7Gates-38 | 2015

Page 1

99,9 % DEATH � BLACK

METAL MEGA-SIN

C Acherontas Corpus Christii Embrional Gospel of the Witches Infernal War Krabathor Negură Bunget Obituary Sarinvomit Varathron C

nr 38

C 02/2015 cena 11,90 zł (w tym 8% vat)

C

issn 16643-2886

www.7gates.org www.hellshop.eu




C od redakcji Witajcie!

Powiem krótko – witaj wódko! A tak już na zupełnie poważnie, wstępniak będzie naprawdę w skróconej formie, bowiem przed Wami niesamowicie napchany numer, chociaż nieco „uszczuplony”. Tak jak zapowiadaliśmy, ale w czeku bez pokrycia, powoli udaje się nam wracać na regularne tory, mimo że #38 oddajemy w Wasze ręce w nieco nieregularnie wewnętrznie formie, ale tak to jest, jak niektórzy ludzie mają tendencję do rzucania słowami i obietnicami na wiatr:

— Dlatego też w ramach specjalnego raportu z wytwórni brak wywiadu z założycielem i właścicielem Relapse Records Matthew Jacobsonem – było obiecane, zostało na nas wylane. Stąd raport z rr w takiej formie, jak znajdziecie w środku, ale na szczęście trzódka rr dopisała. Stąd też decyzja, że to był pierwszy i ostatni raz specjalnego raportu z „majorsów”. W następnym numerze wracamy do bardziej zaangażowanych i mniej zblazowanych podziemnych stajni.

— Dlatego też musieliśmy uszczuplić oficjalne recenzje (w następnym numerze obiecujemy poprawę odnośnie ilości i świeżości materiałów) oraz brak Into the panDEMOnium, którego absencję zrekompensujemy grubaśną wielkością w kolejnym uderzeniu.

— Brak również działu my small percent shows most, ale tu przyczyną były sprawy niezależne od osoby opiekującej się tym rewirem. Gdy wszystko się wyprostuje, mspsm wraca do gry.

To by było na tyle ogłoszeń parafialnych. Nie zanudzamy więcej i zapraszamy dalej.

Pamiętajcie, że macie prawo się przyczepić, jak i żalić, grozić, sugerować, podpowiadać, chwalić, najlepiej bezpośrednio do redaktora naczelnego lub na naszym profilu fb www.fb.com/7gates.megasin.

A Mariusz »ManieK« Wójkowski & 7G Crew

Kolejny 39. numer Waszego magazynu już w przygotowaniu.

redakcja

Management, Tarnów Opolski, e-mail: redakcja@7gates.org

redaktor naczelny

Mariusz »ManieK« Wójkowski

zespół redakcyjny

Zbigniew »7ibi« Hołówka Lady M. Rafał »Tymothy« Maciorowski Wiesław Czajkowski Adam »Joseph« Stodolny

stała współpraca

Berith, Doominator, Dzeus, Eva G., grzech, Krzysztof Nowak, Marcin »Mythrone« Setlak, Paskudek, Tromm, Vulture, W., W.A.R.

wolni strzelcy

Lesław Dutkowski, Alicja Sułkowska, Adam Piętak, mgr Agresja, Azazel, Nemezis, Adam »Agares« Oronowicz, Parabellum, Shadow, Skowron, s’thrasher, Filip »Smutny« Szyszkowski,

okładka

Yusaf Parvez aka Vicotnik — Dødheimsgard

wydawca

Management, Tarnów Opolski

opracowanie graficzne www.7gates.org e-mail: sales@7gates.org

druk

p&j Poligrafia s.c. – Opole www.pj.com.pl

reklama, sprzedaż detaliczna i hurtowa Management ul. Klimasa 1 46-050 Tarnów Opolski tel. (077)464 53 02 e-mail: sales@7gates.org

rachunek bankowy

bs Tarnów Opolski: 33 8884 1027 2003 0016 0964 0001 7Gates (7G) jest wyłącznie magazynem muzycznym, a redakcja i osoby współpracujące nie identyfikują się z żadną partią polityczną, ruchem, religią czy sektą. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, wypowiedzi muzyków oraz ich poglądy głoszone w wywiadach. Redakcja zastrzega sobie prawo niewykorzystania materiałów nie zamówionych, a także prawo do skracania i adiustacji tekstów.

Numery archiwalne 7gates dostępne są na hellshop.eu 4

C

7g C nr 38 C 02/2015

Strona internetowa: www.7gates.org www.fb.com/7gates.megasin


C spis treści 04 Od redakcji 05 Spis treści 06 Newsy 08 Dødheimsgard † 12 Infernal War † 16 Swallowed 18 Gospel of the Witches 22 Outre 24 Krabathor 26 So Much For Nothing 28 Sarinvomit 30 Corpus Christii 32 Devathorn 34 Perdition Temple 36 Deathstorm 38 Desolate Shrine 40 Obituary † 44 Abusiveness 46 Kurhan 48 Puki ‘Mahlu 50 Embrional † 52 Fast to Blast

– Earthbound Machine – Gurthang – Havarax

54 ¶ Recenzje 60 Gruesome 62 Acherontas † 64 Cemetery Fog 66 Archgoat 69 Malthusian 70 Catharsis 72 Skinless 74 Negură Bunget † 78 Varathron 81 Myrkur 82 Betrayer 86 Cripper

08 ⁄

DøDHEIMSGARD

(…) Jeśli, stojąc na poczcie w kolejce, w przypływie narastającej frustracji powystrzelam wszystkich ludzi tam obecnych… (…)

12 ⁄

INFERNAL WAR

(…) … ale nawet tu, w Europie, nie brakuje śmieci otwarcie manifestujących swoje poparcie dla isis. (…)

40⁄

OBITUARY

(…) …my jesteśmy bardzo prostymi ludźmi, bardziej redneckami, nie staramy się myśleć za dużo i myślę, że nasza muzyka to ukazuje. (…)

50 ⁄

EMBRIONAL

(…) Diaboliczna, mroczna atmosfera występuje w wielu gatunkach muzyki, zanim black metal epatował nią na szerszą skalę. (…)

62 ⁄

ACHERONTAS

(…) Ja tylko wiem, że lewacy to zawsze komuniści. Ci nowomodni lewicowcy, którzy używają elementów z jakiejkolwiek filozofii, by stworzyć dla każdego fałszywe poglądy… (…)

74 ⁄

NEGURĂ BUNGET

(…) Ale żyłem odmiennym życiem od czasu, kiedy się urodziłem, więc jestem z tym związany nawet grając w zespole blackmetalowym,… (…)

5


C newsy PAGAN RECORDS MORD’A’STIGMATA jest w trakcie rejestrowania muzyki na nowe wydawnictwo. Będzie to minialbum z ponad 30 minutami muzyki zawartymi w trzech nowych kompozycjach i opublikowany pod tytułem „Our Hearts Slow Down”. Cytując gitarzystę Statica: „To najbardziej ponury i surowy materiał MORD’A’STIGMATA, jednocześnie zawierający największe muzyczne kontrasty. Zaprowadził nas tam, gdzie nigdy wcześniej nie byliśmy i nie odważylibyśmy się być. Z tej drogi nie ma powrotu, to kolejny gwałtowny krok ku zatraceniu.” Wydanie w Pagan Records zaplanowane zostało na jesień 2015. Oprawą graficzną zajmie się Black Moon Design. SELFMADEGOD Deathmetalowy kwartet z Trójmiasta pod nazwą Ogotay podpisał papiery na wydanie najnowszej płyty w barwach Selfmadegod Records. Zespół w składzie: Marcin Świerczyński (Yattering) – bas, wokal, Artur Piotrowski (Mess Age) – gitara, Andrzej Peszel – gitara, Szymon Andryszczak (Pandemonium) – bębny, zarejestrował w G Studio 8 nowych kompozycji składających się na drugi pełnowymiarowy krążek zatytułowany „Dead God’s Prophet”. Następca wydanego w 2012 roku albumu „Eve of the Last Day” ujrzy światło dzienne 1 sierpnia 2015. Już teraz na oficjalnym profilu SoundCloud oraz kanale YouTube wytwórni Selfmadegod Records dostępny jest do odsłuchu pierwszy, tytułowy utwór „Dead Gods Prophet”. Ogotay założony został w 2011 roku przez Artura Piotrowskiego i Andrzeja Peszela. Powstało 10 kompozycji, które dopełnił swoim wokalem i basem Marcin „SVierszcz” Świerczynski. We wrześniu tego samego roku zespół zakończył prace nad promocyjnym materiałem i rozpoczął próby w pełnym składzie z Szymonem Andryszczakiem na bębnach. Materiał na pełnowymiarowy album „Eve of the Last Day” został zarejestrowany i wydany w kwietniu 2012 roku. Po wydaniu debiutu zespół koncertował między innymi z Morbid Angel, Testament, Napalm Death, Vader, LockUp oraz rozpoczął prace nad drugim albumem „Dead God’s Prophet”. Muzyka zespołu to solidna porcja staroszkolnego death metalu inspirowanego twórczością Morbid Angel, Immolation itp. WITCHING HOUR Witching Hour podpisał kontrakt z prekursorami polskiego doom metalu, zespołem Mordor. Umowa obejmuje wznowienie dema „Nothing…” oraz płyty „Prayer to…” na cd, lp oraz kasecie, jak również wydanie nowego nienagranego jeszcze albumu. Zespół Mordor powstał w 1990 roku w Częstochowie, rok później zadebiutował materiałem „Nothing…”

Mord‘A’Stigmata

wydanym przez Baron Records. W 1993 roku ukazał się album „Prayer to…” zrealizowany w Izabelin Studio. Płyta została zaliczona do grona najlepszych albumów doommetalowych wydanych w Polsce. Kolejny materiał „The Earth” zostaje wydany w 1998 roku przez firmę fonograficzną Ars Mundi, która specjalizowała się w wydawaniu muzyki progresywnej. W roku 2000 zespół miał przygotowany materiał na kolejną płytę, niestety nie znalazł wydawcy i w rezultacie zakończył działalność w 2004 roku, po siedmiu latach i długich rozmowach Jacka Woszczyny i Pawła Zielińskiego Mordor reaktywował się i obecnie powróci z nowym materiałem. Obecny skład zespołu : Paweł Zieliński SLAUGHTER – vocal Jacek Woszczyna CARRION – guitar Paweł Midera – guitar Dariusz Boral – keyboard Bartosz Żyngiel – bass Paweł Pietrzak STORMBLAST – drums Five the Hierophant to angielski projekt złożony ze znanych muzyków sceny metalowej, który na przestrzeni 2014 oraz 2015 roku zarejestrował swój debiutancki materiał w londyńskim Scream studio. „Five The Hierophant” to również tytuł debiutu, na którym znajdzie się ponad 30 minut mrocznej mieszanki post black metalu, rytualnego ambientu, elektro jazzu, a wszystko to wrzucone w kocioł wrzących gitar, loopowanych wokali, saksofonu czy skrzypiec, słowem muzyczny eklektyzm i klimat przypominający ścieżki dźwiękowe z najlepszych horrorów. cd wydane w formie 6-panelowego digifile wraz książeczką ukaże się już w sierpniu, natomiast winylowa limitowana wersja ukaże się pod koniec września. Już we wrześniu po długim letargu twórczym, przypomni o sobie nowym materiałem opoczyński Nomad. „Tetramorph” to tytuł ep-ki, zapowiadającej przyszłoroczny album. Na wydawnictwie znajdą się 4 utwory, które mocno zadziwią wszystkich, którzy mieli do czynienia z dotychczasową twórczością Nomad. Zespół obecnie kończy post produkcję dźwiękową, a ostateczny mastering odbędzie się pod okiem braci Wiesławskich w Hertz Studio. Nad oprawą graficzną pracuje niezmordowany Michał „Xaay” Loranc. Wydawnictwo ukaże się pod koniec września jako limitowany 12” vinyl oraz limitowany cd.

hellshop.eu 6

7g C nr 38 C 02/2015

Nadchodzi „Diabeł” Non Opus Dei! Z nowym dziełem o znamiennym tytule „Diabeł” – jesienią da o sobie znać olsztyński Non Opus Dei! Po raz kolejny nowe wydawnictwo Non Opus Dei ujrzy światło dzienne dzięki Witching Hour Productions i to już we wrześniu. Tym samym w wh szykuje nam pracowita i obfita w premierowe materiały ciekawa jesień. Siódmy album olsztynian powstawał w lokalnym Bat studio, miksem oraz masteringiem natomiast zajął się Haldor z osławionego ostatnimi czasy SatanicAudio – www.satanic-audio.com. Obecnie trwają intensywne prace graficzne, którymi dowodzi, tak jak i na poprzednich wydawnictwach – Bartek Rogalewicz – hellywood.net Idea oraz teksty zainspirowane zostały kultem Diabła

na ziemiach Polski, ze szczególnym uwzględnieniem Warmii. Strona muzyczna albumu to bezkompromisowość, szaleństwo i doskonałe brzmienie. Najnowszy album Riverside „Love, Fear and the Time Machine” ukaże się 4 września, trwa ponad godzinę i zawiera 10 utworów, będących jednymi z najbardziej melodyjnych kompozycji w karierze Riverside. Zespół zburzył podstawy, które były fundamentem poprzedniego podejścia do komponowania. Głównym bohaterem stała się teraz sekcja rytmiczna i gitary, przede wszystkim jednak nowy, spokojniejszy i bardzo melodyjny wokal Mariusza. – Na najnowszym albumie chciałem połączyć muzycznie lata 70-te i lata 80-te. Lata 80-te to dekada, w której dojrzewałem muzycznie, wychowywałem się. Na najnowszym albumie nie mamy już brzmienia retro przywołującego klimatem lata 70-te, poszliśmy do przodu, w pewien sposób zburzyliśmy poprzedni fundament i stworzyliśmy nowy. Teksty na „Love, Fear and the Time Machine” mówią o przemianie. O podjęciu życiowej decyzji, z jaką każdy czasami musi się zmierzyć. Decyzji, która ma istotny wpływ na nasze dalsze życie. Co się zwykle dzieje z nami, kiedy taką życiową decyzję musimy podjąć? Z jednej strony czujemy ekscytację spowodowaną zmianą, czujemy się wolni, podnieceni, z drugiej boimy się tego, co nieznane, tego, co może nas spotkać. Wracamy pamięcią wstecz, wybiegamy myślami do przodu. To wszystko dzieje się w chwili, kiedy musimy zadecydować o czymś ważnym. Stąd taki a nie inny tytuł płyty – miłość, strach, doświadczenia z przeszłości – to najważniejsze siły sprawcze, jakie nami kierują. Chciałbym, żeby ten album oprócz tego, że będzie po prostu świetnie zagrany, nagrany i zaśpiewany, przede wszystkim mówił o czymś istotnym i był jednym z tych albumów, które w pewnym momencie stają się twoim najlepszym przyjacielem – mówi Mariusz Duda o nadchodzącym albumie. Szwedzcy melodyjni doom/deathmetalowcy, October Tide, podpisali umowę wydawniczą z Agonia Records. Nowy album grupy – następca „Tunnel Of No Light” z 2013 – jest obecnie w fazie pre-produkcji, a jego przewidywana data wydania to początek 2016. October Tide został założony w 1995 roku przez muzyków Katatonii – Jonasa Renske i Freda Norrmana. Po wydaniu dwóch krążków: „Rain Without End” (1997) oraz „Grey Dawn” (1999), zespół przestał istnieć na ponad 11 lat. W 2009 roku Szwedzi wznowili działalność z zamiarem wzniesienia swojej wizji melodyjnego doom/death metalu na kolejny poziom. Wraz z nowym perkusistą, Jockem Wallgrenem (Valkyrja, Astrophobos), muzycy koncentrują swoje siły na nadchodzącym, piątym albumie. Jak komentuje gitarzysta grupy, Emil Alstermark: – Zawsze mieliśmy dobre zdanie o Agonii i ich podejściu do cięższej muzyki. Jesteśmy bardzo zadowoleni z warunków umowy, jakie nam zaoferowali. Agonia to świetne wydawnictwo i dobry partner do współpracy dla projektu, jakim jest October Tide. Obecnie kończymy pre-produkcje albumu i mamy nadzieję, że już wkrótce zaprezentujemy wam odrobinę nowego materiału. Telenowela pt. „Morbid Angel” – najpierw światem


wstrząsnęła informacja, że Steve Tucker nie dość, że odnowił przyjaźń z mistykiem w białych adidasach, to jeszcze wraca do zespołu. Zostało to skontrowane wymijającymi się wzajemnie oświadczeniami Davida Vincenta, który najpierw twierdził, w myśl zasady „nic o nas, bez nas”, że dalej jest członkiem zespołu i nic nie wie kiedykolwiek miałby odejść, a później, że jednak zeń odchodzi. W międzyczasie odeszli najświeżsi muzycy – wysokoczoły Thor oraz niskopienny Tim Yeung. Dodatkowo Steve Tucker oświadczył, że następca elektronicznego „Illud Divinum Insanus” będzie na wskroś deathmetalowym klasykiem. Nie wiadomo, natomiast, co podpowiadają Trey’owi siedzący w jego głowie Przedwieczni. Firespawn – to kolejna supergrupa powołana do życia przez starych wyjadaczy szwedzkiego grania, znanych z Entombed (L-G Petrov, Victor Brandt), Necrophobic (Fredrik Folklare, Alex Friberg) i Dark Funeral (Matte Modin). Wbrew swojemu obliczu, zespół chce być definiowany nie jako supergrupa, ale jako nasienie samego Szatana, zrodzone ze sztokholmskiej ziemi, obficie podlanej wszelakiej maści alkoholem, aby siać zniszczenie. Limitowana ep-ka „Lucifer Has Spoken” ma się ukazać 7 sierpnia nakładem Century Media. Doświadczenie uczy, że supergrup było wiele, ale superalbumów wydanych przez te supergrupy dużo mniej. Pożyjemy – zobaczymy.

mieszanką gatunków folk/viking metal pojawi się w Poznaniu już 15.10.2015 w klubie Eskulap! To będzie prawdziwa muzyczno-łupieżcza wyprawa po Europie! Ich ekspansja na Poznań z dalekich zakątków Irlandii, Islandii i Szwecji rozpocznie się już w październiku. Eskulap tego dnia stanie się prawdziwą celtycką łodzią, która popłynie w rytmie folkowych dźwięków metalu. Cruachan to najbardziej doświadczony wiking w całej obsadzie, a towarzyszyć mu będą niemniej utalentowane i klimatyczne Skalmold oraz Ereb Altor. Skład zamyka polski akcent w postaci Valkenrag – celtycka perełka z Polski, która wydaje w tym roku swoją płytę. 30 sierpnia we wrocławskim klubie Alibi zapowiada się wybuchowe zakończenie wakacji! W ramach trasy „European Tour 2015” wystąpią dwaj giganci death metalu – Nile oraz Suffocation. Obydwa koncerty zapowiadają się arcyciekawie, ponieważ Nile zaprezentuje premierowy materiał ze swojej ósmej studyjnej płyty, którego premiera zaplanowana jest na jesień 2015. Natomiast Suffocation cyklem koncertów chce uczcić 25-lecie działalności, przygotowując na tę okazję specjalny, przekrojowy set. Bilety Kolekcjonerskie na to wyjątkowe deathmetalowe święto dostępne już w sprzedaży: www.pwevents.pl/pl/bilety,1,254.html

Jungle Rot zabrało się do promowania swojego nowego albumu chwaląc się gościnnym występem Maxa Cavalery oraz nagrywając teledysk do „Paralyzed Prey”, w którym członkowie po kolei giną. Nie są raczej zatem stworzeni do kariery filmowej Dziarscy emeryci z Carcass, Obituary, Voivod i Napalm Death postanowili pokazać światu jak powinno się grać metal i od 23 października będą przemierzać Europę w ramach trasy „Deathcrusher”. Z radością przypominamy, że trasa będzie miała również swój polski epizod – Gdańsk (11 listopada) oraz Warszawę (12 listopada). Dlatego też zalecamy już teraz zintensyfikowanie ćwiczeń fizycznych, mających na celu podniesienie wytrzymałości i wydłużenie czasu wykonywania podskoków pod sceną. Prawie zapomnieliśmy – do barczystych legend dołączył wszechpotężny HEROD. Po tym, jak świat ujrzało najnowsze dziecko The Grotesquery „The Curse of the Skinless Bride”, gruchnęła informacja, że swoje zęby ostrzy już w mroku Bone Gnawer. „Cannibal Krematorium” ma ukazać się 10 licpa nakładem Pulverised Records i będzie to pierwsze dzieło zespołu bez „Roggi” Johanssona. W połowie listopada na jedynym koncercie w Polsce pojawi się Cradle of Filth. Brytyjczycy z Suffolk wystąpią 12 listopada w katowickim Mega Clubie. Zespół już wyrusza na europejską trasę, która będzie promować najnowszy album „Hammer of the Witches”. Jedenasty longplay studyjny grupy trafi do sprzedaży w lipcu 2015 roku za sprawą Nuclear Blast. „Hammer of the Witches” będzie pierwszym dokonaniem Cradle of Filth nagranym w nowym składzie. W 2013 roku do formacji dołączyła Lindsay Schoolcraft na klawiszach, rok później szeregi grupy zasilili gitarzyści Richard Shaw i Marek „Ashok” Smerda. Agencje Heart Of Rock oraz PW Events zapraszają jesienią na koncert zespołów: Skálmöld, Cruachan, Ereb Altor, Valkenrag. Najazd Wikingów z wybuchową

Trwają prace nad drugim wydaniem książki „Polskie firmy fonograficzne”, opisującej historię około 1200 szeroko pojętych wydawców od 1899 roku do dzisiaj. Publikacja obejmuje wszelkie firmy wydawnicze z każdego gatunku muzycznego, a także tłocznie, hurtownie i dystrybucje. Książka ukaże się na płycie cd (grafiki, audio, video) i papierze. Autor zachęca do kontaktu wydawców, którzy jeszcze nie nadesłali do informacji tej ciekawie zapowiadającej się publikacjo (redakcja@muzycznyelblag.pl) oraz innych do wysyłania regularnych newsletterów w celu zaktualizowania biografii firmy. Pierwsze wydanie książki nadal dostępne: www.muzycznyelblag.pl www.facebook.com/musicpressandmedia


8

7g C nr 38 C 02/2015


Witaj Vicotnik, na początek naszej rozmowy, powiedz, co czujesz, gdy myślisz o debiutanckiej płycie Dødheimsgard? Jak wspominasz tamten okres? — Postrzegam ten album jako część mojej historii. Efekt ciężkiej pracy i kulminacyjny moment bardzo ciekawego okresu. Z pewnością będziesz zaskoczony, ale dla mnie „Kronet til Konge” nie był pierwszym krokiem na blackmetalowej scenie. Nie byłem jakimś leszczem, który wchodzi na nieznane wcześniej terytorium. Już wówczas ten materiał był bardziej sumą różnych doświadczeń, torował drogę dla czegoś nowego. Zanim dhg rozkręciło się na dobre Aldrahn miał swój zespół (Antenora), podczas gdy ja nagrywałem prymitywne demosy i rehy począwszy od 1991 roku, wyróżniłbym tutaj zwłaszcza promo Manes, które nagrałem z nimi w 1993 roku. Tak więc, gdy „Kronet til Konge” pojawił się na rynku, formuła black metalu nie była dla nas niczym obcym. To był dobry start, platforma i solidny fundament dla naszych późniejszych dokonań. Czy nie bywasz czasem znudzony zdającymi się nie mieć końca pytaniami o fenomen norweskiej sceny bm, która w latach 90-tych rozprzestrzeniła się po metalowym świecie niczym zaraza? — To zależy, znajduję największą przyjemność w rozmawianiu na te tematy z osobami, które w jakimś stopniu były wówczas zaangażowane w tę scenę, z drugiej strony czymś interesującym jest porównać doświadczenia ludzi z innych krajów i tego, jak oni odbierali to, co działo się w Norwegii w 1991 albo 1995 roku. W moim przypadku sprawa jest jeszcze bardziej zawikłana, gdyż byłem zarówno muzykiem, jak i fanem, oglądałem spektakl, w którym sam występowałem (śmiech). Był to bardzo interesujący okres głównie ze względu na fakt, że wszyscy byli tak bardzo zmotywowani w wypowiedzeniu wojny jakiejkolwiek konformistycznej postawie… To zadziwiający fenomen, zwłaszcza w obliczu dzisiejszej muzyki, wówczas artystyczny aspekt bycia blackmetalowcem był autentycznym stylem życia, podczas gdy muzyka była jego wytworem. Dziś te proporcje są zupełnie odwrócone, przynajmniej, jeśli chodzi o większość gatunków muzycznych. Jeśli chodzi o najnowszą płytę, kryje się za nią jakiś szczególny koncept, myśl przewodnia? W jakich okolicznościach powstawała nowa muzyka? — Na czysto fizycznym, materialnym poziomie, zasadniczą ambicją było tworzenie nowej muzyki tak długo i do tego momentu aż brzmiała właściwie i czuliśmy, że jest odpowiednia oraz reprezentuje to, czym dzisiaj jest ten zespół. Oczywiście dokonuję tutaj znacznego uproszczenia, ale tak to właśnie wyglądało, największym wyzwaniem pozostawało jednak stworzenie muzyki, która odzwierciedlałaby wiernie mój stan ducha, moje emocje. To niezwykle trudne. Usunąłem wiele utworów, riffów, wstępnych pomysłów, niekoniecznie,

9

www.fb.com/dodheimsgard C ¶ autor: Vulture

DHG wraca po latach milczenia z nową płytą, która wzbudza różne reakcje, od bezgranicznego uwielbienia, po kręcenie nosem i wytykanie dziwacznego brzmienia, chociaż z tym ostatnim to może być coś na rzeczy. Zakupiłem winyl, żeby poddać to jeszcze bardziej drobiazgowej analizie, ale muzyka jest moim zdaniem wyborna. Na początku nie mogłem dostrzec metody w tym szaleństwie, ale któregoś dnia ponownie zdjąłem czarny placek z półki i wszystko nagle zaskoczyło, nie muszę chyba dodawać, że od tego momentu płyta praktycznie nie opuszcza odtwarzacza. Drodzy Państwo, głos ma Yusaf Parvez aka Vicotnik. ↔


dlatego że były złe, nie mogłem jednak wówczas w nich zobaczyć samego siebie, nie miały tego emocjonalnego uposażenia, na którym tak mi zależało. Konceptualnie, album reprezentuje moje osobiste nastawienie do tego, czym jest egzystencja, życie samo w sobie. Album kręci się wokół idei przekraczania samego siebie, swoich ograniczeń i podejmuje próbę opisania wewnętrznego stanu narratora, który właśnie rozpoczął podróż, przedziera się przez najciemniejsze obszary własnego umysłu. Teksty nie skupiają się na ujęciu zagadnienia z tylko jednej perspektywy, nie oszczędzają również samego narratora, w zasadzie spoglądają na niego, jak na punkt zagubiony w bezkresnej pustce. Percepcja tego, co stanowi owa pustka, ów dół bez dna, może się różnić w zależności od systemu wartości przyjętego przez daną osobę, aczkolwiek emocje temu zagadnieniu towarzyszące są na swój sposób uniwersalne, tożsame dla wielu z nas. Konkludując, zasadniczą ideą był więc dość wariacki i abstrakcyjny pomysł, aby to, co było podróżą wspomnianego narratora gwałtownie i bez ostrzeżenia zmieniło się w osobiste piekło samego słuchacza. Nagrywanie tej płyty było prawdziwym wrzodem na dupie. Bardzo trudno jest pracować nad dość złożonym i skomplikowanym materiałem, który ma bardzo luźną strukturę. Kilkakrotnie musieliśmy zmieniać lokalizację, aby nagrać poszczególne partie pozostałych członków zespołu, za każdym razem musiałem więc również targać ze sobą mój własny sprzęt. Sama postprodukcja była największym wyzwaniem, z jakim przyszło nam się zmierzyć podczas prac nad tym albumem. Zajęło nam wiele czasu odtwarzanie wszystkich pomysłów, miksowanie ich indywidualnie i upewnienie się, że mogą one koegzystować z innymi rzeczami, jakie trafiły na ten album. Jak się czujesz mając Aldrahna ponownie w zespole? Jak opisałbyś chemię, która panuje w zespole na dzień dzisiejszy? — Chemia wewnątrz dhg jest całkiem dobra. Wszyscy w zespole zostali zwerbowani przeze mnie. Więc na dobre czy na złe, ja jestem osobą, z którą każdy z nich ma coś wspólnego. Co prawdopodobnie oznacza, że relacje między nimi nawzajem są na różnych stopniach zaawansowania, czasem dogadujemy się w mgnieniu oka, innym razem jedna osoba musi przerobić jakiś temat i znaleźć rozwiązanie, aby cała maszyneria znów mogła zostać wprawiona w ruch. Zabawnym faktem jest, że cała nasza piątka to w gruncie rzeczy ludzie o bardzo odmiennych usposobieniach i preferencjach. Na poziomie stricte artystycznym również bardzo się różnimy. Nie potrzebuję w zespole pięciu indywidualistów ulepionych z jednej gliny, potrzebuję ludzi o różnych zapatrywaniach na życie, którzy mogą coś wnieść do zespołu. Odpowiadając na twoje pytanie: Tak, cieszę się, że Aldrahn jest ponownie z nami. Miło jest ponownie współpracować z osobą, która dzieli ze mną dziedzictwo tego zespołu. Z perspektywy fanów, domyślam się, że jest to dla nich coś bardzo pozytywnego, iż ktoś za kim tęsknili jest ponownie członkiem dhg. Przy okazji, co sądzisz o „Deep Drone Master”? Czy Jon T. Wesseltoft, który udziela się w The Deathtrip jest wciąż członkiem Thorns? Czy myślisz, że Snorre kiedykolwiek nagra kolejny album? — Zaczynając od końca, ujmę to tak: nie wiem, nie wiem i tak – „Deep Drone Master” to zdecydowanie dobry i warty uwagi album. Nowy album ma dla mnie dość schizofreniczny wydźwięk, ujmuje mnie jego chorobliwa atmosfera, ciekaw jednak jestem, w jakiej chwili następuje przesilenie, moment, w którym ta muzyka może być zbyt trudna do ogarnięcia dla przeciętnego słuchacza? Pamiętasz ten pierwszy, pierwotny impuls, który skłonił cię do rozpoczęcia prac nad „A Umbra Omega”? — Cóż, co jest złego w tym, że ktoś tego nie ogarnia? Czy jako artysta naprawdę powinienem sobie zaprzątać

10

7g C nr 38 C 02/2015

głowę tym, że owoc mojej ciężkiej pracy okaże się czymś kompletnie nieprzystępnym dla przeciętnego słuchacza? Album może być odbierany w istocie jako twór dość schizofreniczny, przez jego wielowarstwowość i gęstą strukturę, przez które przetacza się istna lawina bardzo silnych emocji. Praca nad tą muzyką uświadomiła mi, że styl tak naprawdę nie jest ważny, podobnie podejście, jakie przyjmujesz w określonym momencie czasu do kwestii technicznych, samego wykonania muzyki, jedyne, co się naprawdę liczy to bardzo silny i skondensowany ładunek emocji i odpowiedniej atmosfery. Pierwotnym impulsem, który popchnął mnie do tworzenia nowej muzyki był mój ówczesny stan umysłu, czułem, że nadszedł właściwy moment. Kto jest odpowiedzialny za piękną okładkę i, co ona oznacza dla ciebie? — Za okładkę odpowiada profesjonalny designer, jej imię to Pia Isaksen. Znam ją od dawna i postrzegam jako przyjaciela. Wiedziałem więc, że komunikacja będzie przebiegać bezproblemowo i w istocie tak się stało. Moim zamierzeniem była bardzo „czysta”, sterylna oprawa graficzna, która mogłaby kontrastować z zawartością muzyczną, ale jednocześnie chciałem, aby to, co znalazło się na okładce było transparentne względem atmosfery, jaka wypełnia album. Jak już wcześniej zaznaczyłem, emocjonalny poziom, który osiągnęliśmy na tej płycie jest czynnikiem decydującym, spoiwem, wszystko się wokół tego kręci. Dla mnie ten obraz reprezentuje konsekwencje każdej nagłej i gwałtownej sytuacji, która nagle nadaje twojemu życiu zupełnie inny smak, zmienia perspektywę. Opustoszały krajobraz można również utożsamiać z poczuciem wyobcowania i izolacji, jaką jednostka odczuwa, rozpoczynając podróż w głąb samego siebie, podczas gdy piramidy mogą oddawać ukryte zakątki twojego umysłu, do których możesz dotrzeć, samotnie i w oderwaniu od jakichkolwiek bodźców zewnętrznych. Oprawa graficzna jest bardzo piękna, narzuca się słuchaczowi, chciałem, żeby znaczyła różne rzeczy dla różnych ludzi, przede wszystkim zaś, żeby zmusiła ich do myślenia. Czy myślisz, że społeczność skupiona wokół muzyki metalowej jest dzisiaj bardziej otwarta na eksperymenty? Jaka jest rola intuicji w twojej pracy, w byciu muzykiem? — Jestem zdania, że te siły się równoważą. Jest masa ludzi otwartych na nowe doznania oraz eksperymenty i równolegle istnieje olbrzymie grono ludzi, które uosabia bardziej tradycjonalny/konwencjonalny sposób myślenia odnośnie tego, czym ta muzyka powinna dzisiaj być. To bardzo rozległy temat, aby przesuwać granice musimy mieć szersze wyobrażenie o tym, co tak naprawdę jest dzisiaj konwencjonalne, oswojone, dopiero wówczas możemy zacząć badać nieznane terytoria. Odpowiadając na drugą część twojego pytania, intuicja odgrywa olbrzymią rolę w mojej profesji. Gdy tworzę te długie utwory, muszę polegać na mojej wiedzy i przeczuciu, dokąd zmierzam, nawet zanim tam dotrę. Często zaczynam nagrywać bez żadnych uprzednich przygotowań, po prostu chcę zobaczyć, czy stanie się coś magicznego, w sposób zupełnie spontaniczny i niezaplanowany. Oczywiście, czasami to może być jałowa praca, ale gdy natrafisz na jakiś moment, w którym nagle pojawia się interesujący fragment, to już wiesz, że jesteś na dobrej drodze. Gdy podczas długich improwizacji coś wartościowego pojawia się na horyzoncie, intuicyjnie przeczuwasz, że nadciąga coś dużego, wyprzedzasz bieg wydarzeń i wiesz, w jakim pociągnąć to kierunku, aby całość nabrała kolorów i mogła zaistnieć w postaci skończonego utworu. Gdzie obecnie dostrzegasz największy potencjał, jeśli mówimy o oryginalności i przekraczaniu kolejnych granic? — Naprawdę nie wiem. Nie jestem pewien, czy jakakolwiek forma muzyki może być oryginalna z uwagi na fakt, że jest to tylko określona sekwencja nut połączona ze sobą. Jakkolwiek, wciąż wierzę, iż sposób, w jaki możesz bawić się tymi kombinacjami nadal pozwala nam spojrzeć na muzykę jako nieskończony zbiór możliwości. Dzisiaj nie jestem już zainspirowany żadnym innym zespołem, nie ma żadnego innego zespołu, który sprawia, że chciałbym brzmieć tak, jak oni. Czasami jednak inspiruje mnie specyficzne podejście niektórych artystów, kolekcjonuję te doświadczenia i transformuję je w coś własnego. Weźmy na przykład takiego gitarzystę, jak Snorre, nawet jeśli nie słuchałem jego rzeczy od lat, to wciąż twierdzę, że wywarł on olbrzymi wpływ na sposób, w jaki gram na gitarze. Ta inspiracja zrodziła się przeszło 20 lat temu, jest wciąż

bardzo żywa, czuję ją podświadomie nawet, jeśli już na niej nie polegam i sam ruszyłem do przodu jako muzyk. W momencie, w którym ktoś wpłynął na formowanie się twojego własnego stylu, to wówczas ta inspiracja nie ma przedawnienia. Devil Doll również bardzo na mnie wpłynął, choć na zupełnie innym poziomie niż Snorre. Snorre uświadomił mi, w jak wyjątkowy sposób można traktować gitarę, ale Devil Doll bardziej otworzył mi oczy na aranżacje, atmosferę i to, w jak efektowny sposób można zaprezentować kawałek muzyki. Inni ludzie z kolei zaimponowali mi tym, jak płynnie poruszali się w środowisku studyjnym i jak w doskonały sposób dobierali brzmienia oraz produkowali swoją muzykę. Cały zbiór elementów wspomnianych powyżej plus nasze własne doświadczenia i ambicje składają się na to, czym jest DHG. Czy myślałeś kiedyś o zrealizowaniu jakiegoś spektakularnego pomysłu muzycznego, który pozostał jedynie w sferze planów ze względu na brak odpowiednich środków, finansów, logistyki, zasobów ludzkich? — Tak, naturalnie. Oczywiście aspekt finansowy często blokuje różne przedsięwzięcia. Aczkolwiek dzisiaj odnajduję olbrzymią satysfakcję na skupianiu się tylko i wyłącznie na muzyce samej w sobie. Ulegam wrażeniu, że sztuka pisania dobrej muzyki została w obecnych czasach rozmieniona na drobne, proporcje zostały zupełnie odwrócone, większą wagę przyciąga się do wizerunku niż do wartości samej muzyki. Więc moim celem jest dotarcie do takiego punktu, gdzie muzyka sama w sobie wystarcza, bez żadnych czynników, które mogłyby rozproszyć/odwrócić twoją uwagę od tego, co jest naprawdę istotne. Techniczne możliwości naturalnie są pewną blokadą, jeśli czegoś nie możesz napisać, to nie możesz tego napisać, ale jestem z tym pogodzony. Będąc w odpowiednim stanie umysłu, czynniki, które cię ograniczają mogą sprawić, że otworzysz się na zupełnie nowe podejście do muzyki. Ujmując to inaczej, ograniczenia nie muszą być ograniczeniami, oznaczają tylko, iż musisz być bardziej aktywny, musisz myśleć, wykorzystać własne zasoby, jak w efektywny sposób materializować swoje pomysły. Wciąż cieszy cię granie na żywo przed tłumem maniaków? Opowiedz mi o najdziwniejszej rzeczy, jaka przydarzyła ci się podczas waszych tras koncertowych. — Tak, granie na żywo wciąż jest fascynujące. Albo grasz świetny koncert albo nie. Percepcja płyty jako gotowego produktu może się zmienić po jakimś czasie, ale wrażenie, jakie pozostawiasz po sobie, grając koncert zostaje zdefiniowane tego samego wieczoru, nie sądzę, aby ktoś opuszczał gówniany koncert po to, by nagle po dwóch miesiącach zmienić swoje zdanie. Dobry show w dużej mierze opiera się na kolaboracji między zespołem i fanami. Jeśli oni czują energię płynącą ze sceny, to zauważą to w mgnieniu oka, zareagują na to, podobnie jest w przypadku samego zespołu – jeśli widzimy ich entuzjazm, to również na nas wpływa. Nie wiem, czy to jest najdziwniejsza rzecz, jaka przydarzyła mi się podczas bycia w trasie, ale kiedyś w Portugalii przypałętał się do mnie naprawdę dziwny koleś. W przerwach między piosenkami zaczynał do mnie gadać, np. coś w stylu: „Więc panie Vicotnik, nagra pan kiedyś nowy album Ved Buens Ende?„ albo „Wiesz, jak mogę namierzyć kolesi z Godflesh? Masz może ich adres?”. Pytania same w sobie nie były może głupie, ale niekoniecznie zadałbyś je muzykowi podczas koncertu. Wciąż graliśmy, podczas gdy nagle ten koleś podszedł do mnie i poprosił, żebym podpisał mu się na koszulce i płytach (śmiech)! Byłem niemalże zafascynowany tym, jak ktoś może być aż tak bardzo całkowicie wręcz zagubiony. Oczywiście, gdy tylko show dobiegł końca koleś przykleił się do mnie automatycznie, zadając mi całą noc pytania z księżyca. Gdy próbowałem się ulotnić, uścisnąłem jego dłoń, kurtuazyjnie podziękowałem za wsparcie i oddaliłem się do innego miejsca w tej samej sali. Gościowi zajęło może pięć minut nim ponownie znalazł się u mego boku, stał tak blisko, coraz bliżej, dopóki nie nawiązałem z nim kontaktu wzrokowego i dokładnie w tej samej sekundzie zasypał mnie gradem zupełnie przypadkowych pytań (śmiech). Większość koncertów jest w porządku, zwłaszcza na koniec wieczoru dzieje się dużo zwariowanego gówna. Doświadczyłeś na przestrzeni lat dewastujących efektów alkoholu czy dragów na swoje zdrowie? Używki odgrywały kiedykolwiek ważną rolę w kreowaniu nowych dźwięków, utworów? — Nie, narkotyki nigdy tak naprawdę nie były dla mnie istotne, to dość tani i wyświechtany sposób na poszerzenie percepcji, którego używałem wówczas,


gdy nie miałem dość doświadczenia tudzież pewności siebie, aby zrobić to zupełnie samemu, bez żadnej obcej ingerencji. To nie narkotyki, to umysł sam w sobie jest fascynujący, jest wieczną podróżą. Narkotyki nic nie znaczą bez umysłu, podczas gdy umysł może wciąż zrobić wszystko bez narkotyków. Nie chcę, aby ludzie postrzegali mój zespół jako bandę ćpunów, gdyż to mija się z prawdą. Nie zrozum mnie źle, nie żałuję niczego, co działo się w przeszłości, ale nie ma za tym żadnej szczególnej historii. Problemy zdrowotne dotykają wszystkich, u niektórych rozwija się cukrzyca z powodu ich uzależnienia od cukru i gównianej diety, inni z kolei niszczą własne płuca papierosami, jeszcze inni są w ogóle wątłego zdrowia, co również odbija się na ich psychice. Jestem pewien, że moje dawne przygody na pewno odbiły się w jakiś sposób na moim zdrowiu. Ok, zapytam zatem o to samo, co ów nieszczęśnik z Portugalii próbował wyciągnąć od ciebie podczas koncertu (śmiech). Będzie kiedykolwiek kolejna płyta Ved Buens Ende? Co myślisz o Virus? — Nie ma żadnych szans na powrót tego zespołu, naprawdę nie sądzę, aby istniała taka potrzeba. Pomiędzy Virus i dhg dzieje się wystarczająco dużo rzeczy, które przypominają w jakiś sposób Ved Buens Ende. Zwłaszcza Virus zatroszczył się o dziedzictwo tego zespołu, rozwinął to w odpowiednim kierunku. Nie miałbym z kolei nic przeciwko, aby zagrać kilka koncertów z Ved Buens Ende. Fani tego zespołu byli niesamowicie lojalni wobec nas przez te wszystkie lata,

zagranie na żywo kilku sztuk, byłoby więc idealnym sposobem na wyrażenie naszej wdzięczności. Na razie nie mamy żadnych planów, ale zobaczymy, co się wydarzy w przyszłości. Lubię Virus, nie wszystko, co zrobili mi podchodzi, ale raz na jakiś czas wypuszczają coś, co naprawdę mi się podoba, może to być nawet pojedynczy utwór. Mam również olbrzymi szacunek wobec Czarla. To nie jest tylko facet, który gra na gitarze, to prawdziwy artysta. Nie mam tu na myśli tylko jego umiejętności, bardziej szanuję go za to, kim jest i, jak potrafi przekuć swoje życiowe doświadczenia na język zwany muzyką. Jak to mówią, ten facet to THE REAL DEAL. Czy masakra Breivika zmieniła cokolwiek w norweskim społeczeństwie? Jak ustosunkowujesz się do nowej fali przybyszów z innych państw masowo napływających do Norwegii w poszukiwaniu pracy? — Nie mam żadnego problemu z imigrantami, ale ta debata rodzi bardzo niezdrowe emocje. Zauważ, że po sformułowaniu pytania odnośnie Norwega zabijającego ludzi wszelkich narodowości zagadujesz mnie o mój stosunek do imigrantów (celna uwaga – dop V.). Imigranci nie mają nic do czynienia w związku z akcjami tego człowieka. Jeśli, stojąc na poczcie w kolejce, w przypływie narastającej frustracji powystrzelam wszystkich ludzi tam obecnych, to nie jest przecież ich wina. Ujmując rzecz z szerszej perspektywy, nie było takiego momentu w historii, gdy rzeczy wyglądały w jakikolwiek inny sposób, więc czego oczekujemy? Wydaje mi się, że w zachodniej cywilizacji staliśmy

się zbyt zadowoleni z siebie i nasze żale i lamenty są w dużej mierze nieproporcjonalne do tego, co się dzieje w innych rejonach świata. Jeśli kilka osób ginie w Europie, świat nagle wstrzymuje oddech na kilka dni, podczas gdy na Bliskim Wschodzie giną tysiące cywili i przez agencje prasowe, jak i całe społeczeństwo taki akt nie jest nawet postrzegany jako news. Dla mnie to wszystko jest gówno warte, jedni i drudzy chcą ci sprzedać swoją truciznę w atrakcyjnym opakowaniu, ciągnąc cię w dół. Prawdopodobnie wiesz, jakie są moje korzenie, sam jestem imigrantem, co naturalnie może wpływać na moją perspektywę, sposób, w jaki odnoszę się do tego problemu. Ale to temat na inną rozmowę, musielibyśmy przeanalizować wiele aspektów, tych obecnych i historycznych, uporządkować naszą wiedzę. W tym konflikcie największy problem sprawiają ludzie, którzy są tak bardzo przywiązani do własnych opinii, sądów, że wyciągają rzeczy z kontekstu, aby tylko obronić stawianą przez nich tezę. Więc, jeśli mam wybór, wolałbym uniknąć takiego szarpania się. Poza tym dhg nie ma nic wspólnego z polityką. Naturalnie. Na koniec chciałbym cię zapytać o coś takiego – w niedawnym wywiadzie, jaki Fenriz udzielił dla Metal Sucks wspomniał, że przez kilka lat zmagał się z depresją. Czy sam doświadczyłeś kiedykolwiek tak silnej kumulacji negatywnych emocji, że wydawało ci się, iż zjada cię jakaś czarna dziura i nic nigdy nie ulegnie zmianie na lepsze? — Tak, doświadczyłem czegoś podobnego, właściwie wiele tych emocji można odnaleźć na „A Umbra Omega”. Nie chcę się zagłębiać w szczegóły, album reprezentuje dokładnie taką dawkę wydarzeń z mojego życia osobistego, którą mam ochotę się podzielić ze światem. W chwili obecnej, moje życie jest całkiem dobre, w pewnym momencie po prostu odwróciłem swoją uwagę od tego, co mnie irytuje albo z czym się nie zgadzam i skoncentrowałem się na rzeczach, które są w korelacji z tym, co mnie naprawdę zajmuje. Tak czy inaczej, ten świat jest naprawdę interesującym miejscem, nie ograniczaj go tylko do własnej, wrodzonej i ukształtowanej przez lata percepcji. Dziękuję bardzo za twój czas i życzę powodzenia z nową płytą. — Dzięki bardzo Vulture za twój czas i wsparcie dla naszego zespołu. C

11


Osiem lat przerwy między regularnymi albumami to całkiem pokaźny kawałek czasoprzestrzeni. Nic więc dziwnego, że Infernal War wraca do gry nieco odmieniony. Autorzy najbardziej oczekiwanej płyty roku sprokurowali bowiem muzykę, która w kontekście ich wcześniejszych dokonań może prowokować zaskoczenie. Może, a nawet musi prowokować do myślenia i uważnego odbioru całości, a nade wszystko niszczy z siłą większą niż dotychczas. Chwilę po premierze płyty miałem okazję porozmawiać z Warcrimerem, który chętnie opowiadał o rzeczach związanych z „Axiom”. ↔ Osiem lat, jakie upłynęły od ostatniego dużego krążka Infernal War to czas, w którym pracowaliście niczym stachanowcy. Ludzie związani z zespołem maczali w tym okresie palce w kilku naprawdę dobrych mniejszych i większych wydawnictwach. Dziwi cię to, że mimo tak dużej aktywności ludzie pytają, dlaczego drugą i trzecią płytę Infernal War dzieli taki szmat czasu? — Nie, bo są to inne zespoły. Zresztą tak naprawdę wcale nie zajmowały nam one specjalnie dużo czasu. Płyta Iperyt została nagrana jakoś niedługo po „Conflagrator”, a jedynym zespołem rzeczywiście aktywnym w czasie tej naszej, nazwijmy to umownie – absencji, był Voidhanger. Reszta to jakieś grzecznościowe epizody. Nasz udział

12

7g C nr 38 C 02/2015

w innych projektach nie był przyczyną przerwy, jaka dzieli „Redesekration…” i „Axiom”. Nie były nimi także odległości, jakie nas dzielą i fakt, że każdy ma swoje życie, pracę i obowiązki. Tak po prostu wyszło. Bez ciśnienia, terminów i kontraktów. Widocznie tego nam było trzeba. Nie stoi za tym żadna ciekawa historia. Pracując nad kolejnymi materiałami Voidhanger oraz Iperyt, odczuwaliście brak Infernal War? Swoją drogą to spodziewałeś się tego, że Voidhanger, jak by nie było, okaże się całkiem sporych rozmiarów podziemnym sukcesem? — Nie. Kiedy pracujemy nad materiałem któregokolwiek z zespołów, to jest on w danej chwili najważniej-

szy. Co prawda, czasem wspominaliśmy, że trzeba zabrać się na poważnie za nowy materiał Infernal War, ale wiedzieliśmy, że to tylko kwestia czasu. Voidhanger faktycznie radzi sobie całkiem nieźle, jak na taki mały, podziemny zespół i powoli rośnie w siłę. Co ciekawe, mamy całkiem niezły odzew nawet od ludzi, którym muzyka Infernal War jest zupełnie obojętna. Odczuwaliście pewnego rodzaju „spinę”, która z każdym kolejnym rokiem coraz bardziej naciskała na was, by wreszcie nagrać kolejny album? Domyślam się, że presja wytwórni była coraz bardziej odczuwalna. — Presji wytwórni nie było żadnej, ponieważ podpisujemy umowy na konkretny album, a nie długoterminowe


Ostatnie mniej aktywne lata dały Infernal War oddech od środowisk, które w pewnym okresie śledziły każdy krok zespołu i starały się za wszelką cenę zapewnić wam negatywny rozgłos w mediach? Czy udało się im realnie zaszkodzić zespołowi? Myślisz, że na wieść o premierze „Axiom” na squatach zapanowało ożywienie? — Jak widać, nie udało się. Myślę, że w chwili obecnej tylko naprawdę zatwardziali idioci będą mówić o faszyzmie w kontekście Infernal War. Od lat mamy mnóstwo fanów w Azji czy Ameryce Południowej, a z wieloma z tamtych rejonów mamy całkiem niezły kontakt, ale debili nie lubię tak samo, jak absurdów politycznej poprawności i przemilczania niewygodnych faktów w imię tolerancji i ideologii multi-kulti. Jesteśmy osobami twardo stąpającymi po ziemi i nie lubimy narzucania jakichkolwiek „jedynych słusznych” poglądów. Jeśli kogoś boli przez to dupa, to bardzo dobrze. Winston Churchill powiedział kiedyś, że faszyści w przyszłości będą sami nazywali siebie antyfaszystami. Prorok, panie. Jeśli mówimy o komplikacjach, jakie was dotykały to głównie dotyczyły one koncertów i zdarzało się, że organizatorzy ulegali naciskom. Teraz zaczynacie grać pojedyncze sztuki poza Polską. Czy w związku z premierą albumu, który jest głównym powodem naszej rozmowy planowana jest trasa koncertowa promująca „Axiom”? Chodzą słuchy, że granie koncertów nie należy do twoich ulubionych zajęć. — Och, nie przesadzajmy. Nie przepadam za życiem na walizkach, czekaniem aż wejdziesz na scenę późnym wieczorem ani przebywaniem przez dłuższy okres czasu z większą ilością ludzi. Wolę swoją kanapę, swój kibel i wannę. Dobry koncert jest natomiast pozytywnym doświadczeniem. Potwierdziliśmy na razie kilka zagranicznych, podziemnych festiwali. W Polsce na pewno coś zagramy, ale jeszcze nie wiem, czy będzie to jakaś minitrasa czy kilka pojedynczych koncertów w doborowym towarzystwie. „Axiom” to tytuł, który daje szerokie pole do interpretacji. Pojęcie to pojawia się w matematyce oraz filozofii i za każdym razem krąży wokół takich słów, jak prawda, prawdziwość, ale też godność, pewność czy nawet oczywistość. Używając tak mocnego słowa, niejako zanim jeszcze potencjalny słuchacz będzie miał szansę zapoznać się z zawartością płyty pod względem muzycznym, jak i tekstowym chcesz dać odbiorcy jasny i czytelny komunikat? Jeśli tak, to jaki? Moim zdaniem tytuł płyty jest też doskonałą alegorią drogi rozwoju, jaką przeszedł Infernal War od niszczącego i walącego prosto między oczy „Terrorfront” po nadal niszczący, acz mniej oczywisty i wielowymiarowy „Axiom”. — Cóż, nie powiem nic nowego, bo odpowiadam na to

pytanie w praktycznie każdym wywiadzie. Tytułowym aksjomatem jest tutaj ciemność mieszkająca w ludzkim sercu, jak i poza nim. Możesz próbować ją ignorować, spychać ją na dno świadomości albo próbować jej zaprzeczyć, ale ona zawsze tam jest. Bestia nigdy nie śpi, a niektórzy odczuwają jej obecność silniej niż inni, akceptują ją, uobecniają w swojej świadomości. Z jednej strony jest to energia bardzo destruktywna, z drugiej może pchać cię naprzód. Cóż, niech żyje zatracenie! Muszę jednak przyznać, że twoja interpretacja również jest słuszna. Chciałem, żeby tytuł nowej płyty był mniej jednowymiarowy, podobnie jak sama muzyka i teksty. Sam mówisz o tym, że dziś macie już ustabilizowane życie, rodziny, prace, własne miejsca, czy w takim zdawałoby się względnie wygodnym życiu nadal jest miejsce na ciemność? Wiesz, zastanawiam się nad tym, ile jest prawdy w słowach „niech żyje zatracenie”? Czy artysta, który osiągnął już pewien etap w życiu, ma obowiązki i kredyty do spłacenia nadal jest w stanie zatracić się w sztuce? — Oczywiście. Nie czuję potrzeby udowadniania czegokolwiek, ale to, co robimy traktujemy bardzo poważnie. Powiedziałbym nawet, że poważniej niż kiedykolwiek. Wiem, że najbardziej popularnym zawodem wśród większości blackmetalowych elitarystów jest zawód: syn w połączeniu z górnolotnymi deklaracjami i postrzeganiem wszystkiego przez pryzmat rzeczy najmniej w tym wszystkim istotnych; ale to już nie mój problem. Nie zawracam sobie głowy takimi pierdołami. Już pierwszy na płycie numer, czyli „Coronation” to powód, by powiedzieć głośno: „O, kurwa!”. Po cichu liczyłem, że nagracie album, który będzie rozwinięciem stylu Infernal War, ale bez oglądania się na to, co robiliście w tym zespole w przeszłości, nie sądziłem jednak, że stworzycie muzykę tak dziką i dosadną jednocześnie. Jak długo trwał proces kompozytorski przy tworzeniu „Axiom”? Płyta ta dojrzewała przez cały ten czas, gdy zespół pozostawał na bocznym torze, czy może jest efektem jednej intensywnej burzy mózgów? — Utwory na „Axiom” powstawały sobie spokojnie na przestrzeni 2-3 lat, choć niektóre riffy słyszałem jeszcze przed splitem z Kriegsmaschine. Na początku 2012 dostałem szkielety 5 utworów, kolejne powstawały co jakiś czas. Trzeba je było ograć na próbach i doszlifować, ale ostatecznie weszliśmy do studia w pełni przygotowani. Nie było burzy mózgów, było natomiast zaangażowanie. Nie wiem, czy na przestrzeni tych kilku lat zmieniło się wasze podejście do komponowania, ale słuchając „Axiom” czuję, że na tym albumie o wiele ważniejszy niż wcześniej jest rytm, puls, którym żyje dany kawałek. Nadal jest to brutalne i szybkie granie, ale o wiele bardziej witalne niż kiedyś. Wynika to z faktu, że rozwijacie się jako muzycy, twórcy czy może jest efektem wewnętrznych zespołowych fascynacji? — To po prostu naturalna ewolucja. „Redesekration…” i „Conflagrator” w pewnym sensie wyczerpywały temat tej bezlitosnej, opartej na ciągłych blastach jatki. My natomiast nie mieliśmy ochoty nagrywać kopii swoich

wcześniejszych dokonań, więc uważam, że to, co słyszysz na „Axiom” jest całkiem logicznym rozwinięciem naszego stylu. Nie było żadnej radykalnej zmiany, a jedynie kolejny krok naprzód. Nasze muzyczne fascynacje są dość szerokie i obejmują bardzo różną muzykę, ale Infernal War to zespół świadomy tego, co robi. „Axiom” to również materiał bardziej posępny i mroczny niż kiedykolwiek wcześniej. Skoro mówisz o świadomości zespołowej, to w czasie, gdy płyta nabierała kształtu mieliście jakieś momenty niezdecydowania, co do muzyki, jaka miała się na niej znaleźć? I z zupełnie innej beczki – płyta ta to pierwszy krok na nowej drodze rozwoju Infernal War? — Nikt niczego nie planował i nie kalkulował. Pewne zmiany przyszły zupełnie naturalnie. Przecież tak naprawdę każdy nasz materiał różnił się od poprzedniego, a „Axiom” nie jest żadną stylistyczną rewolucją. Nie nazwałbym go też nową drogą rozwoju. To po prostu kolejny, całkiem logiczny krok naprzód. Nie wyobrażam sobie, żeby dziś nagrywać kopię, którejś z poprzednich płyt. Z pewnością znasz już kilka opinii na temat „Axiom”, czy pokrywają się one z twoim osobistym postrzeganiem muzycznej zawartości tego albumu? Moim zdaniem jest to płyta bardzo dynamiczna, ale jednocześnie dzika i wulgarna. Próbuję tak na szybko przywołać w pamięci album z ostatnich lat, który zawierałby podobną muzykę i nic mi nie przychodzi do głowy – stworzyliście materiał świeży, który będzie zaskakiwał? — Recenzji widziałem całkiem sporo, bo Agonia wysyła je nam na bieżąco. Negatywnych nie widziałem – tylko dobre, bardzo dobre i znakomite, ale tak naprawdę recenzje nie mają przełożenia na rzeczywisty odbiór płyty, a ten jest rewelacyjny. Nawet ludzie, po których bym się tego nie spodziewał wypowiadają się o „Axiom” w superlatywach i wielu z nich myśli o niej podobnie jak my. Oczywiście nie każdy jest tym albumem zachwycony, ale naprawdę nie mamy na co narzekać. Jaki jest twój udział na etapie tworzenia muzycznej warstwy materiału? Dostajesz szkice gotowych numerów, do których masz zaaranżować wokale, czy może w Infernal War panuje demokracja i większość pomysłów musi być przedyskutowana na zespołowym forum tak, by „na produkcję” nie trafił numer, który komuś nie leży? — Moja działka to teksty i aranże wokali. Muzyki nie komponuję. Czasem mam jakieś uwagi typu skrócenie lub powtórzenie jakiegoś riffu w innym miejscu, a reszta przeważnie na to przystaje, bo wiedzą, że mam w głowie jakiś fajny aranż. W resztę się nie wpieprzam, ale generalnie wszyscy świetnie się dogadujemy i każdy liczy się ze zdaniem innych. Nic kontrowersyjnego nie usłyszysz. Muzyczny rozwój zespołu niejako wymusił na tobie rozwinięcie stylu wokalnego. „Axiom” to materiał zróżnicowany, a twoje wokale doskonale korespondują

www.fb.com/infernalwarofficial C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

kontrakty. Nie byliśmy związani żadnymi umowami, choć na brak zainteresowania ze strony wydawców nie narzekamy. Spiny też nie było, co najwyżej ciekawość, jak to ostatecznie zabrzmi, ale kiedy tylko usłyszałem pierwsze szkielety kompozycji wiedziałem, że o efekt końcowy martwić się nie trzeba.


z całościową wymową albumu. Czy stworzenie partii wokalnych do tej płyty było dla ciebie wyzwaniem? — Niespecjalnie. W ostatnich latach nauczyłem się lepiej panować nad swoim głosem i wykorzystywać go bardziej świadomie. Reszta to sprawy czysto instynktowne.

płyty od wprowadzenia cenzury w grafikach czy tekstach? — Nie, ale Agonia nigdy nie próbowała wymuszać na nas jakichkolwiek kompromisów. Szanuję ich za to.

Nawet najlepsze pomysły nie dałyby dobrego efektu, gdyby nie odpowiednio mocne, surowe i jednocześnie przejrzyste brzmienie, którym opatrzony został „Axiom”. Kiedyś mówiłeś, że Infernal War nie jest łatwo znaleźć studio, które spełni wasze oczekiwania – zatem, współpraca z M. jest dla was w pełni satysfakcjonująca? — Tak. M. wyrasta nam powoli na jednego z najlepszych realizatorów w tym kraju. Najnowsze produkcje Kriegsmaschine, Infernal War i Outre to przecież brzmieniowo (i nie tylko) poziom światowy. Czy realizator, który jest w stanie okiełznać tak różną materię muzyczną jest skory do współpracy? A może M. to typ, który za konsoletą zawsze ma własne zdanie i trzeba z nim walczyć, by przeforsować swoje pomysły? — Mikołaj to bardzo łatwy we współpracy i cholernie utalentowany człowiek. W dodatku jako muzyk i fan wywodzi się z klimatów leżących na przeciwległym do dzisiejszego brzmieniowego plastiku biegunie, więc dokładnie rozumie, co chcemy osiągnąć. No właśnie, tandetnego plastiku na „Axiom” nie uświadczysz. Materiał ten to ciężar, szorstka brutalność i blackmetalowy mrok. Wydaje mi się, że nie mogliście lepiej trafić, jeśli chodzi o wybór osoby, która pracowała z wami w studio. Od początku zakładaliście, że materiał ten zostanie nagrany w No Solace? — Tak i nikt inny nie był brany pod uwagę. Współpracowaliśmy z Mikołajem przy okazji Voidhanger, znaliśmy inne jego produkcje i nie rozważaliśmy innych opcji. Gdy opublikowaliście okładkę „Axiom” byłem trochę zawiedziony. Na pierwszy rzut oka to kolejny „komputerowy” obrazek, jakich dziś odbiorca muzyki widzi wiele. Jednak w chwili, gdy po raz pierwszy miałem okazję zapoznać się bookletem… no cóż, zdałem sobie sprawę z tego, że nadal zasługujecie na miano zespołu kontrowersyjnego. Pięć cholernie wymownych grafik układa się w tytuł płyty i prezentuje treści, które mogą się nie podobać. Tak mocne obrazy są potrzebne, by podkreślić słowa? — Wszystko na tej płycie ma swoje miejsce – muzyka, teksty, wokale. Nic tutaj nie jest przypadkowe. Jeśli coś jest mocne, to właśnie dlatego, że miało takie być.

patrzeniem na świat przez pryzmat poprawności politycznej. Uważasz, że tzw. Państwo Islamskie jest realnym zagrożeniem dla naszego świata? Wiesz, dla wielu Europejczyków problem Islamu nadal jest tylko i wyłącznie egzotyczną ciekawostką, jaką oglądają w wiadomościach przed wieczornym odcinkiem telenoweli… — …ponieważ ich mózgi wyprane są przez polityczną poprawność lub zwyczajnie boją się oskarżeń o rasizm. Żyjemy w chorych czasach, w których wiele faktów jest zatajanych, przemilczanych lub marginalizowanych, żeby czasem kogoś nie urazić. Wystarczy spojrzeć na to, co dzieje się w Szwecji czy Francji. Państwo Islamskie to robactwo, które jest wrogiem każdego, kto nie jest jego zwolennikiem niezależnie od wyznania czy koloru skóry, a robactwo powinno się tępić. Nie mówimy tu o wszystkich muzułmanach, bo część z nich obawia się tych pojebańców znacznie bardziej niż przeciętny Europejczyk, ale nawet tu, w Europie, nie brakuje śmieci otwarcie manifestujących swoje poparcie dla isis. Uważam, że jedynym sensownym DOSTĘPNYM potraktowaniem tych szkodników jest wypierdolenie ich z Europy w trybie natychmiastowym… choć wolałbym, by zrobiono z nimi to, co isis robi z „niewiernymi”. W każdym razie ludzie zaczynają mieć dość i, jeśli politycy dalej zaklinać będą rzeczywistość, to prędzej czy później ulice wielu europejskich miast spłyną krwią.

No tak, o tym już mówiliśmy – jesteście zespołem świadomym. Metalowi tekściarze traktują tę materię w bardzo różny sposób, a czym są teksty dla ciebie? Wizją świata przekutą w wersy współgrające z muzyką? Nośnikiem idei? A może wyrazem buntu? — Próbą zapisu pewnych emocji w taki sposób, żeby odpowiednio współgrały z muzyką. Pewnie nietrudno domyślić się, jakich.

Mocne słowa, ale trudno się z nimi nie zgodzić. Moim zdaniem „Axiom” skupia się na tej destruktywnej stronie wpływu ciemności na człowieka, a może nawet szerzej ludzkość. Wydźwięk tej płyty jest w moim odczuciu bardzo negatywny. Jaka przyszłość czeka twoim zdaniem człowieka, który już dziś żyje w totalnie bezwartościowym i zdegradowanym świecie? Człowiek… to nie brzmi dumnie? — Nie brzmi, ale nawet w tym zdegradowanym świecie można próbować żyć swoim życiem z podniesionym czołem. Na razie nam się udaje. Oczywiście istnieje niewielka grupa osób, na której w jakiś sposób mi zależy, a niektóre wydarzenia mogące mieć wpływ na moje życie nie są mi obojętne, ale przyszłość ludzkości jako ogółu niespecjalnie mnie interesuje. Minimum 99,9% populacji i tak najchętniej zamieniłbym w popiół.

Zatrzymajmy się na chwilę przy grafice w tle litery A. Przekaz jest jasny i raczej kłóci się ze współczesnym

Skoro mowa o kontrowersjach, czy dopuszczasz sytuację, że wytwórnia mówi „stop” i uzależnia wydanie

14

7g C nr 38 C 02/2015

„Axiom” to kontynuacja współpracy z Agonia Records – są tacy, którzy twierdzą, że Infernal War jest jednym z niewielu zespołów, które dobrze wyszły na prowadzeniu interesów z tą wytwórnią? Z czego twoim zdaniem wynikają takie opinie? Agonia rzeczywiście traktuje nie przynoszących zysków artystów bardzo przedmiotowo, a może to muzycy mają zbyt wyolbrzymione mniemanie o sobie i przelewają własne frustracje na konto wytwórni? — Nie mam pojęcia i nie interesuje mnie to. Agonia podpisała z nami umowę na „Terrorfront” w ciemno i od tamtego czasu nasza współpraca bardzo dobrze się układa. Zawsze wszystko uzgadniamy i póki co obie strony są zadowolone. Trzeba umieć zadbać o swoje interesy. Jedno jest pewne – jeszcze przed premierą krążka wytwórnia zadbała o mocną ofensywę promocyjną. Newsy w Terrorizer Magazine, Decibel – czy taka forma reklamy jest odpowiednią dla zespołu takiego, jak Infernal War? — Nie widzę przeciwwskazań. Profesjonalna wytwórnia promuje album, w którego wydanie zainwestowała pieniądze. Odpowiedziałem na wywiady do wielu magazynów, album cieszy się sporym zainteresowaniem. Nie ma w tym chyba nic kontrowersyjnego. „Prawdziwi” fani „podziemnego” metalu pewnie uważają inaczej (śmiech). Nadal uważasz, że Infernal War jest jednym z zespołów, które stanowią „doskonałą alternatywę dla tej spierdolonej, pełnej politycznie poprawnych zespolików, gówno wartej sceny.”? — Pewnie tak, ale mam to gdzieś. My po prostu robimy swoje, a to jak nas odbierają inni to ich sprawa. Psy szczekają, karawana idzie dalej. Alternatywa alternatywą, ale jak oceniasz dzisiejszą polską scenę metalową? Które z zespołów należą do twoich faworytów, a które marnują tylko powietrze? — Tych marnujących powietrze jest zbyt wiele, ale nie zawracam sobie nimi głowy, a zespoły należące do moich faworytów i tak każdy pewnie zna. W tym roku Embrional, Blaze Of Perdition i Outre rozdają karty. Z młodszych i mniej znanych kapel podobają mi się Mortus czy Freezing Blood. Wychodzi tez sporo zajebistych rzeczy spoza tradycyjnego metalu, lub metalu w ogóle – wystarczy wspomnieć zeszłoroczny album Tundra, Ampacity, Bisclaveret, Fleshworld, Dead Factory, ostatni album Vidian czy rewelacyjne Wieże Fabryk. Dobrej muzyki jest naprawdę sporo. Uważasz, że „Axiom” zaprowadzi Infernal War w miejsca, jakie były dla was do tej pory niedostępne? — To już się stało/dzieje. Na zakończenie zupełnie banalnie zapytam cię o to, jaką widzisz przyszłość przed Infernal War? — Nie wiem, nie jestem marzycielem, ale myślę, że tym razem na kolejne nagrania Infernal War nie będziecie musieli czekać kilka lat. Póki co, jest naprawdę nieźle. C



www.blackphlegm.com C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć Ville, grobowe pozdrowienia z Polski! Co słychać u autorów „Lunarterial” – jednego z najlepszych albumów 2014 roku? — Dni są teraz długie. Światło jest jaśniejsze. Kmioty pozostają w żałobie – ich własna zaraza nęka śmiercią. Wiem, że w skali od 1 do 10 dałbyś „Lunarterial” 8. Dlaczego nie najwyższą notę? Czy nie jesteś w pełni zadowolony z efektu końcowego? — To nie ma znaczenia. Błędy są rzeczywistością. Dobre jest to, że pojawiają się teraz także nieprzychylne recenzje, ale z oczekiwanych źródeł. To jest naprawdę dobry znak, że niektórzy ludzie nie są w stanie polubić tego materiału. Twoim zdaniem esencją muzyki, jest to, co wprawia pieprzone planety w ruch. Czy uważasz, że „Lunarterial” jest właśnie takim albumem? — Żylasty księżyc – dziecko księżyc – czy to jest to, co pomiiiiędzyyy? Samolot pełen uczuć? Księżyc promieniuje jedynie martwym światłem pochodzącym z martwych narodzin bilionów lat świetlnych wstecz. Do odkrycia pozostają jeszcze różnego rodzaju siły! W jednym z wywiadów przyznałeś, że „Lunarterial” oznacza cyrkulacje księżyca. To księżyc pełen niczym nasmarowany woskiem, ale i księżyc ubywający. Pływy i woda. Ciało i krew. Uważasz, że księżyc przybywający i ubywający, przypływy i odpływy mogą mieć wpływ na ludzkie zachowanie? Podobnież ludzie popełniają więcej morderstw podczas pełni księżyca. — Woda podnosi się wraz z przypływem, więc dlaczego tak samo nie miałoby być z krwią? To może być różnica zaledwie jednego kubka, ale jaka znacząca.

16

7g C nr 37 C 02/2014

Oto przed wami fiński Swallowed – porąbany death/doommetalowy twór, który w 2014 roku słusznie nie schodził z ust maniaków podziemia. Szkoda tylko, że wespół z zamieszaniem, jakie narobiła ta dwójka młokosów nie poszła gadatliwość w wywiadach. Zresztą po skontaktowaniu się z Ville Kojonenem, perkusistą i wokalistą w jednym, miałem wrażenie, że trafiłem na jego słabszy dzień, bo pieprzył jak potłuczony. Może przegrał walkę z samogonem, w końcu chude to i cherlawe. Tylko jak z takich dwóch chucherek mógł wyrzygać się taki potwór? ↔

Uwielbiam, gdy muzyka, teksty i grafiki tworzą nierozerwalną całość. Uważam, że obraz namalowany przez szwajcarskiego artystę Petera Birkhäusera, zatytułowany „Cztery Oczy” (surrealistyczny cień własnego sobowtóra) jest wspaniałym uzupełnieniem waszej chorej muzyki, które w pełni odzwierciedla schizofreniczną i niepokojącą atmosferę „Lunarterial”. Jak jawią się twoje przemyślenia na ten temat? — Po prostu to wszystko jest bardzo popierdolone! Samu (gitara, wokal – dop. M.) w wolnym czasie lubi malować i rysować. Dlaczego nie wykorzystaliście jego prac na rzecz okładki i oprawy graficznej „Lunarterial”? — Bo Samael jest mistrzem kłamstw. „Lunarterial” brzmi niemal jak strukturalny, kontrolowany chorobliwy chaos. Jeżeli się nie mylę, nagrywaliście to złowrogie dzieło przez ponad tydzień, a najtrudniej było wam sprostać analogowej formie rejestracji, do której podchodziliście po raz pierwszy. Czy na tym albumie są jakieś w pełni improwizacyjne elementy, coś na zasadzie wyzwolonego przepływu myśli zamkniętego w linearnych strukturach? — Jedynie trzeci na płycie „Arterial Mists of Doom” ma pewne punkty typowo kompozycyjne. Większość materiału powstała za pierwszym podejściem. Zapewne w największy flow wpadliście w 25-minutowym „Libations”, wieńczącym dzieło. Ostatnie 10 minut tego utworu brzmi jak psychodeliczne jammowanie, i to nie progrockowe. To prawda, że „Libations” jest wynikiem inspiracji Electric Wizard? — Nie. Te ostatnie 25 minut albumu powstały bardziej


pod wpływem węgierskiej MAGMY. Ale przed wejściem do studia mieliście zapewne przemyślany szkielet całego album i pewien szkic podziału ról? Nie podejrzewam, żebyście obaj podeszli do nagrywania „Lunarterial” niczym jeźdźcy bez głowy? — To wszystko było indywidualną domeną poszczególnych muzyków. Staraliśmy się nieinwazyjnie wpływać na siebie. To wszystko centralizowało się wokół emocji oraz improwizowania, wszystko w jednym tyglu. To była wzajemna improwizacja, ale z indywidualnym podejściem. Muzyka Swallowed jest mroczna, przygnębiająca, posępna, zła i budząca przytłaczające emocje. Czy jest ona odzwierciedleniem waszych ponurych charakterów, a może traktujecie ją jako wentyl właśnie tej ciemnej strony samych siebie? Potrzebujecie muzyki, by otworzyć wrota do tych złowieszczych krajobrazów? — Uważam, że staramy się powstrzymywać od blokowania w sobie tej ścieżki, o której wspominasz. Pasja oznacza również cierpienie. Czy jakaś filozofia lub ideologia napędzała wasz debiutancki album? — Jedyną filozofią jest na tym albumie regeneracja poprzez dekompozycję i rozkład. Brzmienie „Lunarterial” jest absolutnie przerażające i organicznie analogowe. Co sprawiło, że zdecydowaliście się do stworzenia tak korzennej atmosfery? — A po co w ogóle robić coś, co nie jest absolutnie przerażające? A po co w ogóle robić coś, co nie jest opłacalne, więc co robicie poza miażdżącą egzystencją Swallowed? Czy pracujecie, by zakupić sprzęt, opłacić czynsz, sfinansować koszty koncertów, itp.? — Obecnie tylko studiujemy. Co to się porobiło w Finlandii, że rzesze takich młokosów jak wy, ostatnimi czasy zapragnęły zatracać się w obskurnych klimatach posępnej starej szkoły death/ doom metalu. Niedługo Finlandia będzie jawić się nie jako Kraina Tysiąca Jezior, lecz Kraina Tysiąca Oldschoolowych Młodzików. — Moja opinia jest taka, że na ten temat nie powinno być żadnych opinii. Poczyniono pewne interesujące kroki. Niektórzy z moich przyjaciół weszli na całego w ten wielki powrót fińskiego death/doom metalu. Jednak w swoich zespołach nie mieli wystarczająco sporo wrogiej energii do pociągnięcia tego dalej. Zwykle taki podbój jest ciężką harówką, która doprowadza do zmęczenia, i nie jest to złe, w tym, czym się stało, ale w pewnym sensie ubolewam nad swoim poświęceniem w jeden z takich materiałów. W Finlandii przebudziły się wiedźmy, odraczane przez lata! A jaki zespół ukształtował was muzycznie? — Metallica. Weź nie pierdziel! Myślisz, że nie wiem, że twoim najlepszym, fińskim albumem deathmetalowym jest „Drawing Down the Moon” Beherit? — Beherit brzmi jak sosny i ogień! Nikczemna noc Wicca ponownie się rozpoczęła. Ta noc to CZARNY OBRZĘD – MOJA ŚMIERĆ! Festiwal Ceremonii sprzed wieków – Światło się zebrało – Światło tej nocy! Skoro jesteśmy już przy tak odjechanych początkach, to jak to wszystko się zaczęło ze Swallowed? W jakich okolicznościach pierwszy raz na siebie wpadliście, i jakie założyliście sobie cele? — Cele i inne tego typu pierdoły są dla sportowców lub innych tego typu miękkich pałek. Definiujemy wizje, a wizja nigdy nie zniknie. A poznaliśmy się przez niektórych przyjaciół. Słyszałem, że powoli pogrążacie się w nowym materiale i jest nawet nowy utwór o lesie i wiedźmach, który jest wstrząsający i ciężki. Kiedy będzie można usłyszeć tą nową otchłań rozpaczy? — Nigdy! Skoro tak, to masz jakieś ostatnie słowa nieposłuszeństwa dla maniaków Swallowed? — Nieposłuszeństwo i opór jest dla frajerów! Podporządkuj się!!! C


18

7g C nr 37 C 02/2014


Cześć. Co słychać, Karyn? Czy jesteś gotowa na wyznanie wszystkich tajemnic Gospel of the Witches? — Cześć, i dzięki za zainteresowanie. To przyjemność rozmawiać o Gospel of the Witches, oferując przy tym wyedukowanie w zakresie podstawowych zagadnień, które zostały zniekształcone lub ukryte w historii. Kościół we Włoszech na ponad 700 lat wprowadził w życie inkwizycję, która zdelegitymizowała kobiety, nazywając je „czarownicami”. Kościół doprowadził do tego poprzez tortury, gwałty i palenia ludzi na stosach, kobiet i mężczyzn, próbując wyeliminować ich z bogatej spuścizny historycznej, która jest dla wszystkich ludzi, dla ich naturalnej zdolności do uzdrawiania się i łączenia się z nieskończoną inteligencją. Kościół dokonał tego, by móc realizować syntetyczną religię opartą na mężczyznach, która odebrała prawo do wolnomyślicielstwa wszystkim ludziom. Muzyka Gospel of the Witches pragnie celebrować prawdy tych ludzi – czarownic, druidów, Longobardów, a także uniwersalnych tajemnic, według których żyli. Italia ma wspaniałą, bogatą i ważną historię okultyzmu lub „kultury”, w której wielu uzdrowicieli czy terapeutów, na przykład ponad 50 tysięcy druidów, w różnych formach i z różnych krajów praktykowało obok siebie, niektórzy nawet chronili innych przed kościołem. To ważne, ponieważ wszyscy mamy możliwość dowiedzenia się o nich i o tym, co on wiedzieli. Geneza Gospel of the Witches rozpoczyna się w lutym 2008 roku, kiedy to we włoskiej Toskanii spotkałaś Davide’a Tisto, gitarzystę Ephel Duath. Słyszałem coś o mieszkaniu razem w małym, nawiedzonym domku, w samym środku pola oliwek, i o duchu (a raczej o jego energii) starożytnej włoskiej czarownicy – Aradii… — Podczas gdy pierwszym utworem, jaki napisałam było „Salem’s Wounds”, odkryłam, że moją drogą nie było poznanie historii czarów i palenia czarownic w Ameryce, lecz odkrywanie na nowo włoskiej historii i moich związków z nią, którą głęboko kocham. Zaczęło się od zbiegu okoliczności, który nie był przypadkiem, że pojechałam do Toskanii, by nagrać solowy album wraz z Davidem Tiso i mieszkać w małym domku pośród oliwnych pól. Dopiero później dowiedziałam się, że właśnie z tego miejsca pochodzi Aradia. Właśnie w tym domu Aradia (żyjąca, w pełni świadoma osoba, ale nie w fizycznym ciele) zaczęła mnie uczyć (poprzez sztukę bycia medium) Starych Arkanów, historii włoskiego okultyzmu i Stregherii SALEM'S WOUNDS oraz mojego połączenia z ich rodowodem, którego wciąż się uczę. To było coś, co miało miejsce codziennie, każdego ranka przez kilka godzin. Następnie Davide obwoził mnie po całych Włoszech, znajdując miejsca, które tętnią starożytnym rezonansem. To będzie początek zmiany życia poprzez serię zdarzeń, które nadal występują. Ten głęboki zwią-zek jest tym, co wybrałam, aby teraz uczcić w mojej sztuce i muzyce nie tylko Aradię, ale również Dianę, Janarę i więcej. Tym samym potwierdzasz wierzenia wielu włoskich czarownic, które są przekonane o historycznym istnieniu kobiety o imieniu Aradia, która wniosła ożywienie do włoskiej magii. Naprawdę wierzysz, że Aradia została zesłana na Ziemię, by uczyć ludzkość „tej” sztuki? Oznacza to, że ona była, w opinii jej wyznawców, osobistością znaną w hinduizmie jako Awatar, która nauczyła ją, jak wykorzystywać moc magii. Aradia może być w pewnym sensie tak samo „historyczną” osobą, jak Jezus, Budda czy Kriszna. — Tak, wierzę w to, ponieważ to jest coś, czego nauczyłam się przez doświadczenie. Nawet mimo dezinformacji w książkach. Poruszyłeś również bardzo ważną kwestię – Awatar. Z powodu dogmatów religijnych wielu ludzi odwróciło się od prawd stojących za opowieściami o Buddzie czy Jezusie, a na dodatek nadal nie rozumieją lub mają wypaczony obraz, że prawdą jest jakoby służyli ich własnemu idealizmowi. Jezus, Budda i Aradia urodzili się jako zwykli ludzie, których życie potoczyło się według niezwykłych zwrotów akcji. Są dla nas przykładem, co my wszyscy możemy osiągnąć na

drodze duchowej ścieżki. A tych ścieżek jest bardzo wiele, jak i wielu nauczycieli, których możemy nazwać Awatarami, a także Mistrzami. Tak jak na Ziemi, ludzie decydują się zostać nauczycielami, uprawniając inne osoby do zrobienia czegoś w ich imieniu. To ma również zastosowania w świecie ludzi, którzy już nigdy więcej nie będą w swoich ciałach. Ludzi, których możemy nazwać Duchowymi Przewodnikami, Mistrzami, Archaniołami, Boginiami i Bogami. „Bóg” jest zbyt wielki dla nas, byśmy mogli nadać mu formę, są więc „agenci Boga”, jak Archaniołowie, Boginie i Bogowie oraz inni Duchowi Przewodnicy, którzy mogą się z nami komunikować i uczyć nas. A co sądzisz o książce amerykańskiego folklorysty Charlesa Godfrey’a Lelanda „Aradia lub Ewangelia Czarownic”, wydanej w 1899 roku? Zawarł w niej tekst pogańskich czarownic z Toskanii, który uważał za oryginalny. — W rzeczywistości nic nie wiedziałam o czarach, dopóki nie spotkałam Aradię. To ona w końcu doprowadziła mnie do tej książki, przeczytała mi ją i powiedziała, że większość materiałów w niej zawartych jest obłudnym i nieprawdziwym portretem jej nauk. Będąc nowa w tym świecie informacji, byłam zaskoczona i zastanawiałam się, dlaczego tak jest, więc ona nauczyła mnie wszystkiego. Ta książka maluje zakłamane obrazy zarówno Diany, jak i Aradii (nauczycielem najwyższego stopnia, Mistrzów) jako wiecznie urażonych szalonych kobiet przepełnionych złośliwą zemstą, uczących skromnej magii, przez którą kontrolowały innych. A tak naprawdę były Boginiami i nauczycielami wyższego rzędu. Sama definicja Awatara czy Mistrza Nauczyciela to edukacja bardzo wysokiej jakości, najwyższego uczenia, najwyższego dobra dla wszystkich. To, co mamy w tej książce, jest odzwierciedleniem „niskiej” magii na „poziomie ulicy”. Ona nie jest po to, by oceniać, ale żeby opisać magię poprzez ludzi, którzy mają naturalne zrozumienie „kontrolowania” energii, a ich życie opiera się głównie na codziennych dramatach i egzystencji, dumy z ochrony samych siebie przed tymi, którzy mogą im zaszkodzić. Wiele zaklęć w tej książce dotyczy kontrolowania innych, co jest sprzeczne z naukami Aradii. Po drugiej stronie magii jest ta „wyższa”, wyedukowana forma, wręcz organizacja bazująca na Magicznej Ceremonii i Rytuałach Najwyższego Kapłana lub Nauczyciela, kierującego uzdrawiającą energię i informacje od przewodników najwyższego szczebla, jak Archanioły czy Boginie. Chodzi o Medium w czystej postaci, rozeznanie i przestrzeganie Praw Natury. Każde narzędzie może być instrumentem służby w rękach osoby, ale i każde narzędzie może być narzędziem krzywdy w rękach osoby. To wszystko zależy od osoby. Wiele religii i współczesnej magii odzwierciedla osobowość i wolę osób, które stworzyły systemy i doktryny, a niekoniecznie Duchowych Przewodników Najwyższej Wibracji. To odbicie doskonale widać w chrześcijaństwie i katolicyzmie, gdzie ich Bóg jest pełen gniewu, mściwy, złośliwy, wymagający, a jednocześnie jest w pewien sposób podobno bardziej kochający i mądrzejszy niż ludzie. Widzimy Boga, jak jest z zbudowany w podobieństwie skromnych ludzi, a nie zbudowany w „wyższym” obrazie większej inteligencji i współczucia. Ty również potrafisz komunikować się z ludźmi, którzy… nie są już w swoich ciałach, a nawet przyzywasz duchy i duchowych przewodników. Uważasz, że jesteś prawdziwym medium i czarownicą? — Zanim zaczęłam trenować jako Medium, dając publiczne pokazy z istoty bycia medium, czasami myślałam, że to tylko moja wyobraźnia, jednak czasami to były tak oczywiste dowody, że nie mogłam tego zignorować. W pewnym momencie mojego dorosłego życia, Aradia pomogła zrozumieć pierwiastki „Medium”, które we mnie drzemały, dlatego też dotarłam do certyfikowanego duchowego trenera, pod którego okiem cały czas się szkolę. Na tych szkoleniach, my, studenci—medium, uczyliśmy się, jak zaangażować ludzi

w spirytualną komunikację. Dowody z tych komunikacji dawane są poprzez proces Mediumizmu, dzięki któremu kontaktujemy się ze świadomymi osobami nie będącymi już fizycznie w swoich ciałach, używając psychicznych zmysłów. Dla przykładu, ja, Medium, mogę stanąć przed grupą obcych osób, i używając moich technik potwierdzić obecność osoby-ducha, a następnie przekazać informacje dla jego krewnych i przyjaciół, cieszących się ziemskim życiem. Te wiadomości mogą być bardzo osobiste, mogą zawierać daty narodzin lub śmierci, ale i ulubione wspomnienia „zmarłego”, a także inne czynniki identyfikacyjne, jak cechy wyglądu, specyficzne elementy ulubionej biżuterii lub marki cygar, ale również przesłania, które „duchy” chcą przekazać, żyjącym krewnym, opowiadając im o swoim „życiu” w tej chwili, emocjach, dylematach, drogach życiowych, dosłownie problemach wszelkiego rodzaju. Podczas odczytów przekazuję te informacje bez jakiegokolwiek zadawania pytań, następnie zwracam się do odbiorcy informacji w celu potwierdzenia poprawności albo wytłumaczenia, jeżeli informacje się nieprawidłowe. Ale to nie jest pierwszy raz, kiedy kontaktujesz się ze zmarłymi. Podobnież wiele lat temu byłaś bliska śmierci, co miało znaczący wpływ na twoje życie młodej dorosłej osoby. Twoje życie było podobne do tego z filmu „Szósty zmysł”, gdyż cały czas podążali za tobą „martwi” ludzie. Przyznasz, że dla zwykłego człowieka to brzmi bardzo dziwnie. — To było coś, czego wielu ludzi doświadcza: „duchy” i „zjawiska nadprzyrodzone”. Dla wielu z nas to może być przytłaczające, zwłaszcza dla tych, którzy bazują jedynie na naturalnych doświadczeniach, nie wiedząc, co się dzieje technicznie i, w jaki sposób mogą mieć większą kontrolę nad tym, co się dzieje. Szkolenia i odpowiednia organizacja pomagają przekuć te doświadczenia we wspaniałe kształcenie się oraz bardzo naturalny proces, z którego potencjałem wszyscy się rodzimy. Czyli wierzysz, że coś lepszego czeka na nas po śmierci? — Tak, życie! I nie muszę w to wierzyć, bo po prostu to wiem dzięki doświadczeniu i wiedzy nabytej od wielu rodzajów ludzi-duchów. Czuję to całym moim ciałem, wystarczyło przejść proces nauki. A gdybyś, hipotetycznie, miała możliwość zadania jednego pytania „wszechwiedzącemu bytowi”, o co byś zapytała? — Jako praktykujące Medium, codziennie pytam się duchów-ludzi, Źródeł, Przewodników i Bogiń na różnych poziomach oraz różnych rodzajów. Mam odpowiedzi na wszystkie moje pytania, mam doświadczenie, którego szukałam. Wiem, że mogę zajść tak daleko, jak tylko zechcę, we współpracy z Duchem. To ekscytujące mieć dostęp do takiej encyklopedii wiedzy i wsparcia, a po mniejszym lub większym treningu jest ona dostępna dla wszystkich. A co sądzisz o religii, ogólnie? — Religia, w ogóle, to trzy wielkie doktryny, które są syntetyczną formą znacznie starszych oraz starożytnych religii, bazujących na Prawie Natury. Te starożytne religie zostały przekazane ludziom poprzez Mediumizm oraz Duchowych Przewodników, opierając się na Prawie Natury. Nie ma „Boga” do posłuszeństwa i karania, są naturalne prawa, które nie mogą być pominięte. Prawa Natury są częścią wielkiej inteligencji, której nie możemy zdefiniować, nadając jej płeć, imię, fizyczność czy też osobowość. Ta większa, nieskończona inteligencja jest tym, od czego pochodzą wszystkie formy, mimo że sama jej nie posiada. Religia, w swej naturalnej postaci, opuściła ciasny pokój, by się rozwijać oraz wzrastać, i nie została oznajmiona przez ludzi, ale raczej przez większy świat Ducha, którego wszystkie tajemnice są dostarczane wraz z odpowiedziami przez Mediumizm, badania naukowe i filozoficzne odkrycia. Starożytne religie

19

www.fb.com/Gospelofthewitches C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Jeżeli jesteście już po lekturze wywiadów z Acherontas i Devathorn, i twierdzicie, że mieliście do czynienia z greckimi kosmitami, to przed wami osoba jeszcze bardziej zaangażowana w ezoteryczną sferę naszego życia. Przed Wami Karyn Crisis – prawdziwa wiedźma i medium, która zarówno w życiu prywatnym, jak i muzycznym jest przetwornikiem i łącznikiem z TAMTYM światem. W końcu wszystkiego nauczyła się od Aradii, kobiety, której cieleśnie już dawno nie ma na ziemskim padole. A we wszystko zamieszali się jeszcze przesympatyczni jegomoście z Immolation. Oto muzyczna Strefa 11 – Gospel of the Witches. ↔


zwracały również uwagę na „Boga” jako coś większego niż potrafilibyśmy sobie wyobrazić, i nie jest kobietą czy też mężczyzną, ale aby mieć pewne zrozumienie widzimy „Boga” jako zrównoważone zjednoczenie damskiej i męskiej energii. To jest proste pojęcie, które sięga znacznie głębiej, oferując zaczepienie istoty początku dla osób poszukujących prawdy. Współczesne religie, jak chrześcijaństwo, katolicyzm i pozostałem dwie główne religie bazują na syntetycznych ideach, które były wdrażane do obalenia starszych religii. Starsze religie, bazujące na Prawach Natury dawały każdemu tą samą jednakową możliwość zadawania pytań o Źródło, „Boga”, mając równe szanse na te odpowiedzi, by ciągle uczyć się tego, czym jest wszechświat. Współczesne religie oddzieliły ludzi od „Źródła/Boga”, umieszczając pomiędzy nimi księdza, kaznodzieję, rabina, którzy podobno są jedynymi, potrafiącymi bezpośrednio kontaktować się z Bogiem. Jednocześnie wielu księży, kaznodziejów, rabinów wyznaje, że w dużej mierze nie miało bezpośredniego doświadczenia z Najwyższym, będąc po prostu jak reszta wyznawców, czekają na jakiś znak. Starożytne religie, poprzez Mediumizm, zapewniają każdemu wiele znaków. Współczesne religie zostały stworzone w odpowiedzi na wielką moc, którą posiadały w odpowiednim momencie, jak na przykład we Włoszech. Kobiety, które były zwane „mądrymi i wieszczącymi” które faktycznie leczyły ludzi z chorób, mogły mieć w sobie pierwiastek boskości, mogły przewidywać przyszłość, ponadto nauczały lekarzy i mnichów o leczniczych właściwościach roślin. Przekazywały te informacje od Bogiń i innych Duchowych Przewodników poprzez Mediumizm. Ich siła była wspaniała. Zarówno kościół jak i wojsko postanowiły strategicznie obalić te kobiety, a także i niektórych mężczyzn, w celu wprowadzenia w życie religii opartej na mężczyznach. Ale ludzie z pasją wierzyli w Boginie, ponieważ oni rzeczywiście doświadczyli ich obecności dzięki tym kobietomprzewodnikom. Dlatego też, aby przekonać ludzi do istnienia nowego Boga-mężczyzny, o którym jeszcze nikt nie słyszał, kościół i wojsko zaplanowały tortury, porwania, gwałty, a także palenie żywcem kobiet (i mężczyzn), nazywając je „czarownicami” oraz przekonując ludzi, że te kobiety były złe i w zmowie z diabłem. By „pomóc” przekonać ludzi, kościół torturował i porywał również zwolenników tych kobiet lub kogokolwiek, kto nie przyjmował nowego „Boga”. Ponieważ nikt nie doświadczał tego Boga-mężczyzny zrobionego na zamówienie, taktyka tortur i zastraszania zatrudniała ludzi do przekonania, by inni odwrócili się od tego, w co wcześniej wierzyli. To było coś na zasadzie kampanii mowy. Potrafisz rzucić na kogoś urok? — Istnieje ogromna cena za rzucenie na kogoś uroku. Ten, kto tego żąda musi zapłacić wielkie pieniądze, a ten, kto to robi, płaci swoją karmą. Zwykli ludzie w codziennym życiu cały czas rzucają na siebie „uroki”. „Urok” jest tylko zmianą na pewien okres czasu. Może mieć pozytywne intencje, jak modlitwa o uzdrowienie, ale może mieć również negatywny wymiar, jak nienawidzenie kogoś, mówienie o kimś zazdrośnie lub rozsiewanie o nim plotek. Kontrast męskości i kobiecości, równowaga między energią płci męskiej i żeńskiej oraz zjednoczenie Boga z Boginią jest stałym elementem twoich wypowiedzi, wręcz kompozycją do tego, co robisz w Gospel of the Witch. Przypomina mi to nieco Kościół Procesu Sądu Ostatecznego, głoszącego zjednoczenie Chrystusa z Szatanem… — Nic nie wiem o takim koncepcie. Aby podjąć świadomy komentarz, musiałaby przeczytać o ich filozofii ich własnymi słowami. Wierzę jednak, że cała świadomość i wszystkie formy energii pochodzą od jednego Źródła. Więcej w tobie pierwiastka boskości (dobra), czy diabelskości (zła)? — Właściwie, wszyscy jesteśmy w pełni zdrowia, obfitości, pokoju, umysłowej bystrości i miłości. To jest nasz naturalny stan. Jednak nasze myśli mogą wpłynąć na „drogę” tego naturalnego stanu poprzez tworzenie przeszkód dla tej prawdy, przez kreowanie iluzji oraz strachu. To wszystko jest kwestią wyboru, którąkolwiek rzeczywistość doświadczymy. I zawsze możemy zmienić nasze doświadczenie dzięki odpowiednim wyborom. A w ziemskim życiu, cały czas wychodzimy naprzeciw doświadczeniom, cały czas pozwalając na wybór naszej odpowiedzi w pozytywny lub negatywny sposób, w boskim lub diabelskim pierwiastku.

20

7g C nr 38 C 02/2015

Czy w okultyzmie i czarach czerpiesz tylko z jednej szkoły, a może podchodzisz do nich bardzo eklektycznie? — Uwielbiam się uczyć. Uwielbiam wiele różnych doktryn okultystycznych, jestem z wieloma bardzo dobrze zaznajomiona. Rozpoznaję podobne korzenie u wielu z nich i technicznie wiem, skąd pochodzą. Jestem również w stanie rozpoznać, w których szkołach emanują od Wyższego Źródła, jak Duchowi Przewodnicy, Bogowie i Boginie, a w których pochodzą od ludzkiego ego. Aradia nauczyła mnie, jak rozpoznawać kolegów po fachu na którejkolwiek ze ścieżek, co daje mi wielką radość. Nie da się ukryć, że jesteś w to bardo mocno zaangażowana, jednak ostatnio boom w metalowych kapelach na okultyzm, gnozę, kabałę i żydowski mistycyzm przybrał wręcz karykaturalne rozmiary. — Nie jestem odpowiednią osobą, by o tym rozmawiać. Nie słucham zbyt wiele muzyki, więc nie jestem świadoma o różnorodności ruchów, o których mówisz. Słucham muzyki, która jest szczera i ma coś w sobie medytacyjnego, jak Tryptikon czy Wardruna lub cięższych, bardziej intensywnych dźwięków. To, ty mi raczej powiedz, gdzie u tych wszystkich zespołów prawdziwa wiara, a gdzie pusty frazes. Tam, gdzie aż kipi od pieprzonego, złowieszczego rytuału, jak w „Salem’s Wounds”, od którego bije celebracją okultystycznych rytuałów i wiedźmowatością. — Dzięki, taki był zamiar. Myślę, że epitety określające muzykę Gospel of the Witches mają dwojaką naturę i zależą od słuchacza – niektórzy czują złowieszczość, zaś inni piękno. I emocjonalną mantrę, ale nieco odmienną od tej znanej z Buddyzmu. W tych momentach słychać inspiracje Cranes oraz Cocteau Twins. — Nie sądzę, by te wpływy były częścią tego albumu. W ciągu ostatnich siedmiu lat nie słuchałam zbyt dużo muzyki, o wiele więcej czasu poświęcając na wsłuchiwanie się w odgłosy wszechświata i wszystkiego, czego mnie uczył. Przypuszczam, że wszytko, czego obecnie się uczę, jak i wpływy z przeszłości typu Cranes i Cocteau Twins są w pewien sposób jedną częścią. Czy muzyka jest dla ciebie pewną formą katharsis i transformacji? Czymś na zasadzie osobistej podróży i spowiedzi? — Absolutnie, dla mnie muzyka skazana jest na rolę transformacji i diatezy, często okupionych wielkim trudem. Wydaje się też być dla mnie podróżowaniem w ciemnościach w celu odnalezienia światła. Utwory „Mother” i „Salem’s Wounds” odwołują się do palenia czarownic na stosie, ale, jeżeli się nie mylę, ty nie lubisz terminu ‘ofiarnego palenia czarownic’? — Ten termin został sprzeniewierzony. Te kobiety nie zostały spalone na stosie w ramach ofiary dla jakiegoś Boga. Zostały spalone, by ukryć ich prawdę, systematycznie i zorganizowanie przez kościół i wojska Rzymu, więc ten fałsz bardzo szybko wszedł w życie. Palenie czarownic powinno nazywać się ludobójstwem, bo zarówno mężczyźni, jak i kobiety zostały zamordowane. To trwało przeszło 700 lat, do tego stopnia, że niektóre wsie zbuntowały się fingując porwania wszystkich matek, córek i żon, pozostawiając jedynie chłopców i mężczyzn. Ta strategia wzbudzania strachu w ludziach, utrzymywała je w jeszcze większej prawdzie, w tym, kim naprawdę były i tym, jak działa wszechświat. A w jaki sposób do tak uduchowionego projektu, pełnego bogiń i bogów udało ci się skaperować do współpracy Rossa Dolana i Boba Vignę z Immolation? — Po tym, jak z Davidem nagraliśmy kilka próbek demo, zapowiadających to, czym stały się utwory „Mother” i „Salem’s Wounds”, zdaliśmy sobie sprawę, że potrzebujemy bardzo gęstych refrenów. Chciałam śpiewać swoje partie gdzieś w tle, ale w tym samym momencie chciałam czegoś „szerszego” i głębszego w brzmieniu, dlatego zapragnęłam wprowadzić męski głos. W tym czasie Davide pokazał mi video Immolation „A Glorious Epoch” i natychmiast wiedziałam, że chcę mieć głoś Rossa na albumie, więc od razu wysłałam mu maila. Poprosił o możliwość przesłuchania demo, przeczytał teksty i odpisał, że podoba mu się kierunek muzyczny oraz koncept, więc jest całkowicie zainteresowany. Kilka dni później Immolation grało wraz Cannibal Corpse w San Francisco, więc z Davidem pojechaliśmy pogadać z Rossem i Bobem o naszym projekcie. Kiedy

nadszedł czas, Ross zarejestrował wszystkie swoje partie i cały czas był z nami w kontakcie przez cały proces nagrywania, miksu, masteringu, w ogóle zaangażował się we wszystko, co działo się wokół Gospel of the Witches. Czuliśmy, że naprawdę mu zależy, więc zdecydowaliśmy zapytać się go, czy nie zechciałby być pełnoprawną częścią zespołu na wokalach i basie. Kiedy się zgodził, zapytaliśmy się Boba, czy by nie dołączył jako gitarzysta, ponieważ czuliśmy, że ma ogromną muzyczną moc, która dodaje wspaniałej i intensywnej energii. Również się zgodził. Wróćmy do twoich muzycznych korzeni – jako dziecko wykonywałaś muzykę klasyczną, więc, co było pierwszą inspiracją, by wprowadzić w życie Crisis, później ewoluować w Ephel Duath, a teraz spełniać się w zupełnie innym Gospel of the Witches? — Przypuszcza, że mój wkład w Crisis był instynktowną reakcją na muzykę, którą zespół miał już napisaną. To była pierwsza ciężka muzyka, do której miałam sposobność zaśpiewać, pozwalając, by moje reakcje wyraziły się samoczynnie, w miarę bez obróbki. Nigdy nie miałam wielkiego nastawienia na metalową muzykę, znałam surowy industrial (trochę elektroniki, trochę organicznego grania), który był mroczny, a dodatkowa ciemność przyciągnęła mnie do metalu. Już w szkole średniej, miałam pragnienie, by być w zespole, ale byłam samotnikiem i nie znałam innych muzyków, dopóki nie przeprowadziłam się do Nowego Jorku. Zawsze odczuwałam muzykę jako powołanie, ponieważ już od dziecka marzyłam, by zostać cyganką i grać na skrzypcach. A jak widzisz swój rozwój jako muzyka od czasów Crisis? Czułaś, że przed tobą perspektywa ciągłych zmian? — Rozumiem to teraz, kiedy śpiewam, mój głos nie jest do końca moim głosem – jestem przetwornikiem. Wiem, kogo myśli przekierowuję i rozumiem, że jestem tylko instrumentem. Nadal muszę się odsłaniać, otwierać usta, utrzymując ciało i umysł w dobrej formie. Myślę muzycznie i w tym kontekście dojrzałam oraz się wiele nauczyłam. Jestem naturalna, nie jestem „muzykiem” w sensie bycia „artystą”. Mam znikomą wiedzę techniczną i nie jestem w stanie jammować oraz improwizacyjnie „szkicować”. Kiedy czuję się poruszona muzyką, odnajduję siebie do wyrażania słów i dźwięków, ale nie jest to coś, co jestem w stanie robić cały czas. Tym razem czuję, że używam swojego głosu na najwyższym poziomie w mojej karierze, i jestem tym podekscytowana. Czyli kreatywności oraz inspiracji ci nie brakuje? — Pewnie, ciągle naciskam samą siebie, żeby się uczyć. Cały czas poszukuję, rosnę, podnoszę się przeciwko strefom komfortu, co utrzymuje moje życie w świeżości i jest dla mnie interesujące. Jeżeli ma to odzwierciedlenie w mojej twórczości, to wspaniale. Ale miałaś dosyć długi kryzys kreatywności i zainteresowania muzyką, zaraz po odejściu z Crisis. — Byłam w zespole przez 13 lat i moje życie stało się synonimem muzyki, a wraz z tym przyszedł stres i biznesowa strona muzyki. Chciałam się dowiedzieć, kim jestem, poznać moją tożsamość, ale bez muzyki. Dotrzeć do centrum samej siebie, sprawdzając przy tym, czy można być zaangażowanym w biznesową stronę muzyki, nie tracąc pozytywnego nastawienia do tego wyboru. Musiałam się też oswoić i nauczyć wszystkich „nadprzyrodzonych” doświadczeń, które mi się przydarzyły, a było ich wiele, codziennie, i to różnego rodzaju. To było przytłaczające, a duchowa strona tego wszystkiego wydawała się stać w sprzeczności z biznesową twarzą muzyki. Z kolei Davide Tiso, 5 grudnia 2014 roku, postanowił zakończyć Ephel Duath z powodów głęboko osobistych. Czy upadek Ephel Duath miał coś wspólnego z narodzinami Gospel of the Witches? — Tak, jak wspomniałeś, wszystko było w oficjalnym oświadczeniu Davide’a. To był jego zespół i trzeba to uszanować, więc nie jest to odpowiednie miejsce, by komentować jego wybory. Jesteś założycielką Exrosister, linii odzieży specjalnie zaprojektowanej dla kobiet. A co z twoimi rysunkami, obrazami? Gdzie można je zobaczyć i zapewne nabyć? — Moje obrazy i prace plastyczne można zobaczyć na www.KarynCrisis.net, zaś kupić na www.etsy.com/shop/ karyncrisis


Dzięki za poświęcony czas, ostatnie zaklęcia należą do ciebie. — Dziękuję bardzo za wspaniały wywiad. Doceniam wszystkie przemyślane pytania i trud, jaki musiałeś włożyć w wyszukaniu wielu informacji. Wiele błogosławieństwa dla ciebie, niezależnie od tego, w co i kogo wierzysz. Najcieplejsze pozdrowienia. C

21


Outre to młoda stażem ekipa z południa Polski, która przebojem wdarła się do pierwszej linii frontu naszego podziemia. Działają krótko, ale wydana w kwietniu debiutancka płyta może zawstydzić wielu grajków, którzy męczą swoje instrumenty od lat. O kulisach powstania jednej z ciekawszych płyt tego roku rozmawiałem z Marcinem, basistą Outre. ↔ Debiutancka płyta to zawsze pewnego rodzaju niewiadoma. Nawet zespoły, które mają już na koncie mniejsze wydawnictwa dopiero na debiucie ukazują swoją prawdziwą twarz. Uważasz, że debiut Outre może być dla potencjalnego słuchacza wyznacznikiem drogi, jaką wraz z nim rozpoczynacie? — To okaże się dopiero na drugiej lub trzeciej płycie. Zmiany, jakie zaszły w naszej muzyce od czasów pierwszej ep-ki są na pewno zauważalne, ale na razie sami nie wiemy, czy punkt, w którym jesteśmy obecnie będzie tym, w którym zatrzymamy się na dłużej czy pójdziemy w innym kierunku. Co chcielibyście osiągnąć za sprawą tego krążka? Kiedy będziecie mogli powiedzieć, że debiut Outre odniósł sukces? — Sukcesem samym w sobie jest dla nas to, że ta płyta ukazała się oficjalnie. Po drodze mieliśmy parę potknięć, część z nich dosyć krytycznych dla całego procesu produkcji. Jednak efekt finalny już jest namacalny i krążek kręci się w odtwarzaczach paru osób. Jeśli miałbym zastanowić się nad innymi kryteriami sukcesu „Ghost Chants” to zdecydowanie chciałbym, aby ta płyta przetrwała tak zwaną próbę czasu – żebym mógł wrócić do niej po latach i być wciąż z niej zadowolony. Nagrałem już parę płyt z innymi zespołami, z różnym efektem, niektóre wciąż napawają mnie dumą,

a o niektórych chciałbym zapomnieć. Liczę, że „Ghost Chants” przejdzie zarówno w mojej, jak i innych, pamięci do tej pierwszej grupy. Sytuacja, gdy chwilę przed sesją nagraniową, a właściwie to już na progu studia zespół pozbywa się ze swoich szeregów wokalisty nie zdarza się często. Domyślam się, że decyzja o tym, by Outre nagrało debiut bez Andrzeja za mikrofonem nie była łatwa, ale czy dziś, gdy patrzycie na tę kwestię z perspektywy czasu, uważasz, że była konieczna? — Nie była łatwa, ale była konieczna. Nie będę wchodził w szczegóły i porównywał ścieżek, które zostały nagrane z udziałem Andrzeja, a finalnej wersji wokali, jakie znalazły się na płycie. W obliczu tego, że płyta jest na rynku i wzbudza moim skromnym zdaniem dosyć spore zainteresowanie, nie ma to żadnego znaczenia. Wiele osób w chwili, gdy upubliczniliście to, że Andrzej nie jest już wokalistą Outre wróżyło rychły koniec zespołu. Przyznam, że sam też miałem duże wątpliwości, co do przyszłości i nadchodzącej wtedy wielkimi krokami płyty, ale wybór nowego śpiewaka i to, czego Stawrogin dokonał sprawiło, że chyba nikt już nie ma wątpliwości, że był to wybór z gatunku bardzo dobrych. Jak doszło do tego, że Stawrogin zaśpiewał na „Ghosts Chatns”? Czy w tej chwili jest

on etatowym wokalistą Outre, który będzie towarzyszył wam w wojażach scenicznych? — Do współpracy doszło bardzo prosto. Złapałem Stawrogina w krakowskiej Fabryce, kiedy grał razem z Massemord. Zapytałem, czy nie byłby zainteresowany położeniem wokali na nasz album. Parę dni później ustaliliśmy warunki, ja zacząłem na nowo pisać teksty, a Stawrogin sukcesywnie aranżował i nagrywał swoje partie. W tej chwili Stawrogin nie jest w stanie grać z nami na stałe, ma swoje życie i swoje projekty muzyczne. Jeszcze przed premierą nieoficjalnie dało się usłyszeć, że debiutancki lp Outre będzie jedną z ciekawszych pozycji, jakie ukażą się w tym roku. No i, cóż, plotki potwierdziły się w 120%. Nagraliście materiał dosadny i szalony. Twoim zdaniem płyta ta pasuje do dzisiejszej sceny blackmetalowej? — Nie wiem i szczerze mówiąc nie bardzo mnie to interesuje. Może brzmi to trochę bezczelnie, ale naprawdę to jest ostatni warunek do spełnienia, czyli dopasowanie się do trendów. Oczywiście, że nie jesteśmy superoryginalni, nie wymyślamy black metalu na nowo, mamy swoje inspiracje, jednak patrzenie, czy ktoś to robi dokładnie tak, a nie inaczej i przekonanie, że musimy też tak to zrobić… Nie, po prostu nie. Autorem całości muzyki na „Ghosts Chants” jest Damian, czy w związku z tym można powiedzieć, że dźwięki, które słyszymy na tym albumie są dziełem zespołu? Damian jest kompozytorem, który daje się przekonać do pomysłów innych nawet, gdy nie do końca odpowiadają jego wizji? — Sprawa komponowania utworów jest bardzo prosta – Damian jest kompozytorem muzyki Outre i na razie nie zanosi się na zmiany w tym obszarze. Naturalną kwestią jest to, że w momencie przystąpienia do nagrywania, każdy dokłada swoją część w danym obszarze, dzięki czemu w przedprodukcji album przeobraża się w kom-

WE BELONG TO THE EARTH

22

NOT TO THE SKY

7g C nr 38 C 02/2015


pletny twór, który nierzadko z przedprodukcją ma niewiele wspólnego, ale motorem jest Damian i od niego wychodzą wszystkie pomysły bazowe.

Jest to też materiał zdecydowanie dojrzalszy, który ukazuje Outre jako zespół świadomy formy, w której rzeźbi muzyczne figury. Czy wasze spojrzenie na muzykę i proces tworzenia zmieniło się od czasu, gdy ogrywaliście pierwsze numery na „Tranquility”? — Na pewno, przynajmniej z tego powodu, że „Tranquility” było tworzone w zasadzie przez jedną osobę, a „Ghost Chants” w pięć. Przed nagraniem pełnego albumu graliśmy regularnie próby, składaliśmy riffy do kupy, aranżowaliśmy po kolei utwory, itd. Przy wcześniejszych materiałach tego po prostu nie było. „Ghosts Chants” zyskał bardzo wiele dzięki nawiedzonym i niesamowitym partiom wokalnym, jakie wykreował chwalony chyba już wszędzie gdzie tylko można Stawrogin. Nowy wokalista na pokładzie wymusił na was zmianę aranży czy dopasował się do gotowego materiału? — Zacznijmy od tego, że jakichkolwiek poważnych aranży nie było i pierwsze, jakie powstały i nadawały się do nagrania stworzył Stawrogin. Wyzwaniem było napisanie od nowa tekstów, jednak stwierdziliśmy, że będzie to najlepsze rozwiązanie, tak, aby zupełnie od nowa podejść do warstwy wokalnej we wszystkich obszarach. Nie uważasz, że Outre przy nagraniu „Ghosts Chants” miało dużo szczęścia do ludzi? Stawrogin nagrał niesamowite wokalizy, a odpowiedzialny za nagranie materiału Mikołaj z No Solace ubrał waszą muzykę w brzmienie na poziomie światowym. Obiło mi się o uszy, że z nagraniem płyty czekaliście na wolny termin w No Solace, czy zatem uważasz, że warto było czekać? — Jasne, wszystko dobrze się poskładało. Na wolny czas M. musieliśmy czekać, ponieważ nie wyrobiliśmy się we wcześniej umawianych terminach, M. miał już zabukowane inne zespoły, kończył wtedy produkcję Infernal War i musieliśmy poczekać na swoją kolej.

Dla mnie praca z M. była najprostszą i najszybszą jakąkolwiek miałem przyjemność wykonać w swojej muzycznej „karierze”. Wszystkie sugestie spotykały się ze zrozumieniem, nie było żadnych niedomówień, zgrzytów czy opóźnień z powodu braku komunikacji. Mix i master płyty zajął dwa tygodnie, więc to mówi samo za siebie. Jak już mówiliśmy, jesteś autorem tekstów na „Ghosts Chants”. „Etat” ten dostałeś po tym, jak Andrzej został oddelegowany z szeregów zespołu. Stworzenie w krótkim czasie konceptu wokół, którego krążą liryki było zadaniem trudnym? Teksty zdają się w pewnym sensie traktować o czekającej nas przyszłości… uważasz, że po drugiej stronie nic nie ma i to całe pieprzenie o niebie i piekle jest tylko bajką, którą można straszyć dzieci? — Tak, jak mówiłem wcześniej, postanowiliśmy napisać teksty na nowo i wziąłem się za to niezwłocznie po dogadaniu spraw ze Stawroginem. Było trudno, szczególnie, że presja czasu była ogromna, nie mogliśmy sobie pozwolić na więcej opóźnień, a ja do wszystkiego podchodzę ambicjonalnie i nie chciałem, aby teksty były potraktowane jako niezauważalny dodatek. Było o tyle trudniej, że koncept już istniał i musiałem się do niego dopasować, co w pewnym stopniu było ograniczeniem. Koncept zinterpretowałem po swojemu i jestem zadowolony z tego, co napisałem. Co do interpretacji

samych tekstów, z zasady tego nie robię, bo nie po to je napisałem, żeby jeszcze pisać, co w nich napisałem (sic!). Wizja nieba i piekła, jaką przedstawiłeś na pewno nie jest tą, z którą bym się utożsamił. Pysznie sparafrazuję siebie: „Life and death, hand in hand, we belong to the earth”. Jak do tej pory po premierze debiutu zagraliście jeden koncert. Każdy, kto miał okazję uczestniczyć w tym wydarzeniu potwierdzi, że materiał z „Ghosts Chants” na żywo niszczy jeszcze bardziej niż na płycie, ale warte odnotowania jest to, że zmieniliście również wizerunek sceniczny. Makijaże to sztafaż na potrzeby nagrania video, które zrealizowaliście podczas tego koncertu czy stały element, który zagości w scenicznych popisach Outre? — Upierdolenie się na ryjach będzie raczej stałym elementem naszego koncertowego anturażu. Sami do tego dojrzeliśmy i sama muzyka do tego dojrzała, aby zyskała odpowiednią oprawę wizualną na koncertach. Planujecie zwiększenie aktywności koncertowej w najbliższym czasie? Czy oprócz recitalu na In Flammen Open Air przygotowujecie może jakąś jesienną trasę po Polsce promującą „Ghosts Chants”? — Jak najbardziej, plany są, ale nic poza tym, zobaczymy, co przyniesie przyszłość. C

www.fb.com/outremetal C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

Mam takie wrażenie, że w porównaniu do wcześniejszych wydawnictw „Ghosts Chants” ma zdecydowanie bardziej otwartą strukturę kompozycji. Jest to materiał zdecydowanie bardziej brutalny, ale też, a może i przede wszystkim totalnie szalony. Gdzieś tam pojawiły się porównania do Mayhem z ostatnich płyt i w moim odczuciu jest w tym dużo prawdy, bo duch tej płyty jest podobnego sortu, co szaleństwo, jakim razi Mayhem. Takie porównania to dla was nobilitacja, czy raczej coś na kształt ciekawostki przyrodniczej? — Porównania są ciekawe i inspirujące. Tak jak te do Deathspell Omega, Marduk, Blut Aus Nord i innych. Każdy ma inne skojarzenia i ja nie mam z tym najmniejszego problemu.


Nie ukrywamy, że rozmowa z Krabathor została przeprowadzona podczas zeszłorocznego Brutal Assault, ale przez pryzmat tego, że Czesi wciąż nie udekorowali hucznego powrotu nową płytą w ogóle się nie zdezaktualizowała. Jedyne pójście do przodu to zanegowanie jednego/jedynego koncertu na BA 2014 marcową trasą z Brutally Deceased, na której dało się zauważyć, że to Bruno o wiele bardziej jest zaangażowany w zmartwychwstanie Krabathor (zarówno ciałem i duszą), niż wiecznie wycofany Christopher. Dziwne w dwójnasób, bo ekipa technicznych Krabathor to praktycznie cały Hypnos, który dla Bruno obecnie jest ważniejszym dzieckiem, przynajmniej da się odczuć takie wrażenie. Czyżby w rodzinie wciąż wychodziło się dobrze tylko na zdjęciu, zwłaszcza, że do jej nazwy przyczynił się pewien mroczny czechosłowacki charakter, i nie był to Rumburak od Arabeli. ↔ Jak czujecie się przed pierwszym koncertem po tylu latach od rozpadu zespołu? — Christopher: Czujemy się dobrze. Jesteśmy podekscytowani całą tą sytuacją. — Bruno: Równie dobrze moglibyśmy zagrać ten koncert dzisiaj, a nawet i dwa – dziś i jutro. Jak to się stało, że udało wam się znaleźć wspólny język i dzięki temu znów zagracie razem? — Ch: To była długa droga, ale największą zasługę w tym ma Fomáš Fiala (organizator Brutal Assault), który już od kilku lat namawiał nas na wspólny koncert. Nawijał nam makaron na uszy, a my ciągle tylko nie, nie, nie… Ale powiedzieliśmy sobie, że to, co było jest już dawno za nami, że chcemy zebrać Krabathor do kupy na ten jeden koncert dla naszych fanów, którzy jeszcze nas pamiętają i nadal lubią naszą muzykę. Cieszy nas to, że gramy i to, że ludzie wciąż nas pamiętają, a zwłaszcza naszą muzykę. Czyli nadal czerpiecie przyjemność z grania? — B: Cały czas nas to bawi. Ja grałem w mniejszych i większych zespołach. Teraz mam swój Hypnos i najważniejsze jest to, że nie chodzi tutaj o pieniądze, ale o to, że spotkają się ludzie, którzy kochają death metal i wspólne jego granie. Dla mnie jest najważniejsze, że znów zagram z ludźmi, z którymi grałem kiedyś. Że znów będę czuł to, co czułem, kiedy grałem w tym zespole piętnaście,

24

7g C nr 38 C 02/2015

dwadzieścia lat temu. Jest to ciekawe i zastanawiam się, jak to na mnie wpłynie. — Ch: Jeśliby nas to nudziło, czy nie mielibyśmy frajdy z tego, że gramy, to nie widziałbym sensu znów to wszystko zaczynać. A chcielibyście, aby ten koncert nie był tylko jednym wyjątkowym wydarzeniem, ale aby pociągnął za sobą dalsze? — B: To by chciał każdy, ale w tej chwili nie chcielibyśmy mówić o przyszłości, ponieważ wolimy myśleć w kategoriach tu i teraz. To, co jest teraz jest najważniejsze, a to, co będzie kiedyś… zobaczymy. Nie mówicie nie, nie mówicie tak… — B: Osobiście chciałbym jak najszybciej nagrać następną płytę Hypnos. Ponieważ odkładam to już dwa lata, przez książkę, którą przez ten czas pisałem (Revoltikon) i mam już koncept tego wszystkiego. Jeśli jednak chodzi o Krabathor, to temat jest cały czas otwarty. W Polsce mamy wiele sytuacji, kiedy muzycy jednego zespołu żyją w różnych miejscach kraju. Ale to, co się dzieje u was to już nieporównywalnie większy kaliber. — B: No to, co racja to racja (śmiech). Christopher mieszka w usa, ja mieszkam w Czechach, a Pegas na Słowacji, co daje trzy różne kraje na dwóch kontynentach.

— Ch: Ale nie mamy problemu się spotkać. W dzisiejszych czasach, z dobrym połączeniem lotniczym ze Stanów jestem na miejscu w jakieś dziesięć godzin. Także z logistycznego punktu widzenia nie jest to jakoś bardzo skomplikowane. Tak właśnie dotarłem na naszą pierwszą próbę i od samego początku zobaczyłem, że to ma jednak sens. Czułem się jak podczas jazdy na rowerze, tego się nie zapomina. — B: To było o tyle łatwiejsze, że nie wchodziły tu w grę kwestie finansowe. Christopher miał już opłacone bilety lotnicze i mógł latać na próby. Jednak nadal jest to bardziej wymagające niż gdybyśmy mieszkali w jednym kraju, lub w jednym mieście. Jak się czuliście, kiedy znów zaczęliście grać utwory sprzed piętnastu, a nawet dwudziestu lat? — Ch: Dziwnie, powiedziałbym nawet, że bardzo dziwnie. — B: Najgorsze były nasze oczekiwania. Oczekiwania, co z tego będzie. Początkowo byliśmy bardzo ostrożni w podejściu do wspólnego grania. Nie baliście się, że po tylu latach zapomnieliście wasze utwory? — B: Na szczęście nie mieliśmy większych problemów z przypomnieniem sobie naszych utworów. Te kawałki graliśmy już tyle razy, że naprawdę ciężko to zapomnieć.


A nie baliście się tego, że po tych latach fani już o was zapomnieli? — Ch: No, przez chwilę były takie wątpliwości, ale to jeszcze nie jest tak dużo czasu, aby nasi fani mogli o nas zapomnieć. Są zespoły, które grają czy raczej nie grają już pięćdziesiąt lat, a ludzie nadal ich słuchają. Jak byśmy grali każdy weekend, to nikomu by się na nas przyjść nie chciało. Mamy nadzieję, że ta radość z naszego koncertu nam pomoże i pobudzi tę atmosferę… — B: W przypadku Krabathor ta pauza raczej nam pomogła. Ludzie nas sobie trochę wyidealizowali przez ten czas, kiedy nie graliśmy. Może nawet nas trochę przeceniają, i teraz cieszą się z faktu, że po tylu latach znów mogą nas zobaczyć i usłyszeć. Książki: Bruno Kovařík – „Revoltikon” Mimo premiery 6 sierpnia 2014 roku, oficjalna biografia Bruna z Krabathor/Hypnos jest już wyprzedana. 450 stron opatrzonych 666 zdjęciami. Podczas zeszłorocznego Brutal Assault można było zdobyć egzemplarze z autografem. Otfried Preußler – „Krabat” 14-letni Krabat miewa dziwne sny: nieznany głos uporczywie namawia go do wizyty w młynie na Koźlim Brodzie. Miejsce to okazuje się niezwykłe: młynarz po zapadnięciu zmroku zamienia się w jednookiego czarnoksiężnika, który paktuje z ciemnymi mocami, a swych czeladników zaznajamia z tajnikami czarnej magii. Za opanowanie nadludzkich mocy płaci się jednak bardzo wysoką cenę… Autor Krabata oparł fabułę na popularnej łużyckiej legendzie; mroczna atmosfera, niesamowite przygody i ciężar tajemnicy – to cechy, które swoimi korzeniami sięgają ludowych baśni z terenów polsko-niemieckiego pogranicza. Ta niesamowita historia trzyma czytelnika w napięciu aż do ostatniej strony. Warto dodać, iż jest to jedna z najczęściej nagradzanych pozycji w dorobku Otfrieda Preußlera, tym razem skierowana do nieco starszych czytelników niż „Mały Duszek” czy „Malutka Czarownica”. Potencjał książki wykorzystał Marco Kreuzpainter, który zekranizował powieść Preußlera w 2008 roku, nadając filmowi tytuł „Uczeń Czarnoksiężnika”. Źródło: Wydawnictwo BONA, 2011 Filmy: „Krabat – uczeń czarnoksiężnika” (Čarodějův učeň) – 1997 To o tej animacji Karela Zemana wspomina Bruno jako o źródle nazwy Krabathor. „Klasyka światowej animacji. Arcydzieło Zemana łączy w sobie harmonijnie wszystkie czynniki: świetna muzyka, fantastyczna animacja, trzymająca w napięciu fabuła i morał: miłość – pokona każde zło.” – wpis użytkownika „paulion” na forum filmweb.pl. Źródło: www.filmweb.pl „Uczeń Czarnoksiężnika” (Krabat) – 2008 Młody chłopak zostaje bez rodziców i środków do życia, po tym jak przez Europę przetoczyła się śmiertelna epidemia. Zostaje przygarnięty przez starego właściciela młyna i dostaje wikt i opierunek w zamian za ciężką pracę, podobnie jak inne sieroty. Po pewnym czasie okazuje się, że właściciel młyna jest czarnoksiężnikiem, który uczy swych podopiecznych czarnej magii. Źródło: opis dystrybutora dvd

A co powiedzielibyście o tym, że Krabathor to do tej pory najbardziej znaczący czeski/czechosłowacki deathmetalowy zespół? — B: Fajnie, gdyby tak było! — Ch: Prawdą jest to, że w tamtym czasie, na początku lat 90-tych, byliśmy jednym z nielicznych zespołów, które zaczęły jeździć i grać koncerty za granicą, a na pewno jednym z kilku ( już nawet nie metalowych) w całych Czechach. Byliśmy też jednym z pierwszych czeskich zespołów, który zaczął używać języka angielskiego w swoich utworach. Myślę, że to wszystko zaczęło się właśnie z tego. — B: Ważnym jest też to, że od samego początku nie chcieliśmy się ograniczać do samych Czech. Chcieliśmy jeździć po świecie i grać. Zawsze chcieliśmy się porównywać do tych zespołów znanych na świecie. Dla nas wzorami byli Death, Morbid Angel, Morgoth i my zawsze chcieliśmy wspiąć się bardziej na ten poziom. Czyli, co? Problem czeskich zespołów jest w tym, że śpiewają po czesku? — B: Nie o to chodzi, Master’s Hammer też śpiewają po czesku, a są znani na całym świecie. Język nie jest problemem, to chodzi o to, czy ten zespół chce się przebić.

A jeśli chcesz się gdziekolwiek przebić, to i tak musisz się poświęcić. Musisz jeździć na koncerty, poświęcać czas. I to każdy musi przemyśleć, czy jest w stanie i, co jest w stanie dla tego celu poświęcić. Popatrz na Behemoth czy Vader i gdzie oni ze swoją muzyką jeżdżą. Jakby Vader śpiewał po polsku, to i tak byliby w tym samym miejscu, gdzie są teraz, a przynajmniej tak myślę… To, co powiecie na to, że kiedyś nazywano was czeskim Vaderem? — B: A kto to jest Vader? (śmiech) — Ch: A tak naprawdę, to poza tym, że na zdjęciach w bookletach do naszych płyt mamy na sobie koszulki Vader, to bardziej chodziło o to, że dzięki nim świat usłyszał o polskim death metalu, a dzięki nam świat usłyszał o czeskim death metalu, ale tak my, jak i oni zaczynaliśmy w dwóch różnych miejscach. Wróćmy do początków działalności zespołu. Jak to się stało, że się spotkaliście? — B: Jesteśmy kuzynami, my już wcześniej się znaliśmy. A tak na dobrą sprawę, kup sobie książkę (Revoltikon – dop. red.) i tam masz wszystko napisane od samego początku. No to, jak już mówimy o książce. Co w niej będzie? — B: O kobietach tam nie będzie, ale o Krabathor będzie bardzo dużo. Czyli nie założyliście kapeli, by podrywać laski? — Ch: Nie no. Założyliśmy kapelę, bo słuchaliśmy Celtic Frost, Venom, Kreator i Possessed i chcieliśmy robić tak dobrą muzykę, jak oni. Chcieliśmy grać tę najbardziej agresywną odmianę muzyki, jaką znaliśmy. Ale nie tylko o muzykę chodzi, bo wasze teksty też były dosyć agresywne. I chyba jako nieliczni na deathmetalowej scenie mieliście teksty polityczne. — Ch: No nie mieliśmy tylko politycznych tekstów. Wiele z nich dotyczyło normalnego życia, tego, co nas w tamtym czasie otaczało. — B: Te polityczne były raczej moje. Te „normalne” były Christophera. Mówiły o życiu o tych wszystkich problemach. Moim ulubionym albumem Krabathor jest „Orthodox”, którego front zdobi niesamowite zdjęcie. Skąd je wzięliście? — B: Niesamowite to są partie basu na tej płycie. A tak naprawdę, to nie był nasz oryginalny pomysł. Znaleźliśmy to zdjęcie w czasopiśmie i zrobiło na nas tak wielkie wrażenie, że stwierdziliśmy, że musimy tego użyć. Było to strasznie ekstremalne, jak dla nas. A przy nagrywaniu dalszych płyt, czym były dla was płyty poprzednie? — Ch: Albo chcesz grać death metal i grasz go cały czas, albo zakładasz nową kapelę i robisz coś zupełnie innego. Poprzednie płyty były dla nas punktem wyjścia, abyśmy nie zgubili własnego ogona. Jesteśmy dorosłymi ludźmi i skoro chcieliśmy grać death metal, to znaczy, że chcieliśmy go grać. Nie mieliśmy nigdy powodu, aby cokolwiek w naszej muzyce zmieniać. A jak was wtedy odbierali ludzie, bo metal te dwadzieścia kilka lat temu nie był wcale czymś normalnym, co można spotkać na ulicy? — B: Na pewno było inaczej niż teraz. Underground istniał już za komunistów w Czechach. Ale było to coś nowego, coś dzikiego A powiedzcie mi, jak funkcjonował Krabathor w momencie, kiedy wasze drogi z Brunem się rozeszły? — Ch: Bruno odszedł, a ja znalazłem zastępstwo w postaci Paula Speckmanna, zacząłem tworzyć nową muzykę. Ale ta pierwsza płyta, która powstała po dojściu do składu Paula już była dosyć mocno nasiąknięta duchem Master. Doszliśmy do wniosku, że nie chcemy, aby to tak wyglądało, aby nadal był to TEN Krabathor. No i, kiedy zaczęliśmy tworzyć nowy materiał, to za każdym razem dochodziliśmy do wniosku, że to już nie jest to samo. Można by powiedzieć, że ja byłem jedną ręką Krabathor, a Bruno drugą i bez któregokolwiek z nas ten zespół nie mógł istnieć. Te płyty, które nagraliśmy były dobre, ale to jednak nie było to. A później się przeprowadziłeś do Stanów… — Ch: Ostatni koncert jako Krabathor zagraliśmy w 2003 roku, nie pamiętam dokładnie kiedy. Myślałem, że Krabathor w takim składzie już nigdy, ale to przenigdy nie powróci. Chciałem to zostawić za sobą.

Także w okolicach 2005 roku doszedłem do wniosku, że chcę się przeprowadzić do usa. Miałem tam trochę znajomych i skorzystałem z tej możliwości. Tam też gram, ale nie jest to nic tak dużego, jak Krabathor. Gram ze znajomymi, ale gramy może raz w roku. W usa jesteś postrzegany przez pryzmat Krabathor? — Ch: W Ameryce ludzie mają pojęcie tylko o dużych europejskich zespołach. Jak dla mnie, Krabathor nie jest i nigdy nie był jakąś wielką nazwą, więc tylko mała garstka ludzi ma pojęcie o Krabathor. Co do sceny europejskiej, to tu sytuacja ma się trochę lepiej, ale też nigdy nie byliśmy w czołówce. Tak myślałem, że jak byśmy jechali na trasę po Ameryce to raczej by z tego nic nie wyszło. Bruno broni się rękami i nogami, by nie łączyć Krabathor z Hypnos. A jak ty patrzysz na swoją twórczość? — Ch: Ja doceniam to, co zrobiłem w Krabathor i rozumiem Bruna, że uważa te dwa zespoły za zupełnie odmienne i nie chce, by te nazwy łączyć. Mamy umowę z Brunem, że dla niego Hypnos jest priorytetem i Krabathor nigdy nie powinien stać na przeszkodzie jego zespołowi. Wróćmy jeszcze do przeszłości. Pamiętasz czasy, kiedy Krabathor był u szczytu formy? — Ch: No, jak dla mnie to był właśnie czas „Lies” i „Orthodox”. Wtedy z Pegasem lub Skullem jeździliśmy po Europie, graliśmy dosyć duże trasy. W tamtym czasie nagraliśmy też pierwszy klip „Parasites”, który był nawet w czeskiej telewizji, a nawet w telewizji viva. A najgorszy okres dla Krabathor? — Ch: No to zdecydowanie ten 2003 rok, kiedy Krabathor się rozpadł. Niestety, tak właśnie było i nic już się z tym nie zrobi. Zawsze graliście jako trio? — Ch: Nie zawsze. Na demówce i pierwszych dwóch albumach mieliśmy drugiego gitarzystę. Triem zaczęliśmy być tak gdzieś w okolicach „Lies” i „Orthodox”. Ja doszedłem do wniosku, że nie potrzebujemy drugiego gitarzysty, a dla nas wszystkich to trio było bardziej kultowe. Wiesz, trójka jak Celtic Frost i Venom. Pasowało nam to i jakoś nam nie brakowało tej drugiej gitary. A na koncertach? — Ch: Na koncertach też. Jak posłuchasz tych późniejszych płyt, to w momencie, kiedy wjeżdża solo słychać solówkę, perkusję i bas. Nie usłyszysz tam gitary. Chcieliśmy, aby brzmiało to dokładnie tak, jak na koncercie. Wiesz, na płycie może grać nawet dziesięć gitar i w sumie to wszystko jedno, skoro na koncercie tego nie zagrasz. Chcieliśmy, aby to wszystko było szczere i na żywo brzmiało tak samo. Kiedy zaczynaliście myśleć o powrotnych koncertach, wiedzieliście, kto będzie siedział za garami? — Ch: Od razu wiedzieliśmy, że Pegas. Po pierwsze, dlatego, że grał w tym najlepszym dla nas okresie, a po drugie, że gra w Hypnos razem z Brunem. Grają razem już tyle lat, znają się jak łyse konie, więc dla nas wybór był prosty. Powiedziałbym nawet, że jedyny. Jest świetnym człowiekiem i bardzo dobrym perkusistą, co zresztą widać. A masz jeszcze kontakt z byłymi członkami Krabathor? — Ch: Mamy, z niektórymi co prawda, ale mamy. Jak ostatnio przyjechałem do Czech i zrobiliśmy małą imprezę, to z małymi wyjątkami byli wszyscy. Cały czas są w metalu, każdy gdzieś gra. Dobra, to już powoli zbliżamy się do końca. Wytłumaczcie nam, skąd się wzięła nazwa Krabathor? — B: W czeskiej telewizji był taki film i w nim był Krabat, a on był uczniem czarnoksiężnika. W sumie to była taka rysowana bajka, ale teraz mało kto może ją pamiętać. (Film nosił tytuł Krabat – dop. red.) To teraz koncert, a za jakiś czas nowa płyta? — B: Na razie koncert, a co będzie później, to pomyślimy. — Ch: Nie przesądzajmy faktów. Zobaczymy, co przyszłość pokaże. Dzięki wielkie za wywiad! — B/Ch: Dzięki, ahoj! C

25

www.fb.com/pages/krabathor/190937560948487 C ¶ autor: Joseph

Wręcz przeciwnie. Sami myśleliśmy, że już pewnie to wszystko wyleciało nam z pamięci, ale kiedy zaczęliśmy wspólnie grać, to wszystko automatycznie wychodziło nam spod palców i wręcz nie chcieliśmy w to wierzyć. Ten mózg to po prostu odkrył. Ja, na przykład, bez przypominania sobie czegokolwiek, jak leżałem już w łóżku, wziąłem bas do ręki i zagrałem cały kawałek. Także gdzieś to tam jest, gdzieś się ukrywa.


Mimo, że w naszym kraju chyba bardziej znany jest Sarkom – czyli główny zespół Erika Unsgaarda – mnie zdecydowanie bliższy jest jego projekt poboczny o dość zagadkowej nazwie So Much For Nothing. Zbierałem się i zbierałem, aby spytać o kilka rzeczy związanych właśnie z tym ostatnim, ale ciągle coś mi stawało na drodze. Wreszcie, gdy od wydania nowego krążka Sarkom minęło trochę czasu i kurz bitewny opadł, postanowiłem zrealizować moje zamierzenia. ↔ najgorszą nazwę dla zespołu, jaka kiedykolwiek zaistniała. Jednak ja czułem, że to jest właśnie to, dlatego nie patrzyłem na to, co sądzą inni.

www.fb.com/sarkom C www.fb.com/somuchfornothing C ¶ autor: 7ibi

A co znaczy dla ciebie „Livsgnist” – nie chodzi o to, abyś tłumaczył tytuł, a raczej wytłumaczył, co kryje się za tym słowem? — To bardzo osobisty tytuł, a kryje się pod nim mrok i destrukcyjny sposób myślenia/życia – zupełnie odwrotnie niż proste tłumaczenie tego słowa. Większość ludzi kojarzy to z czymś pozytywnym, dlatego możesz uznać ten tytuł jako ironiczne podejście do tematu. Witaj Erik, dzięki za zainteresowanie wywiadem… Mam nadzieję, że teraz masz dużo więcej czasu niż kilka miesięcy wcześniej – mam tu na myśli ostatni album Sarkom i wywiady, jakie musiałeś popełnić. Pewnie było ich trochę, co? — Dokładnie, było ich nawet więcej niż trochę. Największą nawałnicę mamy za sobą, więc dobrze trafiłeś! To chyba dobrze, że prasa tak entuzjastycznie podeszła do „Doomsday Elite”? — Sam bardzo dobrze wiesz, ile albumów pojawia się każdego miesiąca, naprawdę trudno jest się pokazać. Zważywszy na fakt, że wreszcie udało nam się cały proces doprowadzić do końca – jakby nie było, z różnych przyczyn mieliśmy kilkuletnie opóźnienie. Przy okazji obiecuję, że na następcę tego albumu nikt nie będzie czekał kolejnych pięciu lat (śmiech)… Już ponownie weszliśmy do studia. To chyba dobrze, tylko… obawiam się, co będzie z So Much For Nothing – nie mogę w tym momencie nie spytać, który zespół jest dla ciebie ważniejszy? — Cóż… Jestem częścią Sarkom od ponad 10 lat i, jakby nie było, to istota mojego działania przez 1/3 życia. Myślę jednak, że smfn ma o wiele większy potencjał, dlatego doceniam możliwości robienia czegoś poza ekstremalnym metalem. Wiesz, to coś, co ruszyłem w 100% sam, dlatego zajmuje specjalne miejsce w moim sercu. Nie wspominając o tym, że sam jestem sobie sterem i okrętem, więc mogę robić, co mi się żywnie podoba. Jednak z uwagi na tak długą przerwę z Sarkom, chwilowo ten zespół jest najważniejszy. Musimy wiele zrobić, aby nie było kolejnych lat przerwy. Niemniej jednak wiem, że smfn poświęcę więcej czasu w przyszłości. Jak tylko kolejny album Sarkom będzie gotowy, skupię się bardziej na smfn. Mam już dużo utworów gotowych, ale potrzebuję czasu, aby doszlifować teksty i wokale. Ok, zostawmy na razie Sarkom i skupmy się wyłącznie na So Much For Nothing. A propos, dlaczego wybrałeś taką właśnie nazwę? Muszę przyznać, że chociaż jest wielce nietypowa, mocno zapada w pamięć… — Przede wszystkim chciałem nazwę, która niekoniecznie kojarzyłaby się metalem. To znaczy smfn może z powodzeniem być użyta w muzyce rap czy pop. Poza tym ta nazwa doskonale określa moje uczucia względem życia. A jeśli niełatwo ją zapomnieć, to jeszcze lepiej. Tak naprawdę, zanim zdecydowałem się użyć tej nazwy, spytałem o zdanie kilku znajomych. Wszyscy uznali ją za

26

7g C nr 38 C 02/2015

Na płycie umieściłeś tylko dwa utwory w swoim języku, czy to oznacza, że wolisz tworzyć w języku angielskim? Dlaczego? — To akurat zależy. Piszę to, co czuję, to dla mnie naturalne. Czasami teksty lepiej mi się pisze w rodzimym języku, lepiej mi się wyraża uczucia i istotę poruszanego zagadnienia, a czasami to język angielski jest lepszy, aby uderzyć dosadnie. Na kolejnym albumie na pewno zamieszczę przynajmniej dwa utwory w języku norweskim. Z pewnością jest lepiej dla ludzi, że mogą zrozumieć, co artysta chce powiedzieć. Z pewnością „Suicide – Syndrome“ jest mocno emocjonalnym kawałkiem… — Właściwie wszystkie utwory na płycie są bardzo osobiste i mam nadzieję, że wielu słuchaczy ma podobne podejście do życia. Tak, zdecydowanie sądzę, że moje teksty przemawiają do słuchaczy, jeśli tylko sami podchodzą tak emocjonalnie. W tym kawałku użyłeś również saksofonu… Skąd pomysł na użycie nietypowych dla bm instrumentów? — Zacznijmy od tego, że to nigdy nie miał być blackmetalowy album. I myślę, że wciąż nim nie jest (śmiech). Po drugie, starałem się, aby każdy utwór był jak najlepszy. Uważam, że każdy dodatkowy instrument ulepsza kawałek, ale trzeba ich użyć z głową. Nie chodzi o to, aby nawrzucać wszystkiego na maksa, bo można wszytko spieprzyć. Trudno nie spytać o gości, jacy pojawili się na „Livsgnist”… Jak udało ci się namówić ich do współpracy? — Cóż… Właściwie nie było to trudne. Wyglądało mniej więcej tak: „Hej, mam nowy projekt i właśnie piszę kawałki na pełny album. Byłbym wdzięczny, gdybyś chciał pojawić się w jednym z kawałków. Jesteś zainteresowany?”. Czyli trudno nie było (śmiech). Pewnie z uwagi na tylu gości pojawiły się różne wpływy, ciągoty, np. w kierunku muzyki pop (śmiech)… Weźmy taki „One Last Night” z bardzo, ale to bardzo… chwytliwym refrenem. Podobnie jest również w innych utworach. pop i metal? Myślisz, że to dobre połączenie? — Tak, jak najbardziej! To jest właśnie to, co chciałem osiągnąć od samego początku. Praktycznie słucham wyłącznie black metalu i muzyki pop, stąd takie połączenie wydawało mi się czymś naturalnym. Jeśli tylko uda mi się nagrać pewne zamierzone aranże wokalne, wpływy pop będą bardziej „widoczne” na

kolejnym albumie. Tak! Może się zdziwisz, ale już się cieszę na samą myśl, że będzie to cholernie dobry album. Mimo, że trzeba będzie na niego jeszcze poczekać, to będzie warto. Zobaczymy… Coraz to więcej zespołów gra obecnie „post black metal“, czy uważasz, że black metal musi się zmieniać? — Zarówno tak i nie. W zależności od tego, co zespół stara się osiągnąć. Jeśli chcą być „kolejnym wielkim zespołem”, muszą pomyśleć o czymś świeżym, nowym, a nie skupiać się na czymś, co już zostało wymyślone 20 lat wcześniej. Jeśli jednak chcą być wciąż zespołem podziemnym i nie szukają „sławy i chwały” (czego zresztą spora większość zespołów nigdy nie osiągnie), granie w starym stylu Darkthrone będzie ok. Zerkając na dyskografię Sarkom, wiem, że zespół – mimo wspomnianej przerwy – wciąż pracuje. A So Much For Nothing? Nothing… Znaczy NIC. Muzyka i teksty debiutu powstały w latach 2007-2009. Album został wydany trzy lata później… Zdecydowanie czas na nowy album. — Miałem nadzieję, że stanie się to tego roku, ale już wiem, że tak nie będzie. Wciąż jestem zajęty wszystkim z Sarkom i jak na razie się to nie zmieni. Jednak są pewne szanse, że drugi album smfn zaczniemy nagrywać zimą tego roku. Tak jak powiedziałem wcześniej, większość utworów jest gotowa, a reszta potrzebuje tekstów i wokalnych aranżacji. Czy planujesz coś specjalnego na nowym albumie? — Jeśli masz na myśli instrumenty lub gościnny udział innych muzyków, to nie ukrywam, że mam sporo pomysłów, ale będą one na razie czekać na rozpoczęcie procesu nagrywania. W ten sposób będę mógł sprawdzić, czy potrzebują one czegoś i czy w ten albo inny sposób mogę je ulepszyć. W każdym razie jestem pewien, że to będzie najlepszy album smfn – z lub/bez specjalnych dodatków. Będziesz kontynuował współpracę z My Kingdom Music? Sarkom obecnie nagrywa dla Dark Essence/ Karisma i uważam, że to zdecydowanie lepsza wytwórnia niż Twilight… Jakie plany w tym temacie dla smfn? — Na razie żadnych ustaleń w tym temacie. Z My Kingdom Music podpisałem umowę na jeden album, więc jestem wolny i mogę wybrać to, co dla smfn będzie najlepsze. Nie ma zresztą pośpiechu, jak album będzie nagrany, wtedy zostaną podjęte decyzje. Jak już wspomniałem, nagrywać zaczniemy zimą, dlatego coś będzie wiadomo dopiero pod koniec następnego roku. Mam nadzieję, że szybciej – co z przyjemnością ogłosimy również na naszych łamach… A na razie – dzięki za wywiad… — To ja dziękuję… I zapraszam na smfn na żywo. W ubiegły weekend graliśmy nasz pierwszy koncert poza granicami naszego kraju. Kolejne w przyszłości. Muzycznie jest ok (znalazłem świetnych muzyków!) Jesteśmy teraz scenicznym zespołem, więc jeśli ktoś chciałby nas zaprosić na koncert, to jesteśmy chętni! Zapraszajcie smfn. Sprawdźcie nas na Facebooku. Pozdrawiam. C



Pierwsze zapowiedzi dotyczyły wydania „Baphopanzers of the Demoniacal Brigade” na kasecie w Kampf Records, jednak to Seven Gates of Hell wydało wasz materiał na cd. Powiedz mi, jak doszło do tej kooperacji? — Tyrannic Profanatör: Infernal hails! W zasadzie można powiedzieć, że doszło do tego czysto przypadkowo, ponieważ dogadaliśmy się z Kampf na wydanie taśmy w lipcu 2004 roku. Jednak pewne problemy spowodowały przesunięcie daty wydania, co nie oznacza, że to wydanie zostało anulowane, taśma będzie dostępna wkrótce. Nie śpieszy się nam, ale kiedy zdecydowaliśmy się na szukanie wydawcy tego materiału na cd w styczniu 2015 roku dogadaliśmy się z Seven Gates of Hell. Jak wiesz, nasze pierwsze demo „Declaring The Supreme Profanity” zostało wydane dzięki Headsplit Records (usa) z czasem doszliśmy do wniosku, że powinniśmy rozejrzeć się za wydawcą w Europie.

Do czego to doszło, żeby w Polsce wydawać tureckie zespoły. Prawdę ludzie mówią, że świat to teraz globalna wioska i nigdzie nie jest już daleko. Ja tu gadu-gadu o pierdołach, a Sarinvomit wydał bardzo udany kawał śmiercionośnego metalu. Panowie to prawdziwi metalowi maniacy, którzy dosłownie napierdalają dla chyba samego diabła. Każdy zwolennik nienawistnej black/deathmetalowej machiny na pewno zasmakuje w tych szalonych dźwiękach, a tymczasem zapoznajcie się z tym, co mieli do powiedzenia. ↔

Okładkę do nowego mcd zrobił nie kto inny, a Chris Moyen, którego kreska jest bardzo charakterystyczna. Z drugiej strony sporo okładek zdobią jego prace i te wszystkie kozły zaczynają być nieco „męczące”. Rozumiem, że wam to nie przeszkadza? — T.P.: Tak, wiem, o co ci chodzi. Być może wielu ludzi myśli, że „satanizm oznacza czczenie Bafometa, który siedzi na piekielnym tronie Sarinvomit”, ale to nie jest takie proste dla nas. Oczywiście głównym celem jest atak na religię i inne ogłupiające ideologie przez stosowanie właśnie takiej symboliki, ponieważ widzę, że pasożyt zwany ludzkością musi zostać upokorzony i zniszczony. To nie wystarcza, wszystko musi zostać zniszczone. Być może widzimy siebie, jako inteligentne organizmy, ale nie różnimy się niczym od bakterii. Ten niedorzeczny cykl życiowy musi zostać osadzony w ciemności na zawsze! Nawet, jeśli ma to oznaczać zniszczenie tej pieprzonej planety, mam nadzieję, że nuklearna apokalipsa ukaże irracjonalizm i fałsz tego uniwersum. Chris Moyen wykonał wspaniałą pracę, jak zawsze, a na następnym naszym wydawnictwie zobaczysz bardziej zróżnicowany koncept, inny typ blasfemicznej sztuki. Głównym celem było mieć prowokacyjną okładkę, która odzwierciedlałaby nasze perwersyjne pragnienia. Nie po raz pierwszy współpracujecie z polskim wydawcą, ponieważ demo Deggial puściło w świat Demented Omen of Masochism. Powiedz mi, dlaczego szukacie wydawców w szerokim świecie, czy w Turcji nie ma labeli zajmujących się wydawaniem metalu? — T.P.: Tak jak powiedziałeś, nie ma w Turcji żadnych wytwórni poza kilkoma malutkimi podziemnymi. W sumie to normalne, bo jest tu maksymalnie 200 osób, które tworzą scenę i są kolekcjonerami. Nie myśl, że przesadzam, bo nie liczę „fanów”, których zaangażowanie ogranicza się do noszenia koszulek i ściągania mp3 z torrentów. Są też ludzie powiązani z metalem, ale spoza naszego kręgu (deathcore, metalcore, goregrind). Najbardziej zaangażowani maniacy kolekcjonujący wydawnictwa należą do kręgu true black, death i thrashmetalowej sceny. Czy w takiej sytuacji chciałbyś startować z wytwórnią? Potencjał jest raczej słaby, nie ma tu tej mentalności. Być może preferujemy współpracę z zagranicznymi labelami, co nie oznacza, że w przyszłości nie zamierzamy powołać własnej wytwórni, w której wypuszczalibyśmy zajebiste zespoły, mamy takie plany. Na okładce nowego mcd uwieczniliście zagładę świątyni i sanktuarium w Mekce, najważniejszego świętego miejsca dla Islamu. Można powiedzieć, że Sarinvomit to antyislamski black metal, czy wasza nienawiść skierowana jest we wszystkie religie świata? Nie obawiacie się odwetu ze strony radykalnych islamistów za obrazę ich świętego miejsca przez wasz zespół? — T.P.: Gdyby tylko Islam był naszym celem, nie byłoby powiedziane: „the targets are Vatican, Mecca and Jerusalem”; w „666 Guided Missiles Rain Upon The Godhead”. Nienawidzimy wszystkich religii! Nie ma rozróżnienia pomiędzy żadną z nich, dlatego wszystkie te idiotyczne ideologie powinny zniknąć na zawsze. Co do islamistów, faktycznie to, co robimy jest prowokacyjne i niebezpieczne. Nie można przewidzieć tego, czy w chwili śmierci nie zabierzemy kilku z nich ze sobą, wtedy nasze duchy będą pobłogosławione przez nieświętą śmierć… Roarghhhhhhh! — Desakralizeur: Sarinvomit jest skierowany na pewno przeciwko monoteistycznym religiom Abrahama. Jednakże Islam ma tu specjalne miejsce. Islam jest religią dominującą, pośród której żyjemy, dlatego nasza nienawiść do Islamu jest całkiem naturalna.

28

7g C nr 37 C 02/2014


W porównaniu do pierwszego demo na mcd znalazło się więcej zwolnień, które nadają nowemu materiałowi bardziej majestatycznego charakteru, także wydaje się on dzięki temu bardziej ciężki. Czy takie właśnie było założenie? Moim zdaniem nowe kompozycje są bardziej przemyślane, więcej w nich elementów składowych, ba, nawet pojawia się w nich pewien rodzaj melodii, oczywiście bez straty mocy i agresji, ale jest jakby mniej chaotycznie. Zgadasz się ze mną? — T.P.: Można powiedzieć, że pierwsze demo jest bardziej thrashowe z dodatkiem black/deathmetalowej mikstury, natomiast mcd to już całkowita black/deathmetalowa demolka. To odbicie procesu dojrzewania i dokładnie tego, co chcieliśmy uzyskać. Czy to wystarcza? Nie, bo Sarinvomit będzie podążać drogą, która pokaże różne zmiany w tym stylu. Nie mam na myśli jakichś pieprzonych eksperymentów, ale nie musimy się też stosować do ograniczeń. Kluczem dla naszej muzyki jest demoniczny, świętokradzki i chorobliwy black/death! Pierwsze demo bazuje na bardziej chwytliwych riffach, które były powiązane ze strukturami wcześniejszych kawałków, natomiast nowa ep przynosi bardziej gwałtowny bezkompromisowy atak. Bestialskość jest tu zdecydowanie bardziej dominująca. Nie oznacza to, że Sarinvomit będzie wykorzystywał cały czas takie same struktury kompozycyjne, ale o tym już mówiłem wcześniej. Na pewno zawsze będziemy rzygać piekielnym ogniem, to się nigdy nie zmieni. — D.: Zdecydowaliśmy się, aby na tym wydawnictwie odsiać większość thrashowych wibracji. Między demo, a mcd jest ogromny skok jakościowy pod względem kompozycji, produkcji i wykonania. Tak jak już powiedział T.P., to dla nas naturalny proces dojrzewania. Zobaczymy, dokąd nas to doprowadzi, oczywiście w granicach naszego chorego smaku. To wynik naszej chęci bycia bardziej groźnymi (muzycznie) przy wykorzystaniu bardziej zaawansowanej „broni”. Szukaliśmy drogi, która byłaby bardziej okrutna i ciężka niż ta, którą kroczyliśmy wcześniej. Utwory są pisane i aranżowane w taki sposób, aby siać spustoszenie, są mniej chaotyczne, a bardziej systematyczne ze skondensowanymi strukturami. Większość riffów napisał Godslayer i ja. Obaj jesteśmy wielkimi fanami wczesnych Mayhem, Katharsis i Deathspell Omega. Na pewno też przemyciliśmy trochę tego europejskiego stylu grania, który można nazwać „melodyjnym”. Jaki był sens zamieszczania na nowym mcd, jako bonus tracka „Penetration of Infernal Phosgene” z pierwszego demo? — T.P.: To już sprawka wytwórni, która chciała dłuższego materiału, dla nas to też jest ok, więc podchodzimy do tego w pozytywny sposób. Ten utwór został zremasterowany, rezultat ten bardzo nas usatysfakcjonował. Jeśli pytasz, dlaczego akurat ten kawałek, to głównym powodem było to, że jest to jeden z dwóch najbardziej zapadających w pamięci utworów z demo. Swoim szyldem nawiązujecie do nazwy gazu bojowego, tej broni poświęcacie też tematykę utworów jak chociażby vx. Co jest w tej broni uznanej za zakazaną, że was tak fascynuje? — T.P.: Ponieważ jest to broń masowej zagłady. Szeroki zasięg podczas użycia tej broni mógłby być bardzo fajny, sparaliżowani ludzie rzygaliby i umierali w męczarniach, a nie szybko. To majestatyczny przepych w sztuce zabijania. Gdyby jutro miała wybuchnąć trzecia wojna światowa, nie jestem pewien, które z państw przestrzegałoby zakazu jej użycia (śmiech). Każdy świętoszek na tym świecie powinien umrzeć pierwszy, więc chcemy rozprzestrzenić niepowtarzalny gniew broni chemicznej na cały świat. — D.: Po prostu jesteśmy opętani przez chemicznonuklearną broń. To nasz pomysł na koniec świata i w obecnych okolicznościach jedyną drogą do realizacji tej idei jest detonacja takiej broni masowego zniszczenia, jeśli nie pierdolnie w nas wcześniej duży meteoryt, co też byłoby całkiem fajne. Są one realne i namacalne, to nie jest fikcja. Dlatego też poświęcamy im tak dużo uwagi.

W lirykach poruszacie tematykę zagłady ludzkości na wiele sposobów, nie tak dawno w Afryce wybuchła epidemia eboli, niektórzy uważają, że to nie przypadek, a celowe działanie pewnych grup. Wierzysz w teorie spiskowe? Nic, co się dzieje nie jest dziełem przypadku i to nie natura, a człowiek macza paluchy we wszelkich epidemiach, które wybuchają co jakiś czas na świecie, np. ptasia grypa, choroba szalonych krów? — T.P.: Kwestie polityczne nie interesują mnie w ogóle, więc je pieprzę, ale jest trochę prawdy w tym, co mówisz. Jak farmaceutyczne kompanie mogą sprzedawać swoje leki? Trucizna i antidotum pochodzą z tego samego miejsca. Trzeba zrównoważyć światową populację, czy ludzie naprawdę wierzą, że nie ma do tej pory leków na aids, czy raka? Na zdjęciu widać, że gracie koncerty w niemal bojowym rynsztunku (śmiech). Powiedz mi, chyba ciężko jest grać gigi w masce przeciwgazowej na twarzy? — T.P.: Zapytaj naszego gitarzysty (śmiech). Show podczas koncertów i sceniczna oprawa jest dla nas zawsze ważna, to nie ostentacja, to demonstracja naszych pragnień, co do ostatecznego chemicznego zniszczenia. Co to za organizacja tkm, która skupia zespoły z waszej rodzinnej miejscowości? Jaki cel jej przyświeca? Czy skupia jedynie zespoły, czy także inne osoby, np. maniaków metalu? Jest „stary” i „nowy” tkm? Wy mówicie, że to bzdura i coś takiego, jak „stary” tkm nie istnieje. Powiedz mi, co to za krzywa akcja z tym „rozłamem” w strukturze tkm? — T.P.: tkm to organizacja zrzeszająca kilka zespołów z Kadikoy i okolicy. Jest tu wielu szalonych ludzi, którzy wspierają metal, my sami nie dzielimy ich ze względu na to, czy przynależą do tkm czy nie, ważne, żeby ich muzyka zabijała! tkm oznacza w języku tureckim „Zagrażający Black Metal”, a celem jest oparta na ostatecznej bezkompromisowości nienawiść w całym wszechświecie! My naprawdę nienawidzimy ludzi, nie obchodzą nas ci, którzy każdego dnia cierpią i umierają. Wszyscy współczujący, pieprzcie się! Wszystkie oznaki życia są skazane na śmierć! Wieczna dominacja chaosu, zła i mroku niechaj się rozpocznie! Co do podziału na „stary” i „nowy” tkm są to tylko pogłoski. Nie ma czegoś takiego, jak „stary”, a my stajemy się coraz silniejsi z każdym rokiem, z każdym nowym zespołem zasilającym nasz front. — D.: tkm to był krąg skupiający blackmetalową elitę z Kadikoy. Godslaying Hellblast, Deggial i Malefic Order byli w tej organizacji. Pojawił się jednak konflikt pomiędzy członkami Malefic Order, co doprowadziło do pewnego rodzaju rozłamu tego kręgu, powodując przerwę na kilka lat. Niektórzy właśnie ten czas sprzed „pauzy” w działalności nazywają „starym tkm”. My nie patrzymy na to, jak na przerwę będącą granicą między „starym” i „nowym”. tkm jest ciągły z jego całym historycznym dziedzictwem. Razem z Godslaying Hellblast, Deggial staramy się ożywić stare dobre demoniczne czasy! Mówiliście także, że Kadikoy to jedyne miejsce w Turcji gdzie gra się prawdziwy metal, że zespoły z innych regionów kraju nie liczą się. Nie przesadzasz, aby trochę? — T.P.: Nie przesadzamy. Tylko o kilku innych zespołach spoza sceny metalowej w Kadikoy można powiedzieć, że są „fajne”. Chcesz posłuchać czegoś spoza Kadikoy? ok, mogę ci polecić kilka kapel metalcore, deathcore czy grind, jeśli chcesz. — D.: Oczywiście, że są utalentowane zespoły spoza Kadikoy, ale to rzadkość. Ponieważ większość ludzi tu w Turcji, którzy są fanami metalu nie mają skrystalizowanej wizji, „co, do czego” i autentyczności, co uniemożliwia im całkowite oddanie się temu, aby być czymś więcej niż niedorzecznym lokalnym zespolikiem grającym covery. Kilka lat temu w Turcji wybuchły zamieszki przeciw islamizacji tego kraju, nie tak daleko was powstało samozwańcze państwo terrorystów z islamskich ugrupowań, nie ma w Turcji obawy, że stanie się celem ataków isis? Twoim zdaniem Turcja staje się bardziej europejska czy arabska? — T.P.: Oczywiście istnieje zagrożenie i nie wiem, jaki będzie tego koniec. Mam nadzieję, że kiedy nadejdzie koniec to cały Bliski Wschód zostanie zniszczony. Mamy interesującą geopolityczną lokalizację i, niestety, zbiegło się w czasie, że otaczają nas radykalne islamskie kraje. Turcja jest jedynym krajem muzułmańskim, w świeckim świecie, jednak efektem nadmiernej muzułmańskiej

głupoty jest to, że Islam stał się religią dominującą w naszym kraju, oprócz Istambułu. W konstytucji nie ma religijnego prawa, ale czuć w społeczeństwie jego presję. Wszystkie religie muszą zostać zniszczone, pieprzyć je wszystkie, ale najpierw pieprzyć Islam! — D.: Mam poważne podejrzenia, co do tego, że ta grupa, o której wspominasz może mieć wpływ na władzę w Turcji. To dobrze znany fakt, że z Turcji są wspierani logistycznie. To byłoby naiwne myśleć, że nasze służby wywiadowcze nie wiedzą o aktywności tych bękartów. Oczywiście, że wiedzą. Na szczęście, te islamskie szumowiny nie mogą robić nic na własną rękę bez zgody swoich mocodawców. Jest też wiele przeszkód, które uniemożliwiają im planowanie zamachów terrorystycznych w terenach miejskich w naszym kraju. Tu nie jest Syria czy Irak. Czy Turcja jest europejska? Nie. Zachodnia część kraju gdzie ludzie cieszą się zachodnim stylem życia, jest bardzo różna od wschodniej części, która jest bardziej, że tak się wyra-żę „bliskowschodnia”. Gdybym miał porównywać Turcję do innych krajów pod względem kulturowym, połączonym zachodnim stylem życia pod panowaniem Islamu, to byłby to Izrael. Niegdyś Imperium Osmańskie plądrowało skutecznie Europę, ale pod Wiedniem jego najazd został zatrzymany przez połączone armie Europy pod dowództwem polskiego króla. Uczycie się o tym fakcie na lekcjach historii w szkole, czy jest to dla was mało znaczący epizod? — T.P.: Ta, w 1699 roku Osmańskie Imperium zostało pokonane i wszystko się wywróciło. Historia mnie nie obchodzi, poza tym 40% naszego kraju nie lubi Osmańskiego Imperium (śmiech). Osmańskie Imperium obsysa! Jak mogę być dumny z imperium, którego podstawą był religijny autorytaryzm, gdy nawet dzisiaj poszczególne kraje, jak Turcja są pod religijnym naciskiem? — D.: To bardzo ważna część historii, ale oni opowiadają tę historię z innej strony, z Osmańskiego punktu widzenia. Bitwa pod Wiedniem to był szczyt dla Turcji. Najbardziej udana era imperium. A ta bitwa stała się początkiem ich końca. Nie wiedziałem, że głównodowodzącym był polski król. Dzięki mu za to, że wykopał tych łachmaniarzy z serca Europy. Ale szczerze mówiąc, choć chrześcijańska Europa wydaje się być bardziej korzystna niż islamska, to są to tylko różne strony tego samego gówna. Niektórzy z was odbyli służbę wojskową – to z niej wynieśliście zamiłowanie wojny, zniszczenia, zagłady, broni, etc? Uważasz, że obowiązkowa służba wojskowa dla każdego ma sens? Dlaczego nie zostaliście w wojsku, mielibyście wtedy dostęp do tych wszystkich „zabawek”, o których wspominacie w swoich tekstach, być może nawet w czynny sposób przyczynilibyście się wtedy do zagłady np. Islamu? — T.P.: Jestem zainteresowany wykorzystaniem broni, ale kiedy było to w imię nieuzasadnionej służby wojskowej było to trochę kłopotliwe. W końcu jesteś absolutnie pod rozkazami poruczników czy pułkowników, a wtedy masz związane ręce. Dlaczego miałbym walczyć za kogoś innego? Pieprzyć armijne rozkazy. Gdybym miał okazję spowodować masowe zniszczenie, zrobiłbym to. To trudne, aby zniszczyć ludzi, o których wspominasz, bo w armii też jest wielu pieprzonych fanatyków religijnych. — D.: Wszystko to, co obowiązkowe, jest do dupy. Wzajemność jest znacznie silniejszą relacją między ludźmi niż obowiązek przy tworzeniu potężnego korpusu sił. Turecka armia nie przedstawia dla nas żadnej wartości, a jej ideologiczna doktryna nie służy naszym interesom. Do tego turecka amia, niestety, nie prowadzi wojny z islamistami. Poza tym jestem przekonany, że nie pozwoliliby nam bawić się tymi „zabawkami” tak, jakbyśmy chcieli! Na koniec powiedz mi, kiedy planujecie wydać pełnowymiarowy album, który zapowiadany był już na 2014 rok. Pozdrawiam! — T.P.: Prace nad pełnym albumem zaczęliśmy w 2015 roku. Przed nagraniem albumu zdecydowaliśmy się nagrać ep-kę, w klimacie tego, co znajdzie się na długograju, czego efektem jest „Baphopanzers of the Demoniacal Brigade”. Bądź pewien, że usłyszysz jeszcze więcej śmiertelnych i niszczących nagrań płynących niczym piekielna siarka w twoich żyłach. Jednak zanim pojawi się album, wydamy split z naszymi piekielnymi braćmi z Godslaying Hellblast! Po dwa kawałki nieskrępowanej destrukcji każdego z zespołów, w sumie cztery kawałki! Dzięki za możliwość zaprezentowania się na łamach „7 Gates”. Pozdrawiam prosto z piekła! C

29

www.fb.com/sarinvomit C ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

Innymi słowy, Islam jest tym, co kochamy nienawidzić najmocniej. Co do radykalnych islamistów, są tak samo ekstremalni w swojej ideologii, jak i my. Mieszkają w ustronnych miejscach, a ich światopogląd nie odzwierciedla norm społecznych w ogóle. Nie wszyscy z nich mają broń i należą do grup terrorystycznych, no i nie mają jaj, żeby przyjść i zapolować na nas. Ale są też inni, chociaż nie sądzę, abyśmy byli dla nich istotni. Wykonanie „misji” na nas byłoby nieproduktywne i stanowiło stratę zasobów, ponieważ nie jesteśmy łatwymi celami, większość z nas jest uzbrojona.


Nie wiem, co tam się stało w życiu osobistym lidera Corpus Christii. Może ktoś ugryzł go w dupę, dziewczyna go rzuciła, chomik mu zdechł, jakiś komar adidasa sprzedał mu, ale faktem jest, że Portugalczycy nagrali naprawdę wściekły i nabuzowany wkurwieniem album. I to takim wnerwieniem na wszystko, że trzyma ich do tej pory, o czym możecie się przekonać z poniższego wywiadu. Może nie miał kasy na nowy telefon, a teraz nie chce się przyznać? Zresztą, zobaczcie sami. ↔ Cześć Nocturnus Horrendus! Polska wita! Zaledwie kilka dni temu w poniedziałek zakończyła się Wielkanoc. Jak spędziłeś ten czas, który jest ściśle związany z Ciałem Chrystusa (łac. Corpus Christi)? — W pokoju, starając się nie zwariować, ani nikogo nie zabić. Przede wszystkim muszę pogratulować ci bardzo dobrego, nowego albumu. Wróciliście z materiałem walącym prosto w ryj, którego wyróżniają bardzo mocne partie wokalne. — Dzięki. Jestem bardzo zadowolony z tego, co osiągnęliśmy. Cieszę się, że można jeszcze stworzyć dobry black metal bez nadmiernego komplikowania go. Podobno zacząłeś komponować „PaleMoon”, kiedy byłeś w niezwykle trudnym okresie w swoim życiu? To dlatego ten album brzmi tak zaciekle i aż kipi od niego złością? — Rzeczywiście tak było, a ten album kontynuuje to wkurwienie. Wkrótce zabiorę się za pisanie nowego materiału i przewiduję, że kolejna płyta będzie mniej więcej w tym samym stylu. Jestem po prostu bardzo rozczarowany i zawiedziony wieloma rzeczami, nie jestem już tak młody jak kiedyś, wszystko powinno iść łatwiej, a wydaje się, że po prostu staje się trudniejsze. To wszystko spada na ciebie i powoduje, że jesteś wkurwiony. Moja nienawiść do ludzkości rośnie każdego dnia. Za każdym razem daję jej szansę, ale to wraca do mnie. Dlatego pieprzyć to. Śmierć dla wszystkich! Uważasz, że muzyka już sama w sobie, zwłaszcza black metal, jest przepojona mocą, prowadzącą do nieznanych aspektów egzystencji? — Nie ulega wątpliwości, że muzyka jest katalizatorem do innych światów, innych myśli, odmiennych stanów istnienia, których bez niej nie bylibyśmy w stanie osiągnąć. Muzyka, która pozostaje z tobą przechodząc przez te wszystkie lata to nie tylko wynik nostalgii, ale nawet bardziej tęsknoty za tym, aby być gdzieś indziej, gdzieś poza tym wszystkim. Widzę muzykę jako bramę, która w rytualnym momencie przenosi cię gdzieś poza. A czy do tego rytuału przejścia wystarcza ci sama muzyka, bez wspomagania się narkotykami i alkoholem w procesie kreacji? Black metalowi często towarzyszy pewien stan transu wręcz hipnotyzmu, więc czy używki nie otworzą tych bram jeszcze bardziej, na dalsze rubieże „poza”?

30

7g C nr 38 C 02/2015

— Jestem właśnie w dziwnym i nierównym okresie, w którym chcę pozostać czysty, będąc bardziej świadomy, by osiągnąć wyższy poziom na własną rękę bez żadnych „dodatków”. Było zbyt wiele lat „zanieczyszczonych” przez wiele rzeczy i w ten sposób straciłem zbyt wiele. Poza tym są dostępne rytualne i „społeczne” narkotyki, bardzo różne używki. Wątpię, aby ludzie aż tak bardzo zatracali się w narkotykach w celach rytualistycznych, by stosować je do wspomagania przy komponowaniu albumów. Ludzie mają tendencję do znalezienia każdej wymówki i pretekstu, żeby tylko skorzystać z alkoholu i narkotyków. Ja, na przykład, lubię moje czerwone wino i to bardzo dużo, ale tylko dla smaku. I nie zabiera mnie ono nigdzie indziej, jak tylko do kaca następnego dnia, jeżeli przedobrzę z ilością. Jestem pewien, że zdarza się to bardzo często wielu pijanym ludziom, którzy komponując nawaleni w sztok, mówią: „To jest wspaniałe. Brzmi niesamowicie!”. A potem następnego dnia słuchają tego i okazuje się, że jest to kompletna kupa. Muzyka sama w sobie jest jedną z bram prowadzącą do przejścia dalej. Czy takiej możliwości przypadkiem nie wyssałeś również z mlekiem matki, która zawsze była silnie związana z okultyzmem? Czy to, czym parała się twoja matka miało na ciebie silny wpływ, odbijając się po części w twórczości Corpus Christii? — To jest jej sprawa, ale, tak – zaraz jak tylko się urodziła, miała możliwość „odblokowania” tego, co zamknięte. Wiedziała, że ja również mam ku temu predyspozycje, więc poprowadziła mnie przez różne dziwne doświadczenia. Wyjaśniła mi kilka rzeczy. To było i nadal jest bardzo pomocne. Słyszałem, że koncertowanie, promowanie nowych materiałów i odbywanie prób nie jest stroną posiadanie zespołu, którą lubisz. Dlaczego? — Lubię trasy koncertowe, lubię koncerty, ale, cóż, tylko wtedy, kiedy wszystko jest dobrze zorganizowane, no i sam gig jest udany. Promocja jest po prostu nudna i czasochłonna. To znaczy, nie daje nam żadnych pieniędzy z tych działań. Spędzamy nad tym wszystkim tak wiele czasu i na końcu okazuje się, że nie wiadomo, po co? Ok, dobrze jest mieć ludzi na koncertach, ale… sam już nie wiem. Jeżeli wszystko idzie dobrze, to czasami lubię pograć na próbach, ale faktem jest, że czasami nie lubię grać nawet koncertu zwłaszcza po intensywnych próbach. Wiesz, bo jak dla mnie próba zajmuje miejsce koncertu. Lubię tworzyć, komponować, nagrywać.


A może wszystko wynika ze złych wspomnień z tras koncertowych? W końcu, gdy promowałeś „The Fire God” podróżując u boku z Decayed oraz In Tha Umbra mieliście sporo problemów z policją, która chciała zastopować wasze występy. Czy nadal macie w Portugalii podobne problemy, gdy gracie na żywo? — W czasie tej trasy nie mieliśmy żadnych problemów. Fakt jest taki, że myślę, iż to nawet nie była trasa. To był pojedynczy koncert z Necrobutcherem jako gościem specjalnym. I… nie, ponownie nie mieliśmy tutaj takiego problemu. Jedynym problemem był poważny bałagan. Ludzie nadal o tym mówią, aż do dzisiaj. Mieliśmy trzy samochody policji interwencyjnej, eskortujące nas poza miasto, w którym odbywał się ten gig. Cóż, po tym wszystkim graliśmy jeszcze kilka koncertów i w dwóch lub więcej barach nic nie doszło do skutku, bo te miejsca zostały zamknięte z powodu bankructwa, ale to był tylko zbieg okoliczności (śmiech). A propos bankructwa, to Portugalia podobnie jak Grecja czy Hiszpania bardzo ucierpiały ze względu na ekonomiczny i finansowy kryzys. Odnośnie Portugalii, to zauważyłem, że począwszy od 2000 roku rozpadało się coraz więcej zespołów, a liczba koncertów w twoim kraju mocno spadła. Czy kryzys i brak środków finansowych rzeczywiście miał duży wpływ na stan metalowej sceny w Portugalii? — Nie, w Portugalii cały czas pojawiały się nowe zespoły, ale być może w innych gatunkach. Ludzie znudzili się metalem i poszli w stronę stoner rocka lub innego gówna. Spróbowali nowego towaru, czując nowy świeży start. Muzyk zawsze pozostanie muzykiem, nawet gdy nie zarabia na tym ani jednego centa. Mamy próby w ogromnym kompleksie, który jest dosłownie zapakowany przez zespoły. Tu zawsze pojawiają się nowe kapele, próbując dostać jakąś wolną salę w tym miejscu. To jest ok, chociaż wiele z nich nie ma nic wspólnego z metalem. Metal jest tutaj martwy, a ludzi nim zainteresowanych jest coraz mniej. Jak w Porto, gdzie jeszcze pięć lat temu przyszłoby nas zobaczyć ponad 100 osób, a teraz przy dużym szczęściu byłoby ich ledwie 50. No dobrze, ekonomiczna strona może i tak bardzo tego nie odzwierciedla, ale tutaj zawsze byli ludzie, zawsze mają i mieli pieniądze na alkohol, żeby tylko nie zapłacić 5 euro za wjazd na koncert. Cóż, ale za to mają 25 euro, żeby zapłacić za występ Amon Amarth lub jakiegoś innego tego typu gówna. Człowieku, to wszystko jest gówno prawdą. Metal jest martwy. To wszystko już nigdy nie będzie wyglądało tak jak dawniej. Czyli, co? Może za tym wszystkim nie stoi kryzys ekonomiczny, a fakt, że portugalska scena metalowa jest w większości po prostu gówniana? To tłumaczyłoby brak jej płodności i uznania w blackmetalowym wszechświecie? — Ponieważ u nas nigdy nie było wystarczająco dużo dobrych zespołów. Także dlatego, że wiele porządnych zespołów miało problemy z dotarciem do konkretnych wytwórni. Znam kilka prawdziwych, przejebanych historii o wytwórniach, które w ostatniej chwili dały dupy z kontraktami. Dla przykładu, myślę że pierwszy album Decayed powinien mieć o wiele więcej wszystkiego, jeżeli chodzi o zaplecze logistyczne/promocyjne ze strony wytwórni, może i innego wydawcę, ale niestety, tak się nie stało i to w najbardziej odpowiednim ku temu czasie. Prawdziwy obciach. Wszystko po prostu jakoś nie idzie, tak jak powinno, z jakiegoś powodu. Także, tak jak już powiedziałem wcześniej, tutaj ludzie są nieco leniwi. Na szczęście niektórzy są uparci i nie poddają się tak łatwo.

Ty jednak złożyłeś broń ze swoją wytwórnią Nightmare Productions. Dałeś się pokonać kryzysowi, czy wszechobecnej cyfrowej erze? — Nie, to stało się tylko dlatego, że miałem po prostu dość ludzi, którzy w moim sklepie wysyłkowym kupowali jedynie zespoły, wokół których w danym czasie było dużo szumu. Nie chciałem się przyczyniać do tego trendu. Nie da się ukryć, że już na całego żyjemy w cyfrowej erze, więc dostęp do wszystkiego jest na wyciągnięcie ręki, a zwłaszcza muzyki w formatach cyfrowych. Czy przez ogólną łatwość i dostępność wszystkiego nie zagubił się gdzieś rytualny i tajemniczy aspekt black metalu? — Tak, ale cóż ja mogę z tym zrobić. Niektóre osoby wreszcie zaczynają się budzić, wracając do tego, jak to kiedyś wyglądało, do prawdziwej drogi, podług której powinniśmy słuchać muzyki. Jednak większość ludzi, zwłaszcza dzieciaków, chce wszystko szybko, właśnie w tym momencie. Posłuchają raz czy dwa razy i po prostu znów szukają czegoś innego. To nowoczesna era, zawsze wymagająca czegoś więcej. Pamiętam dni, gdy w moim adapterze miałem jedno nagranie na winylu przez cały tydzień. Wielokrotnie przeżerałem się przez jeden i ten sam materiał, zaczytując się w tekstach i pochłaniając to wszystko. Ludzie żyją teraz w jednym wielkim fast foodzie, z równie szybkim pieprzeniem się i światem szybkiego mózgu, a raczej bezmózgowia. Z jednej strony Internet z całym jego przekleństwem jest opium dla mas, jednak z drugiej strony dobrodziejstwem, dzięki któremu możesz zarażać coraz więcej ludzi twórczością Corpus Christii… — Obaj jesteśmy do niego podpięci i w ten sposób jest to niesamowite, spotykając starych przyjaciół, ludzi, z którymi nie widziałem się od wielu lat, a teraz wiem na bieżąco, co u nich słychać, bo codziennie mam z nimi kontakt. Jednak, patrząc na to z drugiej strony, ta łatwość wszystkiego wcale nie czyni tego wszystkiego aż tak specjalnym. Jest to rzeczywistość, w której przyszło nam żyć. Czasami robię sobie od tego wszystkiego przerwę i wtedy czuję się o wiele lepiej. Nie mam Iphona, ani niczego podobnego – celowo mam stary, chujowy telefon, więc nie zawsze wszystko sprawdzam i nie zawsze jestem dostępny w sieci. Ludzie muszą sobie zrobić przerwę od Internetu i po prostu, kurwa, użyć swoich oczu, rozglądając się wokół. Rozmawianie ze sobą, do cholery jasnej, stało się kompletnie śmieszne. Ludzie zamieszczają zdjęcia tego, co jedzą, swojej kanapy lub psa – co się, kurwa, stało z naszymi mózgami?! Cała ta technologia miała nas uczyć bycia mądrzejszymi, a z wielu ludzi zrobiła głupków i to totalnie uzależnionych. To, co w takim razie, w dzisiejszych czasach czyni zespoły podziemnymi? Czy zależy to od tego, w jakiej wytwórni znajduje się dana kapela i, ile sprzedała płyt? A może jest to pewne niekomercyjne podejście do brzmienia i bezkompromisowa postawa w muzyce? — Myślę, że to wszystko zależy od postawy zespołu i tego, jak oni sami siebie postrzegają i jak to wszystko ich po prostu nie obchodzi. Żadnych kompromisów! Ale także, oczywiście, nie wołając przy tym o tysiące euro za koncert i nie zachowując się jak gwiazdy rocka. Wydanie jedynie 100 kopii lub bycie anonimowym albo totalnie gównianym nie uczyni cię undergroundowym, a może być tak po prostu, dlatego że jesteś do bani. Wiesz, to i tak jest wszystko bardzo niejasne. Dzięki za twój czas. Pozostawiam tobie wolną rękę odnośnie zakończenia. — Ujrzyj Światło! C

31

www.fb.com/corpuschristii C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Kocham cały aspekt rejestracji, widząc, jak tworzy się krok po kroku. Dla mnie jest to coś specjalnego.


Open Your Hearts for the Sulphur Dragon! W szkole podstawowej plastyki uczył mnie Robert Stankiewicz, wieloletni wokalista Alastor. W tejże placówce konserwatorem, a kolokwialnie rzecz ujmując, przysłowiowym „panem Józkiem od wszystkiego” był również wieloletni i także zasilający Alastor, basista. Z kolei w szkole średniej naukę języka angielskiego pobierałem od Beaty Badowskiej, o wiele bardziej znanej jako Mała – wokalistka i gitarzystka Xantotol. I, co ze mnie wyrosło!? Czytając natchnione wynaturzenia lidera Devathorn, jednego z najmocniejszych nowych przedstawicieli greckiego black metalu, aż strach pomyśleć, kto wyrośnie po edukacji z rąk takiego nauczyciela. Po takim wywiadzie, w Polsce kuratorium wywaliłoby go na zbity pysk. Nie bez kozery w Devathorn są sami belfrzy, w końcu po takim ciosie, jak „Vritra” to od nich wielu powinno się uczyć, jak grać okultystyczny black metal, od którego sami Grecy się odcinają. ↔

Cześć Saevus Helcath, pozdrowienia z Polski! Co słychać w Atenach/Grecji? — Hail! Wszystko idzie świetnie. Nawet, jeśli te czasy są trudne dla obywateli Grecji, bo socjalny i ekonomiczny kryzys powywracał wszystko do góry nogami, udaje nam się skupić na naszych celach i zadaniach – pomimo wyzwań życia codziennego. A co sądzisz o premierze Alexisie Tspirasie i Koalicji Radykalnej Lewicy (SYRIZA)? Czy według ciebie będzie skuteczną receptą na kryzys w Grecji? — Ludzie powierzyli swoje nadzieje w nowym rządzie, głównie z powodu skorumpowanych partii politycznych z przeszłości. Obecnie w Europie jest wiele zmieniających się fal, a w czasach potrzeby masy dla zbawienia zazwyczaj zwracają się w stronę politycznych ekstremistów. Kryzys nie jest tylko greckim problemem, ale powszechnym finansowym zjawiskiem, wpływającym na wszystkie mniejsze części Unii Europejskiej. Mimo to, uważam tę zmianę jako strategiczny prztyczek w talię kart, która służyła za kompletną dezorientację mas, a obecna sytuacja nie zmieni się bez zaledwie kilku technicznych zmian systemu politycznego. Może

32

7g C nr 38 C 02/2015

to zadziałać jako program posuwający to wszystko na przód oraz obrazowo przekonać, że znów wszystko działa skutecznie aż do nowego ekonomicznego kryzysu z interesami kapitału ponownie ogarniającego Europę. Ten system wymaga radykalnych zmian, albo w ogóle nigdy się nie zmieni.

Czy kryzys miał coś wspólnego z tym, że „Vritra” powstawała tak długo? W końcu od debiutanckiego albumu „Diadema” dzieli ją aż 8 lat, a prace nad „dwójką” zaczęliście już w 2012 roku. — Dokładnie, rzeczywista praca nad koncepcją i materializacją albumu rozpoczęła się na przełomie 2011/2012, zakończyła się 1,5 roku później, w grudniu 2013 roku. Na wielu płaszczyznach to był okres bardzo burzliwy i pełen wyzwań, prawdziwy test Woli i poświęcenia z wieloma trudnościami przyziemnych spraw wpływających na Krąg, chociaż przezwyciężyliśmy je triumfem. Po drodze wystąpiło jeszcze kilka dodatkowych przyziemnych opóźnień, które przesunęły datę premiery na nieco później, ale to już było obojętne. World Terror Committee wyłapała to wszystko w doskonałym wyczuciu czasu, żeby uwol-

nić ten album. Proces tworzenia w Devathorn to nie tylko muzyczne komponowanie, ale czysty przekaz i przesył. Nasza sztuka wymaga czasu i skupienia, w celu wyrażenia i zamanifestowania Wewnętrznego Ognia, który jest tym odpowiednim i pożądanym wynikiem. Jednak niektóre utwory z „Vritra” wcale nie są aż tak nowe. W końcu „Ars Diaboli”, „Principles of Chaos” i „The Venomous Advent” to numery z poprzednich splitów. Dlaczego zdecydowaliście się wykorzystać stare kawałki o nowych twarzach? — Każdy utwór Devathorn jest krokiem na naszej Ścieżce, odzwierciedlającym bardzo ważne wartości dla Kręgu. Ponowne nagranie tych utworów utrzymało nas w bardzo srogich zamierzeniach odkąd ich koncepcja była bardzo ważna do wypełnienia muzycznego i tematycznego zrealizowania „Vritra”. Praktycznie mogliśmy wydać cały album bez żadnego ponownego nagrywania, ale zamiast tego nadaliśmy tym szczególnym obrzędom nową formę i niech manifestują swój Smoczy charakter pełną mocą. Mamy również w planie ponownie nagrać pozostałe utwory z przeszłości, by szczegółowo wypełnić konkretne cele.


Devathorn poprzez swoją nazwę, tytuł albumu, teksty wyraźnie przywołuje rejony wypełnione okultyzmem, regułami chaosu i gnostyckim pochodzeniem… — Nasza sztuka to kocioł naszych poglądów, to rozszerzenie naszych przekonań. Szukaliśmy świadectw obecności Smoka w każdym systemie religijnym i duchowym, za każdym archetypem i bóstwem. Wszystko zostało stłoczone w ramach naszego pryzmatu, a rezultaty zostały przypieczętowane z jego naturą. Dotarliśmy do często bardzo kontrowersyjnych tradycji, dążąc do zburzenia barier i przeszkód, utworzonych przez współczesną myśl. Jedną z głównych cech Siarkowego Smoka VRITRA jest zniszczenie koncepcji postrzegania świata, który dobrze znamy i do którego się przyzwyczailiśmy. We wczesnej religii wedyjskiej Vritra „ten, co spowija” jest Asurą, a także wężem lub smokiem, uosobieniem suszy, przeciwnikiem Indry. W Wedach znany był również jako Ahi, czyli Wąż. Co w takim razie skłoniło cię jako Greka do tak zaangażowanego zgłębiania hinduizmu, braminizmu i wedyjskiego braminizmu? — Ogólnie, istnieje bardzo silny związek między tantrycznymi tradycjami a hinduizmem. Jest to olbrzymie pole duchowego postępu i tradycji, które niosą ze sobą gadzie aspekty człowieka. To było nieuniknione, by odnaleźć się na tym rozległym obszarze, na którym zgłębiana jest moc Kundalini, aby poszukiwać Smoczych elementów, które cały czas szukaliśmy. Tantryczny Smok Niszczyciel jest połączony z wieloma aspektami, które wyrażają nasze poglądy i punkty widzenia na ten temat. Niesie ze sobą silną symbolikę niespokojnego Adwersarza, Vritra uosabia furię Lewiatana, wyzwoleńczego ducha Prometeusza i majestat króla Seta. To śpiący Smok Tiamat, Tyfon Niszczycieli, Lucyfer i Wielki Nieprzyjaciel. Jako pierworodny smoków, potężny Smok Asura drży i szepcze ognistymi wersetami, które stają się potężną symbolizacją, czyniąc wrażenia ze słuchania albumu, przypominające gwałtowne przebudzenie węża Kundalini. Niczym Smoczy Płomień wzniesiony do sięgnięcia po Koronę. Tak jak wspominasz, gad czy też wąż/smok to jeden z najstarszych i najbardziej rozpowszechnionych mitologicznych symboli. Samo słowo pochodzi z łaciny oznaczając pełzające zwierzę, wijącego się węża. Węże towarzyszyły jednym z najstarszych rytuałów znanych ludzkości, reprezentując podwójną naturę dobra i zła. Co ciekawe, mimo różnych systemów mitologicznych, często pochodzących z odległych sobie miejsc na Ziemi wąż/smok zawsze był uniwersalnym symbolem wiedzy, chaosu, wyzwolenia czy rebelii. — Wąż sam w sobie jest potężnym archetypem. Człowiek zobaczył węża już na samym początku istnienia jako ucieleśnienie śmierci, adwersarza, chaosu przeciwko porządkowi, buntu przeciwko boskim prawom. Począwszy od Nachasza w Edenie, Quetzacoatla, Jormugandra i Echidnę aż do dynastii w Egipcie i mityczne Smocze kulty Atlantydy. Zbiorowa ludzka świadomość zrodziła potężny antagonistyczny pierwowzór, który wymyka się spod dualistycznej koncepcji dobra i zła. Wąż przejawia się w wielu religiach i duchowych systemach, by przynieść połączenie z naszą najbardziej gadzią Jaźnią. Ten potężny archetyp stał się dla nas motywem do zbliżenia się do symbolizmu VRITRY i skierowania jego Chaosu w nasze perspektywy i muzykę.

O ile się nie mylę, już od młodzieńczych lat byłeś zafascynowany muzyką Wschodu. Słyszałem także, że tradycyjna muzyka Grecji bazuje na wielu stylach/ kulturach muzycznych również wczesnych latach bizantyjskich i starożytnych cywilizacji Wschodu. — Rzeczywiście, wschodnie wzorce muzyczne miały wielki wpływ na nasze postrzeganie muzyki. Już od najmłodszych lat byłem zafascynowany skalami i akustyką, wstrzykując właśnie takie elementy do muzyki. Później te muzyczne krajobrazy doprowadziły mnie do głębokiego odkrywania religijnych i duchowych dziedzin Wschodu, co wykuło drogę silnych więzi do ich rytualnych tradycji. Cała konstrukcja tradycyjnej greckiej muzyki wyłoniła się z lat Bizancjum, podczas gdy muzyka Bizancjum połączyła wiele elementów zaczerpniętych ze wschodnich cywilizacji, kiedy to Imperium cały czas powiększało się w głębię Wschodu. Każdy może rozpoznać wiele podobieństw między tymi nurtami muzycznymi, zachowując piękno dźwięków Wschodu.

i napędzają do tworzenia unikalnych materiałów. Każde nowe muzyczne osiągnięcie, niezależnie, czy jest to Devathorn czy Acherontas niesie ze sobą znak i wibracje każdego konkretnego okresu kreacji.

W jaki sposób powstawały w tobie idee utworów? Czy przychodziły do ciebie, gdy byłeś zaangażowany w tworzenie innych przedsięwzięć artystycznych, a może podczas medytacji, snu? Jakoś nie widzi mi się, żebyś ślęczał nad komponowaniem w tradycyjny sposób. — Proces tworzenia jest dla nas bardzo osobistą sprawą. Każdy z nas, będący w Kręgu, kroczy jako jednostka swoją własną ścieżką, przynosząc wibracje z osobistych praktyk jako ich wynik. Muzyka i teksty Devathorn już dawno temu wymknęły się spod tradycyjnej metody komponowania na zasadzie wklejania riffów i zwyczajowego dodawania tekstów. To proces kierowania naszego Wewnętrznego Ognia do ostatecznego rezultatu. To kocioł sennych doświadczeń, praktyk i perspektyw. Każdy z utworów rozpoczyna się od drgania, wynikającego z idei i jej koncepcji. Przy tworzeniu muzyki nie robimy niczego na siłę. Komponujemy zupełnie niezwiązanie z jakimikolwiek standardami.

Jesteś założycielem Devathorn i Warbled Arma, partycypujesz w Acherontas, ale kiedyś również maczałeś palce w Dodsferd, Nargothrond jako gitarzysta i basista. Jesteś również współzałożycielem Secta-Nova wraz z innymi członkami Devathorn, Enshadowed i Burial Hordes. Gdzie w tym absorbującym zaangażowaniu w muzykę i okultyzm czas na rodzinę i inne przyziemne sprawy? — A w tym wszystkim nadal są inni, nawet bardziej aktywni w większej ilości zespołów i projektów niż ja. Rzeczywiście jest to bardzo wymagające zadanie. Zawsze miałem silną potrzebę tworzenia muzyki i angażowania się w rozliczne duchowe praktyki. Zawsze mnie uczono, że jeżeli jest Wola, to wszystko jest możliwe. Obecnie w pełni pracuję z dwoma zespołami w zakresie nagrywania, prób i grania koncertów, do tego pracuję na pełnym etacie, robiąc jednocześnie pracę podyplomową, a mimo to cały czas oceniam siebie, że na przestrzeni ostatnich kilu lat powinienem zrobić i osiągnąć o wiele więcej. Pozostaniemy niespokojni do samego końca – wieczne nienasycenie.

Za okładkę i oprawę graficzną odpowiada D.R. (Mortuus) i Holy Poison Design. Jak wszedłeś w konszachty z Mortuusem, i co sądzisz o ostatnim albumie Marduk, którym wrócili do tematyki z „Panzer Division Marduk”? — Daniel Rosten, mordercze gardło Marduk i mózg Funeral Mist (Mortuus, Arioch) jest dla Devathorn osobą wielkiej wartości i szacunku. Jego sztuka i muzyka głęboko wyrzeźbiła nasze spojrzenie na black metal. To było bardzo ważne dla naszego kręgu, by pozwolić temu bardzo silnemu związkowi urosnąć do wspaniałego dzieła sztuki. My tylko daliśmy kilka wskazówek dla perspektywicznego układu i byliśmy zdumieni, widząc efekt końcowy. Co do ostatniego albumu Marduk, nie jesteśmy w stanie mówić o nim obiektywnie. Zawsze byliśmy fanatykami dokonań Marduk i Funeral Mist, daleko poza rozumem. Po tak wielu latach nadal dostarczają tak wiele destrukcyjnych wartości, ignorując standardy popularnego metalu i celów marketingowych, by stworzyć z albumu po prostu machinę wojenną. W ostatnim czasie black metal podjął bardziej tematyczne i artystyczno-ezoteryczne podejście do istoty zarówno muzycznie, jak i ideologicznie. Wiem jednak, że Krąg Devathorn nigdy nie zostanie przeciągnięty na stronę okultystycznego black metalu, który według ciebie stał się paskudnym trendem. Jakbyście się nie zapierali jesteście jednak w samym środku tego wszystkiego. — Faktem jest, że nowoczesny black metal jest bezwstydnym następstwem każdego nowego trendu i mody, tylko po to, żeby zyskać trochę rozgłosu. Devathorn nigdy nie będzie częścią tego cyrku. Sztuka Devathorn powinna być opisywana jak Smocze doświadczenie – nic mniej, nic więcej. Devathorn to kocioł pełen mroku, ezoterycznych i okultystycznych zasad, połączonych z potężną i uczciwą ekspresją naszych doświadczeń i Wewnętrznego Ognia. Daleko od wszelkich aktów zwrócenia na siebie uwagi, które doprowadza do ignoranckiego użycia symboli i wizualizacji, wybraliśmy naszą własną drogę. Brałeś udział przy komponowaniu ostatnich dokonań Acherontas „Amenti”, „Pylons…” i „Ma-Ion…”. Co sprawia, że wciąż utrzymujesz się przy tak szerokiej kreatywności, zachowując przy tym świeżość i inspiracje? — Sekret jest prosty – uczciwa ekspresja. Nigdy nie zmuszam się do czegokolwiek, moim jedynym źródłem jest oddanie dla motywów, które dają mi inspirację

Czy jesteś w stanie rozgraniczyć Devathorn i Acherontas zarówno muzycznie, jak i mentalnie? — Nie ma potrzeby, aby rozróżniać mentalnie, inaczej nie byłoby to wyrazem prawdziwej ekspresji. Zawsze pozwalam rzeczom płynąć naturalnie, bez jakichkolwiek barier i ograniczeń. Zbieramy i manifestujemy naszą Sztukę, łącząc wiele praktyk, które są bardzo daleko od metalowych perspektyw, tworząc odpowiednią atmosferę, którą przekierowujemy do naszej muzyki. Czasami mogę przekształcić pewne muzyczne wzorce, by lepiej pasowały do wyznaczników zespołu, ale nadal nie ma żadnych ograniczeń w tym, co robimy. To nie są riffy, które charakteryzują naszą muzykę, lecz silne elementy, które kłębią się gdzieś poza tym.

Ale czasami nie udaje ci się połączyć pracy z muzyką, dlatego też nie zawitałeś do Wrocławia z Acherontas. — Tak, napięty grafik nie pozwolił na to. Nie mogłem opuścić lekcji w szkole średniej, w której uczę. Nauczyciel w szkole średniej w zestawieniu z Devathorn i Acherontas brzmi interesująco. Podejrzewam, że uczysz historii lub filozofii? — Jesteś blisko, jestem filologiem. Uczę starożytnej greki, łaciny, filozofii i literatury. W Devathorn jest także wokalista informatyk, który uczy programowania oraz nowy gitarzysta, który obecnie studiuje na uniwersytecie, będzie nauczycielem fizyki. Ten okres jest raczej ciężki dla nas odkąd przygotowujemy się do ostatnich egzaminów w maju. No to interesujący zbieg okoliczności, również jestem filologiem. — Rzeczywiście, ciekawy zbieg okoliczności. Również pracujesz jako nauczyciel w szkole? Nie, nie jestem nauczycielem. Kilka lat temu pracowałem jako doradca kredytowy i dziennikarz sportowy oraz ekspert bukmacherski w tygodniku piłkarskim. Teraz pracuję w firmie produkującej chemię gospodarczą i kosmetyki, a „7 Gates” to hobby. — No to nieźle. A tak w ogóle, to szkoda, że cię nie było we Wrocławiu. Acherontas na żywo to prawdziwy rytuał. — Dzięki za twoje wspaniałe słowa, bracie. Naszym celem jest w rzeczywistości manifestacja rytuału. A nie tylko wykonanie muzyki na żywo. Będziemy kończyć. Dzięki za twój czas. Jeżeli chciałbyś coś jeszcze dodać, to teraz możesz zasiać propagandę na łamach „7 Gates”. — Dzięki za ten bardzo interesujący wywiad i ogromne wsparcie dla Kręgu Devathorn. Nowy opus „VRITRA” wyszedł niedawno dzięki World Terror Committee. Krąg potwierdził już specjalny koncert w Niemczech na listopadowym festiwalu Autumn From Hell. I nadchodzi ich jeszcze więcej, aby zamanifestować Jego chwałę ponad masami. Otwórzcie swoje serca dla Siarkowego Smoka, wchłońcie Jego Istotę i zaintonujcie Jego Imiona! VRITRA! Niech wasz i Jego Płomień zostanie wzniesiony! C

33

www.fb.com/DevathornOfficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

„Vritra” to znak ogromnej transformacji dla Devathorn. Dla ciebie stworzenie „Vritra” było ogromnym przeżyciem na każdej płaszczyźnie. Wiem, że traktujesz to jako wręcz alchemiczny proces w pełni przeznaczony dla ciebie jako manifestację sztuki, która cię zmienia. Podejrzewam, że rozmawiamy nie tylko o rozwoju muzycznym, ale również wewnętrznym, duchowym i personalnym wzroście. — Tworzenie „Vritra” odzwierciedla bardzo ważny okres, mający podstawy w osobistych doświadczeniach. Doświadczenie przekształcania wykracza daleko poza zwykły kontekst muzyczny, sięgając głęboko do osobistych, duchowych praktyk i wznoszenia się. Oddaliśmy samych siebie pod potężny Prąd, który niesie swoje owoce na płodzenie Siarkowego Smoka, na skutek tego albumu. Przeprowadzanie naszego Wewnętrznego Ognia do naszej muzyki i tekstów rzeczywiście jest najwyższym aktem alchemii, czerpiąc inspiracje z wewnątrz i wyrażając to w procesie stwarzania. Jedynym zadaniem było być uczciwym i czystym dla siebie, i niech uzewnętrzni się Smok.


Nie licząc ep-ki „Sovereign of the Desolate” z grudnia 2014 roku, Perdition Temple powróciło po 5 latach studyjnego milczenia totalną black/deathmetalową zagładą w postaci pełnowymiarowego albumu „The Tempter's Victorious”. W sumie „dwójka” mogłaby ukazać się wcześniej, jednak na opóźnienie zgubny wpływ miało oszczędzanie na paliwie, chociaż rodzina Gene’a Palubickiego wcale nie pochodzi z regionu Polski, który uznaje się za sknerów. A sam Gene był bardzo hojny, dzieląc się również wspomnieniami z czasów Angelcorpse ↔ Cześć Gene, pozdrowienia z Polski! Co u ciebie słychać? — Obecnie pracuję nad uporządkowaniem wszystkiego, co związane ze wsparciem wydania najnowszego albumu oraz ep. Finalizuję również inne sprawy, jak amatorskie szkice nowych utworów, tak na przyszłość. 25 marca wreszcie pojawił się długo oczekiwany drugi album „The Tempter’s Victorious”. Debiutancką płytę nagrałeś praktycznie w pojedynkę, jednak teraz postanowiłeś poszerzyć skład o starego kompana z Angelcorpse – Billa Taylora czy Impuratha z Black Witchery. Czy już nie wyrabiałeś z mocami przerobowymi? — To było potrzebne, aby ostatecznie uzyskać w pełni funkcjonujący zespół. Inaczej zagranie jakiegokolwiek koncertu byłoby niemożliwe. Tak samo jak wiele dźwięków, riffów czy utworów, zwłaszcza tych nowych z bieżącego albumu, mogłoby brzmieć inaczej niż to było zamierzone, jeśli nie byłoby dwóch gitar grających riffy. W dodatku charakter niektórych partii gitar jest tak odmienny od siebie, że nie byłbym w stanie ująć tego wszystkiego tylko na jedną gitarę. Członkowie zespołu, których mam teraz, mieli wspaniały wkład w brzmienie i atmosferę wszystkich elementów na płycie. To rzeczywiście przyniosło trochę ducha sprzed przeszło 20 lat, szczególnie przez obecność Billa w szeregach, ale i Impuratha, którego znam jeszcze z czasów demówkowych zarówno mojej, jak i jego kapeli. Ronnie na perkusji jest niezwykle precyzyjny, jak na chaotyczny wir, w którym się zatraciliśmy. Dodatkowo jest niesamowicie pomysłowy i niezależny od jakichkolwiek sugestii, bardzo naturalnie wyprowadza numery. Gabriel na basie jest ogromnym talentem, więc jeszcze wszystko przed nim. Nowi członkowie, nowymi członkami, ale stary kapitan pozostał ten sam, więc, jak bardzo dałeś świeżej krwi wolną ręką, a na ile zagrała ona pod twoje dyktando? — Jak to zwykle bywa, to ja w zasadzie napisałem całą muzykę i teksty… Podczas gdy budujemy utwory w sali prób, zespół pracuje wspólnie nad pomysłami, jak pewne rzeczy powinny być zaaranżowane… Nawet wokale były początkowo zrobione przeze mnie w formie utworówprzewodników, żeby Impurath wiedział, w którą stronę podążać, by to wszystko popłynęło w numerach, tak jak ja chciałem. O tak, mam w swoim posiadaniu cały album z alternatywnymi wokalami mojego autorstwa… Gabriela między tobą i resztą załogi Pedition Temple dzieli ogromna różnica wieku. Czy muzyka jest dla ciebie na tyle uniwersalnym językiem, że nie przeszkadza w dogadywaniu się młokosa ze starymi wyjadaczami? — Czasami, gdy o tym myślę, to tak jakbym dostał młotem w głowę, uświadamiając sobie, że nasz basista urodził się po wielu albumach, które słuchałem nawet kiedy miałem już 20 lat! To jest jak skok przez całe pokolenie. Ale tak, te dźwięki są wieczne, i długo po tym, jak

34

7g C nr 38 C 02/2015


Wraz z powiększeniem składu poszła kolejna zmiana, czyli nowa wytwórnia. Odnoszę wrażenie, że Hell’s Headbangers Records bardziej pasuje do Perdition Temple niż Osmose Production. — Z Osmose nigdy nie żyło się źle zarówno mnie, jak i Perdition Temple… Parę rzeczy mogło być zrobionych inaczej lub więcej, ale ta rozłąka wyjdzie nam tylko na dobre. Wsparcie hhr było bardzo imponujące już od początku istnienia Perdition Temple i czuję, że podjąłem najlepszy wybór, by pójść z nimi wspólną drogą, wydać ten album, cokolwiek przyszłość przyniesie. Nigdy nie wiadomo, co przyniesie los… W końcu były pewne opóźnienia w procesie tworzenia „The Tempter’s…”. Na początku 2014 roku straciłeś kilka miesięcy po tym, jak miałeś wypadek drogowy. Mam nadzieję, że w pełni powróciłeś do zdrowia? — Żeby zaoszczędzić sporo pieniędzy, nie jeżdżę samochodem, lecz rowerem… Kiedy przechodziłem przez przejście dla pieszych, prowadząc rower, jakiś głupek wjechał we mnie i pociągnął mnie ze sobą, wlokąc mnie pod przednią osią jego samochodu. Złamana ręka i przemieszczenie ramienia… Przez kilka miesięcy nie byłem w stanie chodzić i ledwie udawało mi się grać na gitarze, bez ogromnych bólów. Dlatego też bycie mobilnym do pracy, jak i w celu przemieszczania się ze sprzętem muzycznym/nagraniowym stały pod wielkim znakiem zapytania. Gdyby to się nie stało, zapewne rozmawialibyśmy o najnowszym albumie Perdition Temple sześć miesięcy wcześniej. Teraz jest już wszystko w porządku, chociaż bliskie spotkanie z samochodem potrafi się jeszcze czasami odezwać. To nie było twój pierwszy kontakt z brutalną rzeczywistością. Czy nadal głęboko siedzą w tobie tragiczne wydarzenia z trasy promującej „The Inexorable” Angelcorpse wraz z Satyricon, Immortal i Krisiun? — Takie rzeczy się zdarzają cały czas, podczas pracy, jeżdżenia w trasy czy nawet zwiedzania. Jeżeli przetrwasz i kurz już opadnie, trzeba go otrzepać z siebie, zetrzeć krew po wszelkich uszkodzeniach i iść naprzód. Wtedy to Pete miał o wiele mniej szczęścia. Nie dość, że najbardziej ucierpiał w wypadku naszego vana, to na domiar złego podczas dalszej trasy jego dziewczyna została zasztyletowana, dlatego też kilka ostatnich koncertów na tej trasie musieliśmy zagrać bez Pete’a. Czy właśnie wtedy był ten pierwszy impuls, kiedy Pete postanowił odejść z Angelcorpse? — To było tuż po tych zdarzeniach na trasie, ale były też inne muzyczne i biznesowe czynniki, z którymi jako członkowie zespołu nie mogliśmy dojść do porozumienia przez cały czas, a pogłębiły się pod koniec lat 90-tych. Nadal jesteście dobrymi kumplami? — Obecnie nie rozmawiałem z nim od około sześciu miesięcy… Nie mieszkamy w tych samych miastach, obaj jesteśmy zapracowani ze względu na wszelkiego rodzaju działalność, więc nie jest to aż tak dziwne. Obaj dobrze się dogadujemy, wiedząc, że obaj robimy dokładnie to, co chcemy robić. Czytałeś jego okultystyczną książkę „The Conqueror Manifesto: Capricornus Teitan"? Co sądzisz o Helmkapie jako pisarzu? — Ma kilka ciekawych poglądów na wiele tematów, patrząc w nieco inny sposób na tematy już poruszane w innych okultystycznych i filozoficznych książkach. Otrzymałem od niego wersję w czarnej, miękkiej, wytłaczanej oprawie, która została wydana w połowie lat 90-tych. Myślę, że ludzie utożsamiający się z tekstami poruszanymi przez Order from Chaos, a nawet Angelcorpse znaleźli bądź znajdą rozszerzenie ich tematyki na kilku płaszczyznach. Wróćmy do „The Tempter’s…”. Tematyka Perdition Temple wciąż oscyluje wokół ponurego końca ludzkiej historii i wybuchowych rezultatów ekstremistów religijnych, jak i niewierzących fanatyków. W odniesieniu do tego, co sądzisz o ortodoksyjnych Muzułmanach z isis? Uważasz, że są realnym zagrożeniem dla wolno-

myślicielskiego świata, zwłaszcza Europy? — Nie śledzę tak dokładnie działań konkretnych grup ekstremistycznych. To wszystko wydaje się mieć wspólny temat dla wszystkich z tych grup, ponieważ to są kolejne zwiedzione grupy, przez inne zwiedzione organizacje… zwierzęta przeciwko zwierzętom, świnie mordują świnie, niezależnie od tego, ile pomiędzy tym wszystkim będzie przypadkowych ofiar. Można się zastanowić, czy te walczące frakcje/idee, z których ostatecznie żadna ze stron nie czerpie wymiernych korzyści, po prostu nie zmieść z powierzchni ziemi, wymazać je, by zniknęły w swej nieistotności. Więcej zmarłych i pomordowanych po obu stronach pomoże wykasować cały brud i wszystkich z obu waśnionych obozów. Nadal jesteś pod silnym wpływem Nietzschego, De Sade, Devi, a nawet rosyjskiej okultystki Heleny Bławatskiej? — Większość prac tych ludzi czytałem wiele lat temu… bardzo wiele lat temu. Zawarli w nich wiele wspaniałych, uniwersalnych pojęć dla wszystkich, wraz z wiekiem i doświadczeniem odnajdziesz najbardziej osobiste wartości dla siebie. Te prace może i nie są „książkami prawa”, ale wewnątrz nich możesz odnaleźć wiele rzeczy, z którymi możesz się identyfikować i dzięki temu wzbogacić swoją motywację. Jak wszyscy dobrze wiemy Perdition Temple narodził się w 2009 roku zaraz po rozpadzie Angelcorpse. Podobnież właśnie wtedy wszystko już było gotowe, by wchodzić do studia i nagrać piąty album? Dlaczego zdecydowałeś się ponownie pogrzebać Angelcorpse, by natychmiastowo kontynuować krucjatę barbarzyńskiego death/black metalu pod nowym, innym szyldem? — Tak naprawdę ostateczny koniec Angelcorspe nie był przez to, że nie byliśmy w stanie dokładnie zdecydować o kierunkach muzycznych, w które powinniśmy podążyć lub koncertów/festiwalów, na których powinniśmy zagrać, co wiązało się z dążeniami pójścia do przodu. To wszystko stało się bardzo zawiłe, że po prostu wyskoczyliśmy z tego wszystkiego. Nie miałem zamiaru na jakiekolwiek zmiany muzyczne w stosunku do tego, co dotychczas robiłem, więc wybrałem nową nazwę, która czułem, że będzie bardziej odpowiednia do całej mojej wizji, więc natychmiast przeistoczyłem to w ciągle trwające prace na nowym albumem pod nowym pseudonimem. Oczywiście zajęło to trochę czasu, by w pełni zrozumieć ten rodzaj tematyki, w którą powinienem pójść. A później, krążąc wokół tego, by nie tracić czasu na zalezienie podobnie myślącego wokalisty, postanowiłem zająć się tym sam, przynajmniej na debiutanckiej płycie, nawet na nagraniach przedprodukcyjnych nowego albumu… yeah! Jak już wcześniej wspomniałem, rzeczywiście posiadam taką wersję „Tempter’s…”, a nawet 7-calówkę z utworami, które zawierały moje oryginalne wokalizy do wykorzystania dla Impuratha, by wiedział, jaką drogą ma pójść. Być może gdzieś po drodze pobrzmiewa w nich mój charakter. Jednak, gdy pojawił się Perdition Temple nawet wieloletni fani Angelcorpse nie wiedzieli, że to ty stoisz za tym wszystkim… — Myślę, że to wszystko wynikało z niedopatrzenia wytwórni zaraz po wydaniu albumu. Gdy rozesłano materiały promocyjne, nie zostało całkowicie określone, że Perdition Temple był nawiązaniem do Angelcorpse. Dlatego też odpowiedź na ten album była często ambiwalentna, a nawet ignorowana przez większość prasy, ponieważ był to „nowy” zespół, o którym nikt wcześniej nie słyszał. Ewidentnie było to widać w wielu recenzjach, w których nie było żadnych połączeń i odniesień do starego zespołu. W tym czasie wytwórnia nie była również zorientowana na szum w Internecie, co obecnie robią nawet ci mali, podziemni wydawcy. Zapowiedź Perdition Temple była po prostu pogrzebana już na starcie przez Osmose. Często, gdy ludzie słyszeli debiut, a byli wśród nich starzy fani Angelcorpse od razu mówili, że brzmi to jak nowy album Angelcorpse, a następnie niezwłocznie mówili, że nic nie wiedzieli o istnieniu mojego nowego zespołu. Sam pamiętam, jak ludzie pisali, że „Edict of the

Antichrist Elect” brzmi jak robota Angelcorpse. — Charakter brzmienia, który realizowałem poprzez Perdition Temple był tą samą kreatywną motywacją, jaką kierowałem się w starym zespole. Moje alternatywne i zróżnicowane pomysły pojawiły się w innych projektach, w których udzielałem się przez ostatnie lata. Podobno niektóre utwory z „Edict…” zostały napisane nawet przed tymi, które znalazły się na „Of Lucifer and Lightning”? — Tak, większość utworów z „Edict…” to wszystkie kawałki i pomysły, które rozwinęły się nawet od 2000 roku. Niektóre z nich, tak jak „From this Darkness of Flesh” sięgają tak wczesnych korzeni, jak zaraz po pierwszym rozpadzie Angelcorpse w 1999 roku. Materiał, który znalazł się na „OLaL” Angelcorpse z 2007 roku to seria utworów, które wyselekcjonowałem z tych już skończonych w 2000 roku, z tych które czułem, że najlepiej pasują do siebie, by spotkać się na jednym albumie. Pozostałe numery były pierwotnie przeznaczone na płytę, która miała nastąpić po „OLaL”… ale wtedy wszystko się skończyło i przybrało formę Perdition Temple. Muzycy zwykle mają tendencję do słuchania muzyki w nieco inny, bardziej analityczny sposób niż ktoś, kto proces twórczy zna tylko od strony teoretycznej. Kiedy słuchasz jakichś innych zespołów, podchodzisz do nich w sposób analityczny, czy pozwalasz działać emocjom? — Myślę, że muzyka i albumy, które najbardziej mi się podobają, to te, nad którymi nie trzeba myśleć i rozkładać na czynniki pierwsze. Liczą się tylko wspaniałe utwory i brzmienie, a resztę można wymazać, nie dociekając, „dlaczego” i „jak”… Przez ponad połowę swojego życia jesteś zaangażowany w ogólnie pojętą metalową scenę. Co, po tak wielu latach, nadal ekscytuje cię w metalu i ścieżce lewej ręki? Co sprawia, że mroczny płomień nadal się w tobie pali? — Wszystkie stare albumy z mojej młodości nadal są moimi ulubionymi, słucham ich znacznie częściej niż nowych płyt. Jest kilka powodów, które utrzymują mnie na bieżąco w metalowym środowisku, ale uwielbiam zespoły, które są w stanie uchwycić na nowych nagraniach atmosferę z tych starych albumów. Dlatego też często są to nowe zespoły, które mają „zerżnięte” brzmienie od przedpotopowych wyjadaczy. Zauważyłem na twoim prywatnym profilu fb, że wśród nich jest sporo polskich zespołów, jak Doombringer czy Infernal War. — Jest wiele wspaniałych zespołów, które wypłynęły z Polski przez te wszystkie lata… Stare kapele, jak Vader, Merciless Death, Egzekuthor, Imperator, Destroyers, Dragon… ale i nowe zachwycają swoim brzmieniem, w postaci Infernal War, Bestial Raids czy niedawny debiutancki album Doombringer. Czy za twoim wielkim zainteresowaniem polską sceną nie stoi przypadkiem twoje pochodzenie? Przez wzgląd na twoje nazwisko, zawsze ciekawiło mnie, czy w twojej rodzinie masz jakichś polskich przodków, jakieś korzenie do namierzenia w moim kraju? — Większość mojej rodziny, więzów rodzinnych, przeniosła się do usa w połowie xix wieku, dlatego większość aktualnych korzeni rodzinnych, które zostały w Polsce są praktycznie zamazane i niewyraźne. Jedynie, do czego udało mi się dotrzeć, to fakt, że moja rodzina pochodzi z Kaszub lub z któregoś z regionów Pomorza. Jest jeszcze szansa wskrzesić Evil Vengeance Records? — Nie, to sczezło w 2003 roku z powodów finansowych. Przeszłość mamy więc za sobą, co w takim razie z przyszłością? Czy nowa płyta i pełen skład pociągną za sobą koncerty? — Obecnie planujemy kilka niezależnych, podziemnych koncertów, promujących najnowszy album. Dzięki Gene! Z mojej strony to wszystko. — To ja dziękuję za ogromne wsparcie dla Perdition Temple. C

35

www.fb.com/perditiontemple C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

wielu z nas przestanie istnieć przyjdą nowe generacje, które wciąż będą niosły tę pochodnię.


Cześć Góral. Od debiutanckiego „Nechesh” minęły 2 lata, więc tytułem wstępu wypadałoby zapytać, co nowego w szeregach Deathstorm? Jak to drzewiej mawiali, co słychać panie dzieju? — Witaj. Od premiery „Nechesh” wydarzyło się dosyć sporo. Zagraliśmy sporo dobrych koncertów u boku takich zespołów jak: Trauma, Hate, Pandemonium, Christ Agony czy Lost Soul, czyli, można powiedzieć, z czołówką polskiego metalu. Wystąpiliśmy na letnim festiwalu w Niemczech Gahlen Moscht, na którym wystąpili m.in.: Master i Nefarium czy też w Czechach na Winter Violence w Pardubicach (wszystko można obejrzeć na naszym kanale youtube). Zagraliśmy małą trasę po Polsce razem z Purgatory i Kill (Zielona Góra). Daliśmy sporą ilość wywiadów do internetowych magazynów, jak i do tych tradycyjnych m.in. „Musick Magazine”, „Tribalconvictions”, „Guc(de)”, które umieściły nasze utwory na płytach kompilacyjnych dodawanych do tychże czasopism. Teraz wywiad w waszym zacnym magazynie, także powodów do narzekań nie ma. A obecnie pracujemy nad „dwójeczką”. Deathstorm to stażem stosunkowo młoda załoga, jednak nabieraliście doświadczenia w Ebola czy Ethelyn, a twoje korzenie sięgają jeszcze dalej i głębiej, bowiem szpiedzy Watykanu donieśli mi, że w zamierzchłych czasach z początku lat 90-tych dość zaawansowanie, lecz w prymitywnych warunkach rzeźbiłeś w Moyses i Charonie. Pamiętasz jeszcze coś z tamtego okresu, jakieś opowieści z krypty, których blaszana gimbaza nie zrozumie? — Postawię ci flachę, jak zdradzisz, kto ci doniósł o tych wręcz prehistorycznych wydarzeniach! A z tych czasów pamiętam wszystko. Moyses to był pierwszy zespół, który założyliśmy razem z kolegami metalowcami z pierwszego roku szkoły zawodowej w ‘91. Mieszkałem wtedy blisko tejże szkoły i na długiej przerwie, która trwała 20 minut lecieliśmy do mnie do domu i włączaliśmy na kaseciaku Metallikę „Demage inc.”. I naparzaliśmy łbami, improwizując poszczególne instrumenty. W tym samym roku wyjechaliśmy do pracy do Niemiec (co umożliwiła nam nasza szkoła) i za zarobione pieniądze kupiliśmy perkusję marki Polmuz, bas (obsługiwałem go ja), gitarę, przester i wielki zestaw Eltrona z dwiema ogromnymi kolumnami. To był luksus! Lecz najgorsze było przed nami… nauka gry. Ale Romson (gitarzysta) znał parę akordów i podstawowych rytmów na perkusji, więc zaczęliśmy tworzyć METAL! Potem było już lepiej, pierwsze koncerty, jakaś demówka nagrana na Kasprzaku, czyli scenariusz jak u większości kapel, które zaczynały w tamtych czasach. Zapał był niesamowity i oczywiście inspiracje: Sepultura, Slayer, Kreator, Death… Jak wspomniałeś w latach ‘93-‘94 zasiliłem szeregi thrashowego Charon. Tu z umiejętnościami gry było znacznie lepiej, a że byłem pod wpływem Sadus, Atheist i przerabiałem ćwiczenia klangu Pilichowskiego, to chłopakom się spodobało i zaczęliśmy współpracę.

Debiut gubińskiego Deathstorm „Nechesh”, w dobie współczesnego galopującego przepływu informacji, jest już skamienieliną. Jednak na tyle zapadającą w pamięć, że żal było nie skontaktować się z gitarzystą Góralem, by wyciągnąć na niego teczki z prawdziwej prehistorii jego metalowej biografii, zwłaszcza że informatorem był mój szwagier, który kiedyś został wokalistą, bo nikt inny nie chciał przyjąć mikrofonu na klatę. ↔

36

7g C nr 38 C 02/2015

Z tego okresu ocalało nawet „demo ‘94” Charon, nagrywane po nocach, na lewiźnie pod amfiteatrem w Zielonej Górze. Słyszałem, i muszę przyznać, że całkiem mocno i technicznie kombinowaliście pod rzeczy w stylu podziemnej lekko thrashowej wersji Pestilence czy Gorguts z dziwacznie thrash/blackmetalowymi wokalami. Bardzo ciekawe podejście do sprawy, jak na tamte czasy, więc dlaczego Charon sam siebie przewiózł do krainy umarłych? — Teraz dopaliłeś informacją, o której nie wie praktycznie nikt! Nagrywanie tego demo to był chyba najlepszy czas w Charonie. Podziemie w podziemiu… totalna konspiracja i korzystanie ze studia na lewo. Podejrzewam, że tego nie przerabiała żadna kapela (śmiech). Gość chciał dorobić i wpuścił nas do studia w nocy i na śpiocha nas nagrywał… mimo wszystko, jak na tamte czasy, wyszło nieźle, i jak wspomniałeś kierunek muzyki, jaką graliśmy też się krystalizował, a wywołane to było po prostu inspiracjami każdego z nas. Jeśli chodzi o wokal, to Paweł nie umiał po prostu śpiewać, a nie było alternatywy na innego gardłowego, więc wokale wydają się trochę dziwne. A jeżeli chodzi o rozpad kapeli, to powiem krótko – proza życia. Chłopaki porozjeżdżali się na studia i zdechło wszystko, ale wiem, że wszyscy gdzieś potem grali i grają do tej pory. Wracając do Deathstorm, właśnie w tamtych zatęchłych latach należałoby umiejscowić środek ciężkości „Nechesh”, który spokojnie mógłby się znaleźć w katalogu Dark Descent Records czy Xtreem Music. — Zgodzę się z tobą ze „Nechesh” wbija się idealnie w tamten okres. Promówki wysyłaliśmy w pierwszej fazie tylko do Polski i po kilku odpowiedziach typu


Śmiertelną burzę ewidentnie przywiały niże z pierwszej połowy lat 90-tych, grzmiące na potęgę wczesnego Sinister i Morbid Angel. Takiej intensywności mielonki światowej jakości, jak w „Cross – The Inverted Symbolizm” nie powstydziłby się sam Morbid Angel, kiedy jeszcze nie grał lateksowego death metalu. W rozbudowanym „NChSh”, można doszukać się zgrabnie wkomponowanej trawestacji „Reign in Blood”. Dobrze wychwyciłem wzorce, czy jestem głuchy jak polski rząd na ludzkie potrzeby? — Nie mam zamiaru zaprzeczać, bo byłbym hipokrytą. W skrócie powiem ze 90% tego materiału to są moje riffy i tu nie da się ukryć wpływu moich inspiracji, które dokładnie określiłeś. Wyjątkiem jest utwór tytułowy „NChSh”, którego cały szkielet stworzył Jędras i dlatego jest on inny. A czy tu słychać Slayera, czy innych prominentów metalowej sceny? Przy układaniu utworów nie wczuwamy się w to, po prostu ma wszystko współgrać i gnieść! Faktem jest to, że właśnie utwór „NChSh” jest wyznacznikiem tego, co będzie na następnej płycie, którą tworzymy w większości wspólnie na próbach i nie chodzi tu o slayerowski klimat, lecz o struktury utworów i atmosferę. Mamy więc polską odpowiedź na reunion obskurnie dusznego death metalu starej szkoły, w którym wcale nie trzeba było zapierdalać po gryfie, jak lemingi na przedświątecznej wyprzedaży, żeby gnieść, ciemiężyć i maltretować zadowolone gęby słuchaczy wespół z wyjącymi solówkami, jak w „Vindictive” czy wolnymi, niedźwiedziowatymi partiami, które doskonale urozmaicają ten skomasowany system, jak w rozbujanych przewałkowaniach w „Victims of Mental Enslavement”, już mniej wykwintnym przemarszu w „Opus Diaboli”, przygniatającej całości „Ascend!” i najdłuższym na płycie, a zarazem najlepszym „NChSh”, wspomnianym już przez slayerowskie echa. Aż tak bardzo tęsknicie za starymi czasami? — Nie… to nie do końca tak. Jak wspomniałem „Nechesh” jest bardziej wypadkową moich inspiracji, co nie znaczy, że reszta chłopaków nie lubi smolistego death metalu. Po prostu podczas tworzenia „Nechech” docieraliśmy się jako zespół i akurat taki klimat stworzyliśmy. Ja będę zawsze miał ogromny sentyment do tamtych czasów, ale to nie znaczy, że cały czas będziemy tak grać. W Deathstorm jest tak, że każdy z nas jest czymś zainspirowany i może swoje pomysły wdrażać w naszą muzykę i daje to naprawdę ciekawe efekty, oczywiście mówię tu o nowym materiale, który tworzymy.

bodzinie u Polanda. Toż to bluźnierstwo wpuścić hebrajskiego węża pod sam nos monstrualnego Chrystusa. Przyznaj się, to dlatego podczas sesji nagraniowej codziennie wracaliście grzecznie do Gubina, bez grama alkoholu i narkotyków, bo czuliście zimny oddech boskiej sprawiedliwości (śmiech). — Dokładnie tak. Wjeżdżając do Świebodzina od razu nabieraliśmy pokory, widząc za każdym razem ten monument… a tak naprawdę to „król Polski” złaził z tej góry i zasuwał do Tesco zaraz obok i przynosił dwie cytrynówki dla Polanda (śmiech)… No cóż… ten posąg to szrama na twarzy tego miasta i światowej skali pośmiewisko. I oczywiście przykład, jak płytka jest mentalność dużej części naszego narodu. A co do samej sesji, to niestety nie jesteśmy aż tak rockandrollowi, żeby nagrywać na totalnej bombie i kacu. Odległość jest taka, że mogliśmy sobie pozwolić na codzienny dojazd, jak do pracy. Zależało nam na tym, żeby wszystko zrobić jak najlepiej i dosyć poważnie podeszliśmy do nagrań… po prostu wycisnęliśmy z siebie maksa. Poland to gość, który gówna nie przepuści i musieliśmy spiąć poślady, żeby nie męczyć siebie i pana realizatora. Dlatego było bardzo grzecznie.

również się odbyła – 13 września 2014 roku z Tortharry i Dysangelium z Czech, Taran i jeszcze dwoma zespołami w składzie, także nie ma co się poddawać i trzeba robić koncerty, bo to jest istotna sprawa w prawidłowym funkcjonowaniu sceny. Tym bardziej, że w Gubinie parcie na ostrą muzę jest i do tego frekwencje poprawiają nasi sąsiedzi z Niemiec. Smutnym faktem jest to, że szczególnie to młodsze pokolenie napasione jest Internetem, i niektórzy nie wiedzą nawet, jak to jest na prawdziwym metalowym koncercie, siedzą przed YouTube i wpierdalają chrupki! Ja pamiętam czasy, jak na koncertach hasło „Szczecin” wzbudzało grozę i można było wrócić do domu z konkretnym ubytkiem w jamie ustnej i fioletowym makijażem, a na dodatek w samych gaciach! A teraz? Wszystko grzecznie i kulturalnie, ale może mimo wszystko boją się czegoś. Emocje, jakie dostarcza metalowy koncert są bezcenne i to jest to, co napędza i motywuje również muzyków, którzy widząc ten motłoch pod sceną wypruwają z siebie flaki, robiąc jak najlepszy performance. A dlaczego większość woli koncert w necie obejrzeć? Niektórzy może z braku kasy, bo czasy lekkie nie są, ale głównie to lenistwo i strach albo są po prostu ciotami.

Jesteś twórcą gubińskiego Dark Side Festival, którego I edycja miała miejsce w 2000 roku. Wiem, że już 4 lata temu borykaliście się z budżetowymi problemami. W 2013 roku impreza jeszcze się odbyła, co z ubiegłoroczną edycją, i dlaczego obecnie ludziska wolą siedzieć na dupie w domu, wymądrzać się przed komputerem zamiast iść na metalowe tańce hulańce? — Zgadza się, od wielu lat organizujemy ten fest i problem jest zawsze ten sam, a mianowicie finanse, bo mało która impreza zwróci się z biletów i trzeba znaleźć sponsora, żeby mieć jakieś zabezpieczenie, a z tym jest cholernie ciężko. Póki co impreza nie miała jeszcze przerwy i ostatnie edycje były udane, frekwencja 200-270 osób to niezły wynik. W ubiegłym roku

Ogłoszenia parafialne należą do ciebie, jakaś dobra nowina/słowo na niedzielę? — Przede wszystkim młodzi adepci metalu – wyłączcie komputery i idźcie bądź jedźcie na najbliższy koncert, bo na pewno siedząc przed kompem jesteście dobrze poinformowani, co gdzie i kiedy? Rozpuście włosy, o ile je macie, i uderzcie w sam środek wiru pod sceną przy akompaniamencie metal-hłosty, a będziecie pod wrażeniem. Dzięki Mariusz za możliwość prezentacji Deathstorm na kartach waszego magazynu i zachęcam wszystkich do nabycia „Nechesh”. Jeżeli lubicie biczowanie brutalnym i bluźnierczym death metalem, to będzie zdecydowanie coś dla was. C

Deathstorm nie jest zespołem poszukującym. Zainspirował się tym, co stworzyli wielcy. Nie stara się wymyślić muzycznego prochu. Nie nadstawia ucha na nowinki, nie koryguje kursu wedle mód. Dla was czas całkowicie się zatrzymał, a nawet, wydaje się, że kroczy wstecz z adekwatnie do całości zadymionym i przybrudzonym brzmieniem. Pewnie nie samą przeszłością żyjecie, więc, na albumy których z młodych kapel czekasz z gaciami pełnymi kisielu, a może jacyć starzy herosi dali dupy na pełnej linii? — Jeżeli chodzi o „Nechesh”, to ok, ale czy Deathstorm nie poszukuje? Hm… na pewno nie jesteśmy hermetyczni i to za jakiś czas będzie można usłyszeć. Dla mnie rozczarowaniem jest nowy Morbi Angel – sorry, ale nie kleję tej muzy kompletnie, a cholernie czekałem na tę płytę. Myślałem, że kawałek „Nevermore” będzie zapowiedzią tego, co usłyszymy na płycie, lecz się mocno rozczarowałem! Może za parę lat wrócę do tej płyty i powiem: „Ooo kuurwaa, ale miazga”. Jednak na obecną chwilę nie zanosi się na to. Nowy Watain w porównaniu z poprzednimi płytami to jest jakaś pieprzona fraszka! Już widzę miny co niektórych i na pewno mnie przeklną, ale takie jest moje zdanie. Jeżeli chodzi o nieco „młodsze” kapele, to czekam na nowe płyty Taran i Ebola. Szeregi Ebola zasilił Jędrek (Deathstorm), także zapowiada się ciekawie. Słyszałem klika riffów i jestem pewien, że chłopaki trochę namieszają tym materiałem, to samo tyczy się Taran. „Nechesh” nagraliście w Metal Sound Studio w Świe-

37

www.fb.com/Deathstormband C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

„materiał fajny, ale nie ma funduszy bądź terminu” przyszła odpowiedz od Roberta (WM Psycho), że jest zainteresowany wydaniem naszego debiutu. Mysth i Ethelyn mieli już z Robertem przyjemność współpracować, więc po przeanalizowaniu wszystkich wariantów powierzyliśmy właśnie jemu nasz materiał i automatycznie daliśmy sobie spokój z wysyłaniem promo za granicę. Robert zaproponował, że jak materiał będzie skończony, to mamy dać mu znać i ustalimy termin wydania, który przypadł na 13 marca 2013 roku.


Fiński Desolate Shrine to jedna z najjaśniejszych czarnych pereł w już i tak przepełnionym srogimi ciosami katalogu Dark Descent Records. Do tego jeden z najlepszych przedstawicieli nowego pokolenia z Kraju Tysiąca Jezior w ramach dusznego, staromodnego death metalu, rozłożystego niczym Katedra Tomasza Bagińskiego. Zaraz po wydaniu kolejnego opus magnum skontaktowałem się z LL, człowiekiem orkiestrą, który wyznaje zasadę – chcesz, żeby było zrobione dobrze, zrób to sam. Samolubów nie lubię, ale dla niego, za to, jak dowodzi pod banderą Desolate Shrine musiałem zrobić wyjątek. ↔

To dlatego kontrolujesz całe instrumentarium w Desolate Shrine? Lubisz mieć wszystko pod swoją pieczą i kontrolą oraz być odpowiedzialnym za niemal wszystko? — Kiedy komponuję muzykę, po prostu łatwiej mi jest robić wszystko samemu, naprawdę. Uczenie pozostałych gości wszystkich partii gitar i basu byłoby irytujące i czasochłonne, więc, po co sprawiać sobie kłopot. Perkusja byłaby najprostszym instrumentem do przekazania komuś innemu, ale będąc szczerym ze wszystkich instrumentów najbardziej lubię bębny, więc… Uwielbiam grać na perkusji niż na innych instrumentach, dlatego też nie oddam jej komuś innemu (śmiech). Tak – lubię mieć wszystko pod kontrolą. To jest moja muzyczna wizja i mam możliwość jej wykonania, więc nie widzę powodów, aby postąpić inaczej.

niosą ze sobą pewne elementy, prowadzone i rozwijane przez cały album. Czy w tym przypadku mówimy o „We Dawn Anew” i tytułowym kawałku? — „We Dawn Anew” miał być – i jest – centralnym elementem całej płyty. Kolejnym takim numerem miał być „Desolate Shrine”, ale w miarę upływu czasu jego rolę przejął „The Heart of the Netherworld”. To był ostatni utwór, który napisałem na ten album. Na tym materiale upchane jest również kilka progresywnych melodii/akordów, które są użyte w różnych numerach, w odmiennych aranżacjach.

A czy nagrywania wszystkich instrumentów samopas i trzymanie w jednej garści nie przysparza też kłopotów? Podejrzewam, że jest to nie lada wyzwanie, zwłaszcza pod kątem utrzymania się przy kreatywnym i odkrywczym myśleniu, bo blokady twórcze zapewne też bywają? — Tak, nagrywanie wszystkiego samemu jest trudne. Poprzednia sesja nagraniowa miała przerażającą ilość trudności technicznych i po prostu pecha, a to zawsze doprowadzało mnie do proszenia się innych ludzi o pomoc. Teraz wszystko poszło o wiele lepiej, ponieważ sprzęt działał praktycznie bez zarzutów i mogłem się bardziej skoncentrować na rzeczywistym tworzeniu i nagrywaniu. Jednak nie sądzę, żeby sam fakt komponowania był aż tak ciężki. Riffy, pomysły, utwory przychodzą do mojej głowy i próbuję je uwolnić, by zobaczyć, co się stanie dalej. Jest to w miarę łatwy proces. Tak jak wcześniej wspomniałem, Desolate Shrine nie ogranicza procesu komponowania w jakikolwiek sposób. Nie wiem, w jaki sposób miałbym siebie zmuszać do ogarnięcia tego wszystkiego, naprawdę. Są chwile, kiedy w mojej głowie nie pojawi się ani jeden riff czy idea zasługujące na uwagę, ale w porządku, jest wtedy czas na ponowne naładowanie baterii. W pewnym momencie zapadki się otwierają i ponownie jestem w grze. Ponadto staram się eksplorować inne gatunki muzyczne niż metal, i to z obecnych czasów, co działa naprawdę dobrze. To nie jest tak, że próbuję znaleźć jakieś riffy czy liźnięcia, ale bardziej pod kątem abstrakcyjnych pomysłów i „nastrojów”, które można dobrze przełożyć w ramy death metalu. Wiesz… tam

Cześć LL! To, co? Odkrywamy karty Desolate Shrine? — Odkrywamy. Ostatnio byłem ekstremalnie zajęty, dlatego na wstępie przepraszam, że dopiero teraz ten wywiad może dojść do skutku. Na chwilę obecną wszystko idzie bardzo dobrze. Wraz z najnowszą płytą „The Heart of the Netherworld” Desolate Shrine kontynuuje drogę oldschoolowego death metalu pogiętego i zabarwionego nowymi, przerażającymi formami. W stosunku do poprzednich materiałów są jednak pewne różnice, jak bardziej złożone, rozbudowane i rozwlekłe utwory. To naprawdę wspaniałe, że w przypadku Desolate Shrine stwierdzenie „im więcej, tym lepiej” sprawdza się doskonale. — Uważam, że prostszy i bardziej chwytliwy death metal był już wcześniej zrobiony tak dobrze, tak wiele razy, że nie potrzebowaliśmy, by ponownie przejść się tą drogą. Desolate Shrine jest placem zabaw do eksperymentowania z dłuższymi utworami i bardziej progresywnymi strukturami i, jak dla mnie, to wszystko działa bardzo dobrze. W ten sposób możemy naprawdę robić to, co czujemy, że jest dla nas najbardziej naturalne bez przyklejania się na siłę do jakichkolwiek form. Proces komponowania utworów jest dla mnie bardziej interesujący, kiedy można zacząć do riffu lub motywu przewodniego i patrzeć, gdzie zabierze cię dalej. Takie podejście do konstrukcji numerów, przeradza się potem na sposób myślenia całego albumu, bowiem, z tego, co słyszałem, „The Heart…” miało być zbudowane wokół dwóch długich epickich utworów, które

38

7g C nr 38 C 02/2015

Mimo wszystko „The Heart…” to po części kontynuacja poprzedniego albumu „The Sanctum of Human Darkness”. Zwłaszcza ze względu na idealny mariaż muzyki, tekstów i oprawy graficznej, która ponownie jest twoim dziełem. Czy ukończyłeś jakąś szkołę plastyczną, graficzną, itp? Czy na scenie metalowej któryś z artystów grafików jest dla ciebie wzorem? — Nie posiadam żadnej formalnej edukacji artystycznej. Już od małego dziecka malowałem i rysowałem i odkąd pamiętam byłem zainteresowany wizualnymi formami sztuki. Niemniej jednak od czasu do czasu lubię sobie włączyć przy tworzeniu obrazów jakiś dodatkowy nośnik. Dla mnie idealny album jest bardziej jak film, w takim sensie, że posiada problematykę, temat i pewien spójny nastrój lub ideę, które są obecne przez cały czas trwania. Oczywiście to obejmuje również oprawę graficzną, która musi być reprezentatywna dla całego pakietu w każdym calu. Wszystko musi mieć jakiś cel.


No to teraz wyjaśnia sprawę, dlaczego niektóre kompozycje na nowy album przygotowałeś sobie wstępnie na… fortepianie, na którym zresztą pobierałeś lekcje w wieku przedszkolnym. A tak przy okazji, dziwi mnie, że sam uznajesz się za niedoskonałego gitarzystę, który przy nagrywaniu „The Heart…” tak wiele razy zmieniał riffy, że zaczęły nieco odbiegać od pierwowzoru. — O tak! Mimo że tak naprawdę nie gram obecnie na fortepianie i klawiszach, zaniedbałem te instrumenty, to w pewnym sensie mam je we krwi. Może dlatego, że muzycznie myślę bardziej jak pianista niż gitarzysta. Zawsze uważałem, że trzymanie wszystkich instrumentów w Desolate Shrine w twoich ryzach jest wynikiem twojego dążenia do doskonałości. Ale, jeżeli się nie mylę, dla ciebie bycie idealnym czyni wszystko totalnie nudnym i bezdusznym, ponieważ nigdy nie lubiłeś ćwiczyć technik gry, dlatego też nie zostałeś muzykiem nastawionym na techniczne zagrywki wyłamujące palce. Czy moc atmosfery i nastroju jest dla ciebie ważniejsza od umiejętności warsztatowych? — Masz jednocześnie rację i jesteś w błędzie. Albo ja jestem (śmiech). Trudno jest to wyjaśnić, naprawdę. Dążenie do perfekcji jest potężnym motorem napędowym dla Desolate Shrine, ale nie ma to aż tak wielkiego zastosowania dla poszczególnych utworów. Utwory oraz ich wykonanie musi być perfekcyjne, ale w ramach ich kontekstu. Jestem realistą w takim sensie, że jestem świadom, iż nie jestem w stanie po mistrzowsku opanować przez całe moje życie każdego instrumentu z osobna. Dlatego też nie ślęczę nad ćwiczeniami, ale wykorzystuję moje umiejętności na tyle, ile jest to możliwe do tworzenia muzyki pasującej do ogólnej wizji. Oczywiście, podczas komponowania i nagrywania albumu te umiejętności wspinają się na wyżyny, co jest akurat dobrą rzeczą. Jednak bycie superwspaniałym gitarzystą solowym, nie jest tym, co czuję, potrzebując się na tym skoncentrować i poświęcić mój, już i tak ograniczony, czas. Poprzez to, że „bycie idealnym czyni wszystko bezdusznym” uważam, iż gdy ludzie za bardzo koncentrują się na bezbłędnym brzmieniu i technicznej niesamowitości, jak również używaniu w studio „magicznych” sztuczek, aż do wypolerowania wszystkiego do „perfekcji” – nie jest to coś, do czego chciałbym dążyć. Jak już wcześniej mówiłem, perfekcja to stan psychiczny, zależny od kontekstu. Bycie „doskonałym” wydaje się być superwypolerowaną produkcją z technicznym onanizowaniem się. Dokładnie, zawsze nazywałem to onanizowaniem się na gryfie i spuszczaniem na gitarę… — (śmiech) Ale nie tylko o gitary chodzi. Przy takich produkcjach bębny są jakby w klatce, uwięzione w sieci – nie słychać krwawienia z mikrofonów, wszystko idzie z ponaklejanych sampli, itd. To, kurwa, brzmi nudnie i bez życia. Mimo, że siła Desolate Shrine opiera się również na dwóch wokalistach, to zdziwiło mnie, że gdy komponujesz nie bierzesz pod uwagę wokalnych aranżacji. Traktujesz wokal jako dodatkowy instrument? — Do ustaleń z wokalami podchodzimy dopiero po tym, jak cały materiał jest już napisany. Tak naprawdę nie myślę o tym zbyt wiele, gdy jestem w wirze tworzenia

utworów, ale czasami są partie, kiedy już wiem, jaki rodzaj i barwę wokalu będę potrzebował w tym miejscu. Podczas nagrywania wokali lubimy dużo eksperymentować. Jest to bolesny i powolny proces, ale bardzo satysfakcjonujący, kiedy wszystkie klocki spadną na swoje miejsce. Podobnież „The Heart…” nie jest albumem koncepcyjnym, jeżeli chodzi o warstwę liryczną, ale teksty oparte są na osobistym życiu ML, jego okultystycznych pracach, studiach i poszukiwaniach. Czy ml jest bardziej teoretykiem czy praktykiem, gdy mówimy o okultystycznej i złowieszczej tematyce? — Niestety, w tym momencie nie mam zamiaru odpowiadać na ten temat. W tej kwestii ml powinien mówić za siebie. Mogę jedynie zdradzić, że jest zarówno praktykiem, jak i teoretykiem. Dlaczego uważasz, że poprzedni album „The Sanctum…” był i docelowo jest antymainstreamowym oświadczeniem? To samo sądzisz o „The Heart…”? — „The Sanctum…” było ogromnym, środkowym palcem skierowanym w stronę prawie wszystkiego, co dzieje się poza i wewnątrz sceny metalowej. W tamtym czasie byłem wnerwiony na to, czym „stał się metal” w ciągu ostatnich dwóch dekad i bardzo chciałem pozbyć się wszystkich… ech… mainstreamowych aspektów naszego zespołu. Żadnej chwytliwości, żadnych partii do łatwego machania dynią, żadnych punktów kulminacyjnych. Wtedy byłem naprawdę uparty w tych wszystkich kwestiach, ale po fakcie stwierdzam, że jestem dumny z tej płyty. „The Heart…”, w tym sensie, nie jest aż tak ekstremalna. Nie mam już potrzeby machać środkowym palcem, przynajmniej nie tak bardzo. I tylko taka antymainstreamowa postawa doprowadziła cię do grania tak mrocznej, pierwotnej i starożytnie brzmiącej formy death metalu? — Z powodu mojego starszego brata, już od małego dziecka byłem narażony na wszystkie formy metalu i horrorów. Myślę, że to dlatego mroczna muzyka i tematyka tak bardzo zakodowała się we mnie. Zawsze fascynowała mnie ciemniejsza strona i melancholia, we wszystkich możliwych formach. Tak ja to widzę – to jest tak naturalne, że moim preferowanym muzycznym ujściem jest mroczniejsza odmiana death metalu. A jakie konkretnie muzyczne inspiracje mają wpływ na ciebie podczas komponowania? Jakich zespołów słuchasz na bieżąco? — Teraz, wędruję przez muzyczną posuchę. Tak naprawdę, w tej chwili nie słucham niczego. Nic nie brzmi na tyle interesująco i dobrze. Nie zrozum mnie źle – jest mnóstwo dobrego stuffu, ale na ten moment po prostu nie czuję się tym wszystkim zainteresowany. Preferuję doom/death/black metal, muzykę klasyczną, trochę elektroniki, ambientu, ale najbardziej muzykę filmową. Wszystko, co zabiera mnie w inne miejsce i wprowadza w dobry nastrój. Czy w metalu jesteś fanatykiem oldschoolowych zespołów? Starasz się szukać nowych klejnotów w hurtowym nawale nowych kapel, a może starczają ci tylko stare sprawdzone zespoły? — Myślę, że spokojnie wpadam w tę drugą kategorię. Trudno jest znaleźć nowe zespoły i albumy, które przyprawiają mnie o te same dreszcze, co znane klasyki. To jest również powód, dla którego staram się utrzymać mój umysł otwarty na inne gatunki, jednak większość współczesnego metalu w ogóle mnie nie chwyta.

Obserwuję za to niektóre podziemne akty i sprawdzam, co słychać w zespołach moich przyjaciół i/lub tych rekomendowanych przez znajomych. Wiesz, wiele osób uważa, że nowe zespoły wydają się być zbędne, zarówno te od nowoczesnego metalu, metalcore’owe, ale dla zrównoważenia również i te od reunionu oldschoolowego death metalu. — Ja, naprawdę, ale to naprawdę nie lubię nowoczesnego metalu i core’a – dla mnie to gówno! Ale za to całym sobą jestem za tą przeciwwagą starej szkoły. Zresztą już wcześniej dałem odpowiedni wgląd na ten temat. „The Sanctum…” był właśnie takim zrównoważeniem dla core-cokolwiek-gówna. Death metal w takiej czy innej formie istnieje do połowy lat 80-tych. Co według ciebie napędza ludzi do dalszego tworzenia w ramach death metalu? — Dobre pytanie. Death metal jako gatunek stoi twardo z pewnymi wartościami i jest ważnym ujściem emocji dla wielu ludzi. Death metal ma to coś, co inne gatunki nie potrafią ująć. Zawsze kogoś będzie boleć dupa, że tylko skrajne formy muzyki cały czas wydrapują swoją obecność w historii metalu. To może być tak proste. A co sądzisz o napływie nowych technologii nawet w świat podziemnego i obskurnego death metalu, takich jak webziny, portale społecznościowe zastępujące papierowe zine’y, i udostępnianie plików z muzyką zamiast kupowania oryginalnych nośników? — Jedna część mnie jest trochę smutna, że scena zine’ów jest zastępowana przez media społecznościowe i ogólnie Internet. Z drugiej strony, jestem zdecydowanie prointernetowy i cenię sobie wszystko, co ma do zaoferowania. Od dłuższego czasu nawet nie tknąłem mojej pokaźnej kolekcji cd, ale wciąż nie jestem w stanie się jej pozbyć. A w dodatku cenią sobie winyle ponad cd, ponieważ lp wyglądają ponadprzeciętnie, czuć przy nich pewną wyższość, a poza tym mają pewną wartość dodaną w stosunku do plików cyfrowych. A kto jest dla ciebie opus magnum na metalowej scenie. Wiesz, taki wykonawca, że z nim konie kraść, a jak ktoś powie ci, że zaraz grasz z nim koncert, to rzucasz wszystko i bez pytania idziesz jak w dym? — King Diamond. Gdyby spełniło się to, co mówisz, byłoby to cholernie niesamowite. Wiem, że teraz masz przerwę od Desolate Shrine, skupiając się na innych projektach. Słyszałem coś o doomowym projekcie, który nadal (?) nie ma nazwy. A może absorbują cię prace nad oprawami graficznymi dla innych zespołów? — Tak, teraz robię wiele różnych rzeczy. Myślę, że mam coś w rodzaju dwóch albumów o tej samej wartości, ale różnego pokroju gatunkowego, od doom metalu po progresywny rock, ale wydaje się, że nie jestem w stanie się zdecydować, na czym chciałbym się skoncentrować. Obecnie jestem w nadpobudliwej fazie, muzycznie mówiąc, i nie jestem pewien, co z tego wyjdzie – o ile w ogóle wyjdzie. Nie będę zaskoczony, jeżeli po prostu powiem: „pieprzyć to!”; i ponownie zacznę pracować nad kolejnym materiałem Desolate Shrine. Przypadkowo napisałem już nawet jeden utwór… (śmiech). To wszystko, LL. Dzięki za poświęcony czas. Ostatnie namaszczenie pozostawiam tobie. — Dzięki za wsparcie! C

www.fb.com/desolateshrine C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

może być interesująca progresja akordów, dynamiki, krajobrazów brzmienia, rytmów, ogólnie wszelkich wzorców – staram się je cały czas zapamiętywać, by użyć czasami w odpowiednim momencie.


40

7g C nr 38 C 02/2015


Witaj Donald! Zaczęliście właśnie trasę. Jakieś wrażenia po pierwszych koncertach? — Witaj! Wrażenia są niewiarygodne. Jak na razie zagraliśmy 4 koncerty i 3 z nich były wyprzedane, więc fani zdecydowanie przychodzą, żeby zobaczyć Obituary grające nowy album „Inked in Blood”. Jestem tym bardzo podekscytowany. Jakieś szczególne wydarzenia? — To początek trasy, więc wciąż uczymy się sprzętu, wracamy do formy i jesteśmy zadowoleni, że koncerty odbywały się bez żadnych problemów. Sprzęt oraz członkowie zespołu, jak na razie są w porządku. W jednym z supportów gra bardzo szczególna osoba. Mam na myśli oczywiście Mantasa. W przeszłości nagraliście cover „Buried Alive”, więc jak się czujecie, jeżdżąc z nim jednym autobusem? — To niesamowite. Nie wiedziałem nawet jak mu powiedzieć: „Hello”; tak byłem zdenerwowany przy pierwszym spotkaniu. Ale on jest normalnym, superfajnym kolesiem i oczywiście uwielbiam jego muzykę. Zestaw na trasę jest świetny. Mpire (of Evil – dop. D.) to oldschoolowy metal, więc jest to posmak innych światów. Jest z nami Dust Bolt i Mpire, ale widzieć Jeffa wciąż na chodzie jest fantastyczne. Jest takie polskie przysłowie – czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Nie zamierzam powiedzieć, że jesteście starzy, ale wasz najnowszy album ma niezaprzeczalny posmak Celtic Frost. Czy sądzisz, ze to jest coś nieusuwalnego z waszej muzyki? — To jest w nas od młodych lat, to jest to, co miało na nas wpływ. Celtic Frost jest czymś w rodzaju dna Obituary, to była pierwsza rzecz, która miała na nas wpływ wraz ze Slayer. Jestem z tego bardzo dumny, uwielbiam brzmieć jak Celtic Frost, bo wciąż jestem ich wielkim fanem. Co sądzisz o nowym zespole Thomasa – Triptykon? Bardzo dobrze mu idzie… — To wspaniałe. Pokazuje, że on jest wizjonerem i świetnym kompozytorem i jest dobry w tym, co robi. 100% szacunku. Miałeś okazję spotkać go osobiście? — Tak. Spotkaliśmy go na kilku różnych koncertach i festiwalach. To bardzo uprzejmy i cichy człowiek, nieśmiały w porównaniu z moimi gitarzystami, jak Trevor (śmiech). Dobra nie powiem mu (śmiech). Od wydania waszego ostatniego albumu, „Darkest Day”, minęło właściwie 5 lat. Co się z wami działo przez ten czas? — Byliśmy zapracowani. Ciągle w trasie i w trasie, grając i pisząc muzykę. Wykorzystaliśmy ten czas na tworzenie nowej płyty. Rok po roku słuchaliśmy utworów, które były już gotowe i nagrywaliśmy je. Słuchaliśmy ich i poprawialiśmy, żeby były lepsze. Coś wycinaliśmy, dodawaliśmy partie tu i tam. 5 lat minęło szybko. Nie planowaliśmy, że tyle to zajmie, ale nie martwiliśmy się tym. Nie ustalaliśmy terminów, pozwalaliśmy, by muzyka stała się doskonała, stworzyła wielką płytę. To zajęło 5 lat. Dlaczego zmieniliście wytwórnię? Pamiętam, jak John mówił mi parę lat temu, że zostaniecie w Candlelight, a teraz jesteście w Relapse. — Candlelight nie zrobiło nic dla Obituary w kwestii popchnięcia nas, marketingu zespołu. Myślę, że nie mieli pojęcia, jak duży powinien być Obituary. Brak promocji i wsparcia wytwórni robił krzywdę tym albumom.

Relapse jest pod tym względem ich kompletnym przeciwieństwem. Oni wręcz krwawią Obituary, oni stworzyli ten album, są nim bardzo podnieceni. Ich kampania marketingowa, kreatywność jest na poziomie, którego nigdy nie widzieliśmy. To samo z zespołem. Te utwory są bardzo chwytliwe, przemawiające do słuchacza. Myślę, że połączenie Obituary i Relapse jest doskonałe. Sprzedaż albumu idzie bardzo dobrze, fani mówią o tej płycie, co oznacza, że wiedzą o niej. Na zatłoczonym rynku bardzo istotne jest, by fani wiedzieli o twojej płycie. — Zgadza się. Mamy doskonałą strategię. Graliśmy część z tych utworów na żywo na festiwalach pół roku temu, zamierzaliśmy pokazać ludziom, jak będą one brzmieć i sądzę, że to też nam pomogło. Fanom bardzo podobają się nowe „Inked in Blood” i „Visions in My Head”, więc czekali na tę płytę. Dobrze zgraliśmy to wszystko w czasie. Podejrzewam, że spodziewaliście się takiej akcji po Relapse, skoro wybraliście ich na swoją nową wytwórnię? — To była decyzja, przy której zespół bardzo skupił się na tym, czego chcemy dla przyszłości. W kwestii licencji na utwory, prawa własności do muzyki. Relapse to rozumieli i sprawili, że dla zespołu było to bardzo przejrzyste, że zachowujemy nad tym kontrolę. O cokolwiek ich poprosiliśmy, nigdy nie powiedzieli „Nie”. Cokolwiek obiecali, że zrobią, zostało bardzo dobrze zrobione. Jesteśmy bardzo dumni, że związaliśmy się z firmą, która szanuje Obituary tak bardzo, jak robi to Relapse. Dla członków zespołu znaczy to bardzo wiele. Czy jest szansa, że wydacie w Relapse jakąś nową, o ile taka będzie, płytę Tardy Brothers? — Nie wiem, co na to Relapse. Jeśli będą chcieli, to dam im to w dwie sekundy. Co do pytania, to nowa płyta Tardy Brothers właśnie powstaje i jestem tym bardzo podekscytowany. Człowieku, to były wspaniałe chwile, kiedy tworzyliśmy pierwszy album, kiedy nagrywaliśmy go na własną rękę. Więc z pewnością nie mogę się już doczekać drugiej płyty. Jakieś konkretne plany, data wydania? — Nie. Mamy masę pracy z Obituary, a to jest priorytet, więc Tardy Brothers musi zostać trochę z tyłu. W wolnym czasie… — Nie ma pośpiechu. Zamierzamy naprawdę ciężko popracować w trasie promując ten nowy album Obituary. Tardy Brothers w przyszłości, ale teraz „Inked in Blood”. Czas zatem pogadać o nowej płycie. Zacznijmy od okładki. To najmocniejsza i najbardziej przemawiająca okładka w waszej historii. Może nie aż tak artystyczna, jak „Cause of Death”, ale najbardziej bijąca po oczach. Taki był plan? — Przede wszystkim została ona stworzona przez Adreasa Marshalla. Napisaliśmy do niego, jako że stworzył on większość naszych okładek. Dysponował tytułami utworów, nad którymi dyskutowaliśmy w zespole. Chcieliśmy ustalić, jaki będzie tytuł tego nowego krążka. Dysponowaliśmy różnymi tytułami utworów, o których sądziliśmy, że będą fajne, więc pogadaliśmy sobie z Andreasem przez e-mail. Powiedziałem mu, że mamy takie tytuły utworów, jak „Centuries of Lies”, „Visions in My Head”. Przy „Inked in Blood” stwierdził, że przyszło mu coś błyskotliwego do głowy i zapytał, czy to możliwe. Powiedziałem mu, żeby zrobił to, o czym myśli i wysłał mi szkic ołówkiem. Z początku

sądziliśmy, że to będzie zbyt graficzne, niedostatecznie w stylu Obituary, ale on jest znakomitym artystą, więc kiedy artysta powie ci, że ma błyskotliwy pomysł, to powinieneś mu pozwolić podążyć za jego wyobrażeniem. Kiedy zobaczyliśmy ostateczny efekt, to wydusiliśmy tylko: „Ohhh” i szczęka do ziemi. Co za deklaracja! Tytuł łączy się doskonale z tym obrazem. No nie wiem, czy chciałbym mieć ten obrazek bezgłowego tułowia na swojej koszulce, ale dla niej (mowa o przysłuchującej się wywiadowi fance) byłaby ona bardzo pożądana. — Powiem ci szczerze, noszenie tego jest dziwne. Zaczęliśmy rozmawiać o tym długo zanim to gówno z isis przytrafiło się tej planecie. Ale nic nie możemy z tym zrobić. Stworzyliśmy okładkę płyty zanim zaczęły się pojawiać nagłówki i wiadomości. Nic nie możemy z tym zrobić, to tylko muzyka i tylko okładka. Nic więcej niż okładka książki czy plakat promujący nowy film. Dla Obituary jest to fikcyjna okładka, która sprawi, że ludzie chcą na nią patrzeć. Jest zdecydowanie brutalna, stanowi deklarację. Nagłówki i wiadomości zwykle mają niewielki wpływ na waszą muzykę, może wyłączając album „World Demise”. Wygląda na to, że zamierzacie podążać tym tropem. — Oczywiście. Uważam, że muzyka jest tym, co pozwala ci się oderwać od świata rzeczywistego. Ludzie wracają z pracy, czy ze szkoły i chcą się oderwać. Włączają więc muzykę i zapominają o różnych rzeczach. Po co wstawiać nagłówki do muzyki, dla mnie to nie ma sensu. Obituary trzyma się fikcyjności, rozrywki, przyjemności. Co zatem ze wspomnianym „World Demise”? Pod wieloma względami był to album różny od pozostałych waszych płyt. — Oczywiście. To było bardzo dawno temu, dokładnie 21 lat temu. Nawet nie muszę tego wyjaśniać, to był inny czas. Mieliśmy wtedy tylko 21 lat. Obituary istnieje po to, żeby pozwolić ludziom cieszyć się swoją muzyką, nie gadać o tym, o czym śpiewa Johnny. Kogo obchodzą teksty? Tak czujemy, kochamy muzykę. Zdziwiłbyś się, ale znam ludzi, którzy tłumaczą sobie teksty fińskich kapel blackmetalowych. — Ok, w porządku. W Obituary ważne jest to, jak dobry jest album, to jest podstawa. Jakiś czas temu ze znanych powodów zmienił się skład zespołu. Czy w obecnym składzie czujecie się ustabilizowani? — Tak. Terry (Butler – dop. D.) jest naszym przyjacielem od liceum, znam go od prawie 30 lat. To było bardzo łatwe przejście, bo jest on jednym z najmilszych ludzi, jakich spotkasz w swoim życiu. Jest uprzejmy grzeczny, fantastyczny gość i świetny basista. Ken (Andrews – dop. D.) trafił jako ostatni element układanki i to było perfekcyjne dopasowanie – jego podejście. Jest profesjonalistą także poza sceną, co jest równie ważne, jak to, jak dobry jest na scenie i to daje idealny zespół. Łatwo jest grać koncerty, nie jest łatwo jechać w trasę. Na scenie jesteś przez godzinę, a przez pozostałe 23 godziny jesteś w pokoju, na zapleczu, w autobusie… Musisz się dopasować… — Ta, codziennie inna poduszka, codziennie inny kibelek. To nie jest zabawne, ale to jest trasa. Kiedy członkom zespołu jest ze sobą tak dobrze jak nam, to wtedy to sprawia radość, jest wspaniale. Mówiąc o waszych utworach to są w nich tematy, które powracają bardzo często. — (śmiech) Jak to było? „Visions In My Head”, „In My Head”, „Outside My Head”. To na trzech ostatnich płytach. Co zatem jest w twojej głowie? — No to wracamy do tematów fikcyjnych. O to, by się nie martwić o nagłówki, wiadomości, itp., o to, co jest w twojej głowie. Wyobraźnię? — Wyobraźnię, kreatywność, sztukę. Nasza muzyka jest miejscem, gdzie je zachowujmy. Nie martwimy się o nagłówki, smutne rzeczy, które mają miejsce na świecie. Jeśli robi to inny zespół, pozwólmy im to robić. A czy są granice waszej wyobraźni, coś, co nie pasuje

41

www.fb.com/ObituaryBand C ¶ autor: Doominator

Debiut Obituary był jedną z pierwszych deathmetalowych płyt, jaką usłyszałem, więc trudno nie mieć do zespołu sentymentu. Panowie raz pod wozem, raz na wozie wydawali kolejne płyty, wśród których znalazło się kilka klasyków i w ubiegłym roku związawszy się z amerykańską Relapse wypuścili oldschoolowy na maksa krążek „Inked in Blood”, który mocą nie ustępuje najsławniejszym z ich dokonań. A skoro w styczniu nawiedzili gród Kraka, to aż żal było się nie wybrać na spotkanie z nimi. I przy okazji spędzić sporo fajnych chwil w towarzystwie przygodnie poznanej ekipy wrocławsko-krakowskowarszawsko-lubelskiej. Było dobrze – proszę Państwa, musimy to powtórzyć.. ↔


do Obituary? — Pewnie są takie rzeczy. Ale my jesteśmy bardzo prostymi ludźmi, bardziej redneckami, nie staramy się myśleć za dużo i myślę, że nasza muzyka to ukazuje. Nie jesteśmy najbardziej technicznym zespołem, więc dlaczego nasze teksty miałby takie być? To nie nasza dusza. To dlatego nagraliście taki utwór, jak „Redneck Stomp”? — Oczywiście. Jesteśmy tym, kim jesteśmy. Jak mawiał Popeye: „Jestem, kim jestem”. A co z innymi tematami? Spójrzmy na tytuł nowej płyty – „Inked in Blood”. Krew jest częsta w waszych utworach, poczynając od „Bloodsoaked” i „Internal Bleeding” z debiutu, aż po nową płytę – utwór tytułowy, czy „Out of Blood”. Taka mała fascynacja? — Może to dlatego, że to dobrze brzmi? To dlatego zespoły deathmetalowe śpiewają o krwi – słowo brzmi dobrze. My gramy death metal, więc nie śpiewalibyśmy o szybkich samochodach i kobietach, bo to nie miałoby sensu. Krew to dobry temat, czemu nie? Patrząc na wasze utwory wygląda na to, że jesteście bardzo mocno przywiązani do fizycznej strony istnienia. Śmierci, bólu, gnicia. Wystarczy spojrzeć na wasz debiut i jego tytuł. — Pewnie. I znów, dlaczego nie? Oczywiście to wasze prawo, wasza decyzja, ale dlaczego? — A dlaczego nie? Znów – to jest death metal. Jeśli będziemy śpiewać o prochach i szybkich samochodach, sporcie to, czy będzie to pasować do muzyki, o której mówimy?

próbowaliśmy zbyt mocno.

Szybkie samochody chyba tak… — To jest death metal, jest tym, czym jest. Krew, wnętrzności, to jest to.

Czy sądzisz, że możecie wrócić do czegoś takiego? Nie dokładnie identycznego, ale czegoś podobnego? — Nigdy nie mówię niczemu „Nie”. Ale to był taki czas, to byli nasi przyjaciele. I tak się wydarzyło w studio. Uważaliśmy, że było to fajne, ale nie sądzę, byśmy jeszcze kiedyś coś takiego zrobili ponownie. Ale nigdy nie mówię nigdy.

Na kilku waszych płytach była wyraźna tendencja do grania solówek. Mam tu na myśli płyty „Xecutioner’s Return” czy „Frozen in Time”. W takim „Face Your God” solo jest wręcz rock’n’rollowe. Czyżby to był taki okres, w którym chcieliście, by płyty były bardziej chwytliwe? — Nie wiem, czy rozumiem pytanie. Ale mówiąc za zespół, to piszemy muzykę na podstawie tego, co czujemy danego dnia. Nie martwimy się tym, co robiliśmy w przeszłości. Nie martwimy się tym, co fani mogą lubić w innych zespołach, nie dbamy o to, co robią inne zespoły. My piszemy utwory, które kochamy i o których wiemy, że brzmią jak Obituary i wierzę, że nasi fani na to właśnie czekają. Płyta to jest pewien pakiet. Myślę, że solo takie, jak grał kiedyś Allan czy James na „Cause of Death”, Ken potrafił przenieść oba style i połączyć je na „Inked in Blood”. Myślę, że to pięknie pasuje do tego krążka, jego styl jest porównywalny do tego, co poprzedni gitarzyści stworzyli w przeszłości. A czy jesteś świadom faktu, że dla wielu słuchaczy nowy album brzmi bardziej oldschoolowo, niż powiedzmy „Xectutioner’s Return”? Dla wielu osób jest on bliższy „Cause of Death” czy „The End Complete”. — Myślę, że to ważne i że nie próbowaliśmy zrobić niczego odmiennego. Upewniliśmy się tylko, że pozostaliśmy szczerzy wobec tego, co oznacza oldschool. Nie jest on przeprodukowany lub zmanipulowany w studio. Żadnych triggerów, żadnych sampli. Ten album to tylko mikrofony przy perkusji. Żadnych triggerów, żadnych nakładek. I myślę, że to nadało jej oldschoolowy klimat, bo bębny, które tam słyszysz to są mikrofony. I tym różni się oldschool od obecnie bardzo mocno wyprodukowanych albumów. Płyty nagrywa się ze zbyt wielką ingerencją nowoczesnej technologii. Można to wyeliminować tak, jak robi to Obituary – mikrofony na instrumenty. I nic więcej. Dla mnie jednym z trademarków zespołu jest brzmienie twoich bębnów, bardzo naturalne. Słuchając waszych płyt prawie widzę, jak siedzisz na stołku i opuszczasz pałeczki na zestaw. — To wielki komplement, dziękuję ci bardzo. Staram się trzymać prawdziwego brzmienia i jestem bardzo dumny z tych utworów oraz swoich partii, więc nie chcę używać nowoczesnych technologii i mieszać się w nie. Chcę, by to było prawdziwe, a chcąc, by takie było używasz mikrofonów w studio i nie pozwalasz inżynierowi, by je zastąpił, próbując, by wydawały się lepsze. Nagraliśmy ten album tak prosto, jak się dało i bądź pewien, że nie

42

7g C nr 38 C 02/2015

Mówiliśmy o granicach wyobraźni. Utwór „Bullituary” popchnął je dużo dalej. Pierwsze czyste wokale, w dodatku hip-hopowe. To oczywiście był żart. — Oczywiście.

Jakiś czas temu graliście koncerty, na których w setliście były głównie lub wyłącznie utwory z pierwszych trzech płyt. To częsta sytuacja obecnie, że zespół pokroju Sepultury gra w całości „Arise” lub „Schizophrenia”. Czy to nie objaw nostalgii młodszego pokolenia, które chce zobaczyć to, co wasi rówieśnicy widzieli lata temu? — Myślę, że to, co zrobiliśmy miało sens z kilku różnych powodów. Nie powiedzieliśmy świadomie, że będziemy grać tylko stare utwory, bo je kochamy. Nie powiedzieliśmy – zróbmy to dla młodych ludzi, którzy nigdy tego nie widzieli. To było połączenie myśli, że każdy pamięta pierwsze trzy albumy, mówi o nich, więc dla starszych kolesi było to przypomnienie starych wspomnień, słuchania tych płyt 21 lat temu. Dla młodych ludzi, mających 21 lat, lub młodszych, to oni zapewne nigdy nie mieli okazji zobaczyć tych utworów. To było fajne. I nie był to nawet pomysł zespołu, tylko promotora trasy. Wciąż gramy te stare utwory, bo fani je uwielbiają. Ale oczywiście zagramy dziś także wiele utworów z „Inked in Blood”. A pamiętasz wasze pierwsze koncerty w Polsce? — Nie pamiętam tych koncertów. Właściwie to nie pamiętam niczego, mam fatalną pamięć. To mam nadzieję, że pamiętasz, która z płyt Obituary, wyłączając najnowszą, jest twoją ulubioną? — Wyłączając „Inked in Blood”? To podstępne pytanie, bo zespół jest tak dobry, jak jego ostatni album. Musisz spojrzeć wstecz i, jeśli powiem, że „Slowly We Rot” jest moją ulubioną, to wszyscy fani powiedzą, że oczywiście tak. Ale inni fani zdziwią się, że nie „Cause of Death”, bo to był najważniejszy album Obituary i większość najważniejszych utworów pochodzi z tej płyty. Ale najpopularniejszą była „The End Complete”… — Jestem zapewne najbardziej dumny z utworów i swoich partii właśnie na „The End Complete”, więc to zapewne ten. Co z płytami po powrocie lub powrotach, bo właściwie to powracaliście kilka razy, poczynając od „Back from the Dead”? — Obituary nagrało już tyle płyt, mamy na koncie 110 utworów i jestem bardzo dumny z wszystkich. Jestem nieco rozczarowany, że część ludzi na planecie

nie wie o „Darkest Day”, czy „Xecutioner’s Return”, bo to świetne płyty. Nie wiem, czy o to pytasz, czy nie, ale jestem dumny z każdego utworu, który napisałem. Słuchając dowolnego albumu, to reprezentuje on bardzo dobrze Obituary i jestem dumny z nich wszystkich. Miło to słyszeć po 30 latach grania. Czujesz się oldboyem po takim czasie na scenie? — Tak, oczywiście. Nigdy nie dojrzałem i wciąż jestem na scenie dzieckiem, a bębnienie jest najfajniejszym, co człowiek może mieć. Wciąż w to wierzę. O ile mnie pamięć nie myli, to miałeś jakąś własną firmę poza zespołem? A może to był Trevor? — Obituary jest dla nas pracą na pełen etat. Tak zarabiamy na życie. Mamy hobby, które kosztują nas masę kasy, ale to jest nasza praca. Jestem dumny i uważam to za błogosławieństwo, że mogę powiedzieć, że muzyka jest naszym źródłem utrzymania. Dużo macie czasu na hobby? — Kiedy jesteśmy w domu? Tak, oczywiście. A czym się zajmujecie? — Moim hobby jest opieka nad bezdomnymi zwierzętami. Jestem wolontariuszem w Humanity Society w Tampa. W Tampie, na Florydzie populacja bezdomnych kotów jest dużym problemem, jako że nie ma tu zimy i mnożą się one przez cały rok. Opiekuję się swoim sąsiedztwem, swoją społecznością. Jest to system nazywający się „Złap, wysterylizuj, zwróć”. Zastawiam pułapki tam, gdzie żyją kolonie bezdomnych kotów, łapię je, potem są kastrowane lub sterylizowane, a potem po wyleczeniu wypuszczam tam, skąd pochodzą, tak że wciąż mogą żyć tam, ale już się nie mnożą. Tak więc likwidujemy problem z populacją. Zajmuję się tym od 11 lat i mój teren, moja społeczność jest pod tym względem całkowicie kontrolowana. Gratulacje! — Dzięki! Sam pytałeś (śmiech). A czy masz jeszcze niespełnione marzenia? Jak ostatnim razem pytałem o to Johna, dodałeś, że milion dolarów (śmiech). Coś się zmieniło? — Myślę, że wszyscy marzymy o milionie dolarów, ale wciąż brakuje mi miliona do bycia milionerem (śmiech). Pewnie jakbyś podliczył całą kasę wydaną na zespół, to zebrałoby się z milion dolarów. — Gdybyś podliczył koszt wydatków na papier toaletowy przez całe twoje życie, to pewnie wyszłoby z pół miliona. Czas oszczędzać papier toaletowy… — Ale jako muzycy wciąż jesteśmy kompletnie spłukani, wciąż bawiąc się najlepiej w życiu (śmiech). W takim razie życzę wam kolejnej płyty i kolejnej trasy! Dzięki za wywiad! — Dzięki! C



Jak wieść gminna niesie, pierwotny tytuł najnowszego krążka miał brzmieć „Bramy Narnii”, ale po drodze coś się komuś pomyliło i wyszły „Bramy Nawii”, podejrzewam, że nie jesteście z tego faktu zadowoleni, wszak wasze umiłowanie dla prozy C.S. Lewisa jest bardzo dobrze znane tu i ówdzie, zwłaszcza ówdzie. — Witam! Wreszcie ktoś poruszył tę kwestię. Cały czas mnie nurtowało, co to, w kurwę piteczkę, jest ta Narnia. Początkowo myślałem, że Niani. Znaczy się, taka firma – wiesz bramy, płoty, ogrodzenia „Niani”. Rzeczywiście, ktoś wymyślił Narnii, ale zmieniłem na Nawii, bo to skrót od nawigacji. Wiesz, ten ludek, co tam sobie płynie na okładce (z trudem zresztą, pijany chyba jest trochę) wyraźnie potrzebuje nawi-gacji. Dodało się bramy i taki symbolizm wyszedł. Dobra, kończę ten wywód, bo już gubię się w zeznaniach. W sumie, jak się przyjrzeć tym wszystkim historycznym „bractwom”, to wychodzi na to, że od fantastyki do słowiaństwa mały krok, ot taka „Stara baśń” na weekendy, można sobie pohasać w długich łachach i w sandałach bez pomówień o pedalstwo, można mieczem powywijać i siorbnąć gumijagodowego soku z rogu żubra. Interesują was takie zabawy w szerszym gronie (tylko bez skojarzeń, bo ja już wiem, co sobie w pierwszym momencie pomyślałeś zwyrolu)? — Mały krok, to jest od tęczy do pedalstwa. A może to jest to samo. A w sandałach, to sobie mogą chodzić

w Palestynie, bo to element ich tradycji. I w ogóle, co to za insynuacje, ha? Nie ma to jak dobry pr i reklama, wydawca jeszcze przed premierą narobił takiego rabanu o waszej nowej płycie, aż strach lodówkę było otwierać, bo wasze gęby mogły się uśmiechać ukradkowo z zamrażalnika. Ponoć miał być festyn w Klepaczach z tej okazji, gwoździem do trumny (tfu), tzn. gwoździem programu miał być występ zespołu pieśni i tańca Klepaczanki, który miał odśpiewać a cappella, a nawet unplugged największe szlagiery Abusiveness. Podejrzewam, że jesteście bardzo zadowoleni z fermentu na wasz temat, który sieje Arachnophobia, co się zapewne przekłada na milionową sprzedaż „Bram…”? — Dobrze, że dodałeś ten zamrażalnik, bo black metal musi być. Właśnie wróciliśmy z minitrasy z wyżej wymienionym zespołem. Wiesz, otwarcie Lidla i dwie Biedronki. Mogę powiedzieć, że spełniło się moje marzenie. Atmosfera na trasie była wspaniała. W Klepaczankach jest spory narybek dziewcząt z pobliskiej Białorusi, a one potrafią pięknie śpiewać, w różnych, że tak powiem, sytuacjach. W ogóle to pragnę ci zakomunikować, że jestem bardzo rozczarowany waszym podejściem do image’u zespołu, czyli tego jak wyglądacie na fotkach promocyjnych. Gdzie do cholery są sukmany, miecze,

szyszaki, topory i biżuteria z szyszek, jak na „prawdziwy” zespół pogański przystało? No i te łyse łby, toż to jawne nawiązanie do pewnej doktryny, którą głosił pewien Austriak z kusym wąsem i zaczesem na lewo, Antifa jak nic będzie wzywać do bojkotu waszego tournee po ziemi kaszubskiej. — Anti, co? To przeciw tej piosence: „Będę cię mydlił mydełkiem Fa”? Przeciw kosmetykom? Nie wiem, co tam mają do tej marki. Już wylewanie Ciechana nie wystarcza? Ale spoko, trochę reklamy nie zaszkodzi. Jakie tam nawiązanie, panie. Po prostu na stare lata zachciało nam się zostać skinheadami. W kontekście porównań „Bram Nawii” do innych padają różne nazwy, a to Infernal War, a to Ad Hominem, a to Angelcorpse, z bardziej zaskakujących to Anaal Nathrakh, mi trochę Emperorem u was zawiewa. Z tego wniosek, że najnowszy krążek to wielowymiarowa muzyka, której bliżej do czystego black metalu niż do typowego pagan metalu i jego przaśnego klimatu. Cieszycie się z takiego obrotu sprawy, a może jesteście niezadowoleni, bo nie tak miało być? — Taaa, znowu nie rozumiem pytania. Ja jakiś mało czający jestem. Jaki to jest, panie, typowy pagan metal? Ten, no, Finntroll? Czy ten, może Alestorm? O, albo może ten, Percival coś tam? Pozwól, że wyjawię filozofię tego zespołu: napierdalać, bez opamiętania. Tak, żebyś

Abusiveness nie powstał wczoraj, wywiadów z nimi przez te lata było całkiem sporo, a to, że ich ostatnia płyta „Bramy Nawii” wyszła im wyśmienicie to już chyba pisać nie muszę. Kapela zasłużona dla metalowego światka, dlatego wstępniak ten to będzie kilka znanych faktów i oklepanych frazesów (śmiech). Mścicho to jest luzak i jajcarz, jakich mało, odpowiada bez napinki, jakże charakterystycznej dla metalowców, ma chłop dystans do siebie i tego, co robi. Zresztą wystarczy spojrzeć poniżej… ↔

44

7g C nr 38 C 02/2015


czuł, że koło uszu latają topory, siekiery, krakowskie maczety i kieleckie scyzoryki razem wzięte. Coś w końcu trafi (albo strzeli). Z kapel, które wymieniłeś Infernali, Angelcorpse i łEmperora bardzo lubię. Pozostałe dwie, może tak sobie, ale też są spoko.

Pierwszy odsłuch „Bram…” to kompletny chaos w głowie, normalnie nie da się tego ogarnąć od razu, trzeba słuchać i słuchać, i słuchać. Specjalnie żeście tak skomponowali ten album, żeby nie załapywał od razu? Przyznam się, że z każdym odsłuchem te wasze granie podoba mi się coraz bardziej, może do geniuszu jeszcze wam brakuje, ale tak sprytnie aranżujecie muzykę, że normalnie chce się do niej wracać i sprawdzić, co można jeszcze w niej odkryć, co umknęło wcześniej. Wy zbóje, wy! — Weź, no panie, bo lico mi spłonie. Takie komplementa. Wszystko dzięki miłości. Do pani bufetowej Hani. Zakochałem się i znalazłem natchnienie, muzę. A że w bufecie, to zimne nóżki, to pierogi, to kaszanka, to kiszka, to flaki – gdy dodasz do tego wódeczki, nagle wszystko układa się w całość. W jednym z wywiadów zaznaczyłeś, że „Bramy…” mają charakter mocno patriotyczny, czy ty wiesz chłopaku, co żeś narobił. Trafiłeś na celownik wszelkich lewicowych organizacji wszak patriotyzm = faszyzm. No i co teraz? — Trochę szkoda psuć sobie nerwów, bo to, w sumie, poważny temat. Co ja mam odpowiedzieć, że miałem dziadka w Wehrmachcie? Nie miałem. Za to miałem pradziadka, który bił się z Sowietami w 1920 roku. Za co zabrali go na Zamek i stracili. To ja tak sobie odbiję piłeczkę. Lewicowcy to socjaliści, a socjalizm, czy to niemiecki, czy sowiecki, niewiele się od siebie różniły. No może ten drugi miał w większej pogardzie swoich obywateli. Ale, czy to dla faszystów, czy innych socjalistów najważniejsze jest państwo, czyli cel jest ten sam. Wnioski wyciągnij sobie, drogi czytelniku, sam. W dniu premiery „Bramy…” trafiły także na stream, więc pytam was, co to ma znaczyć? Co to za wspieranie piractwa? Kto was marketingu uczył, przecież jak każdy posłucha w necie (może nawet i sobie zgra z niego mp3) to się żadna fizyczna kopia Krzyśkowi nie sprzeda, i co będzie? — Klops. Dlatego zdecydowaliśmy, że następna płyta wyjdzie tylko na koszulce i ewentualnie bluzie zip. Także ty, już nas tu merkeltingu nie ucz, my ze wschodu same wimy, co dobre. Kto by w ogóle teraz jakichś płyt słuchał. W jednym z kawałków Varggoth znany z Nokturnal Mortum zaintonował kilka wersów po ukraińsku, do tego utwór ten ma taką słowiańską „duszę”, czego efektem są skojarzenia chociażby z takim Temnozor. Skoro już weszliśmy na temat Ukraina i Rosja, czy Varggoth wie, że wspierasz imperialistyczne zapędy Włodimira P., czy ten fakt nie rzutuje na waszą współpracę i generalnie, jak zmusiliście go, aby wziął udział w nagraniach? — Nie w jednym, tylko w trzech. Widać potwierdza się wypowiedź, do poprzedniego pytania. Zmuszać jakoś nie było trzeba. Widzieli my się i gadali, co nieco na litewskim festiwalu, a niedługo potem, nasz dobry kolega Wojbor spytał: — Żenia (bo Żenia mu na imię), zaśpiewasz? Na co ten rzekł: — A co mam nie zaśpiewać? No i zaśpiewał. Abusiveness popełnił kilka coverów m.in. Sepultury, Napalm Death, Darkthrone. Macie w planach jeszcze jakieś przeróbki i nie chodzi tu bynajmniej o plastykę penisów w znanej z tvn Style kliniki plastycznej doktora Szczyta? — O, kuźwa. Teraz to żeś pan przywalił z grubej rury. Co to je, ta doktora Szczyta? Bo ten, no… albo nie. Także ten, wracając do tematu, to właśnie nagraliśmy kower, co by się odwdzięczyć za te wstawki Varggotha. Zajebisty kawałek, choć może nie tak popularny, jak ich niektóre, a zwie się „Under the Banners of Horned Knjaz”. W planach też jest, ponoć, składak polskich zespołów udających kangury, ale jeszcze nic sprecyzowanego. Ponoć żałujesz bardzo, że nagraliście anglojęzyczną

wersję „Hybris”? Jak wielki jest to żal, czym go można zmierzyć i, jak się objawia? — Ano normalnie. Wstaję rano, zaparzam herbatę, a tu sąsiadka z góry (po polsku ni w ząb i zdaje się muzułmanka, bo tak dziwnie się ubiera) śpiewa sobie: „when blades of truth shed the blood…”, i co, ty, byś nie żałował? Specjalnie z okazji Kołomir Festiwal 2012 wydaliście split z kilkoma innymi hordami, z tym, że to nie było nic nowego tylko kilka starszych kawałków. Nagrywaliście je specjalnie jeszcze raz, może jakieś przearanżowania, czy to te same wersje, co na wcześniejszych wydawnictwach? Nie mieliście jakichś rarytasowych niepublikowanych tracków, chociażby jakieś alternatywne wersje, np. odegrane na grzebieniu? — Na grzebieniu nie, ale mamy na harmonijce, lecz do publikacji się nie nadaje, bo nie było chromatycznej. Szczerze mówiąc, to nie pamiętam już, co daliśmy na tę składankę. Zdaje się, że były tam jakieś wałki z sesji „Hybris”, z niepublikowanej wersji polskiej. Jest też całe demo Białego Vitezia, które wcześniej ukazało się tylko na kasecie. Każdy z albumów sygnowany jest przez inną wytwórnię, co bardzo niedobrze o was świadczy, jako o zespole, gdyż, ponieważ, oraz ponad to wychodzi na to, że jesteście „ciężcy” we współpracy, macie wybujałe wymagania, a także źli z was ludzie. Przyznaj się do waszych grzechów na łamach tego periodyku, a zostaną one wam odpuszczone. — Mnie tam dużo nie trzeba. Ot, limuzyna do roboty (można przekręcić na kilometrach, ale ciii…), dwie cycate blondyny w środku, no i pizza. Za to Gonthy, ten, to ile mu przyniesiesz, to zeżre. Co tam Gonthy – Wizun, ten dopiero ma spust. Opierdzieli lodówkę u ciebie i okolicznych sąsiadów i jeszcze każe po flachę skoczyć, bo się spragniony zrobił. Poza tym, to standard – milion dolarów i żeby nie były robaczywe. Powiedz mi, jak to jest być ojcem oraz matką jednocześnie (w dobie dżenderyzmu takie rzeczy są powszechne), co bardziej znaczących zespołów na lubelskiej ziemi? Jak już pojawia się jakaś nowa załoga z Lublina, no to okazuje się, że to znowu te same osoby. Coś mi się wydaje, że podczas spisu powszechnego ludności ktoś oszukiwał i ten Lublin to pewnie z 50 mieszkańców na krzyż tylko po kilka tysięcy razy spisywanych. — Dobra, zdradzę tajemnicę lubelską. Widzisz, to nie jest pięćdziesięciu mieszkańców, tylko prawie każdy w lbl, ma na imię Wizun albo Gonthy, albo Sonnellion, albo Mścisław, itd. No i wyglądają w miarę podobnie. Także scena tutaj jest potężna. Jest nas legion. Skoro gracie w tych wszystkich zespołach to pewnie nie cierpicie na nadmiar wolnego czasu, chyba, że znasz jakiś sposób na zakrzywianie czasoprzestrzeni i nie ma z tym problemu, bo wasza doba ma 66,6 godzin? — Czas jest, tylko zależy, jak się go wykorzystuje. Ja raczej do leniwców należę i wielu rzeczy mi się nie chce. No i miałbym więcej czasu, ale mam wrażenie, że na jakieś wywiady ciągle odpisuję. Tak sobie podumałem i wychodzi mi, że to już któraś nasza rozmowa Mścichu na temat twojej radosnej twórczości w różnych srogich hordach. Tak, więc skoro tak bardzo przykładam się do promocji kultury ziemi lubelskiej może pomyślałbyś o jakiejś gratyfikacji dla mnie, co? Nie nalegam, ale dobrowolne wpłaty pieniężne na podane przeze mnie konto osobiste są mile widziane, nie nalegam, co prawda, ale… chyba, że nie chcesz, aby ten wywiad się ukazał… — Może jeszcze bejsbolem laserowym postraszysz? To jest ten, no, szantaż. Ja z tym do sądu pójdę, albo do samego Kmiołka. A jak on zadziała, to możesz zapomnieć o karierze dziennikarza. No! Flacha i ogóre-

czki, może być? W ogóle to zauważyłem (taki ynteligent ze mnie), że sposobem bycia ni jak nie wpisujesz się w kanon metalowca, zamiast knuć wojnę przeciw chrześcijaństwu w zaciszu swojego pokoju w mieszkaniu rodziców, prawić o Szatanie czy mrokach własnej duszy ponurym głosem (w przypadku wywiadu przez maila wypadałoby napisać odpowiedzi czcionką typu gothic) ty sobie normalnie jaja robisz, oj titi wesołku, co to ma być, he? — To taki podstęp. Ale przejrzałeś mnie. Teraz mogę jawnie ogłosić: jutro świat będzie mój. Szykujcie lodowe sztylety. Ostatnio modny jest tzw. crowdfunding, czyli żebranie w sieci o kasę np. na wydanie płyty, co myślicie o takich akcjach? Nie błysnęła wam w głowie taka myśl? Nawet wasz wydawca takie elokwentny, sympatyczny, przedsiębiorczy, pomysłowy i wygadany nie sugerował wam takiego rozwiązania kwestii finansowania waszego najnowszego albumu? — A dałbyś nam kasę? Bo wiesz, wprawdzie płyta jest już wydana, ale kasa zawsze się przyda. Tak szczerze mówiąc, gdyby jakiś wydawca sugerowałby nam takie zbieranie piniędzy, to przestałbym z nim współpracować. Nie żebym miał coś przeciwko temu, jak mówisz, żebraniu. Wręcz przeciwnie. Jeśli ktoś jest gotowy zapłacić w ciemno, za jeszcze nieposianą pszenicę, to spoko. Znaczy, że ten kto sieje i zbiera, jest przekonujący i prognozy też są dobre. Ale po to jest wydawca, żeby się martwił takimi rzeczami, jak kasa na to, żeby powstała płyta. Pozostając przy sieciowym żebractwie, to to bar-dzo ciekawe zjawisko jest, bo jak żebra jakiś nic nieznaczący zespół to wielkie oburzenie, że jak śmią zasrańce, ale jak, np. Blindead żebrał to wszystko ok, koledzy i przyjaciele zespołu nie widzieli w tym nic złego. Jak widać także na scenie są równi i równiejsi, do której kategorii zaliczyłbyś Abusiveness? — Do pucybutów, ale jeszcze będziemy milionerami. Nie wiedziałem, że przybrało to taką skalę. Ja w ogóle opóźniony trochę jestem. Cóż ci na to odpowiedzieć? A właściwie, to jakby tu delikatnie powiedzieć, że mam to gdzieś? Współpracujesz z Cezarem (Christ Agony, Moon), ponoć człowiek ten nie może służyć, jako przykład „pracodawcy” godnego do naśladowania? Skoro nie jest za ciekawie, po co kontynuować tę kooperację? — Ja tam nie mam za bardzo, na co narzekać. Owszem, słyszało się o paru krzywych akcjach. Sam byłem może i świadkiem niektórych, ale te minusy nie przesłaniają plusów. Cezar może nie jest łatwym człekiem do współpracy, ale ma swoją wizję i wciąż robi zajebistą muzę. Za to go szanuję. Właściwie, to obecnie nic nie działamy. Cezar ponoć do Szwecji się przeniósł. Ale jeśli będzie jeszcze kiedyś mnie potrzebował, to spoko. Jestem chętny. Żałuję jednego. Z Moon nagraliśmy cover, który niestety przepadł gdzieś u Malty. A wyszedł naprawdę elegancko. Mam nadzieję, że kiedyś się go jeszcze wygrzebie. Jak to zazwyczaj na koniec wywiadu bywa… ostatnie pytanie, ale za to bardzo istotne, które może zmienić postrzeganie Abusiveness przez wielu fanów. Mścichu, czy mściwy z ciebie człowiek, niejako fakt ten wynika z tego imienia, ale czy rzeczywiście, czy może jednak sympatyczny z ciebie misio jest? Pozdro! — Pozwól, że przywołam tu znaną parabolę: jeden chłopiec urodził się z fiutkiem średnim, drugi z ogromnym. Spytacie, który jest szczęśliwszy. Żaden. Jeden umarł na szkorbut, drugi na ebolę. Pytasz, Tymothy, czy jestem mściwy. No pewnie, że jestem. Mściwy, jak sama śmierć. Także, nie siadaj na ławce pod blokiem, po dwunastej. Bajo. C

45

www.fb.com/pages/Abusiveness/215532371982184 C ¶ autor: Tymothy

Nie rozumiem tylko po cholerę te typowe dla religijnego trendu melodyjne „drżące” wtrącenia w jednym z kawałków, czyżby wszechmocny wpływ Blaze of Perdition, w którym to takowo maczacie też paluchy? — To zew Czernoboha, tudzież Czernobyla. Gdy raz go usłyszysz, twoje życie nie będzie już takie same.


podroby, ale podróby zostawiamy innym. Niech sobie ludzie zwracają uwagę na Namtara, odwalił kawał świetnej roboty w studio i przy aranżacji bębnów. Drążąc temat debiutu muszę w pierwszej kolejności zapytać o wokale. „Głód” to płyta, którą wypełniają teksty korzystające z całej palety barw, jaką daje do dyspozycji język polski. Nie są to teksty łatwe, więc domyślam się, że jako wokalista miałeś tu dużo pracy do wykonania? Jak dziś oceniasz efekt tych starań? By nagrać tak wściekłe wrzaski, należy używać specjalnych odżywek? — Dzięki za dobre słowo czy dwa. Podobają mi się moje wokale i chyba pierwszy raz w życiu tak mam, że jestem ich pewny, nie mam co do nich wątpliwości. Nagrywanie poszło bez większych wpadek, sporo ćwiczyliśmy ten materiał na próbach, a trzy zagrane przez nas wcześniej koncerty też nie pozostały bez znaczenia. Zresztą w studio miałem pod ręką jednego z najlepszych wokalistów w kraju jako realizatora, więc jak coś nie szło, to mi podpowiadał, co i jak, i już było lepiej. Na próbach też mamy obecnego jednego z najlepszych wokalistów w kraju jako perkusistę, więc jest się od kogo uczyć i czyje rady brać pod uwagę.

www.fb.com/kurhanband C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

Debiutancki album Kurhan to, zważywszy oczekiwania wynikające z poprzednich wydawnictw grupy, spore zaskoczenie. W przeszłości ekipa ta gustowała, w dużym skrócie oczywiście, w zabawach muzyką progresywną i heavymetalową, a dziś uderza albumem, który muzycznym radykalizmem może postawić pod ścianą wielu podziemnych wymiataczy. Cuda i dziwy. O tym skąd wziął się Kurhan i dokąd zmierza rozmawiałem z Krzyśkiem. ↔

Cześć Krzysztof! Jak to się właściwie stało, że narodził się Kurhan? Pamiętasz jeszcze sam akt tworzenia, którego owocem stał się ten zespół? Jak sam mówisz, z Kurhan wyszło inaczej niż chciałeś, to znaczy jak miało być? Na ile zespół ten jest dziś owocem twojej muzycznej aktywności z przeszłości? — Cześć. Powstanie zespołu to stare dzieje, ale pamiętam, że to była dojrzewająca decyzja, a nie momentalne olśnienie typu „MYK! Zakładamy zespół”. Wstępnym planem, co do muzyki, było celować w miarę w styl, jaki wykonywało Sacrilegium na swojej pełnej płycie, wtedy jednak w najlepszym wypadku tylko kopiowalibyśmy to, co oni zrobili, więc bardzo szybko stanęło na tym, że gramy najsolidniejszy metal, jaki potrafimy, że ma być ciekawie, ale bez bezsensownych udziwnień. Przeszłość jakoś tam wpływa na wynik powyższego, ale inspiracje i odniesienia są wiele szersze. Wydaje mi się, że jak do tej pory duża część metalowej braci miała dość mgliste pojęcie o Kurhan. Ktoś słyszał materiały demo, ktoś inny słyszał, że ktoś słyszał… Nie uważasz, że Kurhan cały czas pozostaje zespołem głęboko zakopanym w ciemnej niszy, do której wstęp mają nieliczni? Nie zależy wam na mocno zakrojonych akcjach promocyjnych, czy zwyczajnie podoba ci się miejsce, w którym zespół znalazł się dziś? — Nie lubię nachalnej promocji, ale nie mam nic przeciwko temu, by reklamy w jakiejś formie tu i ówdzie się pojawiły. Zresztą reklamą są też np. wywiady, których parę miałem przyjemność udzielić przy okazji każdego z materiałów. Inna sprawa, że dzisiaj pewnie mało komu chce się czytać, nie mówiąc już o czytaniu zine’ów

46

7g C nr 38 C 02/2015

i o czytaniu w nich wywiadów z nieznanymi zespołami. Plusem jest jednak to, że po takiej lekturze można sobie łatwo wyrobić zdanie, czy w ogóle warto kogoś posłuchać, czy nie lepiej omijać łukiem triumfalnym. Jest ekspozycja na nowych odbiorców dzięki wydaniu płyty w Arachnophobii i promocji z jej strony, pojawiają się recenzje, robią się wywiady, prezentowani jesteśmy w radio, więc chyba nisza, w której kiblujemy się powiększa, albo zmienia. Skoro o promocji mowa w ostatnim czasie da się zauważyć coraz większą aktywność metalowych cudaków, którzy chwytają się totalnie poniżających form promowania swoich gównianych zespołów. Gdzie widzisz granicę pomiędzy zaangażowaną promocją, a cyrkiem? Czego byś nie zrobił, by promować Kurhan? — Gówniane zespoły są gówniane. Trochę gorzej, kiedy całkiem spoko (pod innymi względami) zespoły łapią się jakichś krzywych akcji, no, ale… takie czasy, że każdy powód, by skrócić listę rzeczy do posłuchania jest dobry. Jesteśmy chyba w miarę konserwatywni w doborze środków promocji. Najlepiej by było, by materiał mógł obronić się sam, ale by miał się przed czyją krytyką bronić, to trzeba go jednak podstawić paru ludziom pod nos. Mamy stream w Internetach, są reklamy w pismach, są wywiady, recki. Nie wiem, jak ulotki, bo nie widziałem. Pomiędzy „Cel” i „Głód” zreformowaliście skład Kurhan. Jedynym wokalistą zostałeś ty, a za zestawem perkusyjnym zasiadł Namtar. Czy zmiany te ukształtowały oblicze debiutanckiego lp? A może materiał był już gotowy i nowa konfiguracja personalna ograniczyła się tylko do nagrania już ulepionych piosenek? — Przy poprzednim wydawnictwie tak mieliśmy, że muzyka była gotowa i tylko ograliśmy dziadostwo na próbach, nagraliśmy i cześć. Komponowanie nowego materiału było dużo bardziej zespołowe i zdecydowanie miało to wpływ na ostateczną postać albumu. Nie robimy tylu zmian tempa, numery są trochę mniej złożone niż na „Celu”, a w zamian są o wiele bardziej wyraziste. Wiem, że to pytanie pojawia się dość często, ale i tak sytuacja jest na tyle interesująca, że nie mogę odpuścić. W zespole pojawia się muzyk znanego zespołu – to pomaga w promocji kapeli, czy wręcz przeciwnie? Dla was Namtar to kumpel od grania i butelki, a nagle ludzie widzą Kurhan przez pryzmat jego uczestnictwa w sesji „Głód”… Czy na dłuższą metę nie jest to trochę denerwujące? — Przypuszczam, że dla tej większości osób, które nie znają zespołu, może być on taką rękojmią ogólnie pojętej jakości. Bo chyba nikt z głową na karku nie będzie się spodziewał, że skoro gra u nas perkusista Furii, to jesteśmy jej podróbą i gramy to samo, co oni. Lubię

Śpiew to jedno, a słowa, które składają się na ten śpiew, to drugie. Nie używasz słów prostych i tworzysz z nich zawiłe konstrukcje. Mam takie wrażenie, że wraz z tekstami idziesz daleko w kierunku dość otwartej interpretacji, dając odbiorcy szerokie pole do wyrobienia własnego zdania na temat „co poeta miał na myśli” – dobrze kombinuję, czy jednak starałeś się, by każdy tekst dosadnie walił między oczy prawdą objawioną, a ja zwyczajnie nie jestem w stanie tego pojąć? — Masz rację, nie mam siebie za objawionego proroka prawd absolutnych. Czułbym się jak ostatni kutas, gdybym próbował wciskać ludziom swoje przekonania. Ale staram się wykorzystać szansę dotarcia do kilku odbiorców, żeby zwrócić słowami ich uwagę na kilka tematów i zachęcić do chwili zastanowienia. A przy okazji pewnie da się wyczytać między wierszami moje zdanie i nastawienie do świata. Każdy z tekstów opowiada o czymś konkretnym, nawet jeśli temat nie jest podany na tacy, a wszystkie zbiorowo dotykają prób zrozumienia bezsensu. Skazanych oczywiście na porażkę. „Głód” to abstrahując od kwestii gatunkowych zdecydowanie najbardziej dosadny i bezpośredni materiał Kurhan. Rozwój w waszym przypadku oznacza radykalizację stylu? — Pod względem urozmaicania kompozycji można powiedzieć, że raczej się zwijamy. Ale tak, gramy coraz szybciej i gęściej. Słyszałem ostatnio głos zawodu, że porzuciliśmy wpływy heavymetalowe… Cóż, jedno czy dwa echa hymnów Manowar udało się wpleść w te najnowsze numery, ale i tak pewnie odczytane będą najwyżej jako ukłon w stronę Bathory. Poza tym nie przesadzajmy, te elementy heavy u nas to była zawsze tylko kropla w morzu, a progresywne wycieczki polegały na sposobie układania riffów w utwory, a nie rżnięciu z np. „Light of Day, Day of Darkness“. Debiutancka płyta to zazwyczaj punkt zwrotny w historii zespołu, po którym następuje albo rozwój albo upadek. Czego możemy spodziewać się po Kurhan w najbliższym czasie? Moi szpiedzy donoszą, że wasze recitale sceniczne należą do bardzo interesujących doznań – planujecie zasadnicze zwiększenie aktywności w tej kwestii? — Docierały do mnie podobne zeznania dotyczące naszych występów, ale że ograniczają nas nieco inne zobowiązania, to w najbliższej przyszłości czeka nas w tej kwestii posucha. Niemniej jesteśmy otwarci na propozycje. W kwestii nagrań, to słyszałem raczej o syndromie trzeciej płyty, ale masz rację. Mnóstwo zespołów nie dociera do tego momentu, by nagrać trzeci album i udowodnić swoją dojrzałość. W tej chwili mam kilka rozgrzebanych numerów, które będziemy sukcesywnie przekuwać w sukces naszego następnego nagrania. Mówiliśmy już o promocji i na zakończenie chciałbym zapytać cię jeszcze o jedną rzecz związaną właśnie z promocją. Podobno Kurhan to jeden z zespołów wspierany przez Lożę? Poradź proszę młodym i niedoświadczonym muzykom, którzy być może czytają ten wywiad, jak dotrzeć do Loży? — Gdyby Loża istniała, to teraz bym nie odpowiadał na twoje pytania, tylko na masce swojego Porsche 930 przepytywał Martę Wierzbicką. Dlatego uważam, że to konfabulacje i jakaś zbiorowa histeria. C



Walkę…” i wiem, że to Puki ‘Mahlu! Zamierzaliście odciąć się od taśmowo-produkcyjnych kapel deathmetalowych, czy po prostu tak wyszło, tak zagrało? — A słódź, słódź, jesteśmy łasi na komplement niczym koty na pieszczoty, (śmiech)! To, o czym piszesz, wyszło zupełnie naturalnie i takim wyjść musiało. Nie mogło być inaczej. Jeżeli myślisz o tym, żeby być za wszelką cenę oryginalnym, to gówno z tego wyjdzie. A my tak mamy. Nasza twórczość nie może być typowa, odbijana na ksero, bo po prostu my tak nie umiemy. Nie w takim zestawieniu, nie z tą chemią między nami, nie z tymi doświadczeniami.

kolwiek popełniliście? Wiadomo już, kto będzie wydawcą, i, jak bóg da, kiedy się pojawi? — Prace nad „xxi. Niewolnictwo” są bardzo zaawansowane. Stworzony jest cały materiał, odrzucone to, co miało być odrzucone, ułożona kolejność utworów na płycie, zamknięty niemalże koncept tekstów. Nagrane są wersje demo wszystkich utworów i, co najważniejsze: nagrane żywe bębny do siedmiu z dziwięciu utworów na płycie! Utworów, które tych bębnów potrzebowały (pozostałe dwa to nieco inne koncepcje brzmienia). A ścieżki tych bębnów niejednemu i niejednej urwą głowę przy samej dupie… Krótko: na poprzednich materiałach Puki ‘Mahlu Piotr Niemczewski ( gitarzysta, autor muzyki) z konieczności ciął ścieżki bębnów już nagranych lub obrabiał takowe w programie komputerowym. Przy trzecim albumie chcieliśmy czegoś innego. Koncepcja automatu się wyczerpała, stąd pójście bez kompromisów w najbardziej ekstremalne rejony bębnienia i to bębnienia akustycznego na tyle, na ile to możliwe. Za wcześnie, żeby się chwalić szczegółami, ale sesyjny perkusista Łukasz Krzesiewicz nagrał coś, czego, jak sam określił, nie grał jeszcze w życiu (a trochę rzeczy chłop w życiu już popełnił). I zagrał to arcyszybko i bardzo ciekawie. Co do wydawcy i daty wydania, to za wcześnie o tym mówić. W tej chwili skupiamy się na pracy nad materiałem. Z racji polskojęzycznych tekstów mamy niejako zawężone możliwości wydawnicze, ale kto tam wie?… Z pracy Sebastiana i wydania „Luty dp” w Let Them Come Productions jesteśmy zadowoleni.

W utworze „Przychodzę” z debiutu bawolim rykiem zapowiadasz „Przygotujcie się! Przygotujcie się!”, więc jak idą prace nad „xxi. Niewolnictwo”? Podobnież ma to być największy i najszybszy nakurw, jaki kiedy-

Jak wcześniej wspomniałem, podchodzicie do death metalu w bardzo nietuzinkowy sposób, zwłaszcza dzięki bardzo zaangażowanym i prześmiewczoszyderczym polskim tekstom z bardzo celną puentą.

Jeżeli ktoś poszukuje death metalu na najwyższym poziomie zarówno technicznie, jak i melodycznie, z oryginalnym polskim klimatem i nietuzinkowymi tekstami, to po dokonania Puki ‘Mahlu może walić jak w dym, zwłaszcza że we wszystko zamieszani są panowie z Mortis Dei, więc nie ma mowy, żeby była dupa blada. I słusznie w utworze „Przychodzę” bawoli ryk Łukasza Kobusińskiego zapowiada „Przygotujcie się! Przygotujcie się!”, bowiem zespół jest tuż przed premierą trzeciej płyty, która, jak dla mnie, jest jednym z najbardziej wyczekiwanych albumów na polskiej ziemi. ↔ „– Puki ‘mahlu! – przywitał go Mac, uśmiechając się szeroko. Major McCoy był niskim, żylastym Szkotem, trzymającym się prosto jak trzcina. Dwadzieścia pięć lat spędzonych w malajskich dżunglach wyryło na jego twarzy głębokie bruzdy, w czym miały też swój udział mocne trunki, karty i nawroty febry. – ‘Mahlu senderis – odpowiedział Marlowe i zadowolony kucnął. Malajskie sprośności zawsze go zachwycały. Były absolutnie nieprzekładalne, chociaż puki było nazwą pewnej kobiecej części ciała, a ‘mahlu oznaczało „zawstydzenie”.” – czy ten wycinek z „Króla szczurów”, powieści Jamesa Clavella, powinien wyjaśnić egzotyczność waszej nazwy? A może źle kombinuję? I skąd pomysł na tak enigmatyczny szyld? — Witam! Tak. To dokładnie ten i tylko ten fragment dał inspirację do nazwania tak tego zespołu. Wpadł mi on w oko podczas kolejnego czytania wymienionej przez ciebie powieści. Wiedziałem, że chcę nazwy nietuzinkowej, brzmiącej odmiennie, ale też mającej głęboki sens. Przekleństwa, które są nieprzetłumaczalne i właściwie nie są przekleństwami? Dla kogoś, komu obca jest twórczość Puki ‘Mahlu, te słowa nic nie znaczą i są po prostu dwoma wyrazami pochodzącymi z bliżej nieokreślonego języka. Dla osoby, która zapoznała się z konceptem tworzonym przez nas, te słowa to jak puszczenie tzw. „oka”. Coś na zasadzie: „Ty wiesz, o co chodzi…”. I ciężko uwolnić się od brzmienia tych słów. Nie ukrywam, że Puki ‘Mahlu jest według mnie jedną z najbardziej oryginalnych deathmetalowych kapel na polskiej ziemi. Waszą siłą jest krzaczaście zagrany death metal, lekko na starą modłę z wszędobylską melodyką oraz kombinującą sekcją rytmiczną, ale również niestereotypowo napisane teksty, wyśpiewane czytelnym growlem – inteligentne, zaangażowane, sarkastyczno-cyniczne, wręcz powieściopisarskie. To wszystko sprawia, że Puki ‘Mahlu dosadnie wyróżnia się na tle rzeszy kseropodobnych polskich deathmetalowych kapel. Myślisz, że tak inteligentnie opowiedziany death metal zostanie zrozumiany przez metali, dla których death metal to satanasy i pentagramosy, a ostatnio kabalistyczne okulty? — Dziękuję za taką ilość komplementów pod adresem Puki ‘Mahlu – to zawsze cieszy. A, czy nasz przekaz zostanie zrozumiany, to już inna bajka. Na chwilę obecną mogę opierać się tylko na recenzjach naszego zbiorczego wydawnictwa, czy też pojedynczych albumów. I powiem, że jest ciekawie. Raz pan magister filologii polskiej określa moje teksty jako „ciekawe literacko”, znowu zaś innym razem jakaś pani pisze, że „ponad połowa tekstów tkwi na poziomie głębokiego gimnazjum”. Ja nie dyskutuję o gustach, ani nie analizuję aktualnie panujących trendów. Zawsze natomiast chciałem tworzyć rzeczy zmuszające do myślenia, ambitne niejako. Puki ‘Mahlu jest kwintesencją moich starań i, mam nadzieję, stymulującym intelektualnie zbiorem bodźców dla odbiorcy. Wiesz, rzadko kiedy komuś słodzę, ale według mnie osiągnęliście pewną rzecz ostatnio nieosiągalną – swoją autorską charakterystykę. Włączam „Moją

48

7g C nr 38 C 02/2015


Nawiązując do tytułu, co jest według ciebie/was niewolnictwem xxi wieku? Śmieciowe umowy o pracę, udupienie się 30-letnim kredytem, a może coś innego… — No i zupa się wylała… Jesteś bardzo blisko. Niewolnictwo w xxi wieku to nie tylko zmuszanie ludzi do niewolniczej pracy w obozach, porywanie i przymuszanie kobiet (w zdecydowanej większości) do uprawiania prostytucji, handel dziećmi dla pozyskiwania organów, ale też właśnie pozbawianie ludzi perspektyw i odbieranie możliwości godnego życia.

A kredyty hipoteczne to już w ogóle kwintesencja zniewolenia. Czyż nie jest idealnym niewolnikiem ten, komu sprzedamy marzenie pod zastaw większej części jego życia, a on z uśmiechem na ustach kupi tę ułudę i będzie pracował, póki sił mu starczy po to, by urealnić swą wizję, a przy okazji, a właściwie przede wszystkim po to, by pomnożyć nasze zyski? O większości z wyżej wymienionych rzeczy usłyszysz na kolejnej płycie Puki ‘Mahlu. Na debiutanckim „Przychodzę zerżnąć wasze dzieci” znalazł się utwór „Popieprzenie JOTPEDWA”. W takim razie, czy pokusiłbyś się o jakiś komentarz do kanonizacyjnej hucpy białego papy? — Szczerze mówiąc nie śledziłem tego cyrku. Temat wszędobylskiej, nachalnej i chamskiej propagandy katolickiej już mnie znudził. Sądzę, że punktem kulminacyjnym był moment śmierci Karola W. oraz to, co miało miejsce później. Takiego ogólnonarodowego pierdolca to w najbardziej katolickich krajach chyba nie zanotowano. Umiera człowiek, który, gdyby ego mogło ważyć, nie byłby w stanie podnieść się z kolan, a prezydent demokratycznego państwa, notabene rekrutujący się z lewej strony sceny politycznej, mieniący się być „agnostykiem”, publicznie wypowiada słowa mniej więcej takiej treści: „Odszedł ojciec wszystkich Polaków”. Poczułem się, jakby mi ktoś gołą dupą w twarz przywalił. Smutne, ale prawdziwe. Ale czego się spodziewać po politykach w kraju, w którym, kiedy podczas wizyty watykańskiego błazna w Sejmie zdarzyło mu się kichnąć, wszystkie posłanki i posłowie, od lewa do prawa, jak jeden mąż wstali i zaczęli klaskać?… Wtedy dowiedzieliśmy się od największego autorytetu (nie bardzo wiem, czyjego?), że „nawet kichnięcie może mieć ekumeniczny sens”, cokolwiek ten bełkot miałby oznaczać. Ja nie jestem członkiem żadnego pokolenia, a już zwłaszcza jakiegoś wyimaginowanego „pokolenia jpii”. Stąd wspomniany przez ciebie tekst. Co było katalizatorem do napisania takich tekstów, jak „I to nie jest śmieszne” (społecznie mrocznym, lecz naturalistycznie prawdziwym) czy też „Ludzkiej piosenki” z „Mojej walki…” z inteligentną złośliwością o typowych polskich blokowiskach, z problemem dzieciaka wychodzącego zimą na sanki i jego spóźnieniem na obiad? Czuć tu podejście Stendhala, który twierdził, że „Powieść jest zwierciadłem, które obnosi się po gościńcu”. — Pamiętam tę atmosferę, kiedy gruchnęła wieść o tym, co działo się przez lata w łódzkim pogotowiu. Tę wiszącą w powietrzu grozę, ludzkie niedowierzanie, rozmowy prowadzone przyciszonymi głosami… Wtedy po raz pierwszy zdarzyło mi się jechać w 400–tysięcznym mieście za dnia zatłoczonym tramwajem, w którego wagonie panowała grobowa cisza. Później, po latach, kiedy już „I to nie jest śmieszne” było napisane, obejrzałem dokument bbc zatytułowany „Nekrobiznes” (fragmenty „Nekrobiznesu” zostały przez Piotra Niemczewskiego wykorzystane do montażu klipu do utworu „I to nie jest śmieszne”). Ponowny wstrząs. Ale w Polsce te emocje już się rozmyły. Zaczęto sobie stroić żarty z tamtych wydarzeń. Wiesz, mnie nie śmieszy dowcip na temat tego, jaki jest najskuteczniejszy lek na ból głowy (Pavulon). Mierżą mnie fragmenty filmu „Ryś” w reż. Stanisława Tyma, w których jest mowa o „skórce, co nam uciekła”. Chętnie postawiłbym tego człowieka twarzą

w twarz z wdowami, sierotami i innymi bliskimi osób zabitych w ramach tego procederu i poprosiłbym go o to, żeby w tej właśnie chwili sobie z tego pożartował. To jest przerażające, jak szybko spływają po ludziach takie wydarzenia. I to naprawdę nie jest śmieszne. „Ludzka piosenka” z kolei jest próbą wyobrażenia sobie ogromu pojedynczej zbrodni, której ofiarą jest dziecko. Bodźcem były również informacje medialne, a fala twórcza ruszyła, kiedy uzmysłowiłem sobie, że to mogło spotkać mojego syna. To mnie emocjonalnie rozerwało. Musiałem się tego pozbyć ze swojej głowy. Kilka miesięcy temu na światło dzienne wypłynęły informacje nt. zakonu boromeuszek, w którym wychowywani byli sprawcy tej zbrodni. Okazuje się, że byli oni ofiarami wieloletniej przemocy seksualnej ze strony starszych wychowanków. Dodam, że wszystko odbywało się za wiedzą, zgodą, a nawet przyczyną sióstr zakonnych. Co za syf… Może jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu, ale na razie nie mam sił. Co obecnie dzieje się z Mortis Dei? „Last Failure” stuknęło już 5 lat, dwa lata temu obchodziliście 20-lecie istnienia, koncertowo byliście dosyć aktywni, jednak, co z nowymi nagraniami? Czyżby Puki ‘Mahlu przystopował Mortis Dei, a może fakt wydawania albumów, nomen omen bardzo dobrych, własnym sumptem podciął wam skrzydła? (wywiad przeprowadzony latem 2014 roku – dop. M.) — Nie, nie podciął. Zdaję sobie sprawę, że szumu wokół Mortis Dei nie było, ale to nie znaczy, że zespół nie działał. Po „Last Failure” nastąpiły znaczne przetasowania w składzie (najpierw odszedł Piotr Niemczewski, później, po ośmiu latach przerwy, ja wróciłem do składu, długo borykaliśmy się z problemem znalezienia drugiego gitarzysty) i dużo czasu zajęło ułożenie całokształtu. Pracowaliśmy spokojnie, ale wytrwale. Efekty są takie: nakładem ukraińskiej Metal Scrap Records ukaże się nasz czwarty album „Salvation Never Comes” (8 utworów + intra, premiera planowana na lato 2014 r., nakład 500 sztuk); równolegle z wydaniem albumu powinniśmy wypuścić w sieci profesjonalny klip do utworu „Going Down” z rzeczonego albumu ( jakość hd, ujęcia tylko realne, żadnych komputerowych animacji i nakładek). Dosyć mroczny obrazek zwierający plany z zadymionych podziemi, koncertu i specjalne sceny z udziałem modelki (surrealistyczne, brudne sceny pokrywania ciała czarnym mazidłem). Sami jesteśmy ciekawi, jaki będzie efekt finalny po złożeniu; cały czas koncertujemy i mimo, że rok bieżący nie jest tak obfity w występy na żywo, jak np. 2013 (wtedy zagraliśmy największą liczbę sztuk w jednym roku w trakcie całej działalności zespołu, odwiedziliśmy wiele nowych miejsc i graliśmy z ciekawymi grupami – dzięki Janusz i Iza z agencji Heart of Rock!), to można nas zobaczyć na żywo to tu, to tam. Coś się dzieje. Na miarę naszych możliwości sądzę, że nawet więcej niż coś. Niedługo nazwa Mortis Dei powinna zacząć się częściej wpadać wszystkim w oko i ucho. Trzy (może być więcej) słowa do ojca prowadzącego. — Dziękuję za możliwość przedstawienia Czytelnikom tego, co kryje się pod szyldem Puki ‘Mahlu. Cieszy zainteresowanie nami ze strony waszego magazynu. Niestety, nie spotkamy się na koncertach Puki ‘Mahlu. Ale już niedługo zmasakrujemy wasze uszy albumem „xxi. Niewolnictwo”. Przygotujcie się! Jeszcze raz dziękuję. C

49

www.fb.com/pukimahlu C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Tak uderzającym w punkt i sedno sprawy, że lirycznie Puki ‘Mahlu bardzo często bez silenia się na wyrost jest deathmetalową wersją Kat, przywodzącą na myśl uszczypliwość i zjadliwość Romana Kostrzewskiego w najlepszej formie. Mam nadzieję, że na najnowszym albumie nie zabraknie równie zaangażowanych tekstów? — Daleko posunięte porównanie. Może i coś w tym jest, chociaż styl Kostrzewskiego jest bardziej metaforyczny i haczy o cały ten okultyzm, a Puki ‘Mahlu z kolei jest bardziej prostolinijne, przyziemne, „codzienne”. Na najnowszym albumie kontynuował będę pisanie w tym stylu. Pojawi się trochę niespodzianek (przede wszystkim kilka utworów będzie spiętych ogólnym konceptem, czego wcześniej nie praktykowałem), planuję udział gości w nagraniach, będzie anglojęzyczny cover. Jednak ogólna forma przekazu i wydźwięk tych liryk pewnie będzie podobny tym bardziej, że zamierzam poruszyć ciężkie tematy. Bardzo ciężkie. A na marginesie – chyba nie znajdzie się w Polsce metalowy zespół, który nie chciałby być nazwany liryczną wersją Kat w uprawianym przez siebie odłamie metalu?


Ostatnie lata na polskiej scenie deathmetalowej nie należą do specjalnie płodnych. Być może jest to tylko moje osobiste odczucie, ale w gatunku tym ukazują się głównie albumy ze średniej półki jakościowej. Dlatego też na drugą płytę Embrional czekałem niemal z wypiekami na twarzy. No i powiedzieć można, że się doczekałem. „The Devil Inside“ to jeden z lepszych albumów deathmetalowych, jakie ukazały się w tym roku i to nie tylko w naszym smutnym kraju. ↔ Jeśli wierzyć metalowym kronikarzom, Embrional działa w undergroundzie od 12 lat. Na początek pytanie może przewrotne, może oklepane – miejsce, w którym dziś jesteście z zespołem jest tym, które sobie wymarzyliście na początku muzycznej działalności? — Cześć. Tak, to już 12 lat od założenia zespołu przez Marcina i 10 od czasu, kiedy zaczął funkcjonować w aktywny sposób w podziemiu. Trudno porównywać miejsce, w którym dzisiaj jesteśmy z tym, jakie było naszym marzeniem, chwytając za instrument lub w czasie powołania do życia idei Embrional. Wiele spraw jest nadal dla nas zaskakujących, inne przeszły do porządku dziennego, jeszcze kilka pewnie nas zadziwi. Na pewno miejsce, w jakim się znajdujemy obecnie, sukcesywnie umacniamy. Nasze samozadowolenie z zespołu i muzyki jest na chwilę obecną bardzo satysfakcjonujące, ale zawsze może być lepiej na wielu płaszczyznach i do tego dążymy. Na jakim etapie rozwoju jest dziś Embrional? — Jedyne słowa, jakie przychodzą mi na myśl to dynamiczny i profesjonalny. Postanowiliśmy już kilka lat temu przeskoczyć pewne granice poznawcze muzyki oraz swojego umysłu i tego się trzymamy. Brakuje jeszcze mocnego, zewnętrznego zaplecza, ale powolutku budujemy swoją wizję Embrional z pomocą kilku bliskich nam osób. Jak już mówiłem wcześniej, jesteśmy zadowoleni z tego, co sobą reprezentuje ten zespół. Embrional od samego początku pozostaje zespołem dość głęboko zakonspirowanym w podziemiu. Wasz debiutancki album „Absolutely Anti-Human Behaviors“ muzycznie to pozycja bardzo mocna, lecz mam takie wrażenie, że dość nikła promocja tej płyty oraz nieliczne koncerty nie przyczyniły się do zasadniczego wzrostu zainteresowania zespołem. Dobrze wam tam, gdzie jesteście? Moim zdaniem muzyka, jaką gracie zasługuje na większy rozgłos. — Podziemie to przecież nasze naturalne środowisko. Na pewną pozycję pracuje się latami, ale na pewne sprawy nie mamy wpływu. Wytwórnia, w jakiej jesteśmy i osoby z zewnątrz, które nam bardzo pomagają, mają ograniczone możliwości, więc akcje promocyjne są, jakie są. W tym temacie jest jeszcze dużo do zrobienia. Debiut to tak naprawdę budowa portfolio zespołu. Przy takim natłoku zespołów, nie można oczekiwać, że wskoczymy na top każdego rankingu. Poza tym mamy świadomość niedoskonałości tego materiału. Do tego dochodzi muzyka, która nie musi się komuś podobać. Odnośnie jedynki, to zagraliśmy naprawdę bardzo wiele koncertów przez dwa lata od jej wydania, z większymi i mniejszymi nazwami, w klubach i na powietrzu. Dzięki nim notowania kapeli zaczęły stopniowo wzrastać. Trzy lata po wydaniu debiutu atakujecie kolejną płytą. „The Devil Inside” – ten tył brzmi, jak zaproszenie lub ostrzeżenie. — To informacja, z czym słuchacz może się zetknąć, jeśli zdecyduje się na kontakt z całą zawartością „The Devil Inside”. W zależności od zainteresowanego, dla jednych to zaproszenie do emocjonalnej podróży, dla innych ostrzeżenie przed konsekwencjami. Wybór należy do ciebie. Obserwując współczesną scenę metalową, łatwo dojść do wniosku, że wynoszony na sztandary diabeł dla większości kapel stał się jedynie pustym symbolem zniesionym do rangi taniego chwytu marketingowego. Czym jest dla ciebie diabeł? — To nie jest domena tylko współczesnej sceny. Pomijając muzykę nawet. Epatuje się takimi treściami w wielu sytuacjach i dziedzinach od setek lat. W naszym przypadku, nie stosujemy elementów religijnego czy filozoficznego spojrzenia na te kwestie, więc nie można się doszukiwać jakiegoś podejścia z naszej strony jedynie, by być na siłę kontrowersyjnym. Interesuje nas tylko i wyłącznie aspekt psychologiczny i to, co może rodzić się w umyśle człowieka pod wpływem różnych miejsc i sytuacji, które powodują stan bytu, nazywany w wielu

50

7g C nr 38 C 02/2015

kulturach jako Diabeł. Diabeł równa się człowiek i jego mroczny umysł. Bez kurtuazji muszę stwierdzić, że „The Devil Inside” to jeden z lepszych deathmetalowych albumów, jakie ukazały się w ostatnich miesiącach. Nagraliście cholernie intensywny i mroczny materiał, który zawiera w sobie esencję death metalu, a jednocześnie czerpie garściami z diabolicznej atmosfery black metalu. Stworzenie muzyki na płytę taką, jak „The Devil Inside” jest zadaniem trudnym? — Diaboliczna, mroczna atmosfera występuje w wielu gatunkach muzyki, zanim black metal epatował nią na szerszą skalę. Zdecydowanie czerpiemy garściami inspiracje z bardzo wielu miejsc czy gatunków muzyki, sztuki ogólnie. Sam proces twórczy nie był jakoś specjalnie trudny dla nas. Wszystko odbywa się bardzo naturalnie. Problemy wynikają dopiero w trakcie składania wszystkiego w sensowną całość, tak, żeby nas samych zaskakiwała różnorodnością zastosowanych elementów emocjonalnych i technicznych. Zresztą za efekt końcowy nie jesteśmy nigdy tak do końca pewni w 100%, mimo, że mamy cel i wizję, jak to ma wyglądać. Wiele osób porównuje zawartość nowego albumu do Immolation i przyznam, że w pierwszej chwili też złapałem się na tym, że płyta ta przypomina mi trochę nieśmiertelny „Unholy Cult”, ale po dłuższym z nią obcowaniu uważam, że jest to album na wskroś autorski. Duszny klimat, brutalne wielowymiarowe kompozycje, technika i moc – który z aspektów tej płyty świadczy twoim zdaniem o jej wyjątkowości? — Jak sądzę, właśnie ten duszny i mroczny klimat oraz wielowymiarowe kompozycje zbliżają nas trochę do dokonań Immolation. To przecież doskonały reprezentant takiego grania, więc porównanie do nich jest w pewnym sensie komplementem. Jednak, jak dobrze zauważyłeś, po dłuższym obcowaniu z „The Devil Inside”, wychodzi z niej wiele elementów, pokazujących, że to nie żadna kalka dokonań tego czy innego zespołu. Operujemy podobnymi środkami wyrazu, ale podajemy to po swojemu. Bardzo trudno uniknąć w dzisiejszych czasach jakichkolwiek porównań. Przecież ukazało się tyle muzyki na świecie, biorąc tylko okres ostatnich 25 lat. Ponury, diaboliczny klimat, różnorodność, ciągła zmiana atmosfery i wymuszenie na słuchaczu wielokrotnego podejścia do tej płyty, aby poznać wszystko, co się tam dzieje, uważam za najlepsze strony tego albumu. Twoim zdaniem inspiracje, wynikające z muzyki, której słuchacie na co dzień pomagają w kształtowaniu własnego stylu, czy bardziej szkodzą? „The Devil Inside” jest płytą, jakiej chcielibyście słuchać prywatnie? — Na s z e i n s p i rac je p obu d z ają n a m u mys ł n a różne sposoby, więc jak najbardziej adekwatnym jest stwierdzenie, że pomagają nam w tworzeniu. Kształtowanie własnego stylu to już zupełnie inna bajka. Otwartość mózgownicy, ciężka praca, rozwój i doskonała atmosfera między nami, nie tylko w zespole, bardzo w tym pomagają, pomimo że to ekstremalnie wymagający proces. Po kilku miesiącach od zamknięcia gotowego materiału, zawsze znajdzie się kilka rzeczy, które chętnie byśmy zmienili, jednak mamy świadomość, że muzyka tam zawarta to zapis stanu umysłu pewnego okresu. Lubimy jej nadal słuchać prywatnie, bo taką muzykę uwielbiamy. Jaki sens miałoby granie czegoś innego? Muzyka, którą gracie dziś to metal oparty na dzikich i wyjątkowo intensywnych partiach perkusji. Tym bardziej martwi fakt absencji spowodowanej problemami zdrowotnymi Kamila – czy znacie już realny termin, w jakim będzie on mógł wrócić do gry? Wiem, że planowaliście po wydaniu płyty pojawić się na kilku koncertach, co z wiadomych względów dziś jest niemożliwe. Jeśli nie koncerty, to jak zamierzacie promować ten materiał do czasu powrotu Kamila? — No niestety, stało się tak, a nie inaczej, więc

kilka sporych koncertów promujących ten materiał musieliśmy odwołać. Pomieszało to nam mocno plany, jednak zdrowie jest najważniejsze. Proces powrotu Kamila za bębny jest powolny, ale zmierza w dobrym kierunku. Zaczął już pierwsze próby, więc w tym roku może się gdzieś na kilku występach pojawimy, jeśli oczywiście po drodze, nie wysra się coś nieoczekiwanego. Grzegorz z Godz ov War pomaga nam, aby materiał pojawił się zrecenzowany w jak największej ilości miejsc na świecie, więc na chwilę obecną tak promujemy płytę. Spora ilość wywiadów również nam w tym pomaga. Generalnie zainteresowanie jest spore i odzew pozytywny. „The Devil Inside” nagraliście na przełomie 2013/2014 w warszawskim Sound Division Studio pod czujnym okiem i uchem Arka „Malty” Malczewskiego. Podobno jest to płyta, która została nagrana w całości na żywo bez używania tony elektronicznych polepszaczy dźwięku? Twoim zdaniem taki sposób nagrywania pozwala uzyskać głębszy i bardziej intensywny ostateczny kształt materiału? — Przede wszystkim ma to znaczenie dla nas samych i świadczy o stopniu naszego przygotowania bądź umiejętności. Nagraliśmy po jednej ścieżce gitar, zupeł-


Okładka „The Devil Inside” jest niejako rozwinięciem sesji zdjęciowej, której efekt możemy obserwować w layoucie i, jak dla mnie, doskonale pasuje do pełnej, czającej się pomiędzy riffami, grozy, jaka wypełnia ten album. Niedawno opublikowaliście zdjęcie, które sugerować może, że pracujecie nad video, do któregoś z numerów z płyty. — Zależało nam na tym, aby całość stanowiła nierozerwalną jedność. Od muzyki, poprzez grafiki, teksty i zdjęcia. To wszystko spina klamrą tytuł płyty. Zakończyliśmy prace nad wideo do utworu „Madmans Cursed”. Współpracowaliśmy przy nim z Semenem Turkowskim, który również odpowiedzialny jest za nasze zdjęcia. Wyszedł z tego według nas, bardzo profesjonalny, chory obraz na wzór japońskich schizoidalnych horrorów, w klimacie, jaki prezentuje sobą cała „The Devil Inside”.

Jeśli spojrzymy dziś na scenę deathmetalową, to największe z klasycznych albumów powstały w czasie, gdy dostępność sprzętu i technika samych nagrań nie były nawet w połowie tak zaawansowane, jak dziś. Co jest ważniejsze sprzęt z górnej półki, czy kreatywne pomysły? — Dokładnie tak było i zobacz, jak do dzisiaj te albumy masakrują głowę. Dlaczego gra się nadal najlepiej na pełnych lampowych głowach, a nie cyfrowych zabawkach? Bo to niszczy słuch w doskonały i przyjemny sposób. Owszem, obecne nowocześniejsze brzmienia również w wielu przypadkach doskonale się sprawdzają. Ważne, aby mieć na siebie pomysł, a nie podążać za stadem. Wtedy ma to sens i wnosi jakąś wartość. To raczej kwestia podejścia do tematu, a nie technologicznych wyścigów. W wielu przypadkach technika przecież nam pomaga, więc istotne są kwestie sprzętowe wespół z kreatywnością i umiejętnościami.

Pozostając w temacie okładki. Wiem, że cenisz sobie sztukę Beksińskiego. Gdybyś miał taką możliwość, to który z obrazów tego wyjątkowego twórcy zdobiłby okładkę „The Devil Inside”? — Wszystkie prace Beksińskiego to wyjątkowe zjawisko w skali światowej. Był jedynym w swoim rodzaju artystą, jak min. H.R. Giger. Każda z jego prac idealnie oddawałaby charakter „The Devil Inside”, jednak nie mam takiej potrzeby, ponieważ mamy tę unikalną okazję, że okładki rysuje nam nasz przyjaciel Mariusz Krajewski. Jego pomysły i technika idealnie oddają charakter Embrional. Mamy nadzieję, że będą rozpoznawalne jako jego i nasz charakterystyczny styl. Płyta ukazuje się w chyba bezprecedensowej na skalę polskiej sceny formie jako kooperacja działań kilku wytwórni, czego efektem będzie pełne spektrum formatów wydawniczych. Jak udało się wam pogodzić

kilku wydawców? — Generalnie wszystkimi akcjami promocyjnymi, różnymi ciekawymi pomysłami odnośnie zespołu czy szukaniem chętnego wydawcy zajmuje się od kilku lat Grzegorz Fijałkowski z Godz ov War. To on rozpętał całe to zamieszanie związane z „The Devil Inside” i nadal poszerza swoje wpływy. Jesteśmy bardzo zadowoleni z tej przyjacielskiej i owocnej współpracy z nim. Również on jest odpowiedzialny za tę bezprecedensową kooperację kilku wytwórni, które wydają nas na różnych nośnikach i w różnej formie. Szacun! Numer wieńczący album, czyli „Whores, Drugs and Brain Dead” to spore zaskoczenie i klasyczny cios między oczy, po którym pada się na deski. Nie mam zamiaru pytać cię, dlaczego zdecydowaliście się ubarwić zakończenie płyty dziką, thrashową petardą w końcu to wasza płyta i macie prawo ją kończyć, jak chcecie, ale kołacze mi się po głowie inny pytanie. Nie myślałeś może o tym, by powołać do życia zespół, który grałby taką właśnie muzykę? — Zastanawialiśmy się już kiedyś, czy nie zrobić jakiejś płyty w takim klimacie, bo przecież Slayer to, kurwa, kult dla nas, jednak na to wszystko trzeba powiększyć dobę o kilka dodatkowych godzin. Zrobić i nagrać podobną muzykę, jak w zamykającym płytę utworze, to byłaby niezła frajda dla nas. W bardziej sprzyjających okolicznościach pewnie kiedyś coś takiego nastąpi. Wolny tydzień, skrzynka wódki i zrobione (śmiech). C

www.fb.com/Embrional C ¶ autor: Wiesław Czajkowski

nie akustycznie. Dopiero przy miksie i masteringu poszło to przez dwie różne głowy gitarowe. Kamil położył żywe, dynamiczne bębny bez komputerowego równania dźwięku, przez co w każdym utworze mógł pokazać różne brzmienia perkusji i stylistykę grania. To wyraźnie słychać na tej płycie. Chcieliśmy uzyskać dźwięk jak najbardziej zbliżony do tego, jaki mamy na próbach. Naturalny, dynamiczny i duszny. Teraz nietrudno poskładać nawet z pojedynczych dźwięków cały album. Mnogość cyfrowych zabawek i programów potrafi z niejednego gówna zrobić dobry torcik. Nie o to nam jednak chodziło. Poza tym, wspomniane wyżej „składanie” powoduje, że brzmisz jak milion podobnych do siebie plastikowych zespołów. Oczywiście, nawet najcięższą pracę można spierdolić w studio, ale jeśli wiesz, co chcesz osiągnąć, sprawny realizator, taki jak Malta, zrobi to szybko i dobrze.

unicestwienie

51


Witaj, Earthbound Machine jest w Polsce raczej nieznanym zespołem. Mam nadzieję, że to się w przyszłości zmieni, ale na razie może przybliżysz trochę oblicze zespołu naszym Czytelnikom? — Zacznijmy od tego, że trzech z nas urodziło się w tym samym małym fińskim miasteczku, jednak dopiero kilka lat temu, gdy przenieśliśmy się na stałe do Helsinek zaczęliśmy wspólnie grać. Nasze jammowanie składało się głównie z kawałków utrzymanych w klimatach stoner rocka (to było najłatwiej grać po pijaku). Dopiero około 2012 roku, gdy zupełnie przypadkowo znaleźliśmy – świetnego notabene – wokalistę (Ilkka), nasze granie zaczęły ocierać się o coraz to ambitniejsze klimaty. Nasz styl powoli zaczął oscylować wokół bardziej ponurych brzmień, utwory stały się bardziej złożone. Rok 2012 zaowocował odwiedzinami w studio, gdzie w trzy dni nagraliśmy cały materiał na naszą ep-kę „Hungerland” a następnie zagraliśmy pierwsze swoje koncerty towarzysząc m.in. takim zespołom, jak Seremonia, Grave Sista, Talbot, Horse Latitudes i kilku innych. W kolejnym roku ostro zabraliśmy się za nowy materiał, ale też szlifowaliśmy koncertowy warsztat w towarzystwie m.in. Mansjon i Lord Vicar ( jak wiesz, Jussi gra tam również, na basie). Naszym zdaniem trzeba grać wszędzie, gdzie nas zapraszają, dlatego też udało nam się odwiedzić wiele ciekawych miejsc. 2014 rok to wciąż koncerty i koncerty (m.in. z Goatess i Desert Lord) i pierwszy pobyt za granicami kraju. Zagraliśmy pierwszy koncert w Niemczech, z Shadow of the Torturer. Tego samego roku udało nam się wydać drugi materiał („Messegers of Deception”) na winylu, w barwach niemieckiej Ulterior Records. Wróciliśmy do Niemiec, aby zagrać m.in. w Berlinie i Lipsku w towarzystwie Down on Knees I’m Weak i Sickeater. Oba materiały spotkały się z bardzo dobrym odbiorem. „Hungerland” został okrzyknięty demówką miesiąca w największym fińskim internetowym magazynie Imperiumi. „Messenger…” też uzyskał sporo dobrych recenzji w tym m.in. w „Inferno Magazine”. Jesteśmy z powyższego bardzo zadowoleni. Tym, których już zainteresowałem naszą twórczością mogę poinformować, że już niedługo oba materiały będą dostępne na jednym cd. Powoli szykujemy się również do nagrania pełnowymiarowego krążka. Nie spieszymy się, bo chcielibyśmy nagrać coś naprawdę zajebistego. Wróćmy jednak do pierwszego wydawnictwa. Dlaczego zatytułowaliście je „Hungerland”. Czy należy doszukiwać się „drugiego dna” tego słowa? — Cóż, ep-ka została nazwana tak od tytułu pierwszego utworu. Tekst tego utworu mówi o Finlandii i fińskiej historii. Mamy tu nawiązanie do jednego z utworów tradycyjnych, w którym piękna natura i nasza kraina jest bardzo chwalona. My przedstawiliśmy to trochę inaczej, bo zbyt wiele elementów naszej przyrody zniszczono bezpowrotnie. Zbyt wiele razy przez chciwość i głupotę straciliśmy dużo tego piękna. Dlatego też w „Hungerland” nie chodzi o chwalenie, a lamentowanie. Zresztą tekst wydaje się dość uniwersalny, niekoniecznie musi być traktowany pod kątem naszych lokalnych problemów. Myślę, że tytuł jest bardzo adekwatny do tego, co chcieliśmy powiedzieć przez wszystkie utwory. „Messengers of Deception” jest zdecydowanie krótszym, ale chyba bardziej intensywnym materiałem. Jak bardzo em zmienił się z drugim wydawnictwem? — Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że „Hungerland” to utwory powstałe przed dołączeniem wokalisty. Przy „Messenger…” pracowaliśmy nad całością już

z Ilkka i to doskonale słychać. Pracując jako cały zespół, zrobiliśmy również lepszą aranżację. Dodatkowo, przed wejściem do studia ograliśmy wszystkie te utwory na żywo, co dało im większego kopa. Ponadto mam nieodparte wrażenie, że inżynierowi dźwięku udało się zrobić dużo więcej dla nas. Nie oznacza to, że nie jesteśmy już zadowoleni z „Hungerland” – wciąż nas on cieszy, ale jesteśmy już w innym miejscu naszej historii. Łatwo też zauważyć, że nie chodzi nam o to, aby trzymać się ściśle gatunku. Zależy nam na pisaniu utworów cholernie dobrych, jak tylko to możliwe. „Hungerland” wydaliście w 2013 roku, „Messengers…” w 2014 – jakie plany, co do tego roku? — Przede wszystkim chcielibyśmy więcej grać w naszym mieście, w Helsinkach. Przy okazji najbliższego takiego koncertu będziemy chcieli zarejestrować cały nasz występ. Graliśmy niedawno znowu w Berlinie i Lipsku, było super (dzięki Berndowi z Ulterior Records, który nam to zorganizował). W planach kolejne koncerty w Europie – we wrześniu będziemy znowu w Niemczech, ale też jest szansa, że pojawimy się w Czechach, no i w Polsce. Koncerty te zbiegną się z datą wydania obu naszych ep-ek na jednym cd. Po zakończeniu trasy zagramy na drugiej edycji Sairaalloisen Pahat Festarit w Turku organizowanym przez Keijo Niinimaa z Morbid Evils i Rotten Sound. Na tym festiwalu pojawią się również Unkind, Cause for Effect, Dark Buddha Rising, Mansion, Morbid Evils, Massgrav i kilka innych. W planach również dwa koncerty z innym fińskim zespołem – Boar. Tyle planów koncertowych, bo w międzyczasie będziemy starali się skompletować materiał na wspomniany przeze mnie wcześniej pełnowymiarowy materiał. Tak zapowiada nam się ten rok. Wspomniałeś, że Jussi gra również w Lord Vicar, wiem, że ty udzielasz się również w Umbra Nihil… Nie macie problemów ze znalezieniem czasu na Earthbound Machine? — Absolutnie nie. Umbra Nihil jest w tym momencie w zawieszeniu, być może już nigdy nic nie nagra, ale nawet jeśli, to i tak był to projekt wyłącznie studyjny. Lord Vicar nie wymaga od Jussi’ego tak dużego poświęcenia, bo wszyscy muzycy mieszkają bardzo daleko od siebie: Chritus w Szwecji, Kimi w Turku, Gareth w Szwajcarii, no i Jussi w Helsinkach. Prób regularnych nie grają, pozostają tylko koncerty, ale ich tak dużo znowu nie grają. Mamy inny problem, musimy pracować! Pierdolić pracę! (śmiech) Rozumiem, że z tego tytułu, pozostali nie mają żadnych pobocznych zespołów czy projektów? — Coś tam mieli i być może chcieliby się w coś zaangażować, ale z uwagi na brak czasu, nic z tego. Jak już wcześniej padło z twoich ust – prawdopodobnie pojawicie się we wrześniu w Polsce, może na koniec zaprosiłbyś naszych Czytelników, a waszych potencjalnych fanów, na te koncerty? — Oczywiście! Przybywajcie!!! Cholernie cieszymy się na myśl o zagraniu w Polsce. Słyszałem bardzo dużo dobrego o waszym kraju. Zagramy wszystkie kawałki z ep-ek, ale też na pewno przygotujemy coś specjalnego. Zaglądajcie na www.earthboundmachine.com i naszego Facebooka, dowiecie się wszystkiego na bieżąco. Naszych utworów można posłuchać na Bandcampie, a cały „Messenger…” powinien być też już dostępny na Spotify i Itunes. Dodatkowo, tak jak powiedziałem, wkrótce utwory z obu naszych materiałów zostaną wydane jako digipack. Ok, w takim razie czekamy, a na razie dzięki za wywiad. — Wielkie dzięki za zainteresowanie Earthbound Machine! C

Gurthang istnieje zaledwie od 2010 roku, a ma na swoim koncie więcej wydawnictw niż niejedna 10- czy 15-letnia kapela. Co was tak twórczo napędza? — Tak jak zauważyłeś, Gurthang istnieje od 5 lat, to projekt, który założyłem jeszcze w szkole średniej. Ze względu na nadmiar wolnego czasu, pierwsze lata były bardzo intensywne twórczo. Ostatnio trochę zwolniliśmy, pojawiły się dodatkowe obowiązki, nie sposób już siedzieć całymi dniami z gitarą w rękach, ale dzięki temu nowe kompozycje są bardziej dopracowane. Napędza nas życie i my sami. Przelewamy na muzykę to, co dzieje się wokół nas. Każdy oczywiście ma swoje własne źródła inspiracji, ale myślę, że to właśnie to, czego sami doświadczamy, ukształtowało Gurthang takim, jakim jest dziś. Do tego olbrzymią inspiracją jest dla nas literatura. Przy takim dorobku powinniście być dobrze znani we własnym kraju. Jak to się dzieje, że znalazłem jedynie jedną recenzję waszej muzy? — Głównym problemem jest promocja. Jeśli chcesz być rozpoznawany, to musisz grać koncerty, a jeśli chcesz grać koncerty, to bardzo często sprowadza się to do tego, że musisz za to zapłacić, co jest kompletną głupotą. Jako, że nie jesteśmy za bardzo koncertową grupą, to ciężko się wypromować, zwłaszcza, jeśli wytwórnia nie robi nic w kierunku rozpowszechniania muzyki swoich zespołów, z czym, niestety, też się spotkałem. Tragedii nie ma, ostatnią płytę udało mi się rozprowadzić wśród kilku dystrybutorów w Polsce i powoli nazwa zaczyna się czasem gdzieś pojawiać. Parę razy pojawiliśmy się również w kilku polskich radiach internetowych. Jak to się stało, że skład Gurthang jest tak… międzynarodowy? — Ten projekt powstał na podwalinach stworzonych przez Cosmic Despair, międzynarodowy zespół, który tworzyłem wraz z obecnym basistą i pierwszym klawiszowcem Gurthang. W czasie, gdy zakładałem obie grupy, nie znałem osobiście zbyt wielu ludzi zainteresowanych taką odmianą muzyki, więc miałem wybór, albo grać sam, albo szukać gdzieś indziej. Zdecydowałem się na to drugie i tak trafiłem na forum, gdzie poznałem Stormalva i Sama, z którymi zacząłem grać, i gdy Cosmic Despair się rozpadło, wciągnąłem ich w Gurthang. Od tamtej pory skład wielokrotnie się zmieniał, ale wciąż są to głównie ludzie spoza kraju. W pewien sposób jest to wygodna formuła, bo każdy może siąść do swoich partii, kiedy tylko ma czas i nie jesteśmy ograniczani przez miejsce. Wasze wydawnictwa firmują wydawcy ze Szwecji, Ukrainy, Nowej Zelandii, Francji czy usa, a co z Polską? Nikt tu nie wydaje tak mrocznej muzy? — Wydawcy w Polsce są zainteresowani tego typu muzyką. Problemem jest tylko to, że albo nie mają

52

7g C nr 38 C 02/2015


Najnowsza – czwarta duża płyta na dniach ukaże się nakładem belgijskiej wytwórni, jaka jest możliwość zdobycia jej w Polsce? — Poza sprowadzaniem płyty z Belgii, na pewno będzie możliwość zakupienia kopii przez nasz profil na Bandcampie, czy nawet przez zwykły kontakt z nami. Mamy już kilka pre-orderów. Poza tym, jeśli nie załatwi tego wytwórnia, to ja postaram się rozprowadzić płyty u większości polskich dystrybutorów. Są też plany na wydanie edycji na winylu właśnie w Polsce, ale na chwilę obecną nie jestem w stanie powiedzieć, czy w ogóle się to uda. W każdym bądź razie wersja cd na pewno będzie możliwa do zdobycia bez większego wysiłku. Jakbyś porównał „I Will Not Serve” do „Excruciato Anima Immortali”? — „I Will Not Serve” jest zdecydowanym krokiem naprzód, muzyka jest bardziej złożona, rozbudowana, intensywna. Odeszliśmy od prostych kompozycji, którymi cechowały się poprzednie albumy. Jest tu dużo więcej grania, każdy instrument ma więcej przestrzeni, więcej do powiedzenia. Oczywiście nie odeszliśmy całkowicie od tego, co graliśmy wcześniej, jest to raczej świadomy rozwój, stopniowa ewolucja, i elementów nawiązujących do poprzednich dokonań nie sposób przeoczyć. Dużym postępem jest również brzmienie, za które odpowiedzialny jest Xaos Oblivion. Dzięki niemu ta płyta brzmi dokładnie tak, jak miała brzmieć od samego początku. Najbliższe plany? — Póki co skupiamy się na promocji najnowszej płyty. W najbliższych miesiącach zostanie też wydany split na 7” lp z ukraińskim Moloch, z utworem nagranym w trakcie sesji do „I Will Not Serve”, który na płytę w końcu nie trafił. Jeszcze przed wakacjami powinien wyjść kolejny split, tym razem z poznańskim Beyond Life, zawierający nie wydaną do tej pory sesję sprzed paru lat. Przy odrobinie szczęścia, może uda się jeszcze wydać „I Will Not Serve” na winylu, choć na razie niezbyt optymistycznie cała sprawa wygląda. Prawdopodobnie niedługo też zaczniemy pracować nad kolejną płytą, która zapewne ukaże się w okolicach 2017 roku. Zobaczymy, co czas pokaże. Dzięki i pozdrawiam. A.Z.V. C

Czego konkretnie dotyczą teksty „The Iconography…”? — Główną ideą było przedstawienie kościoła katolickiego w negatywnym świetle. Właściwie wszystkie religie są jednakowe – zatruwają nam umysły i przesiąknięte są obłudą i korupcją. Wybrałem chrześcijaństwo, bo znam je najbardziej, jest zbyt blisko mnie. Starałem się obnażyć smutną rzeczywistość duchownych wykorzystujących dzieci i chciałbym ich wszystkich powiesić. To wprawdzie fikcja, ale czułem się wspaniale pisząc o tym. Sporo miejsca poświęciłem historycznym faktom, w tym kolaboracji kościoła z okupantem podczas ii wojny światowej. Myślałem o antyreligijnej/ateistycznej propagandzie. Czegoś, co byłoby alternatywą dla satanizmu. Zawsze podobała mi się kościelna estetyka, dlatego poprzedni album zatytułowałem „No Access to the Divine”. W naszym europejskim religijnym dziedzictwie jest coś jednocześnie fascynującego, jak i odpychającego. Teraz wierzę, że Daesh lub isis przejęli buntowniczą flagę nienawiści. To bardzo podobny scenariusz, jaki przerobił już kiedyś kościół katolicki. Ciekawe, że może to wszystko wiązać się z black metalem – ponieważ chce się powrotu średniowiecza. Powrotu do czasów, gdzie człowiek miał twarde i prawdziwe „wartości”. To oczywiście sprzedaż czystej fantazji tym, którzy nie mają siły, by zmierzyć się z rzeczywistością i uciekają w nostalgiczną wizję przeszłości. Dlatego też nigdy nie będę poruszał w moich tekstach tematów dotyczących średniowiecza. Moja wizja satanizmu to człowiek stojący mocno na własnych nogach. Chociaż nie zabiegasz o wydawców swoich materiałów, między wspomnianym „No Access…”, a „The Iconography…” pod szyldem Havarax ukazały się dwa wydawnictwa, dwa splity… — Pierwszy split powstał wspólnie z moim dobrym znajomym KK z Trepalium. Nagrał on kilka utworów jako projekt solowy Diableriktus. Jesteśmy kumplami tak długo, że nie mogłem tego wspólnie nie zrobić. Obaj skomponowaliśmy i nagraliśmy te utwory w zaledwie kilka dni i wyszło to naprawdę dobrze. KK jest zdecydowanie bardziej perwersyjny i szalony niż ja. Jego głos można usłyszeć również w kawałku „A Shelter for the Sick” z płyty „The Iconography…”. Drugi split był zatytułowany „Ataraxia Utopia”, oprócz Havarax znalazły się tam kawałki dwóch innych francuskich zespołów, jednego meksykańskiego i jednego amerykańskiego. Całość mieściła się w pojęciu ‘Suicidal Black Metal’, czyli słaba produkcja, depresyjne melodie i proste riffy. W kawałkach, jakie znalazły się na tym splicie po raz pierwszy nie używałem efektów na wokalach i tak właściwie to nie bardzo pasowałem do pozostałych zespołów. Koleś z Self Mutilation Services zdecydował się dać moje utwory jako pierwsze dwa na płycie. Do tej pory nie wiem, dlaczego, przecież zwolennicy sbm raczej nie będą przepadać za nowym kierunkiem, jaki obrał Havarax.

zwolennikiem mp3, dla mnie to tylko wstęp do dania głównego. Dlatego zawsze jestem za fizycznymi wydaniami. Może w przyszłości będą to również winylowe wersje. Havarax to wyłącznie l.c.r. (nie trudno rozszyfrować ten skrót), ale wydaje mi się, że ostatnio się to zmieniło, prawda? — Jedyną osobą, z którą grałem w Havarax był bębniarz D.D. (na „The Iconography…”). To był pierwszy raz, kiedy współpracowałem z kimkolwiek. Nigdy nie zdarzyło się to wcześniej, dlatego ten album jest taki specjalny dla mnie. Nigdy nie potrafiłem tłuc w bębny tak szybko, jak chciałem. Nie mam też cierpliwości do programowania sampli, dlatego potrzebowałem pomocy z zewnątrz. Poza tym, że D.D. jest świetnym muzykiem, jest też spoko gościem, który wie, jak się zabawić. Cały album był nagrywany pod wpływem zielska, horrorów i whisky… Wiem, że Havarax nie jest twoim jedynym zespołem. Możesz zdradzić mi trochę szczegółów w tej materii? — Na przestrzeni lat grałem w kilku zespołach. Zawsze to było bardziej hobby, ale ja poświęcam się w 100%, wręcz oddaję swoją duszę takim zajęciom. Obecnie udzielam się aktywnie, poza Havarax, w dwóch zespołach Hacride i Ford 4 Worms. Pierwszy to modern progressive metal, drugi necro punk/zombie core. Oba zespoły różnią się bardzo od Havarax, ale pomagają mi się rozwijać jako muzykowi. Dobrze mieć taką odskocznię. Chociaż wolę pracować sam, to jednak współpraca z innymi ludźmi też czasami jest ważna. Jasna sprawa… Ok, dzięki za chęć odpowiedzi. Może na koniec zdradzisz najbliższe plany Havarax? — Tak jak mówiłem wcześniej, nie mam żadnych muzycznych ograniczeń. Zdecydowałem się uczynić Havarax osobistym projektem mojego muzycznego szaleństwa. To zawsze była terapia, jakiej potrzebowałem. Zależy mi na nagrywaniu muzyki, więc możesz spodziewać się nowego albumu w najbliższej przyszłości. Nie lubię pośpiechu, a tworzenie muzyki potrzebuje czasu i pasji. Obecnie pracuję z nowym instrumentem nazywanym Steel Gitar, był on bardzo popularny do lat 50-tych. W latach, gdy muzyka country była u szczytu popularności. Nie oznacza to, że zamierzam zmienić się w durny country czy rockowy zespół! To wciąż ma być Havarax, ale z nutą psychodelicznego zła. Coś na kształt połączenia Davida Gilmoura i Xasthur. Havarax zawsze pozostanie w mrocznych korytarza ludzkiego umysłu, niezależnie jakie inne gatunki muzyki będę zgłębiał. C

Myślisz czasami o ponownym wydaniu starych kawałków, czy raczej to już przeszłość? — Zawsze jestem otwarty na reedycje, jeśli ktoś byłby zainteresowany, to, dlaczego nie. Sam czasami chciałbym kupić jakiś album, a nie tylko ściągać z sieci. Nie jestem

53

www.earthboundmachine.com † www.fb.com/Gurthang.Official † www.fb.com/Havarax C ¶ autor: 7ibi

pieniędzy, albo mają plany na wydawnictwa do końca 2016 roku albo i jeszcze dłużej. To akurat nie tylko w Polsce, wszędzie w Europie jest to samo. Sam fakt, że udało nam się załapać na tak wczesną datę premiery, to czysty przypadek – zespół, który miał wydać płytę w Immortal Frost w marcu nie wyrobił się w terminach, więc my wskoczyliśmy na jego miejsce, bo nasz materiał od jesieni był już gotowy. Mieliśmy możliwość wydania płyty jeszcze wcześniej, u innej wytwórni, ale tylko pod warunkiem, że to my byśmy za to zapłacili. Generalnie wszystko kręci się wokół pieniędzy i prowadząc zespół nie sposób tego nie odczuć.

Już za parę dni będzie dostępna wersja cd twojego ostatniego albumu „The Iconography of Perversion”. Dlaczego ten album tak bardzo różni się od debiutu? — Faktycznie „The Iconography…” bardzo różni się od „No Access to the Divine”, zarówno pod względem stylu, jak i produkcji. W jednym i drugim przypadku wszystko zrobiłem sam, ale tym razem więcej czasu poświęciłem na staranne nagranie i produkcję. Przede wszystkim po raz pierwszy nagrałem „żywe” bębny! Teraz perkusja brzmi o wiele lepiej niż mój stary automat. Po drugie używam teraz zdecydowanie lepszej karty dźwiękowej i bardziej profesjonalnego oprogramowania edycji. To oczywiście nic wielkiego, ale poprawiło zdecydowanie jakość nagrań. Muszę przy okazji przyznać się, że nie jestem inżynierem dźwięku i brak profesjonalnego wsparcia bardzo wpływał na produkcję wcześniejszych wydawnictw. Wiem, że byłem w przeszłości krytykowany za powtarzające się, płaskie brzmienie automatu perkusyjnego – przy okazji wszystkim tym krytykom przesyłam „fuck off”. Sam sposób nagrywania się nie zmienił. Nagrywam po kolei, jeśli jestem zadowolony przechodzę do kolejnego utworu. Wydaje się, że to właśnie dlatego nagrywanie tego albumu tak długo trwało, wciąż nie byłem zadowolony. Nie szukałem też wydawcy, ani specjalnie nie starałem się promować tej płyty. Czerpię najwięcej przyjemności z nagrywania. Tu chodzi wyłącznie o muzykę.


☞ 777 – Diaboli Perfectum! Ku chwale płomieni!

666 – Blisko absolutu, jednak momentami brakuje tego „czegoś”.

555 – Warto mieć na półce, ale musem nie jest.

444 – Typowy średniak, po którego można sięgnąć, gdy nie ma się czego słuchać.

333 – Ni ziębi, ni grzeje, jednak nadal czuć ciąg w dół.

222 – Nadal nuda, panie, nuda, ale widać światełko w tunelu. 111 – Dno i metr mułu, a do tego śmierdzące wodorosty. ALBERT BELL’S SACRO SANCTUS „Deus Volt” cd ‘14 [Metal on Metal] Znowu będzie mnie naczelny ścigał, że o „starych” płytach pisuję. Nie moja jednak wina, że Albert (lub ktoś z jego rodziny, może wnuczek?) przysłał mi płytę dłuuuuugo po premierze. Wiekowy, z imienia wyżej wymieniony na basie rzeźbi już ponad 30 lat i jest tak stary, że doskonale pamięta czasy świetności Venom, Hellhamer i Celtic Frost. Wprawdzie z muzyką wymienionych przeze mnie dwóch pierwszych, „Deus Volt” nie ma nic wspólnego (chociaż wydawca jednym tchem wymienia te i jeszcze dwadzieścia innych), to duch Celtic Frost unosi się nad tym albumem, niczym „Smoke on the Water” albo raczej „Paranoid”, bo ewidentnie słychać, że Tom G. Warrior ściga się w przewodnictwie z Tonym Iommim. Nigdy nie słyszałem innych zespołów Alberta i pewnie raczej nigdy nie zagoszczą w moim odtwarzaczu, ale Sacro Sanctus od czasu do czasu tam na pewno trafi. Podejrzewam, że Wy też, o ile przeżyjecie najdłuższy na płycie „The Tears of Isztar”, dacie radę przesłuchać cały album, a jeśli tak się stanie, jakaś dziwna siła sprawi, że będziecie do niego wracać. W końcu dobrze jest od czasu do czasu zapodać old schoola, nawet jeśli jest to epic blackened heavy doom metal. (555 – w.a.r.) ANTIQUUS SCRIPTUM „Recovering the Throne” cd ‘14 [Pesttanz Klangschmiede] Uważnym Czytelnikom Antiquus Scriptum powinien być już znany z uwagi na poprzedni album „Ars Longa, Vita Brevis…”. Zresztą zespół istnieje prawie 20 lat, więc pewnie nie raz spotkaliście się przynajmniej z nazwą. Tak czy nie, to w przypadku „Recovering…” właściwie trochę nie ma znaczenia. Tym razem bowiem (o ile trudno było się domyślić) mamy do czynienia z kompilacją hołdów, jakie Jorge Magalhaes – głównodowodzący as – nagrał sam. Czego tu nie ma… Venom, Celtic Frost, Player, Metal Church, Overkill a nawet Burzum i Satyricon. W sumie 15 sztuk zagranych lepiej lub gorzej. Trudno oceniać takie wydawnictwo i nie sądzę, aby fani ww. zespołów byli skłonni zainteresować się nowymi wersjami klasyków. Ale może się mylę… (– w.a.r.) APHONIC THRENODY „When Death Comes” cd ‘14 [Doomentia] mcd „First Funeral” oraz split z Ennui zapowiadały niezły zespół, więc wytwórnia na wydanie ich debiutu znalazła się szybko, tym bardziej, że w składzie są członkowie Dea Marica i Arcana Coelestia. 5 utworów, z których żaden nie schodzi poniżej 10 minut, daje ponad godzinę bardzo klasycznie zagranego funeral doom metalu. Nie ma tutaj właściwie nic zaskakującego, odkrywczego, a jednak wolno przetaczające się utwory mają jakiś narkotyczny, uzależniający klimat. Już na wstępie otwierającego płytę „The Ghost’s Song” mamy mieszankę klawiszy wyjętych ze starego Skepticism, melodii znanych z My Dying Bride czy Mourning Beloveth i przeplatanki czystych wokaliz oraz growli bliskich debiutu Yearning. Melancholia przeplata się z depresją, delikatność z monumentalizmem, a utwory niby jednorodne skrzą się różnymi detalami i pięknymi motywami. Początek „Death Obsession” zaznaczony jest dramatycznymi, wręcz filmowymi klawiszami i smyczkami przechodzącymi w kolejną partię nostalgicznych, ciągnących się riffów, gaszących w ciągu kolejnych minut wszelki optymizm i radość, wsłuchanych w nieuchronny upadek świata. Druga połowa tego utworu wyraźnie przywołuje ostatni utwór z „Formless” Irlandczyków ze wspomnianego Mourning Beloveth zaś skrzypce nieodmiennie przywołują ducha mdb. Podobnie zbudowane są pozostałe 3 utwory na czele z bardzo kontrastowym „The Children’s Sleep”. Ale za każdym przesłuchaniem muzyka ta aż po fantastyczny „Our Way to the Ground” wchodzi mi lepiej. Przygnębiająca, ale bardzo piękna płyta. (555/666 – Doominator) AURON „Auron” cd ‘15 [Metal Scrap] Progressive heavy metal. Debiut Rosjan z Saratowa. 12 utworów, w tym 2 bonusy po rosyjsku i 53 minuty. Płyta cudnej piękności i mięciusieńka jak różowy jednorożec Szeregowego. Chyba już nikt nie czyta tej recenzji, więc mogę szczerze powiedzieć, że kocham Amy Adams i jej rude włosy i mogę się jej bezwarunkowo oddać… (222 – Doominator) AZEL’S MOUNTAIN „Azel’s Mountain” mcd ‘14 [Hell Is Here] To tylko 4 utwory, trwające łącznie 17 minut, w dodatku ostatni z nich to cover „Transylvanian Hunger”, ale jakoś cieszy. W dodatku na basie i wokalu figuruje tu nieżyjący już od stycznia Herr Heretic. Muzycznie jest to prosty, szybki i opatrzony specyficzną melodią, która z jakiegoś powodu niemal zawsze mocno do mnie przemawia, black metal. Jest w nim miejsce na wolne, bliskie dokonaniom naszej Arkony w „Azel’s Irae”, skoczne, nieco

54

7g C nr 38 C 02/2015

Kampfarowe motywy w utworze „Obcy pasterz”, ale też na szybkie i depresyjne riffy bliskie Gorgoroth w „Pomazańcach”. Na deser jest jeszcze bardziej niż zwykle melancholijna wersja wspomnianego utworu Darkthrone. Nie zawsze pasuje mi brzmienie wokalu Heretica, jeszcze niedoszlifowanego, ale też nie jest to coś, co by mi przeszkadzało. W sumie to już pewnego rodzaju dokument działalności naszej sceny, ale zespół istnieje nadal i liczę na kolejne nagrania. (444 – Doominator) BESATT „Nine Sins” cd ‘14 [Warheart] W sumie to musztarda po obiedzie, bo „Nine Sins” stuknie w sierpniu rok, w ciągu którego pojawił się jeszcze koncertowy split „Live Chaos” dzielony z Taran i Det Gamle Besatt oraz mcd „Impia Symphonia” z satanistyczną cycoliną, przy której atrybutach Sabrina i Samantha Fox to deski. A w kontekście ostatniego długograja bytomian należałoby powiedzieć za Franzem Maurerem z Psów Pasikowskiego: „Czasy się zmieniają, a Pan ciągle jest w komisjach”; bowiem wyłączając głównego sternika Beldaroha, to już trzecia płyta z rzędu, na której reszta składu zmienia się równie często, jak ilość zer na koncie Lionela Messiego. Czy te roszady jakoś znacząco wpłynęły na muzyczną kondycję śląskich opętańców? Zdecydowanie, bowiem Besatt po deathmetalowym romansie na „Demonicon” już na dobre wraca do blackmetalowych korzeni, ale wprowadzając za to dosyć duży bagaż melodyki oraz solowych partii gitary, a także przemyślanych zwolnień. Szkoda tylko, że Beldaroh nie jest w stanie urozmaicić swojego skrzeku, który na dłuższą metę niezajmująco męczy bułę, ale tak to już jest z tym zespołem – ponownie kiczowata okładka, znów bublowaty image. I chyba nikt się nie spodziewał rewolucji na tej płaszczyźnie, a i da się zauważyć, że takowej i sama kapela nie chce. W końcu Besatt w ciągu 24 lat istnienia wykształcił grupę zagorzałych maniaków oraz zacietrzewionych adwersarzy; ja stoję gdzieś po środku. Było siedem grzechów głównych, Besatt wydłużył je do dziewięciu, chociaż z Katechizmu Kościoła Katolickiego i listy peccata capitalia w tytułach utworów skorzystał z zaledwie jednego. Jednak takie smaczki, niektórych zapewne nie będą w ogóle interesować, bo są i tacy, dla których dziewięć grzechów głównych Besatt, to ich dziewięć płyt. (444 – ManieK)

zamykającego „Breviary” czy też „After Dusk” nie słuchać Slayer, to z „Headless…” wyszła bardzo stężona mieszanka, gdzie, oczywiście, punktem wyjściowym, a jednocześnie bazowym jest hardcore’owa wścieklizna. Niektórzy metalowi puryści zapewne będę w tym miejscu kręcić nosem, ale niech chociaż raz posłuchają najnowszej płyty Bloodstained, bo, wbrew tytułowi, to królestwo jest jak najbardziej zarządzane z głową i to pełną burzliwego, nieokrzesanego wnerwienia i przytłaczającego nosiwa, którym po królewsku upierdala łeb przy samej dupie. Płyta jak najbardziej idealna do sponiewierania. (555/666 – ManieK) BULLDOZING BASTARD „Under the Ram” cd ‘15 [High Roller] Że też Niemcom nie znudzi się nagrywać, wydawać i słuchać takiej muzyki. Duet Bulldozing Bastard pochodzi z Nadrenii PółnocnejWestfalii i ładuje prosto w ryj zardzewiałą i bałaganiarską miksturą punkrocka, nwobhm, thrashu, jak i pierwszej fali black metalu, czyli czymś, co ostatnio Fenriz z Darkrhrone łyka na śniadanie, obiad i kolację, nie wspominając o deserze czy też innych przystawkach. Dygresje na temat Motörhead (maniera wokalna), Venom, Hellhammer, Gehennah nawet nie próbują się kryć za płaszczem własnego ‘ja’ i autorskiego podejścia do sprawy, lecz bezczelnie paradują na pierwszym planie, mówiąc: „nie mamy swojego płaszcza, i co pan nam zrobi” (?!). No nic… otworzę zimne piwo, będę machał dynią i cieszył się energetycznym imitatorstwem oraz knajpianą przebojowością tytułowego utworu, rozrabiacką chwytliwością „Mayhem without Mercy” lub koncertowym groovem „Black Metal Slut” czy też łapiącym za rockowe serce riffem wprowadzającym w „Once the Dust Has Settled”. Problem w tym, że ze słuchaniem „Under the Ram” jest jak z długodystansowym żłopaniem browarów – na początku porywają do tańca, człowiek jest pobudzony i nabuzowany energetyczną pianą, a później im więcej opróżnionych kufli oraz odwiedzin w kiblu, to zaczyna się mulenie i przysypianie. Mimo to, jest to płyta idealna na zakrapianą imprezę ze starymi i długo niewidzianymi kumplami, którzy wprowadzili z 25 lat temu wprowadzili Was w świat metalu. Podczas takiego spotkania, przy akompaniamencie „Under the Ram” na pewno będzie na całe miasto biły blask i szczęście, bo to album z cyklu…: „A jutro znów idziemy na całość! Miasto będzie patrzeć twarzą oniemiałą, bo kto widział żeby z nocą się nie liczyć? Na dwa glosy nagle śpiewać no ulicy”. (444 – ManieK)

BETRAYER „Infernum in Terra” cd ‘15 [Mystic/Witching Hour] Haterów oraz sentymentalistów oczekujących „Calamity cz. 2” informuję, że mają pecha i album ten nie stanowi powtórki z rozrywki. Na upartego wolny „Demonrise” przywołuje nieco „Before Long You Will Die”, ale już o utrzymanym w podobnym tempie „Touch of Azazel” tego powiedzieć się nie da, tym bardziej, że w drugiej połowie utworu panowie rozpędzają się chwilami do znacznych temp. Brzmienie bardzo przejrzyste, ale i surowością swą ogromnie oldschoolowe bardziej przypomina demówkę „Necromonical Exmortis”, czego dobitnym przykładem motoryczne, pierwotne „Blasphemous Me”. Takie utwory wiodą na tej płycie zdecydowany prym i poczynając od „Evil Divine” po wspomniany „Touch of Azazel” są to utwory bardzo rzetelne i oparte na solidnym, klasycznym deathmetalowym cugu. Nie zaskakują niczym, ale też nie miały takiej ambicji, choć atakują chwilami potężnym sztormem i tu najmocniej daje po uszach „Repent” i „Burn With me (Fire)”. Świeża krew w zespole wyraźnie zaznacza swoją obecność, choćby solówkami w „Demonrise”, czy „Blasphemous Me”. 10 utworów, w tym intro i instrumentalny „Eternal Oblivion” daje razem 36 minut bardzo zacnej muzyki. Jeśli zgodnie z zapowiedzią to ma być rozgrzewka, jeśli to jest wasze „The Art Of Dying” to teraz czekam niecierpliwie na wasze „Killing Season”. Kredyt zaufania u mnie macie spory. (666 – Doominator)

CHAOS ALTAR „And Then You Die” mcd ‘14 [Cold Raw] Za część instrumentalną odpowiada jeden człowiek, Francuz o ksywie Executor, wspomagany tekstami przez niejakiego Asphodela, zaś niniejsze dzieło jest ich debiutem. Początek był masakrujący – orkiestralno-hipnotyczne intro „You Spill Your Hate” wprowadziło niesamowity klimat i gdyby reszta była podobna, to chyba długo musiałbym się zbierać z gleby. Niestety, kolejne 3 utwory, poczynając od utworu tytułowego, to mieszanka klasycznej surowicy, brzmień industrialnych i symfonicznych (czytaj: chóry w tle). Sprawnie zagrane, choć z początku nie robiły na mnie zbyt dobrego wrażenia, to coraz częściej dostrzegam w tej pozornie prostej, raczej wolnej muzyce echa dysonansów dso czy Blut Aus Nord. Dla odmiany „Rotten Inside” jest zdecydowanie szybsze i bliższe pierwotnej blackowej agresji i hipnozie. Podobnie wygląda „Primordial Chaos That Once Was”, który chwilami wydaje się najbardziej rozbudowanym i złożonym utworem krążka, a jego klimat bywa wciągający. Na deser jeszcze Sepulturowe „Troops of Doom”, które niczym specjalnym nie poraża, ale i tak wychodzi Executorowi dużo lepiej niż Maxowi na koncertach Soulfly. Ciekawa propozycja, niby prosta, ale jednak bardzo obiecująca. Aż ciekaw jestem w jakim kierunku się rozwiną. (333/444 – Doominator)

BLOODSTAINED „Headless Kingdom” cd ‘14 [Filled With Hate] Dla mnie wielkopolski Bloodstained to zupełne novum. Dla kumpla, który ceni Agnostic Front za ekscesy z przeszłości i ciągłe utrzymywanie masy oraz klasy, uwielbia amerykańską Xibalbę (sam długo klęczałem przed „Hasta La Muerte”) oraz pompuje na siłce, autorzy „Headless Kingdom” to coś całkiem znanego i szanowanego w świecie hardcore’a; w rejonie ciężkiego grania, na którego dogłębną eksplorację po prostu brakuje mi czasu. A szkoda, bo Bloodstained już po pierwszych minutach położył mnie na deski, przeflekował, przeciorał na glebie i zaczął zajadle punktować, przede wszystkim dlatego, że ten kwintet ma niesamowite pierdolnięcie i taki… prometejski, atawistyczny wkurw, którego często stricte metalowym kapelom po prostu brakuje. A dodając do tego gniewny ciężar rodem z opasłych kamieni milowych death metalu oraz dosyć sporo thrashowej melodyki – niech mnie kule biją, że na początku

CRUACHAN „Blood for the Blood” cd ‘14 [TrollZorn] Każdy ma jakieś wstydliwe momenty z przeszłości. Jeden zajadał się glutami prosto z nosa, drugi grzebał palcem w dupie, a potem go wąchał, trzeciemu nie przeszkadzało podglądanie starej ciotki w czasie kąpieli… więcej nie wymieniam, bo jeszcze zostanę posądzony, że przykładami sypię jak z rękawa autopsji. Faktem jednak jest, że archaicznym debiutem i nagraniami z udziałem Karen Gilligan, zwłaszcza „The Middle Kingdom” i „Folk-Lore”, jarałem się jak przeciętny Janusz nową gazetką z Lidla. Nie jest to jednak wstyd bezwarunkowy, bo czasami, szczególnie na ostrej bani, lubię pobrykać przy pierwszych materiałach Cruachan. Druga odsłona „krwawej” trylogii, a zarazem kontynuacja „Blood on the Black Robe” bardziej przekonuje mnie do powrotu Irlandczyków na mocno blackmetalową drogę, jednak nadal w muzyce dużo przaśnych momentów rodem z mało wymagającego metaldicho-klepicho. Cóż, taki już urok tej odnogi metalu (dla wielu


zapewne powsinogi). Z drugiej strony, czegóż miano by oczekiwać od folkblackmetalowej kapeli, która pełnymi garściami czerpie z ludowego instrumentarium oraz spuścizny muzyki celtyckiej. Wiadomo, że patenty łączenia muzyki rodem ze starożytnej Irlandii z blackmetalem zostały już schodzone niczym buciory żula, jednak trzeba przyznać, iż Cruachan to czołówka takiego grania, a zespół rozkręca się w miarę trwania płyty. Zwłaszcza, gdy chodzi o patenty pozostające w pamięci, jak w „Born for War (The Rise of Brian Boru)” z całkiem „nowatorskim” ( jak na standardy Cruachan) rozłożeniem wokali oraz następującym po nim wściekle-nostalgicznym „Perversion, Corruption and Sanctity – Part 1”. Są tacy, co niczym skrytobójcy fasady swojej mroczności oglądają przy kolacji wraz z żoną M jak miłość, moim grzechem jest sentyment do zespołów pokroju Cruachan i Waylander, więc stąd zapewne nieco zawyżona ocena. (444/555 – ManieK) DARGONOMEL „In Abyssum Diaboli” cd ‘14 [NitroAtmosfericum / Cold Raw / Rebirth the Metal] Z wydaniem drugiego albumu Dargonomel jest jak z zapytaniem z kawału: „ile trzeba ‘kogoś tam’ do wkręcenia żarówki ?”; bowiem do oficjalnego wypchnięcia „In Abyssum Diaboli” potrzeba było aż trzech wydawców. A koalicja to dosyć dziwaczna – rosyjska NitroAtmosfericum jest rodzima zespołowi, do tego dochodzi angielska Cold Raw oraz niemiecka Rebirth the Metal, ale nie takie konszachty historia już widziała. Zazwyczaj, gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta, a tu cała trójka postanowiła skorzystać, i zapewne już wykluwa się u Was pytanie, czy rzeczywiście warto było dzielić się łupem i czy naprawdę wytwórnie będą miały tego pożytek. Wiadomo, każda potwora znajdzie swojego amatora, ale jak dla mnie Dargonomel to taka mocno biedniejsza wersja naszego Devilish Impressions czy też Lilla Vendea, i nie tyczy się to scenicznego wyglądu zespołu, lecz sposobie konstruowania muzyki. A z tym Rosjami miotają się nieco, jak gówno w przeręblu, któremu na domiar złego brakuje mocnego przebicia, czyli porządnego, obszernego brzmienia. Dargonomel to taki black metal, który jednocześnie chciałby przypodobać się wampirellom, a przy tym próbował zaprosić pod scenę płeć brzydszą, mówiąc: „patrzcie i słuchajcie chłopy, też potrafimy przyjebać” . Tylko, że co bardziej rozgarnięte chłopy będą wolały pójść na wódkę, zakąszając ją ogórkiem kiszonymi i tłustą kiełbasą niż, słuchając na ten przykład Voidhanger prawdziwej blackmetalowej masy dla pracującej klasy. Przepraszam, że tym ekskursem może i wyjechałem nieco za daleko, ale „In Abyssum Diaboli” to takie wszystko i nic. Ni to pies, ni wydra, w której w wielu przypadkach ten miszmasz się nie klei – raz Rosjanie chcą grać black metal, by przejść w bardziej brutalne deathmetalowe tony, i gdy wszystko idzie w przekonywującą stronę pojawiają się tkliwe melodyjki rodem z remizowego symfonicznego black metalu, a i pojawia się świnia z siodłem, czyli niewiasta, której wydaje się, że potrafi śpiewać. Wszystko po trochu, nic tak naprawdę. (333 – ManieK) DAMNATION „Demo(n)s” cd ‘15 [Witching Hour] Kiedy równo 22 lata temu Les, Jeff i Varien nagrywali „Everlasting Sickness” – pierwsze demo Damnation – pewnie nie zastanawiali się, jak potoczą się ich drogi w przyszłości. Na fali (ponownego) zainteresowania dokonaniami Damnation na rynku dostępny jest już krążek zawierający dwa pierwsze materiały zespołu. Nie będę opisywał dokładnie, ani też porównywał czy analizował wspomniane dymówki, kto zna i przede wszystkim, kto pamięta Damnation z pewnością w to wydawnictwo się zaopatrzy. Napisałem – ponownego – bo co bardziej zaciekli w fascynacji tym zespołem na pewno posiadają w swojej kolekcji split z Behemoth (kasetowy lub CD), na którym pojawiły się utwory z „Forbidden Spaces” czy kasetę „Demonstration Of Evil”, na której znajdują się obie demówki. Biorąc jednak pod uwagę trudną dostępność ww. nośników pamiętajmy, że „Demo(n)s” też jest limitowane. (–w.a.r.) DAMNATION „Reborn…” cd ‘14 [Witching Hour] Pamiętam, że gdy Damnation spuścił na ziemski padół swój debiut, ten swoim bluźnierczym Unholy Death Metalem narobił na rodzimej scenie takiego zamieszania, że mój kumpel machnął białą farbą na plecach swojej ramoneski wielgachne logo Damnation. I aż mnie ciekawość zżera, czy nadal ma tę papę, bo ten materiał, mimo upływu 20 lat od nagrania, nic, a nic nie stracił na wartości. Chociaż będąc przyzwyczajonym do obecnych produkcji, gdzie ciężar i selekcja dosłownie wbijają w glebę, to po latach można zarzucić „Reborn…” nieco kulawe brzmienie, któremu miejscami brak porządnego pierdolnięcia i przytłaczającej gramatury. Za to ratuje go wszędobylska atmosfera obrazoburczości, opętania oraz smykałka do komponowania niesamowicie, zapadających w pamięć patentów, jak w nieco atmosferycznie progresywnym „Infestation / Maldoror is Dead” oraz zdecydowanym faworycie, który już na otwarciu płyty zgarnął palmę pierwszeństwa, potężnym „Pagan Prayer / The Antichrist”. Toż to istny hymn tamtych czasów, który swoją „chwytliwością” sprawia, że po dwóch dekadach, gdyby ktoś mnie obudził w środku nocy, to śpiewałbym bez zająknięcia, niczym recytację „Reduty Ordona” Adama Mickiewicza. Dla mnie ten utwór niesie te same pokłady piekielnych emocji, co „Cromlech” z „Soulside Journey”. Dlatego też bardzo mnie dziwiło, gdy zaledwie rok czy dwa po premierze tego krążka w barwach Pagan Records, „Reborn…” można było wyłapać w skandynawskich distrach dosłownie za dolara. (– ManieK) DAMNATION „Rebel Souls” cd ‘14 [Witching Hour] O ile po „Reborn…” mój kumpel postarał się o wielgachne białe logo Damnation na papie, tak po „Rebel Souls” spokojnie mógłby je wypalić na swoim czole, wzorcem człowieka, który po osiągnięciu wieku chrystusowego miał popełnić samobójstwo. Przyczyna ku temu była nader oczywista – lepsza, bardziej

kosmata produkcja, o wiele bardziej zagęszczone partie nie tylko gitar, ale i perkusji nowego garowego (nie kto inny, jak Inferno) oraz wzbogacenie już i tak nagromadzonych pomysłów ciekawymi wtrętami sampli autorstwa Dagona, który odciążył na basie Lesa. Drugi album Damnation, zapowiadany na wrzesień ’96, ostatecznie ukazał się w październiku i jak donosił szef Last Epitaph już na początku 1997 roku cd sprzedało się w ilości 2 tysięcy sztuk, a pamiętajmy, że były to czasy, że kasety schodziły jeszcze jak świeże bułeczki, przynajmniej u nas. Gdy „Rebel Souls” osiągnął ten pułap, Dagon odszedł z zespołu zaraz po „Vox Mortiis Festival”, zastąpiony przez Nergala, Damnation przeszła koło nosa trasa z Hades, a Les naśmiewał się w wywiadach z blackmetalowych zespołów zafascynowanych reunionen death/thrash metalu, szydząc m.in. z Satyra, który nie potrafiąc jednocześnie śpiewać i grać na gitarze, ruszył w trasę z zabandażowaną rękę. Leszek, jak sam wówczas mówił, był świadom, że „Rebel…” to bardzo dobry materiał, ale trudny w odbiorze, dość zawiły, dlatego zapowiadając „Coronation” nie ukrywał, że nowe utwory będą trochę inne – brutalniejsze i prostsze w przekazie. Dlaczego? Oto, co w chwili premiery „Rebel…” napisał o tej płycie na łamach „Vox Mortiis Magazine” (Nr 7-9 ’96) Michał Kraszewski: „Rebel Souls nie jest łatwy w odbiorze – pozbawiony chwytliwej melodyki, operujący szeroką gamą zmian tempa, a na dodatek „ubrany” w surowe brzmienie stanowi materiał, którego mniej komunikatywni na pewno nie będą w stanie zrozumieć”. (– ManieK) DAMNATION „Coronation” mcd ‘15 [Witching Hour] Gdyby rozpatrywać istnienie Damnation pod kątem „tłustych i chudych lat” wydawnictwa „Reborn…”, „Rebel Souls” i „Coronation” właśnie, zaliczyłbym do tych pierwszych. Lata między 1994, a 1997 to najlepsze (moim zdaniem) lata tego zespołu. Paradoksalnie są to też lata związku zespołu (oprócz „Reborn…” ma się rozumieć) z najgorszą wytwórnią świata (mającą wiele nazw: Last Epitaph, Last Episode, Stratus Music, Serenades Records, później Black Attakk, Neon Knights itp). Chociaż ten niemiecki wydawca otwarty był na polskie zespoły (Behemoth, December’s Fire, Hefeystos) zbyt dużo dla nich nie zrobił. „Coronation”, chociaż to zaledwie cztery utwory, doskonale ukazuje surowe i jadowite oblicze zespołu. To nie jest czysty death metal, to czyste Diabelstwo! Materiał nagrany zaledwie 8 miesięcy po miażdżącym „Rebel Souls” jest naturalną ewolucją, krokiem na wyższy etap. Niestety, jak dla mnie to również ostatnim słowem przed upadkiem noszącym tytuł „Resist”. (– w.a.r.) DAN DEAGH WEALCAN „Two Straight Horizontal Lines And The Organized Chaos In Between” cd ‘15 [Metal Scrap] Bardzo mądry tytuł i słaba, nieco filmowa okładka nie wróżyły dobrze tym 12 utworom i, niestety, wróżba się spełniła. Płyta jest chyba debiutem ukraińskiego projektu, którego pomysł na krążek przypomina pizzę, robimy ciasto, a później wrzucamy wszystko, co nie zdąży uciec z lodówki i mamy nadzieję, że klient przeżyje. Bazą, czyli ciastem jest blisko spokrewniony z Meshuggah nu metal, oparty na syntetycznym brzmieniu gitar, rwanych riffach i ryczanym wokalu, w którym pobrzmiewają słabe, niestety, echa Pantery. Nie jest to moja ulubiona recepta, ale trzeba przyznać, że stojący za tym osobnik jest niezłym erudytą. Pojawiają się delikatne motywy, nieobce ostatnim krążkom Opeth i Anathemy, gdzieniegdzie przemyka Queensryche, jest sporo elektronicznych wręcz transowych smaczków, a niektóre riffy bywają zjadliwe. Ale cóż z tego, skoro każdy pomysł po chwili ustępuje miejsca innemu i nie ma szans, żeby cokolwiek wybrzmiało i pozwoliło się sobą nacieszyć. Dlatego też całość jest raczej męcząca zabawą konwencjami i motywami, jednym wielkim strumieniem świadomości, skojarzeń, nawiązań i kontynuacji i tu pierwszymi nazwami, jakie przychodzą mi na myśl jest Pain of Salvation i Dillinger Escape Plan. Tyle, że ta zabawa jakoś nie układa się w utwory, tylko strumień wątków, w którym nie widzę myślenia o obrazie całości. Zupełnie mnie to nie bierze. Za technikę 8, za kompozycję 2, czyli średnio = (333/444 – Doominator) DESERT NEAR THE END „Hunt for the Sun” cd ‘14 [Metal Scrap] Po pierwsze, kto wymyśla takie nazwy dla kapel? No, kto?! Po drugie, kto wymyśla takie tytułu płyt? Po trzecie, co to ma do cholery w ogóle znaczyć?! Naczelny mnie ewidentnie nie lubi, podsyłając mi do recenzji takie coś. No chyba, że metalowy światek pełen jest takiego grania (i to mnie najbardziej przeraża). Bo Grecy o tej zajebiście długiej i bezsensownej nazwie nagrali już drugi pełny album. Jakby dziwnym przypadkiem stało się tak, że ktoś by tej kapeli nie znał, to powiem, że grają oni mieszankę thrash, heavy i bardzo melodyjnego death metalu (choć ten death metal to może być moje osobiste urojenie). I to w sumie mogłoby być na tyle, bo poza dużą melodyjnością nie znalazłem na tej płycie nic, co by przykuło moją uwagę. Jest średnio i z polotem godnym polskich kabaretów. No susza taka, że aż trzeba zapić. Nie lubię takich płyt, bo poza tym, że są przyjemne jako tło do czytania książki lub gazety, to wpadają jednym uchem, a wypadają drugim, nie pozostawiając po sobie nic. (444 – Joseph) DEVIATION „New Generation of Torture” cd ‘15 [Mad Lion] Mordy jakieś takie znajome spoglądają z tyłu wkładki. Szybkie sprawdzenie w metalowym archiwum i wszystko jasne. Nie mamy tu do czynienia z nowicjuszami, ale ze starymi wyjadaczami. A w czym się ci wyjadacze specjalizują? Ano w deathmetalowych torturach. I wbrew tytułowi nie jest to wcale nowa generacja torturowania słuchacza, a wręcz odwrotnie. Narzędzia, jakich używa Deviation są stare, dobrze znane i niekiedy dosyć wysłużone. Głównie przez Amerykańców z Cannibal Corpse. W sumie to można Deviation wsadzić do tego samego wora. Mocno techniczne granie, gitarowe zakrętasy, blast, to charakterystyczne brzmienie basu, solóweczki jak w mordę

KURHAN „Głód” cd ‘15 Na początku było demo „Szlam”, następnie kolejny materiał demonstracyjny „Cel”, a w dalszej chronologicznej kolejności… ulepiona z archaicznej gliny Arachnophobia. Po pierwszych śliwkach robaczywkach w wykonaniu Kurhan i ich nieudanych próbach z koślawą i melodyjną mieszanką black i heavy metalu nic nie wskazywało na to, że debiut katowiczan z Namtarem za perkusją (Massemord – wokal, Furia – bębny) skończy się wydaniem w barwach wytwórni z lękiem przed pająkami w tle. Żadna jaskółka nie zwiastowała takiej kolei rzeczy, bowiem teraz Kurhan dosyć porządnie przeorientował swoją muzykę, dodając jej animuszu wyrzuceniem melodyjnych gitar, oddając palmę pierwszeństwa nieogładzonemu black metalowi, brutalizując brzmienie i stawiając na macierzystość i naturalność gatunku. Wokal oraz wierszokleckie teksty w języku polski, mogą przywoływać na myśl średnio udaną próbę doścignięcia o wiele lepszych załóg w tej materii, jednak nie w tym jest główny pies pogrzebany, a w drętwocie i „bezruchu” kompozycji – przydałoby się więcej prześwitów, jak początek „Czasu”, bo na dłuższy dystans, utwory nieco się zlewają, a gitara i perkusja pędzoną nużąco w otchłań monotonii. Podobnież długotrwały głód prowadzi do spowolnienia wzrostu i rozwoju dzieci, może powodować pojawienie się opuchlizny głodowej. Jego efektem jest też apatia, a ostateczną konsekwencją bywa śmierć głodowa. Według różnych szacunków człowiek może przeżyć bez pożywienia 2-3 tygodnie, bez wody około 7 dni. U mnie długotrwały „Głód” powoduje lekkie nudności, a bez słuchania Kurhan mogę spokojnie przeżyć o wiele dłużej. I nie mam zamiaru sprzedawać tu głodnych kawałków, jak to ponownie Krzysztof Słyż ustrzelił kaczkę znoszącą złote jajka, nie będę piał z zachwytu: „Piękny strzał, milordzie”, bowiem Kurhan to jak do tej pory najsłabszy z przedstawicieli ciemnej strony mocy tej wytwórni. Zaznaczam jednak, że najsłabszy, nie znaczy od razu do dupy, bowiem na tle bardzo mocnego katalogu Arachnophobii Ślązacy i tak wypadają całkiem mocno, stawiając na klasyczne podejście do tematu – gitara, perkusja, wokal i bas, i nie ma nas. Szkoda tylko, że mimo wcześniejszych zapowiedzi Kurhan nie pojawił się na festiwalu Dark Fest w grodzie rycerskim pod Byczyną, bo mam wrażenie, że ze swoją brutalną pierwociną na żywo wypadliby o wiele bardziej przekonywująco. A tak, jedyny głód, jaki pozostał to brak alkoholu drugiego dnia, bo człowiek taki głupi, że się zgłosił na ochotnika za kierowcę. (444 – ManieK)

THE DEAD GOATS „Don't Go in the Tomb” ep ‘15 Rzygam szwedzkim death metalem. Rzygam polskim death metalem, granym na szwedzką modłę. Tym razem też się porzygałem... i zjadłem to z powrotem. Bo The Dead Goats robią po prostu zajebisty metal. Jak ktoś uważa, że nowe Entombed to popłuczyny, krzyczy w nocy: „Dismember wróć”, a łzy ociera koszulką Grave, to „Don’t Go in the Tomb” z dumą położy na półce obok innych wydawnictw The Dead Goats. Nie ma co się spuszczać, bo materiał to tylko dwa kawałki i cover Repulsion, ale jak to gada! Dobrze mi to robi. A wiadomo, że jak coś robi dobrze, to długo to nie trwa. Materiał jest krótki, więc recenzja też będzie krótka. Arachnophobia wycelowała w sprawdzony towar i trafiła. W sumie The Dead Goats stają się coraz bardziej rozpoznawalną marką na naszym polskim/niepolskim podwórku. Oceniać ciężko, bo to tylko 11 minut, ale może być. (555 – Joseph)

55


strzelił (zajebiste te solówki mają) i wokal rycząco/growlująco/ skrzeczący. Normalnie nic tylko klikać „Lubię to”. Żeby nie było tylko słodkopierdząco, to trzeba się do czegoś przyczepić. Po pierwsze po kiego grzyba intro z jakimś immamem już po dwóch kawałkach? Wszyscy wiedzą, o co chodzi, więc, po co jakieś interludia? Po drugie brzmienie. Więcej mięsa panowie! Ten album ma wszystko, czego potrzeba, poza dobrym brzmieniem. Jest zwyczajnie w świecie za mało soczyste jak dla takiego grania. No chyba, że panowie chcieli zabrzmieć, jak w/w kasztaniaki z usa na pierwszych płytach, bo tak nakazuje konwencja. Wy to oceńcie, bo warto. (555 – Joseph) GALAR „De gjenlevende” cd ‘15 [Dar Essence] Przyznam się bez bicia – nie znałem tego zespołu wcześniej, ale kiedy już go poznałem, to chwycił mnie i nie chciał puścić przez kilka miesięcy. Jak dla mnie jest to płyta roku w kategorii Viking Black Metal. Wszystko, ale to zupełnie wszystko na tej płycie jest właśnie takie jak być powinno. Jest melodia, melancholia, gniew, żal, ta płyta wzbudza niesamowite emocje. Po pierwsze wokale. Tak te typowo blackmetalowe, jak i te czyste, niezwykle melodyjne, pasują idealnie do tego, co się w utworze dzieje. Tak jak w otwierającym tytułowym, gdzie wikińskie śpiewy podkreślają majestat, a krzyk agresywność riffów. To samo mamy w najlepszym jak dla mnie „Bøkens hymne” i do tego ten fortepian. W sumie, to każdy utwór mogłaby opisywać osobna recenzja, tyle tu tego się dzieje. Dużą zasługą jest tu instrumentarium, które nie ogranicza się tylko do metalowego arsenału, ale do instrumentów kojarzonych z muzyką klasyczną. Każdy utwór na tej płycie to 9-minutowy strzał. W każdym z nich znajdziecie wściekłość i patos jednocześnie. Ryki i chóralne zaśpiewy. Uniknęli przy tym przynudzania, zbytniego zagłębiania się w „epickość”, co znamienne jest dla wielu vikingmetalowych kapel. Nie powinniśmy szukać tu też zbytnich wybiegów w progresywne rejony. Galar cały czas porusza się w obrębie dobrze znanego nam black metalu, ale robi to na tyle umiejętnie, że ja nie potrafię wyjść z podziwu. Jak dla mnie ta płyta jest wybitną. (777 – Joseph) GURTHANG „I Will Not Serve” cd ‘15 [Immortal Frost] Pomijając wszystkie „rewelacyjne płyty” krajowych zespołów, chyba największą niespodziankę sprawił mi lubelski (?) Gurthang. Właściwie nie wiem, czy przymiotnik „lubelski” jest tu adekwatny, skoro zespół tak naprawdę ma międzynarodowy skład. Mamy tu Norwega, Ukraińca, Kanadyjczyka dwóch Polaków – w tym głównodowodzącego, który jako jedyny pochodzi z Lublina. Ale, ale… muzyka jest najważniejsza, a w tym wypadku trzeba przyznać, że jest naprawdę przednia. Co ciekawe, nie jest to moje pierwsze spotkanie z tym zespołem, ale poprzedni album „Excruciato Anima Immortali” tak bardzo mi się nie podobał. Działo się to głównie za sprawą produkcji. Gurthang nie kreuje czystego gatunkowo świata, w swoich kompozycjach przemyca wiele elementów death, black i doom, a całość podsycają klimatyczne klawisze. Wbrew pozorom trudno jest teraz o interesujące przedstawienie takiego miksu. Zwłaszcza, jeśli używa się tak dużej ilości wspomnianych klawiszy, można łatwo przesadzić. Sam zespół określa swoją twórczość jako blackened funeral doom. Słuchając maniakalnie „I will Not Serve”, śmiem się z tym nie do końca zgadzać. Jak dla mnie zbyt mało tu elementów wolnych (pogrzebowych, wręcz). Takie małe „ale” na koniec, aby urwać jeden punkt z ogólnej noty. (666 – w.a.r.) HI-GH „Till Death and After” cd ‘14 [Metal on Metal] Przy okazji wiwisekcji każdego takiego stworzenia nasuwa się pytanie „ganić, czy chwalić?”. W końcu nie wiem, jak energetycznie, masakrująco, miażdżąco, piorunująco, etc. grałby taki zespół jak Hi-gh, to jednak brak mu oryginalności. Na szczęście nie szukam indywidualności na miarę klasyków, a jedynie dobrej zabawy (śmiech). A tej w przypadku Hi-gh jest sporo, zresztą na równi ze „zrzynaniem”. Ups… miałem napisać wzorowaniem się na wielkich (śmiech). Jak zwał tak zwał, ale i tak fajnie się tego słucha. To po prostu stary rock’n’rollowy duch, który od czasów pierwszych płyt Judas Priest, Motorhead, Tank, Megadeth, Metallica, Exciter, Agent Steel porywa i zmusza do machania łbem. Nie mogę nie wspomnieć też śladowych ilości gbh, w końcu chłopaki nazywają swój styl „Spunk” (miks speed metalu i punka) – tak wiem, kiedyś mówiliśmy crossover (śmiech). Nie sądzę, aby „Till Death…” przeszło do historii, ale fajnie jest czasami odświeżyć starocie w tak energetycznej pigułce. (555 – w.a.r.) HOODED MENACE „Gloom Immemorial” cd ‘14 [Doomentia] Hooded Menace to marka sama w sobie. Zespół, którego maniakom death doom nie trzeba przedstawiać. To… Dobra, w zasadzie mógłbym tak jeszcze długo. Widać, że lubię ten zespół? Widać (śmiech). I dobrze, bo pewnie nie jestem jedyny. I pewnie nie ja jeden ucieszyłem się z tego wydawnictwa. Jako, że trudno jest odkładać sobie wszystkie nośniki wszystkich ulubionych zespołów, dawno już podarowałem sobie winylowe wydawnictwa hm. A tu proszę, siedem lat minęło i mamy kompilację zawierającą kawałki ze wszystkich ep-ek – łącznie 11 utworów. Praktycznie wszystkie (z wyjątkiem „Catacombs of the Graceless”) wydane były przez Doomentię na winylach, więc konfliktu interesów raczej nie było. Ja jestem zadowolony, a Wy? (– w.a.r.) INCINERATED FLESH „Murder on Acid” cd ‘14 [wyd. zespołu] Była sobie kiedyś taka kapela z Niemiec, nazywała się Despondency, grała sobie brutal death metal/grindcore i popełniła płytę „God On Acid”. Było to dobre 10 lat temu, a kapela od jakichś 5 już nie istnieje. Incinerated Flesh też są z Niemiec, też grają w/w gatunek muzyczny i jak sami zdążyliście przeczytać kwas nie jest im obcy. Dlaczego o tym mówię? Ano,

56

7g C nr 38 C 02/2015

dlatego, że Incinerated Flesh grają bardzo podobną muzykę jak Despondency. Typowy do bólu brutal death metal ze świniakami, slamami, zwolnieniami zwolnień i technicznymi wstawkami. Bardzo dawno temu miałem etap jarania się każdą kapelą, która grała w taki sposób, ale przejadło mi się. I stwierdzam po czasie, że nadal się nic w tym temacie nie zmieniło. Ta muzyka jest do bólu przewidywalna. Tam, gdzie ma być zwolnienie, ono będzie. Zaraz po nim będzie megaprzyspieszenie i jakiś defkorowy riff. Może, gdyby wszystkie te kapele nie brzmiały tak samo, to bym się tym dalej jarał. Ale nie, tak jak i reszta Incinerated Flesh operuje dokładnie tym samym wachlarzem motywów zmian i czego tam jeszcze trzeba. Nie mówię tu, że ta płyta jest zła. Ma wszystko, czego trzeba – jest wpierdol, ciężar, świnia (do tego strasznie monotonna), triggerowane bębny i jakieś dziwne niemieckie wstawki (niestety, nie z niemieckich pornoli). Jak ktoś lubi brutal death metal, to będzie zajebiście zadowolony. Ja słyszę te same motywy po raz nie wiem, który. I na fakcie, przestaje mnie to bawić. Taka już specyfika tego poletka. (444 – Joseph) JARNVIDR „Landzplågor” cd ‘14 [Fallen Temple] W takich chwilach cieszę się, że to nie audycja radiowa i nie muszę wymawiać tytułu lub nazwy zespołu. Ale coś za coś, generalnie gdyby to było radio mógłbym od razu wrzucić ten czy ów kawałek na poparcie moich słów, a tak, musicie albo poszukać tego albumu w sprzedaży, albo przynajmniej wrzucić jakieś kawałki z „jutuba”. Przyznam się, że osoba stojąca za Fallen Temple przyzwyczaiła mnie to mało znanych, acz zacnych wydawnictw, dlatego, mimo że początkowo nie rozszyfrowałem nazwy ani tytułu, już nastawiłem się odpowiednio (śmiech). Pierwsze przesłuchanie i… nic. „Ooooo” pomyślałem. Drugie przesłuchanie, znowu nic. Czyżbym się pomylił? Błędnie założyłem, że będzie świetnie, a jest tylko przeciętnie? Trzecie przesłuchanie. Powoli zaczynam rozumieć, czym kierował się Mr D. wydając tę płytę, zwłaszcza jeśli gustuje w prostym (ale nie prostackim), surowym, chropowatym (itd.) black metalu. Wiadomo powszechnie, że Skandynawowie mają do takiej muzyki „rękę”, jednak geniusz (?) Inkvisitora i spółki na tym wydawnictwie się nie ujawnił. Nie chciałbym przez to powiedzieć, że „Kraj Plagi” jest jakimś cholernym nieporozumieniem. Wręcz przeciwnie, to solidny, mocno podziemny album, ale niestety niewyróżniający się zbytnio obecnie. Na pewno posłucham go jeszcze kilka razy, a później? Trafi na długo na półkę… (444 – w.a.r.) KHAOSPATH „Synagoga Obscura” cd ‘14 [Pesttanz Klangschmiede] Słaba komputerowa okładka zapowiada przeciętny metalowy album. W większości przypadków to twierdzenie się sprawdza. Tutaj po części się sprawdziło. Ale do rzeczy. Khaospath to dosyć melodyjny black metal rodem z Malty, ale przesadzony na szwedzką ziemię. Podczas przeszukiwania Internetów dowiedziałem się, że Vargblod będący motorem napędowym tej hordy śpiewał kiedyś w kapeli, w której teraz na wokalu jest całkiem zdrowa dziewoja i nawet kawałek cycka można zobaczyć... Ale nie o tym tutaj. Tego, ten, melodyjny black metal bez szału, ale tragedii też nie ma. Jest dużo blastów, jest dużo melodii opartej na arabskiej skali melodycznej i przyznam szczerze, że całkiem ciekawie to brzmi. Do poziomu Melechesh jeszcze dużo tu brakuje, ale może za jakiś czas, przy następnej płycie. Kilka fajnych motywów też można na tej płycie odnaleźć. Chyba najbardziej pasującym mi elementem są wokale. Widać, że pan wokalista jest z południa, bo wystarczy posłuchać Necromantii, czy Varathron i już mamy jakiś obraz. Myślałem, że się zawiodę, a pozytywnie się zaskoczyłem. (444/555 – Joseph)

zrozumienia, co myśli na temat religii tego świata. „Zgliszcza” to nie tylko wściekłe zezwierzęcenie muzyki, zespół równie dobrze potrafi zmasakrować wolniejszymi tempami. Równie ważny jak dźwiękowy bezkompromisowy przekaz jest też klimat tej płyty. Mrok czai się tu w każdym zakamarku, potęgując czarci wymiar „Zgliszczy”. Rasowy blackmetalowy wyziew Moloch Letalis daje nadzieję na to, że nie wszyscy nagle stali się uduchowionymi akolitami diabła kiwającymi się przy „religijnym” tremolo. (666 – Tymothy) MORODH „The World of Retribution” cd ‘14 [Witching Hour] Dla tego rosyjskiego zespołu, ongiś jednoosobowego projektu, płyta niniejsza jest debiutem. Już z tytułów tych 8 utworów, trwających niemal 52 minuty, podobnie jak z utrzymanej w kolorze sepii okładki wyziera pesymistyczne spojrzenie na rzeczywistość i skupienie na jej negatywnych aspektach. Pierwsze dźwięki zdawały się kierować ku starszym płytom Katatonii i faktycznie sporo elementów możnaby znaleźć, jednakże Rosjanie z tego zespołu zdecydowanie bardziej stawiają na elementy blackowe, więc bliżej im do Entropii, Outre, Krallice i Deafheaven, niż wspomnianych Szwedów. Od początku niemal zarzucają nas zimnymi, wręcz hipnotycznymi riffami, bogato okraszonym klimatycznymi, często nawet akustycznymi elementami, np. plamami ciągnących się nostalgicznych gitar. Panowie dbają o należytą równowagę pomiędzy elementem agresywnym i depresyjnym. Wściekłe skrzeczenie ustępuje niekiedy miejsca czystemu wokalowi, jak w początkowej części „Fatality” i wtedy robi się bardzo progresywno-nastrojowo, niedaleko już do środkowych krążków Tiamat czy Anathemy. To mój ulubiony utwór płyty. Ale później skrzeczenie powraca, nakładając się na delikatne motywy i różne smaczki, pozwalając gitarzystom znów się rozpędzić i wejść w niemal epickie motywy, kontrastowane przez zimną ścianę gitar otwierającą „Desolation”. Ale i tu wrażenie łagodzone jest co chwila przez znacznie delikatniejsze trele gitar. Zespół dba, by dużo się tu działo i ich starania się bronią, mimo chyba celowo wywoływanych co chwilę skojarzeń z klasykami klimatów lat 90-tych. Na wysokości utworu „The End” oswajam się już z kontrastami i zmieniającym się kalejdoskopem motywów, tak, że pianino nałożone na ścianę depresyjnych gitar wydaje się czymś w zupełności oczywistym, zaś instrumentalny „Lonliness”, w którym gitara naśladuje brzmienie bałałajki naturalną konsekwencją przeradzającą się w depresyjny, miarowy „Lie”. Ciekawe, nie powiem. Jak widać jest jeszcze miejsce na coś nowego, a jednak swojsko znajomego w black metalu. (555 – Doominator) NECROSADIST „Infernal Stench of Blasphemy” cd ‘15 [UTTB] Sam nie wiem, jak traktować takie materiały. Nie, nie dlatego, że krótki (20-minutowy), bo to akurat w tym przypadku zaleta (śmiech)… Dlatego, że tylko dwa utwory są premierowe (nie liczę intro i outro), a pozostałe tylko ponownie nagrane. Hm… „tylko”? W zasadzie, jak by się zastanowić mocniej to fakt popełnienia dymówki w 2003 roku i kolejnej w 2005 nic mi nie mówi. Natomiast oficjalny mcd z 2015 już ma swoje miejsce na półce. Chociaż nie jest to może debiut na miarę naszych czasów – a tak chłopaki chłoszczą ośrodki słuchu staro szkolnym thrash/ blackiem z mocnym satanicznym zacięciem – to jednak daje się tego słuchać ze sporą dozą perwersyjnej miłości (analnej). Jest więc metal, jest sex i musi być alkoholizacja. A przy refrenach w „Necrosodomizer” można pić do rana. Jak wspomniałem na początku, krótki to materiał i dzięki temu pozostawia niedosyt. Tak więc „repeat” i znowu jazda. (555 – w.a.r.)

LATITUDE EGRESS „To Take Up The Cross” cd ‘14 [Art of Propaganda] Latitude Egress to kolejne wcielenie recenzowanego niegdyś przeze mnie Licht Erlichts, jednoosobowego projektu pewnego Niemca zwącego się Nerrath aka Niklas, zaś krążek ten jest jego debiutem pod tą nazwą. Pierwsze, co rzuca się w uszy to przeważnie czysty wokal dość jednoznacznie kojarzący się z manierą Urfaust. Muzyka zamyka się gdzieś pomiędzy depresyjnym, wolnym black metalem, a klimatyczną frakcją funeral doom. Efekt tego połączenia jest nie tylko bardzo charakterystyczny, ale i intrygujący. Ot, choćby w takim „To Reap the Flame with Fingers And a Tongue”, który wydaje się dość reprezentatywny dla całości. Sposób frazowania wokali ociera się chwilami o folk, ale jednocześnie te chłodne zawodzenie nadaje całości niezwykle dramatycznego efektu, wspieranego przez przejmujące, choć w sumie dość proste riffy, niekiedy zahaczające o wikińskie frazy Bathorego. Jeszcze lepiej brzmi genialny wokalnie, zimny, przytłaczający smutkiem i epickim klimatem opowieści barda „To Tread on Loose Boardwalks”. Podobnie epicko brzmi również kolejny „To Restore the Pride to Betrayors”, a szczególnie jego akustyczny wstęp. A na koniec jeszcze bardzo Urfaustowy „To March Along the Desolate Peripheries of Mind”. Cholernie ciekawa i sugestywna płyta. (666/777 – Doominator)

NEBULA VII „Dawn of a New Era” cd ‘14 [Kadaath] Za nazwą projektem Nebula VII stoi niejaki VII, który spełnia się artystycznie również w takich tworach, jak Memories of the Past, D010259 i Static Messiah, a w opisywanym tu „zespole” zatraca się od 2010 roku. Nie bez kozery wziąłem słowo zespół w cudzysłów, bowiem „Dawn of a New Era” to 46 minut ambientu z kosmiczną kolorystyką, który o wiele więcej ma wspólnego z muzyką relaksacyjną i wyciszającą niż z apokaliptycznymi i złowieszczymi brzmieniami drenującymi mózg. Nie ukrywam, że w tej materii o wiele bardziej cenią sobie bardzie „żywsze” instrumentarium, dlatego też Nebula VII o wiele bardziej poruszyła mnie pod koniec trwania „Dawn of…”, gdy w przedostatnim na płycie „Outro” oraz zamykającym „Echo of Space Storms”, oryginalnie nagranym na „Alienation, Worship, Paranoia” (2011) wchodzą cięższe klimaty wgryzające się w stylistykę drone. W końcu jeszcze kilka lat temu VII wykorzystywał w tym projekcie śladowe ilości przesterowanych gitar, perkusji i porąbanych krzyków, a teraz ostała się kojąca muzyka syntezatorowa, stawiająca na minimalizm oraz kosmiczny spokój monotonii. W końcu trzeba jakoś udowodnić światu, że Rosjanie również potrafią się wyciszyć, a nie tylko ładować z dział w stronę Ukrainy. (444 – ManieK)

MOLOCH LETALIS „Zgliszcza” cd ‘15 [Old Temple] Kto by pomyślał, że to już 6 lat od momentu wydania debiutanckiego albumu bluźnierców z Wrześni. Ależ ten czas popierdala, zupełnie jak muzyka na „Zgliszczach”, które usatysfakcjonują niejednego metalowca. Kto spotkał się, z którymkolwiek wydawnictwem Molochów wie, czego należy się spodziewać – na pewno nie jest to litość, natchniona poezja śpiewana, czy progresywno-tantryczne uniesienie w duchu transgresji. Panowie wykonują sztukę bardzo konkretną, nastawioną na zniszczenie narządów słuchu intensywnością i diabelskim bestialstwem. To po prostu czysty black metal, który kruszy mury świątyń swoją niepohamowaną siłą. „Zgliszcza” to zniewaga wszelkich świętości, czyli tematyka jakże uznana w metalowym światku. Panowie obrażają zarówno słownie, jak i dźwiękowo... utwory wypełnione nienawiścią, grzmią niczym piekielne trąby zwiastujące zagładę świata. Zespół przez swoją brutalną twórczość daje jasno do

NEGURA BUNGET „Tău” cd ‘15 [Lupus Lounge/Prophecy] 5 lat po nastrojowym „Vîrstele pămîntului” i 9 po potężnym „Om”, po sporych zmianach personalnych Negru i jego nowa ekipa wysmażyła nowe dzieło, pierwszą część „trylogii transylwańskiej”. 8 utworów, trwających razem 50 minut, z czego do trzech stworzono klimatyczne video, robi wrażenie. I to duże. Atmosferyczny wstęp wprowadza nas w najdłuższy na płycie utwór „Nămetenie” i dopiero po niemal 3 minutach wchodzą ostrzejsze gitary, ujawniające blackowe oblicze zespołu, wraz z growlującymi wokalami. Ale już w tle czają się czyste harmonie wokalne oraz spora ilość nut folkowych. Żeby tego nie było mało, w drugiej połowie dochodzą wyraźnie progresywne motywy bliskie In the Woods z lekko kosmicznymi klawiszami, które w końcówce ustępują szarży gitar. Inna sprawa, że falujące motywy wraz ze specyficznymi wokalami chwilami zaczynają kojarzyć się z pierwszymi płytami Arcturus. Niezła mieszanka,


nieprawdaż? Podobnie rzecz ma się z utworami kolejnymi, zwłaszcza pięknym, cudnie bujającym „La hotaru cu cinci culmi”, w którym stężenie instrumentów folkowych jest już bardzo wysokie. Mroczny, niepokojący wstęp do „Curgerea muntelui” sprawia wręcz wrażenie filmowej ilustracji podkreślonej użyciem trombit i majestatycznych klawiszy, które wspaniale współgrają z kolejną odsłoną progresywnych blackowych dźwięków w końcówce. Z kolei „Tărîm vîlhovnicesc” z fantastycznymi, lekko katastroficznymi klawiszami i wokalem Sakisa w tle z jednej strony odwołuje się wyraźnie do „Om”, z drugiej sekcja dętą nabiera wyraźnie bałkańskiego charakteru, z trzeciej szalejące w dalszej części gitary i klawisze bliskie są falującego Arcturusowego „Naar Kulda Tar”. Ile ten utwór ma stron… A potem jeszcze „Împodobeala timpului”, w którym skoczny folk i kolejne wejście bałkańskiej sekcji dętej oraz wokalem Alexandriny wymieszane są z potężnymi riffami. Kulminacją Arcurusowych fascynacji jest znakomity, symfoniczny „Picur viu foc”, zaś krążek zamyka wyciszony, mroczny, majestatycznie rozkołysany „Schimniceste”. Wprawdzie na „Tău” czekać trzeba było aż 5 lat, ale za to, jak przystało na ten zespół, płyta jest wielowarstwowa, urozmaicona i aż kipi od detali oraz szczegółów, które dobrze było widać podczas kwietniowych koncertów zespołu w naszym kraju, na które zabrali bogate instrumentarium folkowe. Myślę, ze żaden z fanów zespołu nie będzie nią zawiedziony, bo efekt z każdym przesłuchaniem oszałamia mnie coraz bardziej. Na koncertach można było się zaopatrzyć w imponujący artbook, wzbogacony o ep-kę z odmiennymi (zwłaszcza wokalnie i równie dobrymi, jeśli nie lepszymi) wersjami dwóch utworów z płyty oraz dvd z wywiadem oraz specjalną wersję pudełkową, ręcznie robioną przez zespół, zawierającą obok digipacka różne szyszki, liście i żołędzie z samego serca Transylwanii. (666/777 – Doominator) NEKRON „Border of Light and Darkness” cd ‘14 [Krew Diabła] W latach 1995-1997 istniał w Poznaniu blackmetalowy zespół Immanis. Chłopaki nagrali niewiele i raczej pochlebnych recenzji nie zebrali. W zasadzie oficjalnie udało im się zamieścić swoją wersję utworu „Masz mnie wampirze” na kompilacji, jaka ukazała się w barwach Pagan Records. W każdym razie to właśnie w Immanis swoje pierwsze kroki stawiał jako basista wymieniony wyżej Nekron. Po latach nieobecności bohater tej opowieści zdecydował się powrócić… do tamtych lat. Jednak muzyka zawarta na „Border…” niewiele ma wspólnego z twórczością Immanis. Jak słychać doskonale od pierwszych taktów, Nekron postanowił wskrzesić utwory z takich albumów jak „Hvis lyset tar oss” czy „Filosofem”. Nie, to nie jest żart. Pamiętam doskonale, ile zespołów wzorujących się na twórczości Varga powstało w tamtych latach – a sami wiecie, ile ich przetrwało do dzisiaj. Może w tym Nekron szuka szansy dla swojego zespołu? Nie mam pojęcia, ale nie sądzę, aby „Border…” kiedykolwiek cieszyło się popularnością równą wspomnianym klasykom. No tak, tylko czy oto właśnie chodzi? (333 – w.a.r.) NEOHERESY „Talionis” cd ‘15 [Ritual Execution] Zainteresowani twórczością Filipa M. (wcześniej ukrywającego się pod nikiem L.O.N., a obecnie używającego tylko literki F.) znają dobrze jego płodność. 15 pełnych albumów pod szyldem Hellveto (innych materiałów nie liczę) to przecież nie byle co. Obecnie, jak wiemy, temat Hellveto został zamknięty, a ww. tworzy pod szyldem Neoheresy. „Talionis” to drugi album pod nową nazwą i, mimo że pomiędzy Hellveto, a Neoheresy zbyt dużej różnicy nie ma, to ewidentnie słychać, że z albumu na album Filip tworzy coraz to lepszą muzykę. Oczywiście mogą być tacy, co to bardziej będą cenić ( jakby nie było) bardziej surowe dokonania zespołu na H. Niemniej jednak trudno jest nie dostrzec samozaparcia i kunsztu nowego oblicza twórcy rodem z Ostrołęki. Jego krzyk z pewnością nie zmieni się w wiatr, nie ma prawa, a kiedy słońce zachodem wzejdzie usłyszymy kolejną ceremonię… wzlotu. Polecam! (666 – w.a.r.) NIGREDO „Facets of Death” ep ‘15 [Odium] Wbrew zapewnieniom ustępującego prezydenta Bronisława Komorowskiego ludzie wciąż spieprzają z tego kraju, i właśnie do nich dołączył Shadow, który wraz ze sobą przeniósł do Wielkiej Brytanii Odium Records, nic a nic nie tracąc na sile rażenia. Tym razem już z emigracyjnego przyczółka atakuje greckim duetem Nigredo. Przewrotnie ujmując tytuł debiutanckiej ep-ki, ta dwójka nie jest facetami, którym ze śmiercią do twarzy, lecz facetami w czerni i to w pełnym jej majestacie. Za większość instrumentarium (gitary, bas i wokal) odpowiedzialny jest zaledwie 22-letni i enigmatyczny A., siarczyście wspomagany przez perkusistę Maelstroma, który z niejednego pieca jadł czarny chleb. Wystarczy wspomnieć o tym, że stacjonował lub nadal stacjonuje w m.in. Dodsferd, Ravencult, Thou Art Lord czy Thy Darkened Shade, a już można być pewnym, że za sterami bębnów siedzi typ nie w ciemię bity, którego doba trwa chyba 48h, patrząc na pokaźną listę kapel i projektów, w które jest zaangażowany. A mówią, że ten cały kryzys w Grecji, to przez nieróbstwo ich obywateli, a tu, proszę, kolejny po Saevusie Helcathcie z Devathorn muzyk, który zaknaca jak kombajn w żniwa. Wróćmy jednak do A., bo to on jest tutaj głównym inspiratorem kompozycyjnym, któremu nie sposób odmówić dynamizmu i zręczności w aranżowaniu blackmetalowych utworów… w sumie na nową, mocno skumulowaną modłę z gorączkowo zemocjonowanymi i histerycznym wokalami. Nigredo to idealny przykład na to, jak obecnie gra się black metal, miejscami zgęstniały do granic możliwości, napęczniały od dychotomicznych gitar, ciągłych zmian nastroju oraz metrum. Dlatego szkoda, że „Facets of Death” to jedynie 4 utwory, zamknięte w 19 minutach – niedosyt pozostaje spory, ale i uzasadnione nadzieje na długograja, którego na miejscu Odium Records nie wypuściłbym z łap. (555 – ManieK)

OBITUARY „Inked in Blood” cd ‘14 [Relapse] Nowa wytwórnia, która przygarnęła Amerykanów zrobiła na tym, jak mi się zdaje dobry i zasłużony interes. Poczynając od znakomitej, mocnej, mocno makabrycznej okładki (wyobraźcie sobie koszulkę z tym motywem!) jest to świetna płyta, jedna z najlepszych w ich dorobku. 12 utworów, 49 minut bardzo oldschoolowej muzyki, zrobionej dokładnie tak, jak Donald opisywał w wywiadzie, który bez trudu znajdziecie na łamach tego numeru. Może, dlatego tak dobrze mi się jej słucha, że bardziej przypomina mi „The End Complete” niż też przecież niezgorsze „Darkest Day”? Poczynając od skocznego „Centuries of Lies”, poprzez ozdobiony świetnym solem gitary utwory tną solidnie, ale potężny początek „Visions in My Head” to już prawdziwy killer na miarę najlepszych zrywów zespołu, ozdobiony maniakalnymi wokalami Johna. Piękny, mroczny utwór z klasycznymi zwolnieniami i wręcz nostalgicznym solem Kena. Jeszcze mroczniejszy w klimacie jest kolejny „Back on Top”. W utworze tytułowym wręcz słychać, z jaką agresją John charczy swój tekst, a pokręcone solówki nadają mu jeszcze bardziej niepokojącego klimatu. A do końca jeszcze niemal hymnowy, podniosły „Deny You”. I jeszcze kilka mocnych uderzeń, aż do kończącego „Paralyzed with Fear”. Płyta zwarta, opatrzona wieloma mocnymi punktami i bardziej niż wiarygodna. Takie Obituary jak najbardziej popieram. (666 – Doominator) OBSCURITY „Vintar” cd ‘14 [Trollzorn] Niemieccy paganmetalowcy dorobili się już siódmego krążka, ale choć nazwa ta obijała mi się o oczy, to jakoś nigdy nie doszło do bliższego kontaktu. I choć płyta jest całkiem przyjemna, to jakoś oczy nie szklą mi się na myśl o tych straconych latach bez ich muzyki. Płyta w dodatku to koncepcyjna o ludach, które przeżyły Ragnarok i teraz próbują się odnaleźć w nowym świecie Wodanheimu, który z grubsza odpowiada Niemcom, bo oczywiście opowieść to o ludach nordyckich, którym jakieś wstrętne indywidua psują ten ich nowy wspaniały świat. Ani chybi, Słowianie to muszą być, co się wybić nie dali. Nie lubię panslawizmu, ale na pangermanizm też mam uczulenie… Na szczęście muzyka trochę nagradza ten durny koncept. Riff otwierający „Schicksal der Götter” to szybki, bardzo melodyjny pagan czy nawet death metal bliski starego Dark Tranquility. Ten trop pojawia się później jeszcze kilkukrotnie, ale trzon ich brzmienia zawiera się między skocznym, lekko surowym pagan metalem bliskim Kampfar czy nawet Bergthron, a równie skocznym melodyjnym klimatem z okolic Amon Amarth. Podkreślają to duety wokalne, jeden głos bardziej growlujący i drugi, bardziej skrzeczący. Panowie mają zmysł do dobrych, nieco dramatycznych melodii i kiedy prują do przodu przez „Nagelfar” czy „tytułowy „Vintar” to są bardzo przekonujący. Ale bardziej lubię ich, kiedy najbardziej zbliżają się do Dolka i jego ekipy, np. w „Nebelwelt”, czy „Alter Feind”. 49 minut potrzebnych do odegrania 11 utworów mija bardzo szybko i zupełnie się nie nudzi, szczególnie, kiedy okazuje się, że lekcje z dorobku Szwedów z AA została odrobiona bardzo dobrze, co widać znakomicie w kilku utworach, zwłaszcza w „Dominium” i cholernie przebojowym „Legiones Montium”. Z drugiej strony sięgają po mocne uderzenie ewidentnie inspirowane ostatnimi krążkami Satyricon w „Feld der Ehre”. Bardzo łatwo przyswajalne, sprawne granie, ale choć pagan metal wolę w bardziej surowych odmianach, to nie mam odrzutu. (555 – Doominator) OUTRE „Ghost Chants” cd ‘15 [Third Eye Temple / Godz ov War] Albert Einstein powiedział kiedyś, że „szaleństwem jest robić wciąż to samo i oczekiwać różnych rezultatów”. Doskonale o tym wie Third Eye Temple, które do każdego wydanego przez siebie materiału podchodzi w sposób indywidualny, doprowadzając je do bycia małym dziełem sztuki. A jeżeli ma się taki materiał do obrobienia, jak debiut Outre oraz mastering dokonany przez imć M., nagranie sprokurowane m.in. w No Solace oraz layout autorstwa coraz bardziej rozchwytywanego Mentalporna, to po prostu wydawniczo musiało się udać. No, ale jak to mawiają w nomenklaturze piłkarskiej, same nazwiska nie grają, a creme de la creme nie jest to, co dzieje się wokół boiska, a bezpośrednio na murawie, gdzie zostawia się krew, pot i łzy. A jak jest w samym epicentrum „Ghost Chants”, zapewne już doskonale wiecie, bowiem ta płyta w ostatnich miesiącach obiła się szerokim echem nie tylko na rodzimym blackmetalowym poletku, będąc w czołówce wielu rankingów. Kto jednak przegapił, to niech wie, że Stawrogin, skaperowany w ostatniej chwili wokalista Odrazy, swoim konsorcjum wokalnym rozgrywa swój własny mecz, i jak to często bywa w przypadku jokerów wpuszczonych na boisko do ugaszenia zagrożonej sytuacji – zdecydowanie go wygrywa. Lecz bycie w zespole, to nie tylko indywidualne popisy oraz popisowe żonglowanie kolorytem umiejętności, ale również gra całego teamu, a ten zrobił dla Stawrogina idealną przestrzeń do rozwinięcia skrzydeł. A przestrzeń tą wypełniają pandemiczne i wielobiegunowe gitary, często bazujące na antynomiczności, będące dopełnieniem nieco mantrycznej sekcji rytmicznej nieco mazistej i stężałej. Już na starcie poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko i wiele osób będzie miało zapewne wygórowane oczekiwania odnośnie „dwójki”, co do której mam pragnienie, by rozwinęła egzotyczne pierworysy zapoczątkowane w utworze „Chant 5. – Equilibrium”. (666 – ManieK) PARRICIDE „Sometimes it’s Better to Be Blind and Deaf” cd ‘15 [Mad Lion] Dla uczczenia swojego 25-lecia Parricide, w przeciwieństwie do Sinister nie nagrał kompilacji coverów, na swoje ćwierćwiecze nie zafundował też totalnej klapy, jak to uraczył deathmetalowych biesiadników Krisiun, lecz zdmuchnął wszystkie świeczki pełnowymiarowym grindcore’owym podmuchem wciąż trzymającym wysoki poziom, tak jak Przemek z Mad Lion Records na opolskim Dark Feście. I tu należy się chłopakom z Parricide drobne

HERMÓĐR „Krigstid” cd ‘15 Jak już zapewne wiecie z poprzedniego numeru „7 Gates” oraz zamieszczonej powyżej recenzji kompilacyjnego „Det förflutna”, mam do tego zespołu słabość, chociaż już nie tylko w Skandynawii takich jednoosobowych blackmetalowych depre-santów są całe hordy. Rafn, jednak tak to umiejętnie ujmuje i zaklina w apatyczne procesje, że jest to po prosu czarny miód na uszy, a nie przysłowiowe nawijanie makaronu na uszy. Te flegmatycznie kolubrynowe konstrukcje ponownie nie wywołują zmęczenia i uczucia nudy, lecz coraz bardziej zachęcają do dalszej podróży w nostalgiczny i przygnębiający świat Hermóðr. W porównaniu do „Vinter” odnoszę wrażenie, że „Krigstid” jest nawet jeszcze bardziej stonowana, wygaszona (vide utwór „Mitt Hem”) i uderzająca w jeszcze mocniej zredukowane tony minimalistycznego black metalu, stawiającego główną kartę na wytworzenie boleściwego i bajronistycznego klimatu. I byłoby na to wytłumaczenie, bo, gdy spotkałem się z Michałem (spiritus movemens Wolfspell Records) na wrocławskim koncercie Acherontas, to wspominał, że Anders przechodzi teraz bardzo trudny okres, a jedną z części składowych było rozstanie się z kobietą. Ech… z babami źle, a bez nich jeszcze gorzej. Najważniejsze, że takie melancholiczne rozterki są dla Rafna katalizatorem do dalszej i wytężonej pracy, stąd spłodzenie po „Krigstid” singla „Himlen mörknar” i, jak donosi wydawca, nagranie kolejnego albumu, który zostanie oczywiście wydany przez Wolfspell. Tytuł na razie nieznany. Za to wcześniej ukaże się też dwupłytowa kompilacja starych nagrań projektu Deadlife z lat 2011-2013 – również autorstwa Andersa. Dzięki ci, Michale, za odkrycie Hermóðr i wypuszczanie jego materiałów na cd, mimo że na kasecie zawsze ubiegnie Schattenkult Produktionen. (555/666 – ManieK) LĘK „Sweven (Through the Mysterious Lands)” cd ‘14 7 czerwca prezydent elekt Andrzej Duda wziął udział w obchodach Święta Dziękczynienia w świątyni Opatrzności Bożej, gdzie podczas mszy niczym Rambo (ostatnia krew), niczym Jehowy na klamkę rzucił się na upuszczoną hostię i uratował nas ode złego. A po mszy nie odmówił zespołowi Arka Noego i wystąpił z dziećmi na koncercie, śpiewając z nimi największy przebój zespołu: „Święty uśmiechnięty” ze znanym refrenem – „Taki duży, taki mały może świętym być”. Zanim wpadł w katolskie podrygi przypomniał także inny tekst zespołu, ze słowami „Nie boję się, gdy ciemno jest, ojciec za rękę prowadzi mnie”, mówiąc, że jest to po prostu absolutnie genialne, bo pięknie nawiązuje do psalmu 23. – „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną”. I chociaż Michał z Wolfspell Records to chłop jak dąb, to nie lękam się napisać to, co następuję poniżej. W szeregach Lęku jest i taki duży, taki mały, a nawet taki gruby, który może blackmetalowcem być, a i ojciec za rękę prowadzi, bo gitarzysta a zarazem główny kompozytor jest synem basisty, lecz przed kwintetem z Rudy Śląskiej jeszcze długa droga do uporządkowania tego wszystkiego. Pomysły w ramach melodyjnego, acz anachronicznego black metal zmierzającego w stronę szwedzizny może i są, ale starczają na raptem pierwsze kilkanaście minut, w których zespół już udowadnia, że brakuje mu potężniejszej produkcji, niejednorodnej barwy wokalnej, większej wykwintności pisarskiej, a przede wszystkim zgrania, bo miejscami słychać koślawość współpracy instrumentów. Wiem, że Michał pokłada w nich dosyć spore nadzieje, ale tak monogeniczne nagranie nie jest mnie w stanie przekonać do wyższej noty. (333 – ManieK) PATHS „Beauty and Nihility” cd ‘14 Palce grzebalce Michała z Wolfspell Records i w sumie też Werewolf Promotion (także wrocławskiej), bo jest to kooperacyjne wydawnictwo, dotarły aż do Kanady. A ścieżki rodem z kraju klonowego liścia, wydeptane przez zaledwie jednego, bardzo płodnego człowieka, Michaela Taylora, prowadzą przez rubieże całkiem rozbudowanego black metalu z atmosferycznym temperamentem, a przy tym nieśmiało wpadającego w progresywne łamanie konstrukcji. Czasami nawet słuchać bardziej przystępne i całkiem znajome pasaże, jak np. w „Cloudless Whispers”, którego galopujący początek nieodparcie kojarzy się z Thy Serpent i z jego zapadającego w pamięć debiutem „Forests of Witchery”. I jeżeli jestem już przy lesie, to główną bolączką „Beauty and Nihility” może być dla niektórych jego czas trwania (ponad 51 minut), ponieważ im dalej w las, tym czasami podróż staje się nieco nużąca i chaotyczna. Miejscami klimat staje się naprawdę gęsty, jednak dużo w tym szaleństwa jeźdźca bez głowy, potykanie się o konary drzew zasadzonych przez samego siebie, coś jak gra Kamila Grosickiego w reprezentacji Polski w piłce nożnej. Niby wygląda to spektakularnie, ale nie ma z tego żadnego pożytku. Na takich piłkarzy zwykło się mówić, że robią wiatr, a jak w takim przypadku mówi się na muzyków? Nie wiem. Na szczęście, na „Beauty and Nihility” te lepsze patenty z tymi może nie aż tak gorszymi, ale mocno nieprzemyślanymi równoważą się na tyle, bym mógł oczekiwać na następny materiał z zaciekawieniem, bo kreatywne światełko w tunelu pochopnhych zagrań przebija się dosyć mocno. W końcu, jak już niejeden zespół na metalowym padole pokazał, trzecia płyta prawdę ci powie. (444/555 – ManieK)

57


wyjaśnienie, dlaczego ich wydawca nie pojawił się w Chełmie na koncertowej celebracji 25-lecia Parricide. Otóż w sobotni poranek został zamknięty w aucie wraz z komisyjnym odebraniem kluczyków przez kondominium rosyjsko-niemieckie pod żydowskim zarządem powierniczym, bowiem nie mógł ruszyć w daleką podróż z napisami na samochodzie: „Kocham Irenę Santor”, „Odpisuję na spam”, „Wydaję Trebunie Tutki”… Byłby wstyd na całą Polskę. Na szczęście takiego wstydu nie przynosi Parricide, chociaż odnoszę wrażenie, że ósmy długograj lubelskich chłopaków jest nieco nierówny przez wzgląd na poszatkowanie sesji nagraniowych, które trwały od sierpnia 2012 roku po marzec 2015 w czterech różnych miejscach, w tym bas nagrany na brytyjskiej obczyźnie przez Łukasza Popielnickiego. Co tu dużo pisać, Parricide kolejny raz udowodnił, że czasami wcale nie warto być ślepym i głuchym, bo nie zobaczyłoby się Przemka jadącego na złamanie karku do Chełma oraz nie skonsumowałoby się jubileuszowego torcika, który nic a nic nie jest mdły. Poproszę o dokładkę. (555 – ManieK)

TARAN „Taran” CD ‘15 [Odium] Nie wiem, może mnie coś ominęło, może wpadłem w dziurę czasoprzestrzenną, tak jak Taran między splitem z Moontower (2004), a splitem z Besatt i Det Gamle Besatt (2014), ale jakoś nie zakodowałem momentu, w którym ten zespół stał się „kultową hordą w polskim podziemiu”. Wiadomo, slogany wydawnicze rządzą się własnym prawami, a jeżeli dodatkowo stoi za tym Shadow z Odium Records, to można było się spodziewać lekkiej hiperbolizacji w anonsowaniu debiutanckiego albumu zespołu, który powstał… 13 lat temu. Ze składu, nagrywającego demo „Storming the House of God” (2004) ostał się już jedynie Nechrist, który dosyć luźno podchodzi do infekowania metalowych umysłów swoją bestialską twórczością, bowiem już w tym numerze „7 Gates” miał się ukazać wywiad z Taran, a tak postawa „nam się nie śpieszy” doprowadziła, że musieliśmy przerzucić tę rozmowę do #39. Przecież, co nagle to po diable, a na przepytanie Taran zdecydowaliśmy się nie dlatego, że Shadow postraszył nas swoimi umiejętnościami w sztukach walki, lecz po prostu dlatego, że „Taran” to wyczerpujące pierdolnięcie gorliwym black metalem. I to całkiem ostro na szwedzką modłę, a nie jakieś tam furiopodobne wierszoklectwo i poectwo, ani rozlazła egzaltacja Outre. Jest klasycznie, bezlitośnie, z zatraconym wokalami Armagoga, ale i z odpowiednio wyważoną dawką melodyki. W sumie to najwięcej dzieje się pośrodku drogi do zatracenia, zwłaszcza w „Divine Plague” ze śpiewnymi i bardziej patetycznymi wokalami, ale i w „polskim” i najwolniejszym w zestawie „Popioły 2014 a.y.p.s.” (oby więcej takich rozwiązań na przyszłość) oraz następującym po nim „The Black Mark” naznaczonym na początku szwedzką melodyką. Debiut, jak najbardziej w zwyrodniałą blackmetalową pytę, konkretnie, bez silenia się na fanfaronadę, wręcz na klasyczną szwedzką sonorystykę gitar – w końcu mastering odbył się w Necromorbus studio. Nic tylko klepać zdrowaśki, żeby Taran poszedł za ciosem i nie kazał czekać kolejnej dekady na coś naprawdę esencjonalnego ze swojej strony. (555/666 – ManieK) 9 Przyznajcie się szczerze, zapomnieliście już o tym zespole?! Ja też, w sumie to zdążyłem już na nich postawić krzyżyk. A tu ni z gruchy ni z pietruchy wyskakują z nowym albumem. I jestem dosyć mocno zaskoczony. Bo z bardzo wtórnego i całkowicie nieoryginalnego zespołu, wreszcie zaczęli grać coś, co ma ręce i nogi. Możecie się tu teraz zapluć, ale jak dla mnie cała ta kultowość kapel posiadających jedno demo jest o kant dupy potłuc. Ale wreszcie po dziesięciu latach niebytu Taran wypuścił pełny album, który jest kawałem dobrego black metalu. Nadal czuć tu wpływy północy, ale wątpię by ktokolwiek myślał, że Taran założy kaptury i zacznie grać pasaże. Zatem w klasycznym corpsepaintcie, bez kapturów, ale za to z ćwiekami i diabłem w sercach, Taran kontynuuje to, co zaczął jakieś 10 lat temu. W telegraficznym skrócie, blast, blast, blast, zwolnienie, blast i cover na blaście. Zastanawia mnie tylko po cholerę to intro i outro? W ogóle pomijając te zapychacze mamy już od samego początku wściekły black metal. W kawałku „Black Mark” mamy nawet pewnego znanego zielonogórskiego gardłowego, i jak dla mnie właśnie ten masochistycznie czczący diabła strzał w potylicę jest największym ciosem na płycie. Na koniec dostajemy jeszcze cover Immortal odegrany tak jak cala płyta, na blaście. Niby debiutanci, a jednak weterani sceny. Mam tylko nadzieję, że na następną płytę nie będę musiał czekać kolejnych dziesięciu lat. (555/666 – Joseph) 9

58

7g C nr 38 C 02/2015

SARINVOMIT „Baphopanzers of the Demoniacal Brigade” ep ‘15 [Seven Gates of Hell] Czas na chwilę autopromocji wydawnictw z Seven Gates of Hell. Doskonale zdaję sobie sprawę, jak „wygląda” recenzja wydawnictwa sygnowanego tym samym logiem, co magazyn, ale szczerze mówiąc mam to gdzieś. Sarinvomit wysmażył wybuchowy materiał, który swoim nuklearnym podmuchem sprowadza do poziomu podłogi każdego, kto zdecyduje się na odsłuch najnowszego mcd. Turcy w swoim muzycznym bluźnierstwie wręcz doskonale łączą to, co w death, black i war metalu najlepsze. Ten materiał to prawdziwy rarytas dla każdego, kto w metalu szuka nienawiści, zniszczenia i brutalności w najczystszej z postaci. Na „Baphopanzers…” nie uświadczysz niuansów, zawoalowanego drugiego dna, transgresji czy przekraczania Rubikonu, na tej płycie wszystko jest oczywiste od początku do samego końca. Dźwiękowe barbarzyństwo wybucha prosto w twarz słuchacza potężnym death/black metalem. Połączenie tych dwóch, jakby nie było bestialskich w swojej nieskalanej progresją postaci gatunków dało piorunujący efekt, który cieszy ucho przez długi czas. To jest muzyka skierowana do konkretnego odbiorcy, do takiego, który nie krzywi się, kiedy z głośników płynie naprawdę ostra, pozbawiona skrupułów i litości muzyczna kanonada. Myślę, że dewianci kochający takie akty, jak Conqueror, Archgoat, stare Infernal War, Revenge, Destruktor, stare Impiety, Black Witchery itp., będą zachwyceni Sarinvomit. (666 – Tymothy)

SATHANAS „Worship the Devil” cd ‘15 [Doomentia] Sathanas po raz pierwszy miałem przyjemność poznać ładnych kilka lat temu w Poznaniu na ich trasie z NunSlaughter. I co? I to, że dla mnie był to ten sam sort zespołów, co np. Throneum. Obskurna mieszanka death i black metalu, w tym wypadku podlana jeszcze thrashowym sosem, której wydawnictwa mnożą się, jak pozwy sądowe przeciw Nergalowi. Problemem Sathanas jest to, że wszystkie ich płyty są dosyć podobne. Słucham sobie starszych rzeczy Sathanas i najnowszego „Worship the Devil”, i tak jak w przypadku poprzednich wydawnictw, ten zespół nic się nie zmienił. Nie tego jednak od nich oczekujemy. Ma być krew, szatan, smród i stęchlizna. I to jest. I jak sobie pomyślałem, że oni tak grają tyle samo lat, co ja chodzę po tym łez padole, to ta płyta zaczyna mi się nawet podobać. Zawsze musi być jednak jakieś, „ale”… Dla mnie jest jedno zasadnicze. Nie lubię mieszanek z thrash metalem. Albo riffy jakieś miękkie, albo wokal jakiś taki pizdowaty. Sathanas riffy ma ostre, a i wokal ciotowaty nie jest. Wciąż jednak nie jestem do końca przekonany. Uprzedzony jestem i tyle. Do tego dochodzi to wrażenie, że każdą kolejną płytę Sathanas można by opisać tą samą recenzją. Bo w sumie skoro kapela od prawie 30 lat wałkuje w kółko to samo, to dlaczego recenzent nie może? Co by już dłużej nie męczyć nikogo. Sathanas nagrało kolejną dobrą, taką samą jak wszystkie poprzednie płytę. Jeśli ktoś raz polubił ich muzykę, to i tym razem będzie zadowolony. (555 – Joseph) SKINLESS „Only the Ruthless Remain” cd ‘15 [Relapse] Skinless zawsze kojarzył się mi z dwoma rzeczami – ciężkim huśtanym graniem oraz luzem, z jakim zespół podchodził do swojej muzyki. Dlatego też, gdy N. Carpenter jakiś czas temu ogłosił, że wraca do grania w swoim klasycznym, choć poszerzonym o dodatkową gitarę składzie, ucieszyłem się, nie oczekując jednocześnie oszałamiającej zmiany stylu. 8 kawałków, które trafiły na „Only the Ruthless Remain” nie odkrywają na nowo death metalu. Skinless wciąż porusza się raczej w średnich rytmach, stawiając przy tym na ciężar i miażdżące, ale melodyjne zwolnienia. Wciąż też – ku mojej uciesze – muzycy życzliwie spoglądają w stronę hardcore’u. Na zdrowie wyszedł też powrót oryginalnego gardłowego – głęboki wokal Webbera zawsze bardziej mi pasował do Skinless niż prosiakowe kwilenie Jasona Kaysera. Wszystko to sprawia, że „Only…” jest wysokooktanową odtrutką dla słuchacza, który z jednej strony zalewany jest kolejnymi falami retromizantropicznego grania, a z drugiej – zasypywany tonami bezdusznych riffów, masowo produkowanych przez niespełnionych wirtuozów gitary. Moc drzemiąca w nowych utworach znajduje swoje potwierdzenie w filmikach ze sporadycznych koncertów (Hellfest), na których piątka statusiałych i gdzieniegdzie posiwiałych panów miażdży nimi („Serpenticied”) publiczność na równi z takimi klasykami, jak „The Optimist”, „Smothered” czy „ From Sacrifice…”. Metaforycznie kończąc – nowa płyta Skinless jest jak kiełbasa, którą każdy prawdziwy mężczyzna jadł już wiele razy w wersji

smażonej z cebulką i która nigdy się nie znudzi, bo, mimo że prosta, zawsze będzie tak samo sycąca i dająca ukojenie, jak za pierwszym razem. (555 – Cycu) SVARTGREN „Prazan Grob” cd ‘15 [Hiden Marly] Dwa lata temu w Serbii niejaki Alexandar zorganizował Darkness Rusing Festiwal, na którym zagrały również nasze Infernal War, Arkona i Blaze Of Perdition. Niestety, z pewnych mocno procentowych względów, nie dane mi było zobaczyć ww. zespołu na żywo, ale twórczość Serbów i tak do mnie trafiła. Debiutancki album Svartgren wydała japońska Hiden Marly i już po pierwszym przesłuchaniu wiadomo, dlaczego. Od pierwszego utworu słychać ewidentnie, że muzycy potrafią grać i grają muzykę prosto z ich czarnych dusz. Kompozycje chociaż proste mają w sobie mroczne przesłanie, a całość emanuje mocno negatywną energią. Momentami przypominają mi się czołowe dokonania czeskiej sceny black metal (może z uwagi na język), jednak twórczość Svartgren należałoby raczej umieścić wśród dokonań… fińskich zespołów. Ten chłód, ten mrok, ten fanatyzm… Bardzo dobry debiut! (666 – w.a.r.) TERRORDOME „Machete Justice” cd ‘15 [Defense] Bardzo żałuję, że nie udało mi się zobaczyć chłopaków podczas ubiegłorocznego „Rock na bagnie”, na pocieszenie pozostał mi odsłuch najnowszego albumu. Po raz kolejny dostajemy maksymalnie energetyczny i zaangażowany odegrany z jajem i werwą crossover. Zastanawiam się, jak oni dają radę tak pędzić bez wytchnienia na najwyższych obrotach i wkurwieniu na żywo, bo w studio wiadomo – można sobie przerwy na odpoczynek robić. W sumie, co ja gdybam, skoro dają radę to tylko plus dla nich za ekstremalny show z ich strony, mosh pod sceną przy nowych kompozycjach musi być zabójczy dla jego uczestników. Panowie chyba, jadą na jakimś koksie, tak sugerowałyby fotki z bookletu, a może to sproszkowany RedBull. Łapa i spółka nie mają dla mnie litości, z reszta nie mają jej dla nikogo, łoją równo i klasycznie, nie oglądając się na to, czy ktoś im dotrzymuje kroku. „Machete…” to prawdziwy huragan energii, taka muzyka rozkręci każdą imprezę, tylko czy po takim Armagedonie byłoby, co zbierać? Bardzo dobra płyta, która powala poziomem adrenaliny, powinni ją puszczać na oddziałach geriatrycznych, dziadki powstawałyby z łóżek. (666 – Tymothy) THAW „Earthgound” cd ‘14 [Witching Hour] „W historii Polski, mianem odwilży (z ang. thaw) określany jest okres 1953-1957. Nazwa pochodzi od powieści Ilji Erenburga opublikowanej w 1954 roku pod tytułem „Odwilż”. Po śmierci Stalina, partia zliberalizowała kurs, zrezygnowała z popierania socrealizmu w sztuce, w ramach amnestii wypuszczono wielu więźniów politycznych. Wydarzenia poznańskie w 1956 roku przyczyniły się do zmiany na najwyższym stanowisku I sekretarza pzpr – po ustąpieniu Edwarda Ochaba funkcję tę objął Władysław Gomułka, za czasów stalinowskich więziony. Gomułka zdobył niekwestionowaną popularność wśród społeczeństwa, które oczekiwało od niego przeprowadzenia wielu reform. Proces demokratyzowania socjalizmu został jednak zahamowany, owocem odwilży było nasycenie reżimowej propagandy sloganami nacjonalistycznymi, pogorszenie relacji z Kościołem i powszechne rozczarowanie. Jak pisze Jacek Kuroń: Po Budapeszcie miejsce komunistycznej wiary zajął geopolityczny lęk. Ideologią uzasadniającą prl-owski porządek stał się strach przed sowieckimi czołgami. (prl dla początkujących)” – źródło: wikipedia. I chociaż mądre głowy umiejscawiają drugi album sosnowiczan na najwyższych lokatach rankingów podsumowań 2014 roku, to ja jakoś nie potrafię, nie chcę, nie umiem odnaleźć w muzyce Thaw tej przełomowości na miarę historycznej odwilży. Sam nie lubię, gdy ktoś pieprzy podobne farmazony, jak potłuczony, jednak nie jestem w stanie racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego to zakapturzone sączenie się black metalu oraz noise’u nieco mnie nudzi, wlatując jednym uchem i wylatując. Może najzwyczajniej w świecie nam nie po drodze. A może, tak jak twierdził Mark Twain, lepiej mi było lepiej siedzieć cicho i wyglądać jak idiota, niż się odezwać na temat Thaw i rozwiać wszelkie wątpliwości. No po prostu nie wchodzi mi ta somnambuliczna mieszanina, ale jeżeli Thaw rozwinie na dalszych wydawnictwach to, w co zagłębił się w ostatnim utworze „Last Day” to najprawdopodobniej odnajdę w tym wszystkim to „coś”, czym większość się jara, a ja robię się jedynie letni. (444/555 – ManieK) THAW „Decay / Advance” 2cd ‘14 [Witching Hour] Tak jak Malignant Voices ukłonił się w stronę fanów/fanek Furii, dając nowe życie ich pierwszym dymówkom z czasów, gdy jeszcze katowiczanie nie byli sławni, tak samo Witching Hour postanowił wznowić najwcześniejsze materiały Thaw, które dały im posłuch oraz debiutancki kontrakt z Avantgarde Music. Dla mnie przebrnięcie przez dwupłytowy „Decay / Advance” przypominała miejscami drogę przez mękę, chociaż dla wielu będzie to zapewne droga do zatracenia, zwłaszcza dla tych, którzy odkryli Thaw dopiero w jego późniejszym dojrzalszym stadium, bardziej blackmetalowym, a mniej ambientowo noise’owym. Mimo wszystko polecam i wciąż zachodzę w głowę, gdzie leży pies pogrzebany, że Thaw mi nie leży, co całkiem grzebie wielokrotną eksplorację tego dwupłytowego odkurzenia. (– ManieK) THE DEAD GOATS / ICON OF EVIL split cd ‘15 [Selfmadegod] Lubię takie splity i jednocześnie nie lubię. Lubię, bo kapele zacne i materiał dobry. Nie lubię, bo krótkie to zawsze jest i pozostawia dosyć spory niedosyt. I to są właśnie pierwsze i najważniejsze plusy i minusy tego materiału. Dwa oblicza death metalu, oba lubię. Dwie kapele, obie lubię, nawet bardzo. I tylko pięć kawałków. Niektórzy mają dłuższe ep niż ten split, i to jest zasadniczy minus


tego wydawnictwa. Minus chyba jedyny. Najpierw mamy Martwe Kozły prosto ze Szwecji, znaczy się z Białegostoku. Klasyczny szwedzki death metal grany z wypierdem i przytupem w bardzo punkowym stylu. Dwa kawałki i cover Autopsy. Klasycznie do bólu, no może ci Amerykańcy po szwedzku nie brzmią tak klasycznie, ale nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Mnie się podoba. Dalej mamy wrocławiaków z Icon of Evil. Całkiem niedawno przywalili pełną płytą, która w pewnych kręgach zdobyła sobie wielkie uznanie. Death metal punk po linii Bolt Thrower. Jeśli to nie jest dla was wystarczającą zachętą, to nie wiem, co więcej powiedzieć. Jeśli ktoś lubi Bolt Thrower, to nie ma zmiłuj. Dwa kawałki, ale chyba nawet dłuższe od materiały Kozłów. Death metal niczym czołg, mielący na papkę wszystko na swojej drodze. Do tego polityczna otoczka i mamy to, co gra Icon of Evil. Świetny split, ale powiem to jeszcze raz, dlaczego cholera taki krótki?! (555/666 – Joseph) THE GROTESQUERY „Curse of the Skinless Bride” cd ‘15 [Cyclone] Ostatnia część makabrycznej trylogii amerykańsko-szwedzkiej supergrupy przynosi rozczarowanie. Niestety, słowa te piszę całkowicie świadomie, ponieważ poprzednie dokonania małżeństwa Lee-Johansson – zarówno te, poświęcone klasycznej, literackiej wersji horroru – The Grotesquery, jak i filmowej, slashergore’owej, jak to ma miejsce w przypadku Bone Grawer, naprawdę wyostrzyły mój apetyt. Dla uściślenia, nie oczekiwałem żadnej ewolucji czy też gwałtownej zmiany w stylu zespołu. Zawsze bardzo mi pasowały agresywne melodie Johanssona, które były doskonałym tłem dla opowieści, w której Kam Lee oddawał hołd Lovecraftovi. Wszystko to można znaleźć na „Curse of the Skinless Bride” – Rogga pięknie wycina riffy, to zwalnia, to przyspiesza; Kam raz porykuje, raz pomrukuje, starając się oddać obłęd bohaterów, którzy po spotkaniu z Cthulhu tracą sens życia, ale wszystko to traci gdzieś swój urok i spontaniczność, dobrze znaną z poprzednich albumów. Oczywiście, płyta ma swoje lepsze momenty – można do nich zaliczyć utwory, znajdujące się w środku historii. Wpływ na ogólny odbiór płyty ma również jej produkcja. Ogołociwszy muzykę z brudu, pajęczyn i całej góry kurzu nie tylko pozwolili uciec ciężarowi, ale też zabrali całą magię i mrok. Tym samym sprawili, że „Curse…” zostaje jedynie kolejnym dobrze zrobionym horrorem, który może rozmiękczy jakąś amerykańską nastolatkę, ale konesera klasyki już nie ruszy. (333/444 – Cycu) ULUUN „Danke Dreiser!!!” cd ‘15 [Cold Raw] Mam ostatnio fazę sentymentów. Głównie do starych krążków norweskiego black metalu. I Uluun trafiło idealnie. Kurde, czuć tu tę starą lekko nostalgiczną nutę pierwszej połowy lat 90-tych. I wiecie, co jest tu najlepsze? Że to Żabojady. I jak to na wielbicieli ślimaków przystało zupełnie nie pasują ze swoją muzyką do ogólnego obrazu sceny. Nie są awangardowi, nie emanują szatanem, ale są zupełnie inni niż ich ziomkowie. Back metal, jaki grają jest niesamowicie prosty, taki jak tamten. W dodatku Peste Noire właśnie utraciło wyłączność na blackmetalowe śpiewy po francusku. Nie sądziłem, że ten język (mocno zniewieściały jak na moje ucho) potrafi wywrzeć takie wrażenie. Zastanawia mnie jeden fakt, mianowicie utworów na płycie jest 5. Trzy z nich to typowe siedem minut (każdy) ciągłego młócenia w instrumenty. Ale utwór trzeci to minut 12, a zamykający to 19 minut. I muszę przyznać, że te dwa wypadają najlepiej na całej płycie. Trzeci „Désillusion”, od połowy wyciszony i mocno nostalgiczny, z kolei zamykający wszystko „Sépulture” jest mocno transowy, do tego mógłby być materiałem na osobną ep-kę; rozpoczyna się powoli, by po jakimś czasie przerodzić się w huragan, by znów ucichnąć. Mam tu skojarzenia z Furią i mocnym skrętem w stronę post metalu. Ale podoba mi się to – ten syf, ta atmosfera. (555/666 – Tymothy) USURPRESS „Ordained” cd ’15 [Doomentia] Biorąc pod uwagę krajowego wydawcę kilku wcześniejszych materiałów Usurpress, mam nadzieję, że tego zespołu wyjątkowo przedstawiać nie trzeba. Usurpress to bardzo pracowity zespół, już od początku swojej działalności przyzwyczaił swoich wyznawców do corocznych wydawnictw. Przyzwyczaił również do swoistej mieszanki death metalu, D-beatu i oczywiście crustu. Jednak jak widać (i słychać), nie ma co zamykać się w jednej konwencji. Nowy album chociaż wydaje się naturalną konsekwencją „Trenches of the Netherword” stawia zdecydowanie bardziej na death metal z elementami doom i sludge. Tak, wiem pewne symptomy delikatnych zmian można było zauważyć na splicie z Bent Sea, niemniej jednak „Ordained” pokazuje, że można pójść dalej. W przypadku „Ordained” to czym dalej to tym więcej czystych wokaliz, na szczęście bez przesady. Chociaż może nie jestem wielkim fanatykiem tego zespołu, to jednak obserwuję go od 2011 roku i mam takie wrażenie, że mamy do czynienia z czymś wielkim. Usurpress powoli, ale wytrwale toczy się po swojej drodze, zgniatając konsekwentnie konkurencję. Mam też takie wrażenie, że kolejny album chłopaki nagrają dla dużo większej wytwórni i oby tylko nie stracili tego magicznego coś, co mają będąc póki co w podziemiu. (666 – w.a.r.) WULFGAR „Heidenwahn” cd ‘14 [Pesttanz Klangschmiede] Obok szwedzkiego deathmetalowego Wulfgar istnieje też niemiecki parający się surowym black metalem i to właśnie oni są autorami niniejszej płyty, piątej już w ich dorobku, ale też drugiej dopiero wydanej oficjalnie. Jens i Tino we dwóch jadą dość prosty, ale nie prostacki black metal wsparty o charczący wokal, a w całości pobrzmiewają echa Bathory z czasów „Under the Sign…”, jak np. w „Lust auf die Hölle”. Zwykle nie jest to zerojedynkowa jazda do przodu, tempa są raczej średniawe, często marszowe, zaś gitary mają nawet lekko industrialny posmak, chwilami kojarzący mi się z debiutem Mussorgski. Ale zdarzają się im też momenty, kiedy nie mogą się oprzeć temu co

w niemieckim black metalu najgorsze, czyli nieco bezmyślnemu młóceniu jak w dużych fragmentach „Versklavt”, choć i tam w tle szyją nawet ciekawymi brzmieniami gitar, a chwilę później zdarza się im nawet wpaść w klimatyczne, akustyczne zakończenie. Na szczęście przykładów tej pierwszej tendencji jest więcej i nawet kiedy miarowo prą do przodu, jak w nomen omen „Zum Kampf” to ma to sens, choć nie mogę powiedzieć, że bierze mnie to. Często za pomocą bardzo prostych środków udaje się im uzyskać niepokojący, epicki klimat, jak w najlepszym na płycie wolnym „Für die wahren Helden” czy to nostalgicznym, po raz kolejny zajeżdżającym Bathory „Hüter der Erinnerung”. Niezłe, ale ciężko mi się w ich propozycję wciągnąć. (444 – Doominator) ZAIMUS „The Unholy Spell of Night” cd ‘14 [Cold Raw] Ale miałem fun, przy pisaniu tej recenzji. Zgadnijcie, ile jest kapel metalowych w Czarnogórze? Podpowiedź jest taka, że da się je policzyć na palcach jednej ręki emerytowanego pracownika tartaku. Dobra, metal archives podpowie, że jedenaście, z czego dwie nie istnieją. Nasz Zaimus jest jedną z tych dziewięciu. W dodatku Asmodai i Khamul, którzy za tym tworem stoją tutaj są prawdziwymi blackmetalowcami. W innej kapeli są mrocznymi deathmetalowcami a w jeszcze innej to najprawdziwsi thrasherzy w białych adidaskach. Uwaga, bo mamy przed sobą tuzów czarnogórskiej sceny metalowej tworzących jedną trzecią całej sceny! Ale jako, że jest mrok i szatan, to są miecze, noże, tasaki, gwoździe jest las i cały asortyment, jaki black metal mieć powinien. Nie wiem, czy to demo, czy ep. Nagrane w domu w dodatku w roku 2009 i tylko cztery kawałki. Jak byłem całkiem niedawno na Bałkanach to zauważyłem, że oni są jeszcze w latach 90-tych, głównie mentalnie. I ten black metal Zaimus też jest taki trochę starodawny. No bo jest ten las, miecze, kolce i groźna mina. Do tego są klawisze, automat perkusyjny i w sumie prosty i bardzo skandynawski black metal. Przypomniały mi się stare nagrania Dimmu Borgir czy Summoning. Nie muzycznie, ale jakoś tak nostalgicznie. Jeśli ktoś chce sobie przypomnieć, jak kiedyś grało się black metal i jak to kiedyś wyglądało, to niech sięga po Zaimus, jedyny blackmetalowy akt z Czarnogóry. (444 – Joseph) ZMORA „Wieczna ciemność i wieczne zimno” cd ‘15 [Hammerbolt] Zmora ma swoją wizję black metalu, której konsekwentnie trzyma się od samego początku. Słuchając najnowszego albumu poznaniaków, czuję się, jakbym obcował z tworem, którego celem jest kult brzydoty. Taki muzyczny turpizm jest obecny w muzyce zespołu od początku, to wręcz cecha charakterystyczna, która stanowi istotę jego twórczości. Podobnie jak na wcześniejszych wydawnictwach także „Wieczna…” jest tak brzydka, że aż piękna. Odrażająca forma blackmetalowej sztuki, która zionie chorym klimatem przesiąkniętym negatywną aurą i antyestetyzmem. Jest w tej muzyce coś neurotycznego, coś, co ciągnie słuchacza w odmęt mroku szaleństwa, gdzie narażony jest na atak plugawych wizji kreowanych przez dźwięki Zmory. Jest, coś z filmów grozy w klimacie tego krążka, wręcz namacalny jest ten niepokój i strach, który towarzyszy widzom podczas seansu dobrego horroru. Zmora uderza w te emocje, które drzemią w każdym z nas zepchnięte gdzieś na dalszy plan, pobudza je i wyciąga cały ten negatywny i obrzydliwy feeling na zewnątrz, by opanował nas całkowicie, zdominował swoją dołującą i szkodliwą aurą. Nie ma to jednak nic wspólnego z depresyjnym black metalem, chociaż wolne tempo „Wiecznej…” w pewien sposób kojarzą się z tym nurtem, jednak to zupełnie inna atmosfera. Bardzo pozytywnie zaskoczyła mnie nowa płyta tej załogi swoim negatywnym, a wręcz wrogim charakterem. Mało, kto potrafi tak zniszczyć nastrojem. (666 – Tymothy) ZØRORMR „Corpvs Hermeticvm“ cd ‘15 [Via Nocturna] Na trzecim albumie Moloch zdecydowanie nabrał wiatru w żagle, lecz ponownie nie on sam duje w czarne płótna, zapraszając do gościnnego tańca Mike’a Weada, gitarzystę King Diamond i Mercyful Fate (numer „Corpvs Hermeticvm“) oraz na wokal w „The South of Madness” Tomasza „Hala” Halickiego (Vader, Abused Majesty, Evil Machine, Hermh). Jest jeszcze duet z Devilish Impressions – perkusista Icanraz oraz gitarzysta Quazarre – ale tych akurat w kontekście Zørormr można uznać za etatowców. Słychać, że spiritus movens wyciąga wnioski z poprzednich dokonań, bowiem tym razem brzmienie nie jest już tak bardzo plastikowe i schowane gdzieś z tyłu. Nabrało przestrzeni tak samo jak aranżacje, które wciąż osadzone są na blackmetalowej esencji, jednak coraz bardziej ciągną do klasycznego, gitarowego grania, do którego Moloch ewidentnie ma smykałkę i ciągoty. Dużo tutaj solowej palmy pierwszeństwa, dużo bardzo dobrze osadzonego riffowania, wręcz przebojowego, chociaż miejscami zdarzają się momenty kompletnie przegadane oraz zupełnie bez historii (gdzieś w okolicach końca albumu), ale na szczęście pakiet większościowy stanowią te wgryzające się w świadomość momenty. A wszystko przez zadziwiająco lekki flow całokształtu, gdyż kompozycje „Corpvs Hermeticvm“ po prostu płyną niczym niezmąconym strumieniem, jakby Mlochowi wychodziły ot tak, pstryk i jest. Czuć, że Zørormr to rozwojowy zespół/projekt, który jak tak dalej pójdzie, może niczym Zorro (przepraszam Fabian, ale musiałem wtranżolić to skojarzenie) podpisywać się własnym, rozpoznawalnym „Z”. (555 – ManieK) C

23 THREADS „Conspicuous Unobstructed Path” cd ‘15 Nie wiem, czy aby nie powtarzam się, ale lubię takie wydawnictwa Zoharum. Po pierwsze, dlatego, że w większości są to projekty czy zespoły zupełnie mi nieznane, a ja uwielbiam poznawać nieznane. Po drugie, dlatego, że oprawa graficzna (wielkie brawo dla Macieja Mehringa) prawie zawsze powala. I wreszcie po trzecie – chociaż nie wszystko trafia w mój gust – większość płyt, które dostaję do recenzji słucham z przyjemnością. Podobnie jest w przypadku „Conspicuous Unobstructed Path”, płyty – jak to określa wydawca – „(…) podszytej elementami dark czy neofolku, a nawet krautrocka z drobnymi wtrąceniami industrialnych szumów i pulsacji (…)”. O ile szumy i pulsacje (co wiecznie podkreślam w recenzjach) czasem „nie leżą”, to mroczna atmosfera i elementy neofolku sprawiają, że 23 Threads na pewno długo nie opuści mojego odtwarzacza. Dodam, że razem z nowym albumem, ukazała się reedycja pierwszej płyty 23 Threads, jak mniemam dla słuchających takich klimatów obie pozycje są obowiązkowe. (666 – w.a.r.) EXPO 70 „Corridors of Infinity” 2cd ‘14 Tak sobie myślę, że głównodowodzący Zoharum nie przestaje mnie zaskakiwać. Wydawałoby się, że tej wytwórni należałoby przykleić etykietę „ambient i inne szmery”, gdy tym razem dostajemy w swoje ręce, coś mocno odmiennego. Nie wiem jak wy, ale dla mnie każda twórczość oparta na brzmieniu gitary jest do przyjęcia bardziej, niż jakieś mechaniczne szumy i trzaski. Nie ukrywam, że ostatnimi czasy lubię sięgać, bo utwory osadzone w psychodelicznych brzmieniach (lat 70-tych). Dlatego też drone’owa psychodelia tworzona przez Justina Wrighta zrobiła na mnie pozytywne wrażenia. „Corridors…” nie jest nowym albumem, a reedycją ściśle limitowanego wydania z 2009 roku, jednak niezaprzeczalnie brzmi bardzo świeżo. Ciekawe, że całość, chociaż mocno improwizowana (a może dlatego właśnie), sprawia wrażenie żywiołu ogarniającego coraz to nowe obszary. To bez wątpienia mocno inwazyjna muzyka, która już po pierwszym przesłuchaniu nie daje się tak łatwo usunąć z pamięci. Polecam też drugi dysk (Star Coloured Cloud) tego wydania, gdzie znalazły się trzy niepublikowane dotąd utwory. Chociaż każdy z nich jest doskonałym uzupełnieniem „Corridors…” należy je wyróżnić za bardziej… kosmiczny klimat. Kosmiczna psychodelia? Dlaczego nie. (666 –w.a.r.) HYBRYDS „The Ritual Should Be Kept Alive” cd ‘15 Hybryds pochodzi z Belgii i od końca lat 80-tych tworzy rytualną muzykę. W przypadku „The Ritual…” mamy do czynienia z ep-ką pierwotnie wydaną w 1991 roku, ale to nie wszystko – wznowienie zostało poszerzone o dodatkowe 70 minut muzyki. Z pewnością wielu amatorów rytualnych kompozycji ucieszy fakt, iż część bonusowego materiału nigdy do tej pory nie był publikowany. (– w.a.r.) RAPOON „Seeds in the Tide vol.03” 2cd ‘14 RAPOON „What Do You Suppose? / Project Blue Book” 2cd ‘15 Rapoon, chyba najważniejszy projekt/zespół wytwórni Zoharum, jest wciąż nieustającym źródłem wznowień. Dlatego też powyżej pozwoliłem sobie umieścić, aż dwa tytuły, jakie okazały się (w wersji dwupłytowej) w tej wytwórni w ostatnim czasie. „Seeds in the Tide” to reedycja dwóch rzadkich wydawnictw; „Monomyth: Par Avion” (do tej pory tylko jako limitowany cdr) i „Jane from Whitley Bar” zawierający nagrania z koncertu w Wiedniu w 2004 roku. „What Do You Suppose? / Project Blue Book” to trzecia reedycja wcześniejszego albumu, który został w nowej wersji poszerzony o dodatkowy dysk z niepublikowanym wcześniej materiałem. Tym albumem jest pochodzący z 1999 roku „What Do You Suppose? (The Alien Question)”. Polecam! (– w.a.r.) V/A „Wieża Ciśnień II” cd ‘15 „Wieża Ciśnień II” to druga część specjalnej kompilacji poświęconej działalności Galerii CKiS. Na płycie znalazło się 11 nagrań artystów związanych z ww. Galerią, wśród nich należy wyróżnić takich wykonawców, jak Zenial, Sumpt, Sambar, X-Navi:Et, Micromelancolie czy Mirt. Dodatkowym walorem jest fakt, że na płycie znalazły się jedynie niepublikowane do tej pory utwory. (– w.a.r.)

59


Maniakom death metalu Matta Harvey’a przedstawiać nie trzeba, jednak nie będzie to wywiad o Exhumed, lecz przede wszystkim o nowym tworze Gruesome, zapatrzonym w bardzo stare czasy. Zawędrujemy także jeszcze dalej, bo do drugiej wojny światowej i wojny koreańskiej, wracając do współczesności dzięki komiksom, amerykańskim sportom, a kończąc na nogach wieprzowych w Niemczech. Bon Appétit! ↔ Cześć Matt, polski „7 Gates” się kłania. Proponowałbym zacząć od samego początku, czyli jak to się stało, że spotkało się trzech chłopów i jedna baba, i powstał Gruesome? — Gusa (Rios, perkusja – dop. M.) spotkałem, kiedy Exhumed supportował Death To All, a on był wtedy technicznym Seana Reinerta (Cynic – dop. M.) i grał z chłopakami „Baptized In Blood”, co okazało się najbardziej agresywnie brzmiącą częścią całego występu. Dana (Gonzalez, gitara – dop. M.) z kolei znałem przez chwilę poprzez wspólnych znajomych na scenie, zaś z Robin (Mazen, bas – dop. M.) znam się od lat z tras koncertowych, na których często zajmowała się stoiskiem z merchem i była menedżerką tras niemal dla każdego zespołu od Testament po Napalm Death i dla wielu innych przez te wszystkie lata. Znałem ją również z gry na basie w Derketa, Thrash Attack i Castrator, a na dodatek była współlokatorką w jednym pokoju z Mikem Hamiltonem, perkusistą Exhumed, gdy ten na jakiś czas przeprowadził się na Florydę. Gus i ja zaczęliśmy rozmawiać na jednym z koncertów Death To All i pozostaliśmy w kontakcie, aż wreszcie zaczęliśmy gadać, by razem zrobić ten projekt. Gus zaklepał Dana i Robin, żeby wypełnili skład, zwłaszcza, że obaj już ich znaliśmy, a oni okazali się idealnym wyborem, zarówno muzycznym, jak i personalnym, więc to wszystko świetnie zadziałało. Pierwsza trasa Death To All była więc katalizatorem do powstania Gruesome. Czy czułeś presję i srałeś po gaciach, gdy przyszło ci de facto zastępować Chucka Schuldinera? — Ta trasa z pewnością w pewnej części odegrała rolę w pojawieniu się Gruesome. Przyznam, że miałem trochę kryzysu, gdy przyszło mi po raz pierwszy zmierzyć się z Death To All, a rozterki dotyczyły tego: – „Czy naprawdę powinienem to robić, czy naprawdę jestem gotowy podjąć wyzwanie wejścia w niewygodne buty Chucka? Potem, jakbym mówił sam do siebie i przekonywał, że: - jeżeli nie ja, to kto? Przecież riffy i całe utwory Death grałem od 1988 roku, a death metal wykonuję na całego od przeszło 20 lat, więc dlaczego nie miałby być to ja?”. Po tych wszystkich koncertach czułem, że dziedzictwo Death zostało w pewien sposób… hm… nie chcę powiedzieć, że „przywłaszczone” lub „obrabowane”, ale to dziedzictwo przerodziło się w bardziej techniczną i progresywną ewolucję death metalu jako gatunku, z dala od drastycznych tekstów, log ociekających krwią, odwróconych krzyży i przerażającej oraz ekstremalnej muzyki. A te wszystkie wczesne wyznaczniki były dla mnie ulubionymi elementami Death. Dlatego też, chciałem w pewien sposób przypomnieć wszystkim, że ten koleś, który stworzył metrum 9/8, który wydaje się być fajnym gościem dla fanów death metalu, tworzył death metal, który wydawał się być fajny dla muzycznych gamoniów, napisał również niektóre z najwspanialszych i brutalnych riffów wszech czasów, a nawet śpiewał takie przyjemne piosenki, jak „Regurgitated Guts”. Zresztą „Scream Bloody Gore” to naprawdę „gówniane” nagranie – nie thrashy-trashy, lecz prawdziwy gówniany death metal. Produkcja, teksty, cała sprawa. Ta płyta jest bardzo ohydna i nieodpowiednia. I to jest to, co w tym wszystkim kocham. Chciałem tym samym uczcić wczesny okres twórczości Death i w pewien sposób odebrać nieco tej spuścizny dla nas, ludzi death metalu, którzy są bardziej nastawieni na

60

7g C nr 38 C 02/2015

agresję niż progresję. Na „Savage Land” słychać niezaprzeczalny wpływ starego Death, szczególnie trzech pierwszych płyt, ale czy było jeszcze coś? Czy mógłbyś wymienić żelazną 10 albumów, bez których nie byłoby Gruesome? — 1. Death „Leprosy” 2. Death „Leprosy” 3. Death „Leprosy” 4. Death „Scream Bloody Gore” 5. Death „Spiritual Healing” 6. Death „Mutilation” demo 7. Mantas „Death By Metal” demo 8. Massacre „Chamber of Ages” demo 9. Possessed „Seven Churches” 10. Slayer „Show No Mercy” Czy właśnie te zespoły byłyby dla ciebie wymarzonym składem, z którym chciałbyś dzielić koncertową scenę? — Gdyby byłaby taka możliwość, to skład koncertowy marzeń wyglądałby zupełnie inaczej: Metallica, Iron Maiden, Deep Purple, Thin Lizzy, Angel Witch, Amebix, Celtic Frost, Hellhammer, Bathory. Skoro wśród nagrań, które wpłynęły na Gruesome wymieniłeś przed chwilą demówki Death, Mantas i Possessed, to czy załapałeś się na pierwsze lata wymiany taśmami i materiały demo rozsyłane na kasetach? — Cóż, do death metalu wszedłem dosłownie zaraz po minięciu okresu wymiany taśmami. Tak naprawdę w momencie, kiedy to wszystko stopniowo zwijało żagle. Kiedy wychodził „Scream Bloody Gore”, miałem zaledwie 11 lat, więc tak naprawdę w pełni nie rozumiałem Death, dopóki w wieku 13 lat nie usłyszałem „Leprosy”. W tamtym czasie tak na dobre wgryzłem się w scenę, kiedy miałem 15 lat i większość klasycznych zespołów, jak Entombed, Morbid Angel, Carcass, Terrrorizer, itd., wydawało swoje przełomowe albumy. Podniecenie deathmetalową eksplozją tamtych dni zostało ze mną na całe moje życie. Taśmami zacząłem się wymieniać z wieloma zespołami, które powstały w tym

samym czasie, co Exhumed, chociaż, wtedy nadal istniało kilka znakomitości. Większość z tych młodych kapel dość szybko zniknęła, ale ja nadal uwielbiam materiały demo takich kapel, jak Funeral Feast, Excavation, Necrony, Execration (usa), Obliveon i wielu innych. „Savage Land” to pełen szacunku hołd poświęcony pamięci Chucka „Evil” Schuldinera. Czy nadal pamiętasz wrażenia, uczucia, okoliczności twojego pierwszego spotkania z jego twórczością, bo wiek już znamy (śmiech)? — Cóż, tak jak powiedziałem przed chwilą, zajęło mi to trochę czasu, żeby „dostać się” do Death i zrozumieć, że to, czego słuchałem, nie miało nic wspólnego z hard core, punk czy thrash – słuchałem death metalu. Byłem w ogromnym szoku, totalnie uzależniony. Jako nastolatek spędzałem wiele godzin na nauce wszystkich riffów ze „Scream Bloody Gore”, „Leprosy” i „Spiritual Healing”. W momencie, gdy wychodził „Human” byłem już zajęty pisaniem materiału dla Exhumed, więc trochę przespałem tamten okres. W utworze „Closed Casket” solo gościnnie zagrał James Murphy, gitarzysta na „Spiritual Healing” Death i „Cause of Death” Obituary. Trudno było go zaprosić do pomocy, no i jak mu się podoba „Savage Land”? — Nie bardzo musieliśmy zabiegać o jego pomoc, ponieważ lata temu James pracował ze mną przy pierwszych nagraniach Exhumed i Dekapitator, więc cały czas pozostawaliśmy w kontakcie ze sobą, przez Facebook i takie tam. Myśleliśmy, że, jak będziemy mieć go zaangażowanego, nada to całemu albumowi jeszcze większego uczucia obcowania ze starym Death. Taka była cała idea. On podszedł do tego bardzo entuzjastycznie i, gdybyśmy mieli więcej czasu, pieniędzy, a mniej logistycznych przeszkód, to mógłby o wiele bardziej się w to wdrożyć, co byłoby bardzo miłe. Tak się stało, że jestem superpodekscytowany, że James się w to zaangażował. Osobiście, było to dla mnie bardzo szczególne. Uważasz, że legiony fanów Death i Chucka Schuldinera, spojrzą przychylnym okiem, a raczej uchem, na to, co stworzyliście na „Savage Land”?


Przejdźmy do czegoś bardziej przyjemniejszego, czyli komiksów, których jesteś wielkim fanem. Byłbyś w stanie wymienić 10 najlepszych komiksów wszech czasów, twoim zdaniem? — To naprawdę trudne pytanie. Siedzę głęboko głównie w czymkolwiek, co stworzył Jack Kirby, a w szczególności jego dorobku z lat 70-tych, jak Forever People, New Gods, The Eternals, Captain America Omac, 2001: A Space Odyssey; takie rzeczy. Lubię wiele tradycyjnych tytułów o superbohaterach, jak Fantastyczna Czwórka, ale zawsze byłem zagorzałym fanem Avengers, więc to naprawdę dziwne patrzeć na sukces filmów na ich bazie. Lubię też sporo zabójczych, mainstreamowych komiksów, jeżeli to ma sens. I niekoniecznie chodzi tu o komiksy w stylu Indie, lecz starsze dziwaczne tytuły, jak Granta Morrisona Animal Man, Doom Patrol, The Invisibles, etc. Już nie czytam tak wielu nowych wydawnictw, ale lubię Bulletproof Coffin Shaky’ego Kane’a tak samo, jak wiele rzeczy z serii Civil War, które zrobił Marvel, a która będzie podstawą do nowego filmu o Kapitanie Ameryka. Czekam na niego z mokrymi gaciami. Uwielbiam klasycznych artystów, jak Jim Steranko, Neal Adams, John Byrne, etc. Kiedy hurtowo zaczęto produkować komiksy o superbohaterach, naprawdę znienawidziłem ten rodzaj komiksów i całkiem wyłączyłem się z nowości komiksowych, zwłaszcza gdy wszystko stało się kolekcją sztuczek, a nie prawdziwymi dobrymi historiami, jak to było w latach 90-tych.

— Mam nadzieję, że ludzie to polubią. Cały czas jestem zaskoczony, że ludziom się to bardzo podoba, tak samo, jak wczesne nagrania Death. Mimo wszystko zawsze widziałem Gruesome jako pewien rodzaj nowinki, ale wydaje się, że to wszystko zaczęło żyć własnym życiem. Po prostu zrobiłem to nagranie, bo myślałem, że będzie to dobra zabawa bez jakichkolwiek większych oczekiwań. Szczerze mówiąc, byłem trochę zaniepokojony, że ludzie będą mi zarzucać chęć zarobienia na śmierci Chucka lub coś w tym stylu. Staraliśmy się jak najlepiej, by zrobić to z szacunkiem i, by było jasne, że robimy to jako maniacy Death i celowo składamy hołd dla tych pierwszych płyt. Czy w takim razie Gruesome powinien być traktowany jako tribute band, czy prawdziwy zespół z krwi i kości? — To wszystko zależy od indywidualnego podejścia, jakkolwiek ludzie chcą to zobaczyć, naprawdę. Ja to traktuję jako tribute band, ale już planujemy koncerty i nowe nagrania, więc z pewnością przechodzimy na terytorium „prawdziwego zespołu” (śmiech). Kurczę, czyli jestem gdzieś po środku. Wiem, że w 1993 roku przestałeś na bieżąco śledzić, co piszczy w death metalu, przestałeś być fanem jego formy po tym roku, bo po prostu nie brzmiał tak, jak lubisz. Czy nadal uważasz to samo, gdy mamy przepiękny powrót death metalu starej szkoły, a Gruesome jest jego niezaprzeczalną częścią? — Tak, dla mnie death metal zmienił się w 1993 roku i każdy zaczął kroczyć drogą wydeptaną przez Cannibal Corpse oraz Suffocation, i podczas gdy kocham te zespoły, to słuchanie hurtowej ilości wariacji w tym stylu nie było już tak interesujące. Zawsze byłem kolesiem w stylu Entombed, Carcass, Napalm Death, Repulsion, Death, a death metal zaczął być dla mnie zbyt techniczny. Podoba mi się kilka nagrań z tego okresu, jak „Slaughter of the Soul” i takie tam, ale ogólnie, od tamtego czasu, jak dla mnie, nic takiego wielkiego nie pojawiło się w death metalu. Na pewno mamy teraz wielkie zainteresowanie odrodzeniem oldschoolowego death metalu, co jest naprawdę fajne. To wszystko jest

częścią 20-letniego cyklu nostalgii, która jeszcze kilka lat temu odświeżyła kariery thrashmetalowych zespołów, ale zobaczymy, czy ozdrowienie death metalu starej szkoły stanie się równie modne. Debiutancki album Gruesome przypadł akurat na 25-lecie działalności Relapse Records. Mógłbyś podsumować te lata współpracy, w końcu Exhumed na długo zadomowił się w stajni Matthew? Zawsze było różowo, a może pojawiły się drobne zgrzyty? — Zawsze miałem świetne relacje z Relapse, a praca z nimi nigdy nie drenowała mózgu. To miło mieć po swej stronie wydawcę, który jest stały przez tak długie lata. Lubię Relapse, ponieważ niekoniecznie lubię każdy zespół, w który włożyli kasę, ale szanuję to, co robią i mogę zrozumieć, dlaczego ktoś chciałby być częścią tego wszystkiego. Na pewno nie mogę powiedzieć, że większość wytwórni jest ich rozmiarów i klasy. Twój dziadek był weteranem II wojny światowej i wojny koreańskiej. Czy jego wspomnienia i opowiadane historie miały jakikolwiek wpływ na problematykę tekstów Exhumed lub Gruesome? — To na pewno odegrało rolę na ostatnim albumie Exhumed „Necrocracy”, a w szczególności w utworze „Coins Upon the Eyes”, który był zainspirowany starzeniem się moich dziadków i ich problemów związanych z opieką zdrowotną oraz systemem emerytalnym w naszym kraju. Dziadek był katalizatorem, ale wojna już bezpośrednio nie. Egzekwowanie przez niego wojskowego i prawnego zaplecza wprowadzanego w życie nauczyły mnie bardzo wiele jako dzieciaka i ukształtowały sposób myślenia, przynajmniej na tyle, żebym zrozumiał ten rodzaj autorytetów i, jak trzymać się z dala (głównie) od kłopotów, nawet wtedy, gdy łamałem zasady i prawo. On nauczył mnie, jak być cwaniakiem ulicznym, inteligentnym i czujnym, żeby nie brać od nikogo byle gówna. Dziadek opowiadał mi także mnóstwo ciężkich dowcipów (śmiech).

Dużo czasu spędzasz również na oglądaniu sportu. Masz jakieś ulubione dyscypliny, no i co z aktywnym uprawianiem którejś z nich? — Kocham futbol amerykański, chociaż moja ulubiona drużyna Oakland Raiders od ponad 10 lat daje dupy na całej linii. Na szczęście, moja ulubiona drużyna baseballowa San Francisco Giants miała wspaniałą serię trzech tytułów mistrzowskich World Series w ciągu ostatnich 5 lat. Lubię też hokej i koszykówkę, ale zaczynam mieć coraz mniej czasu na oglądania tych wszystkich gier, a co dopiero na ich uprawianie (śmiech). A może, dlatego że sporo czasu spędzasz w kuchni (śmiech)? Pichcisz w domu, pichcisz w trasie, a Europę uważasz za niesamowitą, jeżeli chodzi o jedzenie. Co więc szef kuchni Matt poleci nam do jedzenia? — Jestem uzależniony od meksykańskiego i japońskiego jedzenia, które, jak sądzę, jest dla mnie bardzo kalifornijskie. Przyrządzam mnóstwo przedziwnych tacos i staram się robić dużo sałatek i tego typu rzeczy, żeby zrównoważyć całe piwo, które wypiłem (śmiech)! W sumie, to lubię każdy rodzaj kuchni, od francuskiej przez koreańską aż po etiopską. Po prostu jem cokolwiek i wszystko. Kocham niemieckie jedzenie, jeżeli jest dobrze zrobione. Jestem maniakiem schweinshaxe, golonki. Ona jest taka dobra. To zapraszam do Polski na flaki, schabowego i bigos. — (śmiech) Trzymam za słowo. Dzięki, za poświęcony czas i twoje mądrości narodów. — Dzięki za wywiad i wsparcie. Naprawdę to doceniam. Zdrówko! C

A czy cierpiał na zespół stresu pourazowego, jak na przykład Chris Kyle – najskuteczniejszy snajper w historii amerykańskiej armii, zastrzelony w 2013

61

www.fb.com/gruesomedeathmetal C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

roku przez żołnierza chorego psychicznie, któremu pomagał? — Nie, sądzę, że większość ludzi z tamtego pokolenia nie było w pełni świadoma istnienia czegoś takiego jak ptsd (ang. posttraumatic stress disorder – dop. M.). Nie to, że nie istniał wcześniej, ale sądzę, że nie doszłoby do zdiagnozowania tego zespołu u mojego dziadka, nawet jeśliby go miał. Służył w marynarce wojennej i nie spędzał wiele czasu w bezpośredniej walce, ponieważ pracował głównie przy „mechanicznych” operacjach niszczyciela, na którym służył.


W ramach Black Magick Rites 3 kwietnia, jakże wymownie w Wielki Piątek, grecki Acherontas po raz pierwszy zawitał na polskie ziemie, by po wrocławskim koncercie spokojnie móc powtórzyć za Gajuszem Juliuszem Cezarem – Veni, vidi, vici. Przybyli, zobaczyli i zwyciężyli dzięki natężeniu okultystycznej celebry, chociaż sami odcinają się od etykietowania ich uduchowionym black metalem. Za to nie negują przeszłości w Stutthof – w końcu dla Acherontasa V. Priesta każdy lewak to komunista. ↔ Cześć V. Priest! Na wstępie muszę pogratulować wam wspaniałej celebracji rytuału. — Wielkie dzięki. Odwiedzenie twojego kraju po raz pierwszy jest wspaniałym doświadczeniem. Występ rozpoczęliście, jak i zakończyliście, specjalnego rodzaju obrzędem, bardzo podniosłym, mistycznym, przepełnionym intonowaniem okultystycznych zaklęć. Dlaczego zdecydowaliście się włączyć te tajemne rytuały do koncertowego setu? — Zawsze występujemy na żywo, w takiej formie, jak widziałeś we Wrocławiu. Dla nas black metal nie jest rozrywką i imprezą, ale filozoficznym wyrażeniem przez Sztukę – Black Metal. To jest istotna różnica w black metalu wśród innych rodzajów i gatunków na metalowej scenie. Pamiętajmy i darzmy szacunkiem wczesne lata 90-te. Co nie powinno dziwić, ponieważ, jak sam powiedziałeś „Ma-IoN (Formulas Of Reptilian Unification)” stanowi klucz do odblokowania głęboko ukrytych tajemnic, dalekich od nowoczesnej degradacji współczesnego cyrku, tak zwanej hipsterskiej okultystycznej blackmetalowej sceny pełnej imbecyli. Wciąż stoicie po stronie black metalu, który jest duchowym przeżyciem z wręcz alchemicznym namaszczeniem… — Nie mówię, że każdy zaangażowany w scenę black metal kroczy okultystyczną ścieżką. To nie jest logiczne. Ale dla kogoś, kto poważnie traktuje blackmetalową scenę, myślę, że jest to zdrowe i logiczne podejście. Nie pamiętam, by na początku lat 90-tych black metal był żartem. Nawet, jeśli większość legend z przeszłości stało się przerażającym żartem. Czystość została utracona. Tajemniczość i niebezpieczeństwo tej muzyki została znisz-czona, kiedy na scenę wkroczył biznes i marketing oraz wszystkie rockowe gwiazdy z lat 90-tych ujawniły swoje prawdziwe twarze przez Internet. Sieć jest trucizną, ale za to ujawniła maski wielu fałszywych i żałosnych jednostek. Sława i pieniądze zawsze były rakiem toczącym metalową scenę i motywacją ludzkiej natury. Gdy występowaliście we Wrocławiu właśnie kończył się Wielki Piątek, religijne święto chrześcijan upamiętniające ukrzyżowanie Chrystusa i jego śmierć na Kalwarii. Czy z tego względu przywiązywaliście większą wagę do tego koncertu? — Nie, zostawiłem to dla tanich, dziecinnie antychrześcijańskich zespołów. Dlaczego mielibyśmy dodawać ważności czemuś, co jest martwe? Wiesz, u nas cały czas, niestety, jedno ma związek z drugim. Z tego względu, że Polska to w większości katolicki kraj, chrześcijanie przez swoje szantażowanie i protesty nieraz doprowadzili do odwołania koncertów, jak choćby ostatnie Vadera, Behemotha czy Pandemonium. Podejrzewam, że w Grecji nie borykacie się z podobnymi problemami? — Nie. Wszakże Grecja pozostaje chrześcijańskim krajem, ale nie w tak fanatycznym stopniu, jak u was. Chociaż ślepe stado ludzi postrzega tę różnicę jako przekleństwo, a ja się z tego tylko cieszę. Wyobraź sobie świat pełen drapieżników. Ofiara jest przyjemna.

62

7g C nr 38 C 02/2015

A co sądzisz o ortodoksyjnym podejściu do religii i wiary? — Spędziłem wiele lat na studiowaniu ukrytych korzeni chrześcijaństwa, miałem wystarczająco dużo czasu do odkrycia wielu rzeczy, dlatego wiem, przeciwko czemu staję. Mimo że istnieje wiele zapomnianych starożytnych tradycji, które zostały przejęte i przykryte przez tę religię, co mimo wszystko doprowadziło mnie do wiedzy. Dlatego też na waszym ostatnim albumie „Ma-IoN…” czerpiecie z symbolizmu wielu religii oraz mitologii – Starego Testamentu, starożytnej Grecji, Egiptu, Mezopotamii/Sumeru, religii wedyjskiej, satanizmu, nekromancji, smoczych czarów, astralnego wampiryzmu, Kabały… Ech, dużo tego… Jak to wszystko wsadzić w jeden zespół, żeby nie wyszedł bezsensowny bigos? — Gdy wyszedł ten album, postanowiłem nie ujawniać nic więcej na temat filozoficznego podłoża i zaplecza nowego dzieła. Naszą misją zawsze było wyrażenie naszej Wewnętrznej Otchłani poprzez muzykę, która jest dla nasz Sztuką. Wszystko po to, aby Sen stał się śmiertelny i zobaczyć to, co jest ukryte za cieniami znaczenia, by ogarnąć ich potencjał poprzez nasze Jądro założeń. To, co chcemy ujawnić i wyrazić poprzez nasze ceremonie jest łatwe do wyszukania i odkrycia przez wibracje naszej Sztuki i to, co odkrywamy w bookletach bogatych w teksty i filozoficzne cytaty.

Lepiej jest, by każdy stworzył indywidualnie własny sen i Podróż niż oferując mu „gotowe słowa”. Jestem zdegustowany współczesną sceną, gdy w każdym wywiadzie członkowie takich zespołów opowiadają, jak to oni dają wykłady z okultyzmu poprzez kopiowanie i wklejanie tego, co przeczytali w książkach w formie pdf. Okultyzmu oznacza coś ukrytego. To proste. Nowym album aż tętni od różnych drgań i wpływów, jednak jest poświęcony przede wszystkim Smokowi Matce. W kontekście tego, co przed chwilą powiedziałeś zapewne nie zdradzisz o niej nic więcej? — Nie, to jest zbyt osobisty temat. Ta Podróż jest samotna. A jak ten konglomerat źródeł przejawia się w kompozycjach? — To moja dzienna i nocna strona życia oraz działalności przejawiają się w muzyce. Moja muzyka jest zwierciadłem mojej wewnętrznej Jaźni. Wiem, że wszystko, co stworzył Acherontas zawiera teksty i filozofię bazującą na osobistych doświadczeniach. Jednak, czy na „Ma-IoN…” są elementy prawdziwych rytuałów i praktyk okultystycznych, szamanizmu? — Masz rację. „Ma-IoN…” to sen i święto obejmujące wewnętrzne brzmienia uwolnienia.


Cały czas kontynuujesz swoją twórczą wspinaczkę, ale paradoksalnie schodząc coraz głębiej w otchłań podziemnego, okultystycznego świata. Uważasz, że w przypadku Acherontas jesteś w stanie przekroczyć jeszcze więcej granic, jeszcze głębiej zanurzając się w tą nieprzejednaną otchłań? Czy dla Acherontas są jeszcze jakieś ograniczenia? — Nie. Limity i hamulce umysłu są dla tych, którzy przekroczyli ścieżkę religii śmierci. Duch i sztuka muszą być wolne, a granice muszą być przełamane, więc rozwiązanie i kreacja jest hymnem Czarnoksiężnika. Naszym celem zawsze jest coraz głębsze zanurzanie się w zakazanej Gnozie i Mądrości. Ostatnio grecka, blackmetalowa scena jest bardzo charakterystyczna ze względu na bardziej ezoteryczne podejście do muzyki, jak i samych występów na żywo. Wiem, że Devathorn odcina się od łatki okultystyczny black metal. Co z Acherontas? — Używałem tego terminu od 2001 roku, ale już nie lubię korzystać z tej etykiety. To wszystko zostało zanieczyszczone przez nowy trend duchowego, okultystycznego black metalu. Już od pierwszych dni naszego istnienia, jak zapewne dobrze pamiętasz, nie chcieliśmy być częścią jakiejkolwiek sceny, która została zaakceptowana przez skorumpowane masy. Wiele blackmetalowych zespołów, nawet tych pionierskich, obecnie postanowiło być bardziej zróżnicowanych pod względem ideologii, odchodząc od „tradycyjnego” czczenia Diabła i satanistycznych poglądów. Jak oceniasz te zmiany względem drugiej fali black metalu? — Jeżeli jest to u nich prawdziwe, to w porządku, ale większość z nich robi to, by dołączyć do nowego trendu. Rozejrzyj się wokół siebie. Czy muzyka będzie wspaniała, jeżeli będzie miała wokół siebie oczekiwaną aurę? Nie sądzę. Spotkałem na scenie wiele tak zwanych legend i idoli, którzy jedynie napawali mnie śmiechem, a na drugim biegunie spotkałem kilka osób o „niskim profilu”, które okazały się bardzo interesującymi indywidualnościami. Gdzie, ci nagle oświeceni ludzie, wielcy czarnoksiężnicy black metalu, byli przez ostatnie 10-15 lat? Byli przy ówczesnym trendzie, który scena zadeklarowała w tamtym okresie. Nagle scena pełna jest oświeconych ludzi, którzy piszą teksty, książki, tworzą Świątynie i wypowiadają wielkie słowa o Boskości?! Weź przestań… Przed 13 laty pisaliśmy teksty pod wpływem pracy nad astralnymi snami i ludzie pytali nas, czy za tym wszystkim stoi astrologia. A teraz nagle wszyscy wielbią Matkę Smoka, stając się wiernymi wyznawcami Hindu i Wschodu. Świętokradztwo!

Nadal uważasz, że zespół, który nie zmienia filozofii, stojącej za jego muzyką, nie wchodzi w światła wielkich reflektorów i „tanich” marketingowych zagrań, nadal może pozostać podziemny, będąc nawet w największej wytwórni? — Tak. Zespół jest podziemny ze względu na swoją estetykę, ideologię, podejście do życia, postawę, a nie wytwórnię, w której jest, ilość sprzedanych płyt lub zagranych koncertów. Czy można powiedzieć, że to, co na ciebie wpływa jest tym samym, co przed laty, a może twoje inspiracje zmieniły się przez te wszystkie lata? — Te same. Tylko ich ewolucja poszła naszą własną drogą, odkrywając odmienne tunele w przeszukiwanie mrocznej strony. Wiem, że jesteś przeciwny zażywaniu narkotyków i spożywaniu alkoholu w swoim życiu, ponieważ twoje ciało to Świątynia twojej duszy. Brzmi jak pewien rodzaj okultystycznego straight edge? — Słuchaj, nie jestem przeciwny ludziom, którzy zażywają narkotyki. Naprawdę mam głęboko w dupie, co ludzie robią ze swoim życiem. Powiedziałem to w kontekście sytuacji, w której blackmetalowa scena została opanowana przez większość, która widzi sztukę black metalu jako drogę do dobrej zabawy, używaniu narkotyków, alkoholu, groupies i tego typu rzeczy. Priorytetem dla większości z nich nie jest wystąpić na żywo z podejściem rodem z początku lat 90-tych, by stworzyć najwyższe, uświęcone cele. 90% tych ludzi zakłada zespół tylko po to, by się świetnie bawić, a nie po to, by tworzyć. Jeżeli ktoś chce zażywać narkotyki, to jego sprawa. Wspieram ideę, by nigdy nie zaprzestawać tego szaleństwa ludzkości używającej śmiercionośnego uzależnienia, by osiągnąć oczyszczenie. Popieram motto, by siła rządziła nad słabością, a spryt nad siłą. Życie jest testem na inteligencję. Mam wielu przyjaciół, którzy zażywają narkotyki i nie mam z tym problemu. Na dziesięciu, dwóch z nich używa ich na potrzeby duchowe. Reszta powie to samo, ale są uzależnieni. Popieram, aby cieszyć się życiem, łamiąc macierz fałszywego światła, które mieszka w naszym przyziemnym życiu. Otwieranie nowej iluzji za pomocą narkotyków, w istniejącej już iluzji doczesnego życia nie jest ewolucją. Wszyscy teraz gadają, że narkotyzują się dla celów duchowych, co jest wielkim kłamstwem. Dążę do jasności umysłu i przytomności, by wychwalać moje jestestwo. Jeżeli ktoś chce być zniewolony, niszcząc sobie życie, wspieram to. Nie obchodzi mnie to. Natura

sama w sobie jest surowa i potężna. Drapieżnicy ponad ofiary. To proste. Użyj swojej Woli. Twoja wewnętrzna siła jest w stanie przezwyciężyć słabość umysłu i osiągnąć założone rezultaty na twojej drodze. Jeżeli potrzebujesz tak tanich sposobów do, na przykład, doświadczenia opuszczenia własnego ciała, to jest to oznaką słabości. Można mnożyć przykłady osób, które poszły narkotyczną ścieżką i zmarły przez swoją słabość. Istotą jest pokonać wszelkiego rodzaju narkotyki, które społeczeństwo oferuje, by tobą manipulować. To jest prawo Woli i Wybranych. A propos wybranych i manipulacji, lubisz politykę jako wspaniałą drogę do manipulowania masami. Co więc myślisz o obecnym rządzie Grecji, który wraz z premierem Alexisem Tsiprasem ma być lekiem na całe zło? — Każdy musi mieć polityczny sposób myślenia, jak zwykli mawiać starożytni greccy filozofowie. Jest różnicą mieć swoje własne poglądy i filozofię, niż być owcą ze swoimi śmiertelnymi punktami widzenia bez jakiejkolwiek istoty politycznej. Najgorszym jest powierzyć swoje przetrwanie, życie i nadzieję w to, co którykolwiek z rządów zaoferuje. Współczesna lewica… Bez komentarza… Ja tylko wiem, że lewacy to zawsze komuniści. Ci nowomodni lewicowcy, którzy używają elementów z jakiejkolwiek filozofii, by stworzyć dla każdego fałszywe poglądy polityczne, przyprawiają mnie o salwy śmiechu. Chociaż zmieniliście nazwę na Acherontas, nadal darzycie wielką estymą okres pod szyldem Stutthof, co udowadniacie, grając na żywo utwory z tego etapu i… chociażby teraz, we Wrocławiu, noszą wszyscy, jak jeden mąż, specjalne polówki Stutthof… — Nigdy nie żałowałem tego, co zrobiłem. Żałuję tylko tego, czego nie zrobiłem. Jesteśmy dumni ze wszystkich swoich dokonań i wszystkich zwolenników naszego sabatu czarownic, którzy chcą usłyszeć dużo materiału z okresu Stutthof. My również, więc oto jesteśmy. Niestety, Saevus Helcath nie mógł pojawić się na Back Magik Ritual Tour ze względu na harmonogram pracy w szkole średniej, w której jest nauczycielem. A co w twoim przypadku, co robisz, żeby się utrzymać, opłacić rachunki, itp.? — Pracuję w firmie zarządzającą sprzedażą. Dziękuję za twój czas i mądrości. — Wielkie dzięki za ten wywiad. C

Mimo że grecka scena black metal jest silniejsza niż kiedykolwiek, dzięki starym bogom i nowym demonom, to czy na waszym podwórku ta dewaluacja waszych wartości również ma miejsce? Wskazałbyś do odstrzału jakichś sezonowców? — Tak, w naszą scenę weszła w ostatnich latach dobra jakość, ale równocześnie pojawiła się duża ilość Cyrku, chcąca być gwiazdami rocka. Najlepiej ich olać. A czy nie jest to wina w pewien sposób intelektualizacji black metalu? Czy black metal może lub nawet powinien być racjonalny i zrozumiały? — Nie. Ta muzyka zawsze była zarezerwowana dla nielicznych i w takim stanie powinna pozostać. Masy mogą jarać się heavy i thrash metalem, czy też muzyką popową. Czyli nic się w tej kwestii u ciebie nie zmieniło, nadal obstajesz przy tym, że black metal jest zarezerwowany dla elity? — Jest to romantyczne podejście, ale – tak! I popieram to. Jestem „romantyczną”, idealistyczną osobą, nawet w tych dniach panowania Kali Yugi, wieku kłótni i hipokryzji. Wydaję się być dziwny dla ludzi mnie otaczających. World Terror Committee to jeden z głównych wydawniczych motorów napędowych blackmetalowych zespołów, które stawiają na wyróżniające brzmienie i koncept. Chyba dobrze wam w niemieckiej wtc? — To bardzo dobra wytwórnia, która na poważnie podchodzi do tego, czym jest i powinien być black metal.

63

www.fb.com/pages/Acherontas/144671698890576 C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Pytanie zapewne skazane na porażkę, ale… czy należysz do jakichś tajemnych stowarzyszeń, zjednoczeń, społeczności okultystycznych? — Tak, ale nie mogę więcej ujawnić. Przepraszam…


Genialna jest muzyka Cemetery Fog, te dwie ep-ki, które zostały wydane za sprawą Iron Bonehead Productions dosłownie miażdżą mosznę. Nie wierzycie, to posłuchajcie. Sam zdziwiłem się, jak bardzo wciągnęła mnie muzyka Finów, wszak, na co dzień gustuję w odmiennej stylistyce. Niestety J. Filppu okazał się bardzo enigmatycznym rozmówcą, na wiele kwestii spuścił zasłonę milczenia, o innych opowiedział półsłówkami. No cóż, jego wola, w sumie to muzyka ma mówić sama za siebie, jednak, czy ktoś sięgnie po Cemetery Fog zachęcony takim entuzjazmem jego twórców, jaki zaprezentowali poniżej? ↔ Kiedy usłyszałem „Shadows from the Cemetery” po raz pierwszy miałem nieodparte wrażenie, że mam do czynienia z zespołem z uk, a nie z Finlandii. Często zdarza się wam słyszeć takie porównania do starej angielskiej szkoły doom/death metalu? Nie irytują was te zestawienia? — Ludzie bardzo często porównują nas do zespołów z brytyjskiej sceny death/doom, odbieramy to jako komplement. Patrząc na wasze fotki, widać, że jeszcze z was młokosy, więc skąd się u was wzięła miłość do tej muzyki, jakże mało popularnej wśród dzisiejszej młodzieży? Myślałem, że tylko stare pryki wychowane na doom metalu z lat 80-tych i 90-tych doceniają takie granie i tylko ich cieszy tworzenie takich dźwięków… — Kiedy miałem 15 lat, mój brat przedstawił mnie z „Dance of December Souls” Katatonii. Z kolei kuzyn sprezentował mi na urodziny „Turn Loose the Swans” My Dying Bride. To była miłość od pierwszego wejrzenia, więc zacząłem słuchać kilku innych zespołów z tego gatunku. Zanim swoje materiały zaczęliście wydawać w Iron Bonehead, nagraliście jeszcze dwa materiały demo.

64

7g C nr 37 C 02/2014

Powiedz mi, jak ma się do nowszego stuffu zawartość „Journey to Hell” i „Sepulchral Full Moon”. Recenzenci podkreślają, ze pierwsze dema były bardziej blackmetalowe, prawda to? — W porównaniu do naszego najnowszego, najbardziej dojrzałego materiału styl „Journey to Hell” to wolny, prymitywny black/death/doom, podobnie jak „Sepulchlar Full Moon”, które jest demem z próby. Utwory z „Journey to Hell” znalazły się również na „Sepulchral Full Moon”, czy to te same wersje, czy na potrzeby drugiego demo zmienialiście je w jakikolwiek sposób? W ogóle, czemu miał służyć ten zabieg nagrywania ich po raz drugi? — Jak już powiedziałem wcześniej, „Sepulchlar Full Moon” to materiał z próby, zawierający próbne wersje naszych utworów. Bardzo podoba mi się linia klawiszy, świetnie podkreśla przerażający i mroczny klimat waszej muzyki. Jest w nich coś niepokojącego, coś, co sprawia, że włos jeży się na głowie i ciary chodzą po plecach. Nie sądzisz, że w pewien sposób nawiązują do klawiszowych podkładów blackmetalowych wydawnictw lat 90-tych? — Za partie keyboardu odpowiada mój kuzyn, który

nagrał je jako muzyk sesyjny – on jest starszy od nas i słucha dużo black metalu właśnie z lat 90-tych. Dlatego też słyszysz te wpływy w jego muzyce. Kolejnym patentem, który cieszy ucho są kobiece wstawki wokalne, które świetnie wkomponowują się w ten bardziej melodyjny sznyt waszych kompozycji, a jednocześnie świetnie wzbogacają dźwiękowy koloryt muzyki. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się po was takiego zabiegu, bo kojarzy się on z bardziej miękką i lekką muzyką niż ta w Cemetery Fog. — Wokalistka to nasza przyjaciółka. Pomysł zaczerpnęliśmy z „Gothic” Paradise Lost i od fińskiego Unholy. Utwór z kobiecymi wokalami opowiada historie ducha kobiety, dlatego też kobiecy głos doskonale tam pasuje. Wasza muzyka cały czas się zmienia, ewoluuje, czy to znaczy, że ciągle poszukujecie swojego własnego stylu, czy może bardziej jest to rozwój z pierwotnej struktury ku bardziej wyrafinowanej płaszczyźnie? — Każdy z nas rozwija się jako muzyk, także mój sposób komponowania utworów bardzo się rozwinął. Naszym celem jest uzyskanie autentycznego melodyjnego stylu zespołów death/doom z uk.


Powiedz mi, jak przebiega u was proces komponowania utworów, macie regularne próby i jammujecie, a może przynosicie już gotowe partie i łączycie je wtedy w całość? Zawsze zgadzacie się między sobą, co do kierunku, jaki obiera wasza muzyka, odrzucacie jakieś pomysły, bo nie pasują do cf, czy tak długo je zmieniacie aż wam odpowiadają? — Nie mamy regularnych prób. Piszę wszystkie kawałki sam, a podczas naszych prób wykańczamy je już wspólnie. W wywiadzie powiedzieliście, że w studio można zrealizować więcej wizji niż na próbach, rozumiem, że mówiłeś to w kontekście samej studyjnej techniki nagrywania, kiedy to sprzęt daje większe możliwości? Przecież nagrywanie w najlepszym studio nie sprawi, że gówniana muzyka stanie się świetną. Wszystko rozbija się o to, czy ktoś ma ten dryg do komponowania czy nie, czyż nie? — Co? Nasze wyposażenie studia jest bardzo stare, nie mamy żadnego nowszego sprzętu, który ułatwiłby nam nagrywanie czy coś takiego. Najważniejsze jest to, aby grać dobrze. Pozostając jeszcze przy nagrywaniu, to bardzo podoba mi się analogowe brzmienie, jakie uzyskaliście na swoich materiałach. Nie kusiło was, aby zabrzmieć bardziej nowocześnie, wykorzystać ten cały sprzęt zgromadzony w studio? — Nie możemy sobie pozwolić na lepszy sprzęt, dlatego też nagraliśmy materiał z takim, a nie innym brzmieniem, na jakie pozwalał nam sprzęt, który mamy. Archaiczna i pierwotna energia emanuje nie tylko z samej muzyki, ale jest ważnym czynnikiem każdego elementu związanego z zespołem. Mam tu na myśli

oprawę graficzną i wasz image. Wszystkim tym nawiązujecie do starych czasów, do starych zespołów, płyt, itd. Mam rozumieć, że w ogóle nie interesuje was, co dzieje się obecnie na metalowej scenie i żyjecie jedynie przeszłością? — Oczywiście, że interesują nas „dobre rzeczy” na dzisiejszej metalowej scenie, ale jesteśmy zafascynowani tym, jak się grało w starych czasach. W sumie, nie żyjemy ani w przeszłości ani w teraźniejszości, po prostu tworzymy muzykę i żyjemy nigdzie. Podobno na pełnym albumie ma pojawić się jeszcze więcej melodii niż dotychczas? Rozumiem, że nie jesteście przeciwnikami dobrze wykorzystanej melodii w metalu? Z drugiej strony nie obawiasz się, że zbyt duża liczba linii melodycznych sprawi, że materiał będzie zbyt „ładny” i „przystępny”? — Tak, nowy album prawdopodobnie będzie trochę bardziej melodyjny, zobaczymy. Nawet, jeśli będzie naprawdę melodyjny to i tak ciągle będzie to dobra rzecz. Po latach zapomnienia wydaje się, że doom/death powoli wraca do łask, ludzie bardziej zwrócili się w stronę doom, widać to też na scenie blackmetalowej, gdzie ostatnio wysyp zespołów doom/black jest dosyć intensywny. Nie sądzisz, że może to być kolejna moda, która za chwilę przeminie? — Powiem, że death/doom nigdy nie będzie modny nawet wtedy, kiedy pojawiłoby się sporo nowych zespołów w tym gatunku. W jednym z wywiadów ludzie ze Slugathor polecali cf, cieszą was takie uprzejmości ze strony innych fińskich zespołów? Powiedz mi, jakie są relacje między zespołami na fińskiej scenie? Pytam, bo w Polsce różnie to bywa… — W undergroundzie fińskie zespoły mają zazwyczaj

dobre relacje między sobą na przykład fiński Witchcraft to nasi dobrzy przyjaciele. My pomagamy innym, a ci z kolei pomagają nam, gramy wspólne koncerty, etc. Cały czas mówicie, że death metal będzie nierozerwalną częścią waszej twórczości. Czy myśleliście o inkorporacji do muzyki cf innych elementów, niekoniecznie stricte metalowych. Macie swoje inspiracje, jeśli chodzi o to, co robicie w cf, czy wystrzegacie się wzorowania na innych? — Mamy wiele różnych pomysłów, zobaczymy, co z tego wyniknie. Za wami jest już kilka koncertów. Powiedz mi, jak na dźwięki cf reagują ludzie pod sceną, czy wasza muzyka odegrana live nie brzmi bardziej brutalnie i szorstko, po prostu bardziej deathmetalowo? — Reakcje naszych fanów są zawsze bardzo dobre. Startowaliście jako trio, ep-kę „Towards the Gates” nagraliście jako duet, by w tym samym roku przyjąć do składu nowego muzyka (J. Väyrynen), na koncertach gracie w ogóle w czwórkę, czyli pewnie z muzykiem sesyjnym? Powiedz mi, jakie przyczyny wpłynęły na te zawirowania w składzie? Dlaczego J. Rantal odszedł, by za jakiś czas na jego miejsce przyjąć J. Väyrynena? — Ja i V. Kettunen jesteśmy dwoma rzeczywistymi członkami zespołu. J. Väyrynen to nasz nowy gitarzysta rytmiczny, a J. Rantala odszedł z zespołu, bo stracił tym zainteresowanie. Już na koniec powiedz mi, czy w pełni realizujecie się w cf, czy może w przyszłości można spodziewać się drugiego zespołu gdzie będziecie realizować swoje inne pomysły? — Zobaczymy. Dzięki za wywiad! C

www.fb.com/pages/Cemetery-Fog/783802064990506 C ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

Podobno pełnowymiarowy album ma się ukazać pod koniec 2015 roku. Jak mają się prace nad nim, na jakim etapie jesteście? Chyba nie spieszy się wam z wydawaniem kolejnych materiałów? — Mamy już dwa nowe kawałki, jednak nasz debiut wydamy trochę później niż zakładaliśmy – obecnie zespół ma inne problemy na głowie.


Fiński Archgoat nagrał kawał blackmetalowego ścierwa, a że nieświęta trójca z Turku stylizuje się na zawadiaków, że bez kija nie podchodź, to postanowiłem zrobić ten wywiad z częstymi przejawami przekory oraz wsadzaniem kija w mrowisko. Czasami trzeba stąpać po kruchym lodzie, a że jego wytrzymałość trzymał w ryzach wyjątkowo cierpliwy gitarzysta Ritual Butcherer, to wyszła z tego całkiem przyjemna rozmowa z dosrywaniem w tle. Sprawdźcie, kto pozdrawia polskie krowy. ↔ Ave Ritual Butcherer! Właśnie jesteście po trasie z Inquisition i Ondskapt. Jak wrażenia i może podzielisz się jakimiś pikantnymi szczegółami z tej eskapady po Europie? — Cóż, właśnie zakończyliśmy trasę, która wypadła bardzo dobrze, i to była prawdziwa przyjemność dla nas pojechać w tę koncertową wycieczkę wraz z Inquisition i Ondskapt, jak również z Black Death. Realizacja trasy była bardzo profesjonalna i pozostawiała nam dużo przestrzeni na skoncentrowanie się jedynie na tym, co dzieje się na scenie, zostawiając całą resztę zgiełku dla odpowiedzialnych ludzi. Trasa obejmowała 19 miast w 19 dni, więc nie było w ogóle zbyt dużo wolnych wieczorów, ale staraliśmy się wyszarpać z tego najwięcej, ile się tylko da. Piłeś, spałeś, robiłeś próbę dźwięku, piłeś ponownie i znów spałeś, jadłeś, grałeś koncert i piłeś jeszcze więcej, mnożąc to wszystko coraz bardziej przez te 19 razy. Przez większość wieczorów mieliśmy dobrą ilość ludzi, co wzmocniło zespoły, żeby dawały z siebie na tej trasie najwięcej ile się tylko da. Graliśmy tak mocno, jak tylko potrafiliśmy. Na poziomie osobistym były pewne połączenia wytworzone między chłopakami z Inquisition i Ondskapt, które chciałbym widzieć jako pewną ciągłość. Pikantne szczegóły pozostawię dla tych, którzy byli w to wszystko zaangażowani. Naprawdę jesteś zadowolony z każdego koncertu? Może gdzieś grało się wam najlepiej, a gdzieś jednak było totalnie do dupy? — Faktycznie, nie jestem całkowicie zadowolony z każdego koncertu. Niektóre wieczory nieco różniły się od innych, ale to wszystko z biegiem czasu i trwania trasy koncertowej stało się procesem, a wszystkie wieczory stały się jednolite. Na szczęście, nasi dźwiękowcy byli bardzo dobrzy, ale w niektórych miejscach sprzęt nagłaśniający i zaplecze dźwiękowe były, jakie były, więc czasami brzmienie było po prostu gówniane bez względu na to, co ci faceci próbowali z tego wszystkiego wykrzesać. Trudno jest mi wskazać najlepszą noc ze wszystkich, ale mi osobiście najlepiej grało się we Francji w Paryżu. To było dla mnie bardzo szczególne. Nie mogłem doczekać się występu, naprawdę czułem aurę czarnej energii na sali. Najlepsza noc picia piwa była w Belgii, ale pod tym kątem również Holandia była godna zapamiętania, bo tam dwukrotnie zwiedziliśmy ten sam browar. Jakoś podskórnie czułem, że nie wymienisz Krakowa, do którego wróciliście po 10 latach po niesławnym występie z Behexen i Hell Militia. Nadal pamiętasz incydent związany z Infernal War i Hell Militia? Cała sytuacja skończyła się wielką bijatyką, a ty również dostałeś kilka strzałów, stając po stronie Francuzów. — Mam dobrą pamięć na temat pewnych zdarzeń i z pewnością pamiętam ten wieczór w Krakowie w 2005 roku. Nie rozumiem i zbyt często tego nie widzę, żeby trzech dużych skinheadów paradowało z identyfikatorami „dziewczyn z ekipy koncertowej”, co jest dość dziwnym przeciwieństwem moich wartości. Ale tym razem w Krakowie było jak podczas każdego innego koncertu, spotykając dużo fajnych ludzi. Kraków jest miastem o wielkim znaczeniu historycznym i naprawdę ubolewałem nad tym, że nie miałem wystarczająco dużo czasu, żeby odwiedzić wszystkie miejsca, które mnie interesowały. Dlatego też jest powód, żeby w przyszłości

66

7g C nr 38 C 02/2015

ponownie odwiedzić Kraków, ale w pojedynkę. A mieliście kiedykolwiek problem z maniakami nsbm? Wiesz, pytam się, bo wasi rodzice (Ritual Butcherer i Lord Angelslayer to bracia – dop. M.) nie pochodzą z Finlandii. — Nie, i na szczęście publiczność w innych krajach, w których gramy nawet nie zauważa, że jesteśmy Finami. Zostawmy na razie przeszłość z tyłu i zajmijmy się nowym albumem, z którym wracacie w niesamowicie bestialskiej i rytualnej formie. Dlaczego „The Apocalyptic Tiumphator” i „The Light-Devouring Darkness” dzieli aż 6-letnia wyrwa? — Daliśmy temu wszystkiemu czas, który chcieliśmy i potrzebowaliśmy. No i tak do końca nie próżnowaliśmy, nagrywając między tymi albumami ep „Heavenly Vulva (Christ's Last Rites)”. W tym okresie zagraliśmy również sporo koncertów, i za każdym razem, gdy skupiamy się na próbach przed trasami koncertowymi oraz graniu wielu koncertów muzyczna kreatywność schodzi do minimum, ponieważ nie ma wtedy czasu ani okazji skoncentrowania się na nowej muzyce. A od momentu, w którym zaczęliśmy komponować „The Apocalyptic…” aż do czasu ostatecznego nagrania wszystkiego nie minął więcej niż rok. Mogliśmy nawet zrobić to o wiele szybciej, ale nie było powodu, żeby pchać to na siłę. Naszym celem było dostanie się na trasę koncertową i udało nam się zrobić to, co zakładaliśmy, więc wszystko poszło według planu. „The Apocalyptic…” to potworny zbiór psalmów dla samego Lucyfera oraz chwalebna obraza chrześcijaństwa. Nie sądzisz jednak, że to ortodoksyjny islam i muzułmanie są obecnie o wiele większym zagrożeniem dla wolności słowa, myśli i wyznania? — Archgoat jest zespołem poświęconym Kultowi Diabła oraz bluźnieniu przeciwko chrześcijaństwu. Istniejemy już od 1989 roku i w związku z tym nawet myślenie o tym, żeby dodać do naszej muzyki nieco antyarabskiej tematyki jest czymś, co się nie wydarzy. Jestem po prostu na tyle prawdziwy, że chcę zachować korzenie Archgoat zaangażowane tylko przeciwko chrześcijaństwu, pozostawiając inne religie na uboczu. A poza tym, pochodzę z Europy Północnej i chociaż mamy spory udział w swoich islamskich pasożytach, to oni nadal są arabską i północnoafrykańską religią, których macki nie są aż tak widoczne w moim otoczeniu i okolicach. Ostatnio islamski fundamentalizm rośnie w siłę, co jest całkiem dobrze zauważalne we wszystkich międzynarodowych serwisach informacyjnych, ale te tematy zostawiamy innym i robimy to, co zawsze robiliśmy. Wiesz, specjalnie wsadzam kij w mrowisko, bo uważam, że atakowanie i zaprzeczanie chrześcijaństwa jest o wiele łatwiejsze i bezpieczniejsze dla blackmetalowych zespołów niż negowanie muzułmanów. Dlatego zastanawiam się, czy Archgoat miałby wystarczająco duże jaja, żeby nagrać w pełni antyislamski album? — Wypowiadasz się o black metalu jako filozofii konfliktu, ale musisz zrozumieć, że jest ona ściśle związana z wyznawaniem i oddawaniem czci Lucyferowi. Wszystkie podwaliny Archgoat zostały wykonane po to, by być brzmieniem rogu Lucyfera, który wzmacnia czarną aurę Satanizmu spływającej na publiczność

i przyczynia się do rozpowszechnienia przesłania. Nie wiem, skąd jesteś, kolego… …z Polski, z katolandu, w sumie, dzięki którego zaostrzonej procedurze imigracyjnej oraz miernego zaplecza socjalnego, nie mamy jeszcze takiego problemu z muzułmanami, jak Francja czy nawet Skandynawia… — A widzisz, a my pochodzimy z Finlandii, kraju, który nie jest aż tak bardzo zanieczyszczony przez chrześcijaństwo, a jednak występujemy przeciwko niemu. Czy w związku z tym mamy jaja? Myślę, że skoro rozpoczęliśmy tym zespołem w 1989 roku w takiej formie, to nadal będziemy kontynuować to w taki sposób, o którym już wspomniałem wcześniej. W koncepcji black metalu, jaki wybraliśmy we trzech nie ma miejsca na takie religie, jak islam, po prostu dlatego, że mój koncept filozofii tej muzyki tego nie obejmuje. Wszystkie te zespoły Pagan, Suicidal, nsbm czy antyislamskie są w moich oczach jednym wielkim gównem. Black metal jest dla mnie prolucyferiański i antychrześcijański. A zgodzisz się z Davidem Vincentem, że islam jest prawdopodobnie gorszą i bardziej pojebaną religią niż chrześcijaństwo kiedykolwiek było? — To wszystko zależy, z którego kąta i z której strony patrzysz na ten temat. Z pewnością, jako Europejczyk, mogę z łatwością odnieść się z aprobatą do tych dość uproszczonych i populistycznych „słów mądrości”. Ale wyjmując głowę ze swojej dupy, prawdopodobnie okaże się, że większość ludzi pozwala mówić o próbie, która jest zawsze rozłożona zgodnie z naturalną zmiennością – ten model nazywa się rozkładem Guassa*. Każda prosta jednostka w próbce jest pozycjonowana w tym rozprowadzeniu, co nazywa się standardowym odchyleniem – nawet na samych końcach. Większość próbek umieszczona jest w środkowych strefach, które tak naprawdę nie są interesujące i zasadniczo są szarą masą ludzi. I tak oto masz większość chrześcijan, muzułmanów i twoich „metalowych kumpli”. Ale jeżeli pójdziemy w kierunku końców, skrajnych stref, ilość jednostek bardzo szybko się wystopniuje i wykształci kilka „spoza”, co możemy nazwać tolerancją nowocze-


A co sądzisz o dzisiejszej blackmetalowej scenie, której, jakby nie patrzeć i tak jesteście częścią? — Ja nie widzę Archgoat jako zespół należący do sceny – jeżeli Archgoat jest częścią jakiejkolwiek sceny, to tej z późnych lat 80-tych i wczesnych 90-tych. Jesteśmy na drodze, którą po prostu lubimy, ale nie całkiem. Dlatego też Debemur Morti twierdzi, że black metal się zmienił, a Archgoat nie! Zgadzasz się z tym stwierdzeniem? Wiesz, u nas w Polsce zwykło się mówić, że tylko krowa nie zmienia poglądów, innymi słowy mądry człowiek zawsze zmieni zdanie, głupiec nigdy tego nie zrobi. — Cóż, to co napisał nasz obecny wydawca, całkiem dobrze opisuje to, jak widzę rzeczy. Ponadto istnieje równie wiele wypowiedzi, stwierdzających prawdę, która może pokrywać się z twoimi poglądami. Ale tak już na poważnie, to są rzeczy, które cały czas zmieniamy, jednak w kontrolowany sposób i szybkość, z jakimi chcemy to robić, by podstawowe elementy Archgoat pozostały nietknięte aż do samego końca. Kiedy zaczynaliśmy w 1989 roku, przez pierwsze 12 miesięcy próbowaliśmy znaleźć styl, który chcielibyśmy utrzymać do samego końca i w tym samym porządku pozostajemy aż do dziś. Myślę, że również Motörhead i AC/DC chciałyby wysłać pozdrowienia dla krów w Polsce.

snego społeczeństwa. Jak w większości przypadków, te typy odrzucone z przestrzeni, wyrzucone poza nawias to niewykształcone narzędzia robiące to, co ktoś inny zmanipulował, żeby to wykonały – a powodem tego wszystkiego jest zwykle moc pieniądza. To, co kryje się za tym wszystkim, jest tym samym gównem, ale z innymi okładkami.

jest coś, o czym dziś większość zwolenników i następców tego gatunku zapomniało. Polityczne i muzyczne aspekty wydają się być dominujące nad tym jednym, najważniejszym, związanym z filozofią. Jednak z biegiem czasu, dojrzałem i jestem w stanie zauważyć i zrozumieć, jak wykorzystać powiązania komercyjności do wspierania prawdziwych wartości black metalu.

A czy black metal jest dla ciebie takim samym gównem, jak był 22 lata temu? Pamiętam, że zaraz po tym, jak nagraliście w 1993 roku ep-kę „Angelcunt (Tales of Desecration)” dla Necropolis Records, doszło między wami, a wytwórnią do ostrej różnicy zdań, po czym pod koniec 1993 roku zniknęliście na długie lata z blackmetalowej sceny, którą wówczas nazywaliście zbyt komercyjną. Jak dla mnie, to dzisiejsza blackmetalowa scena jest jeszcze bardziej komercyjna. — Oczywiście, że jest jeszcze bardziej komercyjna. Na początku ten gatunek nie był tak komercyjny, kiedy zespoły wydawały materiały na taśmach magnetofonowych, którymi się później wymieniały, a wtedy weszły w to wytwórnie – nawet te małe – które rozpoczęły sączenie potrzeby zdobywania pieniędzy, by utrzymać ten cykl w ciągłym ruchu. Zespół tworzy muzykę i potrzebuje od wytwórni pieniędzy w celu jej nagrania, a wydawca promuje i dystrybuuje to wydawnictwo, czerpiąc profity od tych, którzy to kupują, a koło kręci się dalej. Ten gatunek nie jest już dowodzony przez ideologiczne dzieciaki, lecz przez dorosłych, którzy są w stanie zrozumieć, jak prowadzić swój własny „biznes”. Jest to sytuacja, która stawia cię w położeniu, że albo płyniesz albo toniesz. Niektórzy są w stanie zrobić to tak, że pozostają w duchu honoru dla tego gatunku, a niektórzy tego nie potrafią. Ale, czy nam się to podoba, czy nie i tak na samym końcu przepływamy przez finansowy strumień.

Czyli, co? Black metal nie powinien być narzędziem do rozpowszechniania politycznych przekonań? Black metal i polityka to zła mikstura? — Niesatanistyczny black metal to dla mnie tania sztuczka. A dlaczego nie stworzyć islamskiego black metalu, aby wykreować jeszcze większy efekt wstrząsu? Kiedy wróciłem w czasie dymienia się ruin blackmetalowej sceny, byłem całkiem zaskoczony oraz przerażony, jak dziwne idee wkradły się do black metalu. Satanizm sam w sobie jest indywidualny, a polityka to masowe kierowanie i kontrola. Według mnie ten miks jest zły. Może się mylę, ale przynajmniej dla mnie to wszystko pokazuje, że niesatanistyczny black metal nie jest już tendencją, a zespoły starają się odejść od swoich starych tożsamości, będąc „tylko black metalem”. Cały pęk pierdolonych idiotów, nie różniących się od pop gwiazdek z mtv, chcących zostać idolami.

I to był jedyny powód, że nie byliście aktywni przez 13 lat? — Nie, nie jedyny. Wartości, które kiedyś były – zniknęły, a ja widzę nową falę próbującą ponownie napisać historię o tym, czym tak naprawdę jest ta filozofia i sposób życia. To nie jest tylko muzyka, ale sposób życia lub egzystencji połączonej z wyższą filozofią. To

Podobno doszło nawet do tego, że w połowie lat 90tych sprzedałeś gitarę, ponieważ nie miałeś inspiracji do grania i komponowania black metalu. Przez dwa lata dosłownie nie dotknąłeś gitary. Co porabiałeś w tym czasie „opuszczenia” Archgoat? — Nie posiadałem gitary, ani nie grałem na niej nawet przez 6 lat. Dla mnie Archgoat zawsze był i nadal pozostaje jedynym kanałem, przez który spełniam moje muzyczne ambicje. A w okresie ciszy robiłem rzeczy związane z innymi interesami, które chciałem i potrzebowałem robić, ale jako że cenię sobie prywatność, to pozostawię je dla siebie. Ci, którzy mnie znają to wiedzą, a ci, którzy nie wiedzą, nie muszą wiedzieć. Przywrócenie Archgoat do życia było waszym wielkim ‘fuck off’ dla plastikowej sceny, pokazując, na czym polega prawdziwy black metal. Nadal twierdzisz, że cała ta blackmetalowa scena z początku 2000 roku

Jednak mimo wszystko w waszym przypadku można jednak być zmiennym, bowiem twój brat Lord Angelslayer i były perkusista Blood Desecrator mieli w 1987 roku grindcore’owy zespół, a ty wraz z Blood Desecratorem grałeś w deathmetalowej kapeli w 1988 roku. Co więc przeciągnęło was na stronę bluźnierczego, prymitywnego black metalu? — Wszystkie elementy, które były wewnątrz, były w naszym zasięgu, jednak tego czegoś, kluczowego brakowało. Wybraliśmy prymitywny styl, ponieważ był w granicach naszych możliwości oraz instrumentów. W naszym regionie były starsze deathmetalowe zespoły, jednak gdy zobaczyliśmy Hellhammer oraz Venom, to było coś, co chcieliśmy realizować, a tym czymś był Satanizm. Zaczęliśmy czytać okultystyczną i satanistyczną literaturę, aby dowiedzieć się więcej, aż tym samym doprowadzaliśmy ćmę do światła coraz bliżej i głębiej aż sama stała się jednością ze światłem. Mógłbym powiedzieć, że nasze muzyczne wpływy pochodzą od zupełnie różnych zespołów niż nasze potrzeby eksploracji filozofii. To wszystko wtopiło się w to, co dało narodziny tego, co miało nazywać się Archgoat. Wiem, że takimi zespołami są Possessed i Carcass, które są dla ciebie faworytami wszech czasów. Co sądzisz więc o ostatnim albumie Carcass? — Jeszcze nie słyszałem, i nawet nie znam tytułu, ale jestem pewien, że to nie jest THE CARCASS, lecz coś zrodzonego z popiołów Carcass. Dla mnie Carcass umarł, kiedy dołączył do nich Michael Amott i przyniósł ze sobą melodie. „Symophonies of Sickness” to dla mnie jeden z najlepszych albumów w historii, a jego następca „Necrotism – bla bla bla bla…” był wysiłkiem wstrząśnięcia czymś, co było wspaniałe, zastępując to „wspaniałymi” pomysłami, które przyniósł ze sobą nowy gitarzysta. To naprawdę klasyczny przykład na to, dlaczego nieodpowiednich kolesiów trzeba trzymać z dala od twojego zespołu. Stare nagrania Beherit również są u ciebie na wiecznym topie. Cenisz sobie również Funebre i Disgrace, które pochodzą z tego samego miasta (Turku), co wy. Co, twoim zdaniem sprawiło, że jest coś chorego i unikalnego w brzmieniu i nagraniach starych death/ blackmetalowych zespołów z Finlandii? Twój kraj wtedy naprawdę cuchnął. — Szczerze mówiąc, zawsze przedkładałem The Lord Diabolus nad Beherit. To demo zabija wszystkie ich

67

www.fb.com/archgoat.official C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

była dowcipem pełnym zespołów, które były zainteresowane jedynie tym, jak ułożyły im się włosy na sesji fotograficznej? — Nawet teraz poruszam tym garnkiem o wiele mocniej. Większość zespołów sprzed 1993 roku jest bez własnej tożsamości. Kiedy Darkthrone i Emperor ubiły znaczący interes z wielkimi wytwórniami, to była „noc odrodzenia”. Mnóstwo ludzi, nagle w ciągu jednej nocy zainteresowało się black metalem, w imię czego? Oni chcieli mieć swój udział ze skrawków wydartych Dartkthrone i Emperor. Muzyczne aspekty wyrosły ponad te filozoficzne, a to rozpoczęło upadek i korupcję black metalu, ostatecznie otwierając wrota dla politycznych oraz innych dziwnych tematów, którym pozwolono wejść w ten gatunek.


następne nagrania, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i brzmienia. Musiało być wtedy kurewsko zimno z morzem alkoholu i ciemności, dlatego opętali nasze małe głowy. Naprawdę, sam o tym kiedyś myślałem, ale nie ma jednej magicznej odpowiedzi, poza tym, że wtedy każdy zespół odnalazł samemu fińskie brzmienie poprzez własne unikalne powody. A czym w ogóle jest dla ciebie black metal, co dla ciebie oznacza? Podejrzewam, że jest czymś więcej, wykraczającym poza ramy muzyki? — Myślę, że już kilka razy wcześniej poruszyłem punkty bazowe tego wszystkiego, ale w trzech słowach black metal jest dla mnie – sposobem na życie. Archgoat odzwierciedla to, co myślą jego członkowie, a członkowie są odbiciem tego, o czym jest Archgoat. Prawdziwy

zespół zawsze jest rozszerzeniem ideologii i muzycznych ambicji ludzi go tworzących. Różnica polega na tym, że widmo mojej filozofii sięga o wiele głębiej, niż ukazuje Archgoat lub, co miał pokazać. Uważasz, że możemy mówić o blackmetalowym zespole, gdy jego członkowie mają w dupie satanizm, okultystyczną tematykę i mroczne, pradawne aspekty ludzkiej natury? — Chciałbym odpowiedzieć, że nie, ale tak jak pokazał czas i nadal to robi, właśnie tak wygląda dzisiejsza scena. Społecznie akceptowalna, gotowa do kompromisów i łatwa do wprowadzenia. Patrząc na to z drugiej strony, co sądzisz o takich blackmetalowych ortodoksach, jak Grimn’r (RIP) z Sigillum Diaboli? W 1993 roku przed koncertem w Riihimäki miał do ciebie pretensje, że używanie zwierzęcej krwi nie jest prawdziwe, bo powinieneś wykorzystać swoją własną? — Cóż, znałem tego faceta, i twarzą w twarz był zawsze przyjazny. Prawdopodobnie ujrzałby własną krew,

gdyby miał jaja, żeby powiedzieć nam to prosto w oczy, ponieważ za młodu byliśmy niespokojnymi chłopcami. Jestem naprawdę znudzony, gdy kroczymy własną drogą, według własnych zasad, a zawsze pojawiają się ludzie próbujący nas „poprowadzić”, mówiąc nam, co powinniśmy robić. Ale teraz, po 26 latach istnienia, jesteśmy jedynymi, którzy pozostali, a szczekacze albo wąchają kwiatki od spodu albo zapomnieli o swojej przeszłości. Niezależnie od poglądów tego imbecyla, używanie krwi jest dla nas czymś rytualnym i ważnym. W jednym „materiale” możesz ujrzeć dwa przeciwieństwa – krew jako symbol siły i krew jako znak śmierci. Dwubiegunowy dualizm dwóch elementów jest esencją Satanizmu. I właśnie taki znak śmierci 9 stycznia 2014 roku dosięgnął wokalistę Surrender of Divinity (Samonga Traisatthę aka Avaejee) z rąk właśnie takiego fana imbecyla (Prakarna Harnphanbusakorna), bo Samong nie był wystarczająco satanistyczny. Co sądzisz o takich ortodoksach, którzy nie potrafią odróżnić rzeczywistości od artystycznej kreacji? Chociaż z drugiej strony, kto sieje wiatr, ten zbiera burzę. — Cóż, ten koleś Prakarn dojechał jednego z najprawdziwszych i oddanych facetów, jakich kiedykolwiek spotkałem w tym gatunku. Za bycie niewystarczająco satanistycznym? Avaejee miał solidne doświadczenie w tworzeniu muzyki satanistycznej przez ponad dekadę, a co ten debil dał w zamian? Nic i naprawdę pierdolone nic. Tylko tchórz atakuje znikąd, a teraz kilku głupich metalowych koleżków jest zdolnych do jednowymiarowego myślenia widząc go jako wzór do naśladowania. Widzę tego śmierdziela tylko jako kurwę próbującą zwrócić na siebie uwagę, tak jak Sirhan Sirhan (zabójca senatora Roberta Francisa Kennedy'ego – dop. M.), który zabił kogoś większego od siebie, niż kiedykolwiek mógłby być, by uzasadnić swoje małe i chujowe istnienie. I jak te szlachetne działania sztuki mają poprowadzić nasz gatunek do większych rzeczy? Naprawdę chciałbym, żeby tajski system prawny dał mu kulę w tył głowy. Nergal z Behemoth twierdzi, że dzisiejsze ekstremalne zespoły utraciły ducha prawdziwego rocka. Oficjalnie jest antyfanem współczesnych, ekstremalnych zespołów, które traktują metal, jak wyścig szczurów, próbując zagrać jak najwięcej akordów, pasaży i riffów. — Czy gadamy teraz o kolesiu, który prowadzi sklep fryzjerski z kobiecą garderobą do włosów, i który był w jury telewizyjnego konkursu śpiewania w Polsce? Cóż, nigdy bym nie pomyślał, że tak się stanie, ale zgadzam się z takim kolesiem, bo powtarza się to, co cały czas przewija się przez ten wywiad. Filozoficzne aspekty, zostały obecnie pogwałcone przez muzyczne przejawy. Słyszałem, że Nuclear Holocausto Vengeance z Beherit był twoim bliskim przyjacielem. Nadal masz z nim kontakt, co porabia? — Pewnie, że mam. Właśnie poszedł na ryby. Co byś zrobił, gdybyś się dowiedział, że ktoś dostał płytę Archgoat jako prezent pod bożonarodzeniową choinkę? — Nic. Dzięki za twój czas, rozprzestrzeń jakieś złowrogie zaklęcia. — Proszę, zwróć moje znaczki pocztowe. C

* – rozkład guassa Rozkład normalny, zwany też rozkładem Gaussa (w literaturze francuskiej – rozkładem Gaussa-Laplace’a) – jeden z najważniejszych rozkładów prawdopodobieństwa. Odgrywa ważną rolę w statystycznym opisie zagadnień przyrodniczych, przemysłowych, medycznych, społecznych itp. Wykres funkcji prawdopodobieństwa tego rozkładu jest krzywą dzwonową (ang. bell curve). Przyczyną jego znaczenia jest częstość występowania w naturze. Jeśli jakaś wielkość jest sumą lub średnią bardzo wielu drobnych losowych czynników, to niezależnie od rozkładu każdego z tych czynników, jej rozkład będzie zbliżony do normalnego, stąd można go bardzo często zaobserwować w danych. Ponadto rozkład normalny ma interesujące właściwości matematyczne, dzięki którym oparte na nim metody statystyczne są proste obliczeniowo. (źródło: wikipedia)

68

7g C nr 37 C 02/2014


Cześć Matt! Jak tam po trasie z Altar of Plagues? — Trasa z Altar of Plagues poszła dla nas bardzo dobrze. Dobre koncerty, dobra publiczność i dobre towarzystwo. Nie mogliśmy prosić o lepszą trasę, naprawdę. Warszawa była całkiem szalona. Wszyscy dobrze się bawili, zostali stłamszeni pod sceną, a do tego spotkaliśmy sporo fajnych ludzi. Niestety, nie udało nam się zobaczyć żadnego z miast, ale mamy nadzieję wrócić tam w niedalekiej przyszłości na nieco dłużej. A jak się sprawy mają zaraz po wydaniu „Below the Hengiform”? — Na tym etapie „Below…” jest dostępne oficjalnie od niecałego tygodnia, więc między recenzjami, a sprzedażą było jak na razie bardzo mało czasu, ale mimo to do tej pory dochodzą do nas jedynie bardzo dobre opinie. Zeszłej nocy wreszcie miałem możliwość zobaczenia rzeczywistego cd i jestem więcej niż zadowolony z tego, w jakiej formie to wyszło. Może i trochę poniżej naszych oczekiwań, ale zważywszy, że cd wygląda tak dobrze, to winyl powinien być niesamowity. „Below…” jest kontynuacją tego, co nagraliście na demo „mmxiii”, ale teraz wszystko, a zwłaszcza praca gitar, jest bardziej chaotyczne, halucynogenne i zapadające w pamięć. Doszły mnie słuchy, że spędziliście sporo czasu nad dopieszczaniem najdrobniejszego elementu i riffu. — Myślę, że utwory „The Mother’s Blade” i „Hallucinogen”, pochodzące z demo, naprawdę rozpoczęły pokazanie naszego kierunku, w którym naturalnie zmierza zespół, a na „Below…” postąpiliśmy z nimi na przód jeszcze bardziej. Znalezienie odpowiedniej równowagi między bardziej chaotycznymi sekcjami, a bardziej bezpośrednimi i „chwytliwymi” momentami, jest tym, co staraliśmy się ująć w jednym, a jednocześnie czuliśmy, że ten dobry balans został zachowany, dlatego też jesteśmy zadowoleni z efektu końcowego. Podczas prób mamy tendencję do wielokrotnego rozdrabniania i zmiany riffów. Riff, z którego jesteśmy zadowoleni zaledwie po jednym podejściu może okazać się najsłabszym punktem po kilku kolejnych próbach, gdy utwór nabierze kształtu, więc możemy do niego wrócić i nawet go zezłomować albo zmienić go w coś innego, co będziemy uważali, że lepiej pasuje. Wszystko jest częścią procesu. Nie czujemy pośpiechu przy tworzeniu naszych materiałów, a to nam jak najbardziej pasuje. Mimo że gracie ponury, oldschoolowy death/black metal, to nazwa waszego zespołu ma wiele wspólnego z pułapką maltuzjańską (sytuacją gospodarczo-ekonomiczną kraju, w której wzrost produktywności i ilości dochodów skutkuje zwiększeniem populacji, nie prowadząc jednak do wzrostu standardów życiowych – dop. M.). Muszę przyznać, że całkiem dziwne połączenie. Czy naprawdę aż tak bardzo absorbuje was geograficzno-społeczno-ekonomiczny paradoks?

— Jest pewien rodzaj ciemności dołączonej do tej teorii, który początkowo odnosił się do naszej twórczości, a po dalszej i dogłębnej lekturze wiemy, że nasze zdecydowanie na tę nazwę było całkiem słuszne. I nadal jesteśmy z niej zadowoleni. Nie posiadamy aż tak głęboko osadzonych opinii odnośnie prac Thomasa Malthusa poza odnalezieniem problematyki maltuzjańskiej katastrofy/pułapki, i jej ciekawej koncepcji, którą ludzie są aż tak zaabsorbowani. Być może ze względu na brak tekstów opublikowanych na demo ludzie tworzą własne opinie o tym, o czym piszemy w naszych tekstach, ze względu na naszą nazwę, ale pieprzymy to wszystko. Nie jesteśmy zespołem bazującym wokół jednej koncepcji. Jeżeli już jesteśmy przy temacie społeczno-gospodarczym, chciałbym cię poprosić, jako Polak, o szczerą odpowiedź. Co sądzisz o Polakach masowo migrujących do Irlandii za pracą? — W sumie to dziwne pytanie o małym znaczeniu dla naszego zespołu. Ludzie, którzy nie lubią Polaków pracujących w Irlandii, to ludzie, którzy nawet nie zawracają sobie głowy próbowaniem znalezieniem roboty dla siebie samych. Taki rodzaj ludzi lubi się jedynie opieprzać i jęczeć ze wszystkich powodów. Jest to rodzaj myślenia, na który w ogóle nie mam czasu. To jest nieprawdopodobnie nieistotne dla Irlandczyków narzekać na imigracyjnych pracowników skoro ogromna część historii naszego kraju w ciągu ostatnich kilku wieków, aż do dnia dzisiejszego, pociągnęła za sobą konieczność migracji zarobkowej do Ameryki, Anglii czy Australii. Napisano o tym wiele utworów. Wystarczy wspomnieć „The Coffin Ships” Primordial. Dlatego też skoro wywołałeś do tablicy tematykę historyczną, człon ‘Hengiform’ z tytułu waszej ostatniej ep-ki jest niejasnym archeologicznym odniesieniem do epoki żelaza i pewnego rodzaju starożytnych rytuałów. Mógłbyś dodać coś więcej? — Połowa zespołu pracuje jako archeolodzy, a termin ‘Hengiform’ ma mało znane odniesienia, ponieważ JK (perkusja – dop. M.) natknął się na niego podczas swoich badań. To formacja stosów ofiarnych, które wypełniały lukę między światem żywych, a zaświatem. Jest to coś, czym „bawiliśmy się” zarówno w wizualnym i lirycznym sensie na demo, a nawet jeszcze bardziej na „Below…” z AC (gitara, wokal – dop. M.) na lirycznym siedzeniu kierowcy. Poruszana przez was problematyka kontaktu między życiem a śmiercią nie jest jednak komunałem na temat cyklów przemijania. Wy raczej w inny sposób patrzycie na temat śmierci. W jaki sposób chcecie wyróżnić swój nowy punkt widzenia pod kątem kostuchy? — To nie do końca tak jest. Brak zainteresowania frazesami na temat przemijania, życia i śmierci ma dla nas więcej wspólnego z brakiem zainteresowania satani-

zmem, estetyką gore, Lovecraftem oraz innych –izmów, które są zbyt często eksplorowane przez metalowe zespoły, co w pewnym czasie stało się nużące. To nie jest tak, że staramy się znaleźć nowy sposób na postrzeganie śmierci. Metal ma swoje korzenie w ciemności, makabrycznych aspektach życia i śmierci. W każdym razie, my raczej zgłębiamy odmie-nne stany istnienia. Koncepcja pisania o istnieniu w granicznym stanie przemawia do nas na różne sposoby. Czytałem o kobiecie, która była w toksycznym związku i zażywała lsd, aby spróbować znaleźć trochę wewnętrznego spokoju, a opis jej uwięzienia między ucieczką i wycofaniem się w uzależnienie lub po prostu odpłynięcie w błogi stan Aethyr, a powrotem do horroru jej rzeczywistości, był dla mnie bardzo interesującym konceptem. AC analizował ten sam problem, ale w odmienny sposób. Waszym planem, już od samego początku, było połączenie black, death i doom metalu. Dlaczego nie chcieliście skupić swojej uwagi, zaledwie na jednym gatunku? — Kiedy ja i JK zaczęliśmy grać ze sobą, mieliśmy zamiar grać black/death metal lub po prostu oldschoolowy death metal, ale kiedy przyłączyli się AC i PG (bas, wokal – dop. M.) wszystko zaczęło iść w odrobinę innym kierunku. Nie uważam, żebyśmy ośmielili się oddalić zbyt mocno od cywilizacji, bo nie odrzuciliśmy żadnego z riffów z podstawowych gatunków. Death i black zawsze miał tendencję do czerpania z elementów doom, ale być może nasze podejście jest nieco inne. Trzech na czterech z nas gra w doommetalowych zespołach, więc nie jest to kompletnie zaskakujące, że doom stał się istotną częścią naszego brzmienia. No właśnie, jesteście wszakże młodym zespołem, działającym od zaledwie kilku lat, ale patrząc na wasze zaplecze personalne to sroce spod ogona nie wypadliście, zwłaszcza JK. Jednak mimo dosyć bogatego doświadczenia jako wasze wpływy i kapele, których słuchacie, wymieniacie jedynie świeżą krew, jak Slidhr, Zom, Svartidaudi, Portal, Antediluvian czy Ride for Revenge. Co ze starymi wzorcami? — Tak, oczywiście. Mam wrażenie, że ludzie czasami zakładają, jakoby byśmy wyskoczyliśmy z pudełka poprzez słuchanie tych nowych zespołów, i rzeczywiście jesteśmy fanami każdego z wymienionego przez ciebie zespołu, jednak my wszyscy dorastaliśmy na słuchaniu Judas Priest, Iron Maiden, Slayer, Morbid Angel, Immolation, Mayhem, Emperor, etc. Lista jest, kurwa, nieograniczona i mniej więcej taka sama, jak większości maniaków metalu. Pragnienie odnajdywania nowych zespołów nigdy nie ustąpi, dlatego cały czas poszukujemy. Jest to dzisiaj zarówno łatwiejsze i trudniejsze, gdy każdy zespół jest wyobrażalnie dostępny z każdego możliwego pasma, jedynie za pomocą kliknięcia jednego przycisku, ale trzeba przebrnąć przez o wiele więcej gówna, by dostać się do tych najbardziej wartościowych zespołów. I właśnie przez taki wieczny głód słuchania nowych, młodych zespołów i ciągłe nurkowanie w gównie dotarłem do Malthusian. Dlatego też, kiedy zrekompensujecie te trudy pełnym albumem, bo demo i epka jedynie podrażniły żołądek, wyostrzając apetyt? Słyszałem, że zdecydujecie się na nagranie płyty, kiedy będziecie mieć pewność, że będzie to coś wyjątkowego? — Dokładnie. Tak, jak już powiedziałem wcześniej, nie ma pośpiechu, żeby wystrzelić z albumem, który zatonie w morzu gówna, pływającym wokół nas. Chcemy stworzyć coś, co, miejmy nadzieję, przetrwa próbę czasu. Nie wiem, kiedy to nastąpi, ale nie oczekiwałby niczego nie wcześniej niż w 2017 roku, ale są to tylko przypadkowe przypuszczenia. Może być prędzej może być później. To wszystko. Dzięki za twój czas. Jeżeli chcesz coś dodać, czuj się swobodnie. — Wielkie dzięki. Mamy nadzieję, że wrócimy i tym razem zobaczymy w twoim kraju o wiele więcej, raczej wcześniej niż później. C

69

www.fb.com/malthusianDM C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

„Epidemie, zarazy i pomory (...) przyniosą tysiące i dziesiątki tysięcy ofiar. Jeśli to nie przyniesie skutku, gigantyczna nieunikniona plaga głodu (...) jednym potężnym uderzeniem wyrówna poziom ludności z poziomem żywności” – pisał w 1798 roku Thomas Malthus, angielski ekonomista i duchowny anglikański, przepowiadając maltuzjańską katastrofę/pułapkę. Według Malthusa skoro liczba ludności rośnie w postępie geometrycznym, a produkcja żywności – w arytmetycznym, to nieunikniony jest stan przeludnienia, co doprowadzi do gwałtownych zjawisk społecznych (głód, choroby, wojny o zasoby). Co, i czy w ogóle jakiś ekonomista z xviii wieku ma wspólnego z irlandzkimi autorami jednego z najlepszych black/death metalowych wyziewów 2015 roku, dowiecie się z poniższego wywiadu. W składzie Malthusian są jednak dwaj archeolodzy, którzy grzebią o wiele głębiej. ↔


W przeszłości wielkie zespoły grające techniczny death metal miały swoje ciekawe powroty po latach. Śladami Cynic, Atheist czy Pestilence poszedł również polski Catharsis, działający aktywnie w latach 90-tych. Lider zespołu Adam skompletował nowy skład, grupa popracowała nad… debiutanckim albumem „Rhyming Life and Death”, a krążek spotyka się z niezwykle pochlebnymi recenzjami. O kulisach powstania płyty dowiecie się więcej z poniższego wywiadu. ↔ Płyta „Rhyming…” zdobywa przychylne recenzje nie tylko wśród krajowych, ale i zagranicznych portali. Osobiście uważam, że zasługuje na to ze względu na wielowątkowość i melodyjność zawartego na niej materiału. Co było dla ciebie istotne podczas komponowania utworów na ten krążek? — Adam: Myślę, że wiele aspektów miało znaczenie. Najważniejszym z nich było z pewnością stworzenie mu z yk i , k t ó ra n a m b a rd z o s i ę p o d ob a . Je ż el i w dalszej kolejności zdobywa ona uznanie i, jak słusznie zauważyłeś, zbiera pochlebne recenzje – bardzo nas to cieszy. Jest to dodatkowa motywacja do zwielokrotnienia wysiłków do rozwijania naszego zespołu. Kolejnym ważnym elementem była właśnie melodyjność i wielowątkowość. Słuchamy wielu różnych odmian muzyki i te inspiracje chcemy wplatać w to, co tworzymy. Innym istotnym czynnikiem był poziom techniczny poszczególnych instrumentów, no i całości. Z dystansu czasu opisz w kilku słowach, jaki jest odbiór albumu przez fanów. Jakie komentarze pojawiają się w korespondencji do zespołu? — Tomek: Większość opinii, które do nas docierają jest bardzo pozytywna i podobna do wspomnianych wcześniej recenzji – fani doceniają Catharsis głównie za różnorodność, melodyjność i energetyczność naszych utworów. Z drugiej strony pojawiają się też uwagi, co do ograniczonej ilości utworów i czasu trwania

70

7g C nr 38 C 02/2015

Czytając lub słuchając wywiadów z waszym zespołem, dowiedziałem się, że musiałeś czasami strofować Kate przy partiach solowych gitar, dzięki czemu miały stać się czytelniejsze, mniej zagmatwane i bardziej melodyjne? — A.: Nie, to zupełnie nie tak. Nie muszę strofować Kate, ponieważ my jesteśmy bardzo zgrani. Nie tylko jako muzycy, ale też ludzie – przyjaciele z zespołu. Jak wiesz, na naszych taśmach demo, solówki nie były naszą mocną stroną. Teraz, gdy w naszym składzie jest Kate to jest solidny punkt Catharsis. Faktem jest, że nad solówkami od czasu do czasu spędzaliśmy czas razem, ponieważ ja zawsze powtarzam, że solo ma tylko sens, jeżeli jest melodyjne, można je zapamiętać i zanucić. Latanie po gryfie i robienie hałasu zostawmy innym. Nie twierdzę, że to jest złe, ale do nas nie pasuje. Kate wywiązała się z tego zadania świetnie i na następnych płytach możecie być pewni solidnych melodyjnych partii solowych.

taną bryłą dźwięków, jak na przykład ostatni album Spawn Of Possession. Zdaje się, że wyważenie wszystkich elementów jest dla ciebie ważne i wasz death metal powinien być zaskakujący, ale przy tym w pełni strawny? — Kate: Spawn Of Possession miesza techniczny death z zagrywkami inspirowanymi muzyką klasyczną, ale te dwie warstwy występują obok siebie równocześnie przez cały czas. Nie ma momentów, w których drastycznie zmienia się klimat i, może dlatego „Incurso” to w gruncie rzeczy dość jednostajna płyta. Trudno powiedzieć, czy jest to przemyślane działanie zespołu, czy w ten sposób naturalnie powstaje ich muzyka. Mogę natomiast z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że w Catharsis nie „reżyserujemy” utworów na chłodno i nie zastanawiamy się, co jeszcze dodać, żeby było bardziej połamane czy eklektyczne. Muzyka na „Rhyming…” to wypadkowa inspiracji, które posiada każdy z nas. Finalny kształt utworów wyłonił się na próbach podczas ogrywania przez nas tego materiału i, jeśli udało nam się wyważyć proporcje tak, że album nie jest męczący pomimo wielu zmian tempa i klimatu, to bardzo się cieszymy. Naładowanie płyty samą techniką albo łomotem nie miało dla nas większego sensu. Dlatego pozwoliliśmy sobie na eksperymenty.

Osobiście bardzo cieszę się, że wasza płyta pomimo sporego ładunku technicznych riffów nie jest zaplą-

Który z utworów na „Rhyming…” jest dla ciebie najbardziej osobisty i dlaczego?

całości „Rhyming…”, co odbieramy oczywiście jako komplement, zakładając, że nasi fani mają po prostu ochotę na więcej Catharsis… Generalnie każda pozytywna opinia jest dla nas ogromnym zastrzykiem motywacji do dalszego działania oraz satysfakcji z możliwości dotarcia z naszą muzyką do kolejnej osoby.


Czym zajmujecie się obecnie poza graniem muzyki? Czy kariera zawodowa mocno ogranicza możliwości komponowania, czy nie stoi na przeszkodzie wspólnego tworzenia? — T.: Faktycznie w naszym przypadku jest tak, że zawodowe tematy mocno wpływają na czas, jakim dysponujemy dla zespołu. Dlatego, np. nasze próby odbywają się standardowo tylko w piątkowe wieczory, a weekendy rezerwujemy na tematy osobisto-rodzinne… A zajmujemy się zawodowo tematami „typowymi” dla członków metalowego zespołu – sprzedaż, produkcja, prawo i tego typu korporacyjne szaleństwa… pure fuckin’ death metal…

„Szlag mnie jednak trafia, gdy ktoś niszczy dorobek cywilizacyjny ludzkości.” — A.: Nie chciałbym tutaj szczególnie wyróżniać jakiegoś utworu. Każdy z nich jest inny i traktuje w tekstach o zupełnie innych sprawach. Myślę, że każdy z osobna to solidna porcja muzyki, która oprócz technicznych zawiłości ma bardzo dużo energii i „wali w twarz”. Dlaczego drugi człon nazwy akustycznego utworu rozdzielającego płytę nosi nazwę „Burning Churches”? Naszła was nostalgia do wydarzeń z lat 90-tych? — A.: To pytanie pojawia się dosyć często. Pełny tytuł to „Norwegian Impressions (Burning Churches)”. Komponując ten utwór, miałem na myśli wydarzenia z lat 90tych – wszyscy wiemy, o co chodzi. Nie interesują mnie czyjeś przekonania religijne i, jeżeli ma to dla ciebie znaczenie, możesz wierzyć, w co chcesz, być ateistą, satanistą, Muzułmaninem, itd. Szlag mnie jednak trafia, gdy ktoś niszczy dorobek cywilizacyjny ludzkości. Te norweskie kościoły miały po kilkaset lat. Teraz ich nie ma. Czy spalenie ich coś zmieniło? Zobacz ile zabytków i elementów dziedzictwa kulturalnego świata zostało zniszczonych w tak bezmyślny sposób. Strasznie mnie to wkurwia. Jak sprzedaje się płyta? Jakie wieści macie z Mad Lion Records? — A.: Krzysiek, mamy xxi wiek i cyfrową erę. Ledwie nasza płyta się ukazała, a była już w całości dostępna w pirackiej wersji w sieci. Nie będę marudził, czy to jest dobre, czy złe, ale to powoduje, że sprzedaż płyt nie jest oszałamiająca. Z drugiej strony słyszę, że wiele osób dzięki temu dotarło do „Rhyming…” i bardzo im się podoba, czyli dzięki darmowemu dostępowi w sieci mieli możliwość dotarcia do naszego albumu. Jakie jest twoje zdanie na temat sprzedaży fizycznych nośników, czyli płyt cd w stosunku do ‘live streamingu’ lub sprzedaży poprzez portale internetowe? Jesteś ‘za’, jeśli chodzi o propagowanie muzyki w sieci? Co powiesz o klasycznej płycie cd posiadającej okładkę, pełne informacje o albumie, zdjęcia – czy fizyczny krążek zbliża słuchacza, czy nie jest to obecnie takie istotne? — T.: Ja jestem już taki stary, że należę do pokolenia, które zaczynało słuchać muzyki na płytach winylo-

wych… Pamiętam też pierwszy odsłuch death metalu z cd – to było „Leprosy” Death. W porównaniu z jakością z „kasety” to było dźwiękowo-muzyczne niebo… (albo raczej piekło!). I pewnie z tytułu tych geriatrycznych sentymentów zdecydowanie preferuję fizyczne nośniki, z grafiką, tekstami, etc. Podkreślałeś podczas wywiadów, że obecnie jest więcej możliwości, jeśli chodzi o tworzenie i nagranie muzyki. Opowiedz może coś więcej o samej pracy w studio nagrań. Co utkwiło ci w pamięci, czy warto polecić bydgoskie studio innym muzykom. Co wydarzyło się niespodzianego lub, czy towarzyszyły wam miłe lub całkiem zwariowane momenty? — T.: Praca w studio nad rejestracją „Rhyming…” była dla nas świetną przygodą i stanowiła pewną „kulminację satysfakcji” ze wspólnego grania w Catharsis… Każdy kolejny etap sklejania naszych utworów w całość przynosił niesamowite pokłady entuzjazmu i adrenaliny. To były naprawdę świetne chwile… Nasze poprzednie doświadczenia ze studiem nagraniowym sięgają ponad dwudziestu lat wstecz, więc było to też duże wyzwanie i nauka dla nas. Wsparcie, jakie otrzymaliśmy w tym całym procesie od Szymona, który kręci Invent Sound Studio był naprawdę doskonały. Facet wie, co robi, szybko chwyta intencje zespołu i praca idzie bardzo sprawnie oraz efektywnie. I to wszystko w przyjaznej i luźnej atmosferze. Studio godne polecenia. Adam, kiedy się poznaliśmy byliśmy jeszcze nastolatkami. Miałeś pióra do pasa (śmiech). Trudne pytanie: czy nie żałujesz, że nie udało wam się wcześniej spotkać? Przypuszczalnie może tak właśnie miało być, że w życiu nadchodzi odpowiedni czas, spotyka się odpowiednie bratnie charaktery i wtedy ważne jest, żeby zacząć działać? — A.: Nie ma co żałować spraw i obrotu zdarzeń, których już nie zmienimy. Po prostu na tamtym etapie zwyciężyła proza życia i trzeba było dokonać życiowych wyborów. Choć Daniel i Panza zupełnie odeszli od death metalu, a w dodatkowo Daniel odłożył kompletnie także gitarę, my z Tomkiem byliśmy bardzo blisko sceny deathmetalowej. Przez te wszystkie lata dalej byliśmy fanami tej muzyki i cały czas śledziliśmy, co się dzieje. To była

Co to za historia z Morbid Angel i ramką w drodze do Bydgoszczy, którą również eksponowaliście w swoim video „Studio Report”? — K.: Jechaliśmy do studia Invent Sound nagrywać wokale i Adam wziął na drogę płytę „Domination”, żeby się „inspirować” już podczas podróży. To była limitowana edycja z plakatem w środku. Jechał z nami na desce rozdzielczej i któreś z nas powiedziało: – „Musimy go oprawić i zabrać do studia”. Zaraz po przyjeździe do Bydgoszczy zatrzymaliśmy się pod centrum handlowym i Adam poszedł po ramkę. Niestety, ktoś wpadł na niego przy wyjściu i w ramce stłukła się szybka. Dobry znak przed nagrywaniem, co? Pojechaliśmy do hotelu się rozpakować. Adam miał po mnie przyjść za parę minut i mieliśmy zabrać się do studia. Siedzę w swoim pokoju, czekam… 5 minut, 10, 20… a jego ciągle nie ma. Wreszcie zjawił się z plakatem Morbidów w ramce, z pięknie wstawioną nową szybą i oznajmił: – „Znalazłem szklarza niedaleko hotelu!”. No i nie było wyjścia. Obrazek pojechał z nami do studia. Jakie sprawy inspirują cię do tworzenia? Co stanowi swoisty pokarm dla twojej duszy? — A.: Nie ma jednej szczególnej inspiracji. Bardzo dużo czytam i obserwuję otaczający mnie świat. Natchnienie może przyjść z wielu kierunków. Trzeba to dostrzec, ubrać w słowa i dźwięki. To jest piękny proces i daje wiele satysfakcji oraz zadowolenia. Czy powstają już kawałki na nowy album? W jakim kierunku pójdzie Catharsis muzycznie w niedalekiej przyszłości. Czy zagracie konsekwentnie w swoim stylu, czy czeka nas kolejne zaskoczenie? — A.: Tak, powoli już pracujemy nad nowymi utworami. Myślę, że nasz styl mamy wypracowany i teraz dalej chcemy go rozwijać. Zaskoczenie będzie pewnie wielokrotne, a wynika to z tego, że nie chcemy ograniczać się w jakiś sposób stylistyką gatunku. Jeżeli uważamy, że coś łamie schematy, a będzie do nas pasować to, dlaczego nie. W death metalu można jeszcze stworzyć bardzo dużo nowego i oryginalnego materiału. Mamy już wiele pomysłów i pokażemy to na nowej płycie. Teraz sakramentalne pytanie o perkusistę – znaleźliście już kogoś odpowiedniego na stałe? — K.: Niestety, od wydania „Rhyming…” nie znalazł się nikt, kto mógłby na stałe przejąć obowiązki perkusisty w Catharsis. Z różnych względów. Tak naprawdę współpraca z Lucasem, który nagrał z nami ostatni album jako perkusista sesyjny, układała się tak dobrze, że z przyjemnością powierzymy mu też nasze następne wydawnictwo. Lucasowi nie musieliśmy niczego tłumaczyć, on od razu poczuł muzykę i zagrał dokładnie takie partie bębnów, o jakie nam chodziło. Gdybyśmy mieli zaangażować nowego perkusistę, musielibyśmy mieć pewność, że nie tylko jego umiejętności techniczne, ale też wyczucie do naszej muzyki będzie przynajmniej porównywalne. Czy jest jakaś sprawa, której nie dotknęły pytania, a jest na tyle istotna, by o niej wspomnieć na zakończenie wywiadu? — Catharsis: Krzysiek, przede wszystkim bardzo dziękujemy za wywiad. Twoje wsparcie wiele dla nas znaczy. Zachęcamy tych wszystkich, którzy nie słyszeli naszej muzyki, aby chociaż spróbowali. Jeżeli przypadnie wam do gustu – będziemy bardzo zadowoleni. Śledźcie nasz profil na Facebooku oraz stronę – www.catharsisband.pl C

71

www.fb.com/catharsispl C ¶ autor: Krzysztof Nowak

raczej kwestia czasu, kiedy znowu ożywimy Catharsis, ponieważ już przed 2010 rokiem kilka razy taką opcję rozważaliśmy. Warto było. To jest świetna przygoda i prawdziwa frajda. Mamy profesjonalną salę prób, jesteśmy niezależni i to my kierujemy tym zespołem, bez żadnych nacisków z zewnątrz. Niestety, tego nie było w połowie lat 90-tych, bo byliśmy po prostu za młodzi.


Po 9 latach ciszy i rozpadzie po drodze Skinless powraca z nowym, bardzo dobrym albumem „Only the Ruthless Remain”. I chociaż wstępnie miałem poprowadzić ten wywiad tylko i wyłącznie na tory związane z najnowszą płytą, to wokalista Sherwood Webber okazał się tak bardzo przyjemnym rozmówcą, że poszło wszystko w zupełnie innym kierunku. Gardłowy Skinless spokojnie mógłby być moim sąsiadem. Ba, mógłbym nawet z nim zamieszkać. Dlaczego? O tym poniżej. ↔ Cześć Sherwood. Na wstępie chciałbym pogratulować tobie narodzin córki. — Bardzo ci dziękuję. Leni jest wspaniała, dlatego cała rodzina jest szczęśliwa i ma się dobrze. Jest to wyraźny kontrast do tego, co przeciętny odbiorca muzyki metalowej myśli o wokaliście deathmetalowego zespołu, który powinien mieszkać w jaskini, polując na jego jedzenie. Prócz Leni w rodzinie Skinless jest już Jackson Matthews (11) – syn Dave’a (gitara), Brandon Beaulac (9) – syn Boba (perkusja) i Clover Keyser (4) – córka Joe’a (bas)… — Hej, mam jeszcze drugą, 5-letnią córkę… No tak, przepraszam. A tak w ogóle, to możemy sobie podać rękę, bo ja również mam 5-letnią córkę, a druga w drodze na początek września (śmiech). — (śmiech) No to zgrało się dwóch tatuśków i w dodatku dwóch córek (śmiech). A jak zgrywacie się ze swoimi latoroślami? Jakimi jesteście ojcami? Jakiej muzyki słuchają dzieciaki i, czy już wiedzą, co to Skinless? — Moja starsza córka nie chce słuchać death metalu, ale lubi trochę growlować, jak to czasami tatuś robi. Wtedy jest bardzo zabawnie. Lubi Taylor Swift (amerykańska wokalistka country i popowa – dop. M.). Większość mojej rodziny nawet nie uważa albo nie zwraca w ogóle uwagi na fakt, że jestem w jakimś zespole (śmiech). Jestem tylko tatusiem, który kosi trawę przed domem. I rzeczywiście, każdy cent, który zarobię ze Skinless inwestuję w moją rodzinę, w wakacje lub cokolwiek. Jest to pewien sposób zrekompensowania czasu spędzonego z zespołem, z dala od rodziny, ale zapewnia to nam naprawdę coś fajnego, więc wszystko działa. Na tyle dobrze, że wreszcie możemy cieszyć się najnowszym albumem „Only the Ruthless Remain”, który jest naprawdę mocnym ciosem. — Wielkie dzięki, brachu! Ale zacznijmy od samego początku. Włączmy wehikuł czasu i dowiedzmy się, jak to się wszystko zaczęło, kto wpadł, na kogo i, co było pierwszą inspiracją do powstania Skinless? — Trywialnie, jedno poprowadziło do drugiego, dostaliśmy kilka pierwszych ofert zagrania na żywo, a że zawsze byliśmy zespołem kochającym grę na żywo, więc załapało, co tylko potwierdziło, że Skinless był i jest ogromną częścią życia nas wszystkich. Na pewno w tym wszystkim była wielka motywacja, a na dodatek to wspaniale rozprzestrzeniać swoje deprawacje na cały świat. Dlaczego więc nie skorzystać z okazji? I duża w tym zasługa Relapse Records, które właśnie świętuje swoje 25-lecie. Mógłbyś podsumować te 14 lat współpracy z wytwórnią Matthew (wiem, wiem, były 2 lata przerwy)? Jak w każdym małżeństwie, były zapewne plusy i minusy? — Nigdy nie powiem złego słowa o Relapse, bo jest to niesamowita wytwórnia, która jest idealnie skrojona pod nas. Niczym szyta na miarę. Jesteśmy podziemnym, deathmetalowym zespołem, więc oczywiście nie jeste-

72

7g C nr 38 C 02/2015

śmy kapelą, która generuje wielkie pieniądze. Nie pozostaje mi nic innego, jak wyrazić ogromny szacunek dla Matta, Eli i całej załogi za wszystko, co dla nas zrobili. Jestem dumny, że Skinless był i wciąż jest częścią rodziny Relapse, i wielce doceniamy ten czas spędzony razem z nimi. Jednak, jak w każdej rodzinie były i zgrzyty, więc, co się stało w kwietniu 2011 roku, że Skinless się rozpadł? — Myślę, że wówczas zespół nie koncentrował się, ani nie był razem jako całość. Kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, że Noah (Carpenter, gitarzysta – dop. M.) wyciągnął wtyczkę. To była tylko i wyłącznie jego decyzja, a ja dowiedziałem się o niej z Internetu. Powiedział, że zespół przechodzi w stan zawieszenia i nie ma planów do robienia czegokolwiek, więc zdecydował się go zabić albo przynajmniej planował to zrobić. A kto pierwszy zabiegał o to, żeby Skinless ponownie przywrócić do życia, jeżeli dobrze pamiętam, to w sierpniu 2013 roku? — Myślę, że spływające oferty koncertów doprowadziły wszystkich do powrotu na salę prób, a energia naszych koncertów jest uzależniająca niezależnie od metryki. Skinless to zespół skurwieli wielbiących grę na żywo, i w tej materii możemy zniszczyć każdego w ekstremalnym metalu. Dajemy imprezę nasączoną piwem, to przedłużenie nas samych, to głęboko zakorzeniona część naszych żyć. Nie można temu zaprzeczyć, więc jedziemy z tym koksem. Nadal pamiętasz ten pierwszy koncert zaraz po reaktywacji? Jak się czułeś, gdy ponownie mogłeś wejść na scenę pod szyldem Skinless? — To było tak, jakbyśmy w ogóle nie schodzili z tej sceny, ale z o wiele większą intensywnością. Każdy dał wtedy z siebie chyba ze 110%. Zresztą tak rzadko gramy na żywo, że do każdego występu podchodzimy, jakby

to był ten ostatni, po prostu wypruwamy sobie flaki. Naprawdę czekamy na każdy koncert, jednak następnego dnia wszystko boli o wiele bardziej niż miało to miejsce jeszcze 12 lat temu. Czy tak samo czujecie się podczas komponowania albumów, jak ryba w wodzie? — Oczywiście! Tak samo było z „Only the Ruthless Remain”. Noah jest głównym autorem tekstów i założycielem zespołu, ale pojawienie się w naszych szeregach Dave’a Matthewsa na gitarze dało nam kopa o poziom wyżej, on jest superzmotywowany i superutalentowany. Czuję, że to podniosło Noahę na duchu, ponieważ na tym albumie nie jest w stu procentach odpowiedzialny za wszystkie riffy i utwory. Taka sytuacja bardzo dobrze służy powstawaniu nowych materiałów Skinless. Pamiętam, że Noah zawsze interesował się tematyką wojenną, co często miało przełożenia na teksty Skinless. Co z lirycznym konceptem „Only the…”, czy ma jakieś militarne odnośniki? — Nie, to wszystko o śmierci, nihilizmie i brutalności. Sugerując się tym, co mówisz, tytułem, że „tylko bezwzględni pozostają” oraz bardzo wymowną i brutalną okładką, to czy ma to coś wspólnego z „wyczynami” ortodoksyjnych Muzułmanów z organizacji isis? — Nie, to nie ma nic wspólnego z Muzułmanami oraz isis. Pieprzyć to wszystko. A interesuje cię w ogólne, co się dzieje na świecie, czy jesteś typowym amerykańskim redneckiem, dla którego liczy się tylko browar i grill. Wiesz media społecznościowe i błyskawiczny przesył informacji sprawiają, że za jednym razem dowiadujesz się, jak to w Syrii zamordowano setki kobiet z dziećmi, a zaraz obok bombardują cię informacją o świni, która w Azerbejdżanie zjadła krowę i urodziła królika


A masz jeszcze jakieś zainteresowania prócz bycia tatuśkiem, który grilluje i pływa z dzieciakami? — Snowboard, budowanie domków na drzewach, rąbanie drewna i… picie piwa! No, tak, to ostatnie najważniejsze (śmiech). Wielkie dzięki za rozmowę, już dawno nie przeprowadziłem tak przyjemnego wywiadu. — Również bardzo dziękuję. C

z dwoma głowami. — Na szczęście, nie jestem w ogóle zanurzony w mediach społecznościowych i informacyjnych. Wiem, że jest to częścią naszej ewolucji, ale ja nie widzę w tym żadnego pożytku. Wolę raczej wziąć piwo i rozmawiać o nim. Przez większość czasu mogę być naprawdę prostym facetem, i jeżeli mógłbym rąbać drewno na opał przez cały dzień, to bym to po prostu robił. Czyli jesteś typem, dla którego liczy się uprawianie własnego ogródka, a wokół niego niech się dzieje, co chce, niech będzie dekadencja i nihilizm, ale niech nie wchodzą na twój trawnik (śmiech)? — Nie ma nadziei i przyszłości! W te wakacje wyczekuję jedynie lekcji pływania z moimi dzieciakami oraz otwarcia sezonu grillowego. Jak to ma się do nihilizmu? Wiesz, mam kumpli, którzy na grillu potrafią pokazać prawdziwy nihlizm, otwierając bramy końca świata (śmiech). — (śmiech) Wierzę. Sherwood zadowolony to Sherwood najedzony, opity i przed telewizorem? Póki było żarcie na stole i baterie w pilocie (śmiech)? — Do pewnego stopnia jestem typem takiego człowieka, bo, po co mam zaprzątać sobie głowę sprawami, na które w ogóle nie mam wpływu. Wierzę w możliwość podstawowych zmian, jeżeli chcesz wprowadzić te zmiany. Zacznij od siebie. Bądź dobry i nie bądź kanałem ściekowym na świat i bliźniego. Życzę sobie, aby każdy miał w sobie pewną dozę odpowiedzialności cywilnej, ludzie zawsze lubią winić i złorzeczyć na sprawy, których tak naprawdę w ogóle nie rozumieją. Po pierwsze, zrozum swoje życie i spraw, by było tak dobre, jak to tylko potrafisz, wspieraj siebie, bądź odpowiedzialny, zamknij się, żyj pełnią wspaniałego życia, ponieważ nie jesteś tutaj na długo.

73

www.fb.com/Skinless C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Wychodzi na to, że wbrew pozorom wyjątkowo spokojny z ciebie człowiek, który nie wadzi nikomu. — Wierzę w całkowitą wolność słowa. Mów, co chcesz, nawet, jeśli miałoby to urazić czyjeś uczucia. Uważam, że jestem całkiem rozważną osobą. Uważam, że każdy człowiek może kierować się własnym moralnym kompasem. Ja naprawdę nigdy nie chcę nikogo obrażać, a jeżeli już to zrobię, no to przepraszam, nie chciałem (śmiech).


Na koncert Negură Bunget jakoś nie mogłem dotrzeć od lat, choć kilkakrotnie zdarzyło się im już grać w naszym kraju, dlatego kiedy trasa promująca ich nowy album, „Tău”, okazała się być wyjątkowo rozbudowana, bo obejmująca aż 8 koncertów w Polsce, to była to okazja, której nie można było nie wykorzystać. Tym bardziej, że w jej ramach zaplanowany był również przystanek w kameralnym, zaprzyjaźnionym wrocławskim klubie Liverpool. Koncert był to zacny, choć zostawił we mnie spory niedosyt, ograniczając się do materiału z ostatnich trzech krążków Rumunów. A wcześniej wreszcie spotkałem się z liderem zespołu, Negru, wreszcie twarzą w twarz, więc ucięliśmy sobie długą pogawędkę, głównie o tym, co wydarzyło się w zespole od naszej poprzedniej rozmowy, mającej miejsce tuż po wydaniu genialnego „Om”. Ten okazał się rozmówcą dość skromnym, ale też bardzo sympatycznym, więc szykujcie się na długi wywiad (śmiech). ↔

Witaj Negru! Zaczęliście właśnie trasę. Ponad trzy miesiące, koncerty w całej Europie. Robi wrażenie. Jakieś szczególne wspomnienia po pierwszych koncertach? — Witaj! Jest całkiem nieźle. Było kilka incydentów, ale ogólnie jest bardzo dobrze. Mamy już za sobą jedną trzecią i faktycznie jest to nasza najdłuższa, jak do tej pory, trasa. Wraz z tym albumem, będącym pierwszą częścią trylogii jest to prawdopodobnie nasza ostatnia szansa na coś tak konkretnego. Później będziemy grać także trasę po Stanach, więc razem będzie to niemal 150 koncertów tylko w tym roku. W samej Polsce gracie 8 koncertów. Jak wspominasz wcześniejsze występy w naszym kraju? — Poprzednie koncerty były całkiem fajne i dlatego gramy ich tyle tym razem. Mam nadzieję, że wyjdzie równie dobrze, jak w przeszłości. Pojawiło się kilka nowych miejsc, ale także takie, w których już graliśmy. Tutaj jesteśmy po raz pierwszy, więc zobaczymy, jak wyjdzie. Mam nadzieję, że będzie dobrze. Kilka dni temu grał tutaj Acherontas i było świetnie. — Też mam taką nadzieję. A dlaczego sądzisz, że to ostatnia szansa na dużą trasę? — Robimy się coraz starsi, a czasy robią się trudniejsze i zespoły grają coraz mniejsze trasy. W dużej mierze robimy wszystko na własną rękę, więc nie jest to łatwe. Nie znaczy to, że nie chcemy grać tras, ale zapewne będziemy grać krótsze, takie na miesiąc czy coś koło tego, co i tak jest całkiem sporo dla wielu zespołów. W przeszłości graliśmy dłuższe trasy, zabieraliśmy więcej elementów wizualnych, czego nie możemy zrobić, kiedy gramy taką długą trasę i musimy zabrać wszystko ze sobą. Są różne aspekty. Ale to oznacza też, że grając krótszą trasę nie będziemy w stanie zagrać w mniejszych miejscowościach, w których zwykle nie gramy.

Czyli nie będzie szans na 8 koncertów w Polsce… — Nie… Myślę, że niewiele wytwórni wspiera swoje zespoły w organizacji tras. My większość robimy sami. Wytwórnia wspiera nas w kwestiach promocji, itp. Wydajecie płytę mniej więcej co 4 lata. Czy te raczej długie odstępy są skutkiem długich tras, czy taki macie styl pracy? — Jedno i drugie. Dajemy sobie sporo czasu na poszukiwania materiału, ale długie trasy też nie pomagają, więc jest to połączenie obu spraw. Mamy nadzieję w przyszłości skrócić ten okres i, że druga część trylogii będzie gotowa w przyszłym roku. Nigdy nie wiesz, jak to wyjdzie, ale taki jest plan. Nie 4 lata, może 4 lata na całą trylogię. Wspomniałeś o „trylogii transylwańskiej”, ale nie jest to pierwsza trylogia w waszej historii. Pierwsze trzy wydawnictwa też były wydane jako 3-płytowy box, więc jesteś już przyzwyczajony (śmiech). — Tak, ale to było trochę inaczej, tak to wydaliśmy później. Teraz zaczynamy od tego, od początku zaplanowaliśmy to jako trylogię. Jest to najbardziej złożone dzieło, jakie do tej pory stworzyliśmy. O trylogii porozmawiamy za chwilę. Ostatni raz rozmawialiśmy, kiedy ukazało się „Om”. Jak oceniasz

74

7g C nr 38 C 02/2015

zmiany w zespole (i nie mam na myśli zmian personalnych, bo o tym też później) od tego czasu? — Nie mam na to bezpośredniego spojrzenia, ale sporo się zmieniło. Wydaliśmy trzy płyty, jesteśmy bardziej doświadczeni, ale jednocześnie w dużej mierze jesteśmy tacy sami. Mamy takie same zainteresowania, nowe perspektywy i elementy, ale jądro zespołu się nie zmieniło. Rozszerzyliśmy nasze horyzonty i nabraliśmy doświadczenia, dodaliśmy nowe elementy, ale ja jestem wciąż tym samym facetem. „Om” było dla was momentem przełomowym. Nie chcę powiedzieć, że poprzednie albumy były złe, bo lubię je wszystkie, ale ten był wkroczeniem na szersze wody. — Fakt, płyta uzyskała pewien kultowy status, ale kiedy go wydawaliśmy nie była to dla nas aż tak wielka zmiana, nie posuwaliśmy tego aż tak bardzo. Nie była to aż tak wielka zmiana w porównaniu z poprzednim albumem, „'n crugu bradului”, który podobnie jak „Om” wydało Code666. Uważam, że dużym przełomem był dla nas kolejny album „Vîrstele pămîntului”. I chociaż nie uzyskał on tak kultowego statusu, to dla nas jest on większym przełomem. Dla mnie „Vîrstele…” jest odmiennym albumem. Bardziej intymnym, większość utworów jest bardziej wyciszona niż na „Om”. Jest tu tylko kilka utworów z wściekłymi blackmetalowymi fragmentami. — (lekko zdziwiony) Tak, ta płyta jest inna. Każdy może ją interpretować na swój sposób i jest to bardzo osobiste doświadczenie. My tworzymy płytę, ale potem wymyka się ona z naszych rąk. Skoro już robimy przegląd waszych płyty, to dlaczego zrobiliście nową wersję „Măiastru sfetnic”? Dla mnie jest ona w swoim oryginalnym kształcie doskonała. Nie trzeba na niej nic zmieniać i dodawać. Szczególnie dotyczy to oprawy graficznej, która jest jedną z najpiękniejszych, jakie widziałem. — Zgodzę się, co do oprawy graficznej, ale co do reszty nigdy nie byliśmy zadowoleni z tego, jak wyszło. Jest na niej sporo szczegółów, które nam nie pasowały. Kiedy ją otrzymaliśmy, odkryliśmy, że musimy to zmienić i stwierdziliśmy, że zrobimy ją ponownie, jeśli będziemy mieli szansę. To było dość złożone, ale w końcu to zrobiliśmy i znów wyszło inaczej niż się spodziewaliśmy. To nie było tak, że zrobiliśmy nową wersję po roku, minęło niemal 10 lat, to dużo zmieniło. I nawet jeśli chcesz coś zrobić ponownie, to nie możesz, bo nie jesteśmy tymi samymi ludźmi grającymi to samo. Jest to bliższe pierwotnej wersji, którą mieliśmy w głowie, ale pojawiło się tam wiele nowych elementów.

Nie sądzisz, że w tę stronę zmierza show business – wydań specjalnych? Dzięki ściąganiu większość ludzi nie jest przyzwyczajona do kupowania płyt i jeśli coś kupują, to takie właśnie ekskluzywne wydania. — Tak, ale ciężko jest wyjść ze specjalnym wydaniem, jeśli nie masz czegoś… specjalnego. Lata temu wydawaliśmy takie rzeczy sami, ręcznie robione, więc dla nas jest to naturalne. Niektórzy próbują, ale wypada to blado. W metalu czy też black metalu wciąż jesteśmy w podziemiu. Tu ludzie wciąż są przyzwyczajeni do kupowania płyt i minie zapewne jeszcze parę lat zanim pojawi się nowa generacja, która nie ma zwyczaju ich kupować. Kiedy to nadejdzie, będę się czuł dziwnie, bo ich nie będą obchodzić te cudowne, specjalne wydania. Ale pewnie się to stanie. Z drugiej strony mamy odrodzenie winylu i dużo takich edycji. Trzeba więc sobie znaleźć swoje miejsce.

Nowa płyta jest waszym pierwszym nowym albumem wydanym dla Lupus Lounge / Prophecy, ale mieliście z nimi już długi kontakt, wydając u nich reedycje pierwszych płyt. Od razu wiedzieliście, że to ta wytwórnia marzeń? — Nigdy tak nie jest, ale mamy z nimi dobre stosunki. Zawsze robili edycje specjalne, ekskluzywne i lubią nawet bardziej niż my różne nietypowe wydania. Dobrze się z nimi pracuje. Są bardziej restrykcyjni, ale to czasem lepiej nawet dla nas – pracować z planem działania i terminem. Czasem jest to i dla nas i dla nich frustrujące, ale tak to działa. Jednak dają nam pełna swobodę robienia tego, co chcemy.

Jak wcześniej wspomnieliśmy zespół przeszedł radykalne zmiany, głównie personalne. Ciężko było znaleźć ludzi, którzy będą tak oddani, by grać w zespole? Jak wspomniałeś w jednym z wywiadów, czasem nie jest to lekkie. — Nie jest ciężko ich znaleźć, ale utrzymać na tej ścieżce. Ktoś może powiedzieć, że granie z nami jest jego marzeniem, ale po 2-miesięcznej trasie może się okazać, że to za dużo, by to znieść. Znaleźliśmy sporo fajnych ludzi, ale dużo pracowaliśmy, nie chciałem zwalniać, ułatwiać niczego. Cisnąłem mocno, a kiedy ktoś nie mógł tego znieść trzeba było szukać kogoś innego. Trasy, zwłaszcza długie są bardzo intensywne fizycznie i umysłowo,


…pochodząc z Transylwanii zawsze nas ciekawiły różne miejsca, związki z wampirami…

niektórzy tego nie wytrzymują. Ale przesuwamy bariery, nawet ja sam dla siebie.

A masz jakąś rodzinę? — Tak, mam swoją małą rodzinę, ale są w to wprowadzeni od dawna. Nie mam dzieci.

Znają swoje miejsce i czekają… Czas zatem porozmawiać o „Tău”, pierwszej części „trylogii transylwańskiej”. Zawsze sporo uwagi poświęcałeś przyrodzie, naturze swojego kraju oraz duchowej stronie życia. Jak widać, nie zmieniło się to, bo ta właśnie część poświęcona jest twojemu krajowi, jego przyrodzie i mitom z nią związanym. W jaki sposób dobierałeś miejsca, o których chcesz opowiedzieć, mity, bo jest ich przecież wiele. — Od początku interesowaliśmy się tymi sprawami, więc część z nich już wykorzystaliśmy na naszych płytach. Z drugiej strony pochodząc z Transylwanii zawsze nas ciekawiły różne miejsca, związki z wampirami… …To jak być Transylwańczykiem (śmiech)… — Tak (śmiech). Z drugiej strony interesując się tym, czuliśmy, że mamy obowiązek to zaprezentować. Pierwsza część trylogii dotyczy elementów naturalnych,

druga dotyczyć będzie ludzi, tradycji i wierzeń, zaś trzecia dotyczyć będzie spraw duchowych. Taki koncept definiujący te ziemie. Taka bardzo osobista wizja, ale bogata w szczegóły. Znając tę trylogię będziesz miał wizję, czym jest Transylwania. To oczywiście nasza bardzo osobista wizja, nie program w stylu Discovery. Mówimy, kim jesteśmy, jakie są nasze zainteresowania, ale myślę, że to ten obraz oddaje prawdę. Mamy bardzo osobisty stosunek do części z tych miejsc. Oczywiście jest ich więcej, ale tylko osiem utworów. Oczywiście nie jest tak, że jest jedno miejsce na jeden utwór. W utworze omawiane jest jakieś miejsce i kilka innych typowych, które możesz ujrzeć w wielu miejscach. Ale są też specyficzne, jaskinie, lodowce, itp., więc jest to pewna kombinacja. Zawsze cieszyły mnie małe rzeczy, nie te typowe, więc trylogia jest pełna małych szczegółów, które tworzą większy obraz. Dotyczy to zarówno muzyki, jaki i tekstów, ale też strony wizualnej. Do tej pierwszej części stworzyliśmy trzy klipy wideo, niemal 20 minut. A kiedy ukończymy trylogię będzie pełny set, ponad godzina obrazu. A czy sądzisz, że wasza wizja, punkt widzenia zostanie zrozumiany? W naszym pierwszym wywiadzie rozmawialiśmy o tym, jak duchowe wartości jakiegoś naro-

du są masakrowane przez cywilizację zachodu, dla której są one obce. To odnosiło się oczywiście do wizji wampira. — Tak, myślę, że obecnie mamy pozycję pozwalającą na stworzenie tej trylogii. 10 lat temu byłoby to znacznie trudniejsze. Ale ludzie, którzy mieli już kontakt z naszą muzyką mają umysłowy obraz, czego ona dotyczy i czego mogą oczekiwać. Część została już wyłożona i przygotowana. Sporo zbudowaliśmy już wcześniej i to pomaga nam teraz zaprezentować tę wizję. I jest to taka osobista rzecz, z którą niektórzy czują się związani. Nie każdy, ale też nie jest ona dla każdego. Ale ci ludzie, z którymi mamy kontakt będą się czuli z nią związani. To jest dla każdego sprawa osobista, część dostrzeże pewne szczegóły, niektórzy dostrzegą rzeczy, których my nie zauważyliśmy. Tak jest zawsze, ale pod tym względem jest dużo lepiej niż w przeszłości. To nie oznacza, że świat zachodni stał się bardziej otwarty na różne sprawy, ale pokazaliśmy pewną drogę i jest łatwiej niż na początku. A co ludzie natychmiast kojarzą z Transylwanią? — Zapewne wampiry… Jasne. Pewnie nie widziałeś filmu „Zmierzch”, ale pewnie o nim słyszałeś. — Tak, słyszałem. Ja też. Co gorsza przeczytałem pierwszą część i śmiałem się już w pierwszym rozdziale. Wiesz, że kultura

75

www.fb.com/negurabunget C ¶ autor: Doominator

Negru


popularna raczej dąży w tym kierunku, niż ku duchowej części zjawiska. — Tak, ale nie stresuję się tym. My w pierwszej części zajmujemy się bardziej duchowym spojrzeniem. Masz 72-stronnicowy artbook, który pozwala ujrzeć, z czym są związane te ziemie.

przyrody? — Cóż, wszystko musi iść ręka w rękę – muzyka, teksty, strona wizualna. Nad tą pracowaliśmy z naszym dobrym przyjacielem, który dawno temu grał u nas na klawiszach. To było dość naturalne, bo sam kręciłem dużo video.

A ilu ludzi go zobaczy? — Tysiąc. Ale to jest ten tysiąc, który się dla nas liczy. To nie jest jeden tysiąc z miliona, tylko z 10 tysięcy. Ale jeśli nie chcesz w to wejść, to nie zamierzamy zmieniać umysłów tych ludzi, całego zachodniego establishmentu. Staramy się podążać swoją drogą i zmieniać tych, którzy są zainteresowani zmianą, nie wszystkich. Część ludzi woli mieć swoją małą wizję wampirów i nie nam to zmieniać. Nawet, jeśli ta wizja jest zła, to nie nam mówić: „to nie tak, jest całkiem inaczej”. Jeśli chcą się zainteresować innymi sprawami, to mogą je znaleźć i dojść bliżej rzeczywistości.

Stworzyłeś też całą oprawę do artbooka… — Tak. To miejsca, które mnie samego cieszą, więc znów było to dość oczywiste.

Nie wiem, czy dojdą do rzeczywistości, skoro żyją w bajce, oczywiście innego rodzaju. Na płycie jest trochę gości, w tym Sakis z Rotting Christ i wykonawcy pop i elektro z Rumunii w utworach „Împodobeala timpului” oraz „La hotarucu cinci culmi”. Podejrzewam, że Sakis jest twoim przyjacielem. — Tak, podobnie jak Rune z Mayhem. Dobrze obaj wyszli. W „Împodobeala…” jest całkiem popularna wokalistka pop Alexandrina. Nasz trębacz, który gra na instrumentach tradycyjnych gra w wielu różnego rodzaju projektach, w tym także w jednym z Alexandriną, więc mieliśmy kontakt poprzez niego. Ma też projekt z tym zespołem elektro, bardziej elektro-folkowy. Oni nas znają, więc to było dość naturalne, że tak się stało. Zawsze tworzyliśmy mieszanki różnych dziwnych elementów, o ile nam pasowały. To było dziwne dla wszystkich – popowa wokalistka w blackmetalowym zespole, ale dobrze się bawiliśmy w trakcie sesji. A czy obecność Sakisa ma jakiś związek z tym, że mieli rumuński utwór ludowy na swojej płycie? — Nie. Oni też mają dobry związek z naszą sceną, byli wiele razy w Rumunii, więc zrobili to na własną rękę. Wiele razy graliśmy razem, w Rumunii i poza nią. To była inna sprawa pracować z nim. Wspomniałeś o wizualnej stronie płyty, video stworzonych do kilku utworów. Oparte są one wyłącznie na obrazach przyrody. Czyżby taki manifest potęgi

Nowy album jest bardzo zróżnicowany, kontrastowy. Fragmenty folkowe, monumentalne partie orkiestralne, które mocno przypominają mi Arcturus, szczególnie w „Picur viu foc” i „Tărîm vîlhovnicesc”. Czy taki był pomysł, by nadać płycie także klimatu monumentalnego? — Nigdy, nie planujemy, by jakiś utwór był bardziej monumentalny, folkowy czy blackmetalowy. Zawsze zaczynamy od pomysłu i idei, przechodzimy do tekstu, a później wkładamy to w muzykę. Czasami dokonuje ona zaskakującego zwrotu, nawet dla nas, to, jaki jest ostateczny wynik. I ten album, który dotyczy elementu naturalnego jest bardzo zróżnicowany oraz zawiły, i to jest odzwierciedlane także w muzyce. To dla nas normalne, mieć w utworze różne rodzaje dźwięków. Jak dla mnie „Picur viu foc” to jeden z waszych najlepszych utworów w ogóle. Mówi on o tradycyjnym obrzędzie. Czy w swoim codziennym życiu jesteś tradycjonalistą, uczestniczysz w takich obrzędach? — Jeśli rozumiesz swoją przeszłość, różne związane z nią sprawy, to pomaga ci to w obecnym codziennym życiu. Wszystko jest powiązane z tym, kim jesteś teraz. Uczenie się przeszłości pomaga ci dziś i w przyszłości. Pomiędzy tym wszystkim są powiązania, tak to widzę. Utwór dotyczy pewnego miejsca zwanego Focul viu, jaskini w Górach Apuseni, jaskini lodowcowej. Czasami dach się zapada i słońce zagląda do środka do lodowca i wygląda to jak żywy ogień, co właśnie oznacza ta nazwa. Ma to związek z tradycyjnym obrzędem czystego ognia, który należy rozpalić w pewne dni. Wszystko, co przez niego przejdzie ma większą moc. Więc jest to obrzęd, powiązany z miejscem. Właściwie to nie są one rzeczywiście powiązane, bo jaskinia jest w jednej części kraju, a obrzęd uprawia się w innej; to my stworzyliśmy to powiązanie. Nie uprawiam tych obrzędów, ale interesowałem się tym przez całe życie. Te sprawy interesowały mnie nawet bardziej niż zespół, bo nie

możesz sobie ot tak zainteresować się tym na potrzeby jakiegoś konkretnego albumu, czy nawet więcej niż jednej płyty, bo jest to o wiele bardziej złożona sprawa. Ale nie spodziewam się byś wierzył w starożytnych bogów? — Nie, ale postrzegam to jako tradycję. Lubię wchodzić w umysł tych ludzi, którzy żyją prostym życiem, dla których wszystko ma swoje znaczenie, miejsce i cel i jest częścią czegoś większego. Ten styl życia został utracony, choć są miejsca w Rumunii, w których ludzie żyją w ten sposób i jest to dla mnie fascynujące, choć nie żyję w ten sposób. Ale żyłem odmiennym życiem od czasu, kiedy się urodziłem, więc jestem z tym związany nawet grając w zespole blackmetalowym, ale nie mogę powiedzieć, że żyję tym prostym życiem. Ale jestem z tym związany i to mnie inspiruje do różnych rzeczy. Masz też swój własny projekt folkowy, Din Brad… — Tak, od jakiegoś czasu pracujemy nad albumem i może w tym roku zostanie on ukończony. A skończyłeś swoją książkę i pracę doktorską? — Niezupełnie (śmiech), za dużo mam różnych spraw. Porzuciłem pracę naukową, choć wciąż mnie to interesuje, ale już nieoficjalnie. Czy zatem masz jeszcze niespełnione marzenia? — Nie jest to jakieś jedno marzenie, raczej je buduję. Będąc w tym już tyle czasu jestem wdzięczny, że mogłem tak żyć, tego doświadczać. Jest jeszcze sporo rzeczy, które chciałbym zrobić, miejsc, w których chciałbym zagrać, ale myślę, że w ciągu kliku lat uda mi się to osiągnąć. Nic wielkiego, małe kroki. A twoje osobiste marzenia? — Podobnie – wolę małe kroczki, niż wielkie marzenie. Raczej żyję dzień po dniu i pracuję. Nie planuję, że w ciągu pół roku coś się szczególnego wydarzy – raczej żyję każdym dniem, choć czasem zdarzają się wielkie rzeczy, a po nich znów mniejsze, to przychodzi naturalnie. Powoli, ale stale. To życzę ci, aby każdy dzień był warty przeżycia go! — (śmiech) Tak, do tego się wszystko sprowadza. Dzięki za wywiad! — Dzięki! C

…Lubię wchodzić w umysł tych ludzi, którzy żyją prostym życiem, dla których wszystko ma swoje znaczenie…

76

7g C nr 37 C 02/2014



Lata temu dostałem od kumpla kasetę, na której znajdowały się dwie demówki dwóch zaprzyjaźnionych i powiązanych personalnie greckich zespołów. Obydwie ostro mnie zdemolowały i przez długi czas nie potrafiłem zdecydować, który z tych zespołów lubię bardziej. Potem obydwa wydały swoje debiuty i choć „Thy Mighty Contract” zdecydowanie bardziej trafiło w moje przekonania, to i „His Majesty at the Swamp” było pozycją dużego formatu. Później różnie układały się ich losy, ale Rotting Christ, choć miał słabsze momenty konsekwentnie szedł do przodu, podczas gdy Varathron nie dopisywało szczęście i zespół kilkakroć znikał ze sceny. Jednak Stefan Necroabyssious, lider tej drugiej formacji nie złożył broni i wprawdzie rzadko, co jakieś 5 lat, ale niezmordowanie wydaje nowe płyty. I przyznaję, że ostatnie jego propozycje robią na mnie równie duże wrażenie, co sławetne początki. Kiedy więc obydwa zespoły pojawiły się razem na trzech koncertach w Polsce nie potrafiłem sobie odmówić przyjemności ujrzenia ich ponownie razem i pogadania ze Stefanem oraz pochwalenia się Sakisowi efektem naszej ostatniej rozmowy. Po ćwierci wieku koło się zamknęło. ↔ Witaj Stefan! Wreszcie dotarliście do Polski. Co wam tak długo zajęło? — (śmiech) Jest dla mnie ogromną przyjemnością być w Polsce po tylu latach kontaktów z zespołami, magazynami, wytwórniami, już od 1989 roku. Przez lata mieliśmy problemy ze składem i to bardzo utrudniało zrobienie tego kroku i granie na żywo. Obecnie mamy bardzo mocny skład, wszyscy kolesie są wierni zespołowi i wreszcie możemy zrobić ten wielki krok i grać koncerty. Nie tylko w Polsce, ale też w innych miejscach, na całym świecie. Zagraliśmy już w Berlinie, na Nuclear War Now! Fest, na Hellenic Darkness w Pradze, w Londynie z Horna i Grave Miasma. Teraz gramy z naszymi braćmi z Rotting Christ. W lipcu na Chaos Descends Festival, tydzień później w Brazylii i więcej. Tak jak wspomniałeś, Varathron był trochę pechowym zespołem. Miał przerwy w działalności, wytwórnie upadały, niektóre nie były godne zaufania, właściwie nie ominęły was żadne problemy. — Oczywiście, przyjacielu, mieliśmy wiele złych chwil związanych z wytwórniami, ale przede wszystkim ze składem. Członkowie zespołu mieli swoje osobiste problemy, sprawy związane ze służbą wojskową. Jednym z problemów była odległość pomiędzy moim rodzinnym miastem, Ioannina, a Atenami. Między nimi jest 400 kilometrów. To wszystko było wielkim problemem, ale duch przetrwał i teraz w końcu mamy mocny skład. Wszyscy pochodzą z Ioanniny i wreszcie jesteśmy mocno ustabilizowani. W jednym z wywiadów czytałem, jak wspominasz o swojej miejscowości i okolicy i mam wrażenie, że to bardzo przyjemne miejsce? — O tak, bardzo przyjemne. To bardzo małe miasto, ale w bardzo pięknej okolicy. Jezioro, wyspa, wspaniałe góry, wiele starożytnych zabytków. To bardzo przyjemne miejsce i jeden z powodów, który nadaje naszej muzyce właściwego klimatu. O muzyce trochę później, teraz może o trasie. Trasa z takim zespołem, jak Rotting Christ, z którym jesteś zaprzyjaźniony od lat musi być fantastyczna? — Oczywiście. Byliśmy zespołami, które zaczęły grecki black metal, Varathron, Rotting Christ i Necromantia… No to gdzie jest Necromantia, powinni tutaj dziś być… — To byłoby wielkie marzenie zagrać któregoś dnia w te trzy zespoły. Wierz mi, że czuję się znakomicie grając z Rotting Christ, bo mają oni masę doświadczenia z tras i bardzo nam pomagają. Wczoraj graliśmy w Warszawie, teraz tutaj (w Poznaniu – dop. D.), jutro w Gdyni. Jest fantastycznie. Wiadomo, że Varathron był zawsze powiązany personalnie z wieloma oldschoolowymi greckimi zespołami. Grałeś w Kawir, wspomagaliście się nawzajem z Rotting Christ, itd. — Tak, te dawne dni chwały były wspaniałe. Wszystkie zespoły, Varathron, Rotting Christ, Necromantia, później Kawir, Zemial, pomagały sobie nawzajem. Ja robiłem flyery dla Varathron, Rotting Christ i Necromantia, Sakis pomagał nam w inny sposób, Jim Mutilator pomagał w jeszcze inny, to była… …Sieć… — Tak, to działało jak wielka rodzina. To było wspaniałe i wierz mi ogarnia mnie nostalgia na myśl o tych latach (śmiech). Nie jestem już dzieckiem, dorosłem i te chwile, ten czas wywołują u mnie nostalgię. Miał niesamowity klimat, tapetrading, normalne listy. Wierz mi, to były

78

7g C nr 38 C 02/2015

inne powiązania. W tej chwili najbardziej bezosobową rzeczą jest Facebook, jest pozbawiony swej twarzy. Każdy tworzy tam profil, gada, ale bez osobistego kontaktu. Wciąż mam listy od swojego wielkiego przyjaciela Deada z Mayhem, który pisał 7-8-stronnicowe listy i rozmawiał ze mną o sprawach osobistych, nie tylko o muzyce. Od Quorthona z Bathory, od wielu kolesi ze starej sceny. Teraz często dostaję list w stylu „słyszałem wasz nowy album i jest on bardzo dobry/fantastyczny/znakomity, bla bla bla”.

Nowy album ukazał się także w specjalnej wersji z drugą płytą cd zawierającą materiały ze wszystkich waszych splitów. Parę lat temu ukazała się płyta z materiałami demówkowymi, więc wszystko macie teraz wydane na cd. Lubisz takie specjalne wydania? — Przede wszystkim jestem maniakiem winylu, więc zawsze wolę wersję winylową. I mam w sercu smutek, że mój album „Crowsreign” wciąż nie jest tak wydany. Mam nadzieję, że pewnego dnia tak się stanie, że pojawi się wytwórnia chętna do jego wydania.

Mi też brakuje tradycyjnych listów… A czy takie opinie w stylu „wasz nowy album jest świetny” mają dla ciebie jakieś znaczenie? — Chcę to wiedzieć, to normalne, że ktoś usłyszał płytę i pisze. Ale w dawnych latach było coś jeszcze, sprawy osobiste. Jakieś myśli, pomysły, idee. Kiedyś powiązania pomiędzy zespołami i fanami były inne. Teraz ktoś pisze, że ma swój zespół, prosi żeby posłuchać i nic więcej.

Może tak Flogga Records, która ma już na koncie

Z prawdziwymi ludźmi można się spotkać powiedzmy na koncercie… Nie wiem jak w Grecji, ale w Polsce liczba koncertów jest nieporównywalnie większa niż 20 lat temu. Kiedyś był jeden duży koncert na kwartał, teraz każdego tygodnia coś się dzieje (dzień po nich w Warszawie grał Napalm Death – dop. D.). Co sądzisz o nowych grackich zespołach, np. Kvele, Hell Poemer, Ravencult? — Podobają mi się nowe zespoły. Myślę, że ciężko pracują i dają dużo dobrych koncertów. Stefano z Ravecult jest moim dobrym przyjacielem. Grał z nami na basie dwa koncerty, w Salonikach w Grecji i teraz na Nuclear War Now! w Berlinie. Mam swoją audycję radiową w swoim mieście zatytułowaną Ritual Live Zone, w której puszczam dużo nowych zespołów z Grecji oraz innych krajów i sądzę, że jest dobrze, nasza scena wciąż żyje i jest silna. W ciągu ostatnich 3-4 lat było sporo reaktywacji. Nergal, Kawir, Agatus wydał nową płytę i bardzo mnie to cieszy. Niedawno wydaliście split z Den Saakaldte, z utworem „Old Demons Rise”. Czujesz się być starym demonem? (śmiech) — (śmiech) Varathron to stary zespół, więc to on jest starym demonem, który wciąż żyje. Michael, czyli Sykeling jest moim starym przyjacielem z czasów Naer Mataron. Teraz mieszka w Norwegii i zapytał mnie, co sądzę o zrobieniu wspólnego splitu. To był świetny pomysł i wydaje mi się, że dobrze wyszło. Tak, to bardzo dobry utwór. Jak wspomniałeś w jednym z wywiadów, nad Varathron ciążyła chyba pewna klątwa, która sprawiała wam masę problemów. Jednym z jej efektów jest to, że każda płyta ukazywała się w innej wytwórni. — O tak, jak wspomniałeś nad Varathron wisiała jakaś klątwa, co do wytwórni, składu i innych spraw. Wydaje mi się, że udało się nam ją zdjąć, bo wreszcie po latach działamy jak mocny, profesjonalny zespół. Współpracujemy z dobrą wytwórnią, Agonia Records, w końcu gramy koncerty, dobre koncerty, przynajmniej tak mówią mi inni. Pracujemy nad nowymi utworami, mamy mocny zespół, to błogosławieństwo. No to zobaczymy, kto wyda kolejną płytę po „Untrodden Corridors of Hades”, mam nadzieję, że Agonia. — Tak, Agonia, bo podpisaliśmy kontrakt na dwie płyty. Myślę, że zaczniemy pracować nad nowym materiałem. Mamy już kilka nowych utworów i może w grudniu wejdziemy do studia nagrywać.


Pewnie, zawsze wyglądają one lepiej. — No i zawierają więcej materiału, niż zwykły cd. Album ten jest z jednej strony bardzo melodyjny, jak to zawsze na płytach Varathron bywało, a z drugiej nawet bardziej agresywny, niż „Stygian Forces of Scorn”, który był, jak mi się zdaje, do tej pory najmocniejszym albumem zespołu. — Kiedy zaczynaliśmy nagrywać ten album moją ideą było, by był to album klimatyczny, ale bardzo mroczny. Mroczny i surowy. I myślę, że „Untrodden…” jest wynikiem, który chciałem osiągnąć. „Stygian…” był według mnie świetnym albumem, nawet bardzo dobrym. Tym, czym go przewyższa „Untrodden…” jest produkcja. Jest ona bardzo mocna, głośna. „Stygian…”, jak mi się zdaje, nie miał tak dobrej produkcji. Zdecydowanie nowa płyta ma bardzo dobrą produkcję, ale poprzednia też nieźle kopała. — Kiedy patrzysz na poziomy instrumentów czasem są one wyższe, czasem niższe. Ale to moja opinia. Hades jest postacią z greckiej mitologii, ty zaś określasz tę płytę jak blackmetalowy, satanistyczny manifest. Patrząc na twoje zainteresowania odzwierciedlane przez utwory zawsze byłeś zawieszony gdzieś

pomiędzy starożytnymi bogami i Szatanem. Kto wygrywa? — Hades jest jednym z oblicz Szatana, jednym z wielu ukazanych w różnych mitologiach. W jednej jest to Hades, w innych kruk, na przykład w południowej Afryce czy południowej Ameryce. Hades jest bogiem podziemi, więc… …Tytuł mógłby brzmieć „Untrodden Corridors of Satan”… — Oczywiście (śmiech). Chcemy, by nasze tytuły brzmiały trochę bardziej tajemniczo, nie mówiły wszystkiego wprost. Taka mała gierka w głowie. Wiesz, w szkole uczyłem się sporo o greckiej mitologii i bardzo mi się podobała. Zawsze była ona jednym z głównych źródeł inspiracji dla europejskiej sztuki na równi z Biblią, a teraz widać pewne jej odrodzenie. Te filmy dla nastolatków typu Percy Jackson, czy Starcie Tytanów. Podoba ci się takie nowe życie greckich bogów? Mnie się to wydaje bardzo naiwnym spojrzeniem na temat. Zwłaszcza, jak widzę Posejdona proszącego o wybaczenie swego półboskiego syna. — Tak, zgadza się. To jest Hollywood, a tam chodzi o kasę. A na ołtarzu pieniędzy można złożyć wszystko. W greckiej mitologii jest wiele mistycyzmu, to nie są tylko historyjki, opowiastki dla dzieciaków. Więc to tylko Hollywood, które robi to dla pieniędzy i to jest całkowicie niedobre. W niektórych utworach poruszacie tematy mitologiczne, w innych odwołujecie się do etosu wojownika,

pojawiają się tematy fantasy. Na „Walpurgisnacht” outro nosi tytuł „Sic transit gloria mundi”. Sądzisz, że w dzisiejszym świecie hollywoodzkiej popkultury jest miejsce dla tego starożytnego ducha? Czasem bardziej barbarzyńskiego i dzikiego, a czasem bardziej wyrafinowanego, epickiego i prawdziwego? W dzisiejszym świecie wojownicy to głównie najemnicy pozbawieni etosu. — W naszych utworach mówimy o starożytnych wojownikach, którzy żyli z honorem, siłą i nieustanną walką. Moją inspiracją były stare książki, bardzo stare filmy. Bardzo lubię kino, szczególnie włoskie kino lat 70tych, 60-tych i to one są dla mnie inspiracją, nie dzisiejsze filmy, które bardziej przypominają kreskówki, bajki i których bardzo nie lubię. Obecnie wszystko jest jednym wielkim filmem, bez wartości, bez myśli, bez idei, wszystko ożywiane za pomocą komputera. Większość bohaterów tych filmów nie ma osobowości. No tak, większość tych „bohaterów” to komputerowe efekty specjalne, a nie prawdziwe postaci. Czy taka opinia o współczesnym świecie jest powodem do tego, że nie poruszasz w waszych utworach współczesnej tematyki? Czy na nią jest miejsce w black metalu? — Myślę, że nie i nigdy tego nie robię. Według mnie tematyka utworów blackmetalowych jest bardziej mistyczna i duchowa. Black metalu z tekstami politycznymi nie określiłbym jako black metal. A czy polityka ma na ciebie wpływ jako człowieka,

Hades jest jednym z oblicz Szatana…

79

www.fb.com/VarathronOfficial C ¶ autor: Doominator

kilka winylowych wydawnictw Varathron? — Może. Zobaczymy. Naprawdę chciałbym ujrzeć materiały Varathron na winylu, bo dorastałem z tym nośnikiem. Poza tym dla każdego fana metalu lepiej jest ujrzeć wydanie specjalne. Przynajmniej tak mi się wydaje.


Pomaga znaleźć temat do rozmyślań. Jak wspomniałeś, w muzyce twojego zespołu jest wiele mistycyzmu, np. w tych klawiszowych partiach na „Crowsreign”, klimatycznych przejściach, elementach orientalnych. Macie nawet na koncie utwór „Under the Sign of Horus”. Wygląda na to, że sięgacie też poza grecką mitologię. — Lubimy dobre mitologiczne tematy. Myślę, że to nasz własny styl, naszej sceny. Te odmienne dźwięki. Jak mi się zdaje grecka muzyka w ogóle jest nieco odmienna, bardziej klimatyczna i nostalgiczna… — O tak. Myślę, że cała kultura jest powodem powstania takiego stylu muzycznego, bo obszar śródziemnomorski ma ten klimat, nostalgiczny, romantyczny. Czyżby to tęsknota za dawną chwałą? Czasami potęgi państwa ateńskiego? Pewnie każde państwo ma ten okres chwały, za którym tęskni później. — Oczywiście. I sądzę, że ten klimat, nostalgia nie pojawia się tylko w utworach metalowych, ale też w innych stylach, oczywiście tych starych, nie nowych. Tak podejrzewałem… — W starych greckich utworach też są świetne melodie i riffy. To pochodzi z naszego serca. Nie wiem, jak to robimy.

interesuje cię to? — Oczywiście. Na mnie jako osobę oczywiście ma to wpływ. Żyjemy w kraju ogarniętym kryzysem gospodarczym. (śmiech) Ty jeszcze nie widziałeś kryzysu ekonomicznego… przyjedź tutaj, to zobaczysz, co to jest kryzys. — Rozumiem. Sytuacja Grecji wygląda tak, że potężne siły polityczne, Niemcy i inni zbierają się i rozważają na ten temat. Wiadomości i media każdego dnia nas tym bombardują i dostrzegasz, że twoja sytuacja nie jest dobra. Dla mnie jako osoby jest to negatywna sytuacja, dla mnie jako muzyka jest ona pozytywna, bo te wieści sprawiają, że jesteś wkurzony i stanowią inspiracje do tworzenia muzyki. To działa jak odmienna siła.

Ok. Żebyś mnie źle nie zrozumiał – bardzo lubię „Untrodden…” i uważam, że to świetny album. Jednak taką płytą szczególną jest dla mnie, poza waszym debiutem, „Stygian…”. Z jednej strony są na niej iście jadowite riffy w „Demonic Abyssic Realms” czy „Lord of Illusions”, a z drugiej jest choćby „Sacred Ahlat”, w którym początkowo są bardzo melodyjne, niemal folkmetalowe fragmenty, które później ustępują niemal progresywnym riffom. Czy miałeś jakiś szczególny pomysł na tę płytę? — „Stygian…” ukazał się w 2009 roku, w 2004 pojawił się „Crowsreign”. Na stworzenie tej płyty mieliśmy 5 lat. Część utworów pochodzi od naszego perkusisty, Harisa, część od gitarzysty Achilleasa C. Myślę, że „Stygian…” nieco się różni stylistycznie od innych. Rozmawialiśmy o tych utworach, ale raczej jest to przypadkowa sytuacja Czyli nie było jakiegoś szczególnego pomysłu na tę płytę?

— Nie, raczej nie. Jedynym wyjątkiem był „Aclo Savaoth Soth (The Final Chapter of Acts)”, którego tekst pochodził z 1988 roku i znalazłem go w swoich papierach. Skoro rozmawialiśmy o wytwórniach, to czy któraś zapadła ci w pamięć jakoś szczególnie, na dobre lub złe? — Ok, po kolei, pomijając małe wytwórnie takie jak Black Power Records, która wydała nasz split z Necromantia lub Black Vomit, która wydała 7” ep-kę „One Step Beyond Dreams”. Pierwszą sporą wytwórnia była Cyber Music z Holandii, która wydała nasz debiut. Byli bardzo dobrzy… …Ale wciąż były to ich początki… — Tak, i Ted miał spore problemy z dystrybucją. Później była, jak sądzę, najgorsza dla nas wytwórnia, Unisound. To była taka wytwórnia, że jak mój brat Peter z Order From Chaos przyjechał z Kansas City to miał chęć przywalić temu gościowi (śmiech). Mieszkał tu u mnie dwa tygodnie… No tak, pieprzony Unisound… Później było Cursed Productions i Ray Miller, mój brat. Jeszcze później Pagan Records i Tomasz. Tomasz wykonał bardzo dobrą robotę. Wydał tylko mcd, bo miał wtedy problemy ekonomiczne, które nie pozwoliły mu wydać pełnej płyty, chociaż mieliśmy wtedy na nią utwory. Ale jako zespół nie mieliśmy kasy na ich nagranie. Potem podpisaliśmy kontrakt z Black Lotus Records. Świetna wytwórnia, ale później padła. W sumie nie wiem, co się dokładnie stało. O ile pamiętam to podpisali za dużo kontraktów, żeby dać radę z wydaniem wszystkich płyt. — Z tego, co pamiętam to powodem był gitarzysta Savatage, Chris Caffery i gitarzysta Twisted Sister, Eddie "Fingers" Ojeda, bo ich budżet był dużo większy. Ci kolesie potrzebowali dużo kasy na nagrania i wydanie płyty. Po tym wszystkim mieliśmy świetny materiał, „Stygian…”, ale nie mieliśmy wytwórni. W trakcie poszukiwań wytwórni znaleźliśmy Die Todesrune, która dała mi kasę na studio i wydała płytę. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że wytwórnia jest naznaczona stygmatem wytwórni ns. Varathron nie ma żadnych politycznych powiązań. Mamy swoją filozofię, tworzymy muzykę dla sceny black metal. To był bardzo dobry album i niezła dystrybucja. Jak do tej pory najlepszą wytwórnią była Agonia Records, która wydała nową płytę i myślę, że kolejną też wyda właśnie ona. Mam nadzieję, że w końcu znaleźliśmy swój dom. I tego ci życzę. Czy poza tym oraz wydaniem wszystkiego na winylu masz jeszcze jakieś niespełnione marzenia? — Moim marzeniem jest żyć teraz. No to się udało (śmiech). — No tak (śmiech). Mamy dobrą wytwórnię i silny zespół. Powtarzam to wciąż, bo to naprawdę silny skład. Stefan, to już się robi nudne z tym składem (śmiech). Tak przy okazji to przypominam sobie wywiad z Marduk, w którym Legion też mówił, że mają najmocniejszy skład i po miesiącu nie było go w zespole. Czego wam oczywiście nie życzę. — (śmiech) Mamy zespół, dobrą wytwórnię i świetną sytuację z koncertami. Mówiłeś mi, że twoja żona jest w hotelu. Macie dzieci, czy cała rodzina jest tu w komplecie? — Tak, cała rodzina razem. Dzięki za twój czas i wywiad i udanego koncertu życzę! — Dzięki za wywiad, mam nadzieję, że będzie ci się podobać! C

80

7g C nr 38 C 02/2015


Cześć Amalie. Po pierwsze, jak to się stało, że Relapse Records, specjalizująca się w gatunkach death/grindcore/sludge/noise zdecydowała się podpisać papiery z Myrkur? — Nie wiem, to ich powinieneś się pytać. Ale można zawsze opowiedzieć o tym z własnej perspektywy, zwłaszcza że nie ma na scenie zbyt wielu, o ile nie jesteś jedyna, jednoosobowych projektów blackmetalowych tworzonych przez kobietę. W dodatku nie wychwyciły cię żadne inne radary, ominęłaś fazę demo i od razu wylądowałaś na wysokim pułapie w Relapse… — Nie pominęłam fazy demo, wręcz przeciwnie, mój pierwszy materiał ep to nic innego, jak zlepek moich nagrań demo. A czy na blackmetalowej scenie, wypełnionej po brzegi przez mężczyzn, czujesz się jak Skjoldmø z okresu Danelagen? — Oczywiście, że czuję się jak skjoldmø z Danelagen. Ale jednak wpuściłaś do swojego damskiego świata męskich przedstawicieli. Jak udało ci się wejść w kooperację z takimi osobistościami, jak Kristoffer Rygg aka Garm (Ulver), Øyvind Myrvoll (Nidingr, dhg) i Teloch (Mayhem) oraz Christopher Amott (exArch Enemy)? — Podjęcie współpracy z Kristofferem Ryggiem, Øyvindem Myrvollem i Telochem było bardzo proste, ponieważ wszyscy oni mieszkają w Oslo, więc bez problemu mogli zawitać do studia i pomóc mi w nagrywaniu mojego materiału oraz pomysłów. Jak nie trudno się domyśleć, to bardzo dobrzy muzycy i wykonawcy, dlatego też to był bardzo ekscytujący proces nagrywania razem z nimi, patrząc jak utwory zaczynają ożywać. Czego należy się spodziewać po tej współpracy? Czy zbliżający się album „M” będzie kontynuacją idei zapoczątkowanych na ep „Myrkur” i demo „Skaði”? — Możesz spodziewać się oldschoolowego black metalu, ale z lepszym i „większym” brzmieniem. To będzie jak ścieżka dźwiękowa do horroru, ale z nordyckimi melodiami i blastami na perkusji. Będą chóry, krzyki i surowizna gitar. To naprawdę fascynujące, że jako artystka potrafisz przekonywująco współistnieć w kilku rożnych światach muzycznych oraz interesująco pokazywać, jak one się przenikają. W końcu jesteś modelką (Chanel, Refinery 29) i członkinią nowojorskiego duetu indiepop Ex Cops, a teraz realizujesz się w Myrkur, wielbiącym drugą falę norweskiego black metalu. — Dziękuję. Myślę, że większość ludzi ma więcej wymiarów niż tylko jeden, zwłaszcza artyści. To jest bardzo ekscytujące, gdy pozwalasz sobie na zwiedzanie wielu zakamarków samego siebie. Byłabym bardzo znudzona życiem, gdybym miała utknąć tylko w jednym miejscu, trzymając się kurczowo zaledwie

jednej rzeczy i pozwalając, żeby tylko jedna strona samej siebie się wydarzała. Generalnie wydaje się, że dziś człowiek nie zachęca się do możliwości pełnego wykorzystania samego siebie, po prostu pozostając w „bezpiecznym” miejscu swojego życia, nie podejmując żadnych szans ani ryzyka. W dodatku wiele ludzie jest mocno krytykowanych, gdy zdecydują się wyjść z tego ograniczonego pudełka, myśleć nieszablonowo oraz przekraczając niewidzialne linie. Myślę, że to bardzo smutna droga życia, a ja po prostu nie chcę dołączyć do grona ludzi tego typu. Raczej wolałabym być sama i nielubiana. Czy na twoje wyalienowanie miała wpływ Tjatja, twoja „dziwna” przyjaciółka z lat dziecinnych, która bardzo przypomina mi Alinoe z komiksu Thorgal? — Ukształtowała mnie nordycka mitologia/Aseguder, skandynawskie krajobrazy i natura oraz magia Północy – to one miały potężny wpływ na tematykę, muzykę i światopogląd Myrkur, ale także wyobraźnię w latach dzieciństwa. Gdy byłam małą dziewczynką, uwielbiałam się bawić z moją niewidzialną, martwą siostrą, którą nazwałam Tjatja. W porze obiadowej zawsze zapraszałam ją do wspólnego stołu. Co na to twoi rodzice? — Zawsze miałam od nich pełne wsparcie w tym, co robię, zwłaszcza od mamy, która mnie nie ograniczała, ciesząc się z mojej bogatej wyobraźni. Dlaczego uważasz, że xix-wieczny norweski kompozytor Edward Grieg, znany z romantycznych dzieł jest „ojcem chrzestnym black metalu”? — On był ojcem chrzestnym black metalu, ponieważ był mroczną duszą i czcił naturę z wyraźnym nordyckim brzmieniem w jego muzyce. On nawet pomógł zdefiniować to, co obecnie nazywamy „nordyckim brzmieniem”. Melancholia, ciemność, piękno – istne kontrasty wszechświata, które wywodzą się między innymi z tradycyjnej nordyckiej muzyki ludowej. Posłuchaj muzyki skomponowanej do dramatu Henryka Ibsena „Peer Gynt” i powiedz mi, że to nie mógłby być blackmetalowy album, gdyby posiadał zniekształcone gitary i perkusyjne blasty. A co z inspiracją twórczością twojego rodaka, pisarza Hansa Christiana Andersena, który poetycko ujął istotę Danii w jej pięknie melancholii i mrocznych zakamarkach natury? — H.C. Andersen jest bardzo bliski mojemu sercu. To naprawdę jest pierwsza literatura, jaką czytamy w Danii jako dzieci. I nadal czytam jego baśnie, mimo że jestem już dorosła, bo za każdym razem odkryję coś nowego, jakieś nowe spojrzenie, jak również odświeżam moją miłość do języka duńskiego, którego Andersen był mistrzem. W tamtych czasach mój język był używany w bardzo pięknej formie, a ja staram się to podtrzymać w dzisiejszych czasach rozmawiając w języku duńskim godny Królowej Danii, Jej Wysokości Małgorzaty II. A jak stoi u ciebie sprawa z religią? Wierzysz w cokolwiek? — Dla mnie większość dzisiejszych religii bardziej przypomina choroby psychiczne. Myślę, że w 2015 roku nadejdzie wreszcie czas, gdy ludzie wreszcie zdadzą sobie sprawę, że te religie zostały w pewien sposób napisane i wymuszone przez ludzi, ale jakoś nie wyszło. A teraz nadszedł czas, by ludzie znaleźli nowy sposób, żeby żyć ze sobą. Tylko wiesz, niektórzy zamiast rozmawiać ze sobą wolą rozmawiać z „tym na górze”. — To niech się go spytają, ile jeszcze zostało lat na Ziemi aż rasa ludzka sama się wyniszczy. I tym optymistycznym akcentem zakończymy tę rozmowę. Dzięki za poświęcony czas. — Dzięki. C

kobiecy wojownik — po duńsku skjoldmø, „panna dzierżąca tarczę”, w czasach wikingów znajdowały się niezamężne kobiety, które walczyły z bronią w ręku na równi z mężczyznami; nie jest to Amazonka, gdyż Skjoldmøerne nie tworzą kobiecej społeczności, były chowane do grobu w męskim stroju i z bronią; stosunkowo często opisywane w kronice Saxo, zapewne proporcjonalnie do ich znaczenia w społeczeństwie.

81

www.fb.com/myrkurmyrkur C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Amalie Bruun to typ artystki, która dla poczytnych magazynów i przedstawicieli metalowych mediów-majorsów odpowiada chętnie, ciekawie i obszernie. Ale jak już z propozycją wywiadu wychodzi jakiś tam obsrany „7 Gates” z jakiejś tam Polski, to traktuje go per noga, jakby ją coś w dupę ugryzło i miała muchy w nosie. Nie wiem, może miała właśnie ciotę, może była niedopchana, co nie zmienia faktu, że naprawdę warto zapoznać się z twórczością Myrkur, bo Amalie, mimo, że jest typem samotnika, to wpuściła do swojego świata trochę męskiego pierwiastka i to znanego. ↔


www.fb.com/BetrayerOfficial C ¶ autor: Doominator

Betrayer dzięki znakomitemu albumowi „Calamity”, którego współwydawcą był Nuclear Blast, zasłużenie stanowi dziś klasykę polskiego death metalu. Szkoda tylko, że tuż po jej wydaniu zespół się rozpadł, tracąc szansę na wypłynięcie na szersze wody. Dlaczego tak się stało, dowiecie się z poniższego wywiadu, choć lider i jedyny członek zespołu z tamtego składu, Berial, starych ran rozdrapywać nie lubi i mówił o tym niechętnie. Ale od czego nasi złotouści dziennikarze, znaczy się ja. O to pytałem i spisałem ja, Doominator. Znaczy się I, the Doominator. Oczywiście rozmawialiśmy też o czasach nowszych, czyli nowym albumie zespołu, „Infernum in Terra”. ↔

Nie chciałbym zabrzmieć jakoś tam wyniośle, przypinać sobie jakiś zasług, ale spotkała się z dobrym oddźwiękiem, została okrzyknięta jakimś tam krokiem milowym, ikoną polskiego death metalu. Jest miło słyszeć takie słowa, aczkolwiek, jakie to ma znaczenie dzisiaj? Nie wiem. Dla mnie jest to jedna z tych płyt, których nie zamierzam się pozbywać w żadnej sytuacji. — To zostało powiedziane i to się nie zmieni.

Witaj! Jakie wrażenia po koncercie? Frekwencja nie była porażająca. — Frekwencja nie była, ale atmosfera jak najbardziej.

raczej trudno będzie. Nie sądzę, by wiele osób ją miało. — Kto ma, niech się tym nie szczyci (śmiech).

Fakt, koncert był świetny. Dzięki, że tak fajnie zagraliście. — Zawsze próbujemy i staramy się zagrać jak najlepiej. Dzisiaj była konkurencyjna impreza, eliminacje do Dark Fest, darmowa i to mogło wpłynąć na frekwencję. Ale cóż, my nie wybieramy dat…

Ja akurat nie mam. — Ja też nie.

Była to jedna z pierwszych i nielicznych płyt, która zaistniała za granicą, choćby przez udział Nuclear Blast. Zespoły z Metal Mindu, które wydawały, jak choćby Acid Drinkers w Music for Nations, nie zaistniały, zapewne też przez brak promocji i koncertów. Tytus kiedyś powiedział, że kiedy dostawali propozycję przyjazdu do Anglii to odpowiadał, że już wsiadają w taksówkę i jadą. Przecież to wtedy była jakaś abstrakcja. — To wymagało właściwej taktyki, właściwego podejścia, właściwej kolejności. Nie ukrywam, że wzorem niepokonanym jest Vader. Zawsze będzie. On to zrobił we właściwej kolejności, we właściwym czasie, tak, jak to należało zrobić.

Wspomniałeś, że nie masz też „Calamity” wydanego przez Morbid Noizz na spółkę z Nuclear Blast… — Smutne to jest, bo kiedyś miałem tych płyt setkę w szafce. Rozchodziły się, potem miałem ostatni egzemplarz, który chowałem, czciłem. Pożyczyłem koledze, nawet nie pamiętam teraz, któremu, i nie mam. Jest w drodze, bo kumpel z przeszłości mówi, że ma, nie potrzebuje, odda, więc będę miał.

Ale nawet oni, i to w ich biografii jest bardzo wyraźnie przez Jaro.slava uchwycone, mieli problemy z kontraktem z Earache, bo… nie byli uchwytni pod telefonem, bo nie mieli telefonu. To były banalne sprawy, które blokowały wiele rzeczy. — Podobno mieli innego rodzaju problemy z innym polskim zespołem, który wtedy z nimi grał i Earache nie chciało mieć nic wspólnego z polskimi zespołami.

Skoro już o tym, to jak właściwe wyglądała sprawa kontraktu z Nuclear Blast? Oni na tej płycie umieścili tylko swoje logo, zrobili trochę promocji. To chyba było wszystko, płyta nie nosi nawet numeru katalogowego nb. — Szczerze mówiąc, nie wiem, my się tym nie interesowaliśmy. Pracowaliśmy w tamtym czasie z Morbid Noizz, oni byli głównym wydawcą, zajęli się dystrybucją za granicą, chyba. Doszły mnie słuchy, że promocja w Polsce leżała i za granicą było o tym głośniej niż w Polsce. Napisała do mnie jakaś stronka oldschool deathmetalowa z wpisem, że „starzy deathmetalowcy pamiętają szaleństwo, jakie opętało nas po wydaniu „Calamity” w Stanach Zjednoczonych”. Ja się o tym dowiedziałem rok temu, więc nawet nie miałem świadomości, że tak została przyjęta poza granicami kraju. Ale to może dlatego, że zespół się rozpadł zaraz po wydaniu płyty i nie było nawet szansy przekonać się o tym, jaki będzie oddźwięk.

Tak, ten wątek w rzeczonej biografii też się pojawił. Z waszego debiutu graliście dziś między innymi utwór „Before Long You Will Die”, który moim zdaniem równa do najlepszych utworów Asphyx czy Morgoth. Wolny, monumentalny walec, który zgniata… To najwolniejszy utwór na tej płycie. Skąd taki pomysł? — To nasz gitarowiec, przez którego później rozpadł się Betrayer. On miał już w tamtym czasie ciągoty w kierunku dźwięków industrialnych. Ten kawałek powstał w studio, dlatego że przed nagraniami mieliśmy ponad pół godziny materiału, ale okazało się, że nagrywamy go za szybko i stał się za krótki i musieliśmy w studiu zrobić jeszcze jeden kawałek.

Ok. Pytanie zasadnicze brzmi – co skłoniło cię do powrotu po tylu latach nieobecności na scenie? — Życie, kolej losu. Brakowało ci grania? — Grania to może mi nie brakowało, bo zawsze gdzieś tam wkładałem ręce w muzykę metalową, niemetalową również, akustyczną. Gdzieś tam zawsze w muzyce istniałem. Prowadzę klub muzyczny, organizuję koncerty, ale nastąpił taki moment, że obudził się ten dawny duch. A jak wyszło z kontraktem z Mystic? Usłyszeli, że się reaktywowaliście i od razu was chcieli? — Nie do końca tak, trochę czasu nam to zajęło. Czy nas od razu wzięli? Nie. Wyszła jakaś tam propozycja, była chwila zastanowienia, jak to dobrze zrobić. Mystic wyszedł z propozycją, żeby zrobić to z Witching Hour… Która wydała winyl… — Tak, poza tym był podział na role – Mystic zajmie się promocją w Polsce, Witching Hour promocją na Zachodzie. Zobaczymy, jak to będzie wyglądać. Czy zatem masz jeszcze niespełnione marzenia? — Nie jest to jakieś jedno marzenie, raczej je buduję. Będąc w tym już tyle czasu jestem wdzięczny, że mogłem tak żyć, tego doświadczać. Jest jeszcze sporo rzeczy, które chciałbym zrobić, miejsc, w których chciałbym zagrać, ale myślę, że w ciągu kliku lat uda mi się to osiągnąć. Nic wielkiego, małe kroki. Skoro wydaliście na winylu nową płytę, to czy jest w planie reedycja winylowa „Calamity”, względnie demówki? Takie akcje Witching Hour w tej chwili robi dla wielu zespołów. — Od samego początku rozmawialiśmy o wydaniu nowej płyty i reedycji „Calamity”. W pierwszej kolejności skupiliśmy się na nowej płycie, dlatego „Calamity” zostało odstawione na plan dalszy. Z nową płytą wszystko zostało zakończone, gramy teraz trasę promującą. Następnym krokiem będzie „Calamity” i prawdopodobnie również „Necronomical Exmortis”, wydane również na cd i na winylu. To chyba będzie wreszcie porządna edycja, bo to, co zrobiło niegdyś Apocalypse na cd-r to chyba nie był szczyt marzeń? — Niech wszyscy bojkotują to wydawnictwo, bo zostało ono zrobione bez naszej wiedzy i bez naszej autoryzacji. Jest zrobione biedacko i szmaciarsko. Są nawet błędy typu składy na poszczególnych nagraniach, itd. Wydawca nie odrobił lekcji. Nie kupować, wyrzucić do śmietnika nawet. To jest od dłuższego czasu raczej niedostępne, więc

Ja akurat wspominam współpracę z braćmi Kamińskimi z Morbid Noizz bardzo dobrze i pamiętam, że bardzo aktywnie się przykładali do promocji swoich materiałów. Dostałem od nich nawet waszą koszulkę, która nie wiem, w jakiej ilości została wyprodukowana. — Jeśli chodzi o liczby, nie mam pojęcia, ani koszulek, ani płyt, nie mam pojęcia, jakie ilości się rozeszły. Muszę przyznać, że ta koszulka robiła wrażenie, takiej wtedy w Polsce nie było. Obustronny nadruk, całkiem rześki obrazek. Chodząc w niej na koncerty, po prostu rządziłem! (śmiech) — Miło to słyszeć. Mam takie dwie w szafie, rozciągnięte strasznie po praniu. Materiał nie był zbyt rzetelny, mam na pamiątkę. Nie wiem, czy uda się wydać następną taką. Teraz jest to dużo prostsze. Vader ma takie, jak mi się zdaje. A jak dzisiaj patrzysz na wasz płytowy debiut? Uprzedzając twoją odpowiedź powiem, że jest to jedna z moich ulubionych płyt deathmetalowych w ogóle. Przed koncertem słuchałem jej kilkanaście razy i widzę, że ten materiał zupełnie się nie zestarzał i słucha mi się go równie dobrze, jak 20 lat temu. — Coś w tym jest. Ja zawsze jestem sceptykiem i jestem bardzo krytycznie nastawiony do tego, co robię, więc zawsze doszukuję się niedoskonałości, błędów, które widzę tu i ówdzie. Ale całokształt… Jest faktycznie jakaś magia w tym wydawnictwie. Nie wiem, skąd się bierze.

Bez tego utworu to by było jakieś 28 minut, cała pyta ma 32 minuty. — Jakoś tak. Dlatego z dnia na dzień, w nocy napiliśmy się wódki i zrobiliśmy nowy kawałek. Maciek zrobił riffy, ja napisałem tekst i następnego dnia go nagraliśmy. Kawałek z przypadku, a okazuje się, że jakiś taki znaczący i wyróżniający się na płycie, który podkreśla nowy trend. 8 utworów, 32 minuty. Dużo byś zmienił? Mówiłeś, że jesteś krytyczny. — Może brzmieniowo. Jest tam parę wtopek. Nie każdy słyszy, ale ja je słyszę (śmiech). W sumie tyle, do samych aranżacji bym się nie przyczepiał, bardziej takie zajawki brzmieniowe, smaczkowe, coś bym wtrącił, coś bym zmienił, ale ogólnie nie. A do którego utworu masz szczególny sentyment? — Właśnie do „Before Long You Will Die”. On jest takim walcem, który się wkręca i jest mocny. „From Beyond the Graves” jest taki mocno rytmiczny, wkręcający się. „Afterdeath” też jest fajny. Szczerze mówiąc stawiałem na ten właśnie utwór (śmiech). Mam wrażenie, że przez jakiś czas był wizytówką zespołu. — Był pierwszy na płycie… Pewnie dlatego najłatwiej go zapamiętać… Na płycie nie ma żadnego utworu z demówki, co w tamtym czasie było rzeczą raczej rzadką. Nie chcieliście, czy stawialiście na zupełnie nowy materiał? — Traktowaliśmy „Necronomical Exmortis” jako dzieło dokonane, więc „Calamity” było po prostu następnym. To, że demo wyszło tylko na kasecie nie zmieniało nic w naszej świadomości. Zostało nagrane, skończone, lecimy dalej, nagrywamy nowy materiał. Demo zostało wydane przez Carnage, które w tamtym czasie było jedyną poważnie podchodzącą do swojej działalności wytwórnią. Mam wrażenie, że były pomiędzy wami niedogrania, niedogadania, które spowodowały, że zespół odszedł z tej wytwórni.

82

7g C nr 38 C 02/2015


— Znów wracamy do rozdrapywania starych ran. Ale tak było. Nadszedł taki moment, w którym dało się odczuć, że dla Mariusza Vader zawsze będzie numerem 1 i my zawsze będziemy w cieniu. Cholera, nie lubię o tym gadać, trochę było smrodu, ale nie warto o tym teraz pamiętać. Zostawmy to w czeluściach przeszłości. Miałeś też swój epizod w zespole Vader. — Tak, trafiło się. Jeśli był jakiś konflikt między nami, a Mariuszem Kmiołkiem, to nie między nami, a Vader. Zawsze byliśmy chyba w dobrych stosunkach, z Peterem zawsze miałem dobry kontakt, dobrze się gadało i nadawaliśmy na tych samych falach, więc skoro była potrzeba, żeby zagrać dla Vader, to poszedłem w ciemno. A potem wyszło, jak wyszło. Były informacje inne, ja pojechałem na prom do Świnoujścia, oni popłynęli z Gdyni. Podobno nie dochodziły na czas telegramy. Nie było przecież Internetu, ani telefonów. To był jeden powód. Drugi był taki, że dało się wyczuć, że jeśliby to miało zadziałać, moje uczestnictwo w Vader, to musiałoby się to odbyć kosztem Betrayer. A na to bym sobie nie pozwolił w żadnym wypadku. Rozstanie było najlepszą opcją dla jednych i drugich. I to bez żadnego żalu – żeby nie było jakiś niedomówień. Żeby ktoś się nie doszukiwał, pozostaliśmy kumplami. Tak nawiasem mówiąc przypominasz Petera i nawet głos masz do niego podobny. — Bo wszystkie Piotrki to fajne chłopaki są i fajnie śpiewają i porykują (śmiech). Piotrek Cugowski, Piotrek Rogucki, trochę jest tych Piotrków śpiewających. A jak oceniasz dzisiejszą scenę muzyczną? Sytuacja, w której Złotą Płytę dostaje się za sprzedanie 5-15 tysięcy płyt, w kraju liczącym prawie 40 milionów obywateli, to chyba nie jest za dobrze. — Pominę to, nie chcę nawet o tym rozmawiać, bo to jest dla mnie jakaś abstrakcja. Smutny fakt. Nie wiem, co się stało z muzyką, nastąpiła pewna degradacja. Nie wiem, czy to wpływ Internetu, że każdy ma wszystko na youtubie i nawet nie interesuje ich muzyka na żywo. Skoro cofamy się głęboko w przeszłość. Przed „Necronomical Exmortis” była demówka „Forbidden Personality”. Rozumiem, że to ona była przepustką do Carnage? Jak wspominasz te pierwotne czasy kserowanych demówek, itp.? — Nie wiem, co dało więcej, bo Betrayer nagrał taką thrashową demówkę, jeszcze bez mojego udziału, a ja wcześniej grałem w Slaughter. Do dziś spotykam ludzi, którzy mówią, że Slaughter to było to. To była pewna składowa, moje dojście do Betrayer, wniesienie tam jakiejś spuścizny po Slaughter, który się rozwiązał. I to splotło się razem w taką bombę, która szybko wybuchła. Była mowa o rozpadzie zespołu. Po jednej, dobrze przyjętej płycie zniknęliście i wielu osobom było na pewno smutno z tego powodu, że nie było dalszego ciągu. — Mnie też było smutno. I znów musiałbym rozdrapywać stare rany i mówić o tym, kto zawinił. Z tymi ludźmi znów mam jakiś tam dobry kontakt, to poszło w zapomnienie. Są bardziej winni, mniej winni, jakaś interesowność własna, brak zrozumienia, lojalności. To też wpłynęło na to, że uciekłem ze świata muzyki deathmetalowej na jakiś czas. To nie jest to, że zawiodłem się na graniu, zawiodłem się na ludziach. I tyle. Nie żałujesz tego, że zespół się rozpadł? — Z jednej strony żałuję, a z drugiej nie wiem. Może gdybyśmy się nie rozpadli, jeździlibyśmy po świecie, byli gwiazdą wielkiego formatu. A może jednak nie, może nagralibyśmy następną, słabą płytę i gdzieś byśmy się rozmyli. Albo zostalibyśmy alkoholikami. Jest, jak jest, kujmy to, co nam pozostało i działajmy. Nowy rozdział, nowa płyta „Infernum in Terra”, koncerty. Jakieś plany, marzenia, nadzieje? — Marzenia zawsze są, zawsze były i zawsze będą. Planu nie ma. Nigdy nie było i nie było założeń. Zawsze było to, żeby bawić się muzyką, robić to dobrze. Jeśli ludziom się to podoba i to chłoną, to znaczy, że jest dobrze. Jesteśmy oportunistami, robimy swoje i albo się to przyjmuje, albo nie (to chyba zaprzeczenie oportunizmu? – D.). W sławetnym Internecie wielu mądralów się wypowiada na ten, czy inny temat – wrócili, grają, odcinają kupony, a gówno wiedzą. W sumie w dupie to mam. Jeśli ludzie się spodziewają, że skoro Betrayer wraca do gry, to musi nagrać drugie „Calamity” to są głupcami, bo takie płyty nie powstają z dnia na dzień. Jestem tego świadomy, że nowe wydawnictwo nie zrobi

83


takiej furory, bo „Calamity” było jakoś tam przełomowe. Teraz wracam, więc jakoś się dopasujemy. Po latach dopasowujemy się muzycznie. Płyta jest składową, która pokazuje nasze muzyczne fascynacje, naleciałości, ale jest rozbieżna stylistycznie. Tu jest melodyjna, trochę bardziej współczesna, więc następna płyta będzie dojrzałym tworem. Niech ludzie potraktują to jako demówkę, a dopiero druga będzie dojrzałym tworem już skonsolidowanego zespołu. Skład jest nowy, ze starego pozostałeś tylko ty. Co porabiają pozostali, już nie interesują się muzyką? — Ludzie pozakładali rodziny, mają swoją filozofię życiową. Maciek dalej gra w jakimś zespole, ale akurat nie w death metalu, bo to go przestało interesować na etapie „Calamity”. Nikt nie był zainteresowany projektem reaktywacji, więc zrobiłem to po swojemu. A jak wykrystalizował się nowy skład? — Wszystko było dziełem przypadku. Pytałeś, co mnie skłoniło do powrotu. To było dość pokrętne. Dostałem propozycję pośpiewania w takim projekcie kwidzyń-

skim. Trochę się wahałem, ale posłuchałem materiału. Jest fajny, więc pojechałem na próby i ten duch zaczął odżywać. Zobaczyłem to po tych ludziach również. Ale to była tylko propozycja pośpiewania. Potem wykruszył się basista, więc była propozycja bym zajął się również basem. I wtedy jakoś tak zatrybiło w głowie. Dopóki tylko ryczałem do mikrofonu to była tylko ciekawa zabawa muzyką, ale już z tym basem w ręku poczułem Betrayerowy duch. Znowu robię to, co kiedyś i w podobnym klimacie. Zakiełkowało w środku i zostało pogonione tym, że w Internecie czy innych środkach jest bardzo mało materiałów o Betrayer. Starzy metalowcy mówią, że to był ważny zespół, ale młodzi nie mają o tym żadnego pojęcia. To był kolejny faktor, który skłonił mnie do przypomnienia ludziom, że takie coś było i może jeszcze będzie. Mam swoje lata na papierku, ale czuję się wciąż młody. Muzycznie wciąż jestem szczeniakiem. A czy przez te 20 lat zmieniły się jakoś twoje gusta muzyczne? Na pewno wciąż lubisz death metal. — Tego nie unikniesz. Przez pewien czas unikałem muzyki ekstremalnej, deathmetalowej. Przez rozpad Betrayer. Znów wracamy do tych kwestii. To był cios, który mocno we mnie pozostał. Jak trauma z dzieciństwa. — Ta. Odstawiłem granie, bo przede wszystkim zawiodłem się na ludziach. Powiedziałem, pierdolę to, odkładam instrument, nie bawię się w zespoły, bo znów przez kogoś sprawa się skończy. Po tekstach z nowej płyty wnioskuję, że ideologia życiowa się nie zmieniła. Gust muzyczny się nie zmienił. Co się zatem zmieniło poza datą? — Lata tylko się zmieniły, podejście jest takie samo. A rodzinę założyłeś? — Nie. Kiedyś próbowałem. Więc nie ma problemu, że ktoś cię nie puści w trasę. — Dziecko może mnie nie puścić, ale dziecko jest muzyczne. A jakieś plany trasy poza Polską? — Plany są, ale jeszcze nieskrystalizowane. Planujemy pojeździć trochę na jesień, ale póki co, to jeszcze w powijakach, więc nie ma o czym mówić. Życzę więc, żeby wszystko się udało! — A ja nie dziękuję, bo się przyda. Czy masz jeszcze jakieś marzenia, które się nie spełniły? — Każdy jakieś tam marzenia ma. Mam zasadę, że nie wypowiadam się na prywatne tematy publicznie, więc swoje prywatne marzenia pozostawię sobie. Chciałbym, żeby jeszcze jakoś ten Betrayer zaistniał muzycznie i przekonał nawet tych hejterów, którzy nie słysząc materiału pluli na niego. Zdaje się, że miałeś z tym jakieś problemy? — Oczywiście, a kto ich nie ma? Rzadko bywam na forach, więc raczej omijam te zjawiska. — To ludzie, którzy wydają wyrok, zanim dostrzegą jakąś namiastkę winy. Jesteśmy winni tego, że powracamy na przykład. A czy już się sprzedaliście (śmiech)? — Było, że mamy fochy, że Pandemonium chcieliśmy wywalić z trasy. Mieliśmy grać razem trasę, potem się z tego wycofaliśmy. My nic nie powiedzieliśmy, a podobno chcieliśmy się wbić w ich terminy z koncertami. Zostałem zdruzgotany. Przywiązujesz do tego wagę? — Nie, lecę na swojej własnej fali, ale jestem głęboko osadzony w latach 90-tych, jedności, która istniała między zespołami. Zwłaszcza Pandemonium. Dużo graliśmy razem, dużo wódki wypiliśmy. Byliście w jednej wytwórni. — Parę hoteli zepsuliśmy razem. Nawet pojawialiśmy się razem jako Betraydemonium i nie spodziewaliśmy się, że nasza pierwsza zajawka skończy się takimi pomówieniami. Paweł nie był nawet skłonny tego prostować, kiedy z nim rozmawiałem. Głupkowata sprawa, tym jestem bardzo zawiedziony. My dalecy jesteśmy od tego, tym bardziej, że na świeżo wchodzimy w ten rynek. Kto

84

7g C nr 37 C 02/2014

by srał we własne gniazdo? Czy się komuś to podoba, czy nie, my robimy swoje. Szanujemy zdanie ludzi, którzy mają coś do powiedzenia i potrafią nam powiedzieć w sposób rzeczowy, że wtedy to wyglądało tak, a teraz nie jest takie, to przyjęte. Ale jeśli ktoś mówi, że powrót Betrayer jest napompowany i plastikowy, nawet nie znając nowego materiału, to takim skurwielom mówimy – Zdychać! I słusznie! Na zakończenie koncertu zagraliście cover zespołu, który stanowił dla was ogromną inspirację, „Blessed are the Sick”. I widzę, że tak zostało – kolejna sprawa, która nie uległa zmianie. — Mamy się silić, że robiliśmy coś tam totalnie oryginalnego? „Before Long You Will Die” jest oryginalny, ale poza tym każdy ma jakieś naleciałości, jest gdzieś mocno osadzony. „Acride Blood” jest mocno osadzony w Slayer i w ogóle mi to nie przeszkadza, bo to świetny utwór… — Róbmy to, co nam chwila przyniesie. Przekładamy to na muzykę i się tym bawimy, a jeśli to przypadkowo jest podobne do czegoś lub kojarzy się z czymś, to tego nie unikniemy. Przecież nie mogą wszystkie zespoły na świecie w każdym calu robić czegoś oryginalnego, bo pomysłów by ludziom zabrakło. Nie pamiętasz tego, ale spotkaliśmy się na Metalmanii w 1994 roku. Czy ta impreza była dla ciebie szczytowym osiągnięciem tego starego Betrayer? Graliście razem z Morbid Angel. — W moim pojęciu nie było osiągnięć mniejszych i większych. Wszystko było konsekwencją czegoś. My robiliśmy swoje. Graliśmy i byliśmy zapraszani tu i tam. Nawet się nie zastanawialiśmy nad jakimś szczególnym wymiarem. To było fajne, to była przygoda. Wow, gramy z Morbid Angel. Innym razem gramy z Deicide. Przecież każdy może to robić, każdy może mieć taką szansę. Raz jest to kwestia zasług, raz przypadku. No, chyba nie każdy mógł grać na Metalmanii. — Ja zawsze podchodziłem do tego tak, że to mógł być każdy. Kiedy jako młody chłopak byłem na Metalmanii 1988 to pamiętam, że był to taki czas, że underground był bardzo prężny, grały Imperatory, Merciless Deathy, a się jechało na Metalmanię i tam grały kapele nurtu populistycznego. Zagrał wtedy zespół Astaroth i chłopak powiedział, że wielu z was mogło być w tym miejscu, ale tym razem jesteśmy to my. Coś w tym stylu. To było coś prawdziwego, bo wielu z nas mogło być na tym miejscu. Nam się udało. Nie wiem, czy byliśmy we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Nigdy nie zadzieraliśmy nosa, że wszystko robimy najlepiej i jesteśmy tacy świetni. Każdy mógł to zrobić, nam się udało w ten sposób. A zespołów dobrych było wtedy przecież mnóstwo. Zespołów było wiele, ale niektóre padły przez brak realizmu. Pamiętam te zdjęcia kapel z nosami zadartymi do góry i wielkim mniemaniem o sobie. — Ja nie gadam o tym (śmiech), bo ja też mam takie wspomnienia i nazw nie będę wymieniał… Wspomniałem o Morbid Angel. Miałeś wtedy okazję pogadać z kolesiami? — Nie, wtedy te festiwale inaczej się odbywały. Oni byli bardziej hermetyczni. Jak chcieli, bo jak nie chcieli, to np. Carcass byli bardziej dostępni. To chyba Morbid tak się trzymał z boku. — Może, to był taki czas. My też się za bardzo nie wychylaliśmy na tym etapie, bo choćby mój język angielski był, jaki był (śmiech). Pewnie nawet, bym się specjalnie nie dogadał. Na tamtej Metalmanii można było, poza Morbidami, pogadać z każdym. W końcu robiłem z tobą wywiad, gadałem z Carcassami… — Tak, Carcassy były wtedy wszędzie. Zatem życzę powodzenia i do zobaczenia! — Nie dziękuję i gwarantuję, że damy jeszcze ognia! Jesteśmy przygotowani, że znowu wracamy na rynek i zaczynamy od nowa. Czy gramy dla 15, czy 150, czy tysiąca osób gramy i dajemy z siebie wszystko. Scena to jest żywioł, dajesz z siebie wszystko. Nie robisz tego dla ludzi, tylko dla siebie tak naprawdę, żeby mieć z tego frajdę. Dzięki za wywiad! — Dzięki! C



Pamiętaj – kolejny 39. numer już niebawem!!!

www.fb.com/Cripper.Thrash C ¶ autor: 7ibi

Z nazwą Cripper spotkałem się kilkakrotnie, jednak jakoś nie było mi po drodze i dopiero bardzo dobry występ na ubiegłorocznym Metal Days sprawił, że zainteresowałem się ich twórczością. Kolejny, bardzo udany występ, jaki Niemcy zagrali na Brutal Assault tylko potwierdził klasę zespołu. I chociaż nie stałem pod samą sceną, po wydaniu najnowszego albumu postanowiłem wreszcie stanąć oko w oko z Brittą – ostrą frontmanką tego zespołu. Poniżej efekt naszej krótkiej rozmowy. ↔ Witaj. Wiem, że od premiery waszego ostatniego albumu trochę minęło, ale myślę, że teraz macie dużo więcej czasu i spokojnie będziemy mogli uciąć sobie pogawędkę, prawda? Przy okazji – jak oceniasz odzew prasy i fanów na album? Jesteście zadowoleni? — „Hyëna” zebrała naprawdę świetne recenzje. Fani też przyjęli naszą płytę entuzjastycznie. Wszystko to sprawia, że jesteśmy bardzo zadowoleni, zwłaszcza, że album… nam się naprawdę podoba. Tak dobre przyjęcie z każdej strony, to najlepsza motywacja do dalszej pracy, jaką można sobie wyobrazić. „Hyëna” to wasz czwarty pełnowymiarowy album i jednocześnie pierwszy dla dużej wytwórni, jaką jest bez wątpienia Metal Blade. Znowu pytanie o satysfakcję, ale teraz w kontekście pracy wytwórni… — Faktycznie, „Hyëna” to pierwszy album wydany w barwach Metal Blade. Wszystkie wcześniejsze albumy wydane były przez saol. To był i wciąż jest dla nas duży krok na przód. Metal Blade jest światową i renomowaną potęgą i kontrakt z nimi otworzył nam zupełnie nowy rozdział w życiu. Jesteśmy wciąż naładowani naszą muzyką i dostaliśmy okazję, aby zaprezentować swoją sztukę z zupełnie innej, większej platformy. To dało nam nowych fanów na całym świecie. Zdecydowanie tak! Jesteśmy zadowoleni z pracy wytwórni. Wracając do albumu… O jakich największych różnicach możemy powiedzieć, biorąc pod uwagę „Hyëna” i „Antagonist”? — Przede wszystkim zmienił się sposób pisania i nagrywania. „Hyëna” nagrywaliśmy w dwóch etapach. Jak tylko pierwsze cztery utwory były gotowe, weszliśmy do studia. Były tego dwa powody. Pierwszy to fakt, że zawsze chcieliśmy popracować więcej nad brzmieniem. To był bardzo dobry pomysł, bo gdy drugi raz weszliśmy do studia, wiedzieliśmy, co musimy koniecznie poprawić, aby było jak najlepiej. Drugim powodem było to, że chcieliśmy przygotować demo i poszukać innej wytwórni. Zaskakująco, Metal Blade skontaktowali się z nami zanim demo zostało przygotowane i zanim komukolwiek o nim powiedzieliśmy. Perfekcyjnie wstrzeliliśmy się czasowo – nowa wytwórnia zainteresowała się nami, a my w bardzo krótkim czasie mogliśmy przedstawić im zalżki nowego albumu. Jak patrzę na waszą dyskografię, to pomiędzy każdym waszym wydawnictwem jest (przynajmniej) 2 lata przerwy. Czy to oznacza, że na piąty album trzeba będzie czekać do następnego roku (a może i dłużej)? — Przerwy? (śmiech) Nie odczułam żadnych przerw. Wszyscy pracujemy na pełny etat, a każdą wolną chwilę poświęcamy dla zespołu. Dla przykładu, dwa tygodnie temu zajmowaliśmy się dyrektorowaniem, aktorstwem i filmowaniem naszego nowego video do utworu „A Dime for the Establishment”, to nasze siódme video i jednocześnie pierwsze do albumu „Hyëna”. To bardzo dynamiczny film z całą masą aktorów, karabinów, ognia, krwi i różnych akrobacji. Samo przygotowanie

86

7g C nr 37 C 02/2014

i planowanie zajęło ponad tydzień, drugie tyle zajęło filmowanie. Robimy wiele rzeczy w tym stylu, dlatego dwa lata pomiędzy jednym, a drugim albumem to nie jest dużo. Dodatkowo lubimy pisać utwory w sali prób, nie jest to może najskuteczniejszy (pod względem czasu) sposób, ale wierzymy, że dla nas jest najlepszy. Co do nowego albumu… Mogę ci zdradzić, że zaczynamy pisać nowy materiał już za dwa miesiące. Szukając informacji na temat waszego zespołu, trafiłem na różne opinie. Kilka z nich głosiło, że jesteście nowym i zdecydowanie bardziej agresywnym Holy Moses. Co o tym sądzisz? — Szczerze mówiąc, nie zastanawiam się nad takimi rzeczami. Po prostu nie ma to dla mnie znaczenia. Kiedy zakładaliśmy zespół, nie mówiliśmy: „Hej, stwórzmy zespół, który będzie bardziej agresywny od tego i owego”. Piszemy własne utwory, gramy koncerty i mamy dużo radości z tego. Myślę, że osądy na temat podobieństw czy różnic należy zostawić prasie i fanom. Wiem, że tych ostatnich macie w swoim kraju bardzo wiele, ale ostatnimi czasy graliście również sporo poza granicami. Gdzie spotkaliście się z równie dobrym przyjęciem i… imprezami? — W zasadzie poza granicami gramy już od 2006 roku. Mimo to naprawdę trudno jest wybrać „najlepszą publiczność”, ale niektóre miejsca wciąż pozostają w pamięci bardziej niż inne. Madryt był szalony. Ludzie machali głowami tak mocno, jak za starych czasów… to było tak szalone, że sami daliśmy się zarazić (śmiech). Kolejne takie miejsce to Brutal Assault w Czechach, nigdy tam wcześniej nie graliśmy i nie spodziewałam się, że publiczność będzie śpiewać razem ze mną. Powaliło mnie na kolana. W 2011 roku graliśmy również w Polsce. Mieliśmy bardzo fajne powitanie. Wszyscy traktowali nas jak starych znajomych i było naprawdę super! Pociągnijmy wątek imprezowy… Dopiero co świętowaliście 10-lecie działalności. 10 lat to dużo, czy mało? Żałujesz czegoś z przeszłości? — 10 lat człowieku, to sporo czasu z perspektywy… czasu. Nie czuję się jednak, jak 10 lat później (śmiech). Dużo czasu, ale jeszcze mało. Naszym największym celem jest trzymać się razem, jak długo się da i dogadywać się ze sobą na tyle dobrze, aby cieszyć się każdą chwilą istnienia zespołu. Nie, nie żałuję niczego z prze-

szłości. To wciąż jest świetna zabawa. Wciąż słuchasz starych utworów Cripper? — Zagraliśmy „Black Terra” i „Wake up Dead” (z ep „Killer Escort Service”) na naszym jubileuszowych koncercie. Chwilowo myśleliśmy też o ponownym nagraniu całej ep-ki, ale doszliśmy do wniosku, że niech zostanie tak jak było. Tak więc, słuchamy starego materiału, ale priorytetem jest jednak pisanie nowych kawałków. To zadziwiające, że od samego początku gracie w niezmienionym składzie. No prawie niezmienionym. Czyżby trudno było znaleźć w Hanowerze dobrego basistę? — Cóż… Zdecydowanie o wiele łatwiej jest stracić niż znaleźć nowego (śmiech). Scena muzyczna w Hanowerze jest jak rodzina – wszyscy wiedzą wszystko o wszystkich. Kiedy zespół potrzebuje nowego muzyka, to jeśli nie uda się to od razu, szukasz go ekstremalnie długo. Biorąc po uwagę twoją osobę jako frontmanki… Zdradź mi, czy to pomaga w „męskim świecie” czy raczej nie? — Szczerze wątpię, czy metalowa scena to „męski świat”. Biorąc pod uwagę aktywnych muzyków metalowych, może. Ale nie zapominaj o dziennikarzach, fotoreporterach, fanach, itd. Sama nie wiem, czy bycie dziewczyną w zespole metalowym w czymkolwiek pomaga czy nie. Jest jednak jedna rzecz i chociaż może się wydać banalna, to w kontaktach z organizatorami koncertów może to być zaletą – głównie dlatego, że mężczyźni mają większe skłonności do chaotycznego działania (śmiech). Sama jestem ciekawa, co moi przyjaciele z zespołu, by na to powiedzieli. Przy najbliższej okazji spytam się ich o to. Dzięki za poświęcony czas i, jeśli nie wspomniałaś o wszystkich waszych planach masz ku temu okazję… — Tak jak powiedziałam, niedługo zaczniemy pisać nowy materiał, ale jednocześnie będziemy się starać wciąż prezentować zawartość „Hyëna” w tak wielu krajach, jak to będzie możliwe. Mam nadzieję, że będziemy mieli możliwość ponownie pojawić się też w Polsce. Byłoby fajnie zagrać również w innych miejscach, takich, w których jeszcze nie graliśmy. Ale to wszystko na razie pomysły, a nie plany, ale od czegoś trzeba zacząć, prawda? C




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.