które nadal są przywiązane do tego ideału i są przekonane, że mogą to uczynić. Jaka jest zatem funkcja chrześcijaństwa w globalnym, zsekularyzowanym świecie? Powiem tylko o jednej rzeczy. Funkcją religii w tej chwili powinna być nie sakralność, lecz świętość. Po łacinie mamy rozróżnienie na sacer i sanctus. Sacrum to chroniona przestrzeń, w której przebywamy i gdzie jest miejsce tylko dla religii. Sanctum natomiast jest kategorią moralną, oznaczającą świadectwo. Święty może przebywać w miejscu świeckim i być płodnym świadkiem. Obowiązkiem kultury chrześcijańskiej dziś jest wejście do społeczeństwa zsekularyzowanego, zeświecczonego, globalnego — i bycie tam fermentem, zaczynem. W tym sensie tak istotna jest osoba papieża Franciszka, w którym nie ma żadnej tęsknoty za władzą ziemską Kościoła, ale pragnienie siły świadectwa. Sosnowski Te słowa Księdza Kardynała przypomniały mi jeden z moich ulubionych tekstów Jana Pawła II, czyli List do artystów z roku 1999. Papież pisze tam: „Nawet wówczas, gdy artysta zanurza się w najmroczniejszych otchłaniach duszy lub opisuje najbardziej wstrząsające przejawy zła, staje się w pewien sposób wyrazicielem powszechnego oczekiwania na odkupienie”. Bardzo lubię ten tekst, ale zastanawiałem się, czy ktoś, kto nie jest chrześcijaninem, nie odczuwa niepokoju, że w ten sposób papież próbuje „ochrzcić” sztukę, która świadomie nie jest chrześcijańska. Czy deklarując, że przecież nie urządzamy przestrzeni społecznej, a zaledwie wchodzimy w nią ze swym świadectwem, katolicy nie stają się w oczach niewierzących taką, przepraszam, „piątą kolumną” Kościoła. Już nie nawracają siłą, bo nie mają armat, nie mają możliwości, tylko wchodzą i od środka mają chrystianizować świat. Czy to nie jest wbrew pozorom otwarcie trochę innego frontu, ale jednak w dalszym ciągu frontu? Seweryn Odpowiem osobiście. Naprawdę nie mam natury Quislinga. Uważam, że nasza praca, której przykłady dałem, a mógłbym dać jeszcze więcej, jest po prostu pracą, która ma wzbogacić naszych widzów, często pozbawianych korzeni przez świat, w którym żyją. Naprawdę nie stoję pod teatrem z batem, biczując tych, którzy chcą opuścić salę w trakcie przedstawienia Claudela. Nie odczuwam takiego niebezpieczeństwa, o jakim Pan mówi. Tekst Listu do artystów Jana Pawła II jest dla mnie wstrząsający, niezwykły. Ale gdy czytałem go podczas narady ministrów kultury krajów Unii Europejskiej, to zostałem za to zbesztany. Mogę przyznać, że przesadzam z propagandą, natomiast nie przypuszczam, żebym mógł kogoś besztać za to, że czyta tekst, który nie jest tekstem Jana Pawła II.

116

WIĘŹ  Zima 2013


Wielka sztuka jest tajemnicą

Dukaj Odczytuję cytat przytoczony przez red. Sosnowskiego nie tyle jako zapowiedź zagrożenia, wielkich zapędów ze strony Kościoła katolickiego co do podporządkowania sobie kultury masowej, ile raczej jako opis sytuacji zastanej. Globalizacja ma dwie fazy. Najpierw spowodowała, że zostaliśmy wystawieni na multum różnych innych kultur i zyskaliśmy świadomość, że to wszystko, co wcześniej przyjmowaliśmy za oczywiste i bezalternatywne, już wcale tak oczywiste nie jest. W drugim rzucie globalizacja powoduje jednak ciśnienie unifikacyjne, co dokonuje się na poziome popkultury. W tym momencie jest to model głównie amerykański, mówiąc skrótowo: hollywoodzki. Niemniej w tym modelu, zupełnie bez żadnych zapędów ze strony Kościoła, dominuje model narracji, opowieści, archetypów opartych w dużej mierze na kulturze chrześcijańskiej. Do tego nie potrzeba żadnych sztucznych mechanizmów. Można narzekać, że to jest zwulgaryzowane i banalne, niemniej te wszystkie rekwizytoria, archetypy, symbolika są przesiąknięte odwołaniami chrześcijańskimi. Od tego nie uciekniemy, dopóki globalną popkulturą będzie rządzić Hollywood, innymi słowy dopóki Chiny nie przejmą pałeczki, bo wtedy będziemy wszyscy oglądali filmy oparte na mitologii chińskiej.

Kard. Profesor Mencwel mówi o humanizmie. A ja zastanawiam się, dlaRavasi czego chrześcijaństwo nadal jest tak głęboko zakorzenione, że, jak powiedział pan Dukaj, nawet w dziwnych formach w globalnym świecie w kulturze nadal istnieje element chrześcijański. Mówię w tej chwili nie jako obrońca chrześcijaństwa. Odpowiedzią jest dla mnie fakt, że rdzeń chrześcijaństwa polegał na określeniu naturalnej ludzkiej tęsknoty. To wielkie poszukiwanie trwa od św. Augustyna. To było tworzenie podstawowych kategorii antropologii.

117

Rozmowy na dziedzińcu

Mencwel W kwestii Listu do artystów myślę, że po pierwsze Jan Paweł II — czyli też polski twórca Karol Wojtyła — dobrze pamięta o słynnej anegdocie, którą czasem opowiada się studentom w Polsce. Był malarz Jan Styka, który malował wielkie religijne panoramy i malował je podobno na kolanach. Pewnego dnia pojawił się przy nim Pan Bóg, pokiwał mu palcem i powiedział do niego: „Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze”. W tym cytacie z Jana Pawła II jest ukryte pewne założenie. Intencja jest mianowicie taka jak w przytaczanych przeze mnie wcześniej słowach o kulturach: że wszystko co jest autentyczne w sztuce, jest „nasze”, jest akceptowane przez chrześcijan, przez Kościół. Nie dlatego, że jest deklaratywnie katolickie, tylko dlatego, że jest autentycznie humanistyczne.


Dyskutują: kard. Ravasi, Mencwel, Dukaj, Karoń-Ostrowska, Seweryn

Bez żadnej tęsknoty za civitas christiana można obiektywnie twierdzić, że chrześcijaństwo i klasyczna antropologia chrześcijańska wywierają istotny wpływ na współczesnych. Pomyślmy, ile nadal mają do powiedzenia np. Augustyn, Tomasz z Akwinu, Anzelm z Aosty, Pascal, Kierkegaard. Oni wyrażali tę antropologię w różnych formach. Dlatego chrześcijaństwo pozostaje w kulturze tak jak w muzyce słynne basso continuo. Wyraźnie dostrzegam to w dialogu, który prowadzimy z intelektualistami w ramach Dziedzińca Pogan. Być może powstanie z tego coś nowego. Szczególnego znaczenia nabiera tu sztuka współczesna, która stworzyła nową koncepcję bytu i egzystencji, bardzo kruchą, wyjątkowo kruchą. Tam są dla nas wielkie wyzwania. Dlatego zdecydowałem, żeby w tym roku Watykan miał własny pawilon podczas prestiżowego Biennale sztuki współczesnej w Wenecji. Kościołowi zależy bowiem na odnowieniu współpracy wiary i sztuki. Nie zapominajmy też o tym, że gdyby nie było tematu zła, bólu, cierpienia, wszystkiego, co negatywne — to nie pojawiłoby się dwie trzecie wybitnych dzieł literackich. Nie byłoby Dostojewskiego. Sosnowski Spytam zatem jeszcze o zło. W naszej kulturze rośnie bowiem ­fascynacja złem, i to nie tylko w takiej postaci, że co najmniej dwuznaczni bohaterowie stają się bohaterami kultury masowej. Mam na myśli również popularność wśród polskich katolików pisma „Egzorcysta”, które ostrzega przez szatanem, bardzo barwnie opisując jego działanie. Obecny jest więc tam nęcący dreszczyk emocji. Jak Państwo postrzegają tę fascynację złem, nawet pamiętając, że bez zła nie byłoby Dostojewskiego, co zło w moich oczach trochę usprawiedliwia? Dukaj Trzeba rozróżnić dwie warstwy — bardzo prostą, ludyczną fascy­nację postaciami wielkich zbrodniarzy czy morderców i głębokie zainteresowanie złem. To drugie porównałbym do drgnięcia w nas jakiejś uśpionej struny. W ogóle nie podejrzewaliśmy, że jesteśmy zdolni do takich uczuć, refleksji, a to rezonowało właśnie w spotkaniu z granicznym złem. Wydaje mi się natomiast, że jest bardzo trudne, albo wręcz niemożliwe, dla człowieka wychowanego we współczesnej kulturze analogiczne poruszenie przy spotkaniu z jakkolwiek artystycznie przedstawionym dobrem. To już jest granica kiczu nie do przyjęcia. Jedyna możliwość przeżycia czegoś faktycznie granicznego, co spowoduje, że zaczniemy sobie zadawać pytania, czy może jednak jakiś absolut nie istnieje, to właśnie spotkanie ze złem. Sosnowski Czyli fascynacja złem byłaby efektem tęsknoty za transcendencją?

118

WIĘŹ  Zima 2013


Wielka sztuka jest tajemnicą

Fot. Agnieszka Pańtak / Centrum Myśli Jana Pawła II

Karoń- Myślę, że jest to szerszy problem kulturowy. Rzeczywiście zło jest -Ostrowska o wiele bardziej intrygujące, o wiele łatwiejsze do pokazania, bo łatwo jest nastraszyć człowieka. Niestety, my bardzo uwierzyliśmy w zło, tzn. wydaje się nam (i ten akcent w kulturze coraz bardziej się przesuwa), że zło staje się coraz mocniejsze, staje się właściwie mocniejsze od dobra. Widać to, choćby patrząc na horrory. Kiedyś człowiek spokojnie je oglądał i nawet jak był przerażony, to wiedział, że mimo wszystko skończy się dobrze. W tej chwili coraz bardziej widać triumf zła, tzn. zostajemy pod koniec filmu z poczuciem, że ono jest wszechpotężne. I to się lepiej sprzedaje. Dukaj Nie uważałbym tej fascynacji złem za najgorszy możliwy rozwój kultury. Najgorzej byłoby, gdyby to wszystko było pomieszane,

119

Rozmowy na dziedzińcu

Seweryn Często, jak mówił pan Dukaj, próba pokazania dobra okazuje się zbyt trudna do zaakceptowania przez publiczność. Na podstawie doświadczeń aktorskich mogę powiedzieć, że dużo łatwiej jest zagrać zbrodniarza, gwałciciela, psychopatę. Proszę mi wierzyć, to jest łatwizna. To, co ciemne, co przykryte, schowane, co jest przekroczeniem pewnych norm — to nas fascynuje, a w teatrze zdecydowanie. Ktoś myśli: „Rozbiorę się i dokonuję wielkiego twórczego aktu”…


Dyskutują: kard. Ravasi, Mencwel, Dukaj, Karoń-Ostrowska, Seweryn

banalne i obojętne dla nas; gdyby te wszystkie symbole i wartościowania zła i dobra były dla nas już tak zbanalizowane, że nikt by nawet się tym nie fascynował; gdyby wszyscy byli na to całkowicie uodpornieni. A my jednak jeszcze tym żyjemy. Ten wielki zbrodniarz czy grzesznik urządza nam pewien teatr metafizyczny! Kard. W pełni się zgadzam z panem Dukajem. Dzisiaj naprawdę najwięk Ravasi szym niebezpieczeństwem nie jest samo istnienie zła. Rzeczywistą i niebezpieczną chorobą naszych czasów, naszej kultury jest właśnie narastająca obojętność, powierzchowność, banalność. Koncepcja zła to nie tylko koncepcja grzechu, zbrodni czy niesprawiedliwości, ale jest to także koncepcja bólu. Jeśli jest ból, pozostaje zawsze ratunek — czyli zbawienie. Prawdziwą chorobą jest obojętność. Dlatego twierdzę, że rozważanie cierpienia i zła w kulturze współczesnej jest konieczne i niezbędne. Wszyscy ­bowiem przechodzimy przez zło i dobro, przez ten ciemny tunel, wszyscy go przekraczamy. Oprac. ZN

Jacek Dukaj — ur. 1974, pisarz, autor fantastyki. Studiował filozofię na Uniwersytecie

Jagiellońskim. Autor m.in. powieści Perfekcyjna niedoskonałość, Lód, Wroniec, tomu opowiadań Król bólu. Laureat wielu nagród i wyróżnień. Anna Karoń-Ostrowska — nota o autorce na s. 53. Andrzej Mencwel — ur. 1940. Antropolog kultury, historyk idei, prof. dr hab., eseista.

Twórca Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego i jego wieloletni dyrektor. Autor licznych książek, m.in. Sprawa sensu, Etos lewicy, Przedwiośnie czy potop. Studium postaw polskich w XX wieku, Wyobraźnia antropologiczna. Kard. Gianfranco Ravasi — ur. 1942, biblista. Od roku 2007 przewodniczący Papieskiej Rady ds. Kultury, od 2010 r. — kardynał. Koordynator światowego cyklu spotkań dialogowych z agnostykami pod wspólną nazwą Dziedziniec Pogan. Autor licznych książek, programów telewizyjnych, publicysta i bloger. Andrzej Seweryn — ur. 1946, aktor teatralny i filmowy, reżyser teatralny. Od 2011 r.

dyrektor naczelny Teatru Polskiego im. Arnolda Szyfmana w Warszawie. Laureat wielu nagród i wyróżnień, m.in. otrzymał Legię Honorową Republiki Francuskiej. Jerzy Sosnowski — nota o autorze na s. 217.

120

WIĘŹ  Zima 2013


Dzieci Abrahama

To nie nasza wojna? Z Zygmuntem Kwiatkowskim SJ rozmawiają Agata Skowron-Nalborczyk i Konrad Sawicki

WIĘŹ Gdy dziś słyszymy o tragicznym konflikcie w Syrii, wielu osobom wydaje się, że dotyczy to jakiegoś zupełnie nam obcego kulturowo kraju. A przecież św. Paweł nawrócił się na drodze do syryjskiego Damaszku.

Zygmunt Sięgnąłbym jeszcze dalej — w Starym Testamencie czytamy, że mo Kwiatkowski SJ narchia Salomona rozciągała się aż po Hamę, czyli miasto, które dziś leży w zachodniej Syrii. Nie do wiary! — pomyślałem, gdy zrozumiałem, że pracuję na obszarze dawnej monarchii Salomona. Tradycja głosi, że właśnie w Damaszku znajduje się grób Abla. Rzeczywiście, najsilniej działa na naszą wyobraźnię wspomniana historia opisana w Dziejach Apostolskich. Już gdy jedzie się z lotniska, miejscowi pokazują miejsce, w którym nawrócił się św. Paweł, w samym mieście jest słynna ulica Prosta, a obok dom Ananiasza. Pamiętajmy jednak, że gmina chrześcijańska w Damaszku istniała już przed przyjazdem Szawła z Tarsu. Przecież jechał tam właśnie po to, by aresztować tamtejszych chrześcijan. A Ananiasza uważa się za pierwszego biskupa tego miasta. Żeby jeszcze silniej pokazać związek dzisiejszej Syrii z tą biblijną rzeczywistością, warto powiedzieć, że w liturgii tutejszych Kościołów nadal obecny jest język aramejski. WIĘŹ Ten sam, którym mówiono za czasów Jezusa?

121


Z o .  Kw i at k ow s k i m rozmaw i aj ą  S k owron - N albor c z y k i Saw i c k i

Kwiatkowski Ten sam, na przykład liturgia syriackiego Kościoła prawosławnego do dziś niemalże w całości odprawiana jest po aramejsku. Wielu Syryjczyków uczy się więc podstaw tego języka, by świadomie uczestniczyć w liturgii. Warto dodać, że choć aramejski jest dziś właściwie językiem martwym, to w dwóch syryjskich wioskach ludzie nadal posługują się jedną z jego odmian. WIĘŹ W sposób uproszczony tradycje chrześcijańskie dzielimy dziś na wschodnie i zachodnie. Jak chrześcijanie syryjscy sytuują się w tym schematycznym podziale? Kwiatkowski Pamiętajmy, że w starożytnym chrześcijaństwie funkcjonowało pięć głównych stolic, które były siedzibami patriarchatów: Jerozolima, Antiochia, Aleksandria, Konstantynopol i Rzym. Syryjscy chrześcijanie przynależą do tradycji antiocheńskiej. Wiemy też, że okres pierwszych wieków Kościoła to historia podziałów, walk, sporów chrystologicznych. Wtedy ukształtowały się różne tradycje: syriacka właśnie, bizantyjska, ormiańska, koptyjska, etiopska, maronicka i inne. WIĘŹ W tym kontekście trudno nie zapytać o monofizytyzm1, który na Soborze Chalcedońskim w 451 r. został potępiony. Kościół antiocheński nie chciał podporządkować się tym ustaleniom, co doprowadziło do podziałów. Dziś wiemy, że przyczyny tego podziału były bardziej natury politycznej niż dogmatycznej. Czy jest to kwestia istotna dla współczesnych chrześcijan w Syrii? Kwiatkowski Kwestie teologiczne nie są domeną, którą zajmują się ludzie świeccy czy nawet zwykli księża. Owszem, był czas olbrzymiego konfliktu, wzajemnie się oskarżano: „wy pójdziecie do piekła”; „jeśli chcesz pójść do nieba, to musisz być katolikiem”; „a wy zdradziliście Kościół” itd. Wydawało się, że to jest nie do przezwyciężenia. Ale w latach 70. i 80. XX wieku doszło do rozmów między Syryjskim Kościołem Ortodoksyjnym, uważanym za spadkobiercę tradycji antiocheńskiej, a Watykanem. Dyskutowano oczywiście o monofizytyzmie i ustalono, że w istocie jedni i drudzy podzielają wspólną

1 Monofizytyzm — (z greckiego: „jedna natura”) heretycka doktryna teologiczna, według której Chrystus istnieje tylko w jednej naturze, natura boska wchłonęła jego naturę ludzką. Poglądy takie przypisywano wszystkim tym, którzy odmówili przyjęcia nauki Soboru Chalcedońskiego (451 r.) mówiącej o tym, że w Chrystusie są dwie natury w jednej osobie. Skutkiem tej odmowy było oderwanie się od patriarchatów konstantynopolitańskiego i rzymskiego. W istocie jednak nikt nie bronił czystego monofizytyzmu. Spór miał podłoże polityczne oraz dotyczył terminologii.

122

WIĘŹ  Zima 2013


To nie nasza wojna?

wiarę w Chrystusa, choć wyrażają to innymi językami. Uzgodniono nawet, że jeżeli na danym terenie nie ma księdza syriackiego, to ksiądz katolicki może zająć się formalnie wiernymi tego Kościoła i vice versa. WIĘŹ Czyli rzymscy katolicy na terenie Syrii są również obecni. Kwiatkowski Pamiętajmy, że w wyniku działań mających na celu zbliżenie z Rzymem doszło do powstania Syriackiego Kościoła Katolickiego, podległego Rzymowi. I oczywiście od dawna były tam katolickie misje, które dość dobrze się rozwijały, ponieważ miały zaplecze bogatej Europy. Dziś mamy w Syrii chrześcijan wschodnich — nazywanych ortodoksyjnymi lub prawosławnymi — o tradycji syriackiej, którzy mają swojego patriarchę w Damaszku, mamy chrześcijan tej samej tradycji i liturgii, ale podległych Rzymowi, mamy też struktury Kościoła rzymskokatolickiego, a do tego jeszcze trzeba dodać całe bogactwo innych Kościołów wschodnich, np. maronickiego czy ormiańskiego oraz Kościoły protestanckie.

Kwiatkowski To się dzieje, najczęściej z sukcesami. I przekłada się na kwestie tak ważne, jak na przykład wspólne obchodzenie najważniejszych świąt. Dziś wszyscy chrześcijanie w Syrii już wspólnie obchodzą Boże Narodzenie. Stało się to możliwe tylko dzięki gestowi Kościołów wschodnich, które przecież — tak jak w Rosji — mają inny kalendarz. To one zrezygnowały ze swojej daty, żeby świętować wspólnie z katolikami. Dzięki temu w tym samym czasie, a nie w odstępie dwóch tygodni, mamy radosne święta. Każdy syryjski dom chrześcijański ma w tym okresie choinkę, iluminacje na balkonach i oknach. Muzułmanie przychodzą, podziwiają te dekoracje, a chrześcijanie prześcigają się w szczodrobliwości oraz pomysłach, jak zaprezentować to piękno, ten czar Bożego Narodzenia. Niestety, takiego znaku jedności nie ma już na Wielkanoc. Wydaje mi się, że skoro wschodni chrześcijanie zrobili taki gest na Boże Narodzenie, to teraz przyszedł czas na nas, katolików, żeby dostosować się do ich daty. Problem w tym, że nam trudno się wyrzec poczucia pewnej wyższości, które tłumaczymy tym, że data Wielkiej Nocy jest naukowo udokumentowana, że nasze świętowanie bardziej odpowiada rzeczywistości itp. Brak jedności w kwestii wspólnego przeżywania Wielkanocy jest nie tylko antyświadectwem dla muzułmanów, ale powoduje również kolosalne zamieszanie duszpasterskie. Jedni zaczęli już post, a inni jeszcze

123

Dzieci Abrahama

WIĘŹ Idealna sytuacja do praktykowania ekumenizmu.


Z o .  Kw i at k ow s k i m rozmaw i aj ą  S k owron - N albor c z y k i Saw i c k i

nie. Bywa nawet tak, że jedni już śpiewają Alleluja, a drudzy dopiero zaczynają Wielki Post albo wchodzą w Wielki Tydzień. WIĘŹ Może Rzym nie pozwala? Kwiatkowski O ile mi wiadomo, pozwolenie z Rzymu jest. To raczej kwestia lokalnych hierarchów katolickich. Dla mnie najmocniejszym argumentem, by jednak Wielkanoc świętować wspólnie, jest to, że przecież w Wielkim Tygodniu we wszystkich kościołach czyta się Chrystusową modlitwę o jedność i wykonuje się ten znamienny gest obmycia nóg. W liturgii łacińskiej obmywa się nogi dwunastu osobom. Czy nie można by tego gestu pokory i uniżenia przełożyć na język konkretny, nie tylko teatralny? Przecież tu spór powinien być o to, kto komu umyje nogi! WIĘŹ Ilu chrześcijan mieszka dziś w Syrii i jak to się ma do muzułmańskiej większości? Kwiatkowski Jak jest teraz, podczas wojny, tego nikt nie wie. Dawniej mówiło się, że z 20 milionów Syryjczyków jakieś 5—7% to chrześcijanie, czyli mniej więcej milion do półtora miliona. Z tym, że katolików różnych obrządków jest z tej liczby około 10%. WIĘŹ Teraz spójrzmy na muzułmanów. Skąd oni się w Syrii wzięli? Kwiatkowski Z perspektywy historycznej widać, jak wielką rolę odegrała tu polityka. Wspomniane spory chrystologiczne były wykorzystywane jako narzędzie polityczne cesarstwa bizantyjskiego. A z drugiej strony stanowisko teologiczne cesarza miało polityczne konsekwencje. Tak właśnie było w Syrii. Ponieważ tamtejsi chrześcijanie w większości nie przyjęli postanowień Chalcedonu, a te reprezentowało Bizancjum, czyli wschodni Rzym, Syryjczycy odwracali się od tego Rzymu i szukali innych sojuszników politycznych. Na przykład w Persji. Damaszek otworzył bramy przed muzułmanami, bo traktował ich jako przeciwwagę wobec stronników cesarstwa. Element polityczny był tu bardzo ważny. Islam w tych czasach zamieszania, tam, gdzie było mnóstwo sekt, konfliktów pomiędzy poszczególnymi wspólnotami chrześcijańskimi, widziany był jako jeszcze jedna taka grupa czy sekta, która jest silna militarnie i z którą wiązano nadzieje. WIĘŹ W tym czasie muzułmanie byli ogromną mniejszością w stosunku do chrześcijan?

124

WIĘŹ  Zima 2013


To nie nasza wojna?

Kwiatkowski Oczywiście, ale to szybko zaczęło się zmieniać. Zadziwiająca jest ta szybkość, z jaką islam się rozprzestrzenił. Wraz z podbojami wojskowymi powstawały kolejne kalifaty. A ludność miejscowa powoli przyjmowała nową religię. Wpływ na to miało wiele czynników. WIĘŹ Na przykład to, że chrześcijanie oraz Żydzi musieli w państwach muzułmańskich płacić podatek pogłówny od majątku, zwany dżizją. Ta regulacja była powodem wielu „nawróceń”. Poza tym chrześcijanom nie wolno było zajmować wysokich stanowisk w armii, a potem także w innych dziedzinach. Zatem jeśli ktoś chciał robić karierę, nie miał wyjścia: musiał zostać muzułmaninem. Kwiatkowski Element ekonomiczny był tu rzeczywiście bardzo ważny, ale nie jedyny. Pozostanie chrześcijaninem wymagało wysiłku i ofiary, zaś przejście na islam wiązało się z praktycznymi korzyściami. Jeśli na przykład chrześcijanin miał problem z zawarciem drugiego małżeństwa, wystarczyło, że został muzułmaninem i jego problem znikał. Do tego dodajmy prawo, które faworyzuje islam — na przykład chrześcijanin, który chce poślubić muzułmankę, musi zmienić religię. Poza tym muzułmańskie rodziny mają po kilkanaścioro dzieci, a chrześcijańskie po kilkoro, no i mężczyzna w islamie może mieć kilka żon, to też ma znaczenie. Muzułmanie w bardzo młodym wieku żenią się i wychodzą za mąż, a co za tym idzie kolejne pokolenie pojawia się tu wcześniej niż u rodzin chrześcijańskich. WIĘŹ W ten sposób z biegiem czasu muzułmańska mniejszość w Syrii stała się większością. Czy to była większość jednolita?

2 Alawici — odłam szyitów, który szczególną czcią otacza Alego, zięcia Mahometa, i stawia go wyżej niż samego Proroka, traktując jako jedno z wcieleń Boga, przez co uważani są przez większość muzułmanów za heretyków. Ich doktryna jest synkretyczna, gdyż łączy wiele elementów chrześcijańskich, zoroastryjskich i gnostyckich, przy jednoczesnym odrzuceniu niektórych filarów islamu (poza szahadą), nie traktuje też modlitwy w meczecie jako koniecznej, pozwala na spożywanie alkoholu i akceptuje wędrówkę dusz.

125

Dzieci Abrahama

Kwiatkowski Większość stanowią sunnici, ale są tu również szyici, druzowie oraz dość liczni alawici2. Tę różnorodność uświadomiliśmy sobie dopiero teraz, gdy wybuchła wojna. Za czasów dyktatury Asadów, czyli od lat 70. ubiegłego wieku, nie była ona tak bardzo widoczna. W dowodzie osobistym wpisywano po prostu „muzułmanin” albo „chrześcijanin”. Jednak wojna postawiła konkretne pytania: po której stronie opowiedzą się druzowie? A po której Kurdowie? Poprą sunnitów czy Al-Asada, który jest alawitą?


Z o .  Kw i at k ow s k i m rozmaw i aj ą  S k owron - N albor c z y k i Saw i c k i

WIĘŹ Czy fakt przynależności Baszszara al-Asada do alawitów jest istotny z punktu widzenia przyczyn dzisiejszego konfliktu? Kwiatkowski Oczywiście, sunnici uważają alawitów za heretycką sektę, stąd ci drudzy od wieków byli w Syrii grupą pogardzaną i gorzej traktowaną. Szansą stał się dla nich ruch polityczny — partia Al-Bas, która w 1963 r. dokonała zamachu stanu i przejęła władzę. Al-Bas to lewicujący ruch odrodzenia narodowego, który zamiast religii akcentuje jedność państwową i dowartościowuje narodową dumę. Ważniejsze było to, że jesteś Syryjczykiem, niż twoja przynależność religijna czy wyznaniowa. Zatem przyjęto kierunek umiarkowanej laicyzacji państwa. WIĘŹ Z dzisiejszej perspektywy, kiedy obserwujemy tak wiele radykalizmów islamskich, ten kierunek wydaje się przeciwny temu, co widzimy. Kwiatkowski To prawda, ale wtedy obranie kierunku umiarkowanej laicyzacji państwa nie było takie trudne. Islam lat 60. i 70. miał zupełnie inną twarz niż ta obecna. Był dużo bardziej liberalny i otwarty na kulturę zachodnią. Cała elita kształciła się przecież na Zachodzie. W filmach z tamtego czasu grają kobiety bez chust na głowie, a nawet w minispódniczkach. Nastroje radykalne były wręcz marginalne. Ten laicki kurs partii Al-Bas w istocie nie był żadną wielką rewolucją. Kierunek ten był zresztą wspierany przez ZSRR. Sprawy religii zeszły wtedy na drugi plan, nie posunięto się jednak do ateizacji wzorem niektórych państw komunistycznych. Oparto się na ideologii i stworzono model państwa, który w pewnym uproszczeniu można porównać do PRL. W Syrii również rządziła jedna partia, krzewiono kult jednostki. W tej partii byli i sunnici, i alawici, i chrześcijanie — po prostu wszyscy. Nie mówiono o religii. Dziś jednak widzimy, że odsunięcie religii na drugi plan zostało Syryjczykom narzucone i było dla nich czymś nienaturalnym. Owszem, wizja patriotyzmu, możliwości rozwoju, migracji ze wsi do miast, industrializacji, powszechnego szkolnictwa, rozwoju kulturalnego, budowania nowego świata — to wszystko było bardzo atrakcyjne. Z drugiej jednak strony było to jakieś przekłamanie, które niecałkowicie korespondowało z tym, jak ludzie żyli. Chrześcijanin nadal nie mógł bez zmiany wiary ożenić się z muzułmanką — nie było ślubów cywilnych, prawo religijne nadal obowiązywało. System ujawniał pewne zakłamanie. Im bardziej starano się pokazać, że nie ma różnicy między chrześcijanami

126

WIĘŹ  Zima 2013


To nie nasza wojna?

i muzułmanami, bo liczy się tylko patriotyzm, tym bardziej odczuwało się, że te zabiegi mają charakter jedynie propagandowy. Dochodziło do tego, że aby pokazać jedność, biskup dawał laskę pasterską muftiemu. Czasem jakiegoś biskupa nazywano muftim, a jakiegoś muftiego — biskupem. Ludzie odbierali to jako teatr i propagandę. WIĘŹ A jak chrześcijanie podchodzili do reżimu Asadów? Kwiatkowski Trzeba pamiętać, że chrześcijanie w muzułmańskich krajach właściwie rzadko byli prześladowani. Jako lud Księgi byli szanowani. Z tym jednak, że traktowano ich jako obywateli drugiej kategorii. Gdy więc partia Al-Bas postawiła na równość wszystkich obywateli, chrześcijanie w większości wsparli rządzących. W pewnym sensie doznali wyzwolenia, nobilitacji. Wprawdzie prawo rodzinne pozostało bez zmian, dla chrześcijan była to jednak ewolucja pozytywna. WIĘŹ Jaką pozycję i jaki wizerunek mieli chrześcijanie w Syrii w tamtych czasach? Kwiatkowski Po upadku imperium osmańskiego Syria dostała się pod wpływy europejskie. Za czasów mandatu francuskiego to chrześcijanie stanowili elitę miast. W tym czasie bardzo rozwinął się ruch misjonarski. Misjonarze budowali szkoły, szpitale, promowali nową kulturę, która potrzebowała ludzi wykształconych. Chrześcijanin, mówiono, to człowiek wykształcony, kulturalny, zna języki i jest dość zamożny. WIĘŹ Czy to wywoływało zazdrość muzułmanów?

WIĘŹ Co się więc stało, że dziś obserwujemy wrogość części muzułmanów wobec chrześcijan, a chrześcijanie masowo emigrują z krajów muzułmańskich? Kwiatkowski Składa się na to wiele przyczyn. Najpierw zwróćmy uwagę na fakt, że za Asadów znacjonalizowano wiele instytucji, w tym szkoły. Wszyscy zaczęli się kształcić. Chrześcijanie utracili przywilej

127

Dzieci Abrahama

Kwiatkowski Myślę, że tak samo jak wszędzie. Zazdrość owszem, ale jednocześnie szacunek. Gdy idzie się do lekarza, przynależność religijna odgrywa mniejszą rolę niż fakt, czy ten lekarz jest dobrym specjalistą. Na tym tle generalnie nie było konfliktów. Tym bardziej że chrześcijańskie szkoły kształciły również elitę muzułmańską.


Z o .  Kw i at k ow s k i m rozmaw i aj ą  S k owron - N albor c z y k i Saw i c k i

szacunku, wynikający z faktu prowadzenia szkół i lepszego wykształcenia. Kolejny powód to kwestia zachodniej kultury i jej degeneracji. Na przestrzeni kilkudziesięciu lat jej pozytywny obraz, o którym mówiliśmy przed chwilą, zmienił się na zdecydowanie bardziej negatywny. Zachód stał się symbolem zepsucia, a chrześcijanie — choć przecież oryginalnie wschodni — byli kojarzeni z Zachodem. Zaczęto patrzeć na nich jak na element kulturowo obcy. Coraz więcej chrześcijan, czując się w Syrii niechcianymi, decydowało się na emigrację. WIĘŹ Co się stało, że tamtejszy islam tak bardzo się zradykalizował? Kwiatkowski Wydaje mi się, że istotne są tu dwie sprawy. Pierwsza to inwazja kulturowa z Zachodu. Wcześniejsze wejście kulturowe Zachodu było pozytywne: budowano szkoły, uniwersytety, szpitale. Później jednak pojawiła się wyzuta z wartości inwazja obyczajowa. Coś takiego jak europejska rewolucja seksualna było w kraju muzułmańskim absolutnie nie do przyjęcia. Zareagowali na to islamscy duchowni, radykalizując swoje postawy. Druga rzecz to tarcia polityczne. Partia Al-Bas na siłę propagowała system, w którym religia ma znaczenie drugorzędne. Opozycja, manifestując swoją gorliwość religijną w sferze obyczajów i symboliki religijnej, wyrażała w ten sposób sprzeciw polityczny wobec ideologii basistowskiej i rządzących państwem alawitów. Działano w myśl zasady: wy chcecie nas unifikować, ale my specjalnie będziemy się wyróżniać; żeby zamanifestować swoją opozycyjność, będziemy zapuszczać brody lub nosić chustki na głowie. WIĘŹ Zupełnie tak samo jak w Polsce przeciwko komunistom. Nawet niewierzący chodzili do kościoła. Kwiatkowski Radykalizacja islamu posiada więc nie tylko wymiar religijny, ale również kulturowy i polityczny. A w tych okolicznościach i przy sprzyjającej sytuacji międzynarodowej niektóre ruchy opozycyjne nagle dostrzegły szansę na obalenie reżimu. WIĘŹ Przychodzi rok 2011. Pojawiają się pierwsze manifestacje, rozruchy. Ojciec w tym czasie nadal pracował w Syrii. Jak to wyglądało od wewnątrz? Kwiatkowski Pierwsze, co rzucało się w oczy, to obraz ludzi z urażoną godnością. Ludzi, którzy chcą lepszego życia, chcą, żeby dyktatura zniknęła, aby nastała wolność. Bardzo istotne tu były również oczekiwania

128

WIĘŹ  Zima 2013


To nie nasza wojna?

WIĘŹ Ale chyba nie wszyscy Syryjczycy w ten sposób podchodzili do swojej rewolucji? Kwiatkowski Byli też naturalnie ideowcy, ludzie opozycji wcześniej przez Al-Asada więzieni, którzy chcieli budować nową Syrię i mieli jakąś wizję, część z nich to intelektualiści. Oni jednak szybko utracili pozycję liderów opozycji. Konferowali gdzieś w hotelach poza granicami kraju i firmowali rebelię, która już przybierała inny kształt.

129

Dzieci Abrahama

ekonomiczne, szczególnie młodzieży. Poważny problem bezrobocia, przemysł, który nie może wchłonąć szybkiego przyrostu naturalnego i brak perspektyw na poprawę losu. Do głosu doszło proste oczekiwanie, że gdy obalimy dyktaturę, od razu będzie lepiej. W łonie opozycji pojawił się przekaz, że wszystkim nieszczęściom winny jest Baszszar al-Asad i jego ludzie. Taka retoryka zdobyła duże poparcie. Do tego dochodziły echa wydarzeń z innych krajów muzułmańskich, gdzie dochodziło do przewrotów. Stąd i w Syrii doszło w końcu do protestów. Jednak na początku wszystko to działo się bez faktycznego przekonania, że możliwe jest obalenie dyktatora. Raczej liczono na reformy, poszerzenie sfery wolności. Początkowo tu i ówdzie pojawiły się niewielkie ogniska protestu. Co więcej, opozycja, która manifestowała, była raczej opozycją intelektualną, manifestacje były pokojowe, śpiewano satyryczne piosenki i wzywano Baszszara al-Asada, żeby wyjechał. Ogólnie panowało jednak przekonanie, że w Syrii nie można wzruszyć systemu. Wtedy jeszcze wystarczył jeden czołg, żeby utrzymać w posłuchu fragment miasta. Opozycja nie miała początkowo prawie żadnej broni. Jednak z biegiem czasu zaczęło się to zmieniać, ponieważ w konflikt wmieszały się elementy obce z innych krajów muzułmańskich, a opozycję wspierał medialnie i materialnie Zachód. Wtedy zaczęło się robić niebezpiecznie. Turcja, która zawsze była przyjacielsko nastawiona do Syrii, niespodziewanie otworzyła granicę dla bojówkarzy różnej maści. Kiedyś autobus, którym jechałem, został przez takich rebeliantów zatrzymany. Mężczyźni w kominiarkach, z pepeszami, szukali alawitów, żeby ich zlikwidować. A potem powiewali nam przed oczami tysiąclirowymi banknotami, zachęcając, by przyłączyć się do protestów. Kto będzie protestował, dostanie zapłatę. I faktycznie, zwerbowanym wypłacano te pieniądze. Pewna chrześcijanka opowiadała mi o swojej muzułmańskiej sąsiadce: „O, teraz to ona ma dobrze, bo jej synowie «pracują», chodząc na demonstracje. Kupiła sobie za to lodówkę i coś tam jeszcze”.


Z o .  Kw i at k ow s k i m rozmaw i aj ą  S k owron - N albor c z y k i Saw i c k i

W końcu obudzili się w kraju pogrążonym w wojnie domowej, w której większość opozycji to radykalni bojownicy zaimportowani z zewnątrz. Przyjechali z Afganistanu, z Iraku, z Czeczenii, z Turcji. Syryjscy opozycjoniści pytają teraz: dokąd to wszystko zmierza? Co się dzieje w ich własnym kraju? Frustracja jest tym większa, że model islamu, który przywożą ci obcy, wcale Syryjczykom nie odpowiada. Owszem, nie chcieli reżimowej tendencji laicyzującej, ale absolutnie nie są też fundamentalistami. Miejscowym ludziom szybko otworzyły się oczy, że ich rebelia jest wykorzystywana przez obce mocarstwa do swoich interesów. Ropa naftowa, złoża gazu, rurociągi — wszystko są to sprawy o strategicznym znaczeniu. WIĘŹ Które kraje czy organizacje mogą mieć tu swoje interesy i zapędy do tego, by wpływać na wewnętrzną sytuację Syrii? Kwiatkowski Mówi się, że Arabia Saudyjska, Katar, Turcja oraz Stany Zjednoczone, Francja i Wielka Brytania, a z drugiej strony Rosja i Chiny. Oczywiście Izrael też nie jest obojętny. Do tego dochodzą silne organizacje, takie jak Al-Kaida czy Bractwo Muzułmańskie. Syryjczycy mają tego wszystkiego świadomość. Poza tym prowadzona jest tu również ideologiczna wojna medialna. Na przykład telewizja Al-Dżazira, bardzo popularna w świecie arabskim, od początku włączyła się w tę walkę po stronie opozycji. Często jednak zamiast podawać fakty, kreuje je. WIĘŹ A co z bronią chemiczną? Czy Syryjczycy wiedzą, kto jej użył i czy w ogóle była użyta? Kwiatkowski Nikt nie ma pewności. Użyto jej, ale kto to zrobił, nie wiadomo. Z jednej strony mógł to być reżim Al-Asada. Z drugiej jednak prawdopodobny scenariusz jest taki, że znając ultimatum mówiące, iż użycie tej broni przez rządzących wywoła interwencję Zachodu, któraś grupa opozycyjna mogła dążyć do prowokacji. Nie można tego wykluczyć. A może użył jej któryś z generałów Al-Asada, bez jego wiedzy? WIĘŹ Jak obecnie wygląda sytuacja w Syrii? Kwiatkowski Nadal trwa wojna domowa. Mówi się, że jest teraz dużo anarchii, że nawet siły opozycyjne walczą między sobą. Armia opozycyjna często popada w konflikt z radykalnymi bojówkami, które są lepiej wyszkolone, uzbrojone i opłacane przez obce rządy. Generalnie jednak kraj jest podzielony na tereny kontrolowane przez Al-Asada

130

WIĘŹ  Zima 2013


To nie nasza wojna?

i te w rękach różnych frakcji opozycyjnych. W Syrii jest w tej chwili bardzo dużo broni. Mówi się, że czołgi są jeżdżącymi trumnami, bo w rękach rebeliantów jest tyle sprzętu zdolnego je zniszczyć. Teraz walczy się samolotami, helikopterami, przy użyciu rakiet. WIĘŹ Widać ogromną determinację Al-Asada i jego ekipy. On chyba jest świadom tego, że walczy o życie. Przecież gdyby opozycja wygrała, sytuacja rządzących i alawitów byłaby katastrofalna. Kwiatkowski Z całą pewnością. Oni wiedzą, że mają nóż na gardle, tym bardziej że wielokrotnie dochodziło do masakr, krwawej brutalności, która była szokująca dla Zachodu — ścinanie głów, masakrowanie zwłok… Mówię tu o okrucieństwie po obydwu stronach konfliktu. Syryjczycy mówią, że najbardziej brutalni są ci ekstremiści, którzy przybyli z innych krajów. Dla nich Syria to obca ziemia, nie mają tu przyjaciół, więc nie mają też zahamowań. Ginie bardzo dużo ludzi. WIĘŹ Jak zachowują się chrześcijanie podczas tej wojny? Opowiedzieli się po którejś stronie czy stoją z boku?

WIĘŹ Wydaje się, że chcąc nie chcąc, chrześcijanom jednak bliżej do Al-Asada. Czy nie wprowadziło to dodatkowej niechęci w relacje chrześcijańsko-muzułmańskie? Kwiatkowski Zaobserwowałem taki obrazek w mieście Homs. Konflikt już trwa, ale dzielnica chrześcijańska jest nadal spokojna, ponieważ mieszkańcy nie angażują się, stoją z boku. Tu ludzie nadal chodzą w szortach, piją kawę, spokojnie żyją. A z innych części miasta dochodzą odgłosy walki. Przyszli więc młodzi chłopcy muzułmańscy i poryso-

131

Dzieci Abrahama

Kwiatkowski Chrześcijanie w ogóle nie chcieli tego konfliktu. Reżim Al-Asada dał im pewną stabilność i bezpieczeństwo, bali się zmian na gorsze. Poza tym widzieli, co się stało w Iraku. A stało się coś przerażającego. Ten bogaty kraj, o którym mówiono, że będzie wzorem dla innych państw arabskich, nagle popadł w ruinę. Milion albo nawet półtora miliona ludzi zginęło, kilka milionów musiało opuścić ojczyznę, trzy czwarte tamtejszych kościołów zostało zniszczonych. Większość chrześcijan uciekła i nie wróciła. No i kiedy okazało się, że konflikt w Syrii jest de facto konfliktem wewnątrz islamu, chrześcijanie zrozumieli, że to ich bezpośrednio nie dotyczy. To nie wasza wojna — początkowo mówili im podejmujący walkę z ­Al-Asadem sunnici.


Z o .  Kw i at k ow s k i m rozmaw i aj ą  S k owron - N albor c z y k i Saw i c k i

wali samochody chrześcijan. To już coś mówi. Poza tym w tych miastach, które kontrolują teraz fundamentaliści, chrześcijanie traktowani są dużo gorzej, jak obcy. Muszą płacić specjalne podatki uzależnione od majętności, spotykają ich szykany. Do tego zdarzają się porwania chrześcijan dla okupu. To wszystko niestety nadszarpnęło dobre relacje chrześcijańsko-muzułmańskie. Syryjscy chrześcijanie nie obawiają się tego, że po zakończeniu wojny nastanie jakiś nowy reżim i że znowu będą obywatelami drugiej kategorii. Do tego jakoś się przyzwyczaili. Najbardziej obawiają się fawdy, czyli bałaganu. W takim bałaganie funkcjonuje wielu samowładnych kacyków, którzy potrzebują na swoją działalność pieniędzy. W pierwszej kolejności to właśnie chrześcijanie stają się ofiarami takich ludzi, bo nie dość, że reprezentują zgniły Zachód, to jeszcze na pewno są bogaci. Ten uproszczony schemat myślowy jest bardzo popularny. Dlatego dziś chrześcijanie w Syrii zwyczajnie boją się o swoje życie. WIĘŹ W polskich mediach katolickich utarł się schemat, że w Syrii podczas wojny chrześcijanie są prześladowani przez muzułmanów. Jak to wygląda od środka? Kwiatkowski To jest uogólnienie. Owszem, są prześladowani przez niektóre islamistyczne grupy bojowników. Ale w tej wojnie cierpią też syryjscy muzułmanie, którzy okazują sobie pomoc nawzajem z chrześcijanami. W wyniku wojny dzielnice chrześcijańskie doprowadzane są do ruiny tak samo jak te muzułmańskie. Ludzie w jedną noc są wyganiani ze swoich domów, tracą dorobek całego życia. Na granicy z Turcją było kilka świetnie prosperujących wsi, zamieszkałych przez chrześcijan — zostali wypędzeni, stali się uciekinierami we własnym kraju. Kto może, emigruje. Dwumilionowe Aleppo, które położone jest niedaleko od granicy z Turcją, jeszcze rok temu kwitło. Restauracje i kawiarnie były pełne ludzi. Dziś to miasto jest w dużej mierze zniszczone. Spotkałem ludzi, którzy mieli tam własne fabryki i piękne domy, a dziś liczą, czy ich stać na taksówkę. Mówią, że ponad tysiąc fabryk i zakładów zostało zniszczonych lub zrabowanych, a sprzęt wywieziono do Turcji. WIĘŹ Jaka jest sytuacja duchowieństwa i misjonarzy? Kwiatkowski W Syrii od zawsze do cudzoziemców odnoszono się z dużą sympatią. Pomagało się im, okazywało wielką gościnność. Gdy rozpoczęła się rewolucja, zaczęło się to zmieniać. Syryjczycy wiedzieli, że obce państwa mają w ich kraju jakieś nieczyste interesy. Nawet

132

WIĘŹ  Zima 2013


To nie nasza wojna?

Turcja ich zdradziła. Dlatego zaczęto bać się cudzoziemców i traktować ich podejrzliwie. Dochodzi również do porwań dla okupu. W tradycji wschodniej ksiądz z racji przynależności do stanu duchownego otaczany jest szacunkiem. Nie uchroniło to ich jednak od porwań, co pokazuje choćby głośna sprawa dwóch biskupów z Aleppo. To samo stało się z jednym z naszych księży jezuitów. WIĘŹ Dlatego Ojciec musiał wyjechać? Kwiatkowski Koło naszego domu w Damaszku wybuchł pocisk, który spowodował duże zniszczenia. Nie można już było poruszać się po kraju, wszelkie podróżowanie po Syrii było sparaliżowane. Raz byłem zatrzymany w autobusie, ale jakoś udało mi się przejechać. Nie dało się już pracować. Musiałem siedzieć w domu i czekać, bo w takich warunkach rekolekcje i konferencje przestały być organizowane. Przełożony w końcu zadecydował, że powinienem opuścić Syrię.

Kwiatkowski Nie straciłem nadziei, że w końcu rodzima opozycja dojdzie do ­porozumienia z reżimem Al-Asada i odetnie się od obcych radykałów. Widziałem nieraz konflikty pomiędzy przywódcami arabskimi. Najpierw była zawierucha i walka, a później przychodził ramadan, przeciwnicy spotykali się, całowali, znowu byli braćmi. Wciąż liczę na coś takiego. Uważam też, że dużą rolę w zakończeniu tego konfliktu mogą odegrać kobiety. Mówi się, że w islamie kobiety mają mało do powiedzenia. Jednak ich rola rośnie i to one najszybciej dochodzą do trzeźwych wniosków. Tu też może w końcu powiedzą: już dosyć, niech nasi mężowie wreszcie wrócą do domów, bo to wszystko nie ma sensu. Niektóre kobiety wręcz wstępują do armii, żeby stanąć u boku swoich mężczyzn. Inne są z dziećmi w obozach uchodźców. Rasowy polityk powiedziałby naturalnie, że rychłe zakończenie tej wojny jest niemożliwe. Zobaczmy jednak, że jeszcze niedawno domagano się interwencji zbrojnej USA. Teraz bardziej oczekuje się na rozbrojenie i pokój. To oczywiście w dużej mierze zasługa Rosji, co Syryjczycy doceniają. W końcu jednak coś się zmienia. WIĘŹ A co konkretnego dla Syrii mogą zrobić Polacy? Może moglibyśmy się zdobyć na przyjęcie jakiejś niewielkiej liczby uchodźców? Kwiatkowski Ważna jest praca informacyjna, uświadamiająca, aby naiwnie nie wierzyć we wszystko, co mówią media. Syryjczycy już zaczynają

133

Dzieci Abrahama

WIĘŹ Czy są jakieś szanse na zakończenie konfliktu?


Z o .  Kw i at k ow s k i m rozmaw i aj ą  S k owron - N albor c z y k i Saw i c k i

do Polski przyjeżdżać. Jeśli ktoś spotkałby takie osoby, warto im pomóc. Sam prowadzę pomoc tego typu i ponieważ nie dysponuję znacznymi funduszami, wspieram te osoby, które znam osobiście i które moi znajomi znają ze swojego sąsiedztwa. Staram się pomagać również tym Syryjczykom, którzy dotarli do naszego kraju, ale jest to pomoc w bardzo ograniczonym zakresie, w sprawach organizacyjnych, wynajęciu mieszkania, pomocy w nawiązywaniu kontaktu z odpowiednimi ludźmi itp. WIĘŹ W Polsce mówi się często, że jesteśmy od tego konfliktu tak daleko, że możemy się tylko modlić. Kwiatkowski Modlitwa jest ważna, nie lekceważyłbym jej. Szczególnie tego wymiaru, który zaprezentował we wrześniu papież Franciszek. Nie było to kolejne tradycyjne wezwanie do pokoju, ale namacalny gest: w tym konkretnym dniu, w określonych godzinach na całym świecie modlimy się i pościmy w intencji pokoju w Syrii. To się odbiło echem po całym świecie. Wielu muzułmanów przyłączyło się do tej akcji. W zwykłych kościołach parafialnych odbyły się nabożeństwa albo wieczorne Msze miały taką intencję. Biskupi amerykańscy również podjęli apel papieża. Prezydent Obama był w szachu. Laureat pokojowej nagrody Nobla miałby bombardować reżim Al-Asada, gdy tylu ludzi modli się o pokój w Syrii? To był ważny gest, który Syryjczycy dostrzegli i bardzo docenili. Rozmawiali Agata Skowron-Nalborczyk i Konrad Sawicki Październik 2013

Zygmunt Kwiatkowski — jezuita, w latach 1978—82 duszpasterz akademicki KUL, od

ponad trzydziestu lat misjonarz w Syrii. Autor pamiętnika Z krzyżem w kraju półksiężyca. Nyszkur Allah — dzięki Bogu (2010) oraz poetyckiego zbioru Mądrzejszy o namiot z wielbłądziej sierści (2012). Obecnie z powodu wojny w Syrii przebywa w Polsce.

Dział „Dzieci Abrahama” redaguje Agata Skowron-Nalborczyk

134

WIĘŹ  Zima 2013


Michał Zioło OCSO Litery na piasku

P – jak pocałunek Kierkegaard nie mógł tu liczyć na filozofów, którym zarzucał niefrasobliwe zlekceważenie tematu, insynuując nawet potężne luki w ich doświadczeniu. Czy jego skargi i dopominanie się wyczerpującego traktatu o pocałunku mogłyby znaleźć pożądany odzew wśród — nazwijmy to elegancko — praktycznie obeznanego w tej materii towarzystwa, choćby z paryskiego Maxima? Królowały tam upamiętnione w Wesołej wdówce niefrasobliwe Lolo, Dodo, Zu-zu, Cloclo, Margot, Frou-Frou. Jednak praktyka egzystencji niekoniecznie niesie ze sobą intelektualną dyscyplinę, dystans czy formę; niekoniecznie mobilizuje obiektywizm, skupienie i uważność, można nawet za Stempowskim powiedzieć, że wydana jest przede wszystkim strasznej pamięci, przechowującej na zawsze fragmentaryczny, okaleczony gest. Tak obrazowo przedstawia tę kwestię Pan Jerzy w liście do Jana Kotta z 19 grudnia 1961 roku, w którym przywołuje postać naszego rodaka Kostrowickiego, poety, znanego we Francji jako Guillaume Apollinaire:

135


M i c ha ł Z i o ł o O CS O

Raz zapytałem Aichy, która była de toutes les fêtes (na wszystkich przyjęciach) i znała wszystkich gierojów tego okresu: Avez — vous connu Guillaume Apollinaire? — Certainement. — Dites alors, qu’est — ce c’était qu’Apollinaire? — Apollinaire était un cochon. (Czy znała pani Guillaume’a Apollinaire’a? — Oczywiście. — A więc niech mi pani powie, kto to był ten Apollinaire? — Apollinaire to był świntuch.) Tak Apollinaire wyglądał w pamięci des Montparnos, zanim przystąpiono do reżyserii wspomnień.

Kto mógłby więc sprawić przyjemność cieniowi filozofa i popełnić traktat o pocałunku? Mamy rok 2013 i znamy nazwisko pewnego Francuza, który, na miarę swojego talentu, spróbował sprostać wezwaniu Kierkegaarda, publikując pracę pod pożyczonym od duńskiego filozofa tytułem Contribution à la théorie du baiser. ­Lacroix nie waha się w swojej rozprawie nazwać pocałunku „aktem bardzo prostym, w którym duch opanowuje ciało”. I dodaje, że „gdyby był chrześcijaninem, porównałby go do Eucharystii lub do tajemnicy Wcielenia”. Paradoksalnie taka egzaltacja stylu nie tylko nie przeszkadza w lekturze, ale naprowadza nas na trop zasadniczego sensu tego tak bardzo dziś sponiewieranego i splugawionego — także przez osoby duchowne — gestu. Dlaczego jednak mielibyśmy się zajmować tak ryzykownym tematem? Maud Charcosset — francuska teolog, żona i matka, profesor na wydziale teologii katolickiego uniwersytetu w Lyonie — podpowie nam, że z jednego i zasadniczego powodu, którym jest nasze człowieczeństwo, nie zawsze prawidłowo pojmowane, i obowiązek jego ochrony przed patologią relacji. Historia i etnologia uczą nas, że znaczenie gestów — w tym pocałunku — zależy od czasu, miejsca i kultury, ale ich istota zdaje się pozostawać niezmienna. Dla Charcosset ta niezmienność zasadza się na ludzkiej cielesności, która nie jest jednak „przedmiotem”, więzieniem, anonimowym zbiorem tkanek. Można nawet powiedzieć, że człowiek jest ciałem w takim samym stopniu, w jakim jest duchem. Jeśli przez ciało i uczestnictwo w widzialnym stworzeniu podmiot zdobywa świadomość siebie, to pocałunek nie tylko wyraża nasze relacje i emocje, ale też odsyła do historii gestów, które nas stworzyły, przywołując innych ludzi, respektujących bezbronność i ufność naszego ciała albo też niszczących naszą godność przez nadopiekuńczość, dominację i przemoc. Jednym słowem pocałunek wyraża nas całych, nasze nadzieje i lęki, naszą wizję świata, nasz sposób bycia w nim, który nazywamy czystością lub jej brakiem. Nawet jeśli po gombrowiczowsku rozprawimy się z tym gestem, doprawiając mu gębę konwencjonalności, to i tak będzie to

136

WIĘŹ  Zima 2013


konwencjonalność dobrze odczuta i przemyślana. Charcosset — idąc za historią kultury — nazywa bowiem usta uprzywilejowanym miejscem spotkania ludzkiego wnętrza i tego, co w nim dostrzegalne: ducha i ciała, oddechu życia i słowa komunikującego to życie innym, także Temu, który jest dawcą życia i do którego to życie powraca. Kierkegaard nie trawił pewnie nocy, ślęcząc nad św. Bernardem z Clairvaux, choć — śmiem twierdzić — znalazłby w jego pismach kilka niezłych miejsc, zasilających jego zapowiadany, a nigdy nie napisany traktat o pocałunku. Nie potrzebuję pisać, że pocałunek — choć sam w sobie prosty jako gest — obsługuje kilka dość skomplikowanych i wzajemnie się przenikających obszarów ludzkiego życia, bo i politykę — któż nie pamięta namiętnego sczepienia się ust Leonida Breżniewa z ustami Ericha Honeckera podczas obchodów trzydziestolecia NRD! Obsługuje też sferę erosa, religię i mistykę, a także pełen interakcji teren, który nieudolnie nazwę życiem codziennym. Jeśli jeszcze do tego dodamy dwuznaczność, którą, chcąc nie chcąc, w sobie zawiera — przez związek z tchnieniem-życiem, potrafiącym również przyciągnąć różne rodzaje śmierci — staniemy twarzą w twarz z obowiązkiem nadania mu jasnego sensu przez świadectwo naszego życia i wypowiadane słowa prawdy. Bernard z Clairvaux był mistrzem, czyli kimś, kto nie pozwalał sobie na uwodzicielstwo i podkłamywanie rzeczywistości, nie było w nim ciepłej dwuznaczności. Był czysty — niczego nie posiadał i nie chciał posiadać, nawet cenionego tak dziś poczucia Bożej obecności. Koncepcję swojej mistyki naszkicował śmiałą kreską, tworząc trzy obrazy, na których wędrujący ku Bogu człowiek składa trzy pocałunki — na stopach, rękach i ustach Chrystusa. Sądzę, że nie jest to tylko teoretyczny, choć bardzo entuzjastyczny komentarz do Pieśni nad Pieśniami, ale wspomnienie wizji, wypis z pamięci, opisanie językiem Pieśni tego, co się naprawdę stało. U współczesnych komentatorów jego kazań do tej wizji się odnoszących, czyli utworów oznaczonych numerami 2, 3, 6 i 8, łatwo zauważyć pewne zażenowanie, bo dość chętnie i szybko traktują ten mistyczny spektakl w kategoriach świata feudalnego, do którego przecież należał św. Bernard również przez swoją noblesse. Trop ten nie jest oczywiście fałszywy i wiele można wyjaśnić, śledząc symboliczny rytuał wasalskich hołdów. Dla Le Goffa pocałunek, jaki wymieniają między sobą pan i wasal, nie jest pocałunkiem pokoju, ale gestem przywołującym zaślubiny pary małżeńskiej z ważnym momentem przejścia do nowej rodziny.

137

Litery na piasku

P – jak pocałunek


M i c ha ł Z i o ł o O CS O

Ów pocałunek przywołuje nowy układ, w którym ustala się jasna hierarchia między zaślubionymi, ale zarazem podkreślona zostaje ich równość jako wierzących w tego samego Boga i jako ludzi, bo usta pana i wasala znajdują się na tej samej wysokości. Pocałunek w stopy przewidziany w rytuale obowiązywał zdaje się tylko wtedy, gdy w roli seniora występował sam król, ale powaga majestatu nie zawsze chroniła powagę uroczystości. Kronika Dudona z Saint-Quentin przywołuje pewną kłopotliwą sytuację z roku 911, kiedy to Rollon, wódz wikingów, zawarł ugodę z królem Karolem III Prostakiem, co dało początek księstwu Normandii. Podczas składania hołdu, mimo uroczystych wezwań zgromadzonych na uroczystości biskupów, Rollon odmówił złożenia pocałunku na stopach króla. Supliki Franków zmiękczyły jednak nieco jego serce i w końcu w zastępstwie oddelegował do spełnienia obrzędu jednego ze swoich wojowników. Ten ani myślał korzyć się u stóp króla, chwycił władcę za nogę i trzymając się prosto defixit osculum, złożył pocałunek, przewracając zdziwiony majestat, co — jak notuje kronikarz — spowodowało wielki śmiech i wrzawę wśród ludu. Wydaje się, że św. Bernard, pisząc o trzech pocałunkach, chciał przekroczyć granicę rytuału i wypowiedzieć istotę naszych spotkań z Bogiem. Otóż nie intymność została tu postawiona na pierwszym planie, ale integralność daru: w geście pocałunku wyraża się cały człowiek i gest ten dotyka całego Boga. Inaczej mówiąc — Bóg w swoim Synu nie wydziela siebie człowiekowi, ale spotyka go całym sobą, przychodzi do niego takim, jakim jest. Jego obecność jest zawsze kompletna, choć człowiek zraniony grzechem nie zdaje sobie z tego sprawy. Składający pocałunek człowiek jest przez Boga przyjmowany również jako cały; Bóg widzi w nim nie tylko grzech i niedoskonałość, ale właśnie swój pierwotny zamiar — swój obraz i podobieństwo. Jeśli mówimy o etapach spotkania z Bogiem — a w konsekwencji i z samym sobą — nie mamy na myśli powściągniętej, ułomnej obecności, ale pedagogiczną różnorodność relacji, które pozwalają człowiekowi głębiej zrozumieć siebie i dar, który otrzymuje bez popadania w samouwielbienie i pychę, bo prawdziwie wielbić człowieka może tylko Bóg. Gest pocałunku, na którym Bernard buduje swoją mistykę, jest więc nerwem nadziei, niezwykłą obietnicą, że nasze wysiłki w przedzieraniu się do Boga powiodą się, bo On Jest, bo On się wydał, On sam jest gwarantem tej drogi, a Jego obecność jest zawsze przemieniająca. Pocałunek złożony na stopach Boga-Człowieka to contritio — gest człowieka o „sercu skruszonym”, jak mówi Psalm 50, lub jeszcze mocniej: to obecność człowieka, który pragnie powrotu,

138

WIĘŹ  Zima 2013


wprowadzenia na drogi proste, na ślady Chrystusa, które porzucił. Jak powie Jean Vanier — człowiek nie może już dłużej miotać się między gniewem a depresją, woła całym sobą o szacunek, o przywrócenie mu godności, pomoc w mocowaniu się z normalnością. Ponieważ towarzyszy człowiekowi ból, wstyd i rozbrojenie, Bóg jak stanowczy i łagodny lekarz broni człowieka przed nim samym, zsyłając mu kojące łzy. Jest to oczywiście ten czas, w którym człowiek podejmuje najróżniejsze postanowienia poprawy i, jak mówi nasze doświadczenie, jego gorliwość w tym względzie wydaje się niebezpieczna. A wszystko za sprawą wciąż starego sposobu myślenia, który tkwi jak kolec w jego sercu. Zadawnione metody traktowania świata każą mu postrzegać spotkanie z Chrystusem w kategoriach sukcesu: mam odzyskać niepodległość, niezależność, odzyskać zdolności transformacyjne, władzę nad sobą, miłość Boga etc. Człowiek traktuje więc siebie jak problem, który ma rozwiązać! A przecież człowiek nie jest problemem, tylko człowiekiem. Przypomina o tym pocałunek złożony na dłoniach Chrystusa — to nie tylko człowiek proszący o pomoc w nim się wyraża, ale wola wyjścia z toksycznego kręgu idola, którym może stać się nasz problem: nasza słabość, niecierpliwość, bezwzględność wobec samego siebie. Bernard mówi: nie ty siebie prowadzisz, ale mocna ręka Boga, ona ustala tempo, kierunek, nie warto przeskakiwać stron w tej opowieści, żeby szybciej mieć spokój, lepsza jest zgoda i dziękczynienie za to, co już osiągnąłem. Na tym etapie Bóg prosi o wiarę, nadzieję i miłość, wyrażane najlepiej w dziełach pomocy drugim. Tak, jakby Bóg chciał powiedzieć: idź za moim gestem, nie kręć się wokół siebie, tylko podziel się z innymi tym, co już osiągnąłeś! Mimo zapału, dobrych chęci i nieco neofickiej niecierpliwości niewielu z nas chce pójść dalej, w przekonaniu, że następny etap, przedstawiony w szkicu Bernarda jako pocałunek ust Chrystusa, zarezerwowany jest dla tzw. duchowej elity, rzadkich wybrańców Boga i wizjonerów. Prawda o naszym okopaniu się na z góry ustalonych pozycjach nie jest szlachetna. Nie chcemy iść dalej, bo znaleźliśmy już w Chrystusie, co chcieliśmy znaleźć, jak powie Merton: „Czynimy z Niego nie tylko wcielenie Boga, ale też wcielenie rzeczy, dla których żyjemy — my, nasze społeczeństwo i nasze środowisko”. Kontynuowanie drogi nie jest więc luksusem, ale koniecznością — związek chrześcijanina z Chrystusem to nie tylko zgodność uczuć, skłonności, jedność postaw, zgoda serc. Sam Chrystus ma się stać we mnie źródłem i zasadą boskiego życia. Śmiały obraz Bernarda mówi nam więc jedno i najważniejsze: „sam Chrystus zsyła na mnie Swe boskie «tchnienie», dając mi swojego Ducha.

139

Litery na piasku

P – jak pocałunek


M i c ha ł Z i o ł o O CS O

Wiecznie odnawiane posłannictwo Ducha w naszej duszy powinno się rozumieć przez analogię do naturalnego oddechu, który cały czas odnawia, z sekundy na sekundę, nasze cielesne życie”. Te mocne słowa Mertona są w istocie pytaniem skierowanym do nas: jakim powietrzem chcemy w końcu oddychać? Czy tej kultury, której higieniczny, lecz płytki oddech czujemy od rana na karku? Kultury, która w ramach promocji daje nam chwilowe poczucie przynależności do elity, pozwala obracać się wśród obietnic bezpieczeństwa, akceptacji, sukcesu, która każe nam kultywować ideał komponowany przez głosowanie w sieci? Kultury grożącej nam deklasacją za anemiczne próby wolności, które w naszym wydaniu są już tylko kokieteryjną niepoprawnością? A może mimo bólu, lęku, całego tego łaszenia się i podlizywania, tych krótkich przyjemności, punktowych nadziei i sensów wziąć głęboki oddech i wypłynąć na głębię? Przecież świat się nie zawali. Że zapomną? Nigdy nie pamiętali. Że odetną się od życia? W tobie jest prawdziwe życie. „Posiadanie tego życia i tej radości jest najłatwiejszą rzeczą na świecie; wszystko, co musisz robić, to wierzyć i kochać; a jednak ludzie marnują całe swoje życie w przerażającym znoju, trudzie i poświęceniu, aby zdobyć rzeczy, które uniemożliwiają prawdziwe życie”. Może tu tkwi powód klęski, jaką ponoszą wysokie umysły uroczyście zasiadające do napisania ambitnego traktatu, który tak naprawdę może napisać tylko Życie? Michał Zioło OCSO

Michał Zioło — ur. 1961, trapista. W latach 1980—1995 był dominikaninem w Polsce, w 1995 r. przeszedł do zakonu trapistów. Mieszka we francuskim opactwie Notre Dame d’Aiguebelle. Wydał m.in.: Listy do Lwa, Dziennik Galfryda, Inne sprawy oraz razem z Wojciechem Prusem OP Kreski i kropki. We Francji opublikował trzy książki dla dzieci niewidomych z własnymi, wykonanymi ręcznie ilustracjami do odczytywania przez dotyk. Od 2013 r. felietonista WIĘZI.

Fot. Jakub Szymczuk / „Gość Niedzielny”

140

WIĘŹ  Zima 2013


Zbigniew Jankowski

Na moje osiemdziesiąte pierwsze urodziny

Mój synu, ty już należysz do tła, a nie do formy. Popatrz nareszcie patrzeniem tła, które ogarnia wszystko i troskliwie wiąże, by jak w matczynej chuście unosić miękko. Naucz się tła, które niczego nie gubi, nie uroni nawet sarniej łzy, nawet suchego zgrzytu lisiego głodu. Oddychaj, synu, czystym tłem, jego przewiewną ciszą, która przywraca wszystko do pierwszej Przytomności, która nawet zdeptany liść odniesie do jego przedwiecznego drzewa. Spójrz, oto skoczny płomień przysiada cicho na własnej wypaleniźnie i cierpliwie czeka. Naucz się, synu, bezimiennie tlić na boskim tle, które cię ujmie i jak szczyptę prochu obudzi czułym tchnieniem. Sopot, 10–26 XII 2012

141


Z b i g n i e w J an k ow s k i

Odwróciły się role

Odwróciły się role. Teraz sprawdzają mnie moje dawne wiersze. Śledzą moje kroki i czyny. Patrzą mi na ręce i nawet pod zmęczone powieki, bezlitośnie pamiętają wszystkie dane im słowa. Nawet we śnie wiedzą, gdzie jestem i kiedy odchodzę od modlitewnych obietnic i podniosłych nawróceń. Teraz moje własne wiersze patrzą, czy nie próbuję odstawać i więdnąć we własnej starości, która przecież miała poić idących. Teraz to one sprawdzają, czy mocno się trzymam tej starczej laski, co chciała otworzyć mojżeszową skałę.

142

WIĘŹ  Zima 2013


Z b i g n i e w J an k ow s k i

Dopisek z Tomasza á Kempis: Biada nam, że tak szybko skłaniamy się do spoczynku, jakbyśmy osiągnęli już pokój i bezpieczeństwo, choć w naszym postępowaniu nie widać jeszcze śladu świętości. O naśladowaniu Chrystusa (tłum. Anna Kamieńska)

Zbigniew Jankowski — ur. 1931 r. Debiutował w 1956 r. Jest autorem wielu tomów

poetyckich, jego wiersze ukazały się również w kilkudziesięciu antologiach i innych publikacjach zbiorowych w kraju i za granicą, m.in. w Niemczech, Szwecji, Rumunii, Grecji, Anglii. Jest laureatem wielu nagród literackich. Prezentowane tu wiersze są częścią zbioru, który ukaże się na początku 2014 r.

143


Społeczeństwo

144

WIĘŹ  Zima 2013


Europa z dwóch stron Odry

Marek A.Cichocki

Hegemon mimo woli Czy Niemcy zapanują w Europie?

Niemcy stały się dzisiaj centrum politycznym Europy. Dlatego trudno sobie obecnie wyobrazić, by jakiekolwiek decyzje dotyczące przyszłości pogrążonej w kryzysie Unii Europejskiej mogły być podejmowane bez wiedzy Urzędu Kanclerskiego w Berlinie. Dla jednych taka koncentracja władzy nad Europą oznacza spełnienie się najgorszych sennych koszmarów, w których Europa zamienia się w niemieckie imperium. Inni będą traktować tę zmianę jako coś naturalnego, a nawet pożądanego, ze względu na przeważający potencjał zjednoczonych Niemiec oraz problemy, w jakich znalazła się obecnie Unia. A jak jest naprawdę? Sami Niemcy nie są pewni, jak mają traktować własną supremację w Europie. Czy mają stosować taktykę mimikry, ukryć się ze swoją potęgą, udając słabszych, niż są w rzeczywistości, czy raczej należy się im w pełni miejsce niekwestionowanego lidera Unii Europejskiej? Ta niepewność, dwuznaczność i wahanie, jakie można zauważyć u samych Niemców, jest wyrazem sytuacji, w ­której Niemcy wcale nie pragną odgrywać roli przywódcy, hegemona w Europie. Czują swoją potęgę i chcieliby móc rozwijać własne wpływy, pomnażać korzyści. Chcą czerpać profity z własnej przewagi i uważają to za sytuację normalną, wręcz im należną. Ale do przywództwa w Europie nie są z określonych powodów zdolni. Czym jest hegemonia?

W teorii hegemonia jest opisywana jako forma porządku. Pojawienie się układu, w którym jedno państwo staje się siłą dominującą nad pozostałymi, uznane jest

145


M ar e k A . C i c ho c k i

za czynnik stabilizujący i zasadniczo pożądany. Pozostałe państwa w takim układzie albo pozostają aktorami politycznymi, a więc zachowują swoją zdolność do samodzielnego działania (aczkolwiek w jakimś porozumieniu z hegemonem), albo stają się państwami zależnymi. Takie opisanie hegemonii w teorii nie rozwiązuje jednak problemów, które dzisiaj — w świetle takich wartości jak demokracja czy prawo do samostanowienia — sprawiają, że hegemonii nie da się po prostu ująć jako zjawiska neutralnego. Począwszy od pierwszych prób teoretycznego opisu przez Antonio Gramsciego, wciąż powracać będzie pytanie, czy pojawienie się hegemonii należy uznać za zjawisko pozytywne; czy z hegemonią należy walczyć, czy raczej trzeba się jej podporządkować — a jeśli to drugie, to według jakich kryteriów hegemon może innym wyznaczać kierunki rozwoju i podług jakiej zasady inni powinni uznawać jego nadrzędność i być mu de facto posłuszni? Proste odpowiedzi w tym względzie oferowali zwolennicy realistycznego ujęcia polityki międzynarodowej w USA: Hans Morgenthau, Kenneth Waltz czy John Mearsheimer. Ich zdaniem świat relacji między państwami jest anarchiczny, hobbesowski i rządzi nim jedna naczelna zasada — pragnienie przetrwania. W tym celu rządy państw starają się maksymalnie skutecznie wykorzystać wszystkie dostępne zasoby i środki. Z tej perspektywy wojsko, populacja, gospodarka czy dyplomacja decydują o zdolnościach przetrwania, ale także uzyskania przewagi nad innymi. Tą drogą, zdaniem realistów, kształtuje się porządek hegemonialny. Państwo, które uzyskuje największe zasoby oraz najlepsze możliwości i które posiada silną wolę ich użycia, zaczyna dominować nad pozostałymi, których zasoby są mniejsze, a wola słabsza. W tej perspektywie hegemon jest po prostu najsilniejszym podmiotem, który dyktuje pozostałym warunki współistnienia. Dla krytyków realistycznego podejścia wydaje się ono zdecydowanie zbyt jednostronne i uproszczone. Dlatego instytucjonaliści czy neoliberałowie, np. Robert Keohane, będą zwracać uwagę na fakt, że porządek hegemonialny musi być oparty na jakiejś formie wzajemności, porozumieniu, współpracy, a nie tylko na samej przewadze potencjału ze strony dominującego państwa. W takim ujęciu wytworzony przez hegemona porządek jest układem wzajemnych interesów, w którym państwo dominujące zabezpiecza sfery własnych wpływów, ale jednocześnie daje pozostałym aktorom możliwość zaspokajania ich własnych interesów w sposób, który tamci uznają za efektywny. W takim ujęciu hegemon staje się kimś w rodzaju protektora, adwokata słabszych. Pozostaje wszakże wciąż pewna wątpliwość, czy hegemon po prostu nie narzuca innym swojej własnej wizji, własnego rozumienia interesów, które pozostali mają, oczywiście dla własnego dobra, realizować. Czy więc hegemon — jako „dobry wujek z sąsiedztwa” — nie jest nadal nazbyt apodyktyczny? Dlatego niektóre teorie stosunków międzynarodowych będą starały się przekształcić hegemonię w jakieś formy normatywnego przywództwa. O byciu przywódcą decydują już nie tylko przewagi materialne czy interesy. Tutaj liczą się „jakościowe” kwalifikacje danego państwa, to, jak jest ono postrzegane przez in-

146

WIĘŹ  Zima 2013


Hegemon mimo woli

nych, czy może być uznane za reprezentanta wszystkich pozostałych. Aby państwo mogło naprawdę stać się hegemonem, musi być zdolne do zbudowania i obrony porządku wyrażającego jakąś uniwersalną koncepcję, porządku, który pozostałe państwa uznają za zgodny z własnymi interesami i wartościami. Tyle teorii. Wróćmy więc do Niemiec i współczesnej Europy.

Perspektywa dominacji jednego państwa w UE budzi konsternację i zaniepokojenie nie tylko ze względu na to, że tym krajem są Niemcy. Problem odnosi się do samej zasady. Integracja europejska oraz mechanizm ponadnarodowy — czyli oddanie części kompetencji instytucjom wspólnotowym, takim jak Komisja Europejska — miały służyć właśnie temu, by w Europie już nigdy nie odrodziła się hegemonia jednych państw nad innymi. Z tego punktu widzenia mechanizm ­ponadnarodowy okazał się nieskuteczny. Można dokładnie prześledzić drogę, która prowadzi od początkowych założeń integracji w Europie — jako wielostronnego porządku z udziałem wszystkich państw członkowskich — aż do ukształtowania się obecnej sytuacji dominacji. Jeśli sięgnąć do historii procesu integracji jeszcze z lat 70. czy 80. XX wieku, od razu uderza fakt, jak wiele ważnych inicjatyw i projektów reform wychodziło wtedy od państw małych, takich jak Belgia czy Holandia. Unia sprawiała wówczas wrażenie naprawdę wewnętrznie zrównoważonej. Ale był to czas, kiedy Niemcy były jeszcze podzielone, a podstawowa doktryna niemieckiej polityki europejskiej polegała na tym, by postępować tak, jakby Niemcy Zachodnie były drugim Luksemburgiem. Jeśli pójdziemy w historii integracji dalej, do czasu po traktacie z Maastricht, widzimy zmianę. Rola małych państw wyraźnie słabnie na rzecz tandemu niemiecko-francuskiego, kluczowego dla dwóch najważniejszych projektów lat 90.: unii walutowej i rozszerzenia. Supremacja francusko-niemiecka była jednak jeszcze wewnętrznie równoważona, przede wszystkim za sprawą europejskiej polityki Wielkiej Brytanii pod rządami Tony’ego Blaira oraz wagi Włoch jako głównego kraju i gospodarki Południa. Tandem francusko-niemiecki cieszył się także względną legitymizacją, uznaniem pozostałych państw członkowskich. Uznawano go za skuteczny w przełamywaniu kolejnych problemów na drodze do coraz ściślejszej integracji. Dodatkowo uważano go za historycznie uzasadniony ze względu na skonstruowaną wizję najnowszych dziejów zachodniej Europy, dla której przezwyciężenie antagonizmu francusko-niemieckiego miało być fundamentem ogólnej jedności — czymś w rodzaju historycznego prawa Archimedesa dla Europy. Jednak po 2008 roku sytuacja zmienia się dramatycznie za sprawą kryzysu, finansowego krachu w państwach południowych Unii, rosnącego izolacjonizmu Wielkiej Brytanii, wreszcie utraty znaczenia przez pogrążającą się w politycznej i gospodarczej niemocy Francję. Niemcy — ze swoją silną gospodarką i dyna-

147

Europa z dwóch stron Odry

A miało być inaczej


M ar e k A . C i c ho c k i

miczną produkcyjnością, rosnącym eksportem stanowiącym jedną czwartą eksportu Unii, zreformowanym modelem społecznym o stabilnych kosztach produkcji i cenach, niskim bezrobociu oraz wyuczonej skłonności do oszczędzania — stały się największym „bankierem”, pożyczkodawcą zadłużonej Europy. Takie Niemcy pozostały dzisiaj same na scenie Europy jako jej naturalny hegemon. Przykładając obecną sytuację Niemiec do przedstawionych modeli teoretycznych, można powiedzieć, że Niemcy są hegemonem w sensie obiektywnym, posiadając nad pozostałymi znaczną i stale rosnącą przewagę materialną (kapitał, zdolności produkcyjne, model społeczny), która w sytuacji kryzysu stanowi podstawowy czynnik niemieckiej dominacji. Pozycję hegemona zapewnia Niemcom również przekonanie pozostałych aktorów w Europie, ale także poza nią, że niemieckie przywództwo — pod pewnymi warunkami, np. finansowego zaangażowania — jest efektywnym rozwiązaniem z punktu widzenia ich własnych interesów. Problem z niemiecką hegemonią zaczyna się wtedy, kiedy rozpatrywać ją pod kątem dwóch innych wymienionych czynników: woli oraz jakościowej wartości ich przywództwa. Istnieją określone przyczyny, dla których w tych obu kwestiach, pomimo przewagi potencjału, współczesne Niemcy pozostają niezdolne do przewodzenia w Europie. Potęga bez przywództwa

Niemiecka polityka i niemiecka opinia publiczna są wewnętrznie powiązane przynajmniej przez trzy kluczowe uwarunkowania, które czynią Niemcy niezdolnymi do podjęcia roli europejskiego przywództwa. Pierwsza kwestia związana jest z niemieckim porządkiem ustrojowym, konstytucją oraz rolą, jaką pełni Trybunał Konstytucyjny w ochronie tego porządku. W powszechnym dzisiaj przekonaniu Niemcy wyczerpały konstytucyjne zdolności do dalszej integracji. Co to oznacza? Drogą wyjścia z obecnego kryzysu Unii miałaby być jej głębsza integracja, przede wszystkim przez stworzenie nowych, kolejnych poziomów integracji: unia bankowa, unia fiskalna, wreszcie unia polityczna. Niemcy, mówiąc wprost, są jedynym państwem członkowskim zdolnym politycznie taki projekt udźwignąć, jednak same są spętane własnymi ustrojowymi ograniczeniami. W myśl wykładni Federalnego Trybunału Konstytucyjnego prawo demokratyczne jest niezbywalnym prawem każdego niemieckiego obywatela, a jego źródło tkwi w ludzkiej godności. Filarem demokratycznego ustroju Niemiec jest demokratyczna legitymizacja polityki fiskalnej (budżetu) państwa, sprawowana przez parlament. Ze względu na ten porządek konstytucyjny żadne polityczne cele dotyczące przyszłego ewentualnego kształtu Europy nie mogą zdjąć z niemieckiego rządu odpowiedzialności przed swymi obywatelami za kształtowanie polityki fiskalnej państwa. Aby to zmienić, trzeba by zmienić podstawy ustrojowe Niemiec. Nie zdecydowano się na to nawet w tak kluczowym momencie jak zjednoczenie państwa dwadzieścia kilka lat temu. Dzisiaj

148

WIĘŹ  Zima 2013


Hegemon mimo woli

cywilna, odrzucająca użycie środków militarnej przewagi nawet w szlachetnych, humanitarnych celach. Użycie sił zbrojnych poza granicami kraju jest zawsze kwestią wysoce kontrowersyjną i napotyka na zdecydowany sprzeciw większości. To czyni niemieckiego „hegemona” bezbronnym wobec tych sytuacji, w których użycie siły może być jedyną możliwą opcją. Jest wreszcie czynnik trzeci. Jest nim historia — i to pomimo wszystkich odprawianych od dwóch dziesięcioleci zaklęć nad nią, pomimo ciągłych dyskusji na temat jej przezwyciężenia, coraz gwałtowniejszych zapewnień, że współczesne Niemcy są już normalnym państwem wolnym od złych duchów swojej przeszłości. A jednak obrazy przedstawiające demonstrantów w Atenach czy Lizbonie, wznoszących transparenty z wizerunkiem Angeli Merkel w nazistowskim mundurze, musiały być dla Niemców bolesnym przypomnieniem, że ich historia nie odeszła w przeszłość. Pozostaje ona szczególnie dwuznaczna w kontekście Europy oraz ewentualnego niemieckiego przywództwa na kontynencie. I chociaż Niemcy dzisiaj czują się głęboko urażeni przypominaniem o tym, to jednak ta okoliczność czyni ich nadal niepewnymi względem samych siebie i wątpiącymi we własne kwalifikacje przywódcze. Kryzys unaocznił więc paradoksalny charakter sytuacji. Rozwój UE w ostatnich dziesięcioleciach wyraźnie przybliża nas do porządku opartego na jednym, dominującym państwie. Proces ten na miejsce hegemona-lidera wybrał jednak państwo, które — pomimo swojego potencjału — do takiej roli aspirować nie może. I chyba nie chce. Nie pozwala mu na to jego ustrój, kultura polityczna oraz historia. Po zjednoczeniu państwo niemieckie nastawione było raczej na wyzyskanie wszelkich korzyści płynących z nowej, sprzyjającej koniunktury. Kryzys Unii sprawił, że Niemcy stanęli wobec zadania, o którym dawniej w sposób niepomiarkowany, by nie rzecz ekstatyczny, zawsze marzyli — władania Europą. Jednak dzisiaj ta perspektywa ich przerasta. By ją podjąć, Niemcy musieliby zmienić całych siebie. Nie wiadomo tylko, czy taka zmiana okazałaby się zmianą na lepsze.

149

Europa z dwóch stron Odry

prawdopodobieństwo takiej zmiany jest chyba jeszcze mniejsze, a to oznacza, że postulując stworzenie unii fiskalnej i politycznej w Europie, Niemcy wyznaczają cel, do którego same nie są zdolne podążać. Drugie uwarunkowanie związane jest z niemiecką kulturą polityczną. W dwóch ostatnich dekadach przechodzi ona istotną ewolucję, która odnosi się przede wszystkim do form niemieckiej tożsamości zbiorowej. My w Polsce obserwujemy te zmiany przede wszystNiemcy stanęli wobec zadania, kim przez pryzmat niepokojących nas o którym zawsze marzyli – władania nowych niemieckich debat dotyczących Europą. Jednak dzisiaj ta perspektywa przeszłości. W jednym polityczna kulich przerasta. By ją podjąć, tura Niemiec pozostaje jednak wciąż musieliby zmienić całych siebie. niezmienna — jest to kultura z gruntu


M ar e k A . C i c ho c k i

Nie jest również pewne, czy sami Niemcy do takiej zmiany byliby gotowi. Mówimy tutaj bowiem przynajmniej o dwóch radykalnych możliwościach na przyszłość, które zarysowują także dwie drogi wyjścia z obecnego kryzysu UE. Pierwsza zakłada uratowanie strefy euro, ale jednocześnie jej zasadnicze przekształcenie. Jest to możliwe tylko w oparciu o silne niemieckie przywództwo, ale też przy rosnącym oporze pozostałych wobec hegemonialnej pozycji Berlina. Druga wymagałaby bardziej elastycznych cech lidera — zdolności do porzucenia projektu euro i przekształcenia UE wokół niezadłużonych państw członkowskich w jakąś nową formę politycznej i ekonomicznej współpracy. Sadzę, że raczej będziemy świadkami jakiejś wersji pierwszego rozwiązania, która może przynieść tylko połowiczne efekty, gdyż Niemcy nie zmienią własnego podejścia do siebie. Wygląda więc na to, że sprawa niemiecka znów decydować będzie o przyszłości dalszego rozwoju Europy Marek A. Cichocki

Marek A. Cichocki — ur. 1966. Germanista, filozof i politolog, doktor habilitowany, pu-

blicysta. Dyrektor programowy Centrum Europejskiego Natolin oraz redaktor naczelny periodyku „Nowa Europa. Przegląd Natoliński”. Wykładowca w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego. Współwydawca rocznika filozoficznego „Teologia Polityczna”. Był doradcą społecznym prezydenta Lecha Kaczyńskiego ds. traktatu konstytucyjnego i przyszłości UE oraz współnegocjatorem traktatu lizbońskiego. Autor książek, m.in. Porwanie Europy, Władza i pamięć, Problemy politycznej jedności w Europie.

Dział „Europa z dwóch stron Odry” redaguje Robert Żurek. Dział powstaje we współpracy WIĘZI z Fundacją Konrada Adenauera w Polsce

150

WIĘŹ  Zima 2013


Maria E. Rotter

Niemiecka Europa, europejskie Niemcy Od samoograniczenia do europejskiej odpowiedzialności

Jedność Europy była marzeniem nielicznych, stała się nadzieją wielu, dziś zaś jest koniecznością dla wszystkich. konrad adenauer, 1954

Po ponad sześćdziesięciu latach od rozpoczęcia tego procesu integracja europejska jest już nie tylko koniecznością — w Niemczech jawi się ona jako oczywistość. Przynależność do ponadnarodowego organizmu Unii Europejskiej stała się podstawowym elementem tożsamości Republiki Federalnej Niemiec.

Unia jest od dawna „Europą wielu prędkości” czy też — jak określa ją niemiecki politolog Johannes Varwick — nie European Union (Unią Europejską), lecz European Onion (europejską cebulą)1. W środku tej cebuli znajdują się Niemcy — jeden z najbardziej „zeuropeizowanych” krajów Unii. Nie może to dziwić, ponieważ historia integracji europejskiej stanowi zarazem historię ograniczania Niemiec. Jej początki związane są z ideą Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, której utworzenie miało zapobiec niemieckiej dominacji w wymiarze ekonomicznym i wojskowym. Również u podstaw Unii Gospodarczej i Walutowej, stawiającej sobie za cel wprowadzenie wspólnej europejskiej waluty, legło przekonanie o konieczności ograniczenia gospodarczej potęgi zjednoczonych Niemiec. Zainicjowały ją Francja i Włochy, aby zapobiec zdominowaniu przez niemiecką markę walut innych państw europejskich2.

1 J. Varwick, Krise und Zukunft der Europäischen Integration. Von der „European Union” zur „European Onion”?, w: „Politische Bildung” 2011 nr 1, s. 11—31 (http://www.johannes-varwick.de/ rauf/varwick-krise-und-zukunft-der-eu.pdf). 2 T. G. Ash, The New German Question, „The New York Review of Books”, 15.08.2013 (http:// www.nybooks.com/articles/archives/2013/aug/15/new-german-question).

151

Europa z dwóch stron Odry

Jak europejskie są Niemcy?


M ar i a E .   R ott e r

Republika Federalna po raz kolejny — również po to, aby wyraźnie dać do zrozumienia, że nie dąży do hegemonii w Europie — zdecydowała się na przekazanie części suwerenności instytucjom europejskim. Krok ten znalazł umocowanie w artykule 23 niemieckiej Ustawy Zasadniczej. W jego ustępie 1 zapisano: W celu urzeczywistnienia zjednoczenia Europy Republika Federalna Niemiec współuczestniczy w rozwoju Unii Europejskiej, zobowiązanej do przestrzegania zasad demokracji, praworządności, polityki socjalnej i federalizmu i zasady pomocniczości oraz zapewniającej ochronę praw podstawowych porównywalną w swej istocie z niniejszą Ustawą Zasadniczą3.

Ta norma konstytucyjna umożliwia Niemcom nie tylko udział w kształtowaniu integracji europejskiej, lecz czyni ją wręcz zasadniczym celem polityki państwa4. Republika Federalna musi de facto uczestniczyć w pogłębianiu integracji oraz przenosić suwerenności na instytucje europejskie, pod warunkiem że proces ten przebiega z poszanowaniem zasady pomocniczości, przy przestrzeganiu zasad demokracji, praworządności i polityki socjalnej oraz przy zapewnieniu ochrony praw podstawowych. Opinię publiczną w Niemczech cechuje od wielu dziesięcioleci nastawienie zdecydowanie proeuropejskie. W sondażu przeprowadzonym przez instytut badania opinii publicznej Pew 60% badanych zadeklarowało życzliwy stosunek do Unii Europejskiej5. Mimo niespodziewanego sukcesu eurosceptycznej partii Alternatywa dla Niemiec6 w niedawnych wyborach do Bundestagu niemiecki parlament pozostaje jednym z nielicznych europejskich ciał ustawodawczych, w których partie krytycznie nastawione do integracji europejskiej nie są repre­zentowane. Choć Niemcy szczycą się tak proeuropejską tradycją konstytucyjną i kulturą polityczną, Marek Cichocki zarzuca im w swoim artykule, że pragną czerpać korzyści ze swojej „przewagi” i „uważają to za sytuację normalną, wręcz im należną”. Autor zapomina tu o fakcie, że stosunek Niemców do władzy cechuje duża ambiwalencja. Odzwierciedla to już chociażby federalna struktura państwa. Ze względu na doświadczenia narodowego socjalizmu układ powiązań między poszczególnymi szczeblami federacji oraz określone w Ustawie Zasadniczej zasady sprawowania władzy (zwłaszcza zasada ograniczonej samodzielności ministrów

3 Przeł. A. M. Sadowski (przyp. tłum.). 4 Por. P. Badura, Das Staatsziel „Europäische Integration” im Grundgesetz, w: J. Hengstschläger, Für Staat und Recht, Berlin 1994 (http://epub.ub.uni-muenchen.de/10579/1/10579.pdf). 5 Europe’s reluctant hegemon. Special Report Germany, w: „The Economist”, 15.06.2013 (http:// www.economist.com/news/special-report/21579140-germany-now-dominant-country-europeneeds-rethink-way-it-sees-itself-and). 6 Alternatywa dla Niemiec (Alternative für Deutschland) powstała w 2013 r. jako partia domagająca się rezygnacji z waluty euro i ograniczenia roli instytucji europejskich. W wyborach z 22 września 2013 r. zdobyła 4,7% głosów, co jednak, ze względu na obowiązujący pięcioprocentowy próg wyborczy, nie dało jej mandatów w Bundestagu (przyp. tłum.).

152

WIĘŹ  Zima 2013


Niemiecka Europa, europejskie Niemcy

oraz zasada podejmowania przez rząd decyzji większością głosów) mają z zasady zapobiegać centralizacji i nadmiernej koncentracji władzy7. Utrzymując, iż „kryzys Unii sprawił, że Niemcy stanęli wobec zadania, o którym dawniej w sposób niepomiarkowany, by nie rzecz ekstatyczny, zawsze marzyli — władania Europą”, Cichocki dowodzi swego niezrozumienia politycznej kultury Republiki Federalnej. Po prawie siedemdziesięciu latach od zakończenia II wojny światowej nikt rozsądny w Niemczech nie podziela już takich wizji. Marzenie o panowaniu nad Europą oznaczałoby utożsamianie się z celami powszechnie potępianych skrajnych ugrupowań prawicowych. Kto domaga się, aby Niemcy rządzili kontynentem, spotyka się w Niemczech nie tylko z pobłażliwym uśmiechem; ktoś taki przekracza granicę politycznej poprawności i narusza panujący w tym kraju demokratyczny konsensus.

Z punktu widzenia politologii nie sposób mimo to zaprzeczyć, że Niemcy — podobnie jak każdy inny kraj — dysponują określoną siłą. Joseph Nye definiuje siłę w stosunkach międzynarodowych jako zdolność do wpływania na zachowania innych w celu osiągnięcia pożądanych rezultatów8. Autor ten słusznie zwraca jednak uwagę na fakt, że istnieją różne wymiary siły. O jakiej sile mówi jednak Cichocki? Nie chodzi na pewno o tak zwaną „twardą siłę” (hard power), ponieważ Berlin jest bardzo wstrzemięźliwy, jeśli chodzi o udział w operacjach wojskowych. Autor może mieć zatem na myśli jedynie potęgę ekonomiczną tego kraju oraz — sięgając po pojęcie spopularyzowane przez Josepha Nye’a — „miękką siłę” (soft power), związaną z kulturalną atrakcyjnością Niemiec i dobrą międzynarodową reputacją Republiki Federalnej jako wiarygodnego partnera, hojnego mecenasa krajów rozwijających się oraz uczciwego pośrednika w rozwiązywaniu sporów. Również owa „miękka siła” — jak wydaje się sugerować Cichocki — szkodzi rzekomo innym, ponieważ stanowi element niemieckiej hegemonii. Czy Niemcy powinny zatem osiągać gorsze wyniki ekonomiczne? Czy mają ograniczyć swą pomoc międzynarodową na rzecz innych krajów i przestać angażować się w cywilne mechanizmy zapobiegania konfliktom? Nie ulega dla mnie wątpliwości, że potęga gospodarcza i soft power Niemiec nie może stanowić podstawy do wysuwania przeciw nim zarzutu — podobnie jak nie można krytykować Wielkiej Brytanii i Francji za to, że zajmują stałe miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ i dysponują znaczącym potencjałem wojskowym. 7 Por. A. Maurer, Germany: fragmented structures in a complex system, w: W. Wessels, A. Maurer, J. Mittag (red.), Fifteen into one? The European Union and its member states, Manchester 2003, s. 115—149. 8 J. S. Nye Jr., Soft Power. The Means to Success in World Politics, New York 2004, s. 2.

153

Europa z dwóch stron Odry

Niemiecka potęga?


M ar i a E .   R ott e r

Analiza pojęcia siły nie ma zatem większego sensu. Należałoby raczej udzielić sobie odpowiedzi na dwa pytania: po pierwsze, w jaki sposób inne kraje europejskie mogą poprawić swoją sytuację, zwłaszcza w dziedzinie gospodarczej, i po drugie, jak Niemcy posługują się swoją siłą. Czy kształtują Europę i przewodzą jej, a jeżeli tak, to w jaki sposób? Republika Federalna niewątpliwie skorzystała bowiem bardzo na utworzeniu Unii Europejskiej, wspólnego rynku i strefy Schengen oraz wprowadzeniu euro. Z integracją europejską wiąże się zatem wzrost ekonomicznej i politycznej siły Niemiec, ale również ich szczególna odpowiedzialność wobec kontynentu. Europejska solidarność

Mówiąc o rozkładzie sił na kontynencie, nie należy postrzegać relacji w Europie jako gry o sumie zerowej. Sukces gospodarczy czy polityczny jednych państw nie oznacza porażki innych. Wręcz przeciwnie, Unia Europejska opiera się na wzajemnych współzależnościach i solidarności. Tak na przykład polityka spójności, na którą przeznaczana jest trzecia część budżetu UE i z której czerpie olbrzymie korzyści również Polska, od początku procesu integracji służy — w duchu solidarności — zmniejszaniu dysproporcji ekonomicznych pomiędzy państwami członkowskimi. Aby Europa odgrywała znaczącą rolę w wymiarze globalnym, nie wystarczy jednak dalsze wyrównywanie różnic; konieczne jest wzmocnienie Unii jako całości w wymiarze gospodarczym. Aby tak się jednak stało, Niemcy — jedna z „lokomotyw rozwoju” kontynentu — nie mogą ulec osłabieniu. Należy dążyć raczej do tego, aby wzrosła konkurencyjność wszystkich europejskich gospodarek. Temu celowi służą instrumenty, którymi — w reakcji na kryzys długu publicznego — objęte zostały wszystkie państwa Unii i które mają zapobiegać niepożądanym trendom oraz pomagać we wdrażaniu niezbędnych reform. Przykładem może być mechanizm semestru europejskiego, obejmujący krajowe programy reform. Ponadto znaczna część środków Funduszu Spójności przeznaczona ma być na przyszłościowe gałęzie gospodarki, takie jak badania i rozwój oraz infrastruktura (cyfrowa), aby dzięki poprawie konkurencyjności państw mniejsza ich liczba uzależniona była od środków z funduszy strukturalnych. Niemieckie przywództwo?

Kwestia przywództwa politycznego wiąże się ściśle z naszkicowanymi powyżej zasadami funkcjonowania Unii. Uważam za mało prawdopodobne, aby w zjednoczonej Europie, w której wszystkie kraje przekazały część suwerenności unijnym instytucjom, rolę hegemona zaczęło odgrywać któreś z państw narodowych, a nie na przykład ponadnarodowe instytucje unijne. Wydaje się raczej, że przywództwo w Europie będzie miało charakter zespołowy.

154

WIĘŹ  Zima 2013


Niemiecka Europa, europejskie Niemcy

1. Formułowanie wizji i przedstawianie koncepcji Spośród licznych inicjatyw w zakresie polityki europejskiej, w których znaczącą rolę odegrały Niemcy, przytoczę tu tylko trzy znane przykłady z ostatnich dwóch lat. Pierwszym jest tzw. grupa do spraw przyszłości, której utworzenie zaproponował w 2012 r. niemiecki minister spraw zagranicznych Guido Westerwelle. Jej członkami są, obok Westerwellego, szefowie dyplomacji Austrii, Belgii, Danii, Francji, Hiszpanii, Holandii, Luksemburga, Polski, Portugalii i Włoch. W ramach pięciu spotkań ministrowie sformułowali koncepcyjne i instytucjonalne założenia europejskiej unii politycznej. Należy do nich między innymi postulat wprowadzenia bezpośrednich wyborów przewodniczącego Komisji Europejskiej oraz reforma Rady Unii, mająca na celu przekształcenie jej w drugą izbę Parlamentu Europejskiego. Grupa zaproponowała również stworzenie Europejskiego Funduszu Walutowego i Europejskiej Straży Granicznej10, a ponadto intensywnie debatowała nad sposobami wzmocnienia Wspólnej Polityki Bezpieczeństwa i Obrony — obszaru, w którym współpracę Niemcy (wraz z Polską i Francją) forsują od lat, nie będąc jednak w stanie przełamać oporu Wielkiej Brytanii. Drugi przykład to ogłoszona w kwietniu 2013 r., również z inspiracji ministra Westerwellego, inicjatywa na rzecz praworządności, w której uczestniczą również szefowie dyplomacji Finlandii, Holandii i Danii. Dzięki niej możliwe będzie szybsze i łatwiejsze wszczęcie postępowania monitorującego sytuacje, w których naruszane są podstawowe wartości UE. Inicjatywa ta ma na celu umocnienie, a tym samym i ochronę podstawowych wartości Unii. Trzecim wreszcie dowodem aktywności Niemiec jest tzw. dokument ­Merkel— Hollande z 30 maja 2013 r., w którym pani kanclerz i prezydent Francji zawarli wstępne rozważania na temat unijnego „rządu gospodarczego” oraz konkretne propozycje na rzecz instytucjonalizacji strefy euro. Autorzy opowiedzieli się za ustanowieniem „pełnoetatowego”11 przewodniczącego Eurogrupy oraz parlamentu dla strefy euro, który funkcjonowałby w ramach Parlamentu Europejskiego. Pod naciskiem Niemiec do wspólnego stanowiska włączono zapis, że kraje człon 9 Por. D. Williams, Real Leadership. Helping People and Organizations Face Their Toughest Challenges, San Francisco 2005. 10 Auswärtiges Amt, Abschlussbericht der Gruppe zur Zukunft der Europäischen Union, 17.09.2012 (http://www.auswaertiges-amt.de/cae/servlet/contentblob/626324/publi­cat­ion­File/ 171791/120918-Abschlussbericht-Zukunftsgruppe-Deutsch.pdf). 11 Chodzi o osobę, która nie byłaby już jednocześnie urzędnikiem administracji jednego z krajów należących do strefy euro, lecz zostałaby zatrudniona przez instytucje unijne (przyp. tłum.).

155

Europa z dwóch stron Odry

Trzeba podkreślić, że po roku 2010 Niemcy nie unikały — jak można wywnioskować z artykułu Cichockiego — odpowiedzialności związanej z przywództwem politycznym, dążąc do dominacji nad innymi krajami jedynie w wymiarze ekonomicznym. Odpowiedzialny i kooperatywny styl niemieckiego przywództwa obrazują trzy jego cechy, zapożyczone z koncepcji przywództwa, sformułowanej w Harvard Kennedy School9.


M ar i a E .   R ott e r

kowskie UE, które nie przyjęły jeszcze euro, mogą brać udział w pracach tych instytucji na zasadzie dobrowolności. Owe trzy przykłady długofalowych koncepcji polityki europejskiej ukazują dwie prawdy: po pierwsze, Niemcy są ważnym inspiratorem działań wewnątrz UE; po drugie, kraj ten dba stale o to, aby wypracowywać swoje propozycje wspólnie z partnerami. 2. Zdolność do „pracy w zespole” i włączania do współpracy innych Niemcy nie są w stanie podejmować decyzji w sprawach Europy samodzielnie. Wynika to już z przesłanek formalnych — po przystąpieniu do Unii nowych członków waga głosu dużych państw w Radzie zdecydowanie zmalała. Udział głosów Niemiec i trzech innych dużych krajów wynosi obecnie po 8,2%, co nie daje im możliwości samodzielnego rozstrzygania głosowań. Kanclerz Angela Merkel włącza jednak mniejsze państwa do procesów decyzyjnych nie tylko z konieczności, lecz również z głębokiego przekonania. Jest to dobra tradycja niemieckich szefów rządów z ramienia chrześcijańskich demokratów od Adenauera do Kohla, z którą zerwał dopiero Gerhard Schröder. Tak na przykład w przeciwdziałaniu kryzysowi euro Republika Federalna bardzo ściśle współpracuje z Finlandią, Holandią, Austrią i państwami bałtyckimi. Niemcy przywiązują zarazem dużą wagę do tego, aby w proces ten włączani byli nie tylko obecni członkowie strefy euro, lecz także tak zwane pre-ins — państwa, które zobowiązały się do tego, że prędzej czy później wprowadzą euro. Należy do nich również Polska. Fakt, że rząd federalny nie ogłasza już tak często inicjatyw wspólnie z Francją, tylko po części wiąże się z osłabieniem gospodarczym kraju nad Sekwaną. Kryzys finansowy ujawnił również zasadnicze różnice między Niemcami a Francją, dotyczące charakteru Unii Europejskiej. Ta ostatnia zabiegała zawsze o „więcej Europy”, jednak ze słabymi instytucjami, Niemcy natomiast były niezmiennie adwokatem silnych instytucji europejskich oraz pogłębiania integracji. W czasie negocjacji nad traktatem z Maastricht Helmut Kohl postulował na przykład utworzenie mechanizmów regulacji gospodarczej oraz unii politycznej. Prezydent Mitterand sprzeciwił się tej propozycji, ponieważ obawiał się niemieckiej dominacji w wymiarze politycznym. Również w odniesieniu do unii bankowej, na której temat toczy się obecnie dyskusja, Niemcy dążą do zapewnienia rozwiązaniom solidnego fundamentu prawnego oraz stworzenia wydajnych instytucji i procedur. Takie podejście Berlina jest całkowicie w interesie mniejszych krajów europejskich, które w naturalny sposób bardziej mogą skorzystać z rozwiązań ponadnarodowych niż z uzgodnień na szczeblu rządowym. 3. Bycie przykładem i przekazywanie doświadczeń innym W dyskusjach na temat obecnego kryzysu zapomina się często, że Niemcy, aby odzyskać utraconą konkurencyjność, same musiały przed kilku laty przeprowadzić bolesne reformy swego rynku pracy i systemów społecznych. Dzięki temu

156

WIĘŹ  Zima 2013


Niemiecka Europa, europejskie Niemcy

z „chorego człowieka Europy” kraj ten zmienił się w gospodarczą lokomotywę Unii. To właśnie czerpiąc z tych doświadczeń, Berlin wskazywał w ostatnich latach na prawdy, które są na Starym Kontynencie niepopularne, ale których nie sposób podważyć, np. tę, że skostniały rynek pracy i przerośnięta biurokracja osłabiają konkurencyjność gospodarki, zaś solidne finanse publiczne przyczyniają się do wzrostu zaufania rynków finansowych. A przecież w Europie nikt nie podważa faktu, że konieczne jest zwiększeNiemcy są na tyle „zeuropeizowane”, nie konkurencyjności wszystkich krajów że celem współkształtowania przez Unii, aby mogła ona skutecznie podjąć nie Europy nie może być niemiecka rywalizację ze wschodzącymi gospodarhegemonia. Wręcz przeciwnie. kami. Z tego właśnie powodu Niemcy nie tylko domagały się przeprowadzenia reform w krajach nękanych kryzysem, lecz także podporządkowały się nowym regułom, traktując to jako oczywistość. Instrumentami takimi, jak semestr europejski z procedurą przeciwdziałania zakłóceniom równowagi makroekonomicznej, objęto z pełną świadomością wszystkie kraje członkowskie UE, w związku z czym również Niemcy musiały opracować krajowy program reform i przyjąć odpowiednie zalecenia Komisji Europejskiej. Jednomyślność panującą w tej sprawie na kontynencie podkreślał niemiecki minister finansów Wolfgang Schäuble:

Prowadząc swą politykę „solidności i solidarności”, Niemcy zajmują zresztą w stosunku do krajów ogarniętych kryzysem identyczne stanowisko, co inne europejskie kraje o ratingu „AAA” — Austria, Finlandia, Holandia i Szwecja — oraz tak zwana trójka. Głębokie reformy na Cyprze, w Grecji, Irlandii, Portugalii i Hiszpanii postulują zdecydowanie również kraje bałtyckie, przede wszystkim Estonia i Łotwa. Czy łotewski premier Valdis Dombrovskis zachowuje się jak wasal Niemiec, kiedy twierdzi, że nie ma sprzeczności między dyscypliną budżetową a wzrostem i że oszczędność tworzy fundament przyszłego wzrostu? Z pewnością nie. Po wybuchu kryzysu finansowego Łotwa doświadczyła przecież

12 W. Schäuble, Wir wollen kein deutsches Europa, w: „Süddeutsche Zeitung”, 20.07.2013, (http://www.sueddeutsche.de/wirtschaft/finanzminister-zur-krise-der-eu-wir-wollen-kein-deutsches-europa-1.1726248).

157

Europa z dwóch stron Odry

Chcemy silnej, konkurencyjnej Europy. Europy, w której rozsądnie się gospodaruje i nie zaciąga wciąż nowych długów. Stawką jest sprzyjające rozwojowi gospodarczemu środowisko w warunkach globalnej konkurencji i w obliczu niekorzystnego trendu demograficznego na kontynencie. Nie są to „pomysły niemieckie”, lecz nakazy mądrej, długofalowej polityki. W Europie panuje konsens w sprawie reform i działań konsolidacyjnych, mających na celu pobudzenie wzrostu. Wynikają one z jednomyślnych decyzji państw członkowskich12.


M ar i a E .   R ott e r

najgłębszej recesji spośród wszystkich członków UE, a dzięki wprowadzonym z własnej inicjatywy radykalnym cięciom wydatków publicznych może cieszyć się obecnie najwyższym wzrostem w całej Unii. Do powyższych wniosków Łotysze doszli na podstawie własnych doświadczeń, a nie pod presją Berlina. Niemiecki dylemat

Analiza trzech wspomnianych kryteriów przywództwa pozwala na stwierdzenie, że Niemcy rzeczywiście sprawują przywództwo w UE w sposób odpowiedzialny. Pełnią rolę, która odpowiada ich potencjałowi i oczekiwaniom innych państw, ale nie chcą dominować nad partnerami czy też ich sobie podporządkowywać. Berlin stawia zamiast tego na długofalowe wizje, szczery dialog między członkami Unii oraz atrakcyjność własnego przykładu. Pomimo to Republika Federalna znajduje się w coraz bardziej kłopotliwej sytuacji. Z jednej strony silniej niż kiedykolwiek żąda się niemieckiego przywództwa w Europie, z drugiej jednak — silniej niż kiedykolwiek się je krytykuje. Kanclerz Merkel ujęła to w stwierdzeniu: „Potępia się nas, jeśli nie przewodzimy, i potępia się, jeśli to czynimy”13. Trwając w takim szpagacie, można — jak się wydaje — tylko skręcić sobie kark. Krytyka pod adresem Niemiec formułowana jest w dodatku często w sposób mało konkretny. Trafnie opisał to zjawisko minister Schäuble w swoim artykule, opublikowanym w „Süddeutsche Zeitung” w lipcu 2013 r.: Z jednej strony Niemcy są rzekomo „za silne”, aby współpracować z partnerami jak równy z równym, z drugiej jednak — „za słabe”, aby sprawować przywództwo na kontynencie. Z jednej strony mówi się, że Niemcy usiłują bezwzględnie kształtować Europę na własną modłę — co oznacza, że jednak jej przewodzą — z drugiej zaś, że odmawiają wzięcia odpowiedzialności za wzięcie przywództwa, również ze szkodą dla kontynentu. Nawet ci, którzy domagają się bardziej zdecydowanego niemieckiego przywództwa, czynią to niekiedy z zupełnie przeciwstawnych powodów: jedni chcą, aby Berlin zrezygnował ze swojego sprzeciwu wobec zaciągania nowych długów, co ma rzekomo pomóc w przezwyciężeniu kryzysu, inni zaś pragną, aby okazując solidarność, Niemcy żądały od partnerów jeszcze większej solidności14.

Niektórzy nie mają złudzeń co do przyczyn takich apeli. Oddaje to stwierdzenie zacytowane niedawno przez Timothy’ego Gartona Asha: „Gdy inni proszą nas [Niemców] o wzięcie na siebie roli przywódczej, mają na myśli tak naprawdę pieniądze”15. Również taka „dyplomacja czekowa” nie służyłaby jednak interesom Unii, którą muszą w sposób odpowiedzialny kształtować wszyscy jej członkowie. 13 T. G. Ash, The New German Question, dz. cyt. 14 W. Schäuble, Wir wollen kein deutsches Europa, dz. cyt. 15 T. G. Ash, The New German Question, dz. cyt.

158

WIĘŹ  Zima 2013


Niemiecka Europa, europejskie Niemcy

Sposób wyjścia z kryzysu – ku europejskiej Europie

Zamiast prowadzić dyskusje zastępcze na temat stopnia rzekomej niemieckiej dominacji w Europie, powinniśmy zatem — i to w dużej mierze wspólnie z Polską — poszukiwać intensywniej solidnych rozwiązań na rzecz rozwoju Unii Europejskiej. Grupa ds. przyszłości sformułowała w tym zakresie nowatorskie propozycje. Berlin również w przyszłości nie może uchylać się od udziału w takich strategicznych debatach, odgrywając wyłącznie rolę „cichego wspólnika”, który w razie potrzeby może sięgnąć do portfela. Sprzeciwiałoby się to chociażby artykułowi 23 niemieckiej Ustawy Zasadniczej. Jak pokazałam już jednak na wstępie, Niemcy są na tyle „zeuropeizowane”, że celem współkształtowania przez nie Europy nie może być niemiecka hegemonia. Wręcz przeciwnie, Republika Federalna dąży do większego „uwspólnotowienia” Unii. To tutaj należy się doszukiwać prawdziwego rozwiązania problemu — Europa przezwycięży kryzys wyłącznie wtedy, gdy stanie się bardziej europejska. Szacunek dla podpisanych traktatów i prawa wspólnotowego musi stać się na nowo oczywistością we wszystkich krajach członkowskich. W ten sposób kontynent bynajmniej nie stanie się „niemiecki”, lecz przywrócona zostanie fundamentalna zasada Unii Europejskiej, zapewniająca jej sprawne funkcjonowanie. Mechanizmy międzyrządowe, z których często korzysta się obecnie, mogą stanowić jedynie przejściowe rozwiązanie — nie ma wątpliwości, że przyszła Unia musi stać się organizmem ponadnarodowym. Choć droga do tego celu wydaje się żmudna, Niemcy nie mają innego wyboru. Europa — również w XXI wieku — nie stanowi już dla tego kraju jednej z wielu opcji, lecz rozwiązanie konieczne i oczywiste.

Maria Elisabeth Rotter — ur. 1982, doktor politologii. Pracownik naukowy w biurze

przewodniczącego Komisji ds. Unii Europejskiej w Bundestagu, Gunthera Krichbauma (CDU). Autorka książki Faktor Bürokratie. Der Einfluss bürokratischer Politik auf deutsche und amerikanische Demokratieförderung in Polen und der Ukraine.

Dział „Europa z dwóch stron Odry” redaguje Robert Żurek. Dział powstaje we współpracy WIĘZI z Fundacją Konrada Adenauera w Polsce

159

Europa z dwóch stron Odry

Maria E. Rotter Tłum. Kamil Markiewicz


Z drugiej strony Bugu

Eugeniusz Mironowicz

Kraina z bajki o dobrym carze

Medialny obraz Białorusi w Polsce często budzi irytację osób, które odwiedziły ten kraj i podczas podróży widziały starannie zagospodarowane pola uprawne, czyste lasy i miasta, dobre drogi, drogie samochody i pełne towarów z całego świata półki sklepowe. Trochę dłuższy pobyt pozwala dostrzec szereg sprzeczności w relacjach między państwem i społeczeństwem, które jednak nie budzą istotnych reakcji obywateli, a raczej ich wysiłki w kierunku przystosowania się do warunków stanowionych przez władze. Jak władza kupuje lojalność obywateli

Przez polsko-białoruską granicę przelewa się rzeka towarów spożywczych i przemysłowych, widocznych na bazarach i sklepach od Grodna do Witebska, od Brześcia do Homla, które nigdzie na Białorusi nie są rejestrowane. Ponieważ ceny w Polsce są o około trzydzieści procent niższe niż na Białorusi, przemyt towarów na wschód stał się nieunikniony. Samochody o różnej ładowności szczelnie wypełnione parówkami, kawą, słodyczami, licznymi butelkami szampana z „Biedronki”, telewizorami, najróżniejszymi sprzętami gospodarstwa domowego i armaturą do wyposażenia mieszkań dość płynnie przepuszczane są przez punkty biało­ ruskiej kontroli celnej, chociaż wartość towarów wielokrotnie przekracza normy zwolnione z opłat celnych. Nieujęte w żadnych statystykach obroty kapitałowe zaczynają się już na granicy. Tajemnicą handlową jest cena „wyrozumiałości” celników wobec ich zaradnych rodaków nagminnie naruszających prawo.

160

WIĘŹ  Zima 2013


Na dworcu autobusowym w Grodnie jeszcze bardziej widoczna jest koegzystencja obu systemów życia gospodarczego. Przy każdych drzwiach wejściowych do budynku dworcowego stoi szpaler ludzi zachęcających do podróży we wszystkich kierunkach mikrobusami, których nie ma w rozkładzie jazdy. Oferowana cena przejazdu do Mińska jest taka sama jak państwowym autobusem, a czas podróży krótszy o godzinę. Kierowca mikrobusu państwowego ma obowiązek przyjechać na dworzec w Mińsku w oznaczonym czasie, jego kolega zobowiązany jest tylko dowieźć pasażerów — może to zrobić szybciej. Na odcinku drogi liczącym blisko trzysta kilometrów — która nie przecina żadnego miasta ani wioski i gdzie nie ma żadnego zakrętu — kierujący prywatnym transportem oszczędzają pasażerom około godziny. Sposób pozdrawiania milicjantów z drogówki wskazuje, że nie muszą oni także obawiać się konsekwencji za przekroczenie prędkości obowiązujących w ruchu drogowym. W środkach alternatywnego transportu wydawane są, na życzenie pasażera, także bilety z oznaczeniem ceny, daty i miejsca wyjazdu. Gdy w autobusie nie ma drukarki, kierowca telefonicznie zamawia taki dokument i wydaje pasażerowi na przystanku docelowym. W trakcie podróży prowadzący pojazd otrzymuje od nieznanego dysponenta dalsze zlecenia transportowe. Ten rozbudowany system usług nie jest oczywiście ujęty w żadnych rejestrach, ponieważ oficjalnie nie istnieje. Zdumienie podróżnika z Polski musi budzić liczba samochodów, których wartość przekracza 100 tysięcy złotych — przecież obywatele Białorusi zarabiają oficjalnie średnio 1,5 tysiąca złotych miesięcznie (4,5 mln rubli białoruskich). Wokół wielkich miast powstają liczne osiedla domów jednorodzinnych, a mieszkania w cenach porównywalnych do warszawskich nie czekają zbyt długo na nabywców. W restauracjach i kawiarniach w Mińsku koszty usług gastronomicznych są o 50% wyższe niż w Polsce, lecz zarówno w dzień, jak i wieczorem trudno znaleźć tam wolny stolik. Bez żadnych badań rynkowych widać, że Białorusini wydają znacznie więcej, niż oficjalnie zarabiają. Szara strefa obejmuje wszystkie sektory życia gospodarczego, a jej skala na pewno nie mogłaby być tak wielka bez udziału wysokich rangą funkcjonariuszy państwowych. Doniesienia medialne o spektakularnych dymisjach lub aresztowaniach wysokich urzędników za korupcję zdają się służyć przypomnieniu pozostałym, że odpowiednie służby mają informację o każdym przypadku działania niezgodnego z obowiązującym prawem. Mobilizuje to ich w sposób wręcz niezwykły do okazywania lojalności wobec najwyższego ośrodka władzy. Propaganda wizualna, reklamy telewizyjne, radiowe i gazetowe zachęcają Białorusinów do konsumpcyjnego modelu życia — egzotycznych podróży, nabywania najnowszych elektronicznych gadżetów, modnych strojów, nowych mieszkań, uprawiania sportów i nieustannej zabawy. Logika takiej polityki jest banalnie prosta — syty, bogaty i zadowolony z życia obywatel jest mniej skłonny do rozważań o polityce. Nawet zagorzali krytycy Łukaszenki przyznają, że względnym dobrobytem materialnym władza kupiła przynajmniej obojętność większości obywateli i wyrzeczenie się ich aspiracji do współrządzenia, stanowiącego nieodłączny atrybut systemów demokratycznych.

161

Z drugiej strony Bugu

Kraina z bajki o dobrym carze


E u g e n i u s z M i ronow i c z

Mińsk, wcześniej siedlisko wystąpień antyreżimowych, wyglądem zewnętrznym dopasowany został do wizerunku miasta wykreowanego przez propagandę sukcesu. Wieczorem nie tylko centrum stolicy Białorusi rozświetlają miliony różnokolorowych lamp, lecz także niektóre dzielnice peryferyjne zarówno wyglądem zewnętrznym, jak i ofertą rozrywkową zachęcają do aktywnego spędzania czasu poza domem. Dla miejscowych elit intelektualnych symbolem przemian jest kilkudziesięciopiętrowa biblioteka ze szkła i aluminium, wieczorową porą rozświetlana iluminacjami świetlnymi, sterowanymi programami komputerowymi. Stale rozbudowywane linie metra pozawalają na bardzo szybkie przemieszczanie się do najodleglejszych zakątków miasta. Jak car troszczy się o każdego człowieka

Problemem współczesnej Białorusi jest odczuwalny brak rąk do pracy. W dziennikach telewizyjnych mówi się o opóźnieniach w budownictwie ze względu na niedostatek pracowników. Ogłoszenia z różnymi ofertami pracy można znaleźć w wagonach metra, hotelach, restauracjach, księgarniach. Układ państwowy z Rosją pozwala na podejmowanie pracy w sąsiednim państwie na jednakowych zasadach jak obywatele Federacji. Płace w Moskwie są znacznie wyższe niż w Mińsku, dlatego milion obywateli Białorusi pracuje poza granicami swojego kraju. Władze Białorusi podejmują starania, aby przyciągnąć pracowników z Azji Centralnej i Kaukazu. Liberalna polityka migracyjna oraz łatwość uzyskania białoruskiego obywatelstwa sprawia, że Białoruś przestaje być enklawą mitologicznej czystej słowiańszczyzny. Coraz częściej można spotkać Białorusinów z charakterystyczną azjatycką urodą. Nauczana na wszystkich szczeblach edukacji „białoruska ideologia państwowa” Białorusinami czyni wszystkich obywateli republiki. Naród białoruski według tej ideologii tworzą wspólnoty etniczne, z których największą stanowią Białorusini. Wszystkie podręczniki do nauczania ideologii państwowej eksponują równość traktowania kultur, tradycji, wyznań i języków przez władze państwa. Wskazują na gwarancje konstytucyjne i prawo do zachowania tożsamości etnicznej wszystkich obywateli. W praktyce realizowane są jedynie wszystkie prawa do zachowania tożsamości „etnicznych Rosjan”. Język białoruski praktycznie nie występuje w sferze komunikacji międzyludzkiej i środkach masowego przekazu. Wykorzystywany jest jedynie do ogłaszania komunikatów na dworcach autobusowych i kolejowych, w mińskim metrze oraz do napisów na drogowych tablicach informacyjnych. Forsownie wprowadzana w życie ideologia państwowa stanowi alternatywę dla nieistniejącego praktycznie białoruskiego nacjonalizmu. Ulubionym motywem propagandy jest pokazywanie jego zbrodniczego oblicza z czasów okupacji niemieckiej. Wszystkich pozostających na służbie okupanta pokazuje się jako nacjonalistów, chociaż zdecydowana większość nie miała żadnych związków z białoruskim ruchem narodowym. Nacjonalistów z lat okupacji niemieckiej

162

WIĘŹ  Zima 2013


Kraina z bajki o dobrym carze

łączy z dzisiejszą opozycją — według propagandy — postawa ukierunkowana na współpracę z obcymi i wrogimi Białorusi reżimami. Opozycja pozbawiona poparcia społecznego jest zupełnie niewidoczna w życiu publicznym. Jest potrzebna władzy do uwiarygodniania sensu wyborów prezydenckich lub parlamentarnych. Reżim wypracował staranne zasady koncesjonowania aktywności różnych grup politycznych na czas wyborów, przy jednoczesnym izolowaniu ich oddziaływania na społeczeństwo. Wszystkie wieczorne dzienniki telewizyjne stanowią kronikę życia politycznego prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Kamery rejestrują, jak przyjmuje wysokich przedstawicieli władz Chin, Afryki Południowej, Wenezueli, udziela porad swoim ministrom, poucza dyrektorów przedsiębiorstw, wydaje polecenia do natychmiastowego wdrożenia w życie. Niekiedy ostrymi słowami zgani lub przywoła do porządku najwyższych dygnitarzy państwowych. Obywatel widzi każdego dnia, że w jego kraju jest gospodarz, który troszczy się nie tylko o interesy państwa, lecz także zwykłego człowieka. Bajka o dobrym carze i złych bojarach opowiadana jest już niemal dwadzieścia lat. Metody i treść przekazu propagandy władzy, w odróżnieniu od opozycji, tworzone są z uwzględnieniem specyfiki adresata, czyli takiego mieszkańca kraju, jakim on jest. Opozycja zwracała się najczęściej do obywatela, jakiego sobie wyobrażała, lecz którego w rzeczywistości nie było. Swoje hasła — bardzo szlachetne zazwyczaj — kierowała do nieistniejącego elektoratu.

Mimo trwającego od wielu lat światowego kryzysu gospodarczego jego przejawów nie widać na Białorusi. W 2013 r. przewiduje się wzrost PKB o 5,5%, inflacja — zdaniem białoruskich analityków — nie powinna przekroczyć 8%. Spory wpływ na stan gospodarki białoruskiej mają inwestycje rosyjskie i chińskie, lecz przede wszystkim niskie ceny surowców energetycznych importowanych z Federacji Rosyjskiej. Zaniżone ceny ropy i gazu stanowią formę rosyjskich dotacji dla Białorusi w zamian za koncesje polityczne. Ceny benzyny na stacjach w Mińsku we wrześniu 2013 r. nie przekraczały 7,5 tys. rubli (ok. 2,50 zł) i były niższe niż w samej Rosji. Kryzysy w stosunkach białorusko-rosyjskich związane z ceną i dostawami surowców energetycznych zdarzają się każdego roku, lecz nie nadaje im się nadmiernego rozgłosu, tak jak to miało miejsce w latach 2008—2010. Dostawy ropy w bieżącym roku wstrzymywano na początku września, oficjalnie „z przyczyn technicznych”. Wznowiono je po kilku dniach, gdy Białoruś podjęła próbę zakupu surowca do własnych rafinerii na światowych giełdach. Wielkie zamieszanie w stosunkach białorusko-rosyjskich wywołało aresztowanie prezesa zarządu i głównego udziałowca rosyjskiej spółki akcyjnej Uralakal Władysława Baumgertnera oraz głównego dyrektora firmy — Sulejmana Kerimowa. Rosyjscy oligarchowie zostali zaproszeni do Mińska przez rząd, a następnie aresz-

163

Z drugiej strony Bugu

Jak kryzys omija Białoruś


E u g e n i u s z M i ronow i c z

towani i oskarżeni o próbę wrogiego przejęcia białoruskiej spółki Biełaruskalia, której głównym udziałowcem jest państwo. Straty spowodowane przez obywateli Rosji sięgają kilkuset milionów dolarów, niektórzy komentatorzy sugerują, że nawet miliardów. Ponieważ chodzi o jedną z największych firm na białoruskim rynku, przynoszącą do budżetu państwa z tytułu eksportu nawozów potasowych nawet do 2 miliardów dolarów rocznie, sprawa stała się niezwykle drażliwa. Z Moskwy płynęły komentarze zdecydowanie nieprzychylne władzom Białorusi, pojawiła się awaria w ropociągu Przyjaźń, zasilającym białoruskie rafinerie. Łukaszenko każdego dnia tłumaczył w rożnych stacjach telewizyjnych przestępczy charakter działalności szefów Uralkal. Po dwóch tygodniach podjazdowej wojny propagandowej komentatorzy rosyjscy nagle zmienili zdanie. Pojawiły się nawet słowa uznania pod adresem władz białoruskich za zdecydowaną walkę z bezkarnością oligarchów, z wyraźnym podtekstem, że takie działania powinny być podejmowane przez kierownictwo polityczne Federacji Rosyjskiej. 13 września w pałacu prezydenckim w Mińsku zjawili się szefowie rosyjskich gigantów przemysłowo-finansowych: prezes Sbierbanku Herman Gref, prezes Gazpromu Aleksiej Miller i prezes Rosnieftu Igor Sieczyn. Prezydent Białorusi przyjmował gości w podkoszulku pod garniturem z pozą imperatora, zapożyczoną od Władimira Putina. W obecności kamer książęta rosyjskiego biznesu złożyli władcy Białorusi hojne dary. Aleksiej Miller zadeklarował rekonstrukcję starych koszar pod Mińskiem i przebudowanie ich na kompleks hotelowo-wypoczynkowy, renowację średniowiecznej cerkwi w Połocku, budowę obiektów medycznych i sportowych, lodowisk dla młodzieży oraz domów socjalnych dla rodzin wielodzietnych, a także pięciokrotne zwiększenie kwoty na cele socjalne dla Białorusi z tytułu prowadzenia działalności na jej terytorium. Herman Gref zobowiązał się wyposażyć w interaktywne technologie kilka obiektów Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego, obiecał instalację podobnych technologii w mińskich przedsiębiorstwach produkujących autobusy i ciężarówki oraz zapowiedział na najbliższe dziesięciolecie inwestycje wielkości 14 miliardów dolarów. Igor Sieczyn deklarował dostarczanie ropy naftowej do białoruskich rafinerii na warunkach „korzystnych dla obu stron”. Czas wizyty i hojność szefów rosyjskich firm państwowych pozwala jedynie domniemywać, że dary przez nich złożone na ręce Łukaszenki były jakąś formą rekompensaty za straty poniesione przez białoruski budżet z tytułu przekrętów prezesów Uralkalii. Żadnego komentarza sugerującego taki związek nie było jednak ani w rosyjskich, ani w białoruskich mediach. Tydzień po szeroko komentowanych w Polsce manewrach wojsk rosyjskich i białoruskich pod kryptonimem „Zapad 2013” odbyły się na poligonach Azji Centralnej bardziej skomplikowane ćwiczenia, w których uczestniczyły oddziały z Rosji, Białorusi, Kazachstanu, Kirgistanu i Tadżykistanu. Skala tych manewrów z użyciem wszystkich rodzajów broni wskazuje, że najistotniejsze interesy Rosji znajdują się obecnie na południowych krańcach byłego imperium radzieckiego. Na południu w starciu z domniemanym przeciwnikiem dominowała taktyka i broń

164

WIĘŹ  Zima 2013


Kraina z bajki o dobrym carze

ofensywna, na zachodzie odpierano atak „terrorystów”. W kontekście wydarzeń w Syrii, komentowanych z diametralnie innych pozycji niż w Polsce, przygotowania do odparcia ewentualnego ataku „terrorystów” mogą przeciętnemu obywatelowi Białorusi wydawać się działaniem logicznie uzasadnionym. Białoruskie mity o Zachodzie mają się równie dobrze jak polskie mity o Wschodzie. Nic nie wskazuje na to, że w najbliższej przyszłości mogłoby się coś w tej dziedzinie zmienić. Eugeniusz Mironowicz

Eugeniusz Mironowicz — ur. 1955. Jest kierownikiem Katedry Polityki Międzynarodowej w Instytucie Historii i Nauk Politycznych Uniwersytetu w Białymstoku. W latach 1992—1997 redaktor naczelny, a następnie do 2003 r. przewodniczący Rady Programowej tygodnika „Niwa”, pisma mniejszości białoruskiej w Polsce. Od 1995 r. jest redaktorem „Białoruskich Zeszytów Historycznych”. Autor m.in. monografii: Białorusini w Polsce 1944—1949, Historia państw świata w XX wieku. Białoruś, Polityka narodowościowa PRL, Zmiany struktury narodowościowej na pograniczu polsko-białoruskim w XX wieku, Białorusini i Ukraińcy w polityce obozu piłsudczykowskiego, Polityka zagraniczna Białorusi 1990—2010, Polityka zagraniczna Ukrainy 1990—2010. Mieszka na wsi w gminie Supraśl. Dział „Z drugiej strony Bugu” redaguje Bogumiła Berdychowska

Polecamy

Nie od dzisiaj wiemy, że Andrzej Bobkowski był epistolografem radykalnym, dążącym do wykorzystania wszystkich możliwości, jakie daje list. Jego korespondencja z redaktorem „Tygodnika Powszechnego” nie tylko to potwierdza, ale pozwala też zajrzeć za kulisy współpracy Bobkowskiego z krakowskim periodykiem i rekonstruować serdeczną, choć niezwykłą przyjaźń z Jerzym Turowiczem.

144 s., cena 29,40 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

165

Z drugiej strony Bugu

Andrzej Bobkowski Listy do Jerzego Turowicza 1947–1960


Historia

Potrzebna jest demokratyzacja Wywiad Tadeusza Mazowieckiego dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” (1976)

49-letni Tadeusz Mazowiecki jest członkiem ruchu „Znak”, który angażuje się w życie polityczne kraju jako ściśle powiązane z Kościołem ugrupowanie katolików świeckich1. W latach 1961—1971 Mazowiecki był posłem na Sejm. Od czasu, kiedy przestał być członkiem polskiego parlamentu, poświęca się przede wszystkim pełnieniu — piastowanej przez niego już od wielu lat — funkcji redaktora naczelnego warszawskiego katolickiego miesięcznika intelektualnego „Więź”, którego jest założycielem. Mazowiecki jest również wiceprezesem Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Należy do ośmiu osobistości „Znaku”, które w dniu 17 stycznia 1976 r. podpisały list protestacyjny przeciwko poprawkom do konstytucji PRL. Działając w tym samym duchu, przewodniczący ówczesnej grupy „Znak” w Sejmie, profesor Stomma, jako jedyny poseł wstrzymał się od głosu podczas głosowania nad nowelizacją. Stomma również nie jest już członkiem polskiego parlamentu. Po długiej przerwie w podróżach zagranicznych Tadeusz Mazowiecki odwiedził w ostatnich dniach Belgię oraz — na zaproszenie przewodniczącego Centralnego Komitetu Katolików Niemieckich Bernharda Vogla — Republikę Federalną Niemiec.

f.  a.z.  frankfurt, 31 października. Jak stwierdził w wywiadzie dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” Tadeusz Mazowiecki, sytuacja w Polsce jest poważna,

1 Pełny tekst wywiadu Tadeusza Mazowieckiego dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, opublikowanego 1 listopada 1976 r. pod tytułem Polska potrzebuje decyzji nie tylko gospodarczych. Tekst wywiadu nie był do tej pory publikowany w całości w języku polskim. Dziękujemy wydawcy FAZ za zgodę na publikację polskiego przekładu tego tekstu oraz warszawskiemu korespondentowi gazety, Konradowi Schullerowi, za pomoc. © All rights reserved. Frankfurter Allgemeine Zeitung GmbH, Frankfurt.

166

WIĘŹ  Zima 2013


a trudności wykraczają znacznie poza problem podwyżek cen, które doprowadziły do letnich strajków i zamieszek. Wydarzenia z czerwca tego roku pokazały, że głębokie zaniepokojenie społeczeństwa wywołują przede wszystkim kwestie inne niż ekonomiczne: brak możliwości współdecydowania obywateli i brak komunikacji w życiu publicznym i politycznym. Zdaniem publicysty, w społeczeństwie o tradycji takiej jak polska osiągnięcie wyższego poziomu rozwoju gospodarczego możliwe jest jedynie przy poszanowaniu owej tradycji oraz zakorzenionego w niej systemu wartości etycznych i politycznych. Same decyzje o charakterze ekonomicznym, choć takowe są bez wątpienia konieczne, nie umożliwią przezwyciężenia obecnej sytuacji. Potrzebne są decyzje o charakterze politycznym. Mazowiecki podkreślił, że upaństwawianie społeczeństwa jest sprzeczne z tradycją i aspiracjami narodu polskiego. Społeczeństwo stanowi odrębną dziedzinę, a jego członkowie powinni mieć możliwość wyrażania własnych poglądów i współdecydowania o swoim losie. W tym kontekście ważnym czynnikiem jest Kościół katolicki, który pełni funkcję obrońcy obywateli i praw człowieka. Taka postawa odpowiada roli Kościoła w świecie po II Soborze Watykańskim. Kościół w Polsce bardzo poważnie traktuje tę kwestię. Jak powiedział polski publicysta, jakiekolwiek decyzje o charakterze politycznym muszą w pierwszej kolejności doprowadzić do cofnięcia sankcji wprowadzonych po wydarzeniach czerwcowych — poprzez przywrócenie do pracy zwolnionych robotników i wypuszczenie na wolność aresztowanych. Mazowiecki dodał, że chciałby w tym kontekście wyrazić swoją solidarność ze wszystkimi, którzy zaangażowali się w obronę osób dotkniętych represjami po czerwcowych zamieszkach, a w szczególności wyrazić poparcie dla oświadczeń złożonych w tej sprawie przez prymasa Wyszyńskiego oraz Konferencję Episkopatu Polski. Zdaniem Mazowieckiego, decyzje polityczne, których podjęcie jest sprawą niezwykle pilną, muszą mieć na celu demokratyzację. Powinna ona wyrazić się w: przyznaniu związkom zawodowym prawa do niezależności; zmianie warunków, w jakich może artykułować się opinia publiczna, co odnosi się do szerokiej sfery, obejmującej obszary od środków masowego przekazu po literaturę naukową; przyznaniu autonomii organizacjom i ugrupowaniom społecznym; rezygnacji z forsowania przez państwo ideologii ateistycznej; zagwarantowaniu równości wszystkich obywateli w zakresie wykonywania zawodu. Jak podkreślił polski publicysta, powyższe żądania nie stanowią zagrożenia ani dla socjalistycznego charakteru Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, ani dla prowadzonej przez nią polityki sojuszy. Są to realia stanowiące ramy debaty politycznej. Fakt, że podjęte w ostatnich latach próby mające na celu demokratyzację życia w Polsce nie przyniosły rezultatu, nie oznacza jeszcze, zdaniem Mazowieckiego, że rozwój w kierunku demokratyzacji nie jest możliwy. Tłum. Kamil Markiewicz

167

Historia

Potrzebna jest demokratyzacja


W y w i a d T a d e u s za M azow i e c k i e g o

KOMENTARZ: Pod koniec czerwca 1976 r. doszło w Polsce do potężnych wystąpień

robotniczych przeciw zapowiedzianej podwyżce cen. Władze podwyżkę cofnęły, ale wobec uczestników protestu zastosowano brutalne represje. 23 września powstał Komitet Obrony Robotników. Jesienią Tadeusz Mazowiecki wyjechał na kilka tygodni za granicę. W Belgii był gościem Jana Kułakowskiego, w RFN Centralnego Komitetu Katolików Niemieckich, na parę dni pojechał też do Paryża. Decyzja udzielenia wywiadu dla „Frankfurter Allgemeine Zeitung” nie była przypadkowa. Był to bardzo poważny dziennik o światowym zasięgu, nie zamieszczał „awanturniczych” artykułów i rzadko publikował wywiady. Umieszczenie wypowiedzi Mazowieckiego było więc wyróżnieniem, oddawało też znaczenie jego osoby — człowieka znanego z zaangażowania w dialog polsko-niemiecki — w sferach politycznych Republiki Federalnej. Jedną z inspiracji dla udzielenia tego wywiadu była zapewne wypowiedź kard. Stefana Wyszyńskiego dla „Die Welt” (27 września 1976 r.), w której prymas Polski podkreślił prawo Kościoła do występowania w interesie robotników, zauważając: „Jest bolesne, że robotnicy muszą walczyć o swoje prawa w kraju robotniczym” (AAN, UdsW 127/31, s. 2). Tekst wywiadu Mazowieckiego dla „FAZ” został odczytany i przychylnie skomentowany w rozgłośni polskiej Radia Wolna Europa już 1 listopada. W ten sposób o wydarzeniu dowiedziała się opinia publiczna w Polsce. Wypowiedź Mazowieckiego była bardzo wyważona, ale jednoznaczna. Wskazał on, że ostatnie wydarzenia nie są tylko przejawem trudności ekonomicznych, ale ujawniają też strukturalny kryzys systemu politycznego. Jako jego przyczynę wymienił brak możliwości wyrażania się opinii publicznej, czyli zasadniczą cechę dyktatury komunistycznej. Mówił o potrzebie demokratyzacji, wymieniając najważniejsze pożądane jej kierunki, w tym — na pierwszym miejscu — „przyznanie związkom zawodowym prawa do niezależności”. Słowa poparcia dla tych, którzy „zaangażowali się w obronę osób dotkniętych represjami po czerwcowych zamieszkach”, były deklaracją uznania dla KOR. Na posiedzeniu kolegium redakcyjnego „Więzi” 24 listopada 1976 r. Mazowiecki rozwinął myśli wyrażone w wywiadzie: „Istnieje groźba kryzysu struktur w Polsce we wszystkich płaszczyznach, tj. politycznej, ekonomicznej i społecznej. Kryzys ten jest nowym zjawiskiem w całej historii trzydziestolecia”. Widział groźbę „ślepej eksplozji”, która mogłaby mieć nieobliczalne konsekwencje. Drogą uniknięcia katastrofy powinna być stopniowa liberalizacja, której jednak sama władza nie dokona. „Nacisk społeczny na władzę ma sens, jeżeli ma doprowadzić do spotkania społeczeństwa z władzą, ale nie w takiej formie «masy — z drugiej strony milicja». […] Istnieje konieczność autentycznej reprezentacji robotniczej, która byłaby doceniana i która autentycznie reprezentowałaby w sposób nieskrępowany interesy klasy robotniczej (Zw. Zawodowe, Rady Robotnicze itd.)” (IPN BU 0712/16, k. 236—237). Wywiad Mazowieckiego został oczywiście zauważony przez MSW i Urząd do spraw Wyznań. W notatce z 6 grudnia powstałej w UdsW wywiady Mazowieckiego i Stanisława Stommy dla prasy niemieckiej uznano za przejaw podtrzymywania przez „prawicę katolicką w RFN” środowiska KIK-u, które wykazuje tendencje opozycyjne. We wnioskach postulowano: „ograniczyć ich działalność przez doprowadzenie do większej dyspozycyjności ich bazy gospodarczej i znaczne cięcia budżetowe” (AAN, UdsW 130/3, s. 1). Plan ten natychmiast zrealizowano.

Andrzej Friszke

168

WIĘŹ  Zima 2013


Odebrano nam prawdę, nie odebrano nadziei Korespondencja internowanego Tadeusza Mazowieckiego z papieżem Janem Pawłem II (1982)

List Tadeusza Mazowieckiego do papieża Jana Pawła II

1 List Tadeusza Mazowieckiego do Jana Pawła II ukazuje się w druku po raz pierwszy. Odpowiedź papieża została opublikowana w książce Tadeusza Mazowieckiego Rok 1989 i lata następne. Teksty wybrane i nowe, Warszawa 2012 [Red.].

169

Historia

30 stycznia 1982 r. Ojcze Święty! Piszę z miejsca internowania w Jaworzu koło Drawska. Zostałem tu przewieziony po dziesięciodniowym pobycie w Strzebielinku w woj. gdańskim1. Jest nas tu w tej chwili pięćdziesiąt sześć osób, głównie z Warszawy, a także z Krakowa, Torunia, Łodzi i Lublina. Wszyscy przesyłają Ojcu Świętemu słowa czci, oddania, miłości i nadziei. W obozie internowanych, w którym jesteśmy obecnie trzymani, są warunki znośne, a nawet niezłe. Ale wszyscy przeszliśmy przez ciężkie chwile. Nie chcę jednak pisać o naszych własnych przejściach czy kłopotach. Niepokoi nas los aresztowanych już po 13 grudnia, często przetrzymywanych w miejscach, które są nikomu nieznane, a także los internowanych znajdujących się w szczególnie ciężkich warunkach, jak w Łowiczu, Katowicach, Strzelcach Opolskich czy na oddziale więziennym w Białołęce pod Warszawą. Nasza przyszłość osobista jest niepewna, ale nade wszystko dręczy nas to, co kładzie się cieniem na życie całego narodu. Nie odebrano nam nadziei, bo naród taki jak nasz nadziei się nie wyzbywa. Ale odebrano nam prawdę. Oddychanie prawdą i możność czynienia wszystkiego w prawdzie jest składnikiem wolności. Wielkość tego, czym żyła Polska przez te 16 miesięcy — na tym polegała. Nie umniejsza tej wielkości uczciwy i krytyczny rozrachunek własny, nie mówiąc już o tym, że nie mogą jej dotknąć kłamstwa, jakie obecnie się szerzy w ocenie tego okresu — w sposób wręcz godzący w godność ludzką. Dziś nie przedstawia się narodowi niczego, co mógłby przyjąć w prawdzie. Największą groźbą stało się więc znów uczestniczenie w fałszu; największym


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

Tadeusz Mazowiecki podczas przepustki z internowania na ślub syna, 21 marca 1982 r. w Drawsku Pomorskim. Fot. Andrzej Friszke

170

WIĘŹ  Zima 2013


Odebrano nam prawdę, nie odebrano nadziei

niebezpieczeństwem — stwarzanie pozornych rozwiązań i wciąganie ludzi i instytucji w sytuacje nieczyste. Myśląc o przyszłości kraju, czujemy się jak wepchnięci w długi i ciemny tunel, w którym żadnego światła nie widać. Wiemy jednak, że naród nasz umie, nawet w najciemniejszych warunkach, kroczyć po omacku. Ruch taki jak „Solidarność” nie może zniknąć, nie może przejść bez trwałego śladu ani nie mieć kontynuacji. Nikt dziś nie może przewidzieć, wobec jakich prób i jakich ofiar postawi nas ten rozwój sytuacji, jeśli ci, którzy ją spowodowali, nie cofną się do takiego miejsca, od którego można by zacząć rozmawiać o przyszłości, czyniąc to w prawdzie, a nie pod dyktatem. A jednak i my tu za strzeżonym ogrodzeniem, i ci, co są na zewnątrz, wiemy, że rozmawianie w prawdzie, w równowadze moralnej i uczestniczenie na takiej tylko podstawie we współtworzeniu potrzebnych rozwiązań — jest warunkiem niezbędnym do tego, aby naród i kraj nie utracił znacznie więcej niż 13 XII 1981. Doświadczamy tu szczególnej solidarności między więzionymi; solidarności z prostymi żołnierzami, którym kazano nas pilnować; solidarności z naszymi rodzinami wystawionymi również na wielką próbę; solidarności z wszystkimi, którzy spieszą nam z pomocą. Wspomaga nas Kościół i podtrzymuje, jak podtrzymuje dziś znów cały naród. Znakiem szczególnym tej solidarności są dochodzące nas słowa Ojca Świętego. Chciałbym z tego miejsca wyrazić za nie wdzięczność, a mój głos jest tylko głosem jednego spośród wielu, którzy chcieliby to powiedzieć. A także potwierdzić braterstwo — w nadziei. I prosić gorąco o modlitwę. Z najgłębszą czcią i synowskim oddaniem Tadeusz Mazowiecki Odpowiedź papieża Jana Pawła II na list Tadeusza Mazowieckiego

*

171

Historia

8 lutego 1982 r. + Drogi Panie Redaktorze! Dziękuję za list z 30 stycznia, pisany z miejsca internowania. Odczytałem go z przejęciem, kilkakrotnie. Dziękuję za zawarte w nim świadectwo. Jest mi ono bliskie. Dzielę tę samą troskę — i tę samą nadzieję. Proszę przyjąć tych kilka słów odpowiedzi — zbyt mało w stosunku do tego, co trzeba by napisać — zarazem zapewnienie pamięci w modlitwie i błogosławieństwo dla Pana i Bliskich. Jan Paweł pp. II


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

KOMENTARZ: Tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego Ojciec uczestniczył w posie-

dzeniu Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” w Gdańsku. W nocy 12/13 grudnia, wraz z innymi działaczami „Solidarności”, został zabrany z hotelu, skuty w kajdanki i zamknięty w obozie internowanych w Strzebielinku. W nocy 22/23 grudnia przewieziono go do obozu w Jaworzu, a następnie od maja 1982 r. przebywał w ośrodku internowania w Darłówku. Został zwolniony jako jeden z ostatnich internowanych dopiero 23 grudnia 1982 r. Swój list do papieża Ojciec przekazał biskupowi koszalińsko-kołobrzeskiemu Ignacemu Jeżowi, który kilkakrotnie bywał w Jaworzu (krótki opis tych wizyt znalazł się w książce Ojca Internowanie). Prawdopodobnie także bp Jeż przywiózł mu odpowiedź od Jana Pawła II z 8 lutego 1982 r. Wizyty biskupa Jeża zapadły nam w pamięci również dlatego, że to on podarował internowanym wydane przez Pallottinum Pismo Święte. Pod dedykacją napisaną dla Ojca widnieje data 14 lutego 1982 r. Być może właśnie tego dnia dotarła do Ojca odpowiedź od papieża. Ten egzemplarz Pisma Świętego Ojciec podarował później mnie i mojej żonie 21 marca 1982 r., podczas naszego ślubu w Drawsku Pomorskim. Obok dedykacji od biskupa Jeża znajduje się w nim dedykacja ślubna dla nas od Ojca oraz życzenia od wszystkich internowanych w Jaworzu i ich podpisy, m.in.: Bronisława Geremka, Macieja Rayzachera, Stefana Kurowskiego, Stefana Niesiołowskiego, Władysława Bartoszewskiego, Wiktora Woroszylskiego, Andrzeja Drawicza, Jerzego Jedlickiego, Stefana Amsterdamskiego, Piotra Wierzbickiego, Jerzego Holzera, Jerzego Wociala, Andrzeja Celińskiego, Lesława Maleszki i wielu, wielu innych, w tym także… Bronisława Komorowskiego. Razem z moim bratem Wojtkiem przewieźliśmy z Jaworza cały tekst Internowania i doprowadziliśmy do jego wydania przez podziemne Wydawnictwo Krąg, jeszcze przed zwolnieniem Ojca w grudniu 1982 r. Internowanie Ojciec przekazywał nam na bardzo małych karteczkach o wymiarach 2 ×10 cm. Były to wąskie paski, zapisane dwustronnie niezwykle drobnym pismem. Te małe karteczki Ojciec składał w kostkę i chował pod zapałkami w pudełku. W trakcie widzenia wymienialiśmy między sobą pudełka z zapałkami. On brał nasze pudełko, a my — jego. Cały czas w trakcie tych rozmów towarzyszył nam bowiem któryś z żołnierzy i to była jedyna metoda na przekazanie czegokolwiek. Z wyjątkiem pierwszej naszej wizyty — a byliśmy pierwszymi, którzy do Jaworza dotarli — podczas każdej następnej nie pozwalano nam na żadne przytulenie się do Ojca w trakcie powitania i pożegnania. W oczywisty sposób utrudniało to nam przekazanie mu czegokolwiek lub odebranie czegoś od niego. On po naszych wizytach i tak poddawany był najczęściej rewizji, natomiast wobec nas to się chyba nie zdarzyło. Pilnującym go zależało widocznie bardziej na tym, żeby to on nie dostał czegoś od nas.

Adam Mazowiecki

Dział „Historia” redaguje Andrzej Friszke

172

WIĘŹ  Zima 2013


Chciałbym dawać ludziom nadzieję Rozmowa „Karty” z Tadeuszem Mazowieckim (1986)

Rozmawialiśmy w maju 1986 roku. Umówiliśmy się, że Tadeusz Mazowiecki będzie czekał na mnie na rogu Hożej i Marszałkowskiej. Wiedział, że podjadę czerwoną Simcą Horizon. Na wszelki wypadek, podjeżdżając, mignąłem światłami. Pan Tadeusz bez zbędnej zwłoki wskoczył do auta i ruszyliśmy bez pisku opon. Gdyby miał wówczas przyzwoity ogon, to bez trudu by nas wyśledzili, ale widać nie miał, bo bez przeszkód dojechaliśmy do mnie na Grójecką i spokojnie porozmawialiśmy. Teraz widzę, że wielki wpływ na kształt tej rozmowy miały moje ówczesne przekonania. Nie wierzyłem — nie wierzyliśmy w „Karcie” — w szybkie zmiany. Wiedzieliśmy, że imperia upadają, ale to może jeszcze trwać dziesięciolecia — nie trzy lata. Nastawiliśmy się więc na długi marsz, a zatem nie bieżąca walka, pobieżna publicystyka, narzekanie na komunę w nocnych Polaków rozmowach. Nie ganianie się z ZOMO na demonstracjach, choć ich nie unikaliśmy, ale głębsze wejrzenie w rzeczywistość i próba samorealizacji w tworzeniu czegoś większego, ważniejszego niż ulotka. Działalność Tadeusza Mazowieckiego ocenialiśmy jak prace rządu RP na uchodźstwie, męża stanu bez państwa. Pan Tadeusz po części przyznał mi rację. Mówił o kryzysie słowa, konieczności wejrzenia w siebie, odpoczynku, nabraniu dystansu — ale zaraz historia przyspieszyła, On wskoczył w sam jej środek, a ja zacząłem realizować się w jak najbardziej pobieżnej dziennikarce informacyjnej. Cóż, chciałbym teraz móc tak z kimś porozmawiać… Jerzy Modlinger

1 Pierwodruk: „Karta” nr 4 (styczeń 1987), s. 109—115. Tekst ukazał się tam pod tytułem Kryzys słowa. Dziękujemy redakcji „Karty” i autorowi wywiadu za zgodę na przedruk.

173

Historia

Piotr Dla mas był Pan tajemniczym ekspertem; przypomnę, że ten termin Czarnecki miewał pejoratywny wydźwięk1. Zjawił się Pan w Stoczni podczas strajku i odtąd, choć Pańska rola nie była całkiem zrozumiała,


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

Pań­skie nazwisko łączyło się ze wszystkimi ważniejszymi wydarzeniami, a Pańska postać — z postacią Wałęsy. Jest tego bogata ikonografia. Ta ikonografia, a także ludzka skłonność do prostego nazywania rzeczy, sprawiły, że dla Zachodu — zgodnie z obrazem stworzonym przez dziennikarzy — był Pan postacią pierwszo­ planową, właśnie obok Wałęsy. Był Pan symbolem sojuszu intelektualistów z robotnikami. Sam Sierpień był takim symbolem, a Pan u boku Wałęsy jego personifikacją. Dla władz oraz dla wtajemniczonych w struktury i mechanizmy Związ­ku był Pan szarą eminencją. Sądzę, że nie było istotnego wydarze­nia w życiu Związku, w którym by Pan nie uczestniczył, nie było ważących decyzji podjętych bez Pańskiego udziału. Tadeusz Pojęcie eksperta rzeczywiście zostało zmistyfikowane. Nie bez M azowiecki współudziału samych ekspertów. Powstało wyobraże­nie, że są to ludzie, którzy wszystko mogą, a za nic nie odpowiada­ją. Na początku było inaczej. Kiedy przybyłem do Stoczni i kiedy stworzyliśmy Komisję Ekspertów, panowała pełna zgodność co do inten­cji, celów działania i naszej roli. To było ważne, istotne doświad­czenie mojego życia. Uważaliśmy, że pełnimy służebną rolę. Oczywiście poczuwaliśmy się do współodpowiedzialności, ale nigdy nie aspirowa­liśmy do przesądzania, decydowania. Przedstawialiśmy możliwe rozwią­zania, rozważaliśmy różne punkty widzenia, ale decyzje należały do MKS. Później natomiast, kiedy powstały inne grupy ekspertów, które za­częły wyrażać różne tendencje panujące w Związku, przedstawianie wa­riantowych koncepcji zmieniło się w popieranie własnej, w walkę o jej realizację. Skończyło się to, co tak ceniłem sobie w dniach straj­kowych — to poczucie absolutnego wzajemnego zaufania, nie w tym sen­sie, by wszystkie nasze sugestie były przyjmowane, lecz w tym, że nikt nie wątpił co do ich bezstronności. Zaczął się czas, w którym odgrywały rolę nie tylko racje, ale i wpływy. Skutkiem tej zmiany było między innymi właśnie owo zmistyfikowanie naszej roli, a z cza­sem staliśmy się chłopcem do bicia dla działaczy, zrzucających na nas odpowiedzialność za nietrafne czy niepopularne decyzje. Istotny dla tego, o czym Pan mówi w pytaniu, był niewątpliwie mój bliski, pełen zrozumienia kontakt z Wałęsą. Nawiązał się on sponta­nicznie od pierwszej rozmowy, kiedy wręczyliśmy mu nasz apel, podpi­sany w kręgu TKN-u, DiP-u i innych niezależnych środowisk. Wałęsa prosto i bezpośrednio zapytał wtedy, jak konkretnie możemy im pomóc. Zobaczyłem w nim wówczas człowieka odpowiedzialnego, o dużym zmyśle wychwytywania istoty rzeczy.

174

WIĘŹ  Zima 2013


Chciałbym dawać ludziom nadzieję

Od początku mieliśmy do siebie pełne za­ufanie, nigdy nie było między nami elementów gry. Wiedziałem, że są w nim głębsze warstwy osobowości, do których zawsze mogę się odwołać. Myślę, że dla zrozumienia mojej roli w tamtym czasie ważne jest nie tylko umiejscowienie mnie w grupie ekspertów, ale też poznanie moich dążeń. Otóż muszę się tu odwołać do czegoś, co bym nazwał „wolą życia”. Tak określałbym tę niepisaną filozofię polityczną Sierpnia. Chodziło o to, by to, co się stało — mogło żyć; żeby nie było tylko fajerwerkiem, jak wiele pięknych i wzniosłych chwil w naszej historii. Byłem przekonany, że jeśli uda się to przetworzyć w istnienie, jeśli to ocaleje — zmieni obraz kraju. Dlatego motywem mojego postępowania było przetrwanie „Solidarności”. Wydaje mi się, że korespondowało to z odczuciami narodu, wielkich załóg robotniczych, które ceniły sobie to, co zdobyte, i chciały to utrwalić. Czarnecki Wszyscy chcieliśmy, by Związek przetrwał. To jakby oczywiste, że nikt nie pragnął zniszczenia „Solidarności”. Mazowiecki

A przecież jedni uważali, że należy iść ostro do przodu, a inni, że patrzeć na granicę możliwego — w imię trwania. Zresztą mówi Pan: „Wszyscy chcieliśmy...”, ale czy nie spotkał się Pan z rozumo­ waniem, że to i tak musiało się skończyć, więc trzeba było jak najwięcej zdobyć? To rozumowanie, że ten koniec był z góry przesądzony, jest mi całkiem obce. Ja nie mógłbym się angażować tak, jak się an­gażowałem, gdybym zakładał, że to musi się skończyć. Robiłem wszyst­ko, żeby to ocalało, trwało, żyło — to był mój obraz Polski. Tę walkę o trwanie, ugruntowanie, zagospodarowanie nazywam właśnie „wolą życia” i ten imperatyw określał moje postępowanie.

Czarnecki Czy trwanie za wszelką cenę? Mazowiecki

Nie za wszelką cenę. Taki problem w ogóle nie istniał, bo niby za jaką cenę?

Czarnecki Za cenę wejścia w struktury systemu. Lech jako Alfred Miodo­wicz.

Lech Wałęsa nigdy nie byłby Miodowiczem, natomiast ze struk­ turami tego systemu jakoś trzeba było współżyć.

Czarnecki Szybko się jednak okazało, że im nie odpowiada jakieś z nami współżycie. Że chcą, abyśmy weszli w ten jednolity system.

175

Historia

M azowiecki


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

M azowiecki

Wtedy „Solidarność” nie była ubogim partnerem, była potężną siłą, a rzeczywistość jest zawsze wypadkową działania różnych sił. W moim przekonaniu możliwe było dotarcie do jakiegoś punktu nadrzędnego, w którym można się było spotkać. 13 grudnia nie był konieczny i gdyby nie nastąpił, niewątpliwie doszłoby do takiego spotkania. Nie przyjmuję tego szantażu myślowego o wpasowywaniu się w struktury, bo trzeba było jakoś się z nimi dogadać. Natomiast niektórzy bezwiednie lub świadomie postępowali wedle zasady „albo my, albo oni”.

Czarnecki Pewnie tego nie rozstrzygniemy... Mazowiecki

Zapewne, ale jeśli mam określić siebie, to muszę określić się wobec czegoś, wobec innych tendencji.

Czarnecki To określenie merytoryczne, ideowe. A funkcjonalne? Jak Pan realizował te idee? Jako prawa ręka Wałęsy, szara eminencja, brał Pan udział w negocjacjach. Znał Pan osobiście i Rakowskiego, i in­nych roboczych negocjatorów rządowych. Niemal na co dzień był Pan i mediatorem, i adwersarzem strony rządowej. Mazowiecki

Przesada.

Czarnecki Do jakiego stopnia przesada, a do jakiego prawda? Jak ważna była Pańska rola w tym czasie? Chciałbym dotrzeć do jej rzeczywis­t ych wymiarów. Bywa tak, że osobowość, siła argumentu, zdolność prze­konywania doradcy są takie, że jego rada jest decyzją. M azowiecki

176

W okresie sierpniowym, kiedy mój wpływ był największy, staraliśmy się — jak mówiłem — pilnować tej granicy: my pokazujemy możliwe wyjścia, ich ewentualne skutki, opowiadamy się za jakimś wariantem, ale decyzja należy do MKS. Rzeczywiście istotne były rozmowy w podkomisji, w której uczestniczyłem wraz z Lisem, Gwiazdą i innymi. Później utworzyły się różne grupy doradcze i różne tendencje. Co do mnie, to że w oczach niektórych byłem — jak Pan powiedział — szarą eminencją, wynikało z jednej strony z mojej bliskości wobec Wałęsy, a z drugiej ze ścisłego przestrzegania roli doradcy. Unikałem agitacji, publicznych wystąpień; zresztą bardziej się nadaję do rozmów niż przemówień. Toteż w miarę jak ruch stawał się bardziej żywiołowy, mój wpływ nań był mniejszy. Potem oczywiście znów miałem większe możliwości wypowiedzi i oddziaływania — poprzez „Tygodnik Solidarność”, ale też stara-

WIĘŹ  Zima 2013


Chciałbym dawać ludziom nadzieję

łem się nadać mu linię wałęsowską, centralną, choć — co nie było łatwe — otwartą na inne tendencje. Czarnecki „Tygodnik” nie był tu instrumentem działania... Mazowiecki

Był. Nie zgadzam się z Panem — był.

Czarnecki Do pewnego stopnia. Zasadnicze decyzje nie zapadały przecież w ­gronie redakcji. Nie „Tygodnik” był terenem Pańskiej działalności politycznej. Czy może Pan wskazać jakieś istotne decyzje, posunięcia kierownictwa „Solidarności”, których Pan był autorem? Mazowiecki

Nie mogę. Wie Pan, z autorstwem to jest tak, że zwycięstwo ma wielu ojców, a klęska jest sierotą. Decyzje zapadały w procesie ucierania. Zna Pan ten termin z historii polskiego Sejmu przedrozbiorowego. Tak długo rzecz się dyskutowało, ucierało, aż się utarła. Może mógłbym o czymś powiedzieć, że byłem współautorem; autorem — nie.

Czarnecki Może pełniej zobaczymy to ucieranie i autorstwo na jakimś przykładzie. Choćby: marcowe Porozumienie Warszawskie. Rola, jaką odegrali w nim eksperci, była duża i długo dyskutowana. Mazowiecki

Rzeczywiście, dużo było wokół tego wydarzenia dyskusji i kontro­ wersji. Uważam, że choć podpisany tekst był mętny, to samo rozwiązanie — słuszne.

Czarnecki Mnie nie chodzi o ocenę, lecz o autorstwo. Mazowiecki

Wiem. W tym wypadku sytuacja była tak skomplikowana, że trudno tu mówić o czyimkolwiek autorstwie.

Mazowiecki

Pan widzi to asocjologicznie, tak jakby była czysta sytuacja, ktoś miał pomysł i go realizował. Wiadomo było, że albo dojdzie do porozumienia, albo do ostrego konfliktu z dużym prawdopodobieństwem wmieszania się doń trzeciej, zewnętrznej strony. Kompromis nie był więc niczyim pomysłem. Narzucał się w sposób oczywisty. Problemem były tylko jego warunki…

Czarnecki No, właśnie!

177

Historia

Czarnecki Sytuacja nie myśli, nie działa. Musi być ktoś, kto ma pomysł i go realizuje.


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

Mazowiecki

Były rozmowy, a potem trzeba było zdecydować, czy mętny zapis tego, co powiedziano, jest wystarczający. Wszyscy uczestnicy rozmów byli tego świadomi i każdy mógł wówczas protestować. Nikt tego nie zrobił i dlatego późniejsze protesty ze strony tych, którzy uczestniczyli w rozmowach, uważam za bezzasadne.

Czarnecki Kto po naszej stronie był zasadniczym rozmówcą? Mazowiecki

Przewodniczył Wałęsa, a głos zabierali wszyscy.

Czarnecki A kto przede wszystkim mówił? M azowiecki

Nie było tak, żeby jeden mówił, a inni milczeli. Mówili bydgoszczanie, mówił Jurczyk, Gwiazda, mówił Siła-Nowicki...

Czarnecki Wiadomo, że część zasadniczych decyzji zapadła poza stołem plenarnych obrad. Mazowiecki

Były różne rozmowy — na przykład w przerwach.

Czarnecki Ważące rozmowy. Mazowiecki

Nie tak ważące, żeby coś zmieniły.

Czarnecki Do jakiego stopnia prawdziwa jest opinia, że był Pan szarą eminencją w Związku? Mazowiecki

To ja mam odpowiedzieć?

Czarnecki Niczego nie dały próby przypomnienia tamtych czasów, zdarzeń, pozostało więc pytanie wprost. Mazowiecki

W Związku, który miał tyle tendencji i tak żywiołowo się rozwijał, nie mogło być szarej eminencji. Przecież nawet w gremium kierowniczym reprezentowane były bardzo różne orientacje.

Czarnecki Było jakieś wąskie gremium? M azowiecki

178

Ale nigdy nie było ono jednorodne. Widzę, że koniecznie chce mnie Pan ubrać w szaty tej szarej eminencji. Niech Pan nie zapomina, że Lech Wałęsa nie jest człowiekiem bez własnego zdania. Za takiego miał go Rakowski i głęboko się mylił. Wałęsa to silna osobowość. Może swoje zdanie zmieniać, korygować, ale je

WIĘŹ  Zima 2013


Chciałbym dawać ludziom nadzieję

Od lewej: Aleksander Kęplicz, Tadeusz Mazowiecki, Józef Duriasz, Warszawa, 9 lipca 1983 r. Fot. Erazm Ciołek. Ze zbiorów Andrzeja Friszkego

ma. To nie jest przywódca, którym może ktoś kręcić. Oczywiście, do jednych miał większe zaufanie, do innych mniejsze, jednakże niejako programowo wysłuchiwał różnych rad, poznawał różne tendencje. Nie chciał mieć jednego tylko doradcy. Trzeba przy tym pamiętać o ogromnej żywiołowości ruchu. Wszystko to sprawia, że pojęcie „szarej eminencji” jest tu nieadekwatne.

Mazowiecki

179

To niezupełnie tak. Oczywiście jako przedstawiciel środowisk katolickich mogłem być tak odbierany i rzeczywiście miałem kontakt z księdzem prymasem. Jego wysłannikiem był pan Kukołowicz — ja nie reprezentowałem stanowiska episkopatu.

Historia

Czarnecki Pan był nie tylko osobą prywatną w komisji. Pewne poparcie episkopatu, księdza prymasa, zwiększało wagę Pańskiego zdania.


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

Choć jeśli wspominamy kryzys bydgoski, to rzeczywiście ja doprowadziłem wtedy do rozmowy delegacji „Solidarności” z prymasem. To była moja inicjatywa, a nie odbyło się bez trudności. Rano zastałem ks. prymasa w złej formie (proszę pamiętać, że dwa miesiące później prymas Wyszyński zmarł), potem czuł się lepiej, ale nie to miało znaczenie. Uważał on, że niebezpieczeństwo jest tak ogromne, iż musi dbać przede wszystkim o Kościół. W końcu zgodził się przyjąć delegację — miało to ogromne znaczenie, choć nie sądzę, żeby ją przekonał. Prymas zdobył się wtedy na rzadki gest; coś takiego się nie zdarzało, byłem zdumiony. Kiedy podczas rozmowy ktoś z delegacji zapytał: „A jak my ludzi przekonamy?”, prymas odrzekł: „Tu jest taśma z moim głosem. Możecie ją przedstawić ludziom”. Rzeczywiście był magnetofon, ale nie było to przecież publiczne wystąpienie... Czarnecki Myślę, że jednak słuszna okazuje się opinia, którą wyraziłem na początku rozmowy. Był Pan w wąskim decydującym gronie, istotne decyzje zapadały przy Pańskim współudziale. A co teraz? Jak teraz rozumie Pan swoją misję? Jakie jest credo działalności społecznej, którą Pan w jakiś sposób kontynuuje i na czym polega ta kontynuacja? Mazowiecki

180

Jeśli w tamtym okresie w najczarniejszych myślach przychodzi­ło mi do głowy, że to wszystko może się zawalić, to wyobrażałem sobie interwencję zewnętrzną z ciężkim krwawym starciem. Tymczasem społeczeństwo odskoczyło jakby od zwarcia, ale stwardniało w oporze. Dla mnie, w związku z moją polityczną filozofią „woli życia”, był to objaw pozytywny, objaw dojrzałości społeczeństwa. Stąd też optymis­t yczny ton w wywiadzie, jakiego udzieliłem Ewie Berberyusz po wyjściu z internowania. Wywiad zresztą nie ukazał się w „Tygodniku Powszechnym”, ukazał się później gdzie indziej. Im dalej jednak, tym bardziej z tym optymizmem współgra pesymizm, wynikający ze stanu kraju i wpływu tego stanu na społeczeństwo. Kraj się rozkłada i wszystkim przestaje na czymkolwiek zależeć. Utrwale­nie takiej sytuacji rozbije nas jako normalnie żyjące społeczeństwo i będzie miało długotrwałe skutki. A przecież nie można normalnego życia zastąpić czymś innym, alternatywnym. Tak więc na skrzyżowaniu pewnego optymizmu i pewnego pesymizmu po­wstaje sprawa, której chcę służyć swymi odczytami, pisaniem czy inny­mi działaniami. Bliskie mi są słowa Papieża, z drugiej jego pielgrzymki: „...ażeby to, co wartościowe, nie zaginęło” — trzeba więc podtrzymać postawy i wartości, trzeba ich

WIĘŹ  Zima 2013


Chciałbym dawać ludziom nadzieję

bronić i je utrwalać. Zarazem jednak trzeba wytworzyć świadomość ogromnego, a często niezauważalnego zagroże­nia, jakie ze sobą niesie rozkład gospodarczy i cywilizacyjny. Ogólnie biorąc — wierzę, że musi się w Polsce coś zmienić. Nie jes­tem prorokiem, nie powiem więc, kiedy ani jak... Ale pewne jest, że do tego czasu społeczeństwo musi przechować swoje wartości, zachować po­stawę. W tym staram się współuczestniczyć.

Mazowiecki

181

Dużo pytań naraz. Zacznę od ostatniego. Rozmawiam z nimi ja­ko człowiek związany z ruchem „Solidarności” i staram się wobec nich reprezentować to, co wydaje mi się kontynuacją czy sposobem myślenia kontynuującym ten ruch. I tylko tak. Nie jestem przecież formalnym reprezentantem, nie mam żadnego mandatu. Mam natomiast silne i uza­sadnione poczucie, że mówię za i w imieniu tych, którzy nie mogą uczestniczyć w tych rozmowach. Pozostałe pytania są bardziej złożone. Dotyczą i spraw ogólnych, i mojej osobistej sytuacji. Zacznę od tych ogólnych. Analizy socjolo­giczne mówią, że około 27% ludzi czuje się związanych z „So­lidarnością”, z opozycją; drugie tyle z rządem, czy szerzej — z obozem władzy. Reszta zaś, 46%, jest gdzieś pośrodku. Otóż jest bardzo ważne, by ci, którzy czują się związani z ideami „Solidarno­ ści”, uwzględniali i rozumieli sytuację, a także sposób myślenia większości. Bardzo się obawiam przerodzenia w oderwaną sektę, gardzą­cą tą większością jako bezwolną masą, nierozumiejącą jej. Horyzont myślowy opozycji powinien być horyzontem tego wielkiego ruchu spo­łecznego, a nie wąskich walczących grup. Oczywiście odczuwam to, co Pan nazwał alienacją, choć to nie jest dobra nazwa. Chodzi o wypadnięcie z bezpośredniego wiru historii, z pozycji współkształtowania — na margines. Odczuwam to bardzo. Trudno jest mi wrócić do pisania. Jak Pan wie, mój wieloletni zawód to re­daktor. Przez dwadzieścia trzy czy cztery lata redagowałem „Więź”, miesięcznik o wąskim zasięgu, nastawiony na działanie długofalowe. Tak rozumiałem swoją rolę. Potem przyszedł burzliwy czas i zostałem redaktorem tygodnika o półmilionowym nakładzie, z wielkim ciśnieniem aktualności i ogromną odpowiedzialnością za słowo. To utraciłem, a do tamtego poczucia oddziaływania długofalowego niełatwo jest mi

Historia

Czarnecki Jaki jest Pański obraz społeczeństwa? Do kogo Pan mówi? Czy czuje Pan za sobą poparcie jakiejś grupy społecznej? A może czuje się Pan wyalienowany? Na ile czuje się Pan osobą prywatną, a na ile pu­bliczną? Spotyka się Pan na przykład z zachodnimi mężami stanu — jako kto?


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

wrócić. Stąd pewnego rodzaju kryzys słowa, jaki przeżywałem i przeżywam, i z jakiego muszę wyjść. Czasem też czuję, że jestem osobą, wobec której trzeba być ostrożnym, bo można się narazić na przykrości. Czarnecki Rozluźnienie kontaktów osobistych? Mazowiecki

Nie osobistych, raczej środowiskowych. Wiele się zmieniło i czasem bardzo mi to doskwiera. Przygnębia mnie, jak zresztą nas wszystkich, brak perspektywy, czasem nawet w sytuacji, kiedy zdawałoby się, że można ją odnaleźć. Niedługo po wyjściu z internowania przeczytałem w prasie niezależnej tezę, że stanowimy właściwie dwa odrębne narody. Zdaję sobie sprawę, jak bardzo głęboki jest przedział między częściami naszego narodu, jak ciężko go przekroczyć, a jednak ta teza o dwóch narodach, zakładająca trwałość, ostateczność tego podziału, budzi mój odrucho­w y, wewnętrzny sprzeciw. Pamiętam wieczór w Częstochowie w czasie pielgrzymki Papieża. To było spotkanie z młodzieżą. Stałem w parku przylegającym do wałów. Papież mówił o czuwaniu. Wcześniej, poprzedniego dnia mówił o tym, co wspólnie trzeba ocalić, o Sierpniu, o porozumieniu. Szliśmy z synem wśród tłumów i myślałem wówczas, że została wypowiedziana jakaś ważna prawda, jakieś istotne dążenie narodu i że po słowach, jakie pa­dły, nie można wrócić do tego, co mamy. Nie można wrócić, trzeba coś przekroczyć, z obu stron wykonać jakiś krok... A potem wraca się do tej codzienności, do gazet pełnych słów nie­nawistnych czy nieprawdziwych i po raz kolejny okazuje się, że nie można nic. Bardzo ciężko się z tym żyje. Nie można się z tym pogodzić, a równocześnie nie można przeciwstawić temu żadnych złudzeń, łatwej zgody, pseudoporozumienia.

Czarnecki Słowem, odczuwa Pan kryzys świadomości zbiorowej i nie zamie­rza go zaklinać, udawać, że go nie ma. Żyje Pan z tą świadomością. Mazowiecki

182

Tak — może nie kryzys świadomości, lecz sytuacji, poczucie bezwyjściowości. Zaklinać tego nie zamierzam. Ale nadzieja jest pos­tawą. Niektórzy zżymają się na słowo „nadzieja”. Ja chciałbym odróż­nić „nadzieję” od „pocieszenia”. Często miesza się te pojęcia. Na­dzieja określa postawę człowieka, postawę podtrzymywania wartości mimo wszystko, nierezygnowania ze swoich dążeń. Chciałbym ludziom da­wać tak rozumianą nadzieję. A nie zaklinanie, ubarwianie rzeczywistości, pocieszanie, że już wkrótce wszystko się

WIĘŹ  Zima 2013


Chciałbym dawać ludziom nadzieję

zmieni. Jeśli pamię­ta Pan pierwszy numer „Tygodnika”, to otwiera go mój artykuł, zaczyna­jący się od zdania, że zbiorowość potrzebuje nadziei, nie może bez niej żyć. Czarnecki Pamiętam, że zarzucano temu tekstowi układność i ogólniko­wość. Jeśli teraz mówi Pan o ocalaniu kultury, wartości, to jest to czysta prawda, ale cóż z tego? Kryzys kultury, degrengolada cywilizacyjna i konieczność obrony — wiemy o tym; czy Pańska działalność publiczna ma na celu przekazanie czegoś ludziom, czy też jest działal­nością samą w sobie i dla siebie? Proszę nie brać tego za napastli­wość z mojej strony. Działalność publiczna sama dla siebie też jest istotna, jest wszak organizowaniem społeczności dość przecież rozbi­tej. M azowiecki

Coś jest w tej krytyce. Nie jestem historykiem, ekonomistą czy specjalistą od ekologii. Moje wystąpienia mają charakter ogólny. Gdy uczestniczę w publicznych spotkaniach w kościołach, pewne konkre­t yzacje polityczne są niemożliwe — już to ze względu na miejsce, któ­re należy uszanować, już to ze względu właśnie na publiczny charak­ter tych wystąpień. O pewnych sprawach mówiłem jednak i tam wprost i otwarcie: o pomocy więźniom, o solidarności z wyrzucanymi z pracy i otwarte mówienie o tym miało dla ludzi słuchających znaczenie. A przecież mówię nie tylko tam. Nigdy natomiast nie uważałem swych wystąpień za okazję do „dołożenia czerwonemu” i krytyków oczekujących tego ode mnie nie zadowolę. Nie zadowolę też oczekujących magicznej mocy od programu. Teraz jest ich mniej, ale jeszcze rok temu spotyka­łem się bardzo często z poglądem: „bylebyśmy tylko mieli program, to zaraz go zrealizujemy i zmieni się sytuacja”. A przecież gotowych recept nie ma.

Mazowiecki

183

Tak, ale to, co pozostaje, jest ważne. Ludzie potrzebują rozmów o wartościach, o tych najogólniejszych i najistotniejszych spra­wach. Najlepszy dowód, że przychodzą. Jestem przekonany, że bez tych spotkań, bez miejsc, w których te wartości trwają, Polska byłaby uboższa. Nie sądzę, żebym się oszukiwał. Jest w tych spotkaniach dużo powierzchowności, symboliki samej dla siebie, ale są też

Historia

Czarnecki Nieistotne są te zarzuty. Przywołałem je tylko po to, by spy­tać Pana o sens Pańskiej działalności publicznej. Jeśli nie można projektować przyszłości, bo takich projektów nie ma, jeśli z różnych powodów nie można mówić o konkretach — niewiele pozostaje do omówie­nia.


Kor e s pon d e n c ja T .  M azow i e c k i e g o z J an e m P aw ł e m II

sprawy głębsze. Może to nigdy nie zaowocuje, a może rozbudzi się w jakimś prze­łomowym momencie. Czarnecki Przed Grudniem reprezentował Pan ważką grupę ekspertów, miał Pan za sobą środowiska katolickie, cieszył się poparciem episkopatu. Na ile teraz jest Pan przedstawicielem jakiegoś środowiska, reprezen­tantem nurtu społecznego, a na ile jest Pan osobą publiczną z rozpędu, z potrzeby istnienia osób publicznych reprezentujących społeczeń­stwo w letargu, w podziemiu? Mazowiecki

Nadal tkwię w tych środowiskach, w których byłem przed Sierp­ niem, choć moja sytuacja zmieniła się tam w jakiejś mierze. Jestem czasem osobą kłopotliwą. Tkwię też w tym wszystkim, co — by użyć określenia papieskiego — wartościowe się narodziło w latach 1980—1981 i nie zaginęło. Zastanawiam się, może Pańskie określenie moich działań jako „rozpęd” jest trafne. Odczuwam potrzebę powiedzenia czy na­pisania czegoś bardziej istotnego. Najchętniej wycofałbym się co naj­mniej na pół roku, zaszył gdzieś, żeby popracować. Paraliżuje mnie trochę kryzys słowa, o którym mówiłem. Tak, muszę naładować akumula­tor na nowo. maj 1986 Rozmawiał Piotr Czarnecki (Jerzy Modlinger)

Jerzy Modlinger — ur. 1952, dziennikarz. Od 1978 r. związany z opozycją demokratyczną.

W 1981 r. członek redakcji „Tygodnika Solidarność” oraz „Niezależności”. W latach 1982—1989 członek redakcji podziemnego pisma „Karta” (publikował pod pseudonimem Piotr Czarnecki). Po 1989 r. m.in. redaktor „Gazety Wyborczej” i współtwórca „Wiadomości” TVP. Obecnie kierownik zespołu „Teleexpressu” w TVP1.

* Przedrukowany powyżej wywiad Tadeusza Mazowieckiego jest jednym z najważniejszych, jakich udzielił w latach 1983—1986, czyli w okresie gasnących nadziei. Warto zwrócić uwagę na moment, w którym rozmowa się odbyła. Od stanu wojennego i zniszczenia legalnego Związku minęło już kilka lat. Coraz mniej ludzi wierzyło w powrót „Solidarności” i wielkie zmiany w Polsce. Coraz mniej osób angażowało się w działania podziemne. Rozmowa odbyła się jeszcze przed amnestią z lata 1986 r., od której stopniowo zaczęły rosnąć nadzieje. Podane przez Mazowieckiego obliczenia socjologów — że około 27% popiera opozycję, podobny odsetek popiera władzę, a większość jest nieprzekonana, nie popiera nikogo —

184

WIĘŹ  Zima 2013


Chciałbym dawać ludziom nadzieję

były prawdziwe. Potwierdzały te obliczenia także inne badania. Ta obserwacja była ważna dla myślenia Mazowieckiego i bliskiego mu kręgu działaczy podziemnej „Solidarności”. Obawiali się oni, by „Solidarność” nie przerodziła się w sektę radykałów gardzących „bezwolną masą”. Takie niebezpieczeństwo było udziałem wielu ruchów rewolucyjnych w przeszłości. O tej zniechęconej i zdystansowanej większości trzeba pamiętać, dawać jej nadzieję, podtrzymywać wartości, ale zarazem unikać radykalnej frazeologii, podawania łatwych recept, które — tego Mazowiecki nie powiedział wprost — byłyby oszustwem. Myśląc o „Solidarności”, czyli o ruchu opozycji, Mazowiecki pamiętał, że jest ona częścią sytuacji w kraju. Odnosił to zarówno do wydarzeń z lat 1980—1981, jak i do chwili bieżącej, a także czasu przyszłego. Zauważał: „Kraj się rozkłada i wszystkim przestaje na czymkolwiek zależeć. Utrwalenie takiej sytuacji rozbije nas jako normalnie żyjące społeczeństwo i będzie miało długotrwałe skutki”. W słowach tych chodziło o sytuację psychologiczną, ale i warunki życia. Rok 1986 to kolejne dno kryzysu, dalsze załamywanie się gospodarki. Nawet rządzący generałowie to zauważali i wkrótce zaczęli szykować drugi etap reformy gospodarczej, która miała dźwignąć upadłą gospodarkę. Jak wiadomo, nie dało to skutku. Groźba upadku, degradacji ekonomicznej i społecznej, dotykała całe społeczeństwo. W tych obserwacjach, dostrzeganiu istniejących niebezpieczeństw oraz istniejących wśród Polaków podziałów i braku nadziei połowy społeczeństwa widać horyzont myślenia, które będzie bardzo ważne w 1989 r. przy podejmowaniu decyzji przez Mazowieckiego jako premiera. Wspominając lata 1980—1981, Tadeusz Mazowiecki mówił, że motywem jego ówczesnego działania było, aby „Solidarność” przetrwała. Założenie, że koniec był przesądzony, „jest mi całkiem obce.” Walkę o trwanie, ugruntowanie, zagospodarowanie uzyskanej przestrzeni wolności „nazywam właśnie «wolą życia» i ten imperatyw określał moje postępowanie”. Mówił dalej red. Modlingerowi: „ze strukturami tego systemu jakoś trzeba było współżyć” oraz „W moim przekonaniu możliwe było dotarcie do jakiegoś punktu nadrzędnego, w którym można się było spotkać”. To myślenie o szukaniu punktu nadrzędnego dającego szansę spotkania oraz — zgodnego z wartościami i istnieniem „Solidarności” — podjęcia szansy współżycia zapowiadało próbę porozumienia Okrągłego Stołu i wielkiego kompromisu, który przekształci struktury państwa. Podmiotem tej polityki będzie „Solidarność”, ale pośrednio także ta połowa społeczeństwa, która nie opowiadała się ani za opozycją, ani za władzą, gdyż nie należało jej pozostawiać poza budowaną wspólnotą.

Historia

Andrzej Friszke

185


Aleksander Hall Rzeczy (nie)pospolite

Dobro bezcenne w demokracji Lech Wałęsa znowu znalazł się ostatnio w centrum uwagi. Sprzyjały temu uroczystości z okazji siedemdziesięciolecia urodzin pierwszego przywódcy „Solidarności”, konferencja laureatów Nagrody Nobla zorganizowana w Warszawie z okazji trzydziestolecia przyznania tej nagrody Lechowi Wałęsie, a przede wszystkim wejście na ekrany kinowe filmu Andrzeja Wajdy o gdańskim elektryku, który stanął na czele największego ruchu w naszej historii. Badania opinii publicznej pokazują, że wyraźna większość Polaków widzi w Wałęsie wybitną postać, jednego z twórców naszej niepodległości, a zarazem człowieka, który w swej działalności popełniał także błędy i pomyłki. Jestem przekonany, że jest to pogląd trafny. Wałęsa nie potrzebuje idealizacji i otaczania nimbem nieomylności. Na zawsze pozostanie symbolem „Solidarności”, której był prawdziwym przywódcą i jednym z najważniejszych strategów. Wyrósł na przywódcę w dniach sierpniowego strajku w Stoczni Gdańskiej w 1980 roku. Potwierdził to przywództwo w trudnych okresach próby: piętnastu miesięcy legalnej działalności „Solidarności” oraz w okresie, który nastąpił po wprowadzeniu

186

WIĘŹ  Zima 2013


stanu wojennego i zakończył się przemianą ustrojową w 1989 roku. Jako przewodniczący NSZZ „Solidarność” Lech Wałęsa unikał frontalnego starcia z władzą, ale dbał o suwerenność Związku i nie pozwalał wmontować go w system. Wiedział, że każdy dzień istnienia „Solidarności” przyczynia się do nieodwracalnych zmian zachodzących w świadomości i postawach Polaków. Po wprowadzeniu stanu wojennego wytrzymał wywieraną na niego presję i pozostał wierny sprawie „Solidarności”. Zachował związek ze strukturami podziemnej „Solidarności” i w oczach olbrzymiej większości Polaków, odrzucających system, pozostał najbardziej wiarygodnym przywódcą opozycji. Jego pozycja umacniała się, aż w 1988 roku władze musiały przyznać, że przełamanie impasu politycznego jest niemożliwe bez uznania Wałęsy za najważniejszego rzecznika opozycji. Otwarła się droga do Okrągłego Stołu, wyborów i — w ich konsekwencji — zmiany ustroju w Polsce. Z pewnością na zdecydowanie bardziej surową ocenę zasługuje prezydentura Wałęsy. Gdy jednak sporządzamy całościowy bilans działalności publicznej Lecha Wałęsy, wypada on wyraźnie pozytywnie. Miałem przywilej obserwować z bliska działalność Wałęsy od 1978 do 1989 roku. Widziałem proces przeobrażania się bezrobotnego opozycjonisty w narodowego przywódcę. Podziwiałem jego talent trybuna ludowego, zmysł polityczny, refleks i odwagę brania odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Stosunkowo wcześnie zaczął mnie drażnić jego egocentryzm i przyjmowanie pozy nieomylnego przywódcy. W 1990 roku obawiałem się, że zmierza do prezydentury bez jasnej wizji państwa i urzędu głowy państwa. Był czas, gdy Lech Wałęsa nie mógł mi darować poparcia kandydatury Tadeusza Mazowieckiego w wyborach prezydenckich, ale także wtedy — nie zgadzając się z nim politycznie — nie przestawałem go szanować. Emocje z początków III Rzeczypospolitej dawno minęły. Bywam obecnie na uroczystościach ważnych dla Lecha Wałęsy i wśród wielu gości spotykam tam także ludzi, którzy w przeszłości bywali z nim w sporze. Nie ma jednak obecnie nigdy wokół Wałęsy ludzi, którzy w 1990 roku najgłośniej domagali się, aby sięgnął po prezydenturę. Większość Polaków docenia historyczną rolę odegraną przez Wałęsę w przełomowym okresie. Jest jednak także mniejszość, dla której były prezydent jest uosobieniem wszystkich grzechów III Rzeczypospolitej, postacią, której wizerunek sporządza się wyłącznie przy pomocy ciemnych barw. Jest smutnym paradoksem, że ten wizerunek tworzą przede wszystkim ludzie, którzy

187

Rzeczy (nie)pospolite

Dobro bezcenne w demokracji


A l e k s an d e r H all

w 1990 roku wmawiali Polakom, że to Lech Wałęsa musi zostać prezydentem i przez pierwszy rok jego prezydentury zajmowali eksponowane stanowiska w jego kancelarii. Obecnie przewodzą najsilniejszej partii opozycyjnej. O swoim dawnym szefie i pracodawcy mówią i piszą wyłącznie źle. Sądzę, że ich potencjalni wyborcy powinni dobrze zastanowić się, zanim oddadzą na nich głos. Tej jesieni w Warszawie rozegrała się emocjonująca rozgrywka o władzę w stolicy i polityczną przyszłość prezydent Hanny Gronkiewicz-Waltz. Referendum o jej odwołanie okazało się nieskuteczne z powodu niewystarczającej frekwencji. Wielu komentatorów politycznych, także bardzo odległych w swych sympatiach od PiS, zwracało jednak — przed i po referendum — uwagę, że taktyka obrana przez PO w Warszawie, polegająca na zachęcaniu do niebrania udziału w referendum, przyniesie w dłuższej perspektywie negatywne konsekwencje. Te zarzuty były stawiane przede wszystkim premierowi Donaldowi Tuskowi, a nawet prezydentowi Bronisławowi Komorowskiemu, który nie prowadził żadnej agitacji za bojkotem, a jedynie stwierdził, że nie wybiera się na warszawskie referendum. Polska jest krajem o niskiej frekwencji wyborczej — argumentowali krytycy warszawskiej taktyki PO. Według nich zniechęcanie do udziału w referendum utrudni mobilizowanie Polaków w kolejnych wyborach i referendach oraz umocni postawy bierności obywatelskiej. Nie zgadzam się z tym tokiem rozumowania. To prawda, że wysoka frekwencja wyborcza czy referendalna jest istotnym wskaźnikiem pozwalającym oceniać jakość demokracji w danym kraju. Jednak najważniejszym wskaźnikiem jakości demokracji jest rozumność wyborów dokonywanych przez obywateli. W warszawskich realiach wzięcie udziału w referendum przez zwolenników pozostania prezydent Warszawy na zajmowanym stanowisku byłoby wielkim wzmocnieniem rzeczników jej odwołania, faktycznym podporządkowaniem się stanowisku mniejszości, a więc zachowaniem nieracjonalnym, gdyż niestety utopią w polskich realiach byłoby oczekiwanie, że warszawiacy masowo stawią się przy urnach. W tej sytuacji niewzięcie udziału w referendum przez zwolenników pozostania prezydent Warszawy na stanowisku do końca kadencji było nie tylko zachowaniem racjonalnym, ale także obywatelskim. Podobnie jak obecność przy urnach osób przekonanych o tym, że prezydent Warszawy powinna zakończyć swą misję. Referendum — instytucja służąca realizacji demokracji bezpośredniej — jest ważnym instrumentem, który jednak powinien być stosowany z wyczuciem i do rozstrzygania kwestii o strategicznym znaczeniu dla państwa. Nie powinno dotyczyć kwestii złożonych

188

WIĘŹ  Zima 2013


i wymagających pogłębionej, specjalistycznej wiedzy. Do takich właśnie należą sprawy postawione we wniosku o przeprowadzenie referendum w kwestiach edukacji, w tym kwestia sztandarowa: posłania do szkół sześciolatków. Gdy piszę ten tekst, los referendum znajduje się w rękach Sejmu i nie sposób przewidzieć, jakie zapadnie w nim rozstrzygnięcie. Prawie milion podpisów, które zgromadzili państwo Elbanowscy pod wnioskiem o przeprowadzenie referendum, budzi szacunek. Będąc zdecydowanym zwolennikiem rozpoczynania nauki w szkole przez sześcioletnie dzieci, uważałbym za racjonalne przeprowadzenie referendum w tej sprawie, gdyż dałoby to szansę na przeprowadzenie narodowej debaty, w której jeszcze raz mogłyby być zaprezentowane racje obu stron. Jednak autorzy wniosku o referendum umieścili w nim dalsze pytania, także o likwidację gimnazjów, przywrócenie ośmioletniej szkoły podstawowej i zakaz likwidacji szkół. Wyobraźmy sobie przez chwilę, że referendum byłoby ważne i wprowadziłoby postulowane przez wnioskodawców zmiany, w tym zakaz likwidacji szkół. Konsekwencją byłby zupełny chaos w systemie oświaty i obowiązek utrzymywania przez samorządy pustych czy niemal pustych szkół, gdyż niż demograficzny jest rzeczywistością wymuszającą zmianę sieci placówek szkolnych. Jest więc dla mnie oczywiste, że referendum oświatowe w takiej postaci, w jakiej zostało pomyślane przez państwa Elbanowskich, nie ma sensu — pomimo imponującej liczby podpisów zgromadzonych pod referendalnym wnioskiem. Czy takie stanowisko poprze większość sejmowa? Nie wiem. Jednak bez względu na wynik sejmowego głosowania oczywiste jest dla mnie również, że referendum to ważna instytucja, którą posługiwać należy się z poczuciem odpowiedzialności i we właściwych sprawach. Każda demokratyczna procedura może zostać spożytkowana w duchu odpowiedzialności za państwo, a więc obywatelskim, albo wykorzystana dla osiągnięcia partykularnych celów, przy wykorzystaniu demagogii. W szczególności dotyczy to mechanizmów demokracji bezpośredniej. Sejm cieszy się obecnie niskim poparciem społecznym. W zna­ cz­nej mierze zasłużył na tę opinię. W tej sytuacji nie jest mu łatwo opierać się inicjatywom mającym status działań obywatelskich i legitymujących się znaczącym poparciem społecznym, ale szkodliwym i demagogicznym. Wymaga to przede wszystkim odwagi cywilnej. Dobra bezcennego. Także w systemie demokratycznym. Aleksander Hall Fot. Krzysztof Mystkowski / KFP

189

Rzeczy (nie)pospolite

Dobro bezcenne w demokracji


Kultura

190

WIĘŹ  Zima 2013


Kiedy nicość zamienia się w esencję Z Andrzejem Stasiukiem rozmawia Janina Koźbiel

Janina Jest Pan laureatem wielu nagród, Pana książki są tłumaczone na Koźbiel inne języki. Kiedy Pan zrozumiał, że pisanie to Pana droga życia?

Andrzej Teraz, kiedy patrzę za siebie, tak myślę. Inni się męczą ze swoim Stasiuk życiem, a ja coś dostałem. Nie ma w tym żadnej mojej zasługi. Pisanie jest najważniejszym składnikiem mojego życia. I tyle.

Koźbiel Mój syn ma teorię, że pisarstwo to najlepszy sposób na przystosowanie dla nieprzystosowanych. Stasiuk Nigdy nie robiłem problemu ze swojego nieprzystosowania. To jest jednak pewna wygrana. Najgorszą rzeczą jest nuda. Ludzie nudzący się bez przerwy potrzebują jakiegoś zastrzyku, rozrywki, mocnego obrazu. A niedostosowanie tak naprawdę jest ciekawością życia, ustawia to życie w dystansie, w odległości, w sprzeciwie, zmusza do stawiana pytań — i to jest cudne. A jak jeszcze można zrobić sobie z tego coś na kształt zawodu, opisywać to w książkach, które ludzie chcą kupować?! Pani syn ma rację. Koźbiel Buntownicy, jak Pan, nie zawsze trafnie rozpoznają rzeczywistość. Stasiuk Nigdy się przeciw niczemu nie buntowałem, najwyżej nie wychodziłem z domu. To nie był bunt, to była chęć robienia ciekawych rzeczy, a nie oddawania swojego czasu jakimś korporacjom; to zawsze była obrona tożsamości. Jak człowiek uwielbiał czytać książki, to je czytał zamiast chodzić do szkoły. Bunt to jakaś klisza.

Stasiuk Lubię być sam. Kocham, uwielbiam świat. Chcę coś obejrzeć, to sobie jadę do jakiegoś miejsca. Kiedy tutaj się osiedliliśmy, była tu łąka,

191

Kultura

Koźbiel Z samotnością nie czuje się Pan ułomny?


Z A n d rz e j e m Sta s i u k i e m rozmaw i a J an i na Ko ź b i e l

zasadziłem mnóstwo drzew, żeby mnie otoczyły, żebym nie był wystawiany ani na wiatr, ani na ludzkie spojrzenia. Ja potrzebuję własnej przestrzeni, w której ludzie się zjawiają na moich warunkach. Stworzyłem sobie rzeczywistość i żyję. I głównie monologuję, to prawda. Koźbiel Mnie się zdaje, że Pan ma adresata swoich słów, ale on jest albo w Panu ukryty, albo gdzieś poza światem. Pan przecież mówi cały czas do kogoś. Stasiuk Do Pana Boga. Koźbiel Ale Pan się śmieje teraz... Stasiuk Pan Bóg, podejrzewam, też z nas czasami się śmieje. Dlaczego mam mu odebrać poczucie humoru, ironii? Koźbiel Pan Go sobie wyobraża na kształt człowieka? Stasiuk Myślę, że również człowieka w sobie zawiera. Zawiera wszystko. Koźbiel Sądząc na podstawie Pana utworów, pejzaż na pewno, światło i ­ciemność też. Stasiuk To chyba wymyślił w ramach komunikacji z nami. Pejzaż tak. Dla mnie nawet bardziej pejzaż niż ludzkość. Koźbiel W swoich książkach przez opis pejzażu, przez przestrzeń mówi Pan wspaniałe rzeczy. Stasiuk A widzi Pani; dlatego trzeba jeździć. Nie rozumiem, dlaczego Myśliwski nie jeździ, nie rozumiem, dlaczego nie jeździ Pilch. Koźbiel Może wystarcza im pamięć i wyobraźnia. Stasiuk To też może być pasjonujące, jeśli kogoś stać na bycie w takim kosmosie, w którym własny umysł wystarcza za wszystko.To może być nawet lepsze, bardziej ekologiczne, wygodniejsze. Nie trzeba tego świata w takiej ilości sobie dostarczać. Koźbiel I nie trzeba tak fizycznie się męczyć. Bo przecież podróż męczy? Stasiuk Dosłownie przed chwilą wróciliśmy z Azji Centralnej, z Kirgistanu i z Tadżykistanu. W czasie podróży mieliśmy chorobę wy-

192

WIĘŹ  Zima 2013


Kiedy nicość zamienia się w esencję

sokościową, porażenie słoneczne, biegunkę. Tak naprawdę przez własne ciało ogląda się ten świat — oddychać nie można, spać nie można, bo cały czas ten papier toaletowy pod ręką... To jest zaprzeczenie turystycznej podróży. Po to się jeździ, żeby poczuć tę fizyczność, to zmęczenie; wchodzi się cieleśnie w świat, nie tylko doświadcza go przez oczy. Koźbiel Co w Tadżykistanie jest takiego, dla czego warto było się męczyć? Stasiuk Cztery tysiące kilometrów, pustynia, płaskowyż, słońce...

Stasiuk Po nic nie jechałem. Miałem wizję słońca Azji Centralnej, braku cienia. No i doświadczyłem tego. Tysiące kilometrów bez drzew, bez trawy, bez niczego; i tylko czasem cień od skał albo od jakiegoś muru. Ale tam nie zawsze można wejść, te mury są obce. A pasek przy murku skraca się i skraca, kiedy słońce idzie w górę. I tylko psy leżą bezpańskie, łapy podciągają pod siebie. Cudowna jest taka absolutna dotkliwość pejzażu, niemożliwość znalezienia sobie miejsca. I świadomość, że szybko nie wyjedziesz stamtąd, nie możesz uciec. Do jednego miasta trzysta kilometrów, do drugiego czterysta. Jesteś skazany, a jednocześnie jedziesz i normalnie rozmawiasz z ludźmi, którzy sobie nie wyobrażają innego życia. Po to się jedzie. Po takie szczegóły — jak wygląda słońce, jak wygląda cień, jak wygląda dzień, jak brzmią dźwięki jakieś oderwane. A ten Wschód wszedł mi do głowy bardzo dawno i to jest projekt na resztę życia. Wziął się z dzieciństwa na Podlasiu, z tego, że zawsze na Wschód się patrzyło, że Bug płynął ze wschodu, czuło się cień Rosji jako czegoś groźnego, a jednocześnie w miarę oswojonego; przez kościół, który był dawną cerkwią w moim Gródku. Miałem dwanaście lat, kiedy ojciec zaprowadził mnie na dworzec Warszawa Stadion i pierwszy raz tę trasę pokonałem z tobołkiem — to była najważniejsza podróż życia młodego chłopaka, który bez dorosłych, bez opieki jechał w nieznaną przestrzeń. Mińsk Mazowiecki, Kałuszyn i ten cały kosmos wschodni. I potem chcesz odgrzebać intensywność tych doznań. A jako że skóra już gruba i moc innych doświadczeń, i organizm znieczulony, to trzeba jechać aż do Chin, żeby poczuć to samo. To jest złudzenie, że da się siłę tamtego pierwszego doznania odtworzyć, ale ono nakręca. Ja pojechałem do Kirgistanu i Tadżykistanu, żeby sobie przypomnieć, jak wyglądały wieczory przy lampie naftowej u dziadka.

193

Kultura

Koźbiel Dostał Pan to, po co jechał?


Z A n d rz e j e m Sta s i u k i e m rozmaw i a J an i na Ko ź b i e l

Koźbiel Nie potrzebuje Pan znajomości języków? Wydaje się to niezbędne do wchodzenia w kulturę. Stasiuk Na co mi tadżycka kultura, na miłość Pana Boga? Owszem, to malowniczo wygląda, ale nie czuję przymusu zgłębiania. Biorę pokornie to, co dostaję. Ważne, co te obrazy we mnie budzą, do jakiej ekspresji mnie doprowadzą, co osadzi się w mojej pamięci, jaka chemia z tego się zrobi, co wybuchnie. Z jakichś powodów mój organizm lubi, gdy jest gorąco i sucho. Do Azji Południowej nie pojechałbym, bo jest duszno i mokro. Step, pustynia to jest mój żywioł. Tam mi się bogowie objawiali. Za rok chcę wrócić do Mongolii, gdzie już dwa razy byłem. Ona chyba najbardziej odpowiada mojej strukturze duchowej. Koźbiel Niech ją Pan opisze. Stasiuk To jest kraj idealny dla mizantropa, który lubi ludzi. Tam prawie nikogo nie ma. Kraj liczy sobie dwa miliony mieszkańców, z których większość żyje w Ułan Bator, a reszta jest rozsypana na powierzchni czterech albo pięciu Polsk. Jedziesz przez step, jesteś sam. Jest wielka przejrzystość. I choć tam niby nikt nie mieszka, na stepie prawie zawsze jest człowiek. Masz uczucie, że ktoś cię widzi — zawsze. Ale nie podjedzie do ciebie. Oni mają taką naturalną uprzejmość, że się nie narzucają. I pejzaż, kosmiczne piękno czegoś tak przedwiecznego i nienaznaczonego człowieczeństwem. Masz wyobrażenie tego, jak Ziemia wyglądała kiedyś — przed stworzeniem człowieka, który nie zdążył zostawić swoich śladów. Czasami, owszem, jakaś flaszka od wódki połyskuje, ale to jest biedny kraj, więc śmieci jest niewiele. To jest step, to jest płaskie, ale urozmaicone na linii horyzontu: jest Gobi, jest Ałtaj, północ, gdzie są jeziora. Czuje się taką niesamowitą cielesność tego pejzażu, że tylko na golasa chodzić i się ocierać. Czuje się to powietrze dotykające szczytów, meandrycznych rzek, które są jak z baśni.Tam nic nie można zrobić, tylko jechać. Czasem myślę, dlaczego to tatarstwo przyjechało aż do Polski. Bo płasko było i jak ruszyli, to nie mogli się zatrzymać. Czuli, że trzeba jechać w głąb tego widoku, który kusi, w głąb znaków, które Stwórca zostawił. Wstajesz rano, robisz kawę, jedziesz, przychodzi zmierzch, rozpalasz ognisko, rozbijasz namiot, śpisz, rano wstajesz, jedziesz. Przez tę cudowność. Przez nicość, która jednocześnie jest samą esencją. Koźbiel To, że na ścianach pisalni ma Pan mapy, jest zrozumiałe.

194

WIĘŹ  Zima 2013


Kiedy nicość zamienia się w esencję

Stasiuk To Wschód, Azja. Nie wiem, czemu wisi też Afryka, pewnie dlatego, że ma ładny kształt. Nigdy nie chciałem pojechać do Afryki. Azja coś ze mnie wyzwala, z tym bezkresem i z tą świadomością, że stamtąd przyszliśmy. Koźbiel Jako sarmaci? Których Pan nie lubi? Stasiuk Bardzo lubię naszą genealogię sarmacką. Wtedy się jeszcze tego Wschodu nie baliśmy. Koźbiel Ale mit służył przecież też niewoleniu innych, a potem sami oślepiliśmy się tym mitem. Stasiuk I dobrze nam tak. Ale mit nie musi oślepiać. Mam przecież świadomość, że to mit, ale on jednocześnie pobudza wyobraźnię, a to jest ważne w naszym kraju o zaburzonej tożsamości, który nie wie, czy jest na Wschodzie, czy na Zachodzie, odcina się od przeszłości, poszukuje jakiegoś Śródziemnomorza, Bóg wie czego... Przez tę nachalną westernizację robi się z niego jakieś zombi, robi się kaleki, staje się krajem-wydmuszką. Może więc i przez zwykłą przekorę na ten Wschód jeżdżę, przez wzgardę dla tego, co robią wszyscy. Koźbiel Czuję w tym pretensję do elit, które kreują rzeczywistość. Stasiuk Gdzie są te elity? To, w czym uczestniczymy, już jest tylko papką popkulturową, żadnych elit już nie ma, możemy najwyżej słuchać przypadkowo jakichś pojedynczych głosów. Wybieramy na stanowiska raczej najgorszych niż najlepszych; demokracja jest anty­ elitarna, wybieramy podobnych sobie. Koźbiel Są pisarze, którzy używają jedynie liczby pojedynczej, a Pan prze­ chodzi często na mnogą. W Dojczland na przykład mówi Pan rzeczy ważne, ale też posługuje się kategoriami polskości i niemieckości z pewną... Stasiuk ...dezynwolturą? Usprawiedliwia to przecież formuła starej powieści pikarejskiej.

Stasiuk Pisarz jest odpowiedzialny wyłącznie wobec języka. Jak najbardziej podzielam tu zdanie Brodskiego.

195

Kultura

Koźbiel Świadomość, że mamy do czynienia z papką popkulturową, ma ­zwalniać głosicieli idei z odpowiedzialności?


Z A n d rz e j e m Sta s i u k i e m rozmaw i a J an i na Ko ź b i e l

Koźbiel Jak polityk wobec historii? To może nic nie znaczyć, być wygo­dnym odsunięciem odpowiedzialności. Stasiuk Trochę jest. Wchodzimy na strasznie grząski grunt: bo czy pisarstwo ma funkcję społeczną? Czym jest książka? Może tylko próbą ucieczki od śmierci i zabicia tego ogromu czasu. I niczym więcej. Koźbiel A może listem w butelce? Stasiuk Czymś, co może zmienić świat? Wątpię. Koźbiel Sam Pan napisał, że książki Pana wykoleiły. Stasiuk Tak, w cudowny sposób mnie wykoleiły. Gdyby nie one, byłbym może jakimś fagasem w banku. Ale to tylko mój prywatny los. Koźbiel A los zbiorowości nie składa się z prywatnych losów? Stasiuk Te nieszczęsne „elity” są pionkiem w grze sił, o których nie mamy pojęcia, sił, które nie mają żadnej twarzy, narodowości, niczego tam nie da się dopatrzyć poza grą zachłanności, ale jeśli ten układ zniszczymy, to pójdziemy na dno, to się wszystko rozleci. Boję się, że może tak być. Tak, czuję bezradność wobec takich pytań. Na najszersze kręgi społeczne oddziaływanie ma telewizja. A ona słusznie wychodzi z założenia, że każdy chce oglądać siebie; lud tego właśnie pragnie, a nie jakichś elit, kogoś, kto będzie mu stawiał wymagania, zmuszał do myślenia. Lud jest suwerenem. Całe pokolenia walczyły o to, aby był... Koźbiel Za to Wschód jest hierarchiczny, zawsze był — od czasów Konfucjusza. Może nie tyle Wschód jako przestrzeń Pana pociąga, co niechęć do demokracji tam pcha? Stasiuk Coś w tym może rzeczywiście być, choć nie w takim prostym przełożeniu. Ciekawsza jest pustka Azji Centralnej niż mrowie metropolii europejskich. Ja te zachodnie miasta nawet lubię, nie powiem. Mam też świadomość, że zachodnia demokracja daje mi możliwość jeżdżenia do Azji, a Azjaci nie mogą tu przyjechać. Nie wiem, chyba korzystam z możliwości i tyle. Ale to prawda, mam straszny kłopot z tą naszą demokracją. Może rzeczywiście trzeba dać swobodę konsumpcji, w telewizorze coraz więcej programów, cyfrowe platformy dla wszystkich.

196

WIĘŹ  Zima 2013


Kiedy nicość zamienia się w esencję

Koźbiel W Taksim nie ma Pan wątpliwości; są obrazy, w których czuć całą siłę Pańskiego pióra. Główny narrator, Paweł, w pewnym momencie opisuje swój sen: poświata nad stacją benzynową — noc, a jednocześnie jasno jak w dzień, na placu brak aut, tylko ludzie, całe miasto; widział znajome twarze sprzedawców, lumpów, taryfiarzy, kobiet z wózkami, dzieciarni, bab, którym woził szmaty — całą ludność, jak na jakimś zmartwychwstaniu albo sądzie ostatecznym. I coś w rodzaju estrady, tam, gdzie były zwykle dystrybutory, z estrady bił blask i były sztandary z niewyraźnymi napisami — po chińsku. Pod sztandarami uwijali się prawdziwi chińczycy, poprzebierani w badziewiaste dresy. Dobiegały odgłosy, jakby żółci wygłaszali jakieś przemowy, choć nie było widać, kto mówi. Ich sens był taki, że wszyscy mogą sobie iść, odpocząć, bo teraz oni, żółci, zajmą się wszystkim... Tłum słuchał tego i oddychał z ulgą. Upadanie jest jednocześnie karnawałem? Stasiuk Bo drugi bohater, Władek, jest karnawaliczną postacią, z ducha tej żywiołowej opowieści. Obaj są kreacją, ale rozliczne prototypy widziałem tu dookoła, opowieści o handlu są wysłuchane od moich kumpli. Koźbiel Akcja równie dobrze mogłaby się toczyć w Galerii Mokotów w Warszawie. Stasiuk Ta rzeczywistość jest mi mniej znana, byłby pewien kłopot w opisie. Po Babadad i Fado czułem się jeszcze silnie związany z Rumunią, Albanią, Słowenią, Serbią; chciałem pozostać w tych pejzażach, więc stworzyłem opowieść z akcją. Pierwszą chyba u mnie, która się dobrze — w sensie fabularnym — kończy.

Stasiuk Bo kiedyś przecież przedmioty długo żyły, coś innego znaczyły dla ludzi. A dziś chodzi tylko o to, by je szybko zużyć i kupić następne. Jednak jest jakaś dwoistość w moim sprzeciwie wobec świata bazaru, bo z drugiej strony niczego bardziej nie lubię, niż pójść do chińskiego sklepu i zobaczyć otchłań tego jednorazowego śmiecia, tych badziewiastych cudowności. I szczególnie na prowincji przejmujące jest, jak to polskie chłopstwo przychodzi i nareszcie ma wszystko. Wszystko, o czym marzyło; i ma to za grosze. Mogą te jednorazowe rzeczy kupować jako zagraniczne

197

Kultura

Koźbiel Czuję tam też współczucie nie tylko dla ludzi, ale i dla tej zmizerowanej materii. Współczucie w jej umieraniu...


Z A n d rz e j e m Sta s i u k i e m rozmaw i a J an i na Ko ź b i e l

i zaspokajać swoje ambicje, leczyć swoje kompleksy, stawać się tymi, których w końcu stać. Koźbiel Grochów jest też o śmierci i o pamięci. Stasiuk W Grochowie ważne jest ostatnie opowiadanie. Inne musiałem dołączyć, żeby książka mogła powstać. Ostatnie musiałem napisać, musiałem pożegnać się z kolegą, bo się to nie udało za jego życia. Jemu zawdzięczam swój los, uczynił mnie pisarzem, spodobały mu się Mury Hebronu. Namówił na wydanie i dał to do druku w jakimś wydawnictwie buddyjskim. Tu go rozsypaliśmy, między tymi drzewami, w tych trawach. Koźbiel W zakończeniu Grochowa wyczytałam, że brakuje Panu tej materialności, tej pewności, że on gdzieś tam leży i że tam są jego kości. Kości „syna ludu, który kiedyś swoich zmarłych chował pod progiem, żeby ich mieć na wieki”. Stasiuk Tak było; byli potrzebni, żeby móc z nimi rozmawiać. Nie mogę tego nakazu spełnić tak literalnie, moi przodkowie pogrzebami są gdzie indziej, ale zwierzęta, które tu umierają, tu też chowam. Psa, barana, drugiego psa. Jak już mam tu swój dom, taki oddzielny, to jeszcze potrzebny mi jest oddzielny cmentarz. Koźbiel Zwierzęta żyją wokół Pana, jak suka z opowiadania. Pan ich nie zabija? Stasiuk Jest zasada, że jak da się imię, to się nie zabija. Żyją tu od poczęcia aż do naturalnej śmierci. Chore zwierzęta zabijałem, kiedy wiadomo było, że wyleczenie jest niemożliwe, trudne, że nie ma sensu. Ostatnio zabiłem owcę sąsiada, którą nasz pies potarmosił; musiałem skrócić męczarnie. Wziąłem nóż i zabiłem. Nauczył mnie tego sąsiad jakieś piętnaście, może dwadzieścia lat temu. To było jego domowe zwierzę, do zjedzenia. Pierwszy raz, kiedy musiałem to zrobić, byłem cały rozedrgany. A potem to się staje oczywistością, kwestią techniki, szybkości. Nie ma miejsca na niepewność. Nigdy jednak nie zabijałem dla przyjemności, chociaż mogę sobie wyobrazić, że dla myśliwego to jest przyjemność.

Koźbiel Może daje jakieś poznanie siebie?

Stasiuk Pewnie, to zmienia perspektywę. Ale jak się pojedzie do Mongolii, to wszędzie widzi się szkielety: cudowny pusty step i jedyne, co

198

WIĘŹ  Zima 2013


Kiedy nicość zamienia się w esencję

leży, to szkielety. Albo zwierzęta padły, albo po jakiejś klęsce wymarły, albo ludzie je zjedli i kości wyrzucili. Zwierzęta żyją tam i umierają w naturalnym rytmie. Koźbiel Mój mąż wspomina często, że jako dziecko nie mógł znieść świniobicia, trzymania miski na krew, do czego chłopiec na wsi był zmuszany. Stasiuk I znów ta dwoistość. Bo to przecież taki piękny obrzęd — świnio­ bicie to obfitość, radość. Dla tego biednego ludu okazja, aby najeść się do syta. Jeśli to się porówna ze współczesnym uprzemysłowionym zabijaniem, to jednak widać, że tam śmierć nie była najgorsza; żeby tylko tak zwierzęta ginęły, jak to się działo na wsiach, gdzie żyły obok ludzi, w społecznościach. Od kiedy mieszkamy w Beskidzie, zawsze mieliśmy zwierząta, zostawił je nam kolega, który stąd wyjechał. Trzy lata temu, kiedy wróciłem z wyjazdu na Wschód, powiedziałem: „chcę mieć trochę Mongolii tutaj w Wołowcu — niech będą owce”. Takie obcowanie zupełnie zmienia; człowieczeństwo inne się robi, kiedy jest obok istota, która nie jest człowiekiem, ale jest życiem i patrzy ci w oczy, i reaguje na twoją obecność. Pies to nie to samo, za blisko człowieka. Owca jest cudowna, przedstawię ją Pani. Koźbiel Co jest ekscytującego w owcy? Stasiuk Dobrze jest zobaczyć swoje życie w oczach innego, zestawić ze sobą dwa życia — twoje życie i życie owcy — które są tak różne i podobne jednocześnie. Koźbiel Zastanawiał się Pan, dlaczego akurat owca jest symbolem ofiary? Stasiuk To przez łagodność, jest kompletnie nieagresywna. Zawsze pada ofiarą. Baran potrafi zabić, ale owca nigdy.

Stasiuk Tak, konsekwentny chrześcijanin powinnien dać się zabić bez sprzeciwu. To jest jeszcze jeden dylemat, trudny dla mnie, nierozstrzygalny: los chrześcijaństwa we współczesnym świecie. Choćby w starciu z islamem, z agresywnym konsumpcjonizmem. Może potrzebne jest coś nowego, coś, co obejmie wszystkie re-

199

Kultura

Koźbiel Nietzsche w ujęciu Derridy — w jego książce Ostrogi. Style Nietzschego — skojarzony jest z przejmującym zdaniem: „Chrześcijanin jest najlepszym rzezańcem”.


Z A n d rz e j e m Sta s i u k i e m rozmaw i a J an i na Ko ź b i e l

ligie i przemieni ich relacje. Mam nadzieję, że Franciszek coś wymyśli. Koźbiel A co jest niepowtarzalnego w krowie, choćby tej na zdjęciu przed nami? Stasiuk Spokój! Krowa jest cudownym stworzeniem, bardzo dobrze pomyślanym. Rodzi, karmi, daje mleko, rodzi, karmi. Nie rzuci się pod auto, centymetry obok niej można przejechać. Ta tu, krowa na fotografii, jest z delty Dunaju. Chodzi, patrzy sobie spokojnie na Stambuł. Koźbiel Na wsi krowy, w przeciwieństwie do koni, nie były szanowane. Stasiuk Były szanowane, bo były karmicielkami, czasem jakiś psychopata mógł uderzyć, to pewne. Ale krowa przecież dawała bogactwo. Konie były przedmiotem podziwu, rzeczywiście, bo to taki ekstrakt męskości, okazja do pokazania się, ale krowa to mleko, to cielę, to pieniądz. To się musiało cenić. Koń, wystrojony w czerwone wstążeczki, był przedmiotem dumy. Tak, dzieciństwo na wsi mnie ukształtowało. Przede wszystkim to były wakacje, czas wolności. Wszystkie ważne inicjacje — seksualne, alkoholowe — były na wsi. Tam mogłem całe noce nie przychodzić do domu i nikt mi nie powiedział złego słowa. Koźbiel Wieś była dla Pana ważniejsza niż miasto? Stasiuk Jakoś, z perspektywy, na to wygląda. Ale też ten splot miejskości i wiejskości — przedmieście — był ważny, bo Grochów był wtedy przedmiejski. A jeśli miasto, to trochę niewydarzone, śmieszne, to była Choszczówka. Teraz hajlajf, dzielnica dla bogatych, ale za moich czasów to były biedadomki. Tylko przez pierwsze pięć lat życia mieszkaliśmy na Grochowie, przy placu Szembeka, potem ojciec wybudował dom na Choszczówce. Miałem tam wielu przyjaciół, ale nigdy nie awansowaliśmy do jakichś dzielnic bogatych czy wysokopiennych. Jeździłem na drugą stronę Wisły, za rzekę, czyli do Warszawy. W mojej prywatnej teorii tego kraju stolicą powinno być przedmieście. Koźbiel W Taksim pisze Pan o wstydzie pochodzenia. Stasiuk Moi rodzice nie są w mieście zakorzenieni, są mutacją ani wiejską, ani miejską; matka nigdy mentalnie wsi nie opuściła, nie została

200

WIĘŹ  Zima 2013


Kiedy nicość zamienia się w esencję

mieszczką, ona się cały czas boi miasta. Myślę, że to jest głęboka skaza na tożsamości Polski: gwałtowna migracja, opuszczanie wsi z konieczności, pod presją. Tej wsi, którą się także pogardzało, bo to jednak spadek niewolnictwa, pańszczyzny. I szło się w cywilizację, też nie taką znów prawdziwie miejską. Jasne, że się wstydzili. Nigdy nie mieli przyjaciół z miasta. Koźbiel Opowieść jednego z bohaterów w Taksim o matce jest silnie emocjonalna. Stasiuk Trochę to przerysowałem, ale prawdą jest, że moi rodzice nigdy nie weszli w tę nową tkankę. Choćby na tyle, żeby miejski znajomy do nas przyszedł. Zawsze były tylko jakieś ciotki. I zawsze ten strach. Globalka pewnie za jakiś czas zniszczy te wszystkie napięcia. Koźbiel A te napięcia są twórcze? Stasiuk Jasne, że są. Dla pisarza każde napięcie jest dobre. Wszystko, co niezharmonizowane, jest ciekawsze, daje szansę. Można wtedy poszukiwać harmonii. Nie znam innego świata, zawsze żyłem w świecie dziwnym. Tutaj, w Wołowcu, też przecież jestem obcy. I nie wiem, jak może być inaczej. Wszyscy są tu obcy, wszyscy się przemieszczają. Cała tutejsza wieś warta jest opowieści. Przecież tu jest niesamowite pomieszanie wszystkiego — miejscowych, miastowych; w backgroundzie są wysiedleńcy spustoszeni przez Polaków, ta skromna część, która wróciła, żeby patrzeć, jak Polacy znowu okupują ich ziemię i budują sobie wille. Mam nadzieję wykorzystać to w mojej książce o Wschodzie. Będzie o tym, jak cywilizację komunizmu budowali przesiedleńcy. Z wykorzystaniem moich historii rodzinnych. Koźbiel Czekam niecierpliwie. I dziękuję za to, że otworzył Pan przede mną drzwi swojej pisalni. Rozmawiała Janina Koźbiel

z żoną, Moniką Sznajderman, prowadzi Wydawnictwo Czarne. Laureat m.in. Nagrody Fundacji Kultury, Fundacji im. Kościelskich, Nagrody Literackiej Nike. Jego książki zostały przetłumaczone na wiele języków, m.in. na angielski, fiński, francuski, niderlandzki, niemiecki, rosyjski, norweski, ukraiński, węgierski, włoski, czeski i rumuński. Wystąpił w filmie Gnoje, będącym adaptacją jego Białego kruka. Autor kilkunastu książek, ostatnio wydał Nie ma ekspresów na żółtych drogach. Mieszka w Wołowcu.

201

Kultura

Andrzej Stasiuk — ur. 1960 r. Prozaik, poeta, dramaturg, eseista i publicysta. Wraz


Piotr Lamprecht

Człowiek na rozdrożu

tak jest tylko czasem że siada na rozdrożu pod wielkim drzewem zapala papierosa otwiera butelkę mocnego piwa nieruchomieje a tak poza tym ma młodą córkę która mieszka z nim w domu pełnym snów tak jest tylko czasem kiedy miasto rusza on nieruchomieje

202

WIĘŹ  Zima 2013


P i otr L ampr e c ht

***

od stóp przesiąknięta światłem siada na łóżku mruży oczy i gaśnie

203


P i otr L ampr e c ht

Wiosenne porządki

wychodzę z pałacu do opustoszałych miejsc aby ciepłym majowym wieczorem zbierać puste butelki i zużyte prezerwatywy są tu też inne wytwory ludzkiej wyobraźni z których nie potrafi wyrosnąć żadna metafora w milczeniu zapełniam worek po worku worek po worku może ktoś jeszcze kiedyś zmartwychwstanie

Piotr Lamprecht — ur. 1983 r. Augustianin, diakon, doktorant w IBL PAN. Autor tomiku wierszy Dyspensa. Pracuje w parafii anglojęzycznej dla cudzoziemców w Warszawie.

204

WIĘŹ  Zima 2013


Egzorcyzmowanie kultury

Piotr Odmieniec Włast („Maria Komornicka”)

O niegrzeszeniu Między Grzeszeniem a Świątobliwością jest dystans przeraźliwy, który przebyć można jedynie przez pośredni stan Niegrzeszenia1. Niegrzeszenie tym się różni od dwóch stanów skrajnych, że patrzy diabłu na łapy i zabiera z nich co się da, a potem łup składa jako votum P[anu] Jezusowi. Innymi słowy, sprzymierza się zasadniczo z Cnotą, ale oskubuje Grzech ze wszystkich jego powabów, forteli, pomysłów, kalkulacji — aby go pobić i ujarzmić własną jego bronią. Więc 1 Rękopis w zbiorach Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie. O niegrzeszeniu to ostatnia z notatek składających się na zbiór o tematyce religijnej pt. Notes équiulibrantes (ten tytuł w kontekście innych pism Piotra Odmieńca Własta należy chyba rozumieć jako Notatki balansujące, poszukujące równowagi między sprzecznościami). Jest to czystopis na karcie złożonej w format A4, zapisanej czarnym atramentem w dwóch szpaltach na każdej z czterech stron. Na dole znajduje się podpis „P[iotr] O[odmieniec] Włast” oraz data: 1938; obok ołówkiem ktoś inny (siostra pisarki, Aniela Komornicka?, jej siostrzenica, prof. Maria Dernałowicz?) dopisał „lato, Grabów”. Zbiór zawiera poza tym następujące części: Uwaga; Megalomania apostolska; Opodatkowanie celibatu; Postęp jako poprawa; Ograniczenia (zawiera analizę Dekalogu!); Obrońcy nauki czystej; Może Kabałę?. W tej edycji została uwspółcześniona ortografia i interpunkcja [wszystkie przypisy — Jerzy Sosnowski].

205


P i otr O d m i e n i e c W ł a s t ( „ M ar i a Komorn i c k a ” )

„O niegrzeszeniu” – fragment rękopisu zbioru „Notes équiulibrantes”. Cały zbiór w posiadaniu Muzeum Literatury w Warszawie.

Niegrzesznik staje się „dobrym diabłem”, bo za trudno od razu być Świętym. Odkrada Lucyperowi wszystko, co ten ukradł Adamowi-Ewie2 pod pretekstem grzechu lub konieczności umartwienia! Wysubtelnia i uwybrednia grzech aż do wyrugowania zeń wszystkiej grzeszności i przemienienia go w zwyczajne używanie dóbr Bożych. Np. od pychy odejmuje3 godność i poczucie sumienności; od chciwości — obowiązki względem samego siebie; od nieczystości — godziwe satysfakcje; od gniewu — krytycyzm i obronę swych praw; od zazdrości — marzenia o swym Raju; od łakomstwa — intuicje asymilacyjne; od lenistwa — niezbędne bezczynności odpoczynkowe; etc., etc. — Tym sposobem Kusiciel jest zmuszony do tak arystokratycznej wytworności i tak sprawiedliwego sądu, że te pokusy nawet zamieniają się w tryumfy dobra, piękna i roztropności. Bo Diabeł-Pasożyt ukradł Adamowi-Ewie mnóstwo przedziwnych rzeczy i wmawia w Pobożnych, że to jego zakazana własność, aby mu ich nie odbierali — aby się nimi nie umacniali, aby się bali ich używać. — A wmawia w ten sposób, że podpowiada ich poczciwym, ale nietęgim głowom rozmaite myśli

2 Zgodnie z tezą, że „płeć jest fazą w człowieczeństwie” (czyli ma koniec i ma początek), Piotr Odmieniec Włast określa tym podwójnym imieniem pierwszego człowieka; być może jest to ślad platońskiej idei androgyne. 3 Tu w znaczeniu: wydobywa (z pychy i wyliczonych dalej wad).

206

WIĘŹ  Zima 2013


O niegrzeszeniu

głupiutkie, krętobogobojne, albo skrupuły zbyteczne, ofiary źle pojęte i mijające się z celem. — Gdyby społeczność wiernych móc uwolnić od świętych nonsensów, niedorzecznych umartwień, ofiar, zasług, bohaterstw — mających za sobą jedynie rozbrajającą dobrą intencję i wolę — a przeciw sobie cały Boży rozum, a praktycznie szkody nieraz wielkie — gdyby móc od razu usunąć z dusz i działań wiernych tę, rzec można, perwersję bogobojności — toby tym samym od razu znikło przynajmniej 70% niedoli, w których jęczymy — a których przyczyna właściwie tkwi na Kercelaku4. Od jego jędz pokutnych gna tuman magnetyczny podający się za autorytet moralny i obezwładniający zbiorową siłą przekonania. To przeciw tej „Sile ciemności” wojuje w gruncie elita „Bezbożnictwa”5 — i dlatego ich akcja ma tak elementarną potęgę i sugestywność. Mądrzy ludzie zawsze i wszędzie dochodzą między sobą do jakiej takiej zgody. Ale nie można żądać od człowieka cywilizowanego, aby zginał kolano przed formułą katolicką w egzegezie starych kucharek i poddanych im elegantów niepełnoletnich. P. O. Włast

opowiadań Szkice (Warszawa 1894); za jej życia ukazały się jeszcze Baśnie. Psalmodie (Warszawa 1900) oraz Biesy (Warszawa 1903). Publikowała m.in. w czasopiśmie „Chimera”. Po kryzysie nerwowym w roku 1907 została uznana za niepoczytalną, gdy oświadczyła, że w jej życiu „okres kobiecości się skończył” i przybrała (nieformalnie) nowe nazwisko: Piotr Odmieniec Włast. Medyczna interpretacja jej przypadku pozostaje do dziś przedmiotem dyskusji, nie wydaje się jednak, by był to transseksualizm, zważywszy, że w jej tekstach z okresu „choroby” wielokrotnie tłumaczy, że nie zmieniła płci, lecz ją przekroczyła, stając się (aseksualnym) Bożym Dzieckiem. Przez kilkadziesiąt lat pisała wiersze, poematy i notatki podpisywane: Piotr Odmieniec Włast („Maria Komornicka”). Większość pozostaje w rękopisach mimo zainteresowania, jakie wzbudzały za każdym razem publikacje poszczególnych utworów, przygotowane m.in. przez, kolejno: prof. Marię Dernałowicz, prof. Marię Janion, prof. Marię Podrazę-Kwiatkowską i Edwarda Bonieckiego. 4 Legendarne targowisko u zbiegu (dzisiejszej) al. Solidarności, ul. Okopowej i ul. Towarowej jest u Komornickiej-Własta synonimem prostactwa (nie: prostoty). 5 Na prośbę Komornickiej-Własta rodzina przez całe dwudziestolecie międzywojenne (a także po 1945 r.) prenumerowała dlań czasopisma, stąd niezła orientacja autora (ubezwłasnowolnionego jako „wariatka”) w bieżącym życiu społecznym i literackim, czego najbardziej spektakularnym przejawem jest notatka P. O.Własta z 1947 r., wymieniająca Iwaszkiewicza, Miłosza i Różewicza jako trzech twórców, którzy będą wyznaczali charakter poezji polskiej przez następne półwiecze. W niniejszym tekście widać ślad wiedzy o opinii na temat środowiska liberałów, skupionego wokół Ireny Krzywickiej i Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

207

Egzorcyzmowanie kultury

Maria Komornicka (1876—1949) — pisarka, poetka, tłumaczka. Debiutowała zbiorem


Jerzy Sosnowski

Człowiek wierzący patrzy na kulturę Człowiek wierzący patrzy na kulturę… Ale — z zewnątrz patrzy? Kultura tak się wyalienowała w stosunku do świata religii, że wiara pozwala — lub zmusza — by patrzeć na kulturę jako na inny świat, jako na zbiór dzieł, przychodzących z daleka? A jeśli tak — to przychodzących skąd mianowicie? Z krainy ubi leones? Zamieszkałej przez demony? Czy tylko przez stworzenia nam, wierzącym, bliżej nieznane, które przez to właśnie budzą nieufność, lęk? I jeśli tak — a są, niestety, powody, żeby dziś w ten sposób, choćby na próbę, o tym mówić — to co się dzieje, kiedy człowiek wierzący zaczyna być także twórcą? Czy wówczas przenosi się w przestrzeń, do której sacrum nie sięga? Zaczyna mówić obcym, niereligijnym językiem? Wyłącza lub tłumi część swojego ja, może najgłębszą, skoro, jak sądzimy, wiara albo — ostrożniej — intuicja religijna, ukierunkowanie na sacrum stanowi jeden z najgłębszych składników naszej ludzkiej tożsamości? To pierwsze z całego szeregu pytań, które się nasuwają, gdy w drugiej dekadzie XXI wieku katolik zaczyna analizować swoje relacje z dorobkiem sztuki i literatury ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Gdy nabiera śmiałości, by po latach jasno nazwać odczuwane od młodości rozdwojenie: między modlitwą przed obrazem Jezu, ufam Tobie a kontemplacją obrazu Jasona Pollocka; między wzruszeniem pieśnią Z dawna Polski tyś królową… a ekscytacją na koncercie rockowym; między sentymentem do modlitwy Aniele Boży, stróżu mój… i entuzjazmem dla poezji Grochowiaka lub Wojaczka, a potem Świetlickiego. To rozdwojenie nie minęło, raczej przeciwnie, bieguny rozeszły się jeszcze i czas przyznać, że ich niezgodność nie była przygodna, lecz systemowa. „Myślałem, że jesteś… mądrzejszy” — mruknął przed laty ksiądz — opiekun ministrantów na wiadomość, że przychodzę służyć do Mszy św. niewyspany, bom minioną noc spędził na festiwalu Jazz Jamboree; mruknął zresztą bez agresji, szukając epitetu, który by mnie nie dotknął bardziej, niż to konieczne. Dawny ministrant przez lata opatrywał to wspomnienie pobłażliwą myślą, że ów ksiądz, choć dobry, po prostu nie znał

208

WIĘŹ  Zima 2013


Człowiek wierzący patrzy na kulturę

się na sztuce. Podobnie jak inny, który twierdził, że należałoby spalić wszystkie kopie filmu Andrzeja Wajdy Brzezina, tak gorszącego. Ale problem istnieje, nawet jeśli na tego typu wspomnienia machnąć ręką: gdyż między rejestrem emocji, wzbudzanych, powiedzmy, przez swingujący rytm — a tym bardziej przez rytm pozbawiony swingu, nabijany przez perkusję zespołu rockowego albo przez elektroniczną perkusję muzyki techno — a rejestrem uczuć, które się próbuje wzbudzać podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, pobrzmiewa naprawdę niepokojący dysonans. Więc skoro na próbę staram się o tym dysonansie pomyśleć, zamiast udawać, że go nie słyszę, sięgam na początek do tekstu kogoś, kto naprawdę patrzył na kulturę — jak i na cały ludzki świat — z zewnątrz. Wykluczony, zapomniany jeszcze za życia, pozbawiony możliwości publikowania tekstów, które pisał przez kilkadziesiąt lat: Piotr Odmieniec Włast.

Począwszy od wydanego na początku lat osiemdziesiątych tomu z serii Transgresje pod redakcją Marii Janion, w którym przypomniano jego postać — wcześniej był jeszcze niewielki wybór tekstów i piękny esej Marii Dernałowicz w „Twórczości” — P. O.W. budzi coraz większe zainteresowanie środowisk akademickich. Urodzony jako Maria Komornicka, był świetnie zapowiadającą się poetką, by po trzydziestce oświadczyć, że w jego życiu „okres kobiecości się skończył”, i zażądać uznania w nim Piotra Odmieńca Własta, co wówczas, w 1907 roku, musiało się skończyć zamknięciem w szpitalu psychiatrycznym; po wybuchu pierwszej wojny rodzina zabrała „nienormalną” krewną do majątku w Grabowie nad Pilicą, gdzie ona/on zamieszkała/zamieszkał w opuszczonej dotąd części domu, a że „była zupełnie spokojna, wolność miała kompletną”. Ostatnie lata życia P. O.W. spędził w domu opieki, prowadzonym przez zakonnice w Izabelinie. Zmarł w 1949 roku, ostatnią pocztówkę, wysłaną stamtąd do siostry, podpisawszy… Maria. Niedawno Komornicką-Własta próbowano uczynić ikoną środowisk homoseksualnych; upatrywano też w jej/jego losie transseksualizmu. Nie miejsce tutaj na dowodzenie, że w świetle opublikowanych przez Edwarda Bonieckiego listów, a także w świetle utworów — w większości pozostających w rękopisach — interpretacje te są co najmniej dyskusyjne. Intrygujący wydaje się w tym momencie inny fakt: a mianowicie stosunek Piotra Odmieńca Własta do katolicyzmu. Po pierwsze, bodaj jedyną osobą w Grabowie, z którą utrzymywał on jakieś kontakty, był miejscowy proboszcz, ksiądz Kucharczak; to on — lub jego następca — uciekając przed frontem, ocalił przed zagładą rękopisy dziwacznej krewnej Komornickich; zarówno ich dwór, jak kościół uległy podczas walk o przyczółek warecko-magnuszewski całkowitemu zniszczeniu. Po drugie, na najważniejszym swoim dziele, opasłej Xiędze poezji idyllicznej, P. O.W. zanotował następującą dedykację: „W tych czasach tak enigmatycznych, powierzając go [jedyny egzemplarz utworu — dop.

209

Egzorcyzmowanie kultury

Destylowanie dobra


J e rz y So s now s k i

JS] czcigodnemu Duchowieństwu Katolickiemu […]”. Po trzecie, świadom, że w swoich wierszach i poematach inspiruje się m.in. wątkami buddyjskimi oraz mało ortodoksyjnymi przeczuciami z pism genezyjskich Juliusza Słowackiego, w kończących tom Uwagach do niniejszej Xięgi zapisał Włast następujące zastrzeżenie: „Wszystkie zawarte w tej Xiędze twierdzenia uważam za ważne w granicach zakreślonych przez etykę chrześcijańską, czyli za wykluczeniem wszystkich z nią konfliktów”. Tom ten został ukończony w roku 1929; później powstają liczne notatki prozatorskie, dowodzące, że kwestie religijne wciąż zaprzątały umysł autora. Są tu dwa cykle „przyczynków do kazań” oraz inne teksty, wyrażające stosunek Piotra Odmieńca Własta do katolicyzmu, między innymi rozważanie O niegrzeszeniu. Zakwestionowanie własnej płci, wciąż, po stu latach, kontrowersyjne, czyni zapewne Własta kłopotliwym sojusznikiem dla katolika, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że znajdujemy tu ważką wypowiedź na niepokojący mnie temat. Oto P. O.W. proponuje zgoła inne podejście niż to, które, podskórnie obecne w czasach mojej ministrantury, znajduje dzisiaj głośny wyraz w publikacjach przestrzegających przed Harrym Potterem czy muzyką rockową. Autor, idąc śladem tradycyjnego piśmiennictwa religijnego, przedstawia świat jako pole bitwy, po swojemu jednak rysuje linię frontu. Świat dzieli na trzy, nie zaś na dwie strefy: poza tym, co Boże, i tym, co demoniczne, znajduje się jego zdaniem szerokie pole neutralne czy — lepiej powiedzieć — potencjalnie otwarte na obie strony. To tam przebywa „mnóstwo przedziwnych rzeczy”, od skłonności charakteru po dobra materialne i, tak jest, dzieła sztuki. W stosunku do nich można oczywiście przybrać postawę lękową: uznać, że to, co samo z siebie do Boga nie prowadzi, siłą rzeczy wiedzie ku złu — a właściwie: ku Złemu. P. O.W. zwraca wszakże uwagę na to, że to postawa defensywna, podczas gdy powołaniem wierzącego jest aktywne przeanielanie świata, destylowanie zeń dobra. „Odkradanie Lucyperowi” tego, co doń z natury rzeczy nie należy. Reprezentantem lękliwego potępiania wszystkiego, co pośrednie, czyni autor „jędzę pokutną z Kercelaka”. Sprawdziłem na znajomych, że to zakończenie tekstu wydaje się w naszej, egalitarnej epoce irytujące i protekcjonalne wobec „niższych warstw społeczeństwa”. Wydaje mi się wszakże, że to nieporozumienie. Należy pamiętać, że, po pierwsze, Włast metrykalnie należał do pokolenia Młodej Polski, w którym utyskiwanie na „mydlarza” czy „filistra” należało do podstawowych sposobów grupowej identyfikacji. Po drugie, że mniej więcej w tym samym czasie powstawała słynna rozprawa Ortegi y Gasseta Bunt mas — której autor O niegrzeszeniu nie mógł znać — gdzie „masa”, kategoria z pozoru socjologiczna, jest w istocie kategorią psychospołeczną. „Ludźmi masowymi” mogą być przedstawiciele dowolnej klasy społecznej, gdyż są nimi „umysły przeciętne i banalne, [które] wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i banalnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym”. Nie ma powodu sądzić, że w obrazie „starych kucharek i poddanych im elegantów niepełnoletnich” nie kryje się analogiczne rozpoznanie.

210

WIĘŹ  Zima 2013


Człowiek wierzący patrzy na kulturę

Ostatnie sto pięćdziesiąt lat to czas wielu równoległych przemian, z których w tym miejscu wypada przypomnieć trzy. Jedna to objęcie edukacją całych społeczeństw — mowa o euroamerykańskim kręgu cywilizacyjnym — czemu jednak nie towarzyszy równy dostęp do tzw. kapitału kulturowego, umożliwiającego rozumienie sztuki. Druga: rozejście się dróg religii i sztuki, która — jak to zauważyła przenikliwie Susan Sontag — zaczęła w pewnej chwili aspirować do roli świeckiej konkurencji religii, artystę czyniąc kapłanem, a sacrum upatrując w egzystencjalnym dreszczu dostarczanym przez dzieło. Trzecia przemiana — to towarzyszące pospiesznej modernizacji budowanie mitu „starych dobrych czasów”, którego wcale częstą formą stało się marzenie o „christianitas” czy „Nowym Średniowieczu”. Rozpoznanie Komornickiej-Własta, że lękliwa — „krętobogobojna”, by przywołać smakowity neologizm — postawa wobec świata, która tłumaczy niechęć do niego obawą przed grzechem, ma źródło „na Kercelaku”, wydaje się wiązać z wyliczonymi właśnie trzema procesami. „Jędza pokutna” jest wystarczająco wyedukowana, by w ogóle mieć zdanie o tym, co w świecie zgadza się jakoby z ortodoksją, a co nie; z braku kapitału kulturowego nie ma przy tym narzędzi do zrozumienia sztuki, jak i zresztą religii w zakresie szerszym niż rudymenty katechizmu. A lękając się tego, co niezrozumiałe, odwołuje się do mitycznego „kiedyś”, gdy podobne bezeceństwa były zakazane. Świadomie nie przywołuję tutaj całkiem współczesnych, nieznanych Włastowi przykładów na podobną postawę, by nie spierać się o konkretne wypowiedzi i nie krzywdzić, być może, osób zbyt pospiesznie przeze mnie osądzanych; nie ma jednak chyba wątpliwości, że choć po placu Kercelego nie ma już śladu, „eleganci niepełnoletni” dalej snują swoje egzegezy, niekiedy przywołując do porządku nawet duchownych. Gdyby ktoś chciał tych samozwańczych egzegetów wziąć w obronę, służę cytatami ze świętego Augustyna. Bo choć nie sądzę, by był on im znany dokładnie, to przecież przeciwko koncepcji „niegrzeszenia” można wytoczyć argumenty, które w jego pismach znajdziemy. „Lecz co ja właściwie miłuję, kiedy miłuję Ciebie? — pytał Boga autor Wyznań. — Nie urodę cielesną ani urok życia doczesnego. Nie promienność światła tak miłego moim oczom. Nie melodie słodkie pieśni rozmaitych. Nie woń upajającą kwiatów, olejków, pachnideł. Nie mannę ani miód. Nie ciało, które pragnąłbym uścisnąć”. To, co do Boga nie prowadzi, odwodzi od Niego; a skoro tak, to należy odrzucić dosmaczanie potraw — które winniśmy traktować jedynie jako lekarstwa przedłużające życie — a też pachnidła, wszelką świecką muzykę, świeckie malarstwo, sztukę użytkową, teatr, cyrk i nawet wiedzę, nie mówiąc już o ciekawości; przyglądanie się pogoni psa za zającem powinno się znaleźć w codziennym rachunku sumienia jako rozproszenie uwagi, którą trzeba nam skupiać na sprawach Bożych. Przywołuję wielkiego, choć kontrowersyjnego świętego, bo umiem traktować go jako autorytet, w odróżnieniu od dzisiejszych moralizatorów, ślęczących nad

211

Egzorcyzmowanie kultury

Postawa krętobogobojna


J e rz y So s now s k i

puszczanymi od tyłu piosenkami sprzed lat czterdziestu, sprawdzającymi, czy czegoś niestosownego wówczas nie słychać (podobno, jeśli odtworzy się wstecz Ona tańczy dla mnie, można się dosłuchać zdania „Mniam, a niania to nie”…). Natomiast Piotr Odmieniec Włast, być może bezwiednie, odwołuje się do filozofii obecnej w starszym niż Wyznania tekście chrześcijańskim, a mianowicie w Didache, gdzie padają słynne zdania: „Jeśli możesz w całości nieść jarzmo Pana, jesteś doskonały. Jeśli nie możesz — rób, co możesz”. U P. O.W. brzmi to: „za trudno od razu być Świętym”. Ale z tej konstatacji wywiedzione zostaje nie melancholijne uznanie, że naśladować choć trochę dobro lepiej jest, niż porzucić je całkiem, lecz pozytywna wizja wiary, która chce odnaleźć dobro także w tym, co z pozoru dobrem nie jest. Także we współczesnej sztuce. Wspomniałem wyżej, że w XIX wieku drogi sztuki rozeszły się w naszym kręgu cywilizacyjnym z religią. Sztuka zaczęła eksplorować ten dokładnie teren, który P. O.W. rozpoznaje jako neutralny czy jeszcze niewyklarowany, rozpościerający się pomiędzy Grzechem a Świętością. Skłonny byłbym rozumieć ów teren jako obszar ludzkiej egzystencji. Tej realnej, w której akty miłości bliźniego mieszają się z przejawami naszej podłości. W której piękno współwystępuje niekiedy ze złem, a dobro nie umie znaleźć estetycznej formy — na co narzekał już Norwid. To stamtąd dochodzi głos artystów, nieraz pełen gniewu i rozpaczy, a także goryczy i szyderstwa. Czy człowiek wierzący może sobie wobec tego głosu pozwolić na luksus nierozumienia? Owszem, gotowy jest nawet wzór dla jego modlitwy pełnej ulgi: „Panie, dziękuję Ci, że nie jestem jako ten celnik”… Święte nonsensy

Sprawdzam teksty z płyty Dark Side of the Moon, o której wyczytałem niedawno, że jej słuchanie otwiera na wpływy demoniczne. Zakończenie piosenki Time brzmi tak — w przekładzie filologicznym — Każdy rok jest coraz krótszy, nie sposób znaleźć chwili czasu. Plany spełzły na niczym lub osiągnięcia można spisać na połowie kartki. Kręcenie się w cichej desperacji to bardzo po angielsku. Czas minął, piosenka się kończy, Choć wiele chciałbym jeszcze powiedzieć.

To demonizm czy zapis rozpaczy? Puenta utworu Us and Them: Z drogi, mam dziś mnóstwo zajęć I masę spraw na głowie. — Chcąc jedynie równowartości filiżanki herbaty i kromki chleba Stary człowiek umarł.

Demonizm? Na pewno?

212

WIĘŹ  Zima 2013


Człowiek wierzący patrzy na kulturę

Całość wieńczącego płytę utworu Eclipse (w tłumaczeniu Tomasza Szmajtera): To, czego dotykasz To, co widujesz Co wykrywasz smakiem I to, co czujesz Wszystko, co kochasz I nienawidzisz Czemu nie ufasz I z czego szydzisz To, co chcesz dać I w co chcesz wpaść Kupić, wybłagać Pożyczyć, skraść Wszystko, co tworzysz Wszystko, co burzysz Wszystko, co robisz Wszystko, co mówisz To, co dziś jesz I kogo spotkać chcesz To, co olałeś Z kim się w bójkę wdałeś To, co jest dziś Co za tobą jest I to, co ma przyjść I w sz y st ko pod sł ońc em w har mon i i t r wa wci ąż [podkr. moje — JS] Choć księżyc przesłonił to tarczą swą. Właściwie to nie ma ciemnej strony księżyca W rzeczywistości wszystko jest ciemne.

Poszukiwanie po omacku czy ścieżki demonów?

Ale, ale. Nie ułatwiajmy sobie zadania tak banalnymi przykładami ignorancji przebranej za pobożność. Człowiek wierzący ma naprawdę problem ze współczesną kulturą. Mniejsza nawet o te dzieła, które wyrastają z doświadczenia ateistycznego. One są zapisem egzystencji, świadectwem doświadczenia ludzkiego, które nie powinno nam być obojętne, nawet jeśli nie zgadzamy się z wpisanym weń rozumieniem wspólnego nam losu. W filmie Zawód: reporter Antonioniego niebo jest

213

Egzorcyzmowanie kultury

Nie twierdzę, że to wielka poezja (przynajmniej w polskim przekładzie). Ale straszenie tą płytą każe mi po raz ostatni przywołać tekst Komornickiej-Własta: „Gdyby społeczność wiernych móc uwolnić od świętych nonsensów […] toby tym samym od razu znikło przynajmniej 70% niedoli, w których jęczymy”.


J e rz y So s now s k i

puste, a przecież oglądany przez katolika ten film jest wyrazem — by posłużyć się natchnionym sformułowaniem Jana Pawła II — „oczekiwania na odkupienie”. Mniejsza również o dzieła świadomie lub bezwiednie bluźniercze. Całą książkę napisał na ten temat ks. Andrzej Draguła, a chociaż w szczegółach się różnimy, gotów jestem uwierzyć, że zgodziłby się na formułę zalecającą ostrożność w potępianiu: niekiedy bowiem zaatakowanie przez artystę drogich nam symboli — nie każde i nie wszystkich, to pewne — wynika ze spetryfikowania się tych symboli, z ich przeobrażenia w idole, co winno niepokoić nasze, ludzi wierzących, sumienia. Prawdziwy problem rodzi się chyba w związku z dziełami, które odwołują się do duchowości, wziętej jednak z inGłos artystów nieraz pełen jest nych, niż chrześcijańska, tradycji religniewu i rozpaczy, a także goryczy gijnych, bazującej na newage’owskiej i szyderstwa. Czy człowiek syntezie, lub w ogóle pozbawionej czywierzący może jednak wobec telnych referencji. tego głosu pozwolić sobie na Jeszcze w latach osiemdziesiątych wyluksus nierozumienia? dawało się, że podstawowa linia sporu światopoglądowego przebiega w naszym kręgu cywilizacyjnym między materializmem a antropologią zakładającą, że nie tylko z tego świata jesteśmy. W tamtych czasach, pomimo przeżytej niewiele wcześniej, a wspominanej już tu rozmowy z księdzem, który mnie ofukał za obecność na Jazz Jamboree, chodziłem na filmy Wernera Herzoga, opatrzone muzyką zespołu Popol Vuh — obecnie dostępną w sklepach pod szyldem „muzyka New Age” — i mimo skłonności do skrupulanctwa nie widziałem w tym problemu. Czytało się z tą samą aprobatą François Mauriaca, Hermana Hessego i Fiodora Dostojewskiego; teozoficzne zaplecze malarstwa Kandinskiego było równie cenne jak prawosławne — Jerzego Nowosielskiego. Surrealiści i romantycy, Miłosz z jego „manichejskimi truciznami” i Roman Brandstaetter zdawali się wołać jednym głosem: człowieka nie da się rozpatrywać jako „nagiej małpy”, wysoko zorganizowanego zwierzęcia. Bóg, w którego staraliśmy się wierzyć, zagrożony teoretycznym, a jeszcze bardziej — praktycznym materializmem, przez chwilę przestał być w naszych oczach Bogiem zazdrosnym i nieomal przypisywaliśmy mu słowa Kriszny z Bhagawad-Gity: „Jeśli jakikolwiek wyznawca / wiernie pragnie oddawać cześć / jakiemukolwiek drobnemu bóstwu / to ja zapewniam mu jego niezachwianą wiarę”. Prawdziwe bałwochwalstwo widzieliśmy bowiem jedynie w uwielbieniu dla tego świata — więc nie w tragizmie camusowskiego Edypa, ale w poprzestawaniu na perspektywach typu „adres w bloku i mały fiat”, jak to ujmował popularny wówczas przebój. Dziś sytuacja jest bardziej skomplikowana. Perspektywy materialnego powodzenia — oraz, nierzadko, jego moralne koszty — powiększyły się; sojusz między chrześcijaństwem a dziełami budzącymi człowieka z jego doczesnego snu mógłby się zatem wydawać jeszcze bardziej potrzebny. Lecz z drugiej strony bogactwo

214

WIĘŹ  Zima 2013


Człowiek wierzący patrzy na kulturę

duchowe naszej wiary straciło w oczach wielu ludzi na atrakcyjności, szeroką falą wlały się natomiast w to miejsce poważniejsze i mniej poważne szkoły ezoteryczne i/lub egzotyczne tradycje religijne. W tym właśnie kontekście pojawiła się wśród katolików tendencja, by z dezaprobatą odnosić się do tego, co duchowe na sposób niechrześcijański. Paradoksalnie nie mamy jako wspólnota oporów przed wyzutymi z jakiejkolwiek metafizyki serialami telewizyjnymi, ale łagodne brzmienie hinduskich rag uruchamia w naszych głowach alarm. Człowiek wierzący, który patrzy na kulturę, staje w tym momencie przed pytaniem głębszym niż kwestia sztuki jako obszaru „niegrzeszenia” lub jako przestrzeni, po której hulają demony. To głębsze pytanie dotyczy w gruncie rzeczy istotnego znaczenia spotkania modlitewnego w Asyżu w 1986 roku. Czy hinduizm, buddyzm, islam, zaratustrianizm i tak dalej — oraz ich ewentualne ponowoczesne mieszanki — to z perspektywy chrześcijaństwa niepełna prawda? Ludzki, ale szlachetny wysiłek poszukiwania po omacku drogi do Boga? Czy też są to ścieżki demonów, nie lepsze od potępianego przez Kościół spirytyzmu? I choć odbiór dzieła sztuki różni się od wywoływania duchów, to przecież sztuka, jeśli nie jest jedynie błahym drażnieniem zmysłów, sięga wystarczająco głęboko dusz odbiorców, by powiązać jej ocenę z pytaniem o jej najgłębsze, to znaczy (krypto)religijne źródła.

Wspomniałem tutaj o Liście do artystów Jana Pawła II, ogłoszonym na Wielkanoc 1999 roku. To w tym niezwykłym tekście znajdują się słowa: „Nawet wówczas, gdy artysta zanurza się w najmroczniejszych otchłaniach duszy lub opisuje najbardziej wstrząsające przejawy zła, staje się w pewien sposób wyrazicielem powszechnego oczekiwania na odkupienie”. Rozważania papieskie nie są jednak rozwiązaniem opisywanego tutaj dylematu, ale w pierwszym rzędzie — jego przejmującym świadectwem. Nim bowiem padnie cytowane przed chwilą zdanie, które można traktować jako swego rodzaju usprawiedliwienie dla utworów będących w opozycji do przesłania Ewan­ gelii — papież zdaje się tłumaczyć, że w opozycji pozornej — zostaje wcześniej zrekapitulowana tradycyjna nauka Kościoła o roli i charakterze sztuk. Nauka ta wywiedziona zostaje z greckiej koncepcji „kalokagatii”, czyli platońskiego przekonania, że „Potęga Dobra schroniła się w naturze Piękna”, że między Pięknem a Dobrem w dziele artystycznym następuje pojednanie. Przywołany zostaje także Norwid, piszący w znanym fragmencie Promethidiona, iż „Piękno na to jest, by zachwycało / Do pracy — praca, by się zmartwychwstało”. Ten naturalny sojusz między sztuką, pojętą jako ucieleśnianie piękna, a religią, której przesłanie moralne powinno być w tym pięknie wyrażone — a wręcz zostaje wyrażone, niezależnie od poglądów samego twórcy — uległ, jak wiadomo, zerwaniu w ciągu XIX wieku. Jan Paweł II komentuje ów fakt w następujący sposób:

215

Egzorcyzmowanie kultury

Piękno czy zachwyt?


J e rz y So s now s k i

w epoce nowożytnej, obok tego nurtu humanizmu chrześcijańskiego, nadal tworzącego wybitne dzieła kultury i sztuki, stopniowo ukształtowała się też inna forma humanizmu, którą cechuje nieobecność Boga, a często sprzeciw wobec Boga. Ten klimat prowadził czasem do rozejścia się dróg sztuki i wiary, przynajmniej w tym sensie, że wielu artystów okazywało mniejsze zainteresowanie tematami religijnymi. (…) [Jednak] nawet w sytuacji głębokiego rozłamu między kulturą a Kościołem właśnie sztuka pozostaje swego rodzaju pomostem prowadzącym do doświadczenia religijnego. Jako poszukiwanie prawdy, owoc wyobraźni wykraczającej poza codzienność, sztuka jest ze swej natury swoistym wezwaniem do otwarcia się na Tajemnicę.

I tu właśnie pojawia się zdanie o oczekiwaniu na odkupienie. Dobra wola papieża w przyjmowaniu swoistości zadań sztuki, która nie musi, a chyba wręcz nie może dziś być prostym wehikułem dla ewangelizacji, gdyż jest suwerennym obszarem o własnych prawach i specyficznej aksjologii, nie ulega w tym momencie wątpliwości. Uderzające są jednak dwa sygnały, że sprawa nastręcza kłopoty. Po pierwsze: list kończy się wyrażeniem nadziei, że ów nowożytny rozdział między religią a kulturą zostanie przezwyciężony, a mianowicie że „wyjdzie z zamętu świat ducha” — to przywołany przez Jana Pawła II cytat z Mickiewicza — a sztuka przyczyni się „do upowszechnienia prawdziwego piękna, które będzie niejako echem obecności Ducha Bożego i dzięki temu przekształci materię, otwierając umysły na rzeczywistość wieczną”. Trudno nie podejrzewać, że przyzwolenie na to, by artysta jedynie pośrednio wyrażał „powszechną nadzieję na odkupienie”, jest zatem jedynie czasowe, związane z nienormalną sytuacją obecnego kryzysu. To zaś podejrzenie wywołuje prawdopodobnie — i to jest „po drugie” — język pojęć, którymi posługuje się w liście Jan Paweł II. Są to bowiem pojęcia wytworzone przed dwoma tysiącami lat, które pracowały dla teorii i praktyki sztuki bez wytchnienia i uległy u progu nowożytności oczywistemu — dla historyka kultury — zużyciu. Papież czujnie zresztą słowo „piękno” zastępuje pod koniec swego listu słowem „zachwyt”, podsuniętym przez cytowanego wcześniej Norwida. To podstawienie, z pozoru oczywiste, pozwala przecież rozszerzyć obszar dzieł aprobowanych: mówiąc obrazowo, Padlina Baudelaire’a budzi zachwyt, jej piękno jest natomiast dyskusyjne; Baudelaire używał zresztą określenia „nowy dreszcz”. Zachwycać może agresywne malarstwo Bacona, szokująca proza Henry’ego Millera czy dziwaczny budynek muzeum sztuki w Bilbao, zaprojektowany przez Gehry’ego. A co z przejmującą Lekcją śpiewu II Artura Żmijewskiego — pracą video, na której we wnętrzu lipskiej katedry chór głuchych stara się wykonać utwór Jana Sebastiana Bacha? Albo ze wstrząsającym i pełnym wulgaryzmów (!) wykonaniem Ball and Chain Janis Joplin? Albo z Łaskawymi Littela? Żeby do nich zastosować, przywołane przez papieża, pojęcie „kalokagatii”, trzeba słowa „dobro” i „piękno” zredefiniować w sposób, który tak dalece odchodzi od klasycznych źródeł tej myśli, że musi pojawić się pytanie, czy imię Platona nie będzie odtąd brane nadaremno. Choć intuicyjnie czuję, że wszystko to w jakiś sposób, być może, otwiera jednak naprawdę na „rzeczywistość wieczną”.

216

WIĘŹ  Zima 2013


Człowiek wierzący patrzy na kulturę

Córka, matka, siostra, służąca, sobowtór?

Sztuka jako córka religii: skłócona z rodzicielką latorośl, od półtora wieku błąkająca się z dala od ortodoksji, ale godna wysłuchania. Sztuka jako matka religii: poprzedzający wszelką ortodoksję zapis doświadczenia, które — zanim zostanie obleczone w inne nazwy — pozostaje czystą Tajemnicą Istnienia. Zdziwieniem, że się jest, przerywającym bezrefleksyjne trwanie (i trawienie). A także jako głęboko, choć zwykle bezwiednie religijne mówienie „tak” światu, gdyż artysta, który nawet najgłębszej rozpaczy i zwątpieniu daje wyraz, manifestuje tym samym, że woli, by istniało raczej coś, a nie nic. Że istnienie warte jest, by wzbogacić je własnym, choćby pełnym bólu świadectwem, zamiast odebrać sobie życie. Sztuka jako siostra religii: wprawdzie jednej krwi, ale prowadząca niezależne życie, gotowa uwieść wyznawcę tej drugiej. Sztuka jako służąca religii. Ale tak było kiedyś. A dziś to już teatr w starych dekoracjach, w zakurzonych kostiumach. Sztuka jako złowrogi sobowtór religii. Lilith, nie Ewa czy Maria. Który z tych obrazów podsuwa wyobraźnia, gdy człowiek wierzący patrzy dziś na kulturę? Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski — pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia.

Egzorcyzmowanie kultury

Członek Rady Języka Polskiego. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego. Należy do redakcji WIĘZI i Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.

217


Czy sztuka współczesna może być zbawiona? Dyskutują: ks. Andrzej Draguła, Sebastian Duda, Ewa Gorządek, Iwo Zmyślony i Jerzy Sosnowski

Jerzy Zaryzykuję tezę, że relacje między sztuką współczesną a religią są Sosnowski napięte1. Stronie religijnej, w naszym kraju przeważnie katolickiej, zarzuca się tęsknotę za cenzurą, a stronie artystycznej upodobanie do bluźnierstwa i profanacji, a także brak odwagi cywilnej, bo to, co się robi z symboliką katolicką, przekracza chyba dezynwolturę, z jaką artyści skłonni by byli potraktować symbolikę islamską czy judaistyczną. Zacznijmy może od przedstawienia racji obu stron. Czy katolik czuje się nieswojo na wystawie sztuki współczesnej? Czy artysta odbiera Kościół jako przestrzeń opresji? ks. Andrzej Domyślam się, że tzw. przeciętny wierny może się poczuć bardzo Draguła nie à propos w centrum sztuki współczesnej, gdzie widzi różnego rodzaju artefakty zawierające odniesienia religijne. Pewne elementy, znaki, słowa, symbole, które są dla niego święte, które on traktuje z czcią i które się okadza w kościele, a więc przynależą do określonej, nietykalnej sfery, nagle ktoś wykorzystuje w kontekstach zupełnie obcych temu pierwotnemu środowisku. I to zapewne będzie wywoływało dystans, a może i odruch niezgody, czasami aż takiej, że dochodzi do zniszczenia tych dzieł. Czy to jest niezrozumiały mechanizm? W Zielonej Górze, gdzie mieszkam, często bywam w pubie, który jest ozdobiony m.in. zdjęciami dwojga ludzi w strojach ślubnych z początku XX wieku. Te zdjęcia funkcjonują tam jako dekoracja na ścianie. Czasami wyobrażam sobie, jak przychodzi wnuk 1 Obszerne fragmenty debaty „Niebezpieczne związki”, która odbyła się w ramach Dziedzińca Dialogu w namiocie ustawionym przed warszawskim kościołem wizytek 12 października 2013 r. Organizatorami debaty byli: Centrum Myśli Jana Pawła II, Centrum Sztuki Współczesnej i WIĘŹ.

218

WIĘŹ  Zima 2013


Czy sztuka współczesna może być zbawiona?

tych ludzi, zabiera zdjęcia i mówi: „To są zdjęcia moich dziadków, wara wam od nich! Nikt ich nie robił po to, żeby dekorować jakiekolwiek ściany, a na pewno nie ściany knajpy, która jest zgoła innym miejscem niż mój dom rodzinny, gdzie one powinny wisieć”. Podobny mechanizm pojawia się u wielu ludzi wierzących. Im większe jest przywiązanie do tych znaków, elementów, słów, im bardziej opisują one ich tożsamość, tym większy może być współczynnik niezgody, kiedy widzą je poza ich naturalnym kontekstem. Dla artysty natomiast często są to elementy kulturowe, które, podobnie jak inne, służą do tego, żeby je twórczo przetworzyć, wykorzystać, powiedzieć coś istotnego o świecie. Dialog artysty, który wykorzystuje tę symbolikę, z widzem — dla którego nie stanowi ona wyłącznie elementu dekoracyjnego — jest niebywale trudny.

Iwo Myślę, że konstruktywny dialog sztuki współczesnej z wiarą jest Zmyślony możliwy. Jego przykładem były ważne wystawy organizowane przez Janusza Boguckiego i Ninę Smolarz w kościele Miłosierdzia Bożego w latach 80. Jedna z nich odbyła się w 1983 r., krótko przed zakończeniem stanu wojennego, potem były jeszcze cztery przed 1989 r. Te wystawy prowadziły do realnego spotkania różnych frakcji ideowych w polu otwartego Kościoła — zarówno artystów o proweniencji bardziej doktrynalnej, katolickiej, jak i artystów wręcz lewicujących czy anarchizujących. Innym przykładem była znakomita moim zdaniem wystawa w Muzeum Sztuki Nowoczesnej pt. „Nowa Sztuka Narodowa”, którą w ubiegłym roku przygotowali Sebastian Cichocki i Łukasz Ronduda. Tam zaprezentowano wykorzystywanie motywów katolickich przez artystów identyfikujących się z Kościołem i poszukujących w języku awangardy sposobu prezentacji swych wartości. Kuratorzy wspomniani przeze mnie doprowadzili do spotkania środowisk tak skrajnych, jak „Gazeta Polska” i „Fronda” z jednej strony, a „Krytyka Polityczna” z drugiej. Odbył się szereg bardzo

219

Egzorcyzmowanie kultury

Ewa Chciałabym, żebyśmy rozmawiając na temat sztuki, artystów i ludzi Gorządek wierzących, spróbowali wyobrazić sobie, że artysta też może być wierzący. To nie jest stawianie się po dwóch stronach barykady. Sztuka jest czymś wspólnym, możemy wszyscy korzystać ze sztuki i próbować być artystami, nikt tego nie zabrania. Wiara też jest dla wszystkich. To ważne, żeby tego nie rozgraniczać. Sądzę też, że osoba wierząca nie powinna się w swoim oburzeniu posuwać aż do zniszczenia dzieła sztuki. Wolałabym tego nie przypisywać głębokości uczuć religijnych, tylko pewnym brakom w edukacji.


D y s k u t u j ą : k s .  Dra g u ł a , D u d a , Gorz ą d e k , Z m y ś lon y , So s now s k i

merytorycznych debat. Nieprawdą jest więc to, co powiedziała Maria Brewińska o swojej wystawie „In God We Trust” w Zachęcie, że dotyka tematu niepopularnego. To jest temat ważny, bardzo w tej chwili oczekiwany przez publiczność. Inną sprawą jest to, że kuratorom obecnie cały czas brakuje odwagi albo pomysłu, żeby go eksploatować. Sebastian Faktycznie są katolicy, którzy czują się nieswojo w galeriach, i jest Duda to pewnie związane z poziomem wiedzy i wrażliwości. W obrębie polskiego katolicyzmu często to, co dzieje się w sztuce współczesnej, jest niezrozumiałe, nieznane i przez to trudne do przyjęcia. Wrażliwość estetyczna wielu katolików zamroziła się na poziomie XIX-wiecznych oleodruków, więc wyobraźmy sobie, co się dzieje, gdy przychodzi taka osoba do galerii i widzi np. krucyfiks w urynie. Tu spotyka się określona wrażliwość, która nie rozumie wielu rzeczy, z intencją artysty. Z kolei artysta także wielu rzeczy nie rozumie, nie docenia faktu, że relacja człowieka religijnego z Bogiem jest dla niego ważna i rzeczywista, a znakiem tej relacji jest krzyż. I wtedy wszystko jedno, czy konwencja będzie zrozumiała, czy niezrozumiała. Intencja artysty nie obejmuje bólu odbiorcy, podatności na zranienia, które są czymś faktycznym. I nie możemy powiedzieć, że wolność artystyczna jest w tym momencie czymś ważniejszym. Gorządek Piss Christ Andresa Serrana to jest bardzo dobry przykład. To amerykański artysta pochodzący z ultrakatolickiej rodziny, a wspomniana praca jest przykładem sztuki krytycznej. To fotografia, która przedstawia plastikowy krucyfiks w żółtawej cieczy. Tytułowe słowo piss w języku polskim może też znaczyć „olewać coś”, czyli lekceważyć. To jest najprostsze wytłumaczenie. Serrano chciał pokazać, że wielu tzw. ludzi wierzących olewa sprawę religii i rzeczy, na które powinni zwracać uwagę, jeśli naprawdę chcą być katolikami. Duda To jest naddatek interpretacyjny, z którym się zgadzam. Gorządek Nikt, kto mógłby w pierwszym odruchu poczuć się zaskoczony czy oburzony, nie powinien wyrażać stanowczych opinii, zanim nie zapozna się z intencją artysty. Za każdą sztuką — także tą dawną, która jest w kościołach — stoi wiele symboli, metafor, środków wyrazu, które rozumieją dość dobrze ludzie wykształceni, umiejący rozszyfrowywać pewne kody kulturowe. Reszta społeczeństwa odbiera te prace w sposób powierzchowny.

220

WIĘŹ  Zima 2013


Czy sztuka współczesna może być zbawiona?

Sosnowski Jestem z wykształcenia polonistą, więc muszę dodać, że udosławnianie metafor, które tkwią w języku, to jest coś więcej niż tylko ich przedstawianie. Przepraszam za drastyczny przykład, ale przypominam, że w języku angielskim istnieje również dość wulgarna, choć przyjęta w potocznym języku, fraza You, motherfucker i zilustrowanie wizualne tego powiedzenia byłoby bardzo brutalnym naruszeniem pewnego tabu. Inne rzeczy są dopuszczalne jako gra słów, a inne w obrazie, który jest bardzo inwazyjny. Zwracam też uwagę na ciekawą rzecz — w Centrum Sztuki Współczesnej na wystawie „British British, Polish Polish” zgromadzono w części polskiej niemal wszystkie dzieła, które w latach 90. wywołały skandal. One dzisiaj są zadziwiająco neutralne. Madonny Katarzyny Górnej, które rozpętały dziką awanturę kilka lat temu, na tej wystawie ogląda się jako piękne fotografie. Nie ma problemu.

Zmyślony Nie jestem pewien. Czy to świadczy o tym, że Polacy dorośli do percepcji sztuki współczesnej, czy wręcz przeciwnie — przestali się nią interesować? Być może mają inne problemy i dlatego sztuka nie działa. Nie zestawiałbym też tak łatwo słów Piss Christ i motherfucker. To nie jest ten sam rejestr emocji, a znaki wizualne mają to do siebie, że są otwarte semiotycznie, pozwalają się zinterpretować na wiele sposobów. Od prywatnej wrażliwości każdego z nas zależy, w jakim stopniu chcemy tam zobaczyć dobro, a w jakim zło. A w grę jeszcze wchodzi pojęcie resentymentu. Jeśli ktoś nie jest w stanie konstruktywnie realizować wartości chrześcijańskich, które są mu bliskie, np. poprzez służbę ubogim, to może w bardzo łatwy sposób stanąć pozornie po stronie tych wartości, dokonując aktu ikonoklazmu, niszcząc dzieło. To bardzo ważny pominięty aspekt. Nikt nie jest w stanie zajrzeć w intencje osób, które dokonują tego rodzaju brutalnych napaści na pole sztuki — równie dobrze może to być poryw serca, jak i manifest polityczny, zachowanie skalkulowane na efekt. Sosnowski Pani Gorządek wspomniała, że to nieoświeceni odbiorcy niszczą dzieła sztuki. Ja się nie czuję nieoświeconym odbiorcą dzieł sztuki, a przyznam, że praca Piss Christ jak mało która budzi mój protest. Mam wrażenie, że ona do dialogu nie doprowadzi, choć to tylko moja intuicja. Draguła W Gorzowie Wielkopolskim przez lata było organizowane biennale sztuki sakralnej. Tworzono tam wystawy, które już w założeniu

221

Egzorcyzmowanie kultury

Gorządek To jest chyba pozytywne zjawisko?


D y s k u t u j ą : k s .  Dra g u ł a , D u d a , Gorz ą d e k , Z m y ś lon y , So s now s k i

miały być dialogowe, zatem zapraszano artystów, którzy mają coś do powiedzenia w przestrzeni nie tyle religii, ile wiary, bo dla mnie to jest istotne rozróżnienie. Jestem wielkim zwolennikiem sztuki dotykającej problemu wiary, sztuki zmagającej się z ­Bogiem. Warszawska wystawa „In God We Trust” mnie znudziła, ponieważ była wystawą socjologiczną. I muszę przyznać, że sztuka krytyczna prawie w ogóle mnie nie obchodzi, bo jest w dużej mierze skażona publicystyką. Bywa tak bardzo związana z danym momentem, że po latach przestaje kogokolwiek interesować. Ja wolę sztukę — nawet jeśli jest bluźniercza, nawet jeśli sprawia, że targają mną sprzeczne emocje — w której artysta zmaga się z odwiecznym pytaniem o życie i istnienie, i choćby robił to w sposób brutalny czy bluźnierczy, mogę z tym dyskutować. Sztukę, która krytycznie chce się wypowiedzieć o religii i jej miejscu w kulturze, mało kto potrafi zrobić tak, żeby nie była chwilową publicystyką. Ale oczywiście zdarzają się takie prace, np. plakat Andrzeja Pągowskiego z pasyjką, czyli samą postacią wiszącego Chrystusa, i hasłem „­Oddajcie krzyż Chrystusowi”. Świetny pomysł bazujący na analogii z hasłem „Otwórzcie drzwi Chrystusowi”, a odnoszący się do tego, co się działo na Krakowskim Przedmieściu. A jednocześnie hasło ponadczasowe. Dziś sztuka zbyt często grzeszy publicystycznością. Zmyślony Nie rozumiem, co to znaczy, że sztuka grzeszy publicystycznością. Chodzi o sytuację, w której więcej z tego, co chce powiedzieć artysta, jest w językowym kontekście niż w obrazie? Że artysta zabiera głos raczej z poziomu światopoglądowego niż wizualnego, plastycznego? Draguła Nie, mnie interesuje sztuka, która zajmuje się problemem wiary od wewnątrz, a nie taka, która odwołuje się bardziej do fenomenu religii niż do wiary, jak to często robi sztuka krytyczna. Zmyślony A jednak istnieją przykłady sztuki krytycznej, awangardowej z kanonu historii sztuki. Chociażby dzieło Michała Anioła, który w kaplicy papieskiej na zlecenie papieża namalował Chrystusa jako pogańskiego boga w otoczeniu muskularnych nagich mężczyzn, umieścił tam portrety swoich kochanek i kochanków obojga płci, a urzędników papieskich pokazał jako moralnych karłów skazanych na wieczne potępienie. To jest program ikonograficzny Sądu Ostatecznego. Mamy też Hansa Holbeina Młodszego, który maluje Chrystusa jako trupa — gnijące, rozpadające się ciało. Proszę sobie wyobrazić, co ten człowiek dziś musiałby znieść, gdyby zabrał się

222

WIĘŹ  Zima 2013


Czy sztuka współczesna może być zbawiona?

za ten temat przy pomocy współczesnych środków plastycznych, gdyby np. zrobił taką rzeźbę w duchu La nona ora Cattelana. A Caravaggio, Paulo Veronese, Grünewald? To są przykłady sztuki kanonicznej, muzealnej, co do których jakości nikt nie wątpi, a jednak mają wymiar krytyczny. Co to znaczy? To znaczy, że tam są przekazane doświadczenia, które zmuszają ludzi wierzących do konfrontacji z problemami wiary — pozytywnie lub negatywnie. Sosnowski Nietrudno o współczesne przykłady, np. Lekcja śpiewu Artura Żmijewskiego — prezentowana na wystawie „British British, Polish Polish” — która robi ogromne wrażenie. To jest chór głuchoniemych próbujących wykonać utwór sakralny we wnętrzu świątyni. To jedno z tych dzieł, o których się potem myśli całymi godzinami. Duda Dorzucę jeszcze jedno skojarzenie w takim razie. Parę lat temu ­udałem się z pewnym profesorem teologii, który odznacza się dużą wiedzą i wrażliwością w kwestiach sztuki, na wystawę „­Irreligia”. Doszliśmy do filmu Adoracja Jacka Markiewicza, gdzie artysta tulił się do krucyfiksu. I ten oświecony człowiek powiedział, że jednak dla niego jest to chore. Nie powtórzył tego wobec żadnej innej pracy na tej wystawie, a w tym samym miejscu nieopodal, choć już nie na samej wystawie, wisiały też np. obrazy Bacona. Sosnowski Adoracja wprowadza element seksualny do religii, a w katolicyzmie ponad pół wieku po wydaniu Miłości i odpowiedzialności nadal mamy z tym problem. Draguła Oj, mamy, mamy. Druga część filmowej trylogii Ulricha Seidla Raj: wiara zawiera sceny pokazujące wręcz erotyczną relację bohaterki do krucyfiksu.

Draguła Ta praca rodzi pytanie o to, z jakiej perspektywy coś opisujemy. Chyba inna jest perspektywa św. Teresy, a inna dzisiejszego artysty. W wypadku artystów krytycznych problemem jest, że współczynnik krytycyzmu bywa tak duży, że w pewnym momencie przestajemy rozmawiać o tym, co on chciał powiedzieć, do czego chciał nas sprowokować, a zaczynamy rozmawiać o tym, czy on mógł zrobić to, co zrobił, tzn. rozmawiamy o samym współczynniku krytyczności. Weźmy Mszę Artura Żmijewskiego. Moim zdaniem to wydmuszka, coś zupełnie niezrozumiałego. To tak, jakby pić wodę i udawać, że to jest wódka. Co to miało krytycznego powiedzieć?

223

Egzorcyzmowanie kultury

Zmyślony A Ekstaza św. Teresy?


D y s k u t u j ą : k s .  Dra g u ł a , D u d a , Gorz ą d e k , Z m y ś lon y , So s now s k i

Nie mamy wędki, by zajrzeć do głowy Żmijewskiego, możemy jedynie go zapytać o intencje. Ale jeśli artysta musi wyjaśniać swoje dzieło, to chyba nie jest ono do końca przemyślane. Gorządek To zależy, do jakiego stopnia musi je wyjaśniać. Niektóre rzeczy są do odgadnięcia czy do odczucia. Wracając jednak do stwierdzenia, że Ekstaza św. Teresy jest ok, ale Markiewicz już nie, warto postawić pytanie o język artystyczny, sposób przedstawiania czy może właśnie krytykę. Dlaczego możemy zaakceptować Berniniego i jego sposób pokazywania ekstazy św. Teresy, a nie akceptujemy Markiewicza, który idzie w tym samym kierunku, tylko używa współczesnego języka? Nie zapominajmy o tym, że sztuka się rozwija. To może złe słowo, bo rodzi kolejne pytanie, czy w sztuce następuje postęp, ale niemniej możemy uznać, że jej język artystyczny się rozwija. W CSW na przeglądzie pt. „Niebezpieczne związki” mieliśmy pracę Ady Karczmarczyk. To jest przypadek artystki, która z pozycji osoby bardzo mocno wierzącej postanowiła spróbować za pomocą współczesnego języka ludzi młodych, którzy oglądają teledyski, grają w gry komputerowe, nawykowo korzystają z internetu, zwizualizować ceremonie i rytuały, które odbywają się w kościele. Od razu pojawiły się głosy, że tak nie można traktować mszy, ale intencją Ady Karczmarczyk było wprowadzenie w tę przestrzeń nowych elementów artystycznych, ożywienie jej. Draguła Największym problemem, który cały czas wraca, jest kwestia intencji. Jeżeli mamy do czynienia z artystą, który jakoś się identyfikuje religijnie, to łatwiej założyć jego dobre intencje. Co jednak z osobami, które przychodzą z zewnątrz? Bardzo często u odbiorców pojawia się wątpliwość, czy oni, artyści, nas nie chcą znieważyć, zohydzić, obrazić. Zmyślony Myślę, że to jest trafny opis psychologicznego stanu przeciętnego widza, cokolwiek to znaczy. Ale tu się pojawia pytanie, czego my oczekujemy od sztuki współczesnej i samych artystów. We współczesnej humanistyce odchodzi się od takich pytań. Nie mamy narzędzi, żeby odgadnąć intencję artysty, a ponadto nawet jeśli on twierdzi, że coś chciał powiedzieć, to wcale nie musi zdawać sobie sprawy z tego, co — niezależnie od jego psychologicznych intencji — znaczy znak, który stworzył. Psychoanaliza uczy nas, że sami siebie oszukujemy. Poza tym artysta przecież czasami pracuje nad pracą po kilka miesięcy czy kilka lat. Jego myśli się zmieniają. Dlatego ja traktuję sztukę raczej jako wsadzanie kija w mrowisko. To jest znak, który działa w przestrzeni debaty pu-

224

WIĘŹ  Zima 2013


Czy sztuka współczesna może być zbawiona?

blicznej, który ma nas, publiczność, sprowokować, zachwycić, coś z nami zrobić. Te wszystkie głosy polaryzujące się w dyskusji o sztuce współczesnej są odbiciem nas samych. Tego, co w nas siedzi. Ktoś, w kim sztuka współczesna wyzwala agresję, ma sam w sobie agresję. Można to potraktować bardziej hermeneutycznie. Istnieje postulat życzliwej interpretacji sformułowany przez amerykańskiego filozofa Donalda Davidsona, wedle którego ponieważ ja nie wiem, jakie intencje przyświecały twórcy znaku, to szukam takich racji, które pozwolą mi konstruktywnie to odczytać. Dlatego uważam, że alternatywą jest wspominany resentyment. Tzn. ja nie szukam skomplikowanych, trudnych wyjaśnień, ale dokonuję aktów ikonoklazmu albo formy miękkiego ikonoklazmu w postaci szyderstwa czy paszkwilu w gazecie. Ponieważ to jest łatwiejsze niż zmierzenie się z problemem, niż rewizja swojego poglądu. Duda Zgoda, ale tylko do pewnego momentu. Pamiętam taką sytuację, kiedy z moim przyjacielem Żydem byłem w Paryżu w pewnej galerii i oglądaliśmy biały banner z czerwonym napisem „Jude raus”. Ja go nie posądzam o agresję wewnętrzną, ale dla niego to doświadczenie było bardzo trudne w sensie psychologicznym. Nie jest tak, że wolność artystyczna nie zna granic i tego typu sytuacje są tylko winą odbiorcy. Sosnowski Wyobraźmy sobie niewierzącego antyklerykała, który chce swoją niewiarę i niechęć do instytucji Kościoła wyrazić. Czy może to zrobić?

Sosnowski Moje pytanie nie dotyczyło jednak gry interpretacyjnej wokół tekstu, tylko tego, czy w naszym społeczeństwie jest przyzwolenie na to, żeby istniały w galeriach dzieła jawnie antyklerykalne i antychrześcijańskie. Duda To pytanie o edukację odbiorców. Dla mnie ważny jest kontekst wykorzystania dzieła. Jeśli np. dzieło o wydźwięku antyklerykalnym jest włączone w coś, co nazywamy mową nienawiści, i służy temu, by nienawiść uskuteczniać — a może się tak zdarzyć i zdarzało się w historii wielokrotnie — wymaga to uczciwej reakcji na poziomie

225

Egzorcyzmowanie kultury

Zmyślony Może, ale pamiętajmy, że zwerbalizowane intencje artysty są tylko jednym z tekstów kultury, osobnym tekstem jest dana praca i to od nas zależy, co z nią zrobimy. Kultura się zmienia, zmieniają się okoliczności, pojawiają się nowe konteksty, które redefiniują myślenie. To jest nie tyle płynne, co ewoluuje.


D y s k u t u j ą : k s .  Dra g u ł a , D u d a , Gorz ą d e k , Z m y ś lon y , So s now s k i

struktur państwowych. Natomiast jeśli tego typu dzieło umieszczone jest w galerii, wtedy bardzo często dochodzi do neutralizacji kontrowersji, które budzi poza galerią. Przekaz staje się pogłębiony, odbiorca jest w stanie jakoś przyswoić i zaakceptować treści, które w innym przypadku budziłyby w nim negatywne odczucia. Ale często jest inaczej. Widzimy „czyste” dzieło poza galerią, które — w założeniu — ma oddziaływać samo sobą, bez związku z jakimkolwiek innym kontekstem. Niejednokrotnie kuratorzy twierdzą, że odbiorcy są nieprzygotowani do „właściwego odbioru”, bo nie przyswoili sobie hermetycznego aparatu pojęciowego. A wedle kuratorów to właśnie ów aparat umożliwia neutralne spojrzenie. Z drugiej strony wielu kuratorów (i artystów) wykazuje wielką ignorancję w kwestiach teologii, czego się zwykle nie wstydzą. A przecież ignorancja taka może być przyczyną nie tylko negatywnych reakcji na wystawy czy dzieła, ale również czyjegoś zranienia. Zmyślony Problem braku komunikacji, nawet nie tyle komunikacji intencji artysty, ile przybliżania interpretacyjnych kontekstów, to jedna z głównych kwestii, pojawiających się przy wielu współczesnych wystawach. Brakuje takiego opowiadania o sztuce, które by nie przesądzało jej znaczeń, nie tłumaczyło łopatologicznie, nie było superpublicystyką zaślepiającą pole doświadczenia, ale ukazywałoby złożoność możliwych interpretacji, uświadamiało sensy czy wartość sztuki współczesnej. W swoich tekstach podkreślam, że podstawowym problemem sztuki współczesnej jest to, że kuratorzy stracili kontakt z publicznością, że prace są niekomunikatywne. Kuratorzy funkcjonują we własnym świecie, w którym świetnie rozumieją się z artystami, a publiczność ma do czynienia z nieprzejrzystym, dziwacznym, hermetycznym komunikatem. Draguła Chciałbym wrócić do pytania o to, czy w Polsce jest miejsce na sztukę, która byłaby krytyczna wobec chrześcijaństwa, Kościoła i księży. Ale jest jeszcze inne pytanie: o to, czy jest miejsce na sztukę antychrześcijańską. Proponuję pozostać przy rozróżnieniu na sztukę krytyczną wobec chrześcijaństwa i antychrześcijańską, bo moim zdaniem to są dwie różne płaszczyzny interpretacyjne. Uważam, że w Polsce jest miejsce na krytykę wszystkiego i wszystkich. Tylko czym innym jest sztuka, która krytycznie o czymś mówi, a czym innym jest sztuka, która jest anty. Taka sztuka może godzić w czyjąś godność, dlatego uważam, że sztuka antykobieca, antymęska, antygenderowa, antyhomoseksualna, antysemicka czy antyislamska kwalifikuje się pod paragraf. To nie jest już sztuka, która krytycznie mówi o mnie jako członku społeczeństwa i jako

226

WIĘŹ  Zima 2013


Czy sztuka współczesna może być zbawiona?

człowieku wierzącym, nie mówi krytycznie o mnie jako człowieku orientacji homoseksualnej czy o pozycji kobiety, tylko poniża moją godność jako mężczyzny, kobiety, chrześcijanina. Wielu ludzi reaguje krytycznie na sztukę krytyczną właśnie dlatego, że czują się ugodzeni w swoją godność, a nie dlatego, że ta sztuka podejmuje rzeczywisty dialog dotyczący danych problemów. Ja wcale nie uważam, że praca Doroty Nieznalskiej była z gruntu zła, tylko nie wiem, czy ktokolwiek w Polsce rozmawiał o tym, o czym jest ta praca, czy ktoś podjął w ogóle dyskurs, który zaproponowała autorka. Nie podjęliśmy tego dyskursu, ponieważ poziom znieważenia u niektórych był tak duży, że już nikt się nie zastanawiał nad tym, co autorka chciała powiedzieć. Często nie dostrzegamy wartości dzieła właśnie dlatego, że jest ono prowokacją. Zgadzam się, że nie da się obudzić człowieka grzecznie, tylko niekiedy czujemy się tak niegrzecznie obudzeni, że nikt już nie chce rozmawiać o samym fakcie, który nas budził.

Sosnowski Tylko tu się od razu pojawia pytanie: jak, jeśli nie na podstawie głęboko subiektywnych wrażeń, mam ustalić, czy moja godność jest sponiewierana czy nie? Zmyślony Nie możemy tego zmierzyć, to jest problem. Możemy spekulować, kiedy w idealnej sytuacji czyjeś uczucia zostały zranione. Możemy domniemywać czyjąś krzywdę, ale w takiej sytuacji powinniśmy równie konsekwentnie domniemywać również dobre intencje u artysty. Dlaczego tego nie robimy? Działamy w polu, gdzie wykraczamy poza to, co widać. Teksty, które produkuje artysta, tłu-

227

Egzorcyzmowanie kultury

Duda Akurat o pracy Nieznalskiej trochę pisano merytorycznie, sugero­wano, jak interpretować to dzieło. Zgadzam się z panem Zmyślonym, że problem jest nie tylko po stronie odbiorcy, ale także po stronie kuratorów i artystów, którzy też nie mają żadnej wiedzy na temat tego, w jaki sposób może wyglądać doświadczenie religijne. Byłem kiedyś na Borysie Godunowie z osobą prawosławną. Sceno­ grafia miała ogólnie kojarzyć się z rosyjskością i prawosławiem, ale szokujące dla mojego znajomego było to, że aktorzy chodzili po ikonach, depcząc je. Ikona, która w tradycji prawosławnej jest czymś bardzo istotnym w doświadczeniu religijnym, tu została wykorzystana zupełnie bezmyślnie. Przecież chrześcijanie byli zabijani, bo nie chcieli deptać ikon czy różańców! W naszym społeczeństwie demokratycznym przyjęło się, że granicą naszej wolności jest niekrzywdzenie innych. Może zatem zranienia w przestrzeni doświadczeń religijnych też powinny być szanowane i chronione?


D y s k u t u j ą : k s .  Dra g u ł a , D u d a , Gorz ą d e k , Z m y ś lon y , So s now s k i

macząc swoje intencje, teksty, które wytwarza kurator, ale także teksty krytyki, są tylko elementami w tym polu. Moje uczucia głęboko urażają np. afery w Kościele nagłaśniane przez media. Nie mam jednak podstawy prawnej, żeby kogokolwiek z tego tytułu pozywać czy manifestować swoje urażone uczucia. Sosnowski Zastanawiam się, czy artysta, któremu udaje się sprowokować skandal, ma prawo potem żalić się na reakcję, którą sam wywołał. Bo w XVIII czy XIX w., gdy ktoś wywoływał skandal i potem lądował w więzieniu, to było mu niemiło, ale miał to wkalkulowane w koszty przedsięwzięcia. Współcześni artyści grają ostrzej, a kiedy wywołują nieprzychylne reakcje prasowe, to zaraz mówią, że to ikonoklazm, niezrozumienie. Kurczę, człowieku, jeśli wsadziłeś kij w mrowisko tak, że zabolało, to nie dziw się, że mrówki się na ciebie rzucają. Gorządek Ma pan rację, trzeba być konsekwentnym. Jeśli przy poważnym dziele sztuki ktoś używa pewnego narzędzia ze świadomością, że jest to konieczne, bo inaczej się o pewnych rzeczach nie da mówić, to jak najbardziej musi być przygotowanym na skutki swojego działania. Dojrzały artysta potrafi znieść krytykę bez żalu, że prasa źle pisze, że są niepochlebne opinie. Sosnowski W rozmowach, które toczyły się przed debatą, ktoś zapytał, czy Kościół mógłby się stać znowu, jak przed wiekami, mecenasem sztuki. Myślę, że warto to pytanie odwrócić i zapytać, czy sztuka współczesna, w tym sztuka krytyczna, może być zbawiona? Czyli innymi słowy, czy prowokacja, wsadzanie kija w mrowisko, może być czymś akceptowalnym z punktu widzenia duszpasterskiego? Czy współczesny artysta gotów byłby na współpracę z Kościołem, gdyby wiedział, że i jednym, i drugim chodzi o walkę z niebezpieczeństwem idyferentyzmu, obojętności na pewne wartości? Draguła Nie lubię pojęcia „sztuka krytyczna”, ale myślę, że potrzebujemy sztuki jako pewnego instrumentu w krytycznej debacie wewnątrzkościelnej. Wydaje mi się, że gdybyśmy chcieli stosować współczesne kryteria myślenia, to powiedzielibyśmy, że Jezus był prowokatorem i uprawiał może nie sztukę krytyczną, ale Jego różne wypowiedzi i gesty potraktowalibyśmy w kategoriach krytycznych performance’ów czy happeningów. Duda Jest jeszcze jedna kwestia. Pamiętajmy, że mecenat kościelny w cią­gu wieków był, jaki był, ale jednak pozwalał na tworzenie rzeczy bar-

228

WIĘŹ  Zima 2013


Czy sztuka współczesna może być zbawiona?

dzo radykalnych, rewolucyjnych. I to, że Michał Anioł mógł zrobić to, co zrobił, w prywatnej kaplicy papieża, także świadczy o tym, jaką ówcześni ludzie Kościoła mieli wrażliwość i świadomość estetyczną. Dziś nam tego brakuje. Gdyby dopuścić do przestrzeni sakralnej, nawet punktowo, sztukę krytyczną, to mielibyśmy zupełnie inną sytuację. Formy sztuki współczesnej zaczęłyby działać w obrębie doświadczenia religijnego, sakralnego, liturgicznego. Zmyślony Ja się z panem zgadzam, ale niestety uważam, że — pomimo wielu zbliżeń w przeszłości — obecnie to jest niemożliwe z powodów politycznych. Nie wyobrażam sobie dialogu Kościoła ze sztuką współczesną, choć chętnie dałbym się rozczarować. Duda Na to, by wpuścić sztukę krytyczną do Kościoła, potrzebny jest i pomysł artysty, i zaufanie Kościoła. W tej chwili jest to niemożliwe, ale blokady mentalne są po obu stronach. To nie jest tak, że tylko Kościół jest tu winny. Zmyślony Uważam, że to jest niemożliwe, bo po pierwsze Kościół się hermetyzuje, i to jest temat do osobnej dyskusji. Po drugie artyści postrzegają Kościół jako jedną z dominujących narracji. W ich perspektywie katolicyzm w Polsce ma siłę, która jest opresywna i wyrządziła wiele złego w stosunku do różnych mniejszości.

Gorządek Przekonywanie ludzi, że można mówić językiem sztuki o sprawach wiary inaczej, niż to było do tej pory przyjęte, musi być poprzedzone głębokim przygotowaniem estetycznym wiernych. Zakładamy, że kościół, w którym współczesna sztuka mogłaby się spotkać z religią, jest świątynią czynną, miejscem, gdzie przychodzą ludzie na liturgię, a zatem dobrze by było, aby brali oni udział w dyskusji o tym, jak można tę przestrzeń od strony artystycznej zmienić. Zmyślony W polu sztuki współczesnej Kościół jest dziś tylko jednym z graczy. Nie ma monopolu, stracił uprzywilejowaną pozycję. Kościół nie ma takiej siły rażenia jak kiedyś. W tej chwili konkurują ze sobą różne opisy rzeczywistości i natury ludzkiej. Bardzo upraszczając, Kościół jest dziś polityczną konkurencją dla sztuki. Myślę, że kon-

229

Egzorcyzmowanie kultury

Sosnowski Wierzę, że w obrębie katolicyzmu jest kilka narracji i ufam, że tylko niektóre są opresywne. Natomiast jest jeszcze kwestia estetyczna. Mam wrażenie, że Kościół wciąż opowiada się za greckim powiązaniem prawdy i piękna, rozumianego zgodnie jeśli nie z estetyką XIX-wieczną to z pierwszej połowy XX w. To jest punkt zapalny.


D y s k u t u j ą : k s .  Dra g u ł a , D u d a , Gorz ą d e k , Z m y ś lon y , So s now s k i

struktywny dialog sztuki i religii współczesnej jest możliwy tylko w teorii, choć w chwili obecnej — niestety — praktycznie niemożliwy. Draguła Może dzieje się tak, bo ciągle mówimy o dialogu, ale wciąż za mało ze sobą rozmawiamy. Spotykamy się dopiero wówczas, gdy ktoś poczuje się obrażony i wybuchnie skandal. Sąd i paragraf o obrazie uczuć religijnych jest moim zdaniem ostatecznością. Taką ostatecznością, która im rzadziej się będzie zdarzała, tym lepiej. Może w tych wszystkich nagłaśnianych w ostatnich latach przypadkach obrazy uczuć religijnych zabrakło różnego rodzaju rozmów i debat. Może trzeba zaprosić teologa, religioznawcę, etnografa, filozofa, etyka czy kulturoznawcę i pozwolić im dyskutować o tym przy udziale publiczności. Niech to zinterpretują, niech wyrażą swoje odczucia. Potem się okaże, że te diabły nie są takie straszne. Że to może nam wszystkim pomóc, że możemy zjednoczyć swoje siły w tym, żeby przeciwstawić się bezwładowi społecznemu. Że nagle porozmawiamy o rzeczach ważnych. Oprac. EKa Andrzej Draguła — ur. 1966. Ksiądz diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Dr hab. teologii,

profesor Uniwersytetu Szczecińskiego, dyrektor Instytutu Filozoficzno-Teologicznego im. Edyty Stein w Zielonej Górze. Od 2013 r. członek redakcji WIĘZI. Należy do Rady Naukowej Laboratorium WIĘZI. Ostatnio wydał: Bluźnierstwo. Między grzechem a przestępstwem. Mieszka w Zielonej Górze. Sebastian Duda — ur. 1975. Filozof, teolog, publicysta. Wykładowca na Podyplomowych Studiach Gender w Instytucie Badań Literackich PAN. Był publicystą tygodnika „Newsweek Polska” i redaktorem „Przeglądu Powszechnego”. Od 2013 r. członek redakcji WIĘZI. Mieszka w Warszawie. Ewa Gorządek — ukończyła historię sztuki na Uniwersytecie Warszawskim. Kuratorka

i krytyczka sztuki. Główna kuratorka ds. programu w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie. Iwo Zmyślony — studiował filozofię i historię sztuki na KUL i UW. Doktoryzował się pracą

na temat wiedzy niejawnej (tacit knowledge). Autor kilkunastu publikacji z zakresu epistemologii i filozofii nauki. Zajmuje się metodologią humanistyki, teoriami interpretacji oraz historią sztuki XX wieku. Współpracuje z Kulturą Liberalną oraz Dwutygodnikiem.com. Jerzy Sosnowski — ur. 1962. Z wykształcenia historyk literatury; pisarz, eseista, dzien-

nikarz radiowej „Trójki”. Członek redakcji WIĘZI oraz Zespołu Laboratorium WIĘZI. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego. Mieszka w Warszawie.

230

WIĘŹ  Zima 2013


Ks. Andrzej Luter

Zwykliśmy twierdzić, że sztuka jest siostrą religii. To prawda. Sztuka jest siostrą religii nawet wtedy, kiedy bywa jej złowrogim sobowtórem — niekiedy dopiero wtedy zaczyna działać wyobraźnia odbiorcy. Patrzenie na sztukę przez pryzmat doktryny religijnej często zaślepia, odbiorca nie może znieść faktu, że ktoś próbuje wytrącić go z utrwalonych schematów i wyobrażeń religijnych. A przecież przebłysków sacrum można poszukiwać wszędzie, również w tych obszarach kultury, które deklaratywnie religijne nie są lub nawet wobec religii nastawione są negatywnie. Współczesny film daje nam, pomimo swojej ograniczoności, możliwość spotkania się z drugim, z innym; z kimś, kogo chcemy poznać — ale czasem też nie chcemy, ponieważ się jego inności boimy. I przez to staje się w głębszym sensie religijny, bo odsłania wnętrza osób, do których w inny sposób nigdy nie mielibyśmy dostępu. Więcej nawet, film, proponując głębokie, ale dla nas bezpieczne — czy bezpieczniejsze — spotkanie z innym, nierzadko pomaga wyzbyć się lęku czy niechęci wobec konkretnej inności. W sztuce chodzi bowiem o „poprzedzający wszelką ortodoksję — jak pisze Jerzy Sosnowski — zapis doświadczenia”1. W tym sensie sztuka ciemności, zwątpienia, nihilizmu, a nawet bluźnierstwa nie musi być niereligijna. Nie należy przykładać do niej dogmatycznej linijki, bowiem zdarzyć się może, że dzieło najwyższej rangi duchowej i artystycznej całkowicie wypadnie z naszych miar. Dramatu człowieka nie zamkniemy przecież w żadnym dogmacie. Po co żyć?

Ida Pawła Pawlikowskiego ma w sobie siłę rozbrajającą. Film zrealizowany najprostszymi środkami porusza widza i długo nie daje mu spokoju. Akcja dzieje się

1 Zob. obok artykuł Jerzego Sosnowskiego Człowiek wierzący patrzy na kulturę.

231

Egzorcyzmowanie kultury

Bez dogmatycznej linijki


K s .   A n d rz e j L u t e r

w 1962 r. w czarno-białej, zgrzebnej, biednej Polsce żyjącej powojennymi i stalinowskimi traumami. Bohaterkami są dwie kobiety. Ida, młodziutka postulantka z zakonu, która przed ostatnimi ślubami wysłana zostaje „w świat” przez mądrą przełożoną, aby poznać swoją przeszłość. I ciotka dziewczyny, w czasach stalinowskich prokurator, słynna „krwawa Wanda”, czyli zbrodniarka odpowiedzialna za śmierć „wrogów ludowej ojczyzny”. Obie kobiety są Żydówkami. Całą rodzinę Idy ze strachu zamordowali Polacy, ją — wówczas niemowlę — podrzucono na plebanię, a ksiądz znalazł jej lokum w pobliskim klasztorze. Film Pawła Pawlikowskiego opowiada o odwiecznym splocie dobra ze złem; o poszukiwaniu wiary, o odnajdowaniu jej sensu po katastrofie, jaką była Zagłada, i o szukaniu sensu życia w ogóle. Tytułowa Ida stoi ciągle jeszcze przed najważniejszą decyzją: po konfrontacji z potworną prawdą o losie swojej rodziny musi na nowo odnaleźć się w swoim życiu i wierze. Podejmuje próbę świeckiego życia, ale to doświadczenie, chociaż tak intensywne, nie jest w stanie unieważnić jej wcześniejszej decyzji. Dziewczyna wraca do klasztoru. Pozostaje pytanie, czy jest to powrót do Boga. Jeśli tak, będzie to wreszcie jej wolny wybór — do tej pory inni albo los decydowali za nią. Była człowiekiem bez przeszłości i bez tożsamości. Dopiero teraz — poznawszy tragiczną prawdę — doszła wreszcie do momentu, kiedy sama może wybierać. Może zatem rozstać się z dotychczasowym życiem i z Bogiem — takim, jakiego do tej pory wyznawała. Może pójść w świat dotąd nieznany, tajemniczy, ciekawy i jednocześnie budzący lęk. Młody saksofonista, grający oprócz przebojów bigbitowych uduchowioną muzykę Coltrane’a, również poszukujący swojego miejsca na ziemi, czeka na jej powrót. A Wanda? Ona na pytanie: „Po co żyć?”, odpowiedziała sobie bezwzględnie, czym w istocie wydała wyrok na siebie, a nie na innych. To niezwykłe, ale ta postać godna przecież potępienia i najsurowszych kar budzi w nas żal. Jej życie było piekłem. Gehenną była i jest zarówno jej żydowskość — wychowała się w tradycyjnej judaistycznej rodzinie — jak i jej komunizm, który wciągnął ją w zbrodniczy system. I w końcu bezbrzeżna samotność, w której najlepszymi pocieszycielami są przypadkowy seks i alkohol. Wanda staje się wrakiem człowieka. Dla Boga nie ma w niej miejsca. Zresztą czy Wanda kiedykolwiek w Niego wierzyła? Czy utraciła wiarę po doświadczeniu wojennych potworności? A może uświadomiła sobie, że Bóg istnieje, a ona Go zdradziła? To być może najważniejszy trop do zrozumienia Wandy. Oto leży pijana w hotelowym łóżku, próbuje wycedzić kilka słów do Idy i mówi do niej, że przecież Jezus przyszedł zbawić grzeszników, takich jak ona. Wypowiada te słowa — zdaje się — bez ironii i szyderstwa. Słowa wyrzucone z siebie, jakby od niechcenia, ale z nadzieją, że usłyszy od siostrzenicy potwierdzenie. Pozostaje wydanie ostatniego wyroku na samą siebie i jego wykonanie. A resztę należy zostawić Bogu. Pawlikowski zadaje pytania, na które nie ma dobrych odpowiedzi. Ale wraz z bohaterami czujemy, że jest jakiś inny wymiar istnienia. Zarówno w życiu Idy, jak i Wandy ujawniła się tęsknota. Za czym? Może za odkupieniem zła i bezsensu. Ból jest jednak tak porażający, zwłaszcza w wypadku Wandy, że zagłusza wszystko inne.

232

WIĘŹ  Zima 2013


Bez dogmatycznej linijki

Zgadzam się z Tadeuszem Sobolewskim, który napisał, że w tym cichym, skromnym, wstrząsającym, a jednocześnie przepięknym wizualnie filmie reżyser zadaje kluczowe pytanie: czy jest Bóg? A jeśli jest, to gdzie był wtedy, kiedy mordowano najbliższych naszych bohaterek, kiedy doszło do Zagłady? Gdzie był Bóg wtedy, gdy Wanda wysyłała na śmierć bohaterów i „wrogów”? Pawlikowski nie ma na te pytania odpowiedzi, zresztą wcale ich nie szuka, udało mu się za to zrealizować film o religijnej i duchowej kondycji człowieka będącego ofiarą czasów apokaliptycznych.

Leszek Dawid już samym tytułem filmu: Jesteś Bogiem sugeruje nam możliwość religijnych interpretacji swojej opowieści. Przedstawia w nim historię trzech chłopaków z Bogucic i Mikołowa, którzy dość już mieli blokowiska, szarej codzienności, bezrobocia, upadających kopalń, obskurnych podwórek, śmierdzących knajp, słowem — całego tego sztafażu po PRL. W tej rzeczywistości dominowało poczucie zagubienia, jak zawsze w czasie rewolucyjnych przemian. Magik, czyli Piotr, Fokus, czyli Wojtek, i Rahim, czyli Sebastian, chcieli wyrwać się z małych mieszkań, w których rodzice wychowywali dzieci w tradycyjnej atmosferze wielopokoleniowej śląskiej rodziny z dominującym rysem katolickim. Wybuch wolności uruchomił w młodych ludziach nieodpartą potrzebę samorealizacji, co wcale nie oznaczało buntu: wręcz przeciwnie, oni akceptowali świat swoich rodziców, rozumieli i uznawali, że to jest też część ich życiorysu. Chcieli jednak stworzyć coś własnego, co po nich zostanie. Wyczuwali zapach wolności, choć nie w pełni rozumieli nadchodzącą „nowoczesność”. Magik, Fokus i Rahim mimo wulgarności języka, jakiego używają (to zresztą mieści się w poetyce hip-hopu), są w istocie romantykami, mają w sobie coś z sentymentalnych choleryków. Tworzą zespół Paktofonika, zderzają się jednak z prawdą o rynku muzycznym, z nowym, brutalnym światem, w którym dominuje walka o zysk, a nie o człowieka; walczą więc o siebie, upadają, podnoszą się, idą dalej. Wokół tłum wielbicieli, którzy za chwilę mogą zamienić się we wrogów. Wizja prawie biblijna. Od samego początku wiemy na pewno, że Magik popełni samobójstwo, rzuci się z dziewiątego piętra, z okna własnego pokoju. W 2000 r. informowały o tej tragedii wszystkie media. Trzy lata później zespół przestał istnieć. Magik stał się legendą, a jego teksty robią do dziś ogromne wrażenie. Reżyser nie rozstrzyga, dlaczego w noc Bożego Narodzenia, po wieczerzy wigilijnej Magik popełnił samobójstwo. Najłatwiej byłoby uzasadnić to schizofrenią młodego artysty, o której zresztą sam pisał i śpiewał. Reżyser tylko sygnalizuje chorobę, nie stawia jednak żadnej diagnozy. I słusznie, był to bowiem przede wszystkim chłopak nadwrażliwy, niepewny, niezaradny, zagubiony. Żył we mgle, jak tamci z poprzedniego pokolenia: Rafał Wojaczek, Edward Stachura czy Andrzej Bursa. Magik był do

233

Egzorcyzmowanie kultury

Nie jesteś Bogiem


K s .   A n d rz e j L u t e r

nich podobny duchowo i poetycko. Życie jest za trudne, życie to jest teatr — tak oni wszyscy myśleli. Wojtek i Sebastian są — wedle wizji reżysera — siłą sprawczą wydarzeń. Albo inaczej: byli „ciałem” całego przedsięwzięcia, a Piotr — duszą. Na czym więc polegała siła jego przyciągania? Postać Magika jest pozornie nijaka. Ktoś może powiedzieć: snuje się tylko, wydaje egzystencjalne jęki, izoluje się, chce być samotny, raz po raz spogląda w przestrzeń, nie w człowieka. A jednak nie można oderwać od niego wzroku. Miał w sobie jakąś tajemnicę, fascynował swoją osobnością, innością. Jest w filmie Dawida scena symboliczna. Paktofonika stała się już sławna, zaczynają się odzywać zachodni wydawcy. Chłopcy mają wystąpić w nowym centrum handlowym. W jednym z przestronnych korytarzy Magik spotyka jedną z fanek. Patrzą na siebie, jest pusto, tak jakby wszyscy się gdzieś ulotnili. Dziewczyna na widok idola wpada w stan uniesienia i onieśmielona prosi go, żeby jej coś dał. „Ale ja nic nie mam. Tylko 4,50 i fajki” — odpowiada Magik. „To może chociaż byś mnie przytulił” — prosi dziewczyna. Ich serdeczny i ciepły uścisk, powielony w jednym momencie przez dziesiątki monitorów umieszczonych w szklanej przestrzeni centrum handlowego, potwierdza najdobitniej, że film Dawida to obraz o samotności i totalnym zagubieniu artysty w świecie prymitywu i pozorowanych wartości. Monitory zabijają intymność i czystość tego spotkania. Najsłynniejszy utwór Magika, Jestem Bogiem, powstał w ostatniej chwili, gdy płyta już szła do produkcji. Utwór pod tym tytułem stał się testamentem artysty. Znają go tysiące słuchaczy rapu. W refrenie padają słowa: Jestem Bogiem Uświadom to sobie, sobie Ty też jesteś Bogiem Tylko wyobraź to sobie, sobie.

W słowach ostatniego utworu Magika tkwi — być może — klucz do rozwiązania zagadki jego samobójczej śmierci. Odkrycie Boga w swoim „ja” to akt druzgocący, musiał bowiem wtedy zrozumieć, że nie jest Bogiem, że nikt z nas nie jest Bogiem, bo Bóg może być w nas i przez nas działać, ale my nigdy Nim nie będziemy. Krytycy filmowi do tej pory nie ustalili pisowni tytułu: jedni piszą słowo „Bogiem” dużą literą, inni małą. To charakterystyczne. Magik odkrywa swoją ograniczoność, samotność, ludzką nędzę, absolutną bezradność. Miażdżące odkrycie duchowe połączone z powracającą cyklicznie depresją mogło doprowadzić do śmierci. „Kocham wszystkich ludzi. Ale nie mogę dłużej tu być. Przebacz” — nabazgrał wielkimi literami w swoim kalendarzu tuż przed śmiercią. A na innej stronie: „Przepraszam, musiałem wyjść. Nie poddawajcie się, walczcie. Proszę. Magik”. On sam poddał się, nie dał rady, swoją tajemnicę zabrał w inny świat, ale pozostawił słowa nadziei, a jego ostatni skok z wysokiego piętra stał się przestrogą: Nie jesteś Bogiem!

234

WIĘŹ  Zima 2013


Bez dogmatycznej linijki

Film W imię… — opowieść o księdzu-geju — wszedł na ekrany w otoczce skandalu. Krytycy podzielili się. Jedni — zachwyceni — pisali, że to obraz „w poszukiwaniu Bożego Ciała”, nawiązując w ten sposób do sceny procesji z Najświętszym Sakramentem, w której spotkali się wszyscy uczestnicy dramatu, ze swoimi grzechami, ułomnościami i nędzami. Tadeusz Sobolewski napisał, że w tej scenie film „odrywa się od rzeczywistości, przekracza ją, odsłania rewers samotności i rozpaczy, daje przedsmak własnej religii kina”. Inni recenzenci uważają, że W imię... to kicz, na dodatek „niedoreżyserowany”, udający metafizykę i głębię, może nawet koniunkturalny, bo autorka wpisuje się nim w modny temat, i gdyby nie znakomity Andrzej Chyra, nie dałoby się tego filmu oglądać. Sam mam z filmem Małgorzaty Szumowskiej duży problem. Jedno jest pewne: Szumowska nie łamie żadnego tabu. To artystyczny obraz o dobrym księdzu, który nie może poradzić sobie ze swoją innością. Czujemy, że reżyserka tę postać lubi i rozumie; współczuje jej i z nią. Zamiarem Szumowskiej było — jak mówiła w jednym z wywiadów — „pokazanie miłości, potrzeby kochania, która postrzegana jest w kategoriach grzechu. To, co naturalne pomiędzy kobietą i mężczyzną, staje się złe, nienaturalne w wypadku księdza. Ksiądz jest tylko człowiekiem i staje się ofiarą własnego wyznania, swojej wiary, instytucji Kościoła”. Rozumiem dystans reżyserki do instytucji. Ale dlaczego wiara ma prowadzić do upadku człowieka? Czy sugeruje, że bohater filmu jest ofiarą wiary? O jaką wiarę zatem chodzi? Ksiądz Adam nie pojmuje jej przecież na sposób fundamentalistyczny, zresztą gdyby tak traktował relacje z Bogiem, to już nie byłaby wiara, tylko ideologia. Nie jest też dewotem. Nie potrafił jednak zaakceptować powołania, na które zdecydował się chyba dobrowolnie. A może jednak nie wybrał swojego miejsca w życiu z własnej woli? Na początku filmu słyszymy homilię, w której opowiada o genezie swojego powołania. Objawił mu się zmarły ojciec i w tym jednym momencie, w błysku „zobaczyłem całe zepsucie mojej duszy i zapragnąłem wydostać się z tego więzienia, mojego samolubnego ja” — mówi. Nawrócił się zatem, tak mu się przynajmniej wydawało, na nowo uwierzył i wstąpił do seminarium. Jego wiara jest zatem niezwykle infantylna, a może inaczej: nieprawdziwa, wyimaginowana. Bo czy dzięki wierze (Bogu) wszystko można sobie wytłumaczyć, a świat dzięki niej stanie się bardziej jasny, harmonijny, życie zaś prostsze? Byłaby to nie wiara w Boga, ale dość żałosna iluzja wiary. Pytanie, czy tak pojmuje wiarę sama Szumowska? Wiara jako lek znieczulający i nic więcej? Człowiek prawdziwie wierzący nigdy nie ma żadnej pewności, ciągle szuka. Jeśli mówi, że znalazł, to znaczy, że być może wszedł na drogę prowadzącą do utraty wiary. Adam chyba to zrozumiał i dlatego cały czas ucieka. Ciągle biega, bo bieg — jak mówi — to także modlitwa. Kluczową postacią filmu jest Michał, przyjaciel Adama, były kleryk, któremu nie układa się w małżeństwie. Problem, przed którym stanął, okazał się nierozwiązywalny. Zachować lojalność wobec przyjaciela czy wobec Kościoła? On też ucieka: przed sobą, przed Bogiem? Oto najważniejsza — moim zdaniem — scena filmu: Mi-

235

Egzorcyzmowanie kultury

Wiara i tabu


K s .   A n d rz e j L u t e r

chał prosi Adama, żeby go wyspowiadał. „U ostatniej spowiedzi byłem dwa miesiące temu...” — zaczyna od zwyczajowej formułki i zatrzymuje się: „Jezus Maria, dlaczego ja nie umiem nic normalnie powiedzieć”. Szumowska pokazuje zatem — nie wiem, czy to był jej świadomy zamiar — stan przerażającej samotności. Okazuje się, że między ludźmi nie ma porozumienia, nie potrafią „normalnie” do siebie mówić. To byłby zresztą znakomity punkt wyjścia do całkiem innego filmu. Jego tematem byłaby samotność w Kościele, ale nie ta wynikająca z namiętności i z seksualności, bo samotność w Kościele to problem o wiele bardzie złożony: duchowy, egzystencjalny i intelektualny. Ksiądz, który zaczyna wątpić w Boga i Zmartwychwstanie? Albo przede wszystkim w Kościół? To byłby wielki temat. Tymczasem film Szumowskiej pozoruje duchowość, powiela kalki, przez jakie widzi się Kościół. Bo co wynika z tego, że gejem w tym filmie jest ksiądz? Właściwie nic. Równie dobrze mógłby to być kucharz albo profesor socjologii. Niestety, podejrzewam, że zbitka ksiądz-gej jest dziś medialnie chwytliwa i stąd ten film. Nie jestem przeciwko takiemu tematowi, tylko — na miłość Boga! — niech scenariusz będzie lepiej wymyślony, bo W imię… epatuje mnie pozorowaną religijnością. Gdyby film Szumowskiej rozpocząć od sceny spowiedzi Michała, wtedy może mógłby się wpisać w schemat sztuki jako córki religii: skłóconej z rodzicielką latorośli, od półtora wieku błąkającej się z dala od ortodoksji, ale godnej wysłuchania. W imię... w zamierzeniu reżyserki miało mieć charakter uniwersalny. Wierzę, że taka była rzeczywiście intencja. Tragedia Adama to przecież konsekwencja wewnętrznego i zewnętrznego potrzasku, w jakim może się znaleźć każdy człowiek, a fakt, że jest księdzem, mógłby dodawać temu dramatowi dodatkowych znaczeń. Niestety, w filmie Szumowskiej tak się nie dzieje. Reżyserka chyba nie rozumie, że Adam nie będzie szczęśliwy ani jako ksiądz, ani jako wyzwolony gej. Morał podany na tacy na końcu filmu odziera mnie z nadziei, że reżyserce chodziło o coś więcej poza sensacyjnością dramatu. Filmy Szumowskiej próbują pokazać kondycję człowieka ponowoczesnego, człowieka, który stracił tradycyjny metafizyczny język opisu świata. Oto życie w pustce duchowej. Szumowska bez zbędnych wzruszeń i dość brutalnie przedstawia pesymizm jako immanentną cechę ludzką, nie interesuje jej żaden koniec świata, żadna transcendencja, duchowość, wiara, raczej szuka sensu w pustce istnienia. Jednak sensu nie znajduje, podobnie jej bohaterowie, nie wyłączając ks. Adama. Nieszczęśliwi są wszyscy, czyli: nihilizm jako religia! Nic i nikt nie przynosi ukojenia czy choćby zapomnienia. Nawet sztuka, która jest tylko wypełniaczem pustki. Ks. Andrzej Luter Andrzej Luter — duszpasterz, publicysta, ekumenista. Asystent kościelny Towarzystwa „Więź”, członek redakcji WIĘZI i Zespołu Laboratorium WIĘZI. Współpracownik „Tygodnika Powszechnego” i miesięcznika „Kino”, współtwórca programów telewizyjnych. W 2013 r. w wydawnictwie „Iskry” ukazał się zbiór jego esejów pod tytułem Ekspost­ katolik. Mieszka w Warszawie.

236

WIĘŹ  Zima 2013


Książki najważniejsze

Ataraksja Jarosław Klejnocki

Czym ona jest, owa ataraksja1? W znaczeniu filozoficznym, ukuta niegdyś przez Demokryta, kategoria ma oznaczać niewzruszoność i równowagę ducha; ma odnosić się do ideału wewnętrznego spokoju człowieka. Filozof powiada, że stan ten miał być osiągany przez wyzbycie się nadmiernych pragnień oraz lęku przed śmiercią i cierpieniem. Ale ważniejsze — jeśli idzie o sytuację obecną, kiedy mówię o najnowszym tomiku poetyckim Julii Hartwig, zatytułowanym Zapisane — są inne aspekty czy cechy tej postawy (poglądu filozoficznego?, przekonania?). Idzie o brak zamętu, brak niepokoju. Bo z taką właśnie postawą filozoficzną, a zarazem poetycką — ale też egzystencjalną — kojarzą mi się sensy tej książki. Otwieram tomik na chybił trafił i czytam: Julia Hartwig, Zapisane, Wydawnictwo a5, 48 s.

SŁUCHAJCIE JAK ECHO ŚPIEWA swoją triumfalną pieśń nas już nie ma a ono wciąż jeszcze żyje drzewom powierza nasze tajemnice a księżyc kiedy na niego patrzę tak samo wygląda jak wtedy

1 Laudacja wygłoszona z okazji przyznania tomikowi Zapisane Julii Hartwig nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej.

237


J aro s ł aw Kl e jno c k i

W bladym świetle widać resztki przedmiotów znaki zatrudnień i życia ludzi którzy za dnia tu bywali miejsca i obrazy czekają na swoje zaistnienie ja także kiedy odejdę może w ciemności zaświecę Jak napisał Tomasz Fiałkowski, a jego słowa odnotowano na czwartej stronie okładki tomiku: „zjawisko, któremu na imię «późna poezja Julii Hartwig», jest czymś wyjątkowym. Powinniśmy być szczęśliwi, że możemy być świadkami jego stawania się”. Zaiste — możemy być szczęśliwi. Bo fenomen tak zwanej późnej twórczości na tym się między innymi często zasadza, że przynosi nam, czytelnikom, jakże często nieudacznym, nieroztropnym, nieuważnym, rozkapryszonym, nieskupionym itd. — inne określenia można by jeszcze mnożyć — swoistego rodzaju klucz do zrozumienia poetyckiego wysiłku. Śledzę twórczość Julii Hartwig od lat, wiele razy zdarzało mi się to pisarstwo na różne sposoby komentować czy recenzować, a zmagałem się jakoś do tej pory z pewną trudnością uchwycenia jej głębokiej istoty. Tak to bywa z poezją poważną, poezją istotnej idei, która skryta w metaforach, porównaniach, peryfrazach, protezeugmach, synafiach stawia przed czytelnikiem niełatwe zadania interpretacyjne. Ale jednocześnie podsuwa pewne podpowiedzi: Z OBCOŚCI NIE Z BLISKOŚCI ­rodzi się wiersz dopuszczasz do siebie obcego który chce dojść do głosu dopomina się tego nieustępliwie i będziesz musiał z nim się zmierzyć albo ustąpić albo się sprzymierzyć choć obaj wiecie że ze sprzeczności wynika to co wieczne

238

WIĘŹ  Zima 2013

Nie miejcie nam za złe braku jasności bo właśnie to wyznajemy — mówi Pascal nie ma takiego który by nie przeczuwał że we wnętrzu jego ciemności dokonuje się to co najważniejsze a niewypowiedzialne choć oddalone tylko słabym konturem od jasności Poeci nie lubią etykietek, nie lubią zdefiniowania czy przyszpilenia jednoznacznym określeniem przez krytyka, który jest wszak nikim innym jak tylko czytelnikiem, może — zazwyczaj — trochę bardziej kompetentnym niż inni. Ale potrzeba syntezy jest jednocześnie nieodzowna, jest immanentnym wyzwaniem lektury. Po pierwsze więc — czytam najnowsze wiersze Julii Hartwig, a oświetlają mi one także wiersze wcześniejsze, w perspektywie filozoficznej właśnie. Zawarty w nich ogląd świata, człowieka, samego podmiotu tworzącego jawi mi się we wspominanej już perspektywie: braku zamętu, braku niepokoju. To zaś, po drugie, wcielenie mądrości — nie tej, lub raczej nie tylko tej — erudycyjnej, książkowej, ale raczej egzystencjalnej. I — nawet jeśli transcendencja nie zostaje w nich ujawniona, przywołana, nazwana — meta­ fizycznej. To po trzecie. Tytuł książki brzmi Zapisane, ale w wierszach pojawiają się „niezapisane wspomnienia”, „pytania bez odpowiedzi”, „to co wewnętrzne — nieznane i sprzeczne z wypowiedziami klarownym językiem”, „co niewymowne”, „uśpiona mowa”, „niewypowiedzialne”. To pozbawione frenezji, niepotrzebnego zupełnie nadmiaru ekspresji, nie mówiąc już o egzaltacji czy wręcz histerii — jakże często spotykanymi w najnowszej poezji — uporczywe zmaganie się z własnym bytowaniem w świecie. Albowiem, co najważniejsze — w sensie duchowych, wewnętrznych doświadczeń, ale też obserwacji, doznań, przeżyć — po-


Ataraksja

zostaje na granicy, a często przed granicą wypowiedzenia. Poezja, jak rozumiem świadectwo Julii Hartwig, jest więc zmaganiem się z tym, co nie do wypowiedzenia, ale co jednocześnie wypowiedzenia, choćby i w sposób pośredni, zawoalowany w literackie zapośredniczenie, jednak się domaga. Jak w wierszu: NIE WAHAĆ SIĘ kiedy nic nierozwiązane nieustannie zadawać pytania uwolnić się od pozorów dzieła sztuki nie bać się widzieć twórczość jako zadanie szanować ukryty ład istnienia poza granicami materialnego świata być pojedynczym ale nie samotnikiem wyprowadzić się z brudnej rzeki do czystego oceanu Obcowanie z tymi wierszami to obcowanie z mądrością refleksji — uważnej, skupionej na szczególe: przedmiotu czy natury, gestów czy chwil, czasami wręcz epifanicznych. Powiada się, że poeta jest

człowiekiem nie do końca z tego świata i nie z tego świata pochodzą często jego wiersze. Dar poetyckości jest darem transgresji — przekraczania granicy między światem żywych a umarłych, między światem obserwacji a snu czy marzenia (w angielszczyźnie słowo dream właśnie i sen, i marzenie oznacza). Jest, bywa wejściem w najgłębszą — często mroczną — sferę człowieczej myśli i ludzkich emocji. To, co tu opowiadam, jest właśnie konsekwencją spotkania z poezją Julii Hartwig, a osobliwie z jej najnowszą poetycką książką. Dlatego po lekturze tomiku Zapisane jestem głęboko przekonany, że można lokować twórczość Julii Hartwig pośród najprzedniejszych dokonań polskiego nowoczesnego klasycyzmu. Więcej powiem: jej poezja może być uznana za kontynuację — w czystej postaci — lirycznej dawnej poezji greckiej. Lubię sobie wyobrażać, że tak właśnie mogłaby pisać Safona, gdyby dożyła późniejszych lat, niż w rzeczywistości dożyła. Jarosław Klejnocki

Jarosław Klejnocki — ur. 1963 r. Pisarz, poeta, eseista, krytyk literacki. Należy do Stowarzysze-

Książki najważniejsze

nia Pisarzy Polskich, jest także członkiem Polskiego PEN Clubu. Dyrektor Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie. Wydał kilkanaście tomów poetyckich, w 2012 r. ukazał się tom jego wierszy wybranych Elegia na śmierć szczegółów. Jest autorem kilku powieści, opowiadań i książek krytycznoliterackich.

239


Mamy stawać się Bogiem Ks. Andrzej Muszala

Paul Evdokimov, Prawosławna wizja teologii moralnej, Wydawnictwo Homo Dei, Kraków 2012, 230 s.

240

WIĘŹ  Zima 2013

Ukazanie się na polskim rynku tłumaczenia książki Paula Evdokimova Prawosławna wizja teologii moralnej to wydarzenie nietuzinkowe w polskiej literaturze teologicznej ostatniego czasu. Kiedy przed dwoma laty miałem okazję zapoznać się z francuskim oryginałem (Une vision orthodoxe de la théologie morale; Cerf 2009), mogłem tylko marzyć, by książka ta została przetłumaczona na język polski. Dziś, dzięki staraniom Wydawnictwa Homo Dei oraz wysiłkowi świetnego, skrupulatnego tłumacza o. Wiesława Szymony OP, otrzymujemy solidną porcję refleksji teologicznej bratniego Kościoła prawosławnego w myśli Evdokimova. Kim był autor? To jeden z najwybitniejszych przedstawicieli XX-wiecznej teologii prawosławnej skupionych w tzw. „szkole paryskiej”, jak popularnie nazywano Instytut św. Sergiusza. Urodzony w 1901 r., po wybuchu rewolucji sowieckiej znalazł się we Francji, co pozwoliło mu uniknąć represji we własnym kraju, a pewnie i niechybnej śmierci, jak to się stało chociażby z innym wielkim teologiem rosyjskim Pawłem Florenskim, którego szczątki leżą gdzieś w zbiorowej mogile w Lewaszowie lub lasach Karelii. Evdokimov był najpierw studentem, a następnie wykładowcą teologii w Instytucie św. Sergiusza. Czerpiący z najlepszych źródeł tradycji rosyjskiej, a równocześnie głęboko zakorzeniony w tradycji biblijnej i patrystycznej, stał się jednym z najbardziej rozpoznawalnych teologów prawosławnych na Zachodzie. Orędownik


ekumenizmu, był także obserwatorem na jednej z sesji II Soboru Watykańskiego. Zmarł kilka lat później, w 1970 r. Prawosławna wizja teologii moralnej stanowi zapis jego myśli zawartych w wykładach prowadzonych przez ostatnie dwadzieścia lat. Kościół powszechny już od starożytności oddychał zawsze dwoma płucami — Tradycji Wschodniej i Zachodniej. Przybliżenie nam wschodniej koncepcji teologicznej, dotyczącej życia moralnego, może stanowić okazję do głębszej refleksji nad naszym katolickim spojrzeniem na te same kwestie, a w dalszej perspektywie może prowadzić do wzbogacenia go o treści odkryte przez chrześcijan prawosławnych. Niewątpliwie taką rolę może spełnić książka Evdokimova. Już na wstępie można zauważyć, że teologia moralna w wizji Kościoła prawosławnego jest bardziej biblijna niż spekulatywna. Nie tyle opiera się na misternych konstrukcjach myślowych, jak to miało miejsce np. w teologii katolickiej wieków średnich — a nieraz obserwowane jest także i w dobie współczesnej — ile raczej sięga wprost do Pisma Świętego, zwłaszcza do nauczania Jezusa Chrystusa oraz Jego najwybitniejszego głosiciela — św. Pawła. Jest ona także nie tyle scholastyczna, co patrystyczna. Wychodząc z założenia, że ojcowie pierwszych wieków chrześcijaństwa żyli w większej bliskości czasowej ziemskiego pobytu wcielonego Syna Bożego i głoszenia przezeń Dobrej Nowiny, teologia prawosławna nieustannie odwołuje się do ich nauczania, widząc w nich najlepszych interpretatorów orędzia ewangelicznego. Wśród swoich filarów upatruje przede wszystkim ojców kapadockich, św. Jana Chryzostoma oraz św. Maksyma Wyznawcę. Po drugie, jest czymś znamiennym dla prawosławnej teologii moralnej, że nie stanowi ona jakiegoś wycinka ogólnej doktryny chrześcijańskiej. Jej podstawą

241

są prawdy dogmatyczne, a zwłaszcza wewnętrzne życie Trójcy Świętej. Bowiem — jak pisze Evdokimov — „stworzenie człowieka na obraz Boga każe się domyślać pewnej zgodności elementu niebieskiego i ziemskiego” (s. 133). Dlatego też niemożliwe jest zbudowanie teologii moralnej w oderwaniu od podstawowych zasad wiary, zwłaszcza w oderwaniu od dogmatu trynitarnego, chrystologicznego i pneumatologicznego. Bez tej bazy moralność szybko staje się doktrynerstwem sprowadzającym zasady życia człowieka do zwykłych nakazów i zakazów. Czy właśnie nie tutaj tkwi, między innymi, źródło współczesnego kryzysu teologii moralnej w świecie zachodnim? Skoro w podręcznikach katolickich — przynajmniej do niedawna — właściwie pomijano milczeniem najistotniejszy fundament, jakim jest prawda o wewnętrznym życiu Boga, wcieleniu Słowa oraz wylaniu Ducha, to nie dziwi fakt, że zasady głoszone przez Kościół katolicki były, i zwykle są, utożsamiane przez większość wiernych z nie zawsze zrozumiałym kodeksem moralnego postępowania, przekazującym, co wolno czynić, a czego należy unikać. W tym miejscu możemy się wiele nauczyć od naszych prawosławnych braci w wierze, co — na szczęście — daje się już zaobserwować u niektórych teologów moralistów katolickich; wspomnijmy tu chociażby o. Servais-Théodore’a Pinckaersa czy teologa papieskiego — o. Wojciecha Giertycha. Skoro moralność życia chrześcijańskiego opiera się na kluczowych dogmatach naszej wiary, to nietrudno zrozumieć, że dla Evdokimova jest ona ściśle związana z życiem liturgicznym i sakramentalnym. I ponownie dla nas, rzymskich katolików, nie jest to takie ewidentne. Podręczniki teologii moralnej nie zawierają — z tego, co mi wiadomo — żadnych odniesień do Eucharystii, czy też innych sakramentów, pozostawiając to

Książki najważniejsze

Mamy stawać się Bogiem


K s .   A n d rz e j M u s zala

domenie dogmatyki, liturgiki lub duchowości, w zależności od tego, pod jakim kątem widzenia analizuje się sakramenty. Można jednak zapytać, czy w ogóle możliwe jest życie w duchu Chrystusa bez stałej łączności z Nim w sprawowanym kulcie, a szczególnie bez częstego jednoczenia się z Nim poprzez spożywanie Chleba życia i przez picie Krwi Pańskiej? Warto tu zauważyć, że chrześcijański Wschód nie zrezygnował z Eucharystii pod dwoma postaciami, podczas gdy w Kościele katolickim ciągle praktyka ta jest czymś rzadkim, by nie powiedzieć wręcz wyjątkowym. Nietrudno stąd wyciągnąć kolejny wniosek, że życie moralne jest ściśle związane z życiem duchowym, medytacją i modlitwą wewnętrzną. Zależność tę prezentuje Evdokimov w końcowych rozdziałach swojej książki. W Kościele katolickim niezbyt łączy się te dwie przestrzenie chrześcijańskiego życia. Oddzielnie pisane są traktaty o duchowości, oddzielnie o moralności. Inni specjaliści wykładają to pierwsze, inni — to drugie. Wejście na teren duchowości przez teologa moralistę uznane zostałoby za naruszenie czyichś kompetencji i vice versa. Jak do tego w ogóle mogło dojść? Evdokimov pisze wprost: „Teolog to człowiek, który potrafi się modlić, który przemienia w słowa doświadczalne poznanie Boga, swoją z Nim wspólnotę” (s. 157). Znamiennie brzmi w tym kontekście podtytuł omawianej tu książki: Bóg w życiu ludzi. Na Wschodzie życie chrześcijańskie zawsze łączone było z życiem mistycznym. Jego celem było nie tylko zbawienie, lecz także „przebóstwienie” człowieka na obraz Trójcy, będącej modelem-prototypem wszelkiego ludzkiego bytu i jego postępowania. Przecież „człowiek — jak pisał św. Bazyli — jest stworzeniem, które otrzymało polecenie stawania się Bogiem”. Moralność jest zatem integralnie i nierozerwalnie związana z duchowo-

242

WIĘŹ  Zima 2013

ścią. Nie polega ona — w prawosławnym spojrzeniu — tylko na życiu uczciwym, bezgrzesznym, lecz na nieustannym dążeniu do doskonałości. Stąd Evdokimov tak mocno podkreśla rolę wzrostu duchowego (s. 127—132), opartego głównie na Drabinie raju św. Jana Klimaka. „Rozróżnienie wieków w życiu wewnętrznym ma fundamentalne znaczenie w duszpasterskiej praktyce kierownictwa duchowego i spowiedzi, jak również we wszystkich problemach życia małżeńskiego” (s. 128). W rzeczy samej, jako kapłani, uniknęlibyśmy wielu problemów, stosując tę zasadę chociażby w konfesjonale. Tymczasem zamiast tego aplikujemy często tę samą miarę do wszystkich przypadków, nie bacząc na to, kim jest penitent(ka), jak bardzo skomplikowane zależności z drugą osobą mają miejsce w jego/jej życiu. Nie zważamy niejednokrotnie, że do niektórych wymagań dorasta on(a) powoli. A przecież czy już sam Jezus nie powiedział, że od każdego wymagać się będzie proporcjonalnie do tego, jak wiele łask otrzymał (por. Łk 12,48)? Pamiętając o tym, stalibyśmy się prawdziwymi dusz-pasterzami, to znaczy towarzyszami duchowej wędrówki wielu pielgrzymów przez ziemię, którzy zostali nam powierzeni. Prawo stałoby się wówczas — i dla nich, i dla nas — prawdziwym wychowawcą (por. Ga 3,24). Dlatego właśnie uwzględnienie wzrostu duchowego jest priorytetowym postulatem dla zachodniej teologii moralnej. Wszak my — katolicy — także dysponujemy wspaniałymi dziełami z tego zakresu, zwłaszcza autorstwa św. Teresy od Jezusa (Twierdza wewnętrzna) i św. Jana od Krzyża (Droga na Górę Karmel). Oby jak najszybciej zostały one zintegrowane do rozpraw z zakresu teologii moralnej, czego domagają się również dzieła św. Jana Klimaka czy św. Grzegorza z Nyssy (Życie Mojżesza). Jednym słowem, wizja prawosławna teologii moralnej jest o wiele bardziej ca-


Mamy stawać się Bogiem

szczególnie w rosyjskim prawosławiu. Dlatego spotkanie obu wielkich tradycji, wspólny dialog w duchu życzliwości, wzajemne podzielenie się własnymi doświadczeniami byłyby czymś niezwykle cennym dla obu stron. Oby rychło stały się rzeczywistością! Na koniec chciałbym wyrazić — w imieniu polskiego czytelnika — wdzięczność o. W. Szymonie OP za znakomite tłumaczenie dzieła Evdokimova. Jako tłumacz wykazał się wielką znajomością tematu, starannie oddając specyficzne niuanse teologicznego języka francuskiego. W kilku miejscach mam jednak zastrzeżenia, jeśli chodzi o terminologię prawosławną (np. la porte royale w cerkwi należałoby oddać przez zwrot „carskie wrota”, nie zaś przez mało zrozumiały zwrot „brama królewska — s. 156. 162; podobnie niezręczne jest użycie słowa „chryzmacja”, które winno być raczej zastąpione terminem „namaszczenie” lub „miropomazanie” — np. s. 172). Te drobne uwagi nie umniejszają jednak wartości tłumaczenia. Jestem przekonany, że książka Paula Evdokimova Prawosławna wizja teologii moralnej może stać się inspiracją do dalszych poszukiwań w polskiej teologii i wzbogacić ją intuicjami, które być może gdzieś po drodze nieco w katolicyzmie zagubiliśmy. Ks. Andrzej Muszala

Andrzej Muszala — ur. 1963. Ksiądz archidiecezji krakowskiej, dr hab. teologii, dyrektor Między-

wydziałowego Instytutu Bioetyki Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie, kierownik Katedry Bioetyki Społecznej. Autor książek: Wybrane problemy etyczne z genetyki medycznej; Medycyna a globalizacja; Bioetyka w szkole; Embrion ludzki w starożytnej refleksji teologicznej. Redaktor Encyklopedii bioetyki. Mieszka w Krakowie.

243

Książki najważniejsze

łościowa niż ta sama wizja w koncepcji zachodniego chrześcijaństwa. Wychodząc z podstawowych dogmatów, zawiera w sobie elementy sakramentologii, liturgiki i duchowości. Integruje całe życie chrześcijanina, ukierunkowując go na nieustanny wzrost, prowadzący do pełni życia, zjednoczenia z Bogiem; do prawdziwego przemienienia na górze Tabor. Oczywiście — z drugiej strony — nie można zapominać, że zachodnia teologia moralna mogłaby także wnieść do koncepcji prawosławnej wiele cennych elementów, których brak daje się w niej zauważyć. Myślę tu przede wszystkim o koncepcji człowieka oraz stosunku religii do władzy państwowej. Jeśli chodzi o kwestię pierwszą, katolicyzm przez długie wieki, nieraz w bólach, wypracowywał koncepcję personalistyczną, począwszy od Boecjusza, poprzez scholastyków (zwłaszcza Tomasza z Akwinu) aż po współczesnych teologów i filozofów (Balthasar, Rahner, Maritain, Mounier). Zogniskowanie problematyki moralnej w człowieku zaowocowało wypracowaniem jego autonomii wobec wszelkich instytucji społecznych, szczególnie wobec władzy politycznej. Element ten mógłby być bardzo istotnym i pomocnym przyczynkiem dla Kościoła prawosławnego, któremu nie udało się do końca zachować autonomii wobec władzy świeckiej, co widoczne jest właśnie


Giedroyc przed „Kulturą” Bogumiła Berdychowska

Marek Żebrowski, Jerzy Giedroyć. Życie przed „Kulturą”, Wydawnictwo Litera­ ckie, Kraków 2012 r., 527 s.

244

WIĘŹ  Zima 2013

Książka Marka Żebrowskiego Jerzy Giedroyć. Życie przed „Kulturą” nie jest pierwszą pracą tego autora poświęconą legendarnemu Redaktorowi. Badacz zajmuje się tym tematem od lat i należy niewątpliwie do najbardziej kompetentnych znawców problematyki. Tajemnicą poliszynela jest, że książka ta była gotowa kilka lat temu, jednak żadne z wówczas indagowanych wydawnictw nie zdecydowało się na jej wydanie. Dzisiaj, kiedy dzięki Wydawnictwu Literackiemu czytelnik może samodzielnie zapoznać się z tą pozycją, doprawdy trudno zrozumieć, dlaczego wtedy tak się stało. Ówczesna niechęć wydawców nic nie mówi o jakości książki, za to bardzo wiele o naszym rynku wydawniczym. Ostatecznie książka ukazała się przed rokiem i natychmiast została zauważona w prasie codziennej i czasopismach fachowych. Nagrodzono ją w prestiżowym konkursie Książka Historyczna Roku 2013 (kategoria: książka popularno-naukowa). Uznano ją za „Książkę Jesieni 2012” Poznańskiego Przeglądu Nowości Wydawniczych i nominowano do dwóch innych nagród: Historycznej im. Kazimierza Moczarskiego oraz nagrody dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia” — Ambasador Nowej Europy. Jednym słowem — sukces. Sukces pozytywnie zadziwiający, bowiem przedmiotem zainteresowania Marka Żebrowskiego nie była biografia Giedroycia z okresu powojennego (kiedy Książę z Maisons-Laffitte stał się współ-


kreatorem najwybitniejszych zjawisk w kulturze polskiej, a jego myśl polityczna kształtowała postawę inteligencji polskiej szczególnie wobec sąsiadów na Wschodzie), lecz jego przedwojenne i wojenne losy. Wtedy jeszcze sam Giedroyc, pomimo że był urzędnikiem rządowym, a ponadto redagował cenione (w wąskim kręgu) czasopisma „Bunt Młodych” i „Politykę”, był postacią — delikatnie mówiąc — drugoplanową. Jednak już wówczas dały znać o sobie cechy, które stały się dominujące u Giedroycia w okresie emigracyjnym. Dzięki Żebrowskiemu możemy krok po kroku obserwować, jak Giedroyc stawał się „zwierzęciem politycznym”. Wydawca reklamuje książkę w konwencji sensacyjnej: „Samotnie wędrował z Moskwy do Mińska w czasie szalejącej rewolucji. Palił nałogowo, mając jedenaście lat. Nie kochał szkoły (…). Zafascynowany Witkacym, eksperymentował z narkotykami”. Uważny czytelnik bez trudu zauważy jednak, że w książce Żebrowskiego mniej jest sensacji, a znacznie więcej mozolnej pracy, by z fragmentów źródeł skleić całościową biografię młodego Giedroycia oraz — jakby przy okazji — nakreślić panoramę ówczesnego życia politycznego i społecznego. Dzięki skrupulatności badacza dowiadujemy się sporo o — niemal nieznanym — mińskim okresie życia przyszłego redaktora „Kultury”. Okazuje się, że w tym okresie zasadniczy ton życiu Giedroycia nadawała rodzina jego matki Franciszki Starzyckiej, zaś szczególne miejsce w tej rodzinnej geografii zajmował dziad Franciszek — miński mieszczanin (krawiec) i człowiek zaangażowany w polski ruch niepodległościowy, o czym najlepiej świadczy fakt, że był jednym z założycieli „Sokoła”. W początkowym okresie I wojny światowej rodzina wysłała Giedroycia do szkoły w Moskwie, gdzie w owym czasie Komitet Polski prowadził szesnaście placówek oświatowych. Do której uczęszczał

245

Giedroyc? Z całą pewnością nie wiemy, jednak dzięki detektywistycznym zdolnościom Marka Żebrowskiego dowiadujemy się, że najpewniej była to placówka w Wiedieńskim Pierieułku. W Moskwie Giedroyc mógł obserwować postępujący rozkład państwa Romanowów i narastające wrzenie rewolucyjne (wiele ciekawych informacji przynoszą cytowane przez Żebrowskiego ówczesne moskiewskie gazety), stamtąd udał się w dość awanturniczą wyprawę do Piotrogrodu, skąd powrócił do rodzinnego Mińska. Autor Życia przed „Kulturą” drobiazgowo rekonstruuje ewakuację rodziny Giedroyciów z Mińska i pierwsze lata w niepodległej Polsce, przybliża postaci nauczycieli z Gimnazjum Zamoyskiego, doświadczenia wojny polsko-bolszewickiej. Niezwykłym wstrząsem było dla młodego Giedroycia zabójstwo Narutowicza, bo — jak pisze Żebrowski — „W nienawiści, jaka ogarnęła warszawską ulicę, ujrzał Polskę jednonarodową, dla której jedyną formą patriotyzmu był zaciekły nacjonalizm”. Biograf szczegółowo relacjonuje aktywność polityczną i państwową swego bohatera w II Rzeczypospolitej i warto tu zwrócić uwagę na najmniej znane informacje dotyczące pracy Giedroycia jako sekretarza ministra rolnictwa Leona Janty-Połczyńskiego. Niewątpliwie najwięcej nowości przynosi ta część książki, która poświęcona jest życiu osobistemu Giedroycia. Żebrowski jest pierwszym badaczem, który bliżej przedstawia żonę przyszłego redaktora „Kultury”, Tatianę Szwecow, Rosjankę najpewniej pochodzącą z Besarabii. Dodajmy, że robi to z taktem. Jest bardzo skrupulatny — zdaje się, że znalazł wszystkie możliwe do znalezienia informacje o niej samej i jej rodzinie — ale nie ciekawski (różni to korzystnie jego pracę od książki Magdaleny Grochowskiej Jerzy Giedroyc. Do Polski ze snu). Małżeństwo trwało zaledwie kilka lat (1931—

Książki najważniejsze

Giedroyc przed „Kulturą”


B o g u m i ł a B e r d y c how s k a

1937), jednak osobliwy związek Redaktora z byłą żoną trwał do jego śmierci. Dla specjalistów śledzących całość publikacji na temat Giedroycia i „Kultury” mniej rewelacji przynosi część poświęcona wojnie, szczególnie bukaresztańskiemu okresowi, kiedy Giedroyc pełnił funkcję prywatnego sekretarza ambasadora Rogera Raczyńskiego. Głównie dlatego, że w 2006 r. Andrzej S. Kowalczyk w książce Od Bukaresztu do Laffitów. Jerzego Giedrycia rzeczpospolita epistolarna opublikował korespondencję wojenną obu panów. Jest to okres dość ważny w życiu Jerzego Giedroycia, bowiem wtedy właśnie pojawiły się oskarżenia o machinacje finansowe (w związku z nimi Giedroyc był nawet przesłuchiwany w charakterze „podejrzanego”). Oskarżenia te były wykorzystywane wobec szefa Instytutu Literackiego przez aparat propagandowy PRL. Dwadzieścia lat po wojnie Tadeusz Rozmanit, pod pseudonimem Tadeusz Mateja, wydał broszurę pt. Podwójne życie Jerzego Giedroycia, gdzie przedstawił go jako agenta sanacyjnej dwójki i malwersanta. Żebrowski bardzo szczegółowo i — co ważne — opierając się na różnorakich źródłach, opisuje tę sprawę. Mam wrażenie, że również w tym wypadku jest pierwszym biografem, który zadał sobie trud zbadania i przybliżenia tej kwestii polskiemu czytelnikowi. Okres służby w Samodzielnej Brygadzie Strzelców Karpackich i II Korpusie jest może bardziej znany, bo i sam Redaktor sporo o nim mówił. Niemniej i tutaj czytelnik znajdzie sporo ciekawostek (szczególnym walorem jest przywołanie niepublikowanych wcześniej notatek samego Giedroycia). Jest to przecież czas, kiedy de facto ukształtował się przyszły zespół „Kultury”: to wówczas Giedroyc zaczął bliżej współpracować z Józefem Czapskim, Zofią Hertz, Zygmuntem Hertzem, Gustawem Herlingiem-Gru-

246

WIĘŹ  Zima 2013

dzińskim i nade wszystko z Juliuszem Mieroszewskim. Wielkim walorem książki Marka Żebrowskiego jest starannie dobrany materiał ikonograficzny, który tworzy równoległą do narracji Żebrowskiego opowieść o Giedroyciu i jego czasach. Fotografie rodzinne, zdjęcia miejsc związanych z bohaterem książki, materiały prasowe, karty pocztowe, dokumenty i listy — wszystko to w większości publikowane po raz pierwszy. Książka Żebrowskiego jest wyjątkowa z kilku powodów. Przede wszystkim jest napisana świetną polszczyzną, a narracja trzyma w napięciu niczym dobra powieść. Autor doskonale opanował źródła i potrafi z nich swobodnie korzystać. Pomimo że zamieszczona na końcu książki bibliografia złożona jest z kilkuset pozycji, miałam wrażenie — nieczęste obecnie — iż autor rzeczywiście gruntowanie się z nimi zapoznał. Z kolei wykaz źródeł ilustracji zawierający kilkadziesiąt instytucji jest najlepszym świadectwem benedyktyńskiego wprost trudu autora, by książka otrzymała kształt, jaki znamy. Praca świetnie pokazuje, co ukonstytuowało Giedroycia — takiego, jaki jest powszechniej znany: kresowość rozumiana jako zaprzeczenie wąskiego nacjonalizmu, zrozumienie dla wagi „normalizacji” (jak określał to sam Giedroyc) relacji Polski z jej sąsiadami oraz oddanie sprawom państwa (nawet jeżeli z wieloma rzeczami, które się w tym państwie działy, sam Giedroyc się nie zgadzał). W znanej anegdocie o malarzu Janie Styce Bóg mówi do Styki, by ten nie malował Go na kolanach, lecz malował Go dobrze. Z uwzględnieniem wszelkich proporcji, w przypadku Jerzego Giedroycia łatwo o wizerunek malowany na kolanach. Marek Żebrowski „maluje” go jednak dobrze. Bogumiła Berdychowska


Jerzy Sosnowski Eks post

Skutki księżycowego kłamstwa Kiedy tej jesieni sięgnąłem znowu po Etykę solidarności ks. prof. Józefa Tischnera, rozdział o dialogu przeczytałem po raz pierwszy w życiu z niepokojem. Trzydzieści trzy lata temu najważniejsze było opisanie warunków, bez których spełnienia nie jesteśmy w stanie „wyjść ze swoich kryjówek”. Dzisiaj jednak, w innych warunkach społecznych i komunikacyjnych, dostrzega się wyraźnie coś w rodzaju ślepej plamki w widzeniu Tischnera. Chodzi o pytanie, czy są okoliczności, w których założenie, że „musimy spojrzeć na siebie […] ja twoimi, a ty moimi oczami” prowadzi na manowce; okoliczności, w których zamiast koncepcji dialogu, przychodzi na myśl złośliwość, przypisywana Antoniemu Słonimskiemu: „za każdym razem, kiedy wymienię się z kimś myślami, czuję się stratny”. Żeby wyjaśnić istotę mojego odkrycia — nieprzyjemnego, gdyż przez lata tischnerowskie rozważania o dialogu uważałem za jedną z najważniejszych wskazówek życiowych — roztropnie będzie się cofnąć do lipca 1969 roku. *

247


J e rz y So s now s k i

20 lipca 1969 roku wieczorem na Księżycu wylądowała dwuosobowa załoga: Neil Armstrong i Edwin Aldrin. Kilka­naście godzin później — u nas była czwarta nad ranem — pierwszy z nich wyszedł z pojazdu i wygłosił słynne zdanie: „To jest mały krok człowieka, ale skok dla ludzkości”. Po kwadransie dołączył do niego Aldrin. Astronauci zebrali ponad dwadzieścia kilogramów próbek geologicznych, umieścili na powierzchni satelity kilka urządzeń naukowych oraz flagę amerykańską, zrobili tysiące zdjęć i nakręcili kilka godzin materiału filmowego, po czym, po blisko dwudziestu dwóch godzinach, wyruszyli w drogę powrotną. Prawdopodobnie od razu zaczęły krążyć po Stanach Zjednoczonych plotki, że ich wyprawa to mistyfikacja. Przez następnych kilka lat pogłoska zrobiła się tak popularna, że w 1978 roku nakręcono film fabularny Koziorożec 1, wykorzystujący jej motywy: oto grupa astronautów, która ma polecieć na Marsa, zostaje w ostatniej chwili wyprowadzona z rakiety i przewieziona do tajnego studia filmowego, gdzie, zaszantażowani, godzą się na zainscenizowanie pobytu na Czerwonej Planecie. Czy to dla oszczędności, czy to dla podkreślenia źródeł inspiracji, moduł lądujący rzekomo na Marsie wygląda w tym filmie jak kopia pojazdu LM z misji „Apollo”. Dla kogoś, kto nie jest specjalistą od lotów kosmicznych, argumenty dowodzące, że ludzie nie wylądowali wcale na Księżycu, robią niemałe wrażenie. Zwraca się uwagę, że podczas pierwszej konferencji prasowej po powrocie Armstrong i Aldrin twierdzili, że nie widzieli na księżycowym niebie gwiazd — nie widać ich także na zrobionych tam fotografiach — choć wiadomo, że wobec braku atmosfery na Księżycu gwiazdy muszą być widoczne. Zdjęcia są podejrzanie dobrej jakości; nie ma w nich serii, która układałaby się w pełną, 360-stopniową panoramę okolicy, gdzie wylądowano. Na filmie widać, że flaga łopocze na wietrze; cienie układają się w rozmaite strony, co sugeruje rozmaite źródła światła. Kombinezony podróżników były zapinane na zamki błyskawiczne, a to groziło dekompresją i błyskawiczną śmiercią astronauty. I tak dalej. Ponadto, dodają zwolennicy tezy o mistyfikacji, żaden człowiek nie przeżyłby poziomu promieniowania, jakie występuje w tzw. pasach van Allena, przez które musiał przelatywać Apollo. Z biegiem czasu pojawiły się jeszcze dwa argumenty: że komputer pokładowy Apolla miał moc obliczeniową znacznie mniejszą niż nasze dzisiejsze telefony komórkowe, był więc za słaby na przeprowadzenie całej operacji; oraz że po zakończeniu programu Apollo przez następnych czterdzieści lat nikt na Księżyc nie poleciał (z czego wynika, że jest to niemożliwe, a skoro tak, to

248

WIĘŹ  Zima 2013


tym bardziej było niemożliwe wcześniej). Zwraca się także uwagę na uderzające podobieństwo sekwencji księżycowej z filmu 2001: Odyseja kosmiczna Stanleya Kubricka, ukończonego rok przed misją Apolla-11, do tego, co widzimy na fotografiach, zrobionych przez Armstronga i Aldrina. A więc to Kubrick właśnie zainscenizował na zlecenie rządu amerykańskiego rzekome lądowanie na Księżycu, zyskując dzięki temu fundusze na swoje dzieło fabularne. NASA, zdaje się, początkowo nie reagowała na plotkę o mistyfikacji, uznając ją za tak absurdalną, że — jak się wydawało — nie warto było za pomocą kontrargumentów dodawać jej powagi. Pomijając już wszystko inne — rozumowali zapewne szefowie agencji — dla każdego myślącego człowieka musi być uderzające, że nie podchwycił tej tezy Związek Radziecki; a przecież gdyby istniała najmniejsza szansa podważenia amerykańskiego osiągnięcia, Moskwa, która przegrała w wyścigu o Księżyc, z pewnością by ją nagłośniła. Twórcy programu Apollo przyjęli zatem zasadę, którą u nas wyraża powiedzenie autorstwa, jeśli się nie mylę, Stanisława Jerzego Leca: „Nie dyskutuj z głupim, bo postronni mogą nie zauważyć różnicy”. Niemniej dziś na stronie internetowej amerykańskiej agencji kosmicznej można znaleźć sformułowane krótko kontrargumenty. I tak: na zdjęciach nie widać gwiazd, bo zbyt krótki był czas naświetlania — nie wraca się do dziwacznej wypowiedzi astronautów, że sami także gwiazd nie widzieli — upubliczniono tylko zdjęcia najwyższej jakości, masa słabych zalega archiwa; istnieje, owszem, sekwencja fotografii prezentująca 360⁰ widoku wokół miejsca lądowania, tylko jest słabo znana; na filmie flaga nie łopocze, lecz porusza nią astronauta (jej pomarszczenie jest efektem usztywnienia materiału woskiem, żeby nie zwisała smętnie); cienie układają się w rozmaite strony, bo fotografie były robione o rozmaitych godzinach; zamki błyskawiczne, widoczne na zdjęciach, są tylko zewnętrznym zabezpieczeniem kombinezonów, te zaś wewnątrz miały jeszcze dwa zapięcia hermetyczne; tor lotu wybrano tak, żeby załoga jak najkrócej była narażona na promieniowanie w pasach van Allena; komputery były słabe, ale też wiele czynności wykonywali sami astronauci (między innymi ręcznie sterowano modułem LM podczas lądowania, cudem zresztą unikając katastrofy). Wreszcie: po 1972 roku nie wznowiono misji na Księżyc, bo okazało się to za drogie, a efekt propagandowy już uzyskano. Wszystko to, jak się okazuje, wyjaśniono za późno. A może przy innej strategii nie byłoby wcale inaczej? Według badań 6% respondentów w Ameryce wciąż uważa, że lądowania na Księżycu nie było. To, rzecz jasna, relatywnie niewiele; oznacza jednak, że

249

Eks post

Skutki księżycowego kłamstwa


J e rz y So s now s k i

co siedemnasty Amerykanin nie wierzy w największe osiągnięcie techniczne swojego kraju. Próbuję sobie wyobrazić rozmowę ze zwolennikiem teorii o „kłamstwie księżycowym”. Ale zaledwie przymierzam się do tego zadania, orientuję się zaraz, że warunki dialogu opisane przez Tischnera nie zdają tu egzaminu. Co ma oznaczać w tym kontekście zasada „być może ty masz trochę racji”, skoro jeden z przywiezionych z Księżyca kamieni został oprawiony w tabernakulum kościoła w Nowej Hucie? Zarazem — o tożsamości owego kamienia wiem, bo tak mnie poinformowano. Nie byłem osobiście na Księżycu! A jednak w tej materii przeciwko przyznaniu, że być może nie całkiem mam rację, protestuje cała moja racjonalność. Jeśli w dialogu ze zwolennikiem teorii, że Amerykanów na Księżycu nie było, przyjmę Tischnerowskie założenie — otworzy się przede mną przestrzeń paranoiczna w sensie ścisłym: od tego momentu muszę zacząć wątpić prawie we wszystko, gdyż o prawie wszystkim dowiedziałem się od pośredników: nauczycieli, reporterów, ludzi, którzy twierdzili, że są świadkami wydarzeń — choć mieli przecież sposobność, by mnie okłamać — i tak dalej. Ale z drugiej strony czuję równie gwałtowny lęk przed przypisaniem sobie prawa — czy może wręcz: do wzięcia na siebie obowiązku — wydzielania z mrowia otaczających mnie poglądów tych, które są OCZYWIŚCIE NIEROZUMNE i z którymi dialogować nie sposób. Nie tylko dlatego, że, jak inni, od lat karmiłem się czytaniem dla rozrywki powieści sensacyjnych, z których właściwie każda opowiada o samotnym sprawiedliwym, upierającym się słusznie, że wszyscy się mylą, a oszukuje nas: pracodawca (np. Tożsamość Bourne’a Ludluma), rząd (np. VALIS Philipa Dicka, który zresztą naprawdę chyba wierzył, że Waszyngton ukrywa przed nami fakt istnienia w dalszym ciągu… Cesarstwa Rzymskiego), Kościół (Kod Leonarda da Vinci Dana Browna) i tak dalej. To prawo — obowiązek?, pokusa? — wyłączania z dialogu tego, co uważam za absurd, niepokoi mnie przede wszystkim z innego powodu: dlatego mianowicie, że kryje się w tym ogromne ryzyko błędu. I że nie sposób podać kryteriów, których ostatecznie nie można by obrócić przeciwko mnie. Bo gdy podejrzewam, że lądowanie na Księżycu odbyło się jednak naprawdę, wiem, że dla adwersarza staję się w najlepszym razie pożytecznym idiotą na służbie amerykańskich propagandystów, z którym rozmawiać nie sposób. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych zaczęto w Polsce na większą skalę popularyzować tezy postmodernistów, niejeden filozof oburzał się, że odchodzą oni od klasycznej teorii prawdy. Ale

250

WIĘŹ  Zima 2013


Skutki księżycowego kłamstwa

żeby prawdę zdefiniować sensownie — to znaczy: owocnie — jako zgodność twierdzenia z rzeczywistością, do tej ostatniej trzeba mieć bezpośredni dostęp, nie zaś znać jedynie relacje o niej. To właśnie w tym kontekście Tischnerowska nadzieja, że istnieje jakaś płaszczyzna prawdy, na której możemy wymienić się argumentami, znika pod wpływem prostego odkrycia: że w istocie, poza naocznością, z której dowiadujemy się relatywnie niewiele, nie dysponujemy żadnym dostępem do tego, co jest na pewno. Oto ostateczny skutek dominacji mediów i — nieprzypadkowo chyba równoczesnego — obalenia autorytetów, którym moglibyśmy wierzyć. Jesteśmy wolni — i izolowani w swoich subiektywnościach. Jakie jest wyjście? Może to, o którym pisał Nietzsche: „Zaratustra zstępował samotny z gór, (…) [gdy] stanął nagle przed nim starzec, co opuścił chatę swą świętą (…). [Zaratustra] pokłonił się świętemu i rzekł: «Czymże was mógłbym ja obdarzyć? Pozwólcie mi jednak odejść czym prędzej, abym wam czego nie odebrał!» — I tak oto rozstali się ze sobą starzec i mąż, śmiejąc się jako dwa żaki”. Jakże smutno brzmi dzisiaj ich śmiech. Jerzy Sosnowski

Jerzy Sosnowski — pisarz, eseista, dziennikarz Programu Trzeciego Polskiego Radia.

Członek Rady Języka Polskiego. Wydał m.in. Śmierć czarownicy, Ach, Szkice o literaturze i wątpieniu, Apokryf Agłai, Wielościan, Prąd zatokowy, Tak to ten, Czekanie cudu, Instalacja Idziego. Należy do redakcji WIĘZI i Zespołu Laboratorium WIĘZI. Mieszka w Warszawie.

Eks post

Fot. Marcin Kiedio

251


Listy do redakcji

W materiałach wytworzonych przez Służbę Bezpieczeństwa osoby badające działalność ugrupowań katolickich w PRL natrafiają często na materiały sygnowane pseudonimami „Maciek”, „Anna”, „Jarosławski”. Poniżej zamieszczamy oświadczenie Wacława Auleytnera dotyczące tej sprawy. Auleytner (ur. 1919) był przez wiele lat sekretarzem Zarządu Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie. Utracił to stanowisko w 1972 r., w wyniku przejęcia kierownictwa KIK przez tych członków, którzy zmierzali do zmniejszenia zaangażowania w oficjalne życie polityczne PRL. O okolicznościach tego

zwrotu pisał na naszych łamach Andrzej Wielowieyski („Przełom w KIK-u”, w: „Więź” 2012 nr 10). Od rozłamu w KIK-u, który nastąpił w 1976 r. — kiedy ogromna większość Ruchu Znak poparła sprzeciw wobec wprowadzanych przez PZPR poprawek do konstytucji — Wacław Auleytner nie brał udziału w życiu Klubu. Był natomiast posłem na Sejm, związanym ze środowiskiem, które najpierw powołało Polski Klub Inteligencji Katolickiej, a w 1980 r. utworzyło Polski Związek Katolicko-Społeczny. Andrzej Friszke

Oświadczenie Wacława Auleytnera Ja, Wacław Auleytner — weteran obrony Warszawy w 1939 roku, powstaniec warszawski, sekretarz Klubu Inteligencji Katolickiej w Warszawie w latach 1956—1972, poseł na Sejm PRL w latach 1972—1984, obecnie emeryt i inwalida wojenny — oświadczam, że utrzymywałem kontakty ze służbami specjalnymi PRL w latach 1949—1984, z różną częstotliwością, pod pseudonimami „Anna” i „Jarosławski”. Jak się dowiedziałem w ostatnich dniach z akt IPN, notatki z moich kontaktów były też najprawdopo-

252

WIĘŹ  Zima 2013

dobniej sygnowane pseudonimem „Maciek”. Ten pseudonim nie był mi znany. Istotne jest, że w okresie okupacji uczestniczyłem w pracach różnych organizacji katolickich i byłem przydzielony do Narodowej Organizacji Wojskowej, a po połączeniu jej z Armią Krajową zostałem żołnierzem tej ostatniej. W Powstaniu Warszawskim zostałem ciężko ranny, w wyniku czego zostałem uznany za inwalidę wojennego. Po powrocie z obozu Altengrabow pracowałem m.in. w „Tygodniku Warszawskim”, a 4 listo­pada


Listy do redakcji

1948 r. zostałem aresztowany przez UB i przetrzymany do 25 marca 1949 roku. W czasie uwięzienia byłem poddany nękającym przesłuchaniom, m.in. w sprawie NOW. Protokoły przesłuchań podpisywałem, często nie znając tekstu. Po wyjściu z więzienia, zgodnie z zapowiedzią przesłuchujących, byłem wzywany na rozmowy w prywatnych mieszkaniach lub na świeżym powietrzu. W wyniku ustaleń z kolegami wstąpiliśmy do PAX-u. Członkami tej organizacji byliśmy w latach 1952—1956 i wówczas moje kontakty

z przesłuchującymi ustały. Po utworzeniu Klubu Inteligencji Katolickiej znowu znalazłem się w orbicie zainteresowania i trwało to do końca mojej aktywności zawodowej. Oświadczenie to składam w związ­ku z podeszłym wiekiem i złym stanem zdrowia, chcąc za życia zmierzyć się z tą — dla mnie oraz dla moich bliskich i przyjaciół — bolesną prawdą. Wacław Auleytner Warszawa, 17 sierpnia 2013 roku

Nowość Katarzyna Jabłońska i Cezary Gawryś (red.)

Wyzywająca miłość Autorzy książki szukają odpowiedzi na pytanie, jak konkretnie realizować wezwanie zawarte w Katechizmie Kościoła Katolickiego, abyśmy osoby o kondycji homoseksualnej trakto­ wali „z szacunkiem, współczuciem i delikatnością”. Oprócz wielu reportaży i rozmów z wierzącymi osobami homoseksualnymi i ich rodzicami, czytelnik znajdzie tu dwa listy pasterskie (­biskupów Anglii i USA), a także teksty polskich księży: Jacka Bolewskiego SJ, Jacka Prusaka SJ, Bogusława Szpakowskiego SAC i Andrzeja Szostka MIC.

296 s., cena 35,49 zł tel./fax (22) 828 18 08  www.wiez.pl

253


W związku z uroczystościami pogrzebowymi naszego Ojca ś†p Tadeusza Mazowieckiego składamy nasze podziękowania Panu Bronisławowi Komorowskiemu, Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej za wygłoszone słowa pożegnania w imieniu najwyższych władz Państwa Polskiego; Panu Donaldowi Tuskowi, Prezesowi Rady Ministrów i całemu Rządowi Rzeczypospolitej Polskiej, za objęcie tych uroczystości swoim patronatem; Księdzu Kardynałowi Kazimierzowi Nyczowi, Księdzu Arcybiskupowi Józefowi Kowalczykowi, Prymasowi Polski, wszystkim biskupom, księżom i zakonnikom za koncelebrę Mszy świętej; o. Aleksandrowi Hauke-Ligowskiemu za modlitwę i wygłoszoną homilię; Panu Jackowi Cichockiemu, Szefowi Kancelarii Prezesa Rady Ministrów oraz Panu Jackowi Michałowskiemu, Szefowi Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej za osobisty nadzór nad organizacją uroczystości pogrzebowych; Pani Danucie Stołeckiej-Wójcik z Kancelarii Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej oraz Pani Dyrektor Urszuli Bednarz-Brzozowskiej z Kancelarii Prezesa Rady Ministrów i całemu kierowanemu przez nią zespołowi, za zaangażowanie i ciężką pracę w związku z przygotowaniem uroczystości pogrzebowych; Pani Hannie Gronkiewicz-Waltz, Prezydent Miasta Stołecznego Warszawy, za wszelką pomoc okazaną przez władze miasta i podległe im służby; Pani Prezes Magdalenie Rogozińskiej i podległym jej pracownikom z Miejskiego Przedsiębiorstwa Usług Komunalnych w Warszawie za wszystkie prace wykonane przez nich niezwykle taktownie i profesjonalnie; Księdzu Rektorowi Andrzejowi Gałce, Księdzu Rektorowi Sławomirowi Szczepaniakowi i wszystkim siostrom z Lasek

254

WIĘŹ  Zima 2013

za piękną modlitwę w Kaplicy i wszelkie trudy związane z przyjęciem tak wielu gości; Zbigniewowi Nosowskiemu, redaktorowi naczelnemu kwartalnika „Więź”, Stefanowi Frankiewiczowi, Krzysztofowi Śliwińskiemu, Annie Karoń-Ostrowskiej oraz całemu środowisku „Więzi” i KIK za udzielone nam w tych dniach wsparcie; Mai Komorowskiej, Joannie Święcickiej, Jakubowi Kiersnowskiemu, Pawłowi Kądzieli, Karolinie Piórko, Eminie Ragipović, Elisabeth Here, Katarzynie Jabłońskiej, Grzegorzowi Pacowi, Krystynie Kułakowskiej oraz Cezaremu Gawrysiowi za czytanie i modlitwę wiernych; Piotrowi Rachoniowi, Małgorzacie Machalskiej oraz Chórowi Archikatedry Warszawskiej za oprawę muzyczną; Panu Gustawowi Lutkiewiczowi za najpiękniejszą wersję modlitwy Bułata Okudżawy pt. François Villon z roku 1968, tak bardzo ulubioną przez naszego Ojca; Kompanii Honorowej Wojska Polskiego, Orkiestrze Reprezentacyjnej Wojska Polskiego, Jednostce Wojskowej Grom, funkcjonariuszom Policji Państwowej, Straży Miejskiej oraz Straży Pożarnej, motocyklowej asyście policyjnej, harcerzom, wolontariuszom oraz wszystkim, którzy wzięli udział w tych uroczystościach osobiście, towarzyszyli nam na trasie konduktu pogrzebowego lub oglądali transmisję telewizyjną, a także wszystkim, których z imienia i nazwiska nie wymieniliśmy w tym podziękowaniu, a którzy całym sercem byli z nami w tych dniach. Wojciech, Adam i Michał Mazowieccy z Rodziną


Warunki prenumeraty redakcyjnej Prenumerata krajowa Cena 1 egz. w prenumeracie w 2014 roku — 21 zł. Prenumerata roczna (4 numery) — 84 zł. Koszty wysyłki ponosi Redakcja. Cena w sprzedaży detalicznej — 24,99 zł (roczna oszczędność w prenumeracie — 15,96 zł). Wpłaty na prenumeratę przyjmujemy na konto: Towarzystwo „WIĘŹ”, 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3 PKO BP S.A. 15 o/Warszawa, nr 79 1020 1156 0000 7702 0067 6866 Prosimy o czytelne wpisanie danych: imię, nazwisko, dokładny adres prenumera­tora oraz liczba zamawianych egzemplarzy i okres prenumeraty.

Prenumerata zagraniczna Prenumerata roczna jednego egzemplarza wraz z wysyłką wynosi: do Europy, Izraela, Rosji — 44 EUR — przesyłka ekonomiczna, do Europy, Izraela, Rosji — 52 EUR — priorytet, do Ameryki Północnej, Afryki — 60 EUR — priorytet, do Ameryki Południowej, Środkowej i Azji — 68 EUR — priorytet, do Australii i Oceanii — 90 EUR — priorytet. Płatność kartą kredytową przez system DotPay. Więcej informacji na stronie kwartalnika www.wiez.pl w zakładce „Prenumerata” oraz w dziale prenumeraty (prenumerata@wiez.pl).

Prenumerata elektroniczna Prenumerata WIĘZI w formie e-booków (w wersji PDF): cena za 1 e-book — 18,45 zł (w tym 23% VAT). Zamówienia przez naszą księgarnię internetową www.wiez.pl Wszelkich dodatkowych informacji udziela dział prenumeraty WIĘZI: 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3, tel. (+ 48 22) 827-96-08, e-mail: prenumerata@wiez.pl

Prenumeratę WIĘZI prowadzą również: RUCH, KOLPORTER, POCZTA POLSKA


WIĘŹ ukazuje się od roku 1958 Redaktorami naczelnymi byli † Tadeusz Mazowiecki (1958­—1981), † Wojciech Wieczorek (1981—1989), Stefan Frankiewicz (1989—1995), Cezary Gawryś (1995—2001)

Redakcja Zbigniew Nosowski (redaktor naczelny), Anna Karoń-­Ostrowska (zastępca redaktora naczel­nego), Grzegorz Pac (zastępca redaktora naczel­nego), Katarzyna Jabłońska (sekretarz redakcji), Bogumiła Berdychowska, ks. Andrzej Draguła, Sebastian Duda, Andrzej Friszke, Ewa Karabin, Ewa Kiedio, ks. Andrzej Luter (asystent kościelny Towarzystwa „Więź”), Maria Rogaczewska, Marek Rymsza, Konrad Sawicki, Agata Skowron-Nalborczyk, Jerzy Sosnowski, Robert Żurek

Stale współpracują Elżbieta Adamiak, Jacek Borkowicz, Barbara Chyrowicz SSpS, ks. Rafał Dudała, Cezary Gawryś, Aleksander Hall, Paweł Kądziela, Józef Majewski, Sławomir Sowiński, ks. Grzegorz Strzelczyk, Monika Waluś, Tomasz Wiścicki, Maciej Zięba OP, Michał Zioło OCSO

Rada Redakcyjna Wojciech Arkuszewski, Jacek Borkowicz, Jędrzej Bukowski, Stefan Frankiewicz, Andrzej Friszke, Cezary Gawryś, Katarzyna Jabłońska, Krzysztof Jedliński, Anna Karoń-Ostrowska, Paweł Kądziela, Bogumił Luft, Agnieszka Magdziak-Miszewska, Józef Majewski, † Tadeusz Mazowiecki, Zbigniew Nosowski, Władysław Seńko, Bohdan Skaradziński, Inka Słodkowska, Paweł Śpiewak, Jan Turnau, Andrzej Wielowieyski, Tomasz Wiścicki, Kazimierz Wóycicki, Marek Zieliński Redakcja 00-074 Warszawa, ul. Trębacka 3,

tel./fax (22) 827-29-17, e-mail: wiez@wiez.pl

Prenumerata tel./fax (22) 827-96-08, prenumerata@wiez.pl Reklama tel./fax (22) 827-96-08, reklama@wiez.pl Dział handlowy tel./fax (22) 828-18-08, handlowy@wiez.pl Więcej o Laboratorium WIĘZI:

www.laboratorium.wiez.pl Nasze publikacje w księgarni internetowej:

www.wiez.pl Bieżące informacje z WIĘZI:

www.facebook.com/wiez.info Projekt graficzny Janusz Górski   Rysunek Don Kichota Jerzy Jaworowski Skład Marcin Kiedio Druk i oprawa Drukarnia im. A. Półtawskiego, ul. Krakowska 62, Kielce

Materiałów niezamówionych redakcja nie zwraca. Redakcja nie odpowiada za treść reklam. ISSN 0511-9405 Nakład: 2000 egz. Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.