7Gates-39 | 2015

Page 1

C Blood Red Throne Horna Isvind Lost Soul Malevolent Creation Nile Paradise Lost Rebaelliun Sadist Tsjuder C

nr 39

C 03/2015 cena 11,90 zł (w tym 8% vat)

C

issn 16643-2886

www.7gates.org www.hellshop.eu




C od redakcji Witajcie!

Jak ja nienawidzę płodzić dziarskich i pełnych temperamentu wstępniaków, podczas gdy dalsze wnętrze numeru jest nabite do granic możliwości, a wypadałoby, żeby przemowa agitacyjno-zapraszająca była rzutką wisienką na torcie. Ogólnie, przy dopinaniu tego materiału na ostatni guzik towarzyszył nam danse macabre, który wpierw porwał w tany Lemmy’ego Kilmistera (w najczarniejszych snach nie wyobrażaliśmy sobie, że backcover #39 będzie wyglądał aż tak ponuro), później walkę z rakiem również przegrał David Bowie, chociaż, niektórzy może i słusznie twierdzą, że jednak wygrał tę batalię, patrząc na to, w jakim stylu odszedł. Można by rzecz – na swoich warunkach. Zresztą, Lemmy chyba też zaszachował mrocznego żniwiarza podczas tej ostatniej partyjki. A gdy już mogłoby się wydawać, że kostucha na przełomie 2015/2016 zdołała nasycić się muzycznymi ikonami, to pod koniec stycznia zabrała Bogusława Kaczyńskiego. Że nie ma nic wspólnego z metalem? Dla mnie taka sama ikoniczna postać, legenda, jak nieśmiertelne dziadki z Iron Maiden czy ac/dc. Znak epoki, która wraz z takimi ludźmi powoli odchodzi w niebyt. I właśnie odejście tych trzech osobistości muzycznych skłoniło mnie do zagrania w nieco sentymentalny ton, żebyśmy na zbliżających się koncertach, festiwalach, pochlajparty spotkali się w tym samym gronie, co w chwili, w której czytacie #39 „7 Gates”, mamy nadzieję spełniający Wasze oczekiwania, chociaż nie spełniający obietnic ze wstępniaka poprzedniego numeru. To, co? Do zobaczenia i poczytania przy okazji #40 w tym samym gronie, a może i większym, bo komuś tę całą zardzewiałą spuściznę trzeba przekazać.

To by było na tyle ogłoszeń parafialnych. Nie zanudzamy więcej i zapraszamy dalej.

Pamiętajcie, że macie prawo się przyczepić, jak i żalić, grozić, sugerować, podpowiadać, chwalić, najlepiej bezpośrednio do redaktora naczelnego lub na naszym profilu fb www.fb.com/7gates.megasin.

A Mariusz »ManieK« Wójkowski & 7G Crew

redakcja

Management, Tarnów Opolski, e-mail: redakcja@7gates.org

redaktor naczelny

Mariusz »ManieK« Wójkowski

zespół redakcyjny

Zbigniew »7ibi« Hołówka Rafał »Tymothy« Maciorowski Adam »Joseph« Stodolny Piotr »Cycu« Tychoń

stała współpraca

Berith, Doominator, Krzysztof Nowak, Marcin »Mythrone« Setlak, Piotr Machoń, Vulture, W.A.R.

wolni strzelcy

Lesław Dutkowski, Alicja Sułkowska, mgr Agresja, Adam »Agares« Oronowicz

okładka

Olve „Abbath” Eikemo — Abbath

Kolejny 40. numer Waszego magazynu już w przygotowaniu.

wydawca

Management, Tarnów Opolski

opracowanie graficzne www.7gates.org e-mail: sales@7gates.org

druk

p&j Poligrafia s.c. – Opole www.pj.com.pl

reklama, sprzedaż detaliczna i hurtowa Management ul. Klimasa 1 46-050 Tarnów Opolski tel. (077)464 53 02 e-mail: sales@7gates.org

rachunek bankowy

bs Tarnów Opolski: 33 8884 1027 2003 0016 0964 0001 7Gates (7G) jest wyłącznie magazynem muzycznym, a redakcja i osoby współpracujące nie identyfikują się z żadną partią polityczną, ruchem, religią czy sektą. Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść reklam, wypowiedzi muzyków oraz ich poglądy głoszone w wywiadach. Redakcja zastrzega sobie prawo niewykorzystania materiałów nie zamówionych, a także prawo do skracania i adiustacji tekstów. Strona internetowa: www.7gates.org www.fb.com/7gates.megasin

Numery archiwalne 7gates dostępne są na hellshop.eu 4

C

7g C nr 39 C 03/2015


C spis treści 04 Od redakcji 05 Spis treści 06 Abbath † 12 Tsjuder 14 Saligia 16 Malevolent Creation † 20 Degial 22 Taran 24 In Twilight’s Embrace 26 Maïeutiste 28 Horna 30 Beuthen † 32 Isvind 34 Blaze of Perdition 36 Jarun 40 Rebaelliun 44 Paradise Lost 48 Zørormr 50 Undergang † 52 Fast to Blast

– Disloyal – Sphere – Blackhorned Saga

54 ¶ Recenzje 60 Iron Bonehead

– Autokrator – Hic Iacet – Shroud of the Heretic – Nocternity

66 Lost Soul 70 Sadist 72 Nile † 74 Katechon 76 Adversarial 78 Blood Red Throne † 80 Moonreich 82 Adam Grzanka 84 Christophe Szpajdel 86 Déluge

06⁄

ABBATH

(…) Czuję się kurewsko wspaniale. Od czasu udostępnienia albumu przez Season of Mist czuć, że jest duże… (…)

16 ⁄ MALEVOLENT CREATION (…) … musieliśmy dotrzeć samolotem z kilkoma przesiadkami i po tym wszystkim wytrąbiłem całą butelkę wódki, więc było ciężko…. (…)

30 ⁄

BEUTHEN

(…) Tak się przyjęło i jeszcze raz powtarzam – nie ma to związku z jakimś germanofilstwem. Sama nazwa brzmi po niemiecku… (…)

50 ⁄

UNDERGANG

(…) Myśl istnienia życia po śmierci uważam raczej za coś pięknego i atrakcyjnego, ale również bardzo naiwnego. Nie wierzę w nic… (…)

72 ⁄

NILE

(…) Skarabeusz chronił przed gniciem i rozkładaniem się w procesie śmierci. Dlatego też jest symbolem odrodzenia. (…)

78 ⁄ BLOOD RED THRONE

(…) … pierwiastek siły, który umożliwia dostęp do nieziemskiego wymiaru i kontroli nad demonami, które tam się czają.… (…)

5


6

7g C nr 39 C 03/2015


Gdzieś dalej znajdziecie wywiad z Adamem Grzanką, znanym chociażby ze szklanego ekranu dzięki programowi Maraton Uśmiechu. Jednak prawdziwy maraton uśmiechu czekał na mnie po drugiej stronie słuchawki, gdy w pewien grudniowy wieczór wykręciłem numer do Olvego Eikemo, czyli Abbatha, a tam przywitał mnie tubalny głos wesołego trolla, który był chyba na lekkiej bombie. Nie ukrywam, że do tej rozmowy powinien być załączony zapis audio, bowiem serdeczny śmiech Abbatha, jego śpiewanie do słuchawki, udawanie gry na gitarze paszczą – to bezcenne wisienki na torcie. Czasami miałem wrażenie, że rozmawiam z norweską wersją misia Fozziego z Muppet Show, który pierwszy śmieje się ze swoich anegdot, ale jednocześnie cały czas popada w słodko-gorzkie stany euforii i wkurwienia, związane z ostatnimi wydarzeniami w Królestwie Blashyrkh. Gunnar z Season of Mist prosił mnie, żebym w rozmowie skupił się na nowym materiale Abbath, jednak Olve sam ciągle wyciągał na wierzch konflikt w Immortal. Jak głęboko siedzi w nim ta lodowata zadra, sprawdźcie sami. ↔

Abbath, wszystko w porządku? Z tej strony polski „7 Gates”, chyba spodziewałeś się mnie o tej porze? — Pewnie, że tak. Wreszcie! (śmiech) Wiesz, spodziewałem się, że będziesz kontaktował się przez Skype’a, dlatego siedzę jak kołek przy laptopie, a tu dzwoni telefon (śmiech). (śmiech) W sumie, to informowałem Gunnara z Season of Mist, że jednak będę kontaktował się z tobą tradycyjnie. — No, co ty? Nie masz Skype’a? Przecież telefon do Norwegii nie jest zbyt tani. Spokojnie, mam taki pakiet, że nawet tego nie odczuję. A Skype’a mam, tylko coś ostatnio komputer mi szwankuje, więc wolałem dmuchać na zimne, zwłaszcza, że trochę musiało to trwać, żebyśmy wreszcie mogli pogadać. — W takim razie, żeby niczego nie spieprzyć… czy dobrze mnie słyszysz? (śmiech) Tak słyszę… doskonale! Wreszcie (śmiech), w końcu mieliśmy porozmawiać w zeszłym tygodniu, ale podobnież zmogła cię choroba. — Nie, nie, nie, nie, nie… Byłem po prostu wyczerpany. Ostatnio byłem nadzwyczajnie zajęty. Dużo się dzieje, zaczęliśmy dużo podróżować, ale nie tylko z Abbath, bo właśnie w tym czasie, kiedy pierwotnie Kristine umówiła nas na wywiad, grałem w Nowym Jorku wraz z Bömbers. Wiesz, cały czas gdzieś jeżdżę, cały czas skądś wracam, więc nie odbieraj to jako coś personalnego, ale po prostu byłem przeczołgany. Ech, chyba czasami za dużo tego wszystkiego. A tu jakaś impreza wpadnie, a tu trzeba gnać na kolejne lotnisko. A na lotnisku zdarza się, że czekasz na samolot nawet 5 godzin, więc co ci, kurwa, pozostaje? Granie na tablecie, czytanie kolejnej nudnej książki, czy pójście do pieprzonego baru? (śmiech) Mam nadzieję, że będziemy nadawać na tych samych falach, bo słyszę, że jesteś wręcz w szampańskim nastroju (śmiech). Czyżby ten wieczór był również całkiem udany? — Pewnie, że tak. Czuję się kurewsko wspaniale. Od czasu udostępnienia albumu przez Season of Mist czuć, że jest duże zainteresowanie. Cały czas wiszę na telefonie bądź siedzę na Skypie. Mamy wielką radochę odkąd gramy razem. To wspaniale grać wspólnie, grać nowe utwory, ale też nie zapominamy o starych, dlatego też ostatnio ćwiczyliśmy „Mountains of Might” na zbliżającą się trasę, więc… O, tak! Jest wspaniale (śmiech). Wiesz, wszystko wreszcie toczy się tak, jak należy. Czyli nastrój dopisuje na niecałe dwa miesiące przed premierą długo oczekiwanego albumu pod twoim szyldem? — To bardzo dobre pytanie (śmiech)! No, słychać, że jest u ciebie zajebiście? (śmiech) — Hej, daj mi trochę czasu. Nie zadawaj mi pytania, i nie pozbawiaj mnie czasu na zastanowienie. Miałem naprawdę ciężki wieczór, albo nie… miałem kolejny ciężki wieczór (śmiech). Proszę więc, byś dał mi trochę więcej czasu na przemyślenie twoich pytań. O co się pytałeś? O nastrój? Tak, o nastrój przed premierą „Abbath”. — Jestem bardzo zestresowany, ale zarazem pełen optymizmu. Czuję się także jak motyl, ponieważ już dawno nie czułem się taki czysty (śmiech). W sumie to nie pamiętam, kiedy ostatni raz czułem się taki czysty, chyba za czasów Immortal (śmiech) (zapewne nawiązanie Abbatha do „Pure Holocaust” — dop. M.). To wspaniale, że znów dzielę swoje emocje na scenie, że dzielę je z dwoma

7

www.fb.com/abbathband C ¶ autor:VMariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć Abbath. — Cześć! Poczekaj chwilę. Ok… Nie, nie, nie… on dzwoni przez telefon…


wspaniałymi osobami, dlatego też jesteśmy w stanie grać tak wielkie trasy, jak ta kwietniowa z High on Fire. Kurwa, jestem bardzo podniecony tym wszystkim, czuję się jak motyl, mam motyle w brzuchu i w takim stanie wracam na front (śmiech). Uważam, że wszyscy tak czujemy, a ja najbardziej (śmiech). W takim razie wszystko wskazuje na to, że odradzasz się z popiołów niczym mityczny feniks. — Feniksem to ja będę, jak kiedyś samolot pieprznie na lotnisku o ziemię (śmiech). Ale i tak nie zginiesz, bo jesteś Immortal man (śmiech). — (śmiech) Wiesz, w sumie to jestem bardziej jak ten feniks, ale taki znudzony siedzeniem w tych popiołach. Najgorsze z tego wszystkiego było czekanie nie wiadomo na co. Człowieku, to naprawdę było męczące. Te stracone 5 lat oczekiwania i utracenia w tym czasie Immortal. Kiedy nagraliśmy ostatni album, w 2009 roku. Tak, to był 2009, nie licząc koncertówki. — No to 6 lat poszło psu w dupę. Przez ten czas mogliśmy nagrać 5-6 albumów. No dobra, może przesadzam, za bardzo się tym wszystkim teraz podpalam, ale na pewno byłem przygotowany na nagranie 2-3 albumów w tym okresie. Byłem tak optymistycznie nastawiony, że twierdziłem nawet że machniemy jakąś pieprzoną podwójną płytę. Dlatego też, gdy Michael z Season of Mist dowiedział się o tym, to powiedział jedynie: „Ok”. Tak więc możemy spokojnie machnąć trzy albumy, by sprawić, żeby to wszystko ożyło, a później nagrać koncertowy album, najlepszy jaki kiedykolwiek nagrałem. Jesteśmy na to gotowi, zwłaszcza, że mamy sesyjnego gitarzystę, który jest wspaniałym instrumentalistą, jest szczytem luksusu. Jesteśmy jak czwórka wspaniałych. Oczywiście, że ze względu na nazwę ten zespół to ja – Abbath, ale jesteśmy prawdziwą jednością, zespołem pełną gębą. W Abbath jest więcej zespołowych uczuć niż w Immortal przez ostatnie 15 lat, prawie. To w Abbath czuję się bardziej jak w zespole, chociaż pieprzone wspomnienia cały czas powracają. No, kurwa, nigdy, dosłownie nigdy nie planowałem, że opuszczę Immortal. Nigdy, kurwa, nie planowałem, że pójdę solową drogą. Poczułem się, jakby mnie ktoś, kurwa, wyrzucił z własnego domu! Wiesz, Immortal był również i moim zespołem. Wiem, w końcu poczułeś się, jakbyś został zwolniony. Chciałeś wszystkiego, co najlepsze dla Immortal, więc, co poszło nie tak? — Właśnie w taki sposób na to wszystko patrzę po tym, co się stało. Przed tym wszystkim wcale nie czułem się, jakbym został wyrzucony na bruk, ale, gdy dowiedziałem się, że oni dalej chcą utrzymać Immortal przy życiu, jednak beze mnie, to rzeczywiście poczułem się, jakbym został wylany. W sumie to mam to teraz w dupie i nawet nie chce mi się o tym myśleć. Pierdolę to, nie powinno mnie to teraz w ogóle obchodzić. To były, kurwa, najwspanialsze i najbardziej szalone lata mojego pieprzonego życia i oni nie dadzą rady mi ich spierdolić. Właściwie to zawsze miałem dwa zespoły – Immortal i Bömbers, założony z moimi bliskim przyjaciółmi w 1996 roku w hołdzie Mötorhead. Tak jak już wcześniej wspomniałem, nigdy nie przeszło mi przez myśl, że będę musiał pójść solową drogą. Owszem, Demonaz poszedł solo, nagrał „March of the Norse” i takie tam bla, bla, bla… i był z tym szczęśliwy. Zagrałem chyba nawet z 2-3 koncerty w pieprzonej koszulce jego solowego zespołu, i też dzieliłem z nim to szczęście. Mówiłem mu: „Choć tak pomogę ci z twoim projektem”. A kiedy o taką samą pomoc w promocji prosiłem go w przypadku I, który był wcześniej przed Demonaz, to się bronił rękami i nogami, mówiąc: „Nie, nie, nie.. to nie dla mnie… nie, nie, nie…”. Czego, kurwa, oni ode mnie oczekiwali, że wyślą mnie na pieprzoną emeryturę? A ty zrobiłeś, to, co mogłeś najlepszego zrobić w tym nieprzyjemnym przypadku – kompletną woltę. — Nie, nie, nie… Nigdy nie chodziło mi o to, żeby sprzedać swoje imię – Abbath – jako nazwę zespołu. O, kurwa, klękajcie narody, bo zbliża się wielki Abbath. Abbath… bla, bla, bla… dla udziwnienia mógłbym być Abbat albo Abat, a może i nawet Abba (śmiech). Cokolwiek, co kojarzyłoby się moją osobą. Abbath jest jak imię. W takim sensie, że gdy wstaję rano, patrzę w lustro, to pierwsze, co mi przychodzi na myśl – no, kurwa, Abbath! To imię po prostu przyszło do mnie, jak do superbohatera komiksu. Gdybym kiedyś pomyślał, że będę wykorzystywał to imię do solowego projektu, to pewnie bym po prostu tego nie czuł, ale teraz twierdzę,

8

7g C nr 39 C 03/2015

że postąpiłem słusznie. Gdy ktoś wpadł na pomysł logo Abbath, które wygląda o wiele fajniej i bardziej potężnie niż logo Immortal, to stwierdziłem – ok, to może się udać, rozważę to, może coś z tego wyjść. A później muzyka poszła jak z płatka… dyrli dyrli du (w tym miejscu Abbath zaczął udawać odgłos gry na gitarze – dop. M.). W każdym bądź razie, gdy po raz pierwszy zobaczyłem logo Abbath, wtedy wiedziałem, że będzie dobrze, wiesz. Następnie wykonałem kilka telefonów do moich bardzo dobrych przyjaciół, do ludzi, którzy wierzyli we mnie i w moją muzykę. I tak oto doszło do pierwszej próby z Kingiem i Kevinem „Creature” Foley’em (nie ma już go w szeregach Abbath – dop. M.)… To najlepszy zespół, w którym kiedykolwiek grałem. Jednak mimo wszystko, trochę się smutno na to wszystko patrzyło, jak sytuacja w Immortal przeradza się w prawdziwą bitwę na północy, mydlaną operę, a nawet, przepraszam cię za dosłowność, cyrk. — Cóż zrobić, czasu już nie da się cofnąć, ale wiesz, co? Odstawmy to na razie na bok i skupmy się dzisiaj na Abbath, bo chyba przyznasz, że warto? Oj, warto, warto. Czy w związku z powołaniem do życia Abbath oraz dosyć szybkim wydaniem albumu chciałeś zmienić, ostatnio, nieco gęsty klimat, poczuć trochę świeżego powietrza na swojej artystycznej drodze? — Niekoniecznie. Ja po prostu chciałem mieć zespół, ja zawsze dążyłem do tego, żeby być w zespole, stworzyć go. Nigdy nie akceptowałem tego, że jestem postrzegany jako frontman w Immortal. Zawsze chciałem tego, co będzie najlepsze dla zespołu, a nie dla samego siebie. Nigdy nie traktowałem siebie, jak starego, potężnego orła. Wiadomo, że mogłem nie akceptować tego, że jestem postrzegany jako frontman Immortal, ale tak to zapewne wyglądało, gdy zaczynała się bitwa i wychodziliśmy na koncertowe deski. Z początku tego nie chciałem, nawet nie przymierzałem się do bycia tym pierwszym, ale później stałem się kimś w rodzaju kapitana Abbatha, lidera na wielu polach. Wiesz, uczysz się przez całe życie. Czasami musi upłynąć sporo czasu, żebyś zrozumiał pewne rzeczy. I tak właśnie było z Immortal, już od samego początku. To było skomplikowane, byliśmy przeciwko wszystkim wiatrom, które wówczas wiały. Piękne czasy… Pamiętam, że już na starcie mieliśmy wieczne problemy ze znalezieniem odpowiedniego perkusisty (śmiech). Było naprawdę mało osób, które czułyby to samo, co my i grało tak, jak chcielibyśmy, żeby grali. Ja sam wówczas cały czas uczyłem się zrozumieć tę techniczną stronę muzyki. Byłem wtedy w szkole, byłem pieprzonym uczniakiem, a już trzeba było samemu załatwiać salę na próby, zdobywać pieprzony bas, bębny. Nie mieliśmy dosłownie niczego, bo rozpoczęliśmy naprawdę wcześnie. Nie mieliśmy sprzętu, a już myśleliśmy o utworach. Przecież to ja byłem przymierzany na początku jako pierwszy perkusista, a w pierwszych latach Immortal stałem się śpiewającym basistą. Zresztą cała moc Immortal, gdzieś tak do 1999 roku, polegała na tym, że wszystko było podporządkowane temu, co robią gitary… dyn, dyn, dyn, dyn, dyrli, dyrli, dy (i znów Abbath udaje grę na gitarze a cappella – dop. M.). W każdym bądź razie na dwóch płytach Immortal i tak sam zagrałem na perkusji… …„Pure Holocaust” i „Battles in the North”? — Dokładnie. Erik (Brødreskift aka Grim – dop. M.) przyszedł do nas w trakcie miksów „Pure Holocaust” i pamiętam, że powiedział wówczas: „O ja pierdolę, ale kurewsko dobre bębny!”. To były całkiem inne i zimne czasy… przecież w Immortal przewinął się nawet Hellhammer. Przecież Erik mógł nagrać perkusję na „Battles…”, ale jakoś nie poświęcał się temu, co wówczas robił, no i wymiękł, nie udowodnił swojej mocy przy prędkościach, jakie mu zagrałem odnośnie mojej wizji „Battles…” (śmiech). Kurwa, to był Immortal – tak szybki, jak tylko chciałem, i jak tylko potrafiłem. Usiadł nawet kilka razy za zestawem perkusyjnym, ale te prędkości go przerosły (śmiech). Na tym albumie perkusja jest naprawdę szalona, bardzo mechaniczna i pełna dynamiki. I właśnie taką dynamikę można usłyszeć na „Abbath” – Kevin „Creature” Foley nie używał triggerów, miał bardzo otwarty umysł. Często decydowaliśmy się z Kevinem klepnąć perkusję za pierwszym podejściem. Parę razy przychodziłem do niego i pytałem się, czy nie potrzebuje mojej gitary do akompaniamentu, a on tylko mówił: „Nie, nie potrzebuję twojej gitary” (śmiech). Myślałem, że takie nagrywanie perkusji i w ogóle całego albumu jest bezduszne, ale gdy wszystkie bębny zostały już nagrane, stwierdziłem, że to jest to, co utraciłem… Perkusja na „Abbath” jest

w klimacie „Sons of Northern Darkness”. Najlepsze utwory na „Abbath” wracają pamięcią właśnie do tego albumu, ale i tak uważam, że najlepszy album, jaki został stworzony przez Immortal to „Blizzard Beasts”. To był prawdziwy cios. Dimmu Borgir jeszcze nie rozpętali tego całego szumu wokół „Enthrone Darkness Triumphant”, a Marduk był przed „Nightwing”. „Blizzard Beasts” są prawdziwymi odgłosami północy (śmiech), ale jednocześnie był to pierwszy raz, kiedy użyliśmy triggerów. Kurwa, nigdy więcej pieprzonych triggerów. Nienawidzę triggerów i ich sztucznego brzmienia. Teraz stwierdzam, że ten album miałby jeszcze większą moc, gdybyśmy dali mu taką perkusję, jak lubię… organiczną. Hołdem dla tamtych czasów jest na „Abbath” utwór „Winter Bane”, jeden z lepszych kawałków na płycie. Czasami warto posiedzieć samemu przy komponowaniu i nie spędzać aż tak wiele czasu w studiu, bo człowiek ma wtedy więcej czasu na rozmyślania i refleksje, również o przeszłości. A później przychodzą do ciebie ludzie, mówiąc zdziwieni: „O! To ty masz już gotowy materiał, miałeś wystarczająco pomysłów zanim wszedłeś do studia?”. Ale właśnie tak powstają u mnie wspaniałe utwory. Daję radę, ale nie chciałbym, żeby tak to wszystko wyglądało na dłuższą metę, chociaż bardzo nie lubię, jak ktoś wyznacza mi terminy i mówi, kiedy mam przerwać proces tworzenia (śmiech). A czy wraz z tworzeniem i nagrywaniem „Abbath” czułeś podobne emocje, podniecenie, gorączkę czy też mrowienie w żołądku, jak w przypadku pierwszego demo Old Funeral, debiutu Immortal, a i nawet jedynej płyty I? Czujesz, że dzieje się coś szczególnego? — Tak, zdecydowanie. Chociaż nie jestem już młodziakiem, więc nie było przy tym wszystkim tego dziewiczego i ekstatycznego wow (!) przy wymyśleniu każdego riffu. Wiem, że dzieje się coś wielkiego, jednak kaliber tego podniecenia jest już nieco inny niż w przypadku nagrywania „Diabolical Fullmoon Mysticism”, kiedy to Immortal dopiero zaczynał być wielki. Niby to samo, a jednak nie to samo. Chociaż podobne wow towarzyszyło mi przy okazji powstawania „At the Heart of Winter”, który uważam za jeden z najlepszych albumów Immortal. O wiele częściej wracam do „At the Heart…” niż do „Diabolical…”, mimo że przy debiucie wciąż trzyma mnie sentyment do tego nieskazitelnie pierwotnego brzmienia. To samo miał Demonaz, który o wiele bardziej chciał grać na trasach utwory z „Blizzard…” niż „Diabolical…”. Z kolei „At the Heart…” umiejscowiła się nieco poza wszystkimi płytami Immortal, ponieważ to był nowy początek, nowy Immortal z Demonazem tylko jako autorem tekstów. Wtedy zdarzyło się to całe zło związane z ręką Demonaza. Ten album był dla nas trybem przetrwania, ale jednocześnie pokazaniem, że nie ograniczają nas wytyczne zostawione na „Blizzard…”. Bardzo długo ogrywaliśmy „At the Heart…” na próbach i już przed wejściem do studia Abyss wiedzieliśmy, że ten album będzie miał o wiele czystsze brzmienie, chociaż Demonazowi jako ekstremiście to się nieco nie podobało. Po tamtym okresie Immortal nigdy tak naprawdę „nie wyzdrowiał”, czego efekty widzimy dzisiaj. Przepraszam, że trochę się rozklejam w tym momencie, ale po tym albumie ja i Demonaz zazębialiśmy się niewystarczająco, chociaż na „Sons…” było podobnie, jak na „Blizzard…” – Demonaz był „w środku”, czuć było, że jesteśmy szczęśliwi, czuć było uczucie wspólnej pracy. Stąd taki utwór, jak „One by One”. Co do „All Shall Fall” – nieeeee! Jest ok, ale nie był to za dobry album na nasz powrót. Cóż, może nie było to wasze jedne z najlepszych dzieł, ale nadal całkiem dobre. — Pewnie, że tak. Tylko, wiesz… sam nie wiem. Trudno jest mi to wytłumaczyć. To siedzi gdzieś głębiej. Wiem, że na tym albumie jest coś nie tak, ale nie potrafię tego zlokalizować. Może jednak za wcześnie wróciliśmy, może nie wszystko zdążyło się uleżeć po 2003 roku, bo na pewno nie chodziło tu o techniczną stronę tej płyty i jej produkcję. I pamiętajmy, że nie byłem tym, który wstrzymał działalność Immortal po „Sons…”. Zdecydowanie nie ja. Mam wrażenie, że ta twoja cała złość i rozżalenie na zaistniałą sytuację miała wpływ na brzmienie i atmosferę „Abbath”, a w szczególności otwierającego numeru „To War”, „Count the Dead” czy też „Eternal”, które aż kipią od brutalności, nienawiści i wkurzenia? — I tę złość czuć będzie na koncertach, będzie aż lała się ze sceny. A tak a propos, „Eternal” powinien nazywać się „Endless”, ale ktoś coś gdzieś z tym wszystkim


popieprzył, ale nie wiem gdzie, więc ty mówisz „Eternal”, ja myślę „Endless” (śmiech). Tak, te utwory mają wiele wspólnego z walką… o swoje. Wiesz, niby to wszystko jest sprawą między mną, a Demonazem i Horghiem, a jednak wszystko to, co zdarzyło się z Immortal jest ciemnością, która zalega moją duszę, jest podróżą w czarne czeluści mojego wnętrza. Nasza niezgoda była niczym bitwa orłów, jak mroczna podróż dwóch wojowników, również z punktu widzenia filozoficznego (śmiech). A co z waszymi relacjami rodzinnymi? Czy napięta sytuacja w Immortal przełożyła się również na twój kontakt z Demonazem jako szwagrem? — W tym przypadku to są prawdziwe więzi krwi. On zawsze będzie moim bratem, cokolwiek by się wydarzyło, jednak bardzo tęsknię za starym Demonazem. A najbardziej smutna i rozczarowana z tego powodu jest jego siostra, a moja żona. Nie czuję do niego nienawiści. Ja po prostu próbuję „odimmortalić” nasze relacje wewnątrzrodzinne. Staram się dzwonić do Demonaza, wysyłać mu wiadomości, rozmawiać z nim jako Demonazem – szwagrem, z którego jestem dumny, a nie Demonazem z Immortal. Wiesz, jakoś trzeba się odnaleźć w tej trudnej sytuacji. Cóż… (po długim zastanowieniu słychać ciężkie westchnięcie – dop. M.) to oczywiste, że zostałem wylany. Trzeba podejść

do tego w ten sposób, że teraz, jeżeli oni nie wrócą z Immortal z albumem naprawdę kopiącym po dupsku, z materiałem godnym nazwy Immortal, to będzie znaczyło, że Demonaz z Horghiem spierdolili to na całej linii. Życzę im wszystkiego najlepszego, ale też stoję przed nimi, mówiąc: „No, dawajcie!”. Wiesz, cały czas targają mną słodko-gorzkie uczucia. Czasami, jak na to patrzę, bierze mnie obrzydzenie. Oni nawet nie zaczekali, żeby to wszystko ostygło, zrobili to tak szybko, że nie starczyłoby czasu na nałożenie make-upu. Nawet nie zrobili sobie wspólnej sesji zdjęciowej. Na nowych zdjęciach niby stoją razem, ale to jest manipulacja z ich strony, bo są one złożone z dwóch oddzielnych fotografii. Przecież oni nie lubią siebie nawzajem. Kurwa! Mimo wszystko oficjalnie twierdzą, że Immortal nigdy się nie zatrzyma, będą kontynuować to, w co wierzą, a moc Blashyrkh będzie wciąż żywa. Uważasz, że moc Blashyrkh będzie ta sama w Immortal bez twoich charakterystycznych wokali, kompozycji i… chodu kraba na scenie (śmiech)? — Wiesz, Blashyrkh jest moim słowem, moją ideą. Pamiętam, że łaziliśmy wtedy z Demonazem po Oslo, razem z chłopakami z Mayhem. To wszystko polegało na sytuacyjnej grze słownej, zresztą chłopaki z Mayhem wołali na mnie Grimirk czy coś w tym stylu. Podczas tego wojażu po Oslo, oczywiście gadaliśmy

o black metalu. Ze słowa black ktoś zrobił blash/blasph, podchwyciłem to i zacząłem się drzeć – Blashyrkh! (śmiech) Tak, więc – zaklepane! W ogóle to towarzystwo z Mayhem było dla nas inspirujące, ponieważ podczas kolejnego włóczenia się po Oslo, głównie za sprawą Demonaza, głośno zastanawialiśmy się nad nazwą. Już nie pamiętam, który z nas powiedział: „A co myślicie o Undead?”. A ktoś zaraz podchwycił: „Nie, nie, nie… Ja mam świetną nazwę – In Mortal!”. A ja na to: „A co to, kurwa, znaczy? Nie podoba mi się. Chcę Immortal! Immortal, Immortal? Ok?”. „Ok, no to będziemy Immortal”. A ta nazwa pewnie dlatego tak szybko wpadła nam do głowy, bo pochodzi z utworu „The Thing That Should Not Be”, dlatego darliśmy ryje: „Immortal! In madness you dwell!” (w tym momencie, jakbym usłyszał w słuchawce głos Jamesa Hetfielda – dop. M.). Później wpadłem na to, jak będę się nazywał w zespole, inspirując się Quorthonem. I w sumie z początku miałem mieć ksywę Demonaz, ale Harald od razu ją podchwycił, mówiąc: „Nie, to ja będę nazywał się Demonaz”. No to ja na to: „Ok, to ja będę Abbath”. Chociaż z początku chciałem, żeby wołali na mnie Blackthorn, ale już gdzieś w Norwegii na kogoś tak wołali (śmiech). Pamiętam, że na samym początku, któregoś dnia zastanawiałem się, żeby występować tylko w białym make-upie. Stałem tak sam w łazience, patrzyłem w lustro i stwierdziłem, że to nie to. Później pomalowałem całą twarz na czarno,

9


bo chciałem czegoś innego, ale to również było nie to, więc znów pomalowałem się na biało, nałożyłem dwoma paluchami resztę na czarno i zacząłem się głośno śmiać, gdy znów spojrzałem w lustro (śmiech) – tak, to był Abbath, w pełnej krasie (śmiech). I nie sugerowałem się Abbą (śmiech). Mam nawet gdzieś w archiwum domowym zdjęcia z tamtego dnia w łazience. Takiego małego Abbatha (śmiech) (dawno nie słyszałem, żeby ktoś się tak głośno i szczerze śmiał z samego siebie – dop. M.).

Hell i Ceature przyczynili się do powstania twojego najnowszego materiału? — Wspierali mnie na całej linii, byli dla mnie ważną podporą. Wiesz, to są moje utwory, to jest moja muzyka, więc bardziej sugerowali, dawali mi cenne wskazówki, przetwarzali, ale nie tworzyli. Ten album nigdy nie skopałby dupska, gdyby nie oni. Nigdy nie kopałby tak mocno po dupie, gdyby wyszedł jako materiał Immortal z chłopakami z Immortal. Nie na tym poziomie.

Oj, słychać, że bardzo tęsknisz za starymi, dobrymi czasami w Immortal? — Teraz nie tęsknię za Immortal aż tak bardzo, ponieważ w pewnym sensie granie z tymi kolesiami pokryły już kurz i łzy. Pod tym względem wszystko zostało już okupione pod względem tego, co trzeba „wyłożyć od siebie” w takich sytuacjach. Może tęsknię trochę za tym trzymaniem się zasad i rytmem pracy już od poniedziałku, chociaż teraz pracuję nad muzyką każdego, całego, pieprzonego weekendu, dzięki czemu wpadałem cały czas na świeże pomysły, czego oni nigdy nie robili… Cóż… to wszystko w tym temacie… chociaż zapomnijmy o tym, nieważne… ale oni nadal chcą mnie rozwiesić przed opinią publiczną jako tego pijanego głupka, jednak, jak trzeba będzie, to mogę powiedzieć coś więcej o tym wszystkim.

To, że na „Abbath” jest dużo wycieczek w stronę Immortal to niezaprzeczalne, co już wielokrotnie podkreśliłeś, ale słychać tu również połączenie Immortal z I, a nawet miks między Immortal i Bathory. — To jest miks łączący w sobie wiele zespołów. Kocham muzykę od kiedy usłyszałem po raz pierwszy Fatsa Domino w utworze „Blueberry Hill” (i znów Abbath zaczął śpiewać, tym razem bluesa – dop. M.) – „I found my thrill… du du ru du du… on blueberry hill” (śmiech). To poruszyło mnie do cna, ale właśnie taki jestem, wiesz? Jestem wędrowniczkiem.

Utwór „Winter Bane” ma wiele wspólnego z Immortal zarówno muzycznie, jak i na bazie tekstowej… — Powiem ci coś ważnego odnośnie tego utworu i słuchaj mnie uważnie, bo to będzie naprawdę ważne. „Winter Bane”… wiesz, kto jest autorem tekstów na albumie „Abbath”?. Nie, przed rozmową z tobą bazowałem tylko na promopacku z Season of Mist, zaopatrzonego jedynie w muzykę. — Autorem jest Anglik, Simon Doncaster. Współpracował również z Demonazem przy tworzeniu tekstów do „Blizzard Beasts”. To on odpowiada za te majestatyczne i bardzo patetyczne teksty na tym albumie Immortal. To zdecydowanie on jest autorem tekstu do utworu „Nebular Ravens Winter”, a „Winter Bane” jest jego tematyczną kontynuacją, wystarczy wspomnieć wers z „Nebular…” – „Winter bane upon the masses…”; to jest w tym stylu… (i tu Abbath zaczyna śpiewająco deklamować fragment „Winter Bane” – dop. M.) – „Cleanse steel in carnage - Unleash chthonic Darkness /Scud stochastic vortex - Blitz vicious bastards /Sheath blades in carcass - Disembowel tangled skein /Upon ripe flesh we harvest - Human grain mortal pain”, czujesz jak to brzmi, to jest fantastyczne. To mi przypomina wszystkie te wspaniałe czasy w Immortal, dlatego rozmawiałem już z Simonem i jesteśmy gotowi, żeby współpracować na kolejnym albumie (śmiech). Ponownie zrobić to razem i poczuć ten klimat. Ma już gotowych połowę tekstów na kolejną płytę Abbath, więc nie wiem, dlaczego Demonazowi tak źle współpracowało się z Simonem i nie pociągnęli tej kooperacji na następnych albumach Immortal. Wiem, że któryś z nich nazwał kogoś draniem. Ciekawe, kto kogo? (śmiech) Do partycypowania przy tekstach dopuściłeś Simona, a co z resztą chłopaków z Abbath? Jak bardzo King ov

10

7g C nr 39 C 03/2015

Cały czas w naszej rozmowie przewija się album „Blizzard Beasts”, do którego praktycznie za każdym razem wracasz myślami. To był również album, który ogrywaliście na próbach, kiedy zdecydowaliście się powrócić z Immortal w czerwcu 2006 roku… — O tak! Wtedy myślałem, że powracamy silniejsi niż kiedykolwiek. Horgh budował wtedy dom blisko mnie. Spotkałem go po roku nie widzenia się i już po kilku dniach graliśmy razem na próbie nasze stare klasyki z „Blizzard…”. Myślałem wówczas, że Immortal jest jak ponadczasowy mróz i jeden rok w tą czy tamtą stronę nie będzie czynił różnicy. Wiesz, „Blizzard…” to jest TEN album. Wiesz, tu wszystko chodzi o lojalność duszy. A teraz, grając z Abbath, składam tym czasom hołd, wykonując między innymi „Mountains of Might”. Będziesz na początku roku na naszych koncertach? Tak, wybieram się do Warszawy w połowie lutego. — To wspaniale. Przedzwoń wcześniej, koniecznie musimy się spotkać i pogadać, i koniecznie musisz usłyszeń, jak teraz na żywo brzmi „Mountains of Might”. Na pewno będziemy grali ten numer, ale również inne klasyki Immortal, jak chociażby „Throned by Blackstorms”, „One by One”… Podejrzewam, że również „Nebular Ravens Winter”? — Tak, oczywiście. Tego numeru nie może zabraknąć. To jeden z moich ulubionych kawałków. Wiem, w końcu nagrałeś go ponownie w celu promocji „Abbath”. — O tak! Wyszedł z tego bardzo dobry cover (śmiech). Nagraliśmy go na żywo, w studiu. To był tylko przykład tego, że o wiele bardziej wolę jego wersję koncertową niż tę, która znalazła się na albumie. „Abbath” promowaliście również ponownym zarejestrowaniem utworu „Warriors” z repertuaru I.

— Tak, to wspaniały numer. To zdecydowanie mój ulubiony utwór I, taki kompletny i cudownie wypełniony gwałtownością. W takim razie, jaki jest aktualny status I? Możemy spodziewać się jakiegoś nowego materiału ze strony I? — I? Iiiiiiii? Aj, aj, aj, aj, aj, aj, aj… (śmiech) (w tym miejscu Abbath zaczął jeszcze udawać wojenny okrzyk Indian – dop. M.) Wiesz, nawet się nad tym nie zastanawiałem, ale skoro pojawił się już ten temat, to podejrzewam, że nie. Nie, nie ma, kurwa, takiej możliwości. To był tylko… (bardzo długa cisza zastanowienia – dop. M.)… to był, to był, to był, to był (śmiech)… taki jednorazowy strzał, pewne zatrzymanie się na mojej drodze muzycznej i popatrzenie na spokojnie, jaki dalej obrać kierunek. Zresztą, tak jak wcześniej wspomniałeś o elementach I na „Abbath”, to powrót do czasów I można usłyszeć w numerze „Root of the Mountain”. Prawdę mówiąc, na „Abbath” jest również wiele heavymetalowych wpływów. Jak na przykład Judas Priest, którego uhonorowaliście coverem na 7-calowym singlu „Count the Dead”. — Tak specjalnie nagraliśmy na to wydawnictwo cover „Riding on the Wind”, bo utwór „Count the Dead” ma również odniesienia właśnie do tego kawałka. Wiesz, chodzi tutaj o te wszystkie motywy typu… da da da, digadigadigadiga… da, da, da… W „Count…” jest to nieco w wolniejszym tempie i bardziej melodyjne. Więc, tak to wygląda… Nie ukrywam, że na „Abbath” jest też sporo wpływów Manowar… digadigidigadigi digadigidigadigi… „(…) The ecstasy of battle takes me / Where the falcons fly / Immortal youth was granted me / I will never die / Born of black wind, fire and steel / Born of black wind, fire and steel / Born to teach them all to heel / Born of black wind, fire and steel (…)” (śmiech) (to trzeba usłyszeć, jak Abbath śpiewa Manowar, bezcenne – dop. M.). Takim przykładem jest „Winter Bane” ze swoim… dyndyndyrym dyndyndyrym dyndyndyrym… a to już prowadzi bezpośrednio do „Blizzard Beasts”, jeśli wiesz co mam na myśli. Ech, Abbath, i znów ten „Blizzard Beasts” (śmiech). — (śmiech) A cóż ja zrobię, już tak mam (śmiech). (śmiech) Skoro heavy metal to i koncerty, a skoro koncerty i heavy metal, to ogień, gołe dupy i alkohol. Czy szykujecie coś specjalnego podczas koncertów Abbath? — Zawsze szykujemy coś specjalnego (śmiech). Tak, to na pewno będzie coś bardzo, bardzo specjalnego (śmiech). Będzie ogień i gołe baby na scenie? (śmiech) — Może jak na okładce naszej kolejnej płyty będziemy obłożeni gołymi babami (śmiech). I tym optymistycznym akcentem zakończymy tę jakże przemiłą rozmowę, więc do zobaczenia w Polsce. — Spoko. Jak miałbyś jeszcze jakieś pytania, to dzwoń. No i oczywiście musimy się spotkać w Warszawie. Weź ze sobą żonę (śmiech). (śmiech) Ech, Panie Abbath, rzeczywiście z ciebie wędrowniczek (śmiech). — (śmiech) No, co? Mam wielu przyjaciół w Warszawie, więc zapraszam na imprezę po koncercie. C



Tsjuder ponownie nagrał bardzo mocny album wypełniony po brzegi klasycznym black metalem bez zbędnych dupereli. Tylko moc, siarka, diabeł i True Norwegian Black Metal. A, że jeden z najlepszych skoczków narciarskich reprezentacji Norwegii słucha autorów „Antiliv” przed zawodami, to nie sposób było się nie skontaktować z jego bratem, a zarazem liderem Tsjuder. Oto przed Wami – Nag, wokalista i basista na usługach Rogatego! ↔ Pozdrowienia z Polski! Jak leci? — Na zdrowie (powiedział po polsku – dop. M.)! Wszystko w porządku. Nic wielkiego się nie dzieje. Może dlatego, że mieszkasz między Oslo i Bergen, w małej mieścinie blisko natury? — Pewnie masz rację. Słyszałem, że byłeś już zmęczony ludźmi z Oslo i miałeś ich dosyć? — Cóż, generalnie zbiera mi się na wymioty i jestem zmęczony ludźmi. Musiałem uciec z Oslo i jego otoczenia, by móc się zrelaksować i skupić na sobie, zamiast wkurwiać się cały czas. Tak jak powiedziałeś, żyję w centrum Norwegii, z przyrodą zaraz za progiem mojego domu, 25 minut jazdy od mojej chaty, gdzie jestem całkowicie sam. Tak jest po prostu lepiej.

12

7g C nr 39 C 03/2015

Powietrze jest świeże, jest mniej ludzi, i mam tutaj bardzo dobrych przyjaciół, jak Seidemann. Jeśli się nie mylę, mieszkałeś również w Australii, gdzie powstało większość materiału na „Desert Northern Hell”, dlatego też proces pisania i nagrywania tego albumu był nieco inny niż wcześniejszych bluźnierstw Tsjuder. — Dokładnie. Przez rok mieszkałem w Australii na południu Brisbane. To był naprawdę dobry czas, mogłem się wtedy zagłębić mocno w australijską scenę metalową.

Draugluina i mnie, gdy rzeczywiście usiedliśmy razem. Reszta kawałków powstała w sali prób, z udziałem każdego z nas. Draugluin miał riffy, a ja z AntiChristianem miałem pomysły, jak to wszystko zlepić w całość. Można więc powiedzieć, że w porównaniu do naszych poprzednich albumów najnowszy powstał bardziej na zasadzie jammowania. Myślę, że to było dobre doświadczenie i dobry sposób na tworzenie muzyki. Przynajmniej akurat w tym momencie była to odpowiednia droga podejścia do sprawy. Czas pokaże, w jaki sposób będziemy tworzyć następną płytę.

Jeżeli jesteśmy już przy formie powstawania waszych albumów, jak bardzo proces komponowania i nagrywania „Antiliv” różnił się w porównaniu z „Legion Helvete”? — Na „Antiliv” tylko 1-2 utwory były zrobione przez

Na potrzeby „Legion…” wykopaliście z zamierzchłych czasów, bo z lat 1993/95, teksty twoje i Draugluina, które w większości były w języku norweskim. Na „Antiliv” znów wracacie do języka Szekspira… — Na „Legion Helvete” było to coś odrobinę specjal-


Skąd takie antyżyciowe i autodestrukcyjnie nastawienie do… życia? W końcu tytuł najnowszego albumu jest bardzo wymowny i jasno określony. — Nie znajduję konkretniej odpowiedzi na to, dlaczego jesteśmy tacy, jacy jesteśmy. Ale zawsze zagłębialiśmy się w tematykę związaną z destrukcją i samotnością. Nikt z nas nie jest fanem wielkich tłumów i mnóstwa ludzi. Staramy się uniknąć tego, by ktoś uważał nas za kogoś, kim naprawdę nie jesteśmy. Tytuł naszego ostatniego albumu powinien to sam w sobie wyjaśnić. Nie jesteśmy wielkimi fanami życia… Na rzecz „Antiliv” nagraliście covery Mayhem „Deathcrush” i Beherit „Unholy Pagan Fire”, jednak na całym albumie można wychwycić o wiele więcej wpływów i nieśmiertelnych inspiracji, jak echa „In the Shadows of the Horns” Darkthrone na początku numeru „Krater”. Chyba, że jestem głuchy? — Nie, masz całkowitą rację! Właściwie, kiedy nagrywałem wokale do tego utworu, sprawdzałem różne sposoby artykułowania tego tekstu, i okazało się to strzałem w dziesiątkę. To jest bardzo zbliżone do Darkthrone, i jestem pewien, że jest to tak zrobione, jak uczyniłby to Nocturno Culto. Nigdy nie było dla mnie żadnych wątpliwości, by w tym utworze pójść taką drogą, by był hołdem dla Darkthrone. Myślę, że na tym albumie możesz spokojnie usłyszeć, że jesteśmy pod wielkim wpływem „starych” zespołów, nie tylko Darkthrone, ale przede wszystkim Bathory, Celtic Frost, a nawet Motörhead. Jednak, mimo wszystko „Antiliv” dostarcza norweskiego black metalu w klasycznym, surowym i bezkompromisowym stylu, ale w porównaniu z „Legion…” odnoszę wrażenie, że wasze najnowsze uderzenie posiada o wiele więcej majestatycznych melodii i mocarnych riffów wypełnionych rytmicznymi szturmami… — Myślę, że „Legion…” miał o wiele więcej deathmetalowych wpływów niż „Antiliv”. Oba albumy są osadzone na melodyce, ale w całkiem inny sposób. Myślę, że jednym z wielu powodów, dlaczego te płyty brzmią zupełnie inaczej jest sposób, w jaki one powstawały, a tego już nie trzeba wyjaśniać, bo przed chwilą wspominaliśmy australijską genezę „Legion…”. Podejrzewam, że „Antiliv” jest bardziej powrotem do podstaw. Jest prosta, ale skuteczna. W niektórych miejscach użyliśmy trochę nakładek i pogłosów, i myślę, że dało to wspaniały efekt. Jeżeli się nie mylę, to na „Antiliv” są jednak reminiscencje z początków Tsjuder w postaci przedostatniego „Ved ferdens ende”, zaczerpniętego z drugiego demo. Czy to „wspomnienie” traktujecie jako swoisty ukłon w stronę starych czasów i dawnych ideałów? No i, dlaczego akurat ten numer? — Po pierwsze, to wzięliśmy go z naszego pierwszego demo. Zapewne pomyliłeś je z „Div gammelt stæsj”, które w ogóle nie jest materiałem demo, a tylko kompilacją kilku numerów, którą gdzieś, kiedyś rozsyłałem po ludziach. To nie jest demo, i nie powinno być wcale rozpowszechniane. Lubimy wracać do naszych starych numerów, a na potrzeby tego albumu zdecydowaliśmy się ponownie nagrać jeden z utworów z naszego pierwszego demo, no i skończyło się na tytułowym kawałku. Myślę, że nikt nie zauważyłby, że ten numer powstał 20-22 lata temu, jeżeli nie wiedziałby o tym. Nadal utrzymany jest w duchu muzyki, którą tworzymy obecnie. Jest tym, co dziś robi Tsjuder. Gramy black metal i zawsze będziemy kroczyć w jego czeluści tą samą drogą. Pamiętasz jeszcze pierwsze dni istnienia Tsjuder? — Tak, doskonale pamiętam narodziny Tsjuder. W zespole byłem tylko ja i Berserk. Obaj graliśmy w innych zespołach, w których poczuliśmy, że nie idą

stroną przez nas pożądaną, dlatego też zdecydowaliśmy się powołać do życia Tsjuder. Krótko po tym spotkaliśmy na tej ścieżce Draugluina, i wtedy zespół zaczął istnieć na serio. A jak w ogóle „wszedłeś” w black metal? — Drogą, przez którą zacząłem chłonąć black metal, było wpierw słuchanie heavy metalu, później thrash, a następnie death. Z tego, co pamiętam płytą, która na dobre przykuła moją uwagę i sprawiła, że zacząłem głębiej szperać w black metalu, była „Soulside Journey” Darkthrone. Które z dotychczasowych nagrań Tsjuder uznałbyś za moment przełomowy, za ten swoisty punkt zwrotny? — Cóż, siłą rzeczy punkt zwrotny musiał nastąpić wraz z wydaniem „Kill for Satan”. To był nasz pierwszy album i materiał, który spowodował, że ludzie zwrócili na nas uwagę. W tamtym czasie spotkał się z dobrym przyjęciem i dzięki niemu machina została wprawiona w ruch. Rozumiem, że „Desert Northern Hell” wyraźnie miał ogromny wpływ na ludzi oraz na black metal w ogóle. Jestem z niego dumny. Czyli, który ze starych albumów Tsjuder poleciłbyś ludziom, którzy jeszcze nie słyszeli „Antiliv”, a miałby on przekonać ich do sięgnięcia po wasze najnowsze bluźnierstwo? Co powinno być przedsionkiem do tego? — Jeżeli ktoś chce dać się porwać Tsjuder, to niech najlepiej sprawdzi całą naszą dyskografię. A ty, czego ostatnio najczęściej słuchasz? — Immortal „Pure Holocaust”, Marduk „Frontschwein”, Beastcraft „Into the burning pit of Hell”, Aura Noir „Dreams like Deserts”, no i, oczywiście, Tsjuder „Antiliv”. W kontekście totalnego wejścia w black metal wspomniałeś o de facto deathmetalowym „Soulside Journey”, teraz jako jeden z evergreenów wywołujesz „Pure Holocaust”. Piękne czasy, więc jak tak spojrzysz sobie teraz wstecz, jak oceniasz obecną blackmetalową scenę w porównaniu do tego, gdy zaczynaliście wszystko 22 lata temu? — Na początku lat 90-tych ludzie bali się black metalu, i wówczas było zaledwie kilka osób zaangażowanych w scenę. W celu dotarcia do czegokolwiek musiałeś się sporo natrudzić, powymieniać kasetami, a przede wszystkim dogłębnie przeczesywać podziemie. Dziś muzyka jest łatwo dostępna przez Internet, a w dodatku są miliony gównianych zespołów, które bez problemu są w stanie nagrać materiał i od razu umieścić go w sieci. Kiedyś najważniejsze było to, że to była mała scena dla małej ilości osób, co nadawało jej mocy. Czyżbyś na dobre utknął w starych czasach? — Staram się trzymać starych klasyków. Od czasu do czasu staram się posłuchać czegoś nowego, ale mam problem ze znalezieniem czegokolwiek, co do mnie przemawia. Ale chyba są jakieś zespoły w dzisiejszym norweskim black metalu, które są w stanie sprawić, że twoje serducho bije szybciej? — Powiedziałbym, że są to te same zespoły, które od zaw-sze były na norweskiej scenie blackmetalowej. Naprawdę, nie ma zbyt wiele nowych kapel, które znałbym od podszewki i cały czas wałkował ich albumy. Jedynym zespołem, który przychodzi mi na myśl jest The 3rd Attempt. I tu powstaje paradoks, bo norweskie zespoły blackmetalowe z początku lat 90-tych tworzyły pewną zamkniętą elitarność, jednocześnie przyczyniając się do popularyzacji tego gatunku, jak i często zmieniając swój styl na przestrzeni tych wszystkich lat. — Kiedyś się tym wszystkim przejmowałem, ale teraz naprawdę mam to głęboko w dupie. Zależy mi tylko na tym, żeby Tsjuder grał black metal. Tylko to jest dla mnie ważne. Oczywiście, czasami irytuje mnie, gdy ludzie, którzy naprawdę nie znają Tsjuder, zaczynają porównywać nas do zespołów i muzyki, które nie są nawet blisko black metalu, ale znów muszę to powiedzieć – nie obchodzi mnie to! Mimo wszystko, to co się stało z black metalem nie jest pozytywne! Specjalnie poruszyłem tę kwestię, bowiem w jednym z wywiadów z 2005 roku powiedziałeś, że: „Jeżeli zaczniemy zmieniać naszą muzykę, zespół się rozpadnie, to będzie jego koniec”. Rok później już nie

istnieliście… — To prawda, i wciąż obstaję za tym, co wówczas powiedziałem. A powodem tego, że w 2006 roku się rozpadliśmy było po prostu to, że potrzebowaliśmy trochę czasu, żeby odpocząć od siebie i od Tsjuder. Chcieliśmy natchnąć się na nowe inspiracje i nowe wpływy. Nie trwało to długo, zanim zaczęliśmy rozmawiać o powrocie, więc myślę, że wzięcie tak krótkiej przerwy było dobrą decyzją. Z kolei w okresie „Kill for Satan”, twierdziłeś, że: „Nie można tworzyć black metalu bez posiadania ekstremalnych przekonań i opinii. Wtedy nie byłoby to prawdziwym black metalem. To jest esencją black metalu”. Uważasz, że w tak brutalnym świecie, pełnym nienawiści i mordu Tsjuder jest jeszcze w stanie wywołać szok ekstremalnymi przekonaniami? W dzisiejszym świecie zło spowszedniało, stało się… zwyczajne. — Zło zawsze istniało i będzie istnieć. Nie sądzę, by obecnie było trudno kogoś zszokować, zresztą nigdy nie było to naszym celem. To, co gramy i to, co piszemy jest tym, za czym stoimy całymi sobą. A, czy to kogoś szokuje lub obraża, czy też nie – nie obchodzi mnie to. Jak już wcześniej mówiłem, lepiej czułem się na początku lat 90-tych, kiedy black metalu się obawiano, wzbudzał rzeczywisty strach, a ludzie rzeczywiście byli zszokowani. Oni powinni obawiać się black metalu. A nie sądzisz, że wiele z tego imagu zła już dawno zdechło w norweskim black metalu? W końcu teraz możesz się spokojnie przyznać, co robisz w domu dla zabawy, co sprawia ci przyjemność, a kiedyś wszystko musiało być bardzo poważne. — (śmiech)… To są sprawy, o których nigdy się nie dowiesz… Pewnie, że wyobrażenie zła w tamtych czasach było nieco przesadzone, ale to należało i było wpisane w tę muzykę i scenę. W każdym bądź razie, dla mnie, black metal jest sprawą śmiertelnie poważną, chociaż mogę wsadzić w niego trochę uśmiechu, zarówno kiedyś, jak i teraz. Pamiętam, jak Vincent Crowley z Acheron twierdził, że Kościół Szatana zdziałał i zmienił o wiele więcej niż kilku młokosów, którzy spalili puste budynki. Jawnie powątpiewał, czy zwolennicy black metalu, rzeczywiście zrobili jakąkolwiek różnicę, paląc kościoły… — Cóż, to akurat jego opinia… Czy o dzisiejszym black metalu nadal można mówić w kontekście prawdziwego podziemia? — Pewnie, że tak. Wszystko zależy od niekomercyjnego brzmienia i bezkompromisowego podejścia do muzyki. Nie trzeba iść na kompromisy i ustępstwa, żeby przyciągnąć do siebie więcej odbiorców. Nie ma też co ustępować i naginać karku pod jakąkolwiek presją. Rób, co chcesz i trzymaj się tego. Dlatego ty wybrałeś black metal, a twój brat, Bjørn Einar Romøren skoki narciarskie, dzięki którym w latach 2005-2011 utrzymywał rekord świata w lotach narciarskich, skacząc 20 marca 2005 w Planicy na odległość 239 metrów. Zdobył również brązowy medal na Igrzyskach Olimpijskich w Turynie 2006. Też trenowałeś za młodziaka? — Tak, też próbowałem swych sił w skokach narciarskich. Zwykłem mówić ludziom, że zrezygnowałem, gdy Bjørn stał się lepszy ode mnie (śmiech). A co on w ogóle myśli o Tsjuder, zwłaszcza ze względu na twoje satanistyczne i antyżyciowe poglądy? — Szanuje to, i często, gdy rozgrzewa się przed zawodami, słucha właśnie Tsjuder. Podejrzewam, że wasi rodzice o wiele bardziej są zadowoleni i wspierają życiową drogę twojego brata, niż twoją blackmetalową krucjatę w Tsjuder? — No pewnie, co mnie wcale nie dziwi. Umieją w ogóle docenić to, co osiągnąłeś wraz z Tsjuder, krocząc lewą ścieżką życia? — W pewnym stopniu musieli wreszcie to uszanować. Zwłaszcza, że chyba nie jesteś społecznym obibokiem i umiesz sam na siebie zapracować? — Pewnie, że tak. Nie narzekam, jestem programistą na pełen etat. Wiem, że musimy już kończyć, więc, jak masz coś jeszcze do przekazania naszym czytelnikom, to dawaj! — Dzięki za ten wywiad oraz za wspieranie surowego i brutalnego black metalu. C

13

www.fb.com/tsjuderofficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

nego, ponieważ znaleźliśmy stary folder wypełniony plus/minus 15 utworami i tekstami do nich, których nigdy wcześniej i nigdzie nie wykorzystaliśmy. Pomyśleliśmy więc, że skorzystanie z nich właśnie na tym albumie będzie świetnym pomysłem. Na „Antiliv” wciąż są numery w języku norweskim, ale też i po angielsku. Mogę w tym miejscu mówić jedynie za siebie, ale ja przy pisaniu nie planuję, ani nie rozdzielam, czy będą to numery w języku norweskim czy angielskim. To po prostu się dzieje, gdy przelewam swoje myśli na papier. Widzę wtedy, który język pasuje najlepiej do danego tekstu, tematyki, problemu… Lubię używać tych dwóch języków także dlatego, że wokale różnią się, gdy śpiewam po norwesku w opozycji do angielskich liryków i odwrotnie.


Jak podaje ks. Jacek Szymański w tygodniku katolickim „Niedziela” – „Grzech jest tak stary, jak stary jest człowiek. Myśl Kościoła wyodrębniła wśród wielości grzechów siedem grzechów głównych. Wspomina już o nich św. Grzegorz Wielki, papież żyjący na przełomie vi i vii wieku. Dlaczego nazywa się je głównymi? Dlatego, że – jak wyjaśnia Katechizm Kościoła Katolickiego – powodują one inne grzechy i inne wady (nr 1866). Stają się zaczątkiem innych grzechów, są świetnym podłożem, na którym może powstać i rozwinąć się cała paleta występków, nieprawości, zaniedbań”. Siedem grzechów głównych stało się również zaczątkiem norweskiej Saligii, w imieniu której, z okazji ukazania się najnowszego albumu „Fønix”, wypowiedział się Ahzari – wokalista, gitarzysta i basista w jednym, znany również z koncertowego wspomagania Dødsengel. ↔ Cześć, Ahzari! Pozdrowienia z Polski? Co tam u was słychać zaraz po wydaniu „Fønix”? — Wszystko w porządku. Jesteśmy zadowoleni z tego albumu, a teraz nasiąkamy energią, którą uwolniliśmy. Zbieramy to, co zasialiśmy. Jak dla mnie, osobiście, jest to wielkie osiągnięcie, gdy patrzę na ten materiał w tym kontekście. Słyszałem, że nowe pomysły miały ukształtować się w coś, co ostatecznie miało okazać się czymś zupełnie innym od poprzednich nagrań, będąc waszym samozwańczym Opus Magnum. Co według ciebie wpływa na to, że „Fønix” różni się w zestawieniu ze „Sic Transit Gloria Mundi” i „Lvx Aeternae”? — Każdy nasz materiał niesie ze sobą coś innego, każdy jest jakby opowiadaniem lub dziennikiem pewnego rodzaju rozwoju osobistego, jak również zapisem naszych samodzielnych badań oraz doświadczeń. Zawsze miałem rozległą, ale niejasną ideę, czym stanie się „Fønix”, ale to musiało zająć sporo czasu, potu, krwi i łez, aby dojść do tego stopnia, żeby móc objawić się w taki sposób, który w końcu został osiągnięty. „Fønix” jest dla mnie osobisty na znacznie głębszym poziomie, w autobiograficznym stopniu. Czuję poprawę w samej strukturze, na dobre temu albumowi wyszedł również prostszy język. „…and Death Shalt Have No Dominiom” z „Lvx Aeternae” był zbudowany wokół wspaniałego wiersza Dylana Thomasa. Czy na „Fønix” są jakieś poetyckie/ literackie odnośniki? — Nie ma jakichś konkretnych wpływów, w takim samym sensie, jak został zrobiony utwór „…and Death Shalt Have No Dominiom”, ponieważ tu chodziło o wdrożenie muzyki do wiersza i uczuć, które zostały we mnie poruszone przez niego. Pewnie, że na „Fønix” są pewne odniesienia i powiązania, niektóre świadome, niektóre podświadome, ale nawet, gdyby je rozbić, to nie za wiele posłużą za punkt odniesienia dla słuchacza i cel z jego perspektywy. Nie pracuję w taki sposób, że siedzę i piszę z perspektywy bycia pod wpływem innych dokonań jako aktywnego składnika do działania. Według mnie najwybitniejszym utworem na najnowszym albumie jest „Fønix: Flame Coronation”, wspaniałe zamknięcie całości materiału z uroczystą atmosferą, czystymi wokalizami w kaznodziejskim tonie, profetycznym dotknięciem i przytłaczającymi melodiami. Czy właśnie ten utwór można uznać za główny wyznacznik przyszłości Saligia? — Jest to z pewnością najbardziej imponujący i wspaniały numer, jaki kiedykolwiek stworzyliśmy, ale teraz niemożliwym jest powiedzieć, że jest to wskaźnik tego, co ma nadejść. Nie sądzę, abym był teraz w odpowiednim miejscu i czasie, żeby jasno określić, w którą stronę to wszystko pójdzie. Mogę jedynie zapewnić, że każdy nasz kolejny materiał będzie prawdopodobnie kolejnym krokiem do zagłębiania się w nieznane, drogą, którą maszerujemy już od jakiegoś czasu. W zapisach historycznych feniks ma wiele znaczeń i twarzy. Ogólnie może symbolizować odnowę, jak również słońce, czas, Imperium, metempsychozy, poświęcenie, zmartwychwstanie, życie w niebiańskim raju, Chrystusa, Maryję, dziewictwo, kogoś wyjątkowego, ale i także uosabia w sobie pewne aspekty chrześcijańskiego życia. Lista symboliki jest naprawdę długa, więc, jak ten długowieczny ptak, cyklicznie się regenerujący i odradzający odnosi się do tematyki

14

7g C nr 39 C 03/2015

albumu? — Wyjaśnienie tego w prosty sposób jest trudne, ponieważ nie siedziałem i nie kontemplowałem nad tym, jakie siły pchnęły mnie w kierunki, które sam odnalazłem w swojej głowie. To był bardzo długi i kręty proces, kiedy utknąłem, czując się jakbym został stłuczony jakąś pałką, znajdując się na kolanach, po to, by się podnieść i potykając się iść do przodu, do samego punktu. To jest szkielet utworów, to jest pozostała część układanki. Ten ognisto-skrzydlaty symbol nabiera sensu, w kontekście tego, co znaczy bestia, która nie ma obranego celu. Tytułowy utwór stał się ostatnim kawałkiem, będąc centrum korony tego albumu, który tak długo pozostawał w bezkształtnej przestrzeni mojej wyobraźni. Po ukończeniu „STGM” i „LA” miałem wrażenie, jakby to był koniec pewnej epoki, śmierć, której się nie spodziewałem aż do momentu, gdy mnie nagle olśniło, więc „Fønix” jest jedynym stężeniem i solą mojej twórczości. A feniks w tym przypadku reprezentuje płomienną obietnicę czegoś, co znajduje się po drugiej stronie bariery. A co było tą iskrą zapalną, która padła na twój podatny grunt, co zainicjowało twoje wejście w niesamowitą estetykę muzyki ekstremalnej, dalej rozwijając się w Saligię? — Nie jestem w stanie sobie przypomnieć jakichś szczególnych chwil lub wydarzeń, ale zapewne była to eskalacja rosnącego i rozprzestrzeniającego się ognia wewnątrz mnie. A pożar ten był karmiony ogromną ilością wpływów, jak książki, obrazy, muzyka, filmy… Estetyka i energia muzyki metalowej obudziła we mnie coś, co otworzyło drzwi do większego świata jako młodej jednostki rozwijającej swoje miejsce i zrozumienie w życiu. Kluczem do „Fønix” może być również to, że aż kipi od atmosfery złowieszczego rytuału i okultystycznej celebracji. — Tak, ale nie w tradycyjnym sensie. Ale z mojego punktu widzenia, każdy akt obecny na tym albumie zrodził się i odbywa z wielkim oddaniem, koncentrując

się w kierunku celu polepszenia samego siebie, co można uznać za pewien rodzaj rytuału. Z tym albumem utknąłem na moich wewnętrznych polach w poszukiwaniu wniebowstąpienia oraz mądrości ukrytej tylko dla mnie, więc traktuj to jak chcesz, nawet jak wielki pieprzony okultystyczny rytuał. Praktykujesz sam, czy też w większym, bardziej zorganizowanym, tajnym gronie? — Jeżeli bym to ujawnił, to chyba nie moglibyśmy mówić o niczym potajemnym. Ale, nie. Nie jestem zaangażowany w żadne stowarzyszenie lub cokolwiek komunalnego. Spędziłem trochę czasu w o.t.o., ale odszedłem z własnych powodów. Moja ścieżka jest moją własną drogą, i to jest wszystko, czego obecnie potrzebuję. Do opisania uczuć i atmosfery zawartych w waszej muzyce często używacie terminu ‘okultyzm/okultystyczny’. Czy rozciąga się to również na wasze życie osobiste, czy jesteście tylko świadkami, przyglądającymi się temu zjawisku z daleka, składając mu hołd wyłącznie przez muzykę? — Nie pamiętam, bym kiedykolwiek powiedział coś tak „prostego”, jak to, ale któżby to wszystko spamiętał. Zasadniczo ten termin oznacza ‘ukryty/ tajemny’ lub ‘ukrytą prawdę’, więc wkraczamy na filozoficzną dyskusję, której nie jestem zbyt chętny podjąć. Moje pojmowanie i zrozumienie tych tematów jest dla mnie co najmniej wielowarstwowe, ale żadne z moich muzycznych przedsięwzięć nie było wyłącznie „złożeniem hołdu” czemukolwiek. Jestem w samym centrum, to ja patrzę na to, a nie siedzę na parapecie, by wdrapać się wyżej. Kiedy według ciebie okultyzm nabrał po raz pierwszy rozpędu w ogólnie pojętym metalu? — Należałoby wrócić do buntowniczej natury młodych i głodnych osobowości artystycznych, dlatego też okultyzm przesączył się do muzyki jeszcze przed erą metalu. Nie jest to więc w tym miejscu aż tak bardzo istotne, zwłaszcza że lista protoplastów jest bardzo długa,


Nadal czujesz, że termin black metal dokładnie opisuje muzykę Saligia, biorąc pod uwagę wiele różnych znaczeń i zmian, które się dokonały przez te wszystkie lata? Czy w ogóle jest dla ciebie ważnym, żeby jakoś oznaczyć i skategoryzować waszą muzykę? — Ogólnie, to nie ma znaczenia, czy nazwiesz moją muzykę bluesem. Czy to w ogóle coś zmienia? Oznakowanie i kategoryzacja muzyki działa jedynie w ramach poprowadzenia słuchacza do tego, co on lub ona najbardziej lubią i co im najbardziej odpowiada, więc w takim sensie, jeżeli nazwiesz to black metal to w porządku. Nie jestem tym, co niesie sztandary lub tym na pierwszej linii frontu gatunku. Black metal jest dla mnie bardzo drogi, jednak nadal pozostaje szeroki wachlarz nonsensu oraz błądzących indywidualistów, którzy używają go jako trampoliny, by osiągnąć dziwne poczucie spełnienia lub przynależności do subkultury. Ale i ci ludzie przeważnie wyrastają z takiego sposobu myślenia, jak sądzę. Jeżeli black metal to nie tylko muzyka, ale podobno również styl życia, więc jak go „przełożyć” na życie, że tak to ujmę, codzienne? Czy można stosować swój system wierzeń w codziennym toku niezwiązanym z muzyką? Czy trudno jest oddzielić te dwie osobowości? Tę powszechną, płacącą rachunki i artystycznoekscentryczną, plującą szaleństwem? — Dla mnie nie jest możliwe jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ nie czuję, żeby tak naprawdę odnosiło się do mnie. Nie mam innej osobowości na „życie codzienne” i innej na „muzyczne”. Mam jedną osobowość, która jest w stanie dostosować się do tego, co ją otacza. Oczywiście, życie samo w sobie jest bogate we wzloty i upadki, więc bardzo łatwo jest wpaść w przyziemne strumienie pustki, ale trzeba to wszystko wziąć na klatę i znaleźć równowagę. Jesteśmy dość prostym gatunkiem z rozległą tendencją do roztargnienia i zatracenia, ale jednocześnie mamy ogromne możliwości do skupienia naszej energii i motywacji w kierunku tego, co drzemie w naszych umysłach.

Czy w realiach muzyki metalowej, dokonujesz odróżnienia muzyków, którzy są tylko muzykami i muzykami, którzy są kimś więcej, bardziej zaangażowanymi, oddychającymi tym wszystkim, co kreują, dobra, niech padnie to słowo – prawdziwymi artystami? Gdzie szukać linii granicznej między muzykiemrzemieślnikiem, a muzykiem-artystą pełną gębą? — Pewnie, że w tym przypadku stosuję pewne wyróżnienia, ale jest to oparte wyłącznie na subiektywnej opinii w odniesieniu do tego, co mogę osiągnąć przez doświadczenie słuchania twórczości danej osoby/ zespołu. Trudno jest to ująć w słowa, gdyż jest to nieco mgliste pojęcie, ale mimo wszystko w wielu przypadkach łatwo jest zrozumieć, kto jest artystą, a kto tylko zwykłym muzykiem. Wszystko zależy od tego, czy ktoś poświęca na to tyle czasu, by stworzyć monument, czy też po prostu siada na dupie i zalewa ogromem muzyki z małą ilością lub nawet bez jakiegokolwiek wyrazu i sedna ekspresji. Oczywiście, mogę się mylić, ponieważ nie jestem w stanie zajrzeć do wnętrza każdego muzyka i artysty, więc koniec końców sprowadza się to wszystko do mojej osobistej interpretacji.

Podejrzewam, że przełożenie atmosfery i emocji tkwiących w waszej muzyce na realia koncertowe nie należy do najłatwiejszych i potrzebuje odpowiedniego i szczególnego stanu umysłu oraz „otoczki”. Czy można powiedzieć, że wpadacie w pewien stan wyzwolenia, gdy eksponujecie się koncertowo przed publicznością? Jak wygląda u was proces przekraczania tej cienkiej linii między normalnością, a scenicznym szaleństwem, by później znów wrócić do pokoncertowej normy, mówiąc: „No, zrobione!”? — Jak do tej pory Saligia zagrała tylko jeden koncert i towarzyszyły temu mieszane wrażenia oraz uczucia. Z jednej strony, ze względu na trudności techniczne nie byliśmy w stanie wykonać naszej muzyki na pożądanym przez nas poziomie, który wywleka cię ze strefy, w której siedzisz na co dzień. Z drugiej strony, aby być w stanie rozłożyć muzykę w taki sposób, by ponownie otworzyć zamknięte doświadczenie, którym jest samo nagranie już dokonane, to jest naprawdę wspaniałym doświadczeniem. By móc ponownie zinterpretować to, co już zostało nagrane, i raz jeszcze otworzyć te drzwi do samego wnętrza, ponownie zbierając żniwo tej energii.

Czy w kategorii dzisiejszej muzyki metalowej można powiedzieć, że oryginalność jest przereklamowana? Czy zespół może być naprawdę nieprzeciętny i wart zachodu bez brzmienia zbyt oryginalnie? Co jest obowiązkowym elementem, który poza oryginalnością powinien posiadać zespół, aby wyróżniać się w tłumie? — To zależy całkowicie od zespołu/artysty. Oryginalność może być dobrą rzeczą, ale nie musi być czymś zupełnie nowym lub radykalnie odmiennym. Nadal możesz używać starych sztuczek, ale w nowym opakowaniu, a jeśli robisz coś dobrego i wartościowego, nie jest konieczne, aby to wszystko było aż tak oryginalne. Na kilkanaście klonów Darkthrone zawsze znajdzie się ten jeden, który udowodni, że nigdy nie można się pomylić starając się zachować trochę świeżości, wprowadzając coś nowego do gry. Ciągłe czerpanie inspiracji od norweskich zespołów z wczesnych lat 90-tych, sprawia w pewnym momencie, że to wszystko staje się nudne i zmurszałe.

Samo słowo Saligia to nic innego, jak skrót utworzony od pierwszych liter siedmiu grzechów głównych według starego kanonu: Superbia (pycha), Avaritia (skąpstwo), Luxuria (zbytek), Invidia (zazdrość), Gula (obżarstwo), Ira (gniew), Acedia (lenistwo). Czy według ciebie te ludzkie słabości są godne potępienia i, czy w ogóle traktować je w ramach ludzkiej ułomności? — Wrzucam je wszystkie do jednego garnka, gdyż są to czyste, ludzkie emocje lub popędy, które drenują energię i sprowadzają chaos zarówno wewnątrz, jak i wokół człowieka. Czy te impulsywne pragnienia są dobre czy też złe, wszystko zależy wyłącznie od okoliczności. Dzięki za poświęcony czas. Jeżeli masz jakieś przesłanie dla czytelników „7 Gates”, to teraz jest na to czas. — Podążaj za ogniem! C

15

www.fb.com/saligia.info C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

zaczynając od Coven, Blue Öyster Cult czy Led Zeppelin.


powiesz zawsze kogoś urazisz!

Na koncert Malevolent Creation pędziliśmy z językiem na zębach, wśród mroku, deszczu, chujowo jeżdżących ciężarówek i zakorkowanego Wrocławia. Gdy przybyliśmy na miejsce, bohater poniższej rozmowy rozgrzewał się, wśród zakąsek, napojem izotonicznym w proporcji 50/50. Mimo melancholijnego nastroju spowodowanego dżdżystą aurą i wyraźnego nadgryzienia trudami trasy, Phil Fasciana to swojski chłop, który czuł się, dosłownie i w przenośni, jak u siebie – żartował, śmiał się, pociągał nosem, bekał, pierdział i przede wszystkim nie dopuszczał do odwodnienia się, kilkakrotnie uzupełniając szybko znikającą zawartość kubka tylko po to, by móc go znów opróżnić. Krzepiąc się w ten sposób opowiedział nam o rzeczach przeszłych, przyszłych i nadzwyczajnym uczuciu, jakim darzy perkusistów. ↔ Cześć Phil! Jak sampoczucie? Jesteście już na półmetku trasy Death Raid over the Europe – jak po wczorajszym koncercie w Ostrawie? Jakie są twoje dotychczasowe wrażenia? Które sztuki były najlepsze i czego oczekujesz po pozostałych? — Cześć! No jestem delikatnie zmęczony. A może to kac? — Nie, jestem tylko zmęczony! (śmiech) Wczorajszy koncert był szalony! Koncerty w Czechach zawsze są szalone. Nasza trasa z Grave rozpoczęła się w Grecji, następnie graliśmy po raz pierwszy w naszej karierze w Stambule, a później zagraliśmy w Bułgarii. Nasz koncert w Bukareszcie został odwołany z powodu wy-

16

7g C nr 39 C 03/2015

padku (pożar podczas imprezy Halloween – dop. PT), jaki niedawno się tam zdarzył. Wszystkie koncerty były cholernie dobre. Sprzedajemy masę merchu, więc naprawdę nie możemy narzekać. W Polsce graliście już kilka razy. Jak wspominasz te koncerty? Który był najbardziej udany? — Wydaje mi się, że najlepsze były te z trasy z Bolt Thrower, którą graliśmy chyba w 2002. Każdy koncert na niej był zajebisty. Zresztą, koncerty w Polsce zawsze są super! A co powiesz o ostatniej trasie z Vital Remains? Zdaje się, że w Bielsku bardzo dobrze się bawiliście zarówno

przed, jak i w trakcie koncertu? Mieliśmy na niego jechać, ale niestety zachorowałem. — O tak, kurwa, też zachorowałem (śmiech). Kurwa, byłem totalnie zajebany! Ale to się już nigdy nie powtórzy. Pamiętam, że na pierwszy koncert musieliśmy dotrzeć samolotem z kilkoma przesiadkami i po tym wszystkim wytrąbiłem całą butelkę wódki, więc było ciężko… (śmiech) Cieszę się, że tak podoba ci się w Polsce! — Taaa… kochamy tutaj przyjeżdżać. Dzisiaj na obiad mieliśmy świetne pierogi. A z jakim nadzieniem najbardziej smakuje ci to


Wszystkie wspomniane przeze mnie zespoły wydały ostatnio znakomite albumy. Czy słuchałeś ich? Czy śledzisz to, co się dzieje dzisiaj na scenie? — Jasne, że słyszałem – oczywiście, że są świetne. Nie słucham zbyt wielu nowych zespołów. Mimo, że ciągle dostaję masę płyt, tak naprawdę niewiele z nich mi się podoba. Oczywiście, nie mówię tutaj o tych wszystkich metalcore’owych i deathcore’owych pizdeczkach, których po prostu nienawidzę! (śmiech) Wciąż kocham stare oldschoolowe zespoły, takie jak Obituary, Napalm Death, ale moim totalnym faworytem jest jednak Dark Angel. Nie mogę się doczekać ich nowego albumu. Wiem, że będzie zajebisty. Jesteśmy dobrymi kumplami z Dark Angel i, gdy tylko się widzimy, zawsze gadamy o wspólnej trasie. O tym, że jesteś fanem Dark Angel wiedziałem już wcześniej. Muszę się pochwalić, że Gene Hoglan dawał rok temu warsztaty perkusyjne w moim rodzinnym mieście… — I gadałeś z nim? Tak. — Więc wiesz, że jest najmilszym człowiekiem na Ziemi. Graliśmy z Dark Angel trasę w 1989 roku. Nie mieliśmy wtedy jeszcze żadnego albumu na swoim koncie, ale otwieraliśmy ich koncerty. Wszyscy w zespole byli dla nas mili. Gene prosił o to, by mu dać nasze dema, żeby mógł je przekazać swoim znajomym. Gdy tylko gramy w Los Angeles, Gene czeka na nas na backstage’u albo przychodzi do busu przybić piątkę i wypić piwo. Powiem ci, że pomimo tego, że on jest perkusistą, a ja gitarzystą, to był dla mnie jedną z największych inspiracji. Gene pisze masę muzyki dla zespołów, w których się udziela. Pozostańmy jeszcze przy koncertach. Co sądzisz o festiwalach? Nie wiem, czy się zgodzisz, ale wydają się one pigułką, z której każdy czerpie co mu się podoba. Czy nie wolisz grać dla mniejszej, ale świadomej publiki? — Wiesz, kiedy grasz na wielkim festiwalu, wszystko dzieje się niewiarygodnie szybko. Festiwale w Europie są świetnie zorganizowane, ale mimo wszystko wolę grać w małych klubach, jak ten, gdy masz ludzi na wyciągnięcie ręki, gdzie możesz albo oberwać piwem, albo zwyczajnie napić się go z fanami (śmiech). Ma to w sobie dużo dobrej energii.

tradycyjne polskie danie? — Lubię ruskie. Wiesz, że z Rosją poza nazwą nie mają wiele wspólnego? — Nie wiem dokładnie, dlaczego się tak nazywają, ale Tomek (Reyash – dop. PT), nasz tour manager już coś nam o tym mówił, gdy poprosiliśmy w knajpie o pierogi ze smażoną cebulką i serem. A próbowałeś z kapustą i grzybami? — Nie, ale na pewno ich spróbuję jutro w Warszawie! Tydzień temu przez Polskę przetoczyła się wspólna trasa Napalm Death, Obituary, Carcass i Voivod – czy myślisz, że w obecnych czasach zespoły mogą przyciągnąć coraz bardziej znudzonego i przesyconego widza tylko i wyłącznie poprzez łączenie swoich sił i wspólne organizowanie tras? — Nie widzę tego w ten sposób. Uważam, że to świetna sprawa, kiedy cztery zespoły, które mogą spokojnie być headlinerami dzielą deski jednej sceny. Nawet Voivod, który wydaje się tutaj trochę dziwnym. Nie zrozum mnie źle – kocham Voivod, jestem ich wielkim fanem, ale wydaje mi się, że byłoby lepiej, jeżeli tym zespołom towarzyszyłaby jakaś inna legenda death metalu. Myślę, że takich tras powinno być więcej. Za rok chcielibyśmy zorganizować trasę z Grave, Monstrosity, którzy właśnie przygotowują nową płytę i może jeszcze jednym

Dobra, to teraz porozmawiajmy o waszym nowym albumie. „Dead Man’s Path” został wydany 2 miesiące temu – domyślam się, że zebrał wyłącznie pozytywne recenzje, czy może zdarzyły się jakieś niepochlebne? — Nie no, co ty! Jak dotąd nie było żadnej negatywnej opinii! Przeglądam recenzje, które dostajemy od Century Media i jeszcze nie spotkałem się z żadną negatywną! Płyta jest ciężka jak należy, brzmi jak należy – ludziom się podoba (śmiech). Duża zasługa Dana Swanö, który wyprodukował tę płytę. Było to dla nas całkiem dziwne, żeby ktoś z innego kraju zajmował się masteringiem, ale po tym jak się spotkaliśmy, okazało się, że Dan jest właśnie tym gościem, którego szukamy. Jest fanem Malevolent Creation i zapewnił nas, że wie, o co chodzi i nie zabrzmimy, jak zespół ze Szwecji. Nagrywaliśmy w taki sam sposób, jak w Stanach, z tym samym sprzętem, tymi samymi bębnami, tymi samymi wzmacniaczami, bez żadnych gównianych producenckich sztuczek. Nie chcieliśmy w tym wszystkim komputerów. Dan dobrze to zmiksował i dzięki temu jesteśmy zadowoleni z tego albumu. Czekaliśmy na niego przecież 5 lat i ten czas poświęciliśmy na to, by kawałki były tak dobre jak chcieliśmy. Przeszliśmy też przez masę problemów – rozstaliśmy się z perkusistą, który nas zwyczajnie spowalniał i wkurzał. W trasie, każdego dnia ktoś inny z nas miał ochotę skopać mu dupę (śmiech). Teraz, jak wiesz, mamy nowego/starego perkusistę Justina. Gdy tylko usłyszał nasze demo, powiedział, że kompozycje są super, ale perkusja do dupy i zaproponował, że jest wolny i że chętnie znów zagra z nami. A nie myśleliście o Davie Culrossie? Zdaje mi się, że już nie bębni w Suffocation, a grał już przecież z wami. — Wiesz, Dave jest Genem Hoglanem death metalu (śmiech). Kocham go. Jest zajebistym perkusistą i bardzo miłym kolesiem, ale teraz przechodzi przez rozwód, a to raczej ciężki moment w życiu…

stsza od poprzedniczek, ale też dzięki temu dużo bardziej chwytliwa i przebojowa. — Wiesz, piszę większość muzyki dla Malevolent Creation. Naprawdę jest jej bardzo dużo. Nie lubię i nie umiem pisać muzyki, która jest zbyt skomplikowana. Kiedy tworzyłem piosenki na „Dead Man’s Path”, miały one jeden podstawowy cel – miały się po prostu sprawdzać na żywo i trafiać do ludzi. I tak jest!? — Dokładnie! Wiesz moglibyśmy napisać kawałki, które byłyby ultraszybkie, blasty ciągnęłyby się przez cztery minuty, a na żywo i tak gówno, by z nich wychodziło. Stary, chcę, by ludzie je pamiętali. Dlatego nie są skomplikowane, ale bardzo proste. I ciężkie. Po prostu ciężkie. (śmiech) A jeżeli mógłbyś wybrać z nowych kompozycji jakiś singiel? — Kurde… wszystkie kawałki są dla nas wciąż świeże i wszystkie bardzo nam się podobają. Jeżeli miałbym taką możliwość, to chyba bym wybrał kawałek, który zagramy dzisiaj – „Imperium (Kill Force Rising)”. To całkiem długi kawałek, bo trwa 6 minut, ale jest ciężki i w ogóle nie męczy. Od zawsze byliście fanami Slayer, a w waszej muzyce słychać było inspirację ich twórczością. Jak duży wpływ mają na ciebie dzisiaj? — Tak, byłem fanem Slayer, już gdy startowaliśmy razem z Jasonem i Brettem jako Malevolent Creation. Wtedy duży wpływ na nas miał również Kreator i Death Angel. Szczerze, to nie sądzę, żeby obecnie Slayer był jakimś wielkim źródłem inspiracji dla nas. Oczywiście dalej lubię stare albumy, ale nowy album… cóż… Nie podoba ci się? — No właśnie nie. Poprosiłem Nuclear Blast o przesłanie promówki, bo mówili mi, że jest dobry i szybki jak cholera. Po prostu myślałem, że będzie lepszy i szybszy! (śmiech) Czyli połowa Slayer to już nie Slayer? — Możesz mi wierzyć lub nie, ale jedną z przyczyn, dla których pokochałem ten zespół był Dave Lombardo, który jest niesamowitym perkusistą. Graliśmy z nim, gdy grał w Slayer oraz gdy grał w Grip Inc., gadaliśmy ze sobą wiele razy i uważam, że jego bębnienie było ważną częścią brzmienia tej kapeli. Gdy stracili Dave’a, a później, gdy umarł Jeff wszystko się zmieniło. Wiesz, to nie jest nic przeciwko Kerry’emu czy Tomowi. Oni dalej są sobą, ale to Jeff tworzył większość piosenek. Naprawdę po „Repentless” spodziewałem się czegoś więcej i szczerze chciałem polubić ten album, ale najzwyczajniej w świecie nie umiem. Było o perkusistach – teraz o wokalistach. Nie wiem, czy się ze mną zgodzisz, ale wydaje mi się, że o mocy waszego najnowszego albumu zaważył Brett i jego wokale. Wszystko wskazuje na to, iż znajduje się on u szczytu formy. — Zgadzam się w całości. Nie dzieje się często, żeby metalowi wokaliści stawali się lepsi wraz z wiekiem. Cholera, on naprawdę brzmi super. Ciekawe jest to, że od momentu, gdy Brett powrócił do zespołu, czyli od jakichś czterech albumów pracujemy w taki sposób, że ja piszę muzykę i nagrywam ją na demo, a następnie on bez przygotowania idealnie podkłada pod nią teksty i wokale. A gdyby się kiedyś zdarzyło tak, że Bretta nie byłoby w zespole – czy pozwoliłbyś zaśpiewać Jasonowi? — Nie, nie sądzę, żeby Jason chciał jeszcze zaśpiewać! (śmiech) Zawarliśmy układ, że jeżeli Brett zostałby wyrzucony z zespołu, albo odszedł po prostu nie byłoby już Malevolent Creation. Wiesz, dla mnie to osobiste pytanie, bo swoją przygodę z Malevolent Creation zacząłem od „Eternal”, na którym śpiewał Jason. Później, gdy Brett powrócił do zespołu zajęło mi chwilę, by przyzwyczaić się do jego głosu. — Popatrz na to z drugiej strony – nagraliśmy też dwa albumy z Kylem, które przecież również były bardzo dobre. Dzisiaj gramy piosenki z obu tych okresów z Brettem i dzięki niemu brzmią jeszcze bardziej jak Malevolent Creation. Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że Brett w ogóle nie słucha death metalu!

„Dead Man’s Path” jest faktycznie bardzo dobrą i spójną płytą. Mam wrażenie, że jest ona dużo pro-

17

www.fb.com/malevolentcreation C ¶ autor: Piotr „Cycu” Tychoń

oldschoolowym zespołem, z którym się przyjaźnimy.


To znaczy, że ta koszulka Hanka iii Williamsa to jego? (Brett zostawił ją na wieszaku obok nas – dop. PT) — Tak, zgadza się! Brett jest dobrym kumplem Hanka. Gdy skończymy trasę, chcielibyśmy nagrać coś razem z Hankiem i jego perkusistą Philem Concillo. Ale macie jakiś pomysł, jakby to miało wyglądać? Muzyka Hanka mimo wszystko różni się od waszej! — Zdziwisz się, ale Hank bardzo lubi Malevolent Creation. Mam kilka dobrych pomysłów, które mogłyby zaskoczyć naszych fanów. Hank jest tytanem pracy. Jeżeli widziałeś Hanka na żywo, to wiesz, że potrafi zagrać kilka różnych setów jeden po drugim – od country, przez sludge do grindu. Tytuł płyty pochodzi od nazwy miejsca z waszego dzieciństwa, w którym zostało popełnione samobójstwo… — Dokładnie, chodzi o miejsce w lesie, niedaleko domu moich rodziców w Nowym Jorku. Była tam taka ścieżka, na której powiesił się jakiś facet. Zdarzyło się to, gdy mieliśmy 14-15 lat. Oczywiście nie przeszkadzało nam to później pić piwa i robić imprez w tym miejscu, ale tak naprawdę nie mogliśmy zapomnieć o tym, co się tam zdarzyło. Miejsce miało nawiedzony klimat. Od tamtej pory „Dead Man’s Path” chodziło nam po głowie i, gdy szukaliśmy tytułu dla nowego albumu, stwierdziliśmy, że to najwyższa pora, by go wykorzystać. A czy w tekstach Bretta zostały poruszone jeszcze jakieś kwestie, które odnoszą się do was personalnie? — Nie, historie pisane przez Bretta są zawsze życiowe, ale traktują raczej o śmierci, chorobach, zabójstwach i przemocy. To definicja death metalu. Ale spokojnie – nie próbujemy być brutalni na siłę. (śmiech) A jaki jest według ciebie najsłabszy element albumu? — Kurwa, stary nie wiem, nie mam pojęcia! Strasznie ciężkie pytanie, nie wiem, co może być słabego w tym albumie?! (w tym momencie zdenerwowanie Phila sięgnęło zenitu, czego ujście dał bekając – dop. PT) Jak dla mnie jest to okładka. Z jednej strony nawiązuje do klasyka „Imperial Doom”, ale z drugiej jest bardzo trywialna. — Cholera nie wiem, co powiedzieć! Koleś, który ją zrobił pochodzi z Brazylii, jest tatuażystą i pewnie nawet nie słyszał Monstrosity! Gdybyś nie zwrócił mojej uwagi na to podobieństwo, nie wpadłoby mi to do głowy. Prawdę mówiąc, gonił nas czas – mieliśmy wyznaczony deadline i musieliśmy mieć jakąś okładkę, a facet dostał tytuł i zrobił cover w ciągu miesiąca. Szczerze, dla mnie mogłoby jej w ogóle nie być, bo to muzyka się liczy. Wiesz, na początku okładki były w zasadzie małymi obrazami i kosztowały masę pieniędzy. Dzisiaj jest łatwiej – każdy może stworzyć okładkę na komputerze i oczywiście ma to swoje przełożenie na cenę. Oczywiście, raczej nie możesz się spodziewać, że pewnego dnia na naszym coverze pojawią się pierdolone kwiaty (śmiech). A nie myśleliście o tym, żeby wykorzystać którąś z prac Jasona? — Wiesz, jakbyśmy go poprosili, na pewno, by coś narysował, ale nawet nie pomyśleliśmy o tym. Tak jak ci powiedziałem, okładka to tylko okładka i dla nas jest na samym dole listy i prawdę mówiąc mam ją w dupie! (śmiech) W 2016 roku mija 25. rocznica wydania „The Ten Comandments”, a rok później 25 lat od wydania „Stillborn”. Czy z tej okazji można się spodziewać z waszej strony specjalnych wydawnictw tych albumów, czegoś wyjątkowego? — Myśleliśmy nad tym, by zagrać trasę z setlistą złożoną z kawałków z tych albumów – coś takiego jak Vader, kiedy odgrywał na żywo całe „Black to the Blind” czy ostatnio demówki. To zajebista sprawa. Rozważaliśmy również opublikowanie naszych kaset demo z ‘87 i ‘89 roku w zremasterowanej wersji, z lepszą okładką. Mam trochę staroci i kawałków, które nigdy nie zostały opublikowane – jest więc w czym kopać. Phil, na scenie jesteś już 30 lat – jak z punktu widzenia weterana oceniasz kondycję sceny? Dlaczego mimo zaawansowanego rzemiosła, dzisiejsi muzycy nie są w stanie nagrać albumów na miarę „Altars of Madness” czy „Legion”? — Tak jak ci powiedziałem, wciąż słucham starych zespołów. Dalej śledzę nowe albumy chłopaków z Napalm Death, Autopsy czy Deicide. Wciąż kocham

18

7g C nr 39 C 03/2015

Judas Priest i Black Sabbath, ale tego nowego technicznego gówna w ogóle nie czuję. Jak wiesz, nie łapię przesadnej techniczności. Kiedy graliśmy z Bolt Thrower byliśmy supportowani przez taką niemiecką kapelę – Necrophagist. Gdy popisywali się technicznie na scenie, grali najbardziej skomplikowaną muzykę na świecie, a fani najzwyczajniej w świecie stali i gapili się na nich ze znudzeniem. Publika miała ich w dupie, a chciała nas i Bolt Thrower! (śmiech) Muzyką Bolt Thrower jest łatwo się cieszyć, grają prosto, nie za szybko, nie za wolno. Są jak ac/dc death metalu i to się ludziom podoba. Kiedyś Jo Bench, powiedziała mi, że gdy nie możesz wytupywać rytmu oraz machać do tego głową to już nie muzyka… hm, a może był to Gavin Ward?! Z drugiej strony, dzisiaj można zaobserwować prawdziwy wysyp młodych zespołów, grających oldschoolowy death metal. — Tak wiem, ale po prostu jeszcze ich nie słyszałem! Najważniejsze dla nich jest to, aby zachować własny styl, ponieważ tylko dzięki temu będą w stanie zrobić wrażenie i się przebić. Niemniej jednak w tym tłumie, jest naprawdę ciężko być oryginalnym. Co w takim razie sądzisz o zespołach typu Gruesome czy Death To All, które są rodzajem hołdu dla Death? — Stary, wciąż nie mogę w to uwierzyć! Byłem kumplem Chucka, poznałem go w 1989 roku, kiedy Death supportował Nasty Savage w Miami. Gdy dowiedziałem się, że kolesie z Death mieszkają niedaleko ode mnie byłem zaskoczony! Na koncercie było 25-30 osób, a ja jako dzieciak jechałem z nastawieniem, że będą tam setki! Rozumiesz 30 osób (śmiech)! Poznałem tam Chucka, Terry’ego i chłopaków z Nasty Savage. To Chuck poznał nas ze Scottem Burnsem, który później wyprodukował nasze albumy. Przekazywał dalej nasze demówki i promował nasz zespół. Dla mnie Chuck był fajnym gościem, zarówno jako muzyk i przyjaciel. Zapraszał mnie do siebie i przegrywał mi nowości, które w tym czasie wychodziły – Morbid Saint, Vio-lence, itd., a miał tego bardzo dużo! Był dużo bardziej obeznany z heavy metalem niż ja. Wiele razy jadłem obiad w jego domu, poznałem jego mamę – przemiłą panią, która mówiła: „Phil, jakie ty masz ładne kręcone włosy!” (śmiech). Ale ludzie wieszali na nim psy, między innymi robił to Eric Grave, który wtedy był ich menedżerem, a dzisiaj odpowiada za dta. Kiedy Chuck, będąc 17-letnim dzieciakiem, rozpoczął Death, Eric Grave został ich promotorem i podsunął mu kontrakt, który związał ich do końca dni Chucka. Ostatni raz, gdy widziałem się z Chuckiem żalił się na niego i naprawdę go nienawidził. Dlatego też nie rozumiem tego całego syfu z dta. Po prostu nie wierzę, że mimo zapewnień, pieniądze trafiają do rodziny Schuldinera, tak jak powinny. Możesz zapytać Terry’ego i innych chłopaków z Death – powiedzą ci to samo. Po prostu nie wierzę! Dla mnie to zwykłe zbijanie kasy! Chucka już nie ma wśród nas, nie ma go na scenie, a zarabia więcej niż żył. Po prostu nie kupuję tego! Koncerty w Berlinie były wyprzedane, w Krakowie – niemalże. Na Brutal Assault – zapełnili cały plac przed sceną. — To samo było w usa. Ludzie dalej szaleją za muzyką Death. Nawet wzięli jakiegoś dzieciaka podobnego do niego, z podobną do jego gitarą, dokooptowali chłopaków ze starego składu S. DiGiorgio, Gene’a Hoglana. Nie uwierzę w to, że wszystko jest ok. do momentu, gdy pieniądze trafią do rodziny Schuldinera, która nie była przecież w stanie zapłacić za leczenie. Wiesz, Chuck podobnie jak muzycy zawsze był ruchany przez wytwórnie. Tym bardziej mnie to wkurwia, gdy teraz widzi się, ile pieniędzy jest w stanie wygenerować jego twórczość. A trafiają one do ludzi, do których nie do końca powinny teraz należeć. To naprawdę gówniana sprawa, która kosztowała mnie wiele nerwów. Wracając do tematu Malevolent Creation, czy przez te 30 lat, przez te wszystkie wzloty i upadki, nigdy nie miałeś chwili zwątpienia, kiedy chciałeś to wszystko rzucić w cholerę? — Tak, myślałem o tym wiele razy, ale włożyliśmy w Malevolent Creation za dużo pracy i serca, żeby to tak zostawić. Wiadomo, pewnego dnia to będzie musiało się skończyć, ale tak długo, jak zdrowie pozwala będziemy to ciągnąć. (Tutaj nastąpiło kolejne beknięcie – dop. PT) Nie wiem, czy dobrze policzyłem, ale przez ten czas przez szeregi Malevolent Creation przewinęło się około 27 muzyków. — Nie, chyba było ich więcej! (śmiech) Byli tacy, co zagrali z nami miesiąc albo pomagali nam tylko na trasie.

Byli też tacy, jak Brett czy Jason, którzy odeszli i wrócili, więc może być ich więcej niż to, co powiedziałeś! Co zatem w takim razie czyni cię tak ciężkim we współpracy? — Nie jestem ciężki we współpracy (śmiech). Po prostu nie mogę tolerować głupoty i braku zaangażowania. Nie mówię – również mam swoje za uszami, nie wybielam się. Zdarzały się sytuacje, gdy przedobrzyłem z wódą i dragami, ale zawsze miałem na tyle mózgu, by traktować zespół poważnie. Teraz, wszyscy jesteśmy starsi, mądrzejsi i musimy dać sobie na wstrzymanie z ciężkimi imprezami i grać najlepiej jak potrafimy. Jak umrę, chciałbym, żeby ludzie odnosili się do mojej muzyki z szacunkiem. A czy myślałeś już o tym, co będziesz robił, gdy nie będzie już zespołu, a ty będziesz na emeryturze? — Chciałbym dalej działać z muzyką, może zająłbym się managementem. Wiele lat pracowałem w restauracjach jako kucharz, dużo gotowałem… Pierogów!? — Ta, jasne (śmiech). I ja i Jason oraz Brett wszyscy mamy duże doświadczenie w pracy na kuchni. Może kiedyś otworzymy razem restaurację?! Może bar? W sumie spędzamy 90% naszego życia w barach, otoczeni żarciem, muzyką i alkoholem, więc mamy w tym spore doświadczenie i na starość chciałbym się definitywnie zająć jedną z tych rzeczy. (śmiech) Ty i Jason zawsze słynęliście z ciętego języka, a dzięki swoim wypowiedziom staliście się ulubieńcami ugrzecznionych serwisów metalowych, takich jak Metalinjection czy Blabbermouth. — Wiem, o co chcesz zapytać i powiem ci jedno – całe to porównywanie nas do rasistów to jedno wielkie gówno! Kurwa! Cokolwiek powiesz dzisiaj zawsze może zostać przeinaczone! Nie mam zamiaru was podpuszczać – w żadnym wypadku! Po prostu chcę ci dać szansę do wyjaśnienia tej sytuacji. — Owszem napisaliśmy kawałek na albumie „Eternal” (chodzi o „They Breed” – dop. PT), w którego tekście znajduje się słowo ‘Nigger’. Czy to piosenka o czarnych? Nie! Dla mnie i innych ludzi żyjących w usa słowo ‘Nigger’ oznacza kanalię, gnoja i właściwie z myślą o takich ludziach został napisany ten kawałek. Dopuszczają się oni wszelkiego rodzaju nieprawości – kradną, mordują, itd. Wiem, w jaki sposób to samo słowo odnosi się do czarnych. Tę piosenkę napisaliśmy jeszcze przed erą Internetu, ale jej duch ciągle nas nawiedza. Ten temat wciąż powraca, ludzie wciąż nas o to pytają, licząc, że nas nakręcą, że się potkniemy i powiemy coś złego. W tym wszystkim zapomina się o tym, że pracujemy z tyloma ludźmi z całego świata i po prostu nie możemy być rasistami. Zatem polityczna poprawność, która wydaje się rodzajem cenzury w usa przeszkadza wam w codziennym życiu? W Europie to chyba jeszcze nie jest tak nagminne i inwazyjne zjawisko. — Tak, chociaż Europa coraz bardziej przypomina Stany. W Ameryce, ilekroć coś powiesz zawsze kogoś urazisz! Musisz uważać na każde słowo. Powiesz ‘pedzio’, a już jesteś homofonem, antygenem, itd. Ludzie są prawdziwymi trollami nawet poza Internetem. (śmiech) (Stosunek Phila do poprawności politycznej został w tym miejscu podkreślony całkiem głośnym cichaczem i zerowym skrępowaniem z jego strony – dop .PT) W Polsce polityczna poprawność zyskuje nowy wymiar w obliczu napływu imigrantów z Bliskiego Wschodu. Nie wiem, czy wiesz, ale gdy Węgry, Czechy i Polska wyraziły sprzeciw wobec przyjęcia kontyngentu uchodźców, od razu pojawiły się zarzuty nietolerancji i ksenofobii. — Tak, doskonale wiem o tym. Ale popatrz na usa – przez lata Amerykanie pozwalali osiadać się w swoim kraju uchodźcom, niezależnie od tego skąd pochodzą i czy przybyli legalnie. Wyrządziło to sporo złego. Nie zdawałem sobie z tego sprawy do momentu, gdy mój przyjaciel, który pasjonuje się polityką pokazał mi dane, z których wynika, że do 2025 roku usa staną się muzułmańskim państwem. Nie wiedziałem, że w tak wielu europejskich państwach, jak np. Szwecja, ten gówniany problem istnieje… Stary to jest przerażające! Naprawdę nie mam pojęcia, jak cała ta sytuacja może się zakończyć, ale problem na pewno jest poważny. A teraz jeszcze te zamachy w Paryżu!


A czy nie rozważaliście przerwania trasy po tych zamachach? — Nie! Nie baliście się? — Nie! Oczywiście byliśmy zaniepokojeni, a nasze rodziny w domach się martwiły, ale przedyskutowaliśmy to i stwierdziliśmy, że skoro włożyliśmy już tyle pracy w wydanie płyty i zorganizowanie trasy, to pierdolimy to i zostajemy! Jeżeli nadszedł czas, żebyśmy umarli, to umrzemy (śmiech). Terrorystom właśnie o to chodzi, by nas wszystkich zastraszyć. Ale jebać ich! Jezu Chryste nie damy im wygrać, nie zrobią „Buuu!”, a my uciekniemy, jak jebane Lamb of God (śmiech). Kurwa, takie zachowanie utwierdzi tylko wszystkich w przekonaniu, że terroryści mogą być wszędzie i coś złego może się wydarzyć w Berlinie czy Brukseli. Nie dam im tego! Nie wiem, czy wiesz, ale jeżeli wasz wczorajszy koncert miałby się odbyć w Stambule, najpewniej by się nie odbył z powodu stanu wyjątkowego, po zestrzeleniu rosyjskiego myśliwca. — Tak wiem o tym! Najgorsze jest to, że wracamy tureckimi liniami lotniczymi, więc kto wie, co może się zdarzyć! Prezydent Obama pomimo sprzeciwu ze strony blisko 65% amerykańskiego społeczeństwa zdecydował się przyjąć spory kontyngent uchodźców. Podobnie uczynił premier Kanady. Jakie są nastroje wśród twoich rodaków w związku z tymi decyzjami? — Ludzie są naprawdę przerażeni i zmartwieni tym, co się dzieje. Wiesz, gdy Obama obejmował urząd prezydenta większość Amerykanów, wliczając mnie samego miała nadzieję, że coś się zmieni na lepsze. Ale nic się nie zmieniło – rzeczy mają się jeszcze gorzej! Ameryka dzisiaj to jebane zoo, gdzie nic nie jest poukładane i jest strasznie. Nie mam pojęcia, jak można by naprawić ten stan. Nie chcę dać się zwariować i powiedzieć coś, czego

nie powinienem, ale jestem hm… głęboko zaniepokojony przyszłością naszego kraju i tym, jak będą żyć nasze dzieci. Jest coraz niebezpieczniej i straszniej. Jak byłem młody, wiadomo – również były miejsca niebezpieczne, ale wystarczyło się od nich trzymać z daleka. Dzisiaj niebezpieczeństwo może czekać za każdym rogiem. Można myśleć, że w Europie, Polsce, Czechach jest spokojnie, bo oni nie mają takich problemów z muzułmańskimi ekstremistami, ale, niestety, śledząc media już wkrótce może być inaczej. Jestem całkiem zdziwiony, co mówisz, bo dla Polaków usa to raj, niemalże każdy chciałby odwiedzić twój kraj! — Stary, ale Polska pokonała naprawdę daleką drogę. Polska z 1994 roku, gdy graliśmy tutaj po raz pierwszy, a Polska z 2015 to dwa różne światy. Wszyscy moi znajomi z Europy Wschodniej chcieliby pojechać do usa, ale to tylko magia tego, co widzą w telewizji. Osobiście, uwielbiam tutaj przyjeżdżać i czuję się tu dobrze. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale grając tutaj chyba w 1999 roku bardzo „się pochorowaliście”… — Nie, nie pamiętam czegoś takiego (śmiech). Ale to było chyba w 1999 roku, jak graliśmy w Szwecji, wtedy zdechł mój pies. Mój brat zadzwonił do klubu, w którym graliśmy i powiedział o tym, że psiak nie żyje. Wszyscy z zespołu znali tego psa, dlatego też oczywiście płakaliśmy i chcieliśmy przerwać trasę (śmiech). Żeby było śmieszniej, całkiem niedawno zdechł mój kolejny pies. Taki urok starych psów – zdychają. Phil, jeszcze jedno pytanie – zdajesz sobie sprawę z tego, że muszę cię zapytać o HatePlow! — Kurwa, mam już dość ciągłych pytań o HatePlow! (śmiech). Nagrałem już demo z Justinem, bo jest zajebistym perkusistą, idealnym do grania grindcore’a. Z powrotem jest z nami Kyle, oryginalny gardłowy i w zasadzie to wszystko, czego potrzebuję. Sam piszę

linie gitar i basu, jak na poprzednich albumach, więc nie potrzebuję pełnego składu. Po zakończeniu tej trasy może zbierzemy się do kupy i coś nagramy, bo mam już całkiem sporo materiału. Poza tym, mam już dość czekania i tego typu pytań (śmiech). Nie planujemy żadnych tras – może zagramy na paru festiwalach. Przez chwilę grałem z Derekiem Roddym, ale nie było między nami chemii – on chciał grać bardziej technicznie, a ja prosto, punkowo, bardziej dla jaj. Właśnie taki był sens założenia HatePlow. Nieżyjący już oryginalny perkusista HatePlow Larry „Crazy Larry” Hawke, kochał Napalm Death i pewnego dnia powiedział mi: „Kurwa, stary pierdol Malevolent Creation, pograjmy szybko, pograjmy blasty, pograjmy grinda!”. Wiesz on nie umiał grać dobrze na perkusji – był szybki, jak nasz późniejszy perkusista Dave, ale nie był tak dobry (śmiech). Cała idea zespołu opierała się na piciu piwa i wygłupach, co później przerodziło się w zespół, demo i dwa albumy. Podpisaliśmy kontrakt z Pavement Music, która jest najbardziej gównianą i skurwysyńsko złodziejską firmą na świecie i tyle. Nawet nie pamiętam, skąd wzięliśmy nazwę HatePlow. Ale kiedyś wydamy album. Mamy już napisane 5 kawałków, ale praca z Justinem idzie sprawnie, więc w 2016 roku możecie oczekiwać nowego albumu. Jak obiecałem, to było już ostatnie pytanie. — Dzięki stary cała przyjemność po mojej stronie (w tym momencie Phil zaczął pociągać nosem coraz bardziej – dop. PT) To chyba jednak katar Phil, nie kac. — Mówiłem ci (śmiech). W Polsce mamy na to lekarstwo – bierzesz kieliszek wódki sypiesz pieprz – wypijasz. Dobrze działa i rozgrzewa. — Brett słyszałeś, czym tu leczą? Chodź spróbujemy! C

19


Cześć, Rickard! Pozdrowienia z Polski! Jak leci tuż przed wydaniem „Savage Mutiny”? — R. Meresin: Wszystko idzie w jak najlepszym porządku, i jak do tej pory odzew jest tylko i wyłącznie wspaniały.

Nie bez kozery Hampus powiedział w jednym z wywiadów, że „wszystkie deathmetalowe zespoły mają swój własny styl i brzmienie, ale dla mnie death metal jest o kulcie śmierci”. — R.M: Zgadzam się, lepiej nie można by tego ująć.

Premiera „Savage…” wypada 25 grudnia w Boże Narodzenie, chrześcijańskie święto upamiętniające narodziny Jezusa. Podejrzewam was o celowe działanie, a nie przypadek. (śmiech) — R.M: Pomysł wyszedł od wytwórni, a my na to przystaliśmy, ponieważ to była doskonała data, by wyszydzić narodziny bękarta.

I tylko ten kult śmierci sprawia, że właśnie takiej jakości poszukujecie w death metalu jako fani, odbiorcy? Jakie cechy powinny być dla was obowiązkowe dla każdego współczesnego zespołu, aspirującego do bycia znaczącym, czymś osobistym z interesującym brzmieniem? — R.M: Przypuszczam, że trzeba mieć te same cechy, które są w Degial. To jest naprawdę trudne pytanie i myślę, że to jest naprawdę indywidualna sprawa dla każdej kapeli.

A co w ogóle będziesz porabiał w tym okresie. Jak sobie dajesz radę w te pieprzone święta? — R.M: W Boże Narodzenie nie robię nic specjalnego. Staram się, żeby nie angażować się w to bardziej niż muszę. Jak święta, to i dzieci, a jak dzieci… to okładka „Savage…”, za którą, jak i oprawę graficzną, po raz kolejny jest odpowiedzialny Trident Arts (Erik Danielsson, Watain). Będąc szczerym, front i opakowanie „Death’s Striking Wings” była o wiele lepsza, każdy symbol oraz ilustracja miała głębokie i ważne znaczenie, a okładka „Savage…” wygląda niczym niedorobiony rysunek ucznia podstawówki… — H. Death: Przede wszystkim nie widziałeś całej oprawy graficznej, całego układu. Widziałeś tylko okładkę. W końcu rozmawiamy tuż przed premierą i bazuję jedynie na promo-packu. — H.D: No właśnie, a całe „opakowanie” i jego oprawa są idealne dla tego albumu. Ma wszystko, co wyjaśnia istotę tego materiału w odpowiedni sposób. Pamiętam, że w związku z „Death’s…” dążyliście do oprawy graficznej, która reprezentowałaby przekaz zawartości liryczno-muzycznej – śmierci. Podejrzewam, że w przypadku „Savage…” główny katalizator pozostaje ten sam? — R.M: Nasze przesłanie jest w zasadzie takie same, jak na „DSW”, dążąc do celebracji sił Śmierci, Ciemności i Chaosu. „Savage…” opowiada się za wirującym chaosem oraz chorobą i nawałnicą, jaką jest death metal. To jest wrzawa, która wszystko pustoszy.

20

7g C nr 39 C 03/2015

Zdjęcie promujące najnowszy album, z czterema wisielcami pod mostem jest cholernie niesamowite. Pasuje jak ulał do waszego wielbienia śmierci. Kto

wpadł na pomysł, żeby was wszystkich powywieszać? — H.D: Kiedy wiedzieliśmy już, jaki przekaz będzie niósł ze sobą ten album, chcieliśmy mieć na jego oprawie graficznej zdjęcie wisielca. Zamiast wykorzystywać jakieś stare fotografie, chcieliśmy mieć coś oryginalnego, zdjęcie stworzone tylko na ten materiał i pokrywające się z jego przesłaniem. No i zaczęliśmy rozmawiać o tym, jak należy to zrobić, jak to ująć. Właśnie wtedy, kiedy dyskutowaliśmy o opakowaniu tego wszystkiego, Erik wpadł na pomysł, że Degial powinien zostać powieszony, dodatkowo używając tego jako zdjęcia zespołu. On również wyszedł z propozycją miejsca, w którym powinno być to zrobione. I tak oto wszyscy to podchwyciliśmy. Boicie się śmierci, myśleliście, jak chcielibyście odejść z tego świata? Czy kiedykolwiek rozmyślaliście o tych wszystkich rzeczach, które poprzedzają rzeczywisty akt zgonu, o całym tym bólu, cierpieniu i słabości? — R.M: Nie, nie boję się śmierci i nie sądzę, że te wszy-

Po doskonałym debiucie „Death’s Striking Wings” Degial wraca z najnowszym materiałem, ponownie stojącym na straży starego, dobrego brzmienia Morbid Angel, które według jednego z moich rozmówców może wrócić, gdy Azagthoth, Tucker i Sandoval ponownie połączą siły zaprzysiężone z czernią. Na wywiad byłem umówiony z gitarzystą Rickardem Höggrenem aka R. Meresinem, do którego w ostatniej chwili dołączył drugi gitarzysta i wokalista Hampus Eriksson aka H. Death, który chyba się na mnie obraził za nieprzychylne uwagi na temat okładki „Savage Mutiny”. Zadra w dupie siedziała mu do samego końca rozmowy. ↔


stkie rzeczy, o których mówisz, poprzedzają akt śmierci. Kto się bawi zapałkami, może się poparzyć, więc o mały włos, a w 2011 roku dowiedziałby się o tym wasz były basista Joel Lidholm. Pamiętacie, co się wówczas stało, że był bliski pocałunku śmierci? — H.D: Nie wiem, chociaż ludzie z naszego otoczenia bardzo często są blisko śmierci. I nie wiem, gdzie słyszałeś o tym szczególnym przypadku Joela.

Nie da się ukryć, że wciąż jesteście pod wielkim wpływem starego Morbid Angel (fantastyczny „Sanguine Thirst” z elektryzującymi akordami na otwarciu czy też „Transgression”), ale jest też dużo mrocznych melodii w duchu Dissection i Watain. Czy gościnny udział Set Teitana (solo i okazjonalny wokal) miał na to wpływ? — H.D: Black metal, w ogóle, zawsze miał na nas duży wpływ, więc myślę, że to po prostu przyszło naturalnie. Nigdy nie usiedliśmy i nie dywagowaliśmy, że powinniśmy mieć więcej melodii na tym albumie. To po prostu przyszło, kiedy pisaliśmy materiał, i gdzie byliśmy w danym momencie. Kiedy tworzycie utwór, czy na ogół jesteście w stanie ukończyć go za jednym podejściem, a może tygodniami umieszczacie wszystkie małe elementy w ich właściwym miejscu? — H.D: Różnie z tym bywa. Niektóre numery są ukończone w jeden dzień, a zamknięcie niektórych może trwać nawet kilka tygodni. Ale zazwyczaj, zanim wejdziemy do studia, pracujemy nad małymi detalami kłębiącymi się w każdym z utworów. Oczywiście, jakieś drobne zmiany mogą się przydarzyć również i w studiu. A ja także lubię, gdy po wejściu do studia pojawiają się zmiany. W przeciwnym razie, myślę że duch tej muzyki mógłby być gdzieś utracony. Zawsze uważałem, że tworzenie i granie takiej muzyki, jak chociażby black czy też death metal nic nie znaczy, jeżeli nie ma w sobie duszy i prawdziwych emocji. — R.M: Tak, oczywiście. W muzyce bez duszy zawsze będzie czegoś brakowało. Będzie po prostu pusta. W wielu zespołach tego ducha należy szukać gdzieś głębiej, wcześniej, w tych specjalnych więziach, właśnie takich, jak w Degial. W końcu ty wraz z Hampusem mieliście tego samego nauczyciela gitary, a Emil (perkusista – dop. M.) chodził do tej samej szkoły, co wy. Wygląda na to, że jesteście jedną wielką, pieprzoną rodziną śmierci? (śmiech) — R.M: Pewnie, że jesteśmy. To, jak zostaliśmy złączeni razem w mistycznych okolicznościach jest czymś, o co nadal zadajemy sobie pytanie. Podczas komponowania jesteście jednością, a może jest wśród was jakiś wyrywny, który z rozkoszą sięga po palmę pierwszeństwa? — H.D: Każdy z nasz pisze muzykę, zawsze wspólnie aranżujemy kompozycje. Każdy z nas ma tyle samo do powiedzenia, odnośnie każdego elementu, co inni. Nawet, jeśli jest na gitarze czy też perkusji. Robimy to jako zespół, a nie jako jeden piszący muzykę z zespołem zapasowym. Dla nas Degial jest wszystkim. To jest nasze życie i nasz głos. Włożyliśmy w niego całe nasze dusze. I w tym miejscu należałoby zacytować Paula Stanley’a: „Kiss nie jest najnowszym trendem. To styl życia”. To samo można powiedzieć o Degial? — R.M: Tak. Degial jest naszym życiem. Co sądzicie o niedawnych wydarzeniach w obozie Morbid Angel? Czy odejście Davida Vincenta i ponowne odrodzenie Steve’a Tuckera wyjdzie im na dobre? Czy Trey nadal ma to „coś”, co pozwoli mu na stworzenie wiekopomnego albumu? — H.D: Zawsze uwielbiałem albumy z Tuckerem i myślę, że nigdy nie może być tak źle, jak ostatnim razem z Vincentem. Jednak bez Pete’a, moim zdaniem, dużo stracili. Myślę, że bębnienie Sandovala jest wielką częścią brzmienia Morbid Angel. Jeżeli wróci, to będzie

wspaniały album, ponieważ według mnie Trey potrzebuje go, by uchwycić tego starego ducha Morbid Angel. A c o z r z eko mym , rel i g i j nym n aw ró c e n ie m Pete’a Sandovala? — H.D: Odnośnie odnalezienia Chrystusa przez Pete’a, tą są tylko pieprzone bzdury. On jest i zawsze był zaprzysiężony z czernią. Charakter waszej muzyki i cała ta negatywna ikonografia, która ją otacza wyraźnie sugerują istnienie destrukcyjnych sił wewnątrz was. W jakim stopniu te ciemnie aspekty waszej artystycznej osobowości mają wpływ na wasze tzw. normalne życie w społeczeństwie, jak często korzystasz z siły dobroci i współczucia w kontaktach z innymi ludźmi? — R.M: Cóż, nie prowadzę zbytnio innego życia niż ktokolwiek inny. Współdziałam z ludźmi, tak jak robi to każda, inna „normalna” osoba. Te mroczne siły, o których mówisz są czymś, co przeważnie pojawia się, kiedy jestem w procesie tworzenia, zazwyczaj w towarzystwie moich braci. Jeżeli będzie to konieczne, to użyję tych sił przeciwko innym, w różnych formach przemocy. Jak ująłbyś w kilku słowach swoje poglądy na temat satanizmu i okultyzmu? Gdzie odnajdujesz inspiracje do zaprzysiężenia się z czernią, jak to doskonale ujął Hampus? — R.M: Najpierw należałoby zdefiniować słowo satanista. Myślę, że wszyscy ludzie mają różne pojęcie odnośnie tego, czym jest satanizm. Wielu ludzie nazywa siebie satanistami, bez jego głębszego zrozumienia. Nie nazwałbym siebie satanistą, nawet jeśli dzielę wiele moich przekonań z moją definicją tego, kim i czym jest satanista oraz satanizm. Za to okultyzm stanowi ogromną część naszego życia, a inspiracje czerpiemy z naszych wizji. Ostatnio jest wręcz wysyp death/blackmetalowych zespołów zatracających się w okultyzmie i tak zwanej „religijności” ciemnej strony mocy, chociaż znów jest to pewien powrót do korzeni, bowiem źródła okultyzmu w muzyce sięgają naprawdę głęboko… — H.D: Oczywiście! Igranie z niebezpieczeństwem i chaotycznymi, ciemnymi uczuciami zawsze były częścią muzyki rockowej, poczynając nawet od wczesnego bluesa czy rock’n’rolla lat 50-tych. Muzyka rockowa zawsze była muzyką diabła. W metalu chyba jako pierwszy wziął się za to Black Sabbath na pierwszej płycie, w końcu był to pierwszy metalowy album w historii muzyki. On definiuje i mówi wszystko, czym jest metal. Czy źródeł waszego okultyzmu należy również szukać na Bliskim Wschodzie? W końcu nazwa Degial pochodzi od słowa ‘al-Masih ad-Dajjal’, które z arabskiego oznacza fałszywego mesjasza, proroka, który sprowadza ludzi na ścieżkę lewej ręki. To islamska odpowiedź na Anrychrysta… — R.M: Nazwa Degial została nam dana przez wizję i nie ma nic wspólnego z ‘Dajjal’ ponad to, że obie te nazwy stoją za niszczącymi siłami.

Czy oprócz chrześcijaństwa jest jeszcze coś, przeciwko czemu występujecie? Może właśnie islam? — R.M: Mamy własną wiarę i przekonania, które są przeciwko wszystkim religiom, będący przeciwko nam. Specjalnie ciągnę temat w tę stronę, ponieważ zwiększony napływ muzułmanów do Europy stał się wielkim problemem również i dla europejskiego wolnomyślicielstwa. Słyszałem, że tak zwana islamizacja to wciąż rosnący problem w Szwecji, chociaż większość liberalnych Szwedów twierdzi, że nikt nie pluje im w twarz, bo to tylko deszcz pada? — R.M: Degial nigdy nie był politycznym zespołem i nigdy nie będzie. Jednak, jeżeli miałby wyrazić swoje prywatne zdanie o tym, co się dzieje, to, kiedy mówisz o problemie z muzułmanami to masz na myśli islamskich fundamentalistów, jak sądzę, a z tego, co wiemy nie mamy ich tutaj zbyt wiele. Wydaje się, że problemem dla każdego kraju i trudną sytuacją jest utrzymanie tych wszystkich imigrantów. Jak go rozwiązać? Nie wiem. Trochę zgęstniała nam atmosfera, więc wróćmy do muzyki. Już od ładnych paru lat mamy prawdziwy reunion staroświecko brzmiącego death metalu, i to za sprawą coraz młodszych zespołów. Gdzie upatrywać tak wzmożonego ruchu, i czy odbierasz to za dobrą kartę dla gatunku? — R.M: Nie wiem, jaki jest tego powód. Być może ludzie są pod wpływem zespołów, które zapoczątkowały tę nową falę grania po staremu i zapragnęli robić to samo. Cóż, tak długo jak będzie z tego powstawał nowy dobry death metal, to należy uznać to tylko za dobrą stronę tego wszystkiego. Jednak to stare kapele nagrały właśnie te albumy, po które wskoczyłoby się w ogień, żeby ratować swoją kolekcję z płonącego domu. Dla jakich płyt bylibyście gotów to zrobić? — H.D: Pierwsze tłoczenie, pierwszego albumu Bathory z żółtym kozłem. Nie pozwoliłbym, żeby ten album spłonął. A później ratowałbym tak dużo, ile byłbym w stanie unieść. Skoro jesteśmy już w luźniejszej atmosferze, to masz jakieś najlepsze 5 riffów, jakie kiedykolwiek zostały nagrane? — H.D: Jest tyle wspaniałej muzyki, tyle jeszcze do odkrycia, że niemożliwym jest wskazać coś konkretnego. Mogę jedynie wspomnieć zespoły, które stworzyły prawdopodobnie jedne z najlepszych riffów, ale jakieś konkretne nie jestem w stanie. Master’s Hammer, Morbid Angel, Nifelheim, Imperator, Dissection, Bathory, Blasphemy, Mayhem, Grotesque, Metallica… Pieprzyć to! Jest zbyt wiele zespołów, żeby to ogarnąć. Znajdą się zapewne i tacy, którzy umieszczą na tej liście Degial. A tak z drugiej strony, jaka była najgorsza opinia, z którą spotkaliście się w recenzji waszych dokonań? — H.D: Okładka „Savage…” wygląda niczym niedorobiony rysunek ucznia podstawówki… (Pamiętliwa bestia – dop. M.) C

21

www.degialofficial.com C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

W jednym z waszych wywiadów, ale już nie pamiętam, kto sprzedał tę rewelację. — H.D: W takim razie należałoby zapytać samego zainteresowanego. Co nie zmienia faktu, że wielu naszych przyjaciół prowadzi niebezpieczne życie, robiąc dużo popierdolonych rzeczy. Przypuszczam, że bycie blisko zgonu lub dążenie do samej śmierci jest częścią tego stylu… życia.


Witaj Nechrist! Trochę czasu zajęło nam podejście do tego wywiad, nieprawdaż? — Owszem. Z mojej winy. Wybacz opieszałość. Powiedz mi jak wygląda aktualna sytuacja w Taran? Wróciliście na dobre? — Zdecydowanie. Stabilny skład, wspólny cel. Tego mi mocno brakowało. Nie zamierzam niczego zmieniać, składać broni. Brniemy naprzód, a wkrótce będziemy rozglądać się za wydawcą następcy „Taran”. Jaka była reakcja na powrót Taran z muzycznego niebytu? — Entuzjastyczna, jak mniemam. Była też sporym zaskoczeniem dla wielu. Przypomnieliśmy o sobie we właściwy sposób, udaną sztuką u boku Akony. Zamierzamy na dobre zagościć na rodzimym, i nie tylko, podwórzu. Chętnie gramy sztuki, pracujemy intensywnie nad nowym materiałem. Nie pozwolimy o sobie zapomnieć. Nie zamierzam dopuścić do tego po raz kolejny. Zanim wypuściliście pełną płytę, przypomnieliście o sobie splitem z Besatt i Det Gamle Besatt. Chcieliście sprawdzić, jaka będzie reakcja na wasz powrót? — I tu sprostowanie. To nie jest pierwsza pełna płyta. Jeśli chodzi o wspomniane przez ciebie wydawnictwo, nie chodziło tu bynajmniej o sprawdzenie reakcji na powrót, czy cokolwiek innego. Zarejestrowanie materiału na żywo w tak doborowym towarzystwie i wydanie na mc w formie splitu, było pomysłem Szymona z Werewolf. Zresztą według mnie, jak najbardziej trafionym. Poza tym nie moglibyśmy odpuścić sobie koncertu i splitu w tak doborowym towarzystwie. Szkoda, że Azel’s Mountain nie zdecydowali się na uczestnictwo w tym wydawnictwie. Zanim przejdziemy do nowej płyty chciałbym jeszcze porozmawiać o czasie przeszłym i już praktycznie mitycznym. Jak to się stało, że Taran zniknął na 10 lat? — Źle się stało, ale okoliczności, niestety, zaistniały takie, a nie inne… Koleje losu każdego z nas potoczyły się mało korzystnie dla zespołu. Sprawy osobiste. Konieczność emigracji zarobkowej, beznadziejna sytuacja osobista kilku z nas. Jeszcze jakiś czas na polu bitwy pozostał Venr i Ialbaoth. Pierwszemu udało się jeszcze wespół z Woytasem i Złem stworzyć Kaoskult. Drugi po kilku nieudanych podejściach rozstał się z muzyką raz na zawsze. Wielka szkoda. Co do mojej decyzji o wyjeździe zarobkowym za granicę: to doprawdy fatalne uczucie, kiedy granie muzyki, realizowanie największej pasji doprowadza cię do punktu, w którym musisz decydować – albo granie, albo żarcie. Demo, split i status kultowego zespołu w polskim podziemiu. Z czego to się wzięło, bo jak dla mnie to trochę mało, by na taki status sobie zasłużyć, ale fakt jest faktem… — Demo/debiut, rzecz jasna. Cóż, sam sobie chyba odpowiedziałeś na to pytanie. Nie mnie jednak decydować o poziomie kultowości mojego zespołu. Robimy swoje, robimy to najlepiej jak potrafimy, wkładamy w to serce. Robimy i robiliśmy. Czy tyle wystarczy, by osiągnąć miano zespołu „kultowego”? Nie wiem. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nowa płyta wyszła już jakiś czas temu. Nie jest to ten sam Taran sprzed 10 lat. Co się twoim zdaniem zmieniło, poza kwestiami personalnymi? — Nic. Jak jednak widać, zmiana ¾ składu wystarczy, by odczuć różnicę…

Ten wywiad powinien śnić się po nocach Nechristowi, gitarzyście i liderowi zielonogórskiego Taran. A to dlatego, że odpowiedź na niego zajęła mu ponad pół roku. Ale w końcu, po wielu prośbach, groźbach ze strony mojej, naczelnego, jak i samego Shadowa (wydawcy), ruszyło go sumienie i postanowił wypowiedzieć się na temat powrotu Taran do żywych, nowej płyty i kilku spraw z przeszłości. ↔

22

7g C nr 39 C 03/2015

Osiem kawałków black metalu na blaście. Nie masz wrażenia, że takie granie przestało być „modne” jakieś 10 lat temu? Wszyscy teraz religijni, post i awangardowi a przyjebać nie ma komu? — „Post i awangardowi”… Słyszę te określenia na okrągło i bardzo chętnie ostatnimi czasy zestawiane z black metalem. I krew mnie zalewa. Tak, jak mówisz – przyjebać nie ma komu, bo wszędzie wokół cipy w trampkach. Prawda – iście chujowe czasy dla bezkompromisowego grania. Ale w Taran zawsze będziemy konsekwentnie robić swoje. Bez względu na trendy i „mody”. Jeśli czuję potrzebę pogrania innej, być może w jakiś sposób mniej bezkompromisowej muzyki, to realizuję się w swoich innych zespołach czy projektach. 37 minut, a tak właściwie to 34/33 trochę krótko jak na dzisiejsze standardy, czy przy takiej dawce intensywności, to jednak wystarczy? No i po cholerę te zapychacze? — „Modne” i „standardy” nie bardzo mnie interesują.


Jak sam jednak zauważyłeś – przy takiej intensywności to chyba w sam raz. Co do introsów, to chciałem poeksperymentować. Kwestią subiektywną jest sposób odbioru tych elementów płyty. Faceta poznaje się po tym, jak kończy, a wy skończyliście klasykiem. Dlaczego Immortal, dlaczego „Unsilent Storms…”? — Norweska scena początku lat 90-tych to mój słaby punkt. Nie od dziś hołdujemy tamtej epoce na swoich wydawnictwach. Jak dla mnie „Pure Holocaust” jest esencją Immortal z tamtych czasów. Melodie, a zarazem prymitywizm, chłód i morowy wyziew tej płyty są obezwładniające. „Unsilent…” odnosi się wprost do kwintesencji tego klimatu. W sumie to cover norweskiego black metalu jest nieodłącznym elementem waszych albumów. Darkthrone, Gorgoroth, Immortal. Macie już pomysł na następny cover? Obstawiam Burzum. — Zastanawiamy się nad tym. Dokładamy wszelkich starań, byś przekonał się o tym w pierwszej połowie przyszłego roku… Mówił wam już ktoś, że zaczęliście płytę niczym Infernal War? Początkowy zamiar był chyba inny, co? — Nie zakładaliśmy niczego konkretnego, otwierając płytę. Słyszałem już taką opinię, więc nie jestem zaskoczony. Czysty zbieg okoliczności generalnie. Miał być mocny i szybki cios na początek. Jak na „Storming…”.

Płyta jest dosyć zwarta, ale różne smaczki da się wychwycić. Nie będę tu spoilerował, ale mi najbardziej pasuje „The Black Mark” . Jak to się stało, że słyszymy Bastisa w tym kawałku? — Bastis był obecny w studiu przy nagrywaniu materiału od samego początku. Znamy się od dawna i mamy bardzo zbliżone gusta muzyczne. Spodobało mu się to, co rejestrujemy. Jednomyślnie niemal wpadliśmy na pomysł, by gościnnie wystąpił w jednym z utworów. Sam wybrał właśnie „The Black Mark”. Jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego. Macie totalnie nowy skład. Skąd wziąłeś tych ludzi, bo nie są to raczej anonimowe persony. — Zebranie i ustabilizowanie składu było dla mnie nie lada wyzwaniem. Solą w oku przez kilka lat… Nigdy wcześniej nie przewinęło się tu tylu osób, i to w tak krótkim czasie. Swoją drogą, kosztowało mnie to sporo nerwów. Gdyby nie perturbacje ze składem, „Taran” ukazałby się nawet kilka lat wcześniej. Pierwotnie największym problemem był wokal. Nie dopuszczałem opcji składu „z całego kraju”. Realia zmieniły się jednak znacząco przez ostatnie lata i inaczej po prostu się nie da. Jak tylko Armagog opuścił Embrional, udało mi się zwerbować go do Taran. Jak wiadomo, nie narzekał nigdy na brak zajęć. Drac to utalentowany basista i wokalista. To dobry przykład tego, że młode pokolenie trzyma poziom. Do tej pory grał głównie w Mystherium oraz kilku pomniejszych projektach. Zaali przedstawiać nikomu nie trzeba. To zabójca doskonały. Nie potrafię sobie wyobrazić nikogo innego na jego miejscu. Świetnie wkomponował się w dynamikę i bezkompromisowość muzyki Taran. Biorąc Armagoga do składu, nie bałeś się, że, jak kolejny zespół, w którym gra, potraktuje was po macoszemu? No i kwestia barwy głosu, bo jednak zdecydowanie różni się od tego, co robi w Arkonie. — Owszem, miałem takie obawy jeszcze zanim doszło do współpracy. Szybko rozwiały się po jego przystąpieniu do zespołu… Zbiegiem okoliczności, zarówno dla mnie jak i Armagoga, Taran i Arkona to najważniejsze zespoły. Projekty są na chwilę obecną rzadką odskocznią.

Różnice w barwie są jak widać do „opanowania”. Na osobny wywiad zasługuje perkusja na tej płycie. To chyba najgęstsze bębny, jakie do tej pory nagrał Zaala? — Też mam takie wrażenie. Określam je mianem „garów życia” (śmiech). Niewiarygodne, ile pasji i energii nosi w sobie tak skromna osoba. Zaala podszedł bardzo sumiennie do swojej roli i wywiązał się z niej z nawiązką. Jesteśmy bardzo zadowoleni ze współpracy. Poza wspólną pasją, jaką jest muzyka, dzielimy także słabość do mocniejszych trunków… Nie myślałeś o zaangażowaniu drugiego gitarzysty do kapeli? Zwiększyłoby to pewnie siłę rażenia Taran. — Nie, głównie ze względów czysto logistycznych. Od samego początku starałem się ujednolicić na jedno wiosło te partie gitar, które rozdzielałem na dwie na nagraniach. Do tej pory funkcjonuje to bez zarzutów, więc nie widzę potrzeby zmiany. Jak materiał sprawdza się koncertowo? — Bardzo dobrze. Lubimy grać koncerty i „uzewnętrzniać się” tak bezpośrednio. Mamy dobrze ograny nowy materiał, więc odgrywamy go z chęcią. Zresztą ta muzyka wręcz prosi się o odgrywanie na żywo, jest do tego stworzona. Naprzeciwko mnie siedzi laska w trochę za małym staniku, cyce jej się wylewają i bardziej myślę, jakby to było jakby jej między te cyce zasadzić niż o pytaniach dla blackmetalowej kapeli, dlatego poziom pytań może się trochę obniżyć… — Cóż, z dwojga złego lepiej tak, niż w kościele… Przynajmniej mam pewność, że nie jesteś pedałem (śmiech). Jest jeszcze ktoś, kto łączy ciebie z Vomigod (śmiech)? Jakbyś porównał te dwie kapele? — Ktoś? Zawsze będzie „ktoś”, kto łączyć mnie będzie z vg. Oryginalny skład żyje i ma się dobrze! Mamy normalny kontakt – nic się nie zmieniło w tej kwestii. Pyrosh nawet przychodzi na nasze koncerty w Krakowie,

bo mieszka w okolicach. Nadal jest aktywny muzycznie (Ojciec Dyktator, Dishell). Podobnie jak Infernal Deflorator, aka Herr Pavulon (Warfist, Spiritual Crusher, New War Order). Porównanie? Żartowniś z ciebie. Zielona Góra była kiedyś stolicą polskiego black metalu. Teraz sytuacja chyba trochę podupadła, wszyscy wyjechali, czy jak? — Tak po prawdzie, osobowo niewiele się w tej materii zmieniło. Po prostu ciszej się zrobiło i bardziej niemrawo. Ale to, niestety, jest domeną chujowych czasów dla metalu w ogóle, aniżeli samej Zielonej Góry. Witchmaster ma się dobrze. Profanum? Nie byłbym zaskoczony, gdyby nagle ukazało się coś nowego. Lssah doczekało się zgrabnej reedycji. Mam stały kontakt z ludźmi z tej kapeli. Kto wie, może reedycja zmotywuje ich to do stworzenia czegoś nowego… Warfist cały czas nakurwiają, wkrótce ukaże się kolejna dawka jadu ich produkcji. Na podwalinach In the Depth of Night powstał Kaoskult, która to kapela zawieszona jest ze względu na kłopoty zdrowotne jednego z członków. Mam nadzieję, że wkrótce wrócą na scenę. Pewnie mógłbym jeszcze trochę wymieniać, wspominać… Jakiś czas spędziłeś na Wyspach. Nie myślałeś, by tam zacząć z Taran od nowa? — Absolutnie nie. Klimat tego kraju kompletnie mi nie pasuje i zabił we mnie chęć tworzenia, inspirację. A to ma olbrzymie znaczenie dla mnie. Mógłbym tam grać np. death metal, ale nie black. Skoro zespół nabrał wiatru w żagle, to jakie są następne plany? — Gramy dużo koncertów. Chętnie odpowiadamy na różnego rodzaju propozycje w tym kierunku. Ogrywamy nowy materiał i z początkiem roku mamy nadzieję go zarejestrować. Prawdopodobnie wkrótce będziemy szukali jego wydawcy. Dzięki wielkie za wywiad! — Dzięki! Wspierajcie podziemie! C

23

www.fb.com/taranhorde C ¶ autor: Adam „Joseph” Stodolny

Ile czasu zajęło ci komponowanie nowej płyty? Jest na niej coś totalnie starego, czy przez te 10 lat nie zajmowałeś się tworzeniem? — Na kilka lat kompletnie zawiesiłem granie. Niestety, stworzenie nowego materiału nie trwało jakoś specjalnie długo. Musieliśmy jednak znacznie przearanżować numery po zmianie perkusisty. Dwa utwory spośród zamieszczonych na „Taran” to już klasyki. Z czego „Popioły” zarejestrowaliśmy przy okazji nagrywania splitu z Moontower. Kawałek nigdy nie został opublikowany, więc nagraliśmy go na nowo. „Divine Plague” również powstał w starym składzie. Raz czy dwa wykonaliśmy go na żywo. Przez długi okres czasu nie zajmowałem się w ogóle tworzeniem, jednak przed reaktywacją Taran udało mi się zarejestrować demo Purifier.


Zacznijmy bez zbędnych ceregieli. Powiedz mi, czym się ostatnio najbardziej zawiodłeś? — Przywykłem do tego, że życie bywa częściej pasmem rozczarowań niż triumfów. Te ostatnie są raczej rodzynkami w zalewie egzystencjalnego szlamu i im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym większa szansa, że się w nim nie potopimy. A zawodzą mnie od lat bliźni, którzy wbrew paradygmatowi, na którym podobno opiera się nasza cywilizacja, nie dają najmniejszego pretekstu, by miłować ich, jak siebie samego. Głupota, powierzchowne, często czarno-białe postrzeganie rzeczywistości, komunikacja sprowadzona do poziomu internetowego memu – to tylko kilka rzeczy, które doprowadziły mnie do przekonania, że nawet waląc ryjem w bruk nie potrafimy robić tego z klasą. Pytam, bo słuchając „The Grim Muse” mam wrażenie, że jest to suma wszystkich waszych (szczególnie twoich) rozczarowań, jakie miały miejsce na przestrzeni kilku ostatnich lat. Bardzo się mylę? — Mogę mówić wyłącznie za siebie. Rozczarowania różnego rodzaju na pewno były punktem wyjścia dla większości tekstów na tej płycie. Zresztą wydaje mi się, że nie jestem pod tym względem jakimś odosobnionym przypadkiem. Negatywne doświadczenia znacznie częściej motywują do sięgnięcia po pióro. Rozmawiając kiedyś z Piotrem, podpytałem go, jaka będzie ta płyta. Powiedział, że w klimacie utworu „Slaves To Martyrdom”. Częściowo miał rację, jest dużo takiej melodyki. Ale „The Grim…” jest o wiele bardziej agresywna niż poprzedniczka. Takie było zamierzenie, tak wyszło, czy po prostu jesteście gorzej nastawieni do świata? — Nie siadamy do nowych numerów ze szczegółowo rozrysowanym modus operandi. Nie liczymy procentowej zawartości dziegciu w beczce miodu, ani na odwrót. Mam wręcz poczucie, że z płyty na płytę proces komponowania jest w In Twilight's Embrace coraz bardziej intuicyjny. Bo niby funkcjonujemy w jakichś mniej lub bardziej określonych stylistycznych

24

7g C nr 39 C 03/2015

ramach, będących sumą naszych inspiracji i twórczych przyzwyczajeń, ale z miesiąca na miesiąc powiększa się u nas pewien margines swobody. To w sumie nic dziwnego, bo znamy się coraz lepiej i mamy do siebie coraz większe zaufanie. Nie chcę tutaj dorabiać jakiejś wielkiej ideologii i zastanawiać się nad praprzyczyną tego, dlaczego ten album jest bardziej agresywny od poprzedniego, choć faktem jest, że na przestrzeni ostatnich lat zaliczyliśmy trochę napięć, i to zarówno na płaszczyźnie zespołowej, jak i osobistej. A może taka, a nie inna wymowa tej płyty to pójście na przekór zapierdalającemu czasowi i poczuciu, że się starzejemy? Sam nie wiem. Płyta początkowo miała nazywać się „Postmodern Postmortem”. Skończyło się na „The Grim Muse”, choć pierwotny tytuł otwiera tę płytę. Jak bardzo znaczące są te tytuły? — Nazwa „Postmodern Postmortem” była czysto robocza z tego względu, że była po prostu pierwszym tytułem, jaki wymyśliłem w zasadzie tuż po wydaniu „Slaves to Martyrdom”. Podobała mi się ta gra słów i wieloznaczność, jaką ze sobą niesie. Postmodernizm i immanentnie związany z nim relatywizm ad infinitum. Z drugiej strony – patrzenie na jego truchło. Wizja zatomizowanego świata, który prędzej czy później musi się zawalić, podobnie zresztą jak walą się fundamenty, które uchodzą za niezmienne i stałe. Szukałem jednak dla płyty tytułu, który wychodziłby na bardziej ogólny poziom refleksji. „The Grim Muse” pasował najlepiej, bo negatywne doświadczenia stały się dla nas bodźcem, który twórczo wykorzystaliśmy. Co, mam nadzieję, słychać. Na poprzedniej płycie rozprawiałeś się z typową polską martyrologią, a raczej z polskim podejściem do

tego tematu. Z tym, jak bardzo usprawiedliwiamy i nobilitujemy nasze niedołęstwo, próbując zrobić z niego nie wiadomo jak ważną zaletę. O czym mówisz na tej płycie? — Nie chcę szczegółowo analizować tekstów z „The Grim Muse”, bo w odróżnieniu od ostatniego albumu nie mają one w sobie ani krzty politycznego komentarza. Idę na dobrą sprawę o krok dalej i zachowuję nieufny dystans do każdej ideologii, narzucającej sposób patrzenia na świat. W pewnym momencie kompletnie przestałem wierzyć wielkim narracjom, które oferują proste odpowiedzi na najważniejsze pytania. Wierzyć, że coś z natury obarczone błędem i ludzką niedoskonałością idealnie uporządkuje ci życie – to jest dopiero naiwność. W myśl zasady diy płytę nagraliście i masterowaliście sami. Trzeba przyznać, że Rybosz wbrew ksywie, ma ucho. Długo wam to zajęło? Było coś szczególnego w sesji nagraniowej „The Grim…”? — Ma nawet dwoje uszu. Na nagrywaniu zleciało nam więcej czasu niż kiedykolwiek do tej pory, a Marcin zarwał nad produkcją niejedną noc. Mimo to, uważam, że była to gra warta świeczki i jestem zajebiście zadowolony z finalnego rezultatu. Ta sesja była niewątpliwie szczególna. Nie tylko ze względu na czas, jaki w nią włożyliśmy, a choćby ze względu na to, że kisiel wiśniowy Dr. Oetker zamieniliśmy na wodę aloesową i Cytrynówkę Lubelską. Jaka jest różnica między Cyprianem Łakomym – muzykiem, a Cyprianem Łakomym – dziennikarzem? Czy nie zdarzyło ci się mieszać domeny? Czy praca dziennikarza bardziej ci przeszkadza, czy pomaga w tym, co robisz w ite? — Jest wiele podobieństw. Zarówno na scenie, jak i za

In Twilight’s Embrace to jeden z moich ulubionych deathmetalowych zespołów. Poprzednią płytą chwycili mnie za gardło, a najnowszą „The Grim Muse” powalili na ziemię. Chwała niech będzie i dziękczynienie Arachnophobia Records za wydanie tego jakże zacnego materiału. Cyprian Łakomy, wokalista ite, znany nie tylko z tego, co robi na scenie, ale i z tego, co przelewa na papier, odpowiedział na kilka pytań, których nie omieszkałem mu zadać. Po tym wywiadzie odbyć muszę pokutną pielgrzymkę do Lubonia, który stał się właśnie polską stolicą melodyjnego death metalu. ↔


Nie ukrywasz, że wywodzicie się ze środowiska hc/ punkowego. Nie czujecie się czasem takim niechcianym dzieckiem? Jesteście zbyt metalowi dla punków i zbyt punkowi dla kuców? — Mówiłem to już komuś ostatnio, że w pewnym momencie takie rozterki przestały mieć dla nas jakiekolwiek znaczenie. W tej chwili nikt specjalnie nie dziwi się, skąd się wzięliśmy i, że gramy koncerty zarówno w metalowych klubach, jak i na squatach. A punków nie szokuje to, że gramy obecnie to, co gramy. Powiedziałbym wręcz, że paradoksalnie wielu z nich, jakby bardziej interesuje się tym, co obecnie robimy. Potwierdza to także zróżnicowane towarzystwo, które kupiło „The Grim…” i przychodzi na nasze koncerty. Sytuacja jest więc mocno stabilna i bardzo dla nas komfortowa.

Zwłaszcza, jeśli ma ona dotyczyć mojego zespołu. W wywiadach widziałem pytania „Jak to się stało, że się zgodził, zgodzili?” A ja się spytam inaczej, po co goście na tej płycie? „The Grim…” i bez tego jest doskonałym materiałem. — Goście są, bo chcieliśmy ich zaprosić. A że prócz chęci były możliwości, to z nich skorzystaliśmy. Z basisty stałeś się wokalistą. Jak ci z tym? — Zdążyłem przywyknąć przez ostatnie 5 lat. Nie oznacza to jednak mojego trwałego rozbratu z gitarą. Nadal gram i komponuję. „Slaves…” było jak dla mnie płytą świetną. Niestety, w naszym kraju przeszło totalnie jakoś bez echa. Ziarno padło na niepodatny grunt, czy siewca nie przyłożył się do roboty? — Do roboty nie przyłożył się co najwyżej nasz poprzedni wydawca, bo płyta nie miała w zasadzie żadnej promocji poza naszymi zdawkowymi działaniami w tej materii. Moc oddziaływania tej płyty dodatkowo osłabiła znikoma liczba koncertów, na co niemały wpływ miały zmiany personalne w składzie. Okładka „Slaves…” była bardzo symboliczna, ale dosyć prosta w przekazie. W „The Grim…” nie widzę bezpośredniego łącznika pomiędzy grafiką, tytułem i tekstami. — Mniej analizy, Adam. Tym razem okładka jest jeszcze bardziej symboliczna: inspirowana jest pomnikiem

siewcy w Luboniu. Byłeś kiedyś w Luboniu? Może kiedy będziesz tam następnym razem otworzy ci się trzecie oko i dostrzeżesz wszystkie zależności. A jeśli nie będziesz, to posłuchaj płyty raz jeszcze, poczytaj teksty i pokmiń, co może symbolizować siewca. Bo, jak wiemy ze szkoły, symbol może mieć wiele znaczeń. Znaleźliście się pod skrzydłami Arachnophobii, jak to jest współpracować z Krzyśkiem? Jesteście w sumie pierwszym death metalem w jego stajni. — Współpraca przebiega znakomicie. Krzysiek mógłby uczyć prowadzenia wytwórni paru większych zawodników na rynku. Mamy regularny kontakt, na bieżąco i bez ogródek obgadujemy pomysły, liczymy się ze swoimi opiniami. Czego chcieć więcej. Życzyłbym każdemu takiego wydawcy jak Arachnophobia Records, z której właścicielem pogadać możesz nie tylko o sprzedaży płyt, ale również wyskoczyć na falafla albo zjeść domową pizzę pod butelkę porzeczkówki własnej roboty. Na koncertach gracie jeszcze pewien zacny cover. Dlaczego nie znalazł się on na płycie? — Bo nie lubię coverów na płytach. Ale nie pękaj, będzie. To zdecydowanie nie jest nasze ostatnie słowo. Pora na kilka pytań „pod chuj”: Dlaczego At The Gates są pionierami metalcore’a? Czy ważniejsza jest pożyczona gitara, czy pożyczona koszulka? Czy „Ljepaja” jest utworem o skrzydłach, marzeniach i lubieniu chujów? — Jesteś pewien, że „pod”, a nie „po”? C

Długą drogę przebyliście od debiutu, do tego, co gracie teraz. Metalcore – death metal – death z elementami black metalu. Jest jednak kilka elementów, które są dla ite nieodmienne, melodia chociażby. Potrafisz wymienić kilka takich niezmiennych składowych waszej muzyki? — Odpuśćmy sobie dzielenie włosa na czworo i rozkręcanie piosenek na podzespoły. Wydaje mi się, że z czysto stylistycznego punktu widzenia nasz rozwój przebiega dość konsekwentnie. Przynajmniej ja nie mam takiego wrażenia, żebyśmy nagle się czymś zachłysnęli i koniunkturalnie poszli w jakimś kierunku, tylko po to, by po dwóch latach grać coś zupełnie innego. Wydaje mi się, że dużą siłą tego zespołu jest bezpośredniość tego, jak gramy. Tu zawsze ważne były surowe, szczere emocje. Zarówno na poziomie muzyki, która z płyty na płytę obrasta nową aurą, jak i tekstów, które dziś są bardziej osobiste niż kiedykolwiek wcześniej. Kiedyś powiedziałeś mi, że chcecie grać muzykę zamiast dźwięków. Coś bardziej na ten temat, bo nie jest to chyba czcze gadanie? — Takie tam pijackie przemyślenia, rzucone w dodatku pół żartem. W największym skrócie chodzi o to, że muzyka ma bronić się treścią, a nie przerostem formy nad nią. Dlatego wolę Darkthrone od Dying Fetus i Discharge od Meshuggah. Jak myślisz, gdybyście urodzili się w Skandynawii, czy ite miałoby rację bytu? — Nie wiem. Ale przekonanie o jakimś determinizmie genetycznym w kontekście miejsca, w którym człowiek się rodzi śmierdzi mi tanią metafizyką. Parę miesięcy temu jeden z nestorów polskiej sceny palnął jedną z większych głupot, które w życiu słyszałem: że Rolling Stonesi są dziś tacy wielcy, bo przyszło im urodzić się w Wielkiej Brytanii. Kumasz? Nieważne „Satisfaction”, nieważne „Sympathy for the Devil”, „Exile on Main St”? Kompletnie bez znaczenia. Nie cierpię snucia takich spiskowych teorii, zwłaszcza przez ludzi, których zżera zazdrość i świadomość własnych porażek. Takie myślenie przesłania najprostsze sprawy, pozwala zniekształcać rzeczywistość wedle własnego widzimisię, więc nie dziw się, że nie chcę wdawać się w ten rodzaj dyskusji.

25

www.fb.com/intwilightsembrace C ¶ autor: Adam „Joseph” Stodolny

ekranem laptopa jestem tą samą osobą. Oczywiście, to są kompletnie inne rodzaje ekspresji, ale mimo wszystko oba zajęcia uzależnione są od obserwowania rzeczywistości i reagowania na nią. Na pierwszej i drugiej płycie In Twilight’s Embrace było w tekstach trochę takiej domorosłej publicystyki, więc tu można by się dopatrywać zasadniczego podobieństwa. Koniec końców zmęczyło mnie faszerowanie naszych utworów takimi dosłownymi sprawami, przeniesionymi na grunt muzyczny w skali jeden do jednego. Staram się teraz te rzeczy oddzielać, bo jednak uważam, że muzyka ma odrywać nas od codziennych bolączek, całego syfu i choć przez chwilę oferować jakiś azyl, alternatywę. Jeśli zaś pytasz o sytuacje kontrowersyjne, towarzyszące mojej pracy dziennikarza, to na dobrą sprawę każda trochę taka jest. Zwłaszcza na gruncie pisania o muzyce. Większość ludzi działających na różnych poziomach branży muzycznej się zna: dziennikarze, blogerzy, wydawcy, organizatorzy koncertów i w końcu artyści. I kompletnie nie ma znaczenia, czy mówimy tu o metalowym undergroundzie czy o jakichś bardziej mainstreamowych historiach. Jeśli mój kolega nagra płytę, a ja z jakichś powodów uznam, że warto o niej napisać, to nie będę na siłę bronił „dziennikarskiego obiektywizmu”, który w erze globalizacji i powszechnych znajomości można wsadzić między bajki. Przy czym powodem tym nigdy nie jest sam fakt, że się z kimś tam znam – bo równie dobrze mogę płytę znajomego pochwalić i skrytykować.


Maïeutiste to, moim zdaniem, najlepszy nabytek Les Acteurs de l'Ombre Productions z wrześniowego pakietu wydawniczego. Francuzi dosyć elastycznie i nietuzinkowo podchodzą do swojej muzyki, tworząc bardzo zróżnicowany i wielowarstwowy twór, dla którego bazą wyjściową są black i doom metal. Dużo tutaj dysonansów i przeciwieństw, ale skoro autorzy „Maïeutiste” łączą black metal z filozofią Sokratesa (sam zespół się tego wypiera), to musiał wyjść z tego potężny oksymoron. ↔ Cześć, co tam słychać? — Cześć! Do tej pory wszystko idzie dobrze, choć jesteśmy w samym środku pośpiechu związanego z wydaniem albumu. Ostatnio brakuje nam snu, ale w tym przypadku naprawdę warto. Jesteście świeżo po Ladlo Black Metal Night ii, gdzie zagraliście razem z Déluge, Moonreich i Reagarde Les Hommes Tombre, kompanami z wytwórni. Jak wrażenia po tym wyjątkowym wieczorze i jak „Maïeutiste” sprawdza się na żywo? — To była wspaniała noc, i tyczy się to zarówno zespołów, jak i ekipy z wytwórni, ale przede wszystkim interakcji z publicznością, która przyszła na koncert. Scena była wystarczająco duża, byśmy czuli się komfortowo, z czym czasami mamy problem, ponieważ Maïeutiste to trzech gitarzystów, basista, perkusista i dwóch wokalistów, więc na scenie jest nas sześciu (śpiewający basista liczony jako jeden – dop. M.). Ze względu na gęstą naturę naszej muzyki, jest dla nas również bardzo ważne uzyskanie przejrzystego brzmienia, a w koncertowej konfiguracji nasze utwory są przerywane przez sample zaczerpnięte przede wszystkim z naszego albumu. Po utworzeniu zespołu zagraliśmy tylko znikomą ilość koncertów, ale takie gigi, jak ten dają nam napęd, by robić to częściej, aby nadal doskonalić „dostrajanie” naszych występów na żywo.

26

7g C nr 39 C 03/2015

Proces nagrywania, miksów i masteringu waszego debiutu ciągnął się od 2009 do 2014 roku. Nagrywaliście go również w kilku różnych miejscach. Jesteście aż takimi perfekcjonistami, że chcieliście zapiąć wszystko na ostatni guzik? — Na tak długi okres czasu złożyło się wiele czynników. Po pierwsze chcieliśmy poświęcić dużo czasu na muzykę i teksty, żeby były dojrzalsze. Chcieliśmy również poeksperymentować, nagrywając samodzielnie, próbując różnych przestrzeni akustycznych, dobrowolnie odchodząc od klasycznej ścieżki ze studiem nagraniowym. Przy tworzeniu tego materiału mieliśmy również nieco pecha. Zdecydowanie zadziałało u nas prawo Murphy’ego, jak wykasowane dane, bezużyteczne nagrania czy też zalana sala prób, itp. Podczas powstawania tego materiału dużo się nauczyliśmy, a w szczególności bycia cierpliwym. I właśnie może dlatego „Maïeutiste” jest tak złożonym i zróżnicowanym albumem? To prawdziwa wewnętrzna i wieczna wędrówka przez black metal, ambient, doom („Lifeless Visions”), a nawet jazz i prog rock („Absolution”, „Death to free thinkers”, „Annonciation”). Bardzo różnorodna lista źródeł… — Prawdę mówiąc, wszystkie te wpływy pochodzą z dość instynktowego podejścia. Chcieliśmy znaleźć równowagę pomiędzy każdym z nich. Uważamy, że

muzyka jest jeszcze bardziej ekstremalna, gdy wykazuje mocne, dynamiczne różnice, a to może mieć zastosowanie również w brzmieniu, jak i muzycznej estetyce. Uważamy również, że pozostanie otwartym na to, co słuchamy poza metalem, pomogło wyrazić się naszej muzyce bardziej precyzyjnie. Czyli lepiej eksperymentować zamiast tkwić w jednym gatunku? — Nie twierdzimy, że nasze podejście jest bardziej uzasadnione od innego, co byłoby nieco pretensjonalne z naszej strony. Oba spojrzenia mają swoje przywileje i zalety. Powiedziałbym, że kompozytorzy zawsze powinni dążyć do pewnej formy osobliwości, nawet w obrębie danego gatunku. Uważasz, że w przypadku Maïeutiste jesteście w stanie przekraczać kolejne granice? Ograniczenie was nie dotyczą? — Zobaczymy, co będzie dla nas najbardziej naturalne, ponieważ główną trudnością w zmianie formy jest utrzymanie silnej spójności między tym wszystkim, a bycie wielowartościowym przy kroczeniu przez nowe gatunki bywa wyzwaniem. Na pewno będziemy próbować iść dalej do przodu, chociaż nie ukrywam, że następny album będzie pod silnym wpływem muzyki barokowej. W booklecie „Maïeutiste” można znaleźć strzępki bardzo dziwnych liryków. Jak je rozgryźć? — Głównym tematem ma być pewien rodzaj dziennika podróży, idei opowiadania podróży przez kogoś, kto odkrywa mejutykę – pojęcie to oznacza sztukę rodzenia się pomysłów, wspólnego docierania do prawdy. Teksty inspirowane są epoką poezji romantycznej i mają dość abstrakcyjny charakter. Sokrates jest tutaj przedstawiany jako mentor, który poświęcił się dla swoich idei oraz przekonań. Ważne jest zaznaczenie, że nie wchodzimy tutaj w analizę tekstów Platona, które przywołują życie i dzieła Sokratesa. Tworzymy muzykę, a nie filozofię. Innymi słowy, chcemy przekształcić te pomysły w emocje. Niektóre fragmenty tekstu przewijają się i powracają na całym albumie, jak melodyjne motywy przewodnie w musicalu lub ścieżce dźwiękowej.


Czy jakieś sentencje, myśli, prawdy życiowe Sokratesa

są wam najbliższe? — W pewnym sensie można powiedzieć, że większość wypowiedzi Sokratesa można sparafrazować na użytek Maïeutiste jedną sentencją – wiem, że nic nie wiem. Ponadto, niektóre z cytatów z dialogów Fedon Platona, opowiadających o śmierci Sokratesa i jego ostatnich słowach, które kwestionują ideę duszy oraz wskazują na metafizyczną istotę boskiej drogi, również mogą odzwierciedlać nasze poglądy. Pamiętajmy, że te wszystkie prawdy trudno jest zapożyczyć do dzisiejszych czasów, ponieważ nasza percepcja bardzo różni się od czasów antycznych, szczególnie w zakresie relacji do tego, co święte i boskie. Myślę, że ważnym jest, aby pamiętać, iż te cytaty i sentencje są po to, aby towarzyszyć naszemu własnemu tokowi myśli, a nie po to, żeby myśleć za nas. Dialogi Sokratesa z jego uczniami, związane z kilkoma pismami Platona, zainteresowały nas głównie ze względu na dydaktyczny charakter, który zaprasza człowieka do refleksji, a co za tym idzie do poszerzenia horyzontów myślowych oraz trwałego kwestionowania świata i samego siebie, ciągłego zadawania pytań i dociekania. Nasze przeznaczenie jest nowoczesne, poprzez te starożytne myśli opowiadamy się za prawem do wątpienia oraz do rozumowania. Mimo wszystko, powiedziałbym, że nadal miało to niewielki wpływ na muzyczną zawartość debiutu. Chcieliśmy nadać naszym tekstom poetyckości i nie traktujemy ich jako zaawansowaną filozofię, chociaż zaczyna mi się wydawać, że wybraliśmy zły format, aby to zrobić (śmiech). Wiesz, zachowujecie się jak żaba, która wypierała się błota (śmiech). W końcu utwór „Death to free thinkers” jest tematycznym preludium do numeru „Death to Socrates”… — Może rzeczywiście tak jest. Można powiedzieć, że oba utwory powstały pod wpływem procesu i śmierci Sokratesa. Chcieliśmy dokonać muzycznej transkrypcji, jak to wydarzenie mogłoby sprawić, żebyśmy poczuli się niczym „współcześni świadkowie”: widząc, jak Sokrates godzi się ze swoim losem, gdy miasto nakłada na niego karę śmierci za to, że psuje młodzież. W naszych oczach on jest ikoną, człowiekiem gotowym umrzeć za swoje przekonania oraz idee. W obliczu tego przeciwstawienia kolejny raz używamy oksymoronu, i te utwory są niczym

hymny wiecu na temat jego sprawy, niczym zgromadzenie wolnych obywateli. Thomas Babington Macaulay powiedział, że: „Im więcej czytam o Sokratesie, tym mniej się dziwię, że go otruto. Jeżeli traktowałby mnie tak, jak kazał traktować Protagorasa, Hippiasza i Georgiasza, to nigdy bym mu nie wybaczył i nie odpuścił”. Zgadzasz się z tym xix-wiecznym brytyjskim pisarzem, historykiem i politykiem? — Macaulay, z tekstów napisanych przez Platona, wymienia kilka dialogów między Sokratesem a innymi myślicielami: z Protagorasem dotyczące kwestii cnoty, z Hippiaszem piękna i Georgiaszem retoryki. Fakt, że Sokrates był często przeciwny sofistom i to że kwestionował ich intelektualną zasadność w dydaktyczny sposób, rzeczywiście może wyjaśniać, dlaczego miał tak wielu krytyków i dlaczego jego śmierć nie była i nie jest zaskoczeniem. Tak naprawdę, nie wiem, jak odpowiedzieć na przytoczony przez ciebie cytat, ponieważ pochodzi z tekstu, którego nie czytaliśmy. Ale na pierwszy rzut oka nie zgadzamy się z nim, gdyż dydaktyczne cele kwestionowania, dyskutowania i zadawania pytań we wszystkich dyscyplinach i wszelkiej nauce wystrzegają się autorytatywnych i obraźliwych argumentów. Macaulay wydaje się być przeciwnikiem takiego podejścia, biorąc stronę Protagorasa, Hippiasz i Georgiasza poprzez powiedzenie: „Gdyby traktował mnie tak, jak traktował ich…”. Dla nas, z nowoczesnego punktu widzenia, wydaje się oczywiste, aby wspierać ideę, że dzięki zastosowaniu dydaktycznego podejścia wszystkie rzeczy można poddać w wątpliwość, a nawet zakwestionować. Ponadto, Macaulay powiedział również, że: „Jestem święcie przekonany, że purystyczne demokratyczne instytucje muszą, prędzej czy później, zniszczyć wolność lub cywilizację, a może obie naraz”; co rodzi wiele pytań, dotyczących jego przekonań oraz stanowiska myślowego. I tą szpilką wsadzoną w tyłek Macaulay’a proponuję zakończyć ten wywiad, chyba, że masz coś do dodania? — Dzięki za ciekawe i trafne pytania. Czekamy ma odzew od polskich słuchaczy, którzy, mam nadzieję, rzucą światło na nową interpretację naszej muzyki.C

www.fb.com/maieutisteofficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Owszem, tworzycie muzykę, a nie filozofię, jednak sami pakujecie się w wyobrażenie, od którego się odżegnujecie, tytułując demo „Socratic Black Metal”. Dodatkowo ostatni numer na debiucie to „Death to Socrates”, a okładka „Maïeutiste”, o ile się nie mylę, przedstawia rogatą podobiznę Sokratesa na tle gwiaździstej mgławicy. Co filozofia Sokratesa ma wspólnego z antyludzkim i antyżyciowym, blackmetalowym światopoglądem? Sokrates i black metal brzmią, jak oksymoron i dysonans. — Termin „Socratic Black Metal” był dla nas sposobem na sprzeciwienie się szufladkowaniu gatunków muzycznych, co czasami kończy się ich standaryzacją. Z naszej strony było to też nieco prowokacyjne, ponieważ czuliśmy, że ciągłe łączenie black metalu tylko i wyłącznie z satanizmem jest paradoksalne, co przyjmuje bardzo karykaturalne formy. Diabeł lub pojęcia diabła mogą przybierać różne formy. W momencie tworzenia tego „sokratycznego” terminu, myśleliśmy, że przywołanie starożytnej filozofii może ucieleśnić tę ideę przeciwstawnych dogmatów, twierdząc, że jesteśmy rozumnymi istotami, ale i jednostkami pełnymi wątpliwości. Album rzeczywiście jest pełen poszukiwania oksymoronów i przeciwieństw, tak jak przeciwstawienie światła i ciemności, wiedzy i tajemnicy, jest też próbą odwrócenia ról, które zwykle są przypisane do tych pojęć. W tym wszystkim nadal pozostają humanistyczne myśli i nie czujemy, żeby to było sprzeczne z black metalem. Już na początku tworzenia norweskiej sceny, takie zespoły jak Ulver, In the Woods, Emperor czy Enslaved wyrażały w swoich tekstach wiele osobliwości i niezwykłości. Przede wszystkim, chcieliśmy pozostawić wiele interpretacji otwartymi, aby pozwolić słuchaczowi odnaleźć własne znaczenia w muzyce, którą oferujemy. Na przykład grafika na okładce, niekoniecznie musi być wybrana do reprezentowania starego mędrca, takiego jak Sokrates. Chcieliśmy, żeby ten wizerunek był odzwierciedleniem tego, kto spojrzał na niego. Dla nas jest to jednocześnie wiele rzeczy: Sokrates, demon, duch, Pan, itd. W rzeczywistości, twoje postrzeganie oprawy graficznej daje nam nowe możliwości jej odczytania, co uważamy za bardzo interesujące.


Horna po raz kolejny nie zaskakuje niczym nowym i za to tak bardzo cenię ten zespół. Bez względu na to, w którym kierunku podąża moda Finowie nie zbaczają z drogi obranej lata temu. Po raz kolejny słuchacz dostaje album przesiąknięty do cna blackmetalowym feelingiem… Czego chcieć więcej? Ostrożnie dobierał słowa i oszczędnie je cedził, stojący od ponad 20 lat za Horna i jeden z jej założycieli – Shatraug. ↔ Opowiedz mi o koncepcie lirycznym „Hengen tulet”. Wasze liryki to nie bajki o rogatym diable siedzącym na tronie w piekle, a opowieści o brutalnej rzeczywistości, i poezja. Jednocześnie w pełni oddajecie się w nich mrocznej sztuce… — To jest black metal, co więcej można w nim jeszcze zawrzeć… ale będąc bardziej skrupulatnym, tym razem wśród „pobożnych” modlitw znalazło się wiele odniesień do elementów magii chaosu. Taka właśnie tematyka ostatnio mnie interesuje, karmi mą duszę, więc zarazem też i moją muzykę. Dopełnieniem przekazu lirycznego jest genialny koncept graficzny wykonany dla was przez Khaos Diktator Design. Te obrazy mają niemal sakralną aurę, przez to nabierają jeszcze mocniejszej bluźnierczej symboliki. Niewiele zespołów przywiązuje tak wielką wagę do oprawy graficznej albumu, tak jak wy zrobiliście na „Hengen…”. Rozumiem, że to dla was bardzo istotna kwestia? — Zawartość muzyczna wymaga odpowiedniej oprawy graficznej. Jednakże jesteś w błędzie, ponieważ wszystkie grafiki na „Hengen tulet” zostały namalowane przez fińskiego artystę Paha Pasi, a nie przez kdd. Prace, które wykonał dla nas Khaos Diktator powstały do innych

28

7g C nr 39 C 03/2015

celów, a zostaną ujawnione już wkrótce, niezależnie od tego, że trochę się pospieszył i opublikował swoje prace przedwcześnie (Mój błąd, zasugerowałem się opublikowanymi obrazami na profilu Horna – dop. Tymothy). Wracając do obrazów z „Hengen…”, doskonale ukazują zawartą na albumie tezę – ognie skazania i poświęcenia, zarówno w dosłownym, jak i metafizycznym znaczeniu, w tym świecie i po za nim, płonące na tej płaszczyźnie istnienia, jak i na następnej. „Askel lähempänä Saatanaa” to świetny album, miałem pewne obawy, że „Hengen…” może nie sprostać oczekiwaniom waszych fanów. Na szczęście były one bezpodstawne, bo to równie bardzo dobra niszcząca i wciągająca w mrok muzyka. W ogóle liczycie się z opiniami słuchaczy, czy macie je gdzieś? — Zawsze znajdą się tacy, którzy twierdzą, że zespół powinien robić to, co zawsze robił, pozostać przy tych samych metodach tworzenia i nigdy się nie zmieniać, choćby na jotę i w wielu przypadkach tak właśnie jest z Horna. Nigdy nie zbaczaliśmy ze ścieżki, po której kroczymy, tyko po to, aby zdobyć więcej fanów czy zyskać szerszą akceptację, lecz zawsze kroczymy pod prąd zgodnie z tym, co jest w naszych sercach i myślach.

Odnoszę wrażenie, że na „Aksel…” znalazło się więcej wolnych partii, przez co wydaje się bardziej smolisty w porównaniu do najnowszego albumu. „Hengen…” wydaje się bardziej bezpośredni, pierwotny i nieokrzesany. Taki był wasz zamiar od początku, czy charakter „Hengen…” ukształtował się dopiero podczas procesu tworzenia? — Tak po prostu się stało, jak to zawsze bywa z Horna bardziej zadecydował o tym przypadek niż z góry określony cel. Album stał się tym, czym miał się stać wedle własnego prawa, my tylko skrzesaliśmy iskrę do tej manifestacji. Na nowym krążku znajdują się również bardziej „klimatyczne” utwory, jak chociażby „Nekromantia” o wręcz apokaliptycznym klimacie, czy ciężki i walcowaty „Hurmos”. Te wolniejsze partie wymieszane są z resztą nienawistnej całości, podejrzewam, że umiejscowienie poszczególnych utworów nie jest przypadkowe? Jaka jest ich rola? Nie sądzisz, że „Nekromantia” byłaby świetnym zakończeniem albumu, jego zwieńczeniem? — Nic w utworach, jakie znalazły się na albumie nie jest dziełem przypadku. Także to, który z nich jest jego zwieńczeniem, w ten sposób uniknęliśmy tego stereotypowego zakończenia, jakim jest umieszczanie wolniejszego kawałka na końcu. To byłoby najbardziej oczywiste rozwiązanie, ale nie pasowałoby do naszej wizji, jaki rodzaj emocji powinien zostawiać nasz album w słuchaczu. Pozostając w temacie w/w utworów, niektórzy twierdzą, że są one słabe, ślamazarne i nie powinny znajdować się na płycie. Co ty na to? — Każdy ma prawo do własnej opinii, jak bardzo fałszywa by ona nie była. Jak to mówią, opinia jest jak dziura w dupie – każdy ma swoją.


Przy okazji ukazania się „Hengen…” aktywowali się internetowi wojownicy, którzy postawili śmiałą tezę, że właściwie Horna mogłaby dać sobie spokój, przestać grać i nie nagrywać nowych materiałów. Co masz im do powiedzenia? — Po raz kolejny mówię, ktokolwiek, kto ma swoje zdanie niekoniecznie ma prawo do jejgo wyrażania. Jedynymi, którzy mają prawo, aby zadecydować o zaprzestaniu działalności przez Horna są jej członkowie. Z osobistego doświadczenia wiem bardzo dobrze, że nigdy nie zaprzestanę tworzenia muzyki. To szaleństwo i opętanie, to coś, co nie może się skończyć… nie w tym życiu.

godne wspomnienia. Osobiście najbardziej wyczekuję trzeciego albumu Warloghe, gdy wreszcie się ukaże… Jesteście jednym z tych zespołów, który nie stroni od splitów. Powiedz mi, jaka jest idea tych wydawnictw? Zgadzacie się na współpracę z każdym, czy weryfikujecie w jakiś sposób zespoły, z którymi mielibyście dzielić split? Odmówiliście komukolwiek wspólnego wydawnictwa? — Otrzymujemy dziesiątki propozycji, których po prostu nie akceptujemy. Musi być coś, co łączy nas z zespołem, który wybieramy na wspólny split, obecnie nie zgadzamy się na takie wydawnictwa z zespołami, których nie poznaliśmy osobiście. Zbyt wiele oportunistycznych zespołów stara się zrobić bezcelowe splity, głównie po to, aby wypromować samych siebie. Nie każdy zasługuje na wsparcie z naszej strony. W Horna od samego początku jesteście wierni językowi fińskiemu. Czy to, że używacie ojczystego języka ma w pewnym sensie wymiar patriotyczny na zasadzie jesteśmy Finami, więc swoje poglądy wyrażamy w języku ojczystym? Z drugiej strony myślisz, że dla przeciętnego słuchacza ma znaczenie, w jakim języku odśpiewane są teksty, skoro on i tak ich nie czyta? Dla wielu black metal to po prostu fajna muzyka z diabłem w tle.

— Wracając do 1994 roku, kiedy ta decyzja został podjęta, nie było wtedy praktycznie żadnych blackmetalowych zespołów w Finlandii śpiewających po fińsku, więc to był świadomy wybór, zrobić coś całkowicie po swojemu. Dokonując tego wyboru z pewnością nie wyrządziliśmy żadnej krzywdy dla Horna, ani nie ustanowiliśmy żadnych granic, których przez niego nie moglibyśmy przekroczyć. Co najważniejsze, jest on cały czas zgodny z naszymi przekonaniami. Jestem ciekawy, jak udaje się wam dzielić obowiązki między wszystkie zespoły, w których się udzielacie? Pod tym względem wydajesz się być rekordzistą… — Każdy z zespołów i projektów ma swój czas i priorytet, nic nie dzieje się dokładnie w tym samym czasie, a ja nieustannie nad czymś pracuję… Po prostu nie ma czasu na to, abym mógł usiąść w domu i nic nie robić, najzwyczajniej w świecie nie mogę. Na koniec, powiedz, co to za akcja koncertowa z byciem nago na scenie, czyj to był pomysł i czemu miał służyć? — Symbolizm jest prosty – nagość w oczach Pana. Każdy, kto nie może tego zrozumieć, na pewno nie odnalazł jeszcze swojej wiary. Jeśli kiedykolwiek mu się to uda. C

Wiele zespołów wywodzących się ze sceny blackmetalowej na przestrzeni lat zmieniło swoje postrzeganie, jeśli chodzi o muzykę ekstremalną. Na szczęście Horna jest niereformowalna, wasze muzyczne oblicze cały czas jest nienawistne, szorstkie i diabelskie. Co myślicie na temat „ewolucji” black metalu w rejony bardziej nowoczesne, trendziarskie, hipsterkie i modne? — Dla każdego coś miłego. Horna zawsze była blackmetalowa i zawsze będzie i nie mówimy tu wyłącznie o muzyce, jako gatunku. To, co obecnie idzie nie tak, co jest błędem, to fałszywe przekonanie, że black metal mógłby być jedynie muzyką… Nie oznacza to, że Horna stoi w miejscu i gra dosłownie to samo, co za czasów demówek. Powiedz mi, jak ty, jako człowiek żyjący tym zespołem, widzisz rozwój Horna w ciągu tych ponad 20 lat istnienia? — Prawdę mówiąc w porównaniu do tego, co graliśmy na początku, a co gramy dzisiaj tych różnic nie ma zbyt wiele. To ciągle podobne melodie, atmosfera i muzyka, tak samo jak koncept liryczny, poświęcony ciemności i okultyzmowi. To jest black metal, nic innego. Horna to zespół satanistyczny? Według ciebie granie black metalu musi być jednoznaczne z bycie satanistą? Co np. z zespołami z nurtu pagan black metal, które z satanizmem nie mają nic wspólnego? — Zawsze był, zawsze będzie. Black metal bez satanistycznej wizji to zwykła muzyka i tak powinna być traktowana. W chwili, kiedy czujesz, ze black metal jest bezpieczny dla ciebie, oznacza to, że jesteś na niewłaściwej ścieżce. Patrząc na listę zespołów, w których udzielają się muzycy Horna króluje w nich black metal. Rozumiem, że black metal to jest właśnie ta muzyka, której kreacja sprawia wam największą satysfakcję, że jest to muzyka, która najtrafniej wyraża was samych? Muzyka to odbicie waszych mrocznych dusz, płomieni w waszych sercach, wasza duchowa podróż? — Black metal jest i zawsze był manifestacją wizji zgodnych z satanistyczną doktryną dusz zaangażowanych w jego tworzenie. A propos muzyki, która w duszy wam gra… nie ciągnie was do penetracji innych muzycznych płaszczyzn, innych od tych zionących okultyzmem, satanizmem i mrokiem? Może kręci was też muzyka bardziej lekka i przyjemniejsza, może nawet jakieś niemetalowe klimaty? — Pewnie, robiłem wiele rzeczy, które miały swoje miejsce i czas, niektóre były bardziej publiczne, inne mniej. Ich ranga wynika głównie z chęci tworzenia, kiedy takowe wizje się pojawiają. Powiedz mi, jaka jest fińska scena blackmetalowa, macie wiele świetnych zespołów i ciągle pojawiają się nowe. Wpadło ci w ucho ostatnio coś godnego polecenia, co nie jest znane szerszemu gronu słuchaczy, jakiś nowy zespół, który sprawił, że kolana ci się ugięły? — Nie ma zbyt wiele do powiedzenia, ale nowe albumy True Black Dawn, Phlegein i Sacrificium Carmen są

29

www.horna666.com C ¶ autor: Rafał „Tymothy” Maciorowski

Przez chaos i ciemność przebija się zimna melodyka, co w kilku momentach kojarzy mi się ze starymi fińskimi, ale też i norweskimi hordami. Jak bardzo ważny jest to element w muzyce Horna? Niektórzy twierdzą wręcz, że melodie w black metalu są dla cipek… — Cóż, wszystko zależy od samych melodii. Niektóre formy ciemności po prostu nie wymagają takiej formy ekspresji, podczas gdy pewien jej poziom był od zawsze obecny w muzyce Horna i tak pozostanie, ponieważ jest to dla nas bardzo ważne. W rzeczywistości „Hengen…” jest najmniej melodyjnym albumem w historii Horna, tak myślę.


www.fb.com/beuthen.official C ¶ autor: Mythrone

Takich zespołów, jak Beuthen mieliśmy już kilka w tym kraju, ale to było 20 lat temu. Obecnie nie umiem wywołać z pamięci choćby jednego, który obracałby się w tych samych rejonach death metalu, co bytomskie trio. Debiutancki materiał zespołu przypomniał mi stare, dobre czasy, kiedy płyty takie jak „Wildhoney”, „Lepaca Kliffoth” oraz „In the Flames of Black Art” łamały konwenanse i wzbudzały nie lada emocje w metalowym światku. Ponadto, biorąc pod uwagę fakt, że „Przewartościowanie” to pozycja dopieszczona pod każdym względem, że wspomnę tylko o produkcji z Czyściec Studio, nie wahałem się długo, by pośpieszyć z garścią pytań do sprawców tej małej sensacji, wałęsających się gdzieś między Kołobrzeską, Cichą i Miodową. ↔ Na krajową scenę weszliście z marszu, choć po cichu. Poza wąskim gronem zainteresowanych, nikt chyba nie spodziewał się pojawienia Beuthen, zespołu na wskroś niemodnego, a przy tym cholernie ciekawego. Skąd się wzięliście i właściwie, dlaczego? — Marek Krajcer: Cześć. Wyszliśmy znienacka, z ciemnej bramy, idąc przed siebie pustymi ulicami, w deszczową noc, nie rzucając się w oczy. Tak miało być, ale pamiętajmy, że nastanie dzień, ludzie zaczną wychodzić rano do pracy i nagle nas ujrzą, a nie będzie to miły widok. Pewnie wzbudzimy w nich pogardę. Pytasz, skąd się wzięliśmy? Z Bytomia… Dlaczego? By przelewać całe to piękno, które nas otacza na papier i, wsłuchując się w odgłosy miasta, zamieniać je w dźwięki muzyki. — Tomek Leszczyński: Pomysł narodził się już parę lat temu, jeszcze gdy każdy z nas grał w innych zespołach. Jak widać, co się odwlecze, to nie uciecze. To kolejne spełnienie naszej wizji artystycznej… potrzeby tworzenia. Punktem zwrotnym był koniec 2014 roku, kiedy to powstał nasz pierwszy utwór „Szarość, czerń i biel” i po tym postanowiliśmy tworzyć dalszą część materiału. Muzyka Beuthen to inspiracja miastem Bytom. Jest wizja, są pomysły, tak więc będziemy pracować nad drugim albumem, również z całą otoczką naszego miasta. Beuthen tworzą z całą pewnością ludzie świadomi swojej muzycznej drogi i pewni swych umiejętności. To po prostu słychać. Słychać też fascynacje starym Tiamat, starym Darzamat i w ogóle melodyjnym graniem sprzed 20 lat oraz szeroko pojętym postmetalem. Bardzo się mylę, tak upraszczając inspiracje, którymi się kierujecie? Swoją drogą udział Marossa z Offence i Exhalation w nieekstremalnym projekcie muzycznym mile mnie zdziwił. — M.K: Tiamat powiadasz? Mówię w tym miejscu tylko za siebie – Tiamat jest dla mnie ważnym zespołem. Od „Sumerian Cry” po „A Deeper Kind of Slumber”, kocham te płyty bezgranicznie. Chłopaki pewnie powiedzą podobnie. Fajnie, że słyszysz w naszej muzyce inspirację tym zespołem. Tych inspiracji jest znacznie więcej, szczególnie „zimną falą”, ale znacznie mniej ich zapewne słychać (śmiech). Darzamat raczej nikt u nas w zespole nie słucha i nie słuchał. Jasne, znamy wybiórczo ich twórczość, nie twierdzimy, że jest to zła muzyka, czy coś. Wiadomo, przez damskie wokalizy, które na płycie się gdzieniegdzie pojawiają, nasuwają się skojarzenia, ale nie przekłada się to, niestety, na inspirację tym zespołem. Więc pudło. Ale fajne jest to, że co człowiek, to inna opinia i inne skojarzenia muzyczne. Co do drugiej części pytania – miło słyszeć, że kogoś jeszcze zaskoczyłem… Słucham różnej muzyki, z wiekiem coraz więcej tego przychodzi, toteż z chęcią biorę udział w czymś zupełnie innym. — T.L: O inspiracjach nikt konkretnie nie mówił głośno. Jasne, gdzieś tam przy nagrywaniu na przykład chórów padła nazwa Bathory czy gdzieś tam jakaś wzmianka o Joy Division. Tiamat? Jasne, „Clouds” czy „Wildhoney” to ważne punkty naszych fascynacji muzycznych. Co do Marossa, to on wyszedł z inicjatywą Beuthen i, jak widać nie taki diabeł straszny jak go malują… Oprócz ekstremalnej strony, Marek, co ważne, nie jest zamknięty na

30

7g C nr 39 C 03/2015

inne gatunki, przez co możemy znaleźć wspólny język. Wasze debiutanckie mcd „Przewartościowanie” ukazało się dopiero co, nakładem jeszcze młodej wytwórni Infernum Media. Muszę przyznać, że pięknie to wszystko przygotowane i wydane. Jesteście usatysfakcjonowani tym, co robi dla was Justyna? — M.K: Jasne, że jesteśmy usatysfakcjonowani. Obdarzyła nas bardzo dużym kredytem zaufania. W końcu nic wcześniej z Beuthen nie wydaliśmy, nie graliśmy koncertów, więc jest to bardzo młoda kapela. Mimo to Justyna spełniła nasze warunki, czyli wydanie materiału w postaci dopieszczonego digipacka. Widać, że odwzajemniamy te uczucia, bo Justyna wypuściła niedawno koszulki Beuthen. Sama współpraca przebiega bez zarzutu. — T.L: To dopiero początek naszej współpracy, tak więc miejmy nadzieję, że dalej będzie się układać po naszej myśli. Nie sposób nie pochylić się nad konceptem, w jaki ubraliście ten zespół. Ja rozumiem, że miasto się dosłownie zapada, że klątwa papieska sprzed wieków wciąż obowiązuje, że ulicami Bytomia błąkają się wielkie persony polskiej sceny metalowej, że wspomnę o wielce sympatycznych Romanie Kostrzewskim i Grześku Pinieckim, ale w tym wszystkim i tak zaskoczył mnie pomysł łączenia tematyki „regionalnej” z metalem. Z jednej strony śląska tożsamość w metalu nikogo już nie powinna dziwić, a z drugiej, wy, podkreślacie to w zupełnie inny, bardziej socjologiczny sposób niż na przykład chłopcy z obozu Let the World Burn. Blokersi z Krakowa mają Odrazę, a Hanysy mają Beuthen. Tak to ma być? — M.K: Kochamy Bytom, tutaj się urodziliśmy, tutaj dorastaliśmy i tutaj przeżywaliśmy swoje pierwsze doświadczenia życiowe na wielu frontach. Mam ogromną ilość wspomnień dotyczących tego miasta, ulic, bram czy innych miejsc związanych z Bytomiem. I obojętnie czy są to dobre wspomnienia, czy złe, ale dotyczą nas, a także prób wyobrażenia sobie, jak kiedyś było w tym mieście z punktu historycznego i autentycznych wydarzeń z przeszłości. Akurat ja jestem autorem tekstów, więc dotyczą moich przemyśleń, ale chłopaki z zespołu doskonale je znają i się z nimi utożsamiają. Jeśli zaś chodzi o samą muzykę, no cóż, tak nam w duszy gra, więc stąd taki, a nie inny sposób wyrażania się. A właśnie, muszę pochwalić Beuthen za polskojęzyczne teksty. Są napisane lekko i z polotem, choć może

chwilami w zbyt oczywisty, szkolny nieco sposób. Trudno było się zmierzyć z materią rodzimego języka? Wszak nasz wspólny, dobry kolega wyśpiewał nie bez racji, że „po angielsku wszystko brzmi o całe piekło lepiej”. — M.K: Nie zgodzę się z tym określeniem. Jest sporo takich przykładów, pierwszy z brzegu Kat „666” brzmi o piekło lepiej po polsku niż anglojęzyczna wersja „Metal and Hell”. „Możesz hordę nazwać Kluski, nikt się nie doczepi. Dowolny debilizm przejdzie w języku Szekspira” – jak to śpiewał nasz wspólny, dobry kolega (śmiech). A tak pół żartem, pół serio, to faktycznie jest tak jak śpiewa Tymek. Pisząc po polsku musisz ważyć słowa i jest trochę trudniej, trzeba uważać, żeby z tego wszystkiego nie wyszedł jakiś bełkot. Lubię pisać teksty po polsku, więc dla mnie to nie jest problem pisać w naszym języku. Masz rację, że chwilami teksty są zbyt oczywiste. Są miejsca, w których słuchacz zinterpretuje teksty po swojemu, zastanawiając się przy tym, ale są i miejsca, gdzie tekst ma walić prosto po oczach… czy między oczy. Kiedy jeden z moich niezwiązanych z metalem znajomych, rodowity Ślązak zresztą, usłyszał w kontekście Beuthen, że operujecie dla zupełnie współczesnych celów niemieckimi nazwami śląskich miejscowości, nie krył oburzenia. Uogólniając ten przykład, nie boicie się, że zaczną się jakieś socjopolityczne wycieczki w waszą stronę i na przykład prezydent Bartyla nie zaprosi was z koncertem na Dni Bytomia? — M.K: Może od tyłu tym razem. Beuthen gra tak niekomercyjną i niszową muzykę, dość niezrozumiałą dla przeciętnego zjadacza chleba, że nam nie grożą Dni Bytomia. Ale zapewne i tak zapytałeś o to dla beki (śmiech). Jak zapewne wiesz, istnieje firma znana w całej Polsce i pewnie nie tylko, która szyje garnitury i nazywa się Bytom – głupotą byłoby powielać nazwę. Nie jesteśmy germanofilami, więc niech twój kolega się o to nie boi, a jeśli kogoś w ten sposób obrażamy, co jest dla nas niezrozumiałe i dość dziwne, to tłumaczyć mu się nie będziemy. Jesteśmy Ślązakami, ale najpierw Polakami, i jesteśmy z tego dumni. Od zawsze mówiło się u nas potocznie, że „jedzie się na Beuthen”. Tak się przyjęło i jeszcze raz powtarzam – nie ma to związku z jakimś germanofilstwem. Sama nazwa brzmi po niemiecku „twardo”, czyta się „Bojten”, więc pasuje jak ulał. Czego mogę oczekiwać po Beuthen w przyszłości? Jakie macie plany na dalszą egzystencję? Może następnym krokiem będzie materiał w gwarze śląskiej? — M.K: Jak mówiłem, najpierw czujemy się Polakami, potem Ślązakami. Szanujemy naszą gwarę, ale nie pasuje ona do muzyki i tekstów Beuthen… Poza tym sądzę, że jest to pójście na łatwiznę, by zwiększyć sobie audytorium. I ty i ja znamy już taki jeden przypadek ze Śląska, na szczęście nie ma żadnych podobieństw zarówno na płaszczyźnie muzycznej, jak i tekstowej z tą komedią. Dalsze plany? Pewnie nowy materiał, a gdzie i kiedy to się jeszcze okaże. Nie lubimy planować. Dziękuję za ten jakże sympatyczny wywiad. Wpadaj na Beuthen. C



Jeszcze na dobre nie przewałkowałem wzdłuż i wszerz najnowszego album Isvind, by jak odgryzał się Goblin, odkryć wszystkie progresywne odwilże w skostniałej blackmetalowej materii Norwegów, a ci już cztery miesiące po premierze zaszyli się w studiu w celu nagrywania kolejnej płyty, miejmy nadzieję, że równie udanej, co „Gud”. I pomyśleć, że Isvind był kiedyś w jednej wytwórni z Behemoth. Polacy wspięli się na wyżyny, pierwszy wydawca Isvind również kompletnie zmienił swoją drogę życiową, a autorzy „Gud” wciąż pozostają niezmienni, chociaż coś tam nowego tchnęli w swój zatwardziały świat. ↔

Pozdrowienia z Polski, i od razu na wstępie gratulacje z okazji nagrania naprawdę świetnego albumu. Podczas gdy większość blackmetalowej sceny zatraciła się w religijnym, okultystycznym i hispterskim oceanie, wracacie do najgłębszych korzeni epickiego, nostalgicznego i zimnego black metalu z tchnieniem rodem z początku lat 90-tych. I to jest zajebiste! — Wielkie dzięki! Wydaje się, że mimo wszystko nie potrafimy do końca wytrząsnąć z naszych zwłok tych cholernych lat 90-tych. Próbowaliśmy stworzyć ten album jako całkiem inny od tego, co wcześniej nagraliśmy, ale Isvind trzyma się twardo Isvind, niczym gówno koca. Nie bez kozery Arak Draconiiz powiedział w jednym z wywiadów (2013), że: „obaj utknęliście w latach 90-tych, jeżeli chodzi o black metal. Właśnie tam, gdzie powstał Isvind i będzie nadal przebywał”. Czy naprawdę aż tak zatwardziale nie chcecie się rozwinąć, by w muzycznym świecie Isvind oddać trochę miejsca „progresowi”? — To prawda, że utknęliśmy w tamtej erze black metalu. Nadal zostało coś tam pozostawione, coś, co zostało za nami i musimy to zbadać. Jednak w pewnym stopniu, muszę się w tym miejscu nie zgodzić, ponieważ na „Gud” zrobiliśmy pewne kroki, dzięki którym wyszliśmy nieco ze strefy naszego komfortu. Wiesz, specjalnie zarzuciłem wędkę, ponieważ na „Gud” wpuściliście trochę świeżego powietrza w pozornie skostniałe ramy Isvind. Mam na myśli duet wokalistek w otwierającym „Flommen” czy też „Dåren”, „Hyrden” oraz partie trąbki. Co skłoniło was do wyjścia z zamkniętej jaskini? — „Flommen” został napisany, żeby miał cechy hymnu lub był czymś w rodzaju „Alleluja!”, czymś szczególnym. Te utwory zostały skomponowane według ścisłych, muzycznych zasad, którym byłem wierny, dlatego też pojawiają się w nich bluźniercze „spłaszczenia”, które doprowadzają do samego końca, by te zasady zostały złamane. Nigdy nie było opcji dla nas, by na tym nagraniu użyć klawiszy, dlatego mieliśmy szczęście, że na ten album udało się nam dorwać kilku utalentowanych muzyków. Partie trąbki w żaden sposób nie pokazują pełni możliwości trębacza, ale najważniejsze, że jest to prawdziwy instrument, ponieważ chcemy być prawdziwi. Uważam również, że jak poznasz ten album naprawdę dobrze, wgryziesz się porządnie w niego, to odkryjesz wiele innych małych rarytasów, które w zamierzony sposób w niego włożyliśmy. Ale to nie jedyna zmiana, bowiem Isvind wreszcie oficjalnie przekształcił się w 4-osobowy zespół. Czuliście się zmęczeni jako duet? — Z dwójką dodatkowych muzyków pracujemy już od 2003 roku, więc to był tylko mały krok, by wziąć ich na pokład jako członków w pełnym wymiarze godzin z mniej więcej taką samą możliwością muzycznego wypowiedzenia się. Oni byli wielkim atutem w tworzeniu najnowszego albumu, nawet jeśli muzyka jest w większości nadal mojego i Araka autorstwa. W pracy z większą ilością członków wspaniałe jest to, że możemy pisać i testować pomysły na bieżąco, bez konieczności rejestrowania wszystkiego. Jednak Slääbrääch nie wziął udziału w nagraniach, bo, jak wszyscy dobrze wiemy, przypadki chodzą po ludziach. Złamał rękę, więc w nagraniach perkusji pomógł wam AntiChristian z Tsjuder. Czy to znacznie opóźniło proces komponowania i nagrywania „Gud”? — Akurat to wydarzenie w ogóle nie opóźniło tego albumu. Kiedy zdarzył się wypadek, musieliśmy działaś szybko – jeden z naszych poprzednich sesyjnych perkusistów wyjechał do innego kraju, i tylko Balam oraz AntiChristian byli dwoma bęniarzami dostępnymi w godzinach, którymi dysponowaliśmy. Album został ukończony akurat w momencie, gdy Slääbrääch złamał rękę, a wszystko było już zarejestrowana w pre-produkcji, więc potrzebowaliśmy perkusisty, które przyjdzie i jedynie skopiuje partie bębnów. Podobnież mr Balam (Troll, Endezzma) chciał wam bardzo pomóc, jednak ostatecznie wiadomo już komu przypadło zastępstwo za garami… — Nie była to kwestia jedynie czasu, ale i stylu. Sposoby grania Slääbräächa i Balama są nieco odmienne, a stylistyka gry AntiChristiana jest nieco bliższa. Z tego względu, że akurat byliśmy w studiu pod presją czasu, więc AntiChristian był naturalnym wyborem, bo podejście do materiału Slää wypracował bardzo szybko.

32

7g C nr 39 C 03/2015


Tak jak informowaliście w sprawie Slääbräächa – statystyki pozostają niezmienne i większość wypadków ma miejsce w domach. Co za gówniana sytuacja zdarzyła się w domu Slääbräächa? — Nie jestem pewien, co tam dokładnie się stało. Prawdopodobnie coś związane z masturbacją (śmiech). (śmiech) Kiedy weszliście do studia, mieliście gotowych mniej więcej 11 utworów, 9 w pełni skończonych i 2 w procesie komponowania. Co planujecie zrobić z tymi dwoma „zagubionymi” numerami? Może jakiś split ep? — Myślę, że nie pojawią się gdziekolwiek. Jesteśmy już na etapie pisania nowego materiału, więc nie ma sensu patrzeć wstecz, przynajmniej teraz. Jest kilka pomysłów, które mogą doprowadzić do czegoś konkretnego, ale na razie nic nie wiem. Mamy je nagrane, więc możemy się nad nimi pochylić, gdy będziemy zbliżać się do kolejnego materiału, oczywiście, jeżeli będziemy czegoś potrzebować. Tytuł najnowszej płyty to nic innego, jak „bóg”. O jakim bogu mowa w kontekście tego materiału? — To bóg ze Starego Testamentu. A co w ogóle myślisz o Starym Testamencie? Wiem, że podczas pracy nad najnowszym materiałem, odkryłeś, że w tych przekazach drzemie wiele ponurych i mrocznych rzeczy. — Jest to bardzo dziwna książka. Jest tam tak wiele sprzeczności, że aż nieprawdopodobne, jak mogło to wszystko być zaakceptowane jako prawda. Stary Testament jest pełen morderstw i okrutnych kar. Wystarczająco, by wypełnić wiele tekstów o podobnym kontekście. Czy mógłbyś jednak dać o wiele głębszy wgląd w liryki na „Gud”? — Co tu więcej gadać? Większość z nich opiera się na historiach zawartych w Starym Testamencie. Myślę, że magia niektórych z nich znika, gdy spróbujesz je logicznie wyjaśnić. Teksty na „Gud” zostały spisane w sposób zamierzony i z głębszym spojrzeniem na to, co stare księgi próbowały sformułować. Zdjęcie na okładce przedstawia miejsce z najwyższej góry w Norwegii – Galdhøpiggen, gdzie wraz z Arakiem omawialiście koncept albumu. Immortal się kłania (śmiech). — Tak, widzieliśmy Immortal, tam w górze. Pewnie nagrywali nowe video (śmiech). To naprawdę dziwne i niepokojące miejsce. Spacerowaliśmy podczas zamieci, która ucichła dopiero, gdy osiągnęliśmy szczyt. Jak to zwykle bywa, droga w dół była o wiele cięższa niż

wspinanie się pod górę. Prawdopodobnie właśnie taka będzie nasza kariera. A propos waszej kariery, to podczas tej wspinaczki mieliście bardzo długą przerwę między „Dark Waters Stir” a „Intet Lever”, ponieważ zatrzymała was proza życia: ukończenie szkoły, zdobycie pracy, wychowanie dzieciaków, rozwód, przeprowadzka do Australii. Dużo by wymieniać. Teraz wygląda na to, że jesteście w stanie całkowicie skupić się na Isvind. — Tak, dla mnie w obecnych dniach Isvind jest projektem całodobowym, przez siedem dni w tygodniu. Spotykamy się regularnie, mamy próby, wypracowujemy pewne pomysły, więc zardzewiałe koła nadal są w ciągłym ruchu. Myślę, że to nadaje sens, nam obu… znaczy się – nam czterem, do dalszej pracy, więc teraz tylko pozostaje nam maszerować. Posiadamy własne studio, w którym pracujemy, a każdy z nas ma w domu sprzęt do nagrywania, więc muzycznie możemy pracować efektywniej. Pamiętasz jeszcze wszystkie okoliczności towarzyszące nagrywaniu i wydaniu „Dark Waters Stir”? Behemoth i wy byliście w tych szalonych czasach kumplami z jednej wytwórni. — Pamiętam, że Arak spóźniał się codziennie do studia. Pamiętam również, że bębny pożyczyliśmy od AntiChristiana oraz że wszystko rejestrowaliśmy przez mały amplituner Peavy. Arak ma go do dziś. Aha.. i jednego dnia mieliśmy pizzę. To prawda! Behemoth przyszedł i ukradł nasz grom swoimi dobrymi riffami i wysoką jakością grania. Słyszałem, że Olde Johnny Carston z Solisitium Records z kolesia, który miał wytwórnię, kultową w pewnych kręgach, stał się bankierem, a później politykiem. Macie w ogólne z nim jeszcze jakiś kontakt? — Nie rozmawiałem z tym człowiekiem od wielu lat. Nie jestem nawet pewien, o czym mielibyśmy gadać. Może chłopaki z Behemoth wiedzą, co się z nim obecnie dzieje. Zaraz po wydaniu „Dark Water Stir” byłeś bardzo zainteresowany, jak industrialne patenty będą miały wpływ na drogę, którą podąży black metal. Jakie inne podejście do tworzenia black metalu zaprząta obecnie twoje myśli? — Zawsze byłem typem muzyka spod znaku perkusji, gitar, basu i wokalu. Oczywiście, wiesz, że to kłamstwo, od kiedy użyliśmy trąbki oraz skrzypiec czy fletów na poprzednich materiałach… Nawet syntezatora. Chciałbym usłyszeć album w pełni nagrany na żywca, bez żadnych dogrywek czy czegokolwiek. Może zrobimy to następnym razem. Zaraz po wydaniu „Intet Lever” jako 5 albumów wszech czasów, których słuchasz na okrągło, wymieniłeś: Megadeth „Rust In Peace”, Death „Individual Thought Patterns”, DarkThrone „A Blaze In the Northern Sky”, Ozzy Osbourne „The Ultimate Sin”,

Cornelis Wreesvijk „Poem, Ballader och lite skämt”, zaś Arak jarał się wówczas: DarkThrone „Under a Funeral Moon”, Metallica „Master of Puppets”, Sepultura „Morbid Visions”, Jethro Tull „Aqualung”, Destruction „Infernal Overkill”. Czy od tamtego czasu zmieniło się coś w tym temacie, jakieś roszady na liście? — Cóż, wszystkie te albumy są naznaczone istotną zmianą dla mojego dobra. Jest o wiele więcej innych albumów, które maltretuję jeszcze mocniej i dogłębniej, ale te wciąż wyróżniają się tym, że są przełomowe. Kiedyś powiedziałeś, że żaden zespół nie posłużył Isvind za inspirację. Naprawdę? Żaden zespół z kanonu skandynawskiego black metalu ze starych czasów nie miał żadnego wpływu na Isvind? — Byłoby nie na miejscu, mówiąc, że żaden zespół nie był dla nas inspiracją, nawet, jeżeli nie jestem w stanie nawet pomyśleć o jakimś konkretnym zespole lub utworze, który miałby w czymś nas zainspirować. To, co inspiruje mnie do pisania, jest bardziej poczuciem „czegoś”, a to może mieć źródło we wszystkim – od usłyszenia jakiegoś specjalnego głosu, po zagubienie się podczas leśnej wędrówki lub odnalezienie dziwnych myśli we własnym umyśle. Myślę, że zagrożeniem dla mojego dobra jest moment, gdy zaczynam inspirować się innymi zespołami, próbując skopiować pewne patenty, bo to w ostateczności brzmi słabo. Mamy zaledwie kilka riffów i zmian, które są przemyślane jako przywitanie się z pewnymi kapelami, przynajmniej tak myślę. Mimo, że istniejecie od 1992 roku, to nadal mocno siedzicie w podziemiu, i, z tego, co widzę, dosyć rzadko gracie koncerty. Czy stoi za tym jakiś szczególny powód, a może Isvind po prostu nie jest atrakcyjny dla mas? — Chcielibyśmy grać o wiele więcej koncertów, ale uważam, że nie zagraliśmy wystarczająco dużo sztuk i nie odwiedziliśmy zbyt wielu festiwali, by udowodnić samemu sobie, że na żywo prezentujemy się porządnie. Istnieją setki organizatorów koncertowych, z których można wybierać, a oni z kapel, ale dobrze obaj wiemy, że te firmy mają tendencję rezerwowania zespołów, które przyciągną tłumy. Podobnież byliście kompletnie pijani, gdy podpisywaliście papiery z Folter Records? Podejrzewam, że nie żałujesz tego, iż w tak ważnym momencie byłeś nawalony jak stodoła? (śmiech) — Nie żałuję niczego, nigdy. Myślę, że my, jak i Folter mamy wspólne cele, więc jest nam naprawdę dobrze w pozostaniu w tej wytwórni. W każdym bądź razie, dla Folter byłoby trudno podpisać z nami papiery, gdybyśmy byli trzeźwi, bo to nie do pomyślenia… I tym optymistycznym akcentem zakończymy ten wywiad. Jeżeli masz jeszcze do dodania jakieś słowa, przekleństwa, bluźnierstwa, wal śmiało, bez krępacji. — Więcej kiełbasy i flaków podczas naszej kolejnej wizyty w Polsce. C

www.fb.com/Isvindband C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

A jak obecnie czuje się Slääbrääch, jak jego rekonwalescencja i powrót do zdrowia? — Jego powrót do zdrowia jest powolny, ale stały. Slää znów gra na perkusji, jednak nadal ma problemy z poruszaniem lewym ramieniem wokół, więc potrwa to nieco dłużej zanim ponownie wróci do Isvind.


Nowe wydawnictwo Blaze of Perdition po prostu zawładnęło mną totalnie. Jedna z ważniejszy kapel w blackmetalowym uniwersum gruntuje swoją pozycję za sprawą „Near Death Revelations”. Minęły dwa lata od tragicznego wypadku, w którym zginął basista Ikaroz, a wokalista Sonneillon i perkusista Vizun doznali ciężkich obrażeń. Blaze of Perdition pokazują, że nie należy spisywać ich na straty, bo piekielny ogień płonie w nich z jeszcze większą siłą. Trochę drwiąco, trochę ponuro, na pewno rzeczowo na pytania odpowiadał Sonneillon. Warto wspomnieć, że Blaze of Perdition powrócili z koncertową tarczą w ramach promocji „Near Death Revelations”. ↔

34

7g C nr 39 C 03/2015

Witam Sonneillon, trochę czasu minęło odkąd gościliście na łamach „7 Gates” tym nie mniej cieszę się, że wracacie w tak potężnym stylu z „Near Death Revelations”. — Dzięki. Ostatni czas był ciężki dla bop, co zaowocowało bardzo dojrzałą i przemyślaną, moim zdaniem, płytą. Jak duży wpływ na całokształt ostatniego wydawnictwa miały tragiczne wydarzenia, których ostatnio doświadczyliście? Czy materiał powstawał jeszcze przed wypadkiem czy jest on „wynikiem” tego doświadczenia? — Muzyka była niemal w całości gotowa jeszcze przed wypadkiem, teksty już po fakcie. Po waszych ostatnich splitach spodziewałem się czegoś… innego niż to, co usłyszałem na „ndr”, ale


„To nie jest koniec, to nie czas ukojenia…” – silny manifest już w pierwszym kawałku. Co chciałeś powiedzieć przez ten utwór? Czy to krzyk do samego siebie czy też do ludzi, że nie macie zamiaru rezygnować? Myślałeś, żeby po wypadku zakończyć działalność muzyczną? — Te linijki mówią same za siebie. Tak jak powiedziałeś, to deklaracja dająca jasno do zrozumienia, że wracamy odrodzeni i w pełni sił twórczych. Skierowany jest on jednak bardziej do nas samych niż do słuchaczy – taki zastrzyk morale na nowy początek. Teksty są wyjątkowo osobiste i nie ma w nich miejsca na przekazywanie nauk; są naszym rozliczeniem z samym sobą i niczym więcej. W utworze „When Mirrors Shatter” dostrzegam pewne zwątpienie w sens poszukiwań czegoś poza ziemskim bytem, czy może się mylę? Uważasz, że śmierć jest definitywnym końcem? — „When Mirrors Shatter” opowiada o czymś zupełnie innym, szukaj dalej. Natomiast na temat śmierci nie możemy nic „uważać”. Możemy najwyżej gdybać i interpretować dostępne przesłanki, opierając się na tym, co oferują przeróżne dziedziny nauki i religie, które nam odpowiadają. A i tak najprawdopodobniej wszyscy się mylimy. Muzycznie „ndr” jest bardziej zbliżone do nowego Behemoth, aniżeli do black metalu, jaki prezentowaliście na poprzednich wydawnictwach. Nawet twój wokal zrobił się jakiś bardziej… nie chcę tu używać tego określenia, ale bardzo dobrze to obrazuje, „nergalowy”. Czyżby nowe wydawnictwo z Pomorza miało taki wpływ na was? — Zawsze bardzo inspirowała nas twórczość Behemoth. Nawet zdjęcia do „Towards…” ukradliśmy z wydanego 5 lat później „The Satanist”. (A mów sobie, co chcesz. Ja tam słyszę wiele podobieństw (śmiech) – dop. Berith) Okładka do nowego wydawnictwa jest dość wymowna, ale ciekawi mnie odwrócony symbol Czarnego Płomienia/alchemiczny symbol siarki. Co ma symbolizować ten zabieg? Może skusisz się o zinterpretowanie tego dzieła? Coś mi się przypomina, że były chyba jakieś problemy z publikacją tej okładki czy coś? — Problem był z pierwotną okładką, narysowaną przez A. Masianisa. Okazała się – delikatnie mówiąc – za bardzo zainspirowana pracą innego artysty, więc nie mieliśmy wyjścia i należało zrobić nową – z szacunku do cudzej twórczości i samych siebie. Odwrócenie sulfura to zabieg dokonany przez autora, bez naszej bezpośredniej sugestii, ale doskonale podkreślający przewijającą się przez cały album koncepcję zwątpienia i upadku człowieka, zarówno na ciele jak i na duszy. Mentalporn dostał od nas tylko teksty i zinterpretował je doskonale – nie musiałem mu praktycznie niczego sugerować. Był w końcu częścią wiadomych wydarzeń i na pewno odcisnęły na nim jakieś piętno. Wróćmy na chwilę do feralnego dnia wypadku. Co tak naprawdę tam się wydarzyło? Kto zawinił? Wiesz, ostatnio czytałem biografię Cliffa Burtona i cholera nie mogłem o was nie pomyśleć, kiedy doszedłem do momentu wypadku Metalliki w Szwecji i śmierci Cliffa. Z tego, co wiem, oni od zawsze podejrzewali brawurę/nieodpowiedzialność kierowcy za tamte wydarzenia. — Tutaj było podobnie. To chyba obok alkoholu najczęstsza przyczyna jakichkolwiek wypadków na drodze. Pozwól jednak, że nie będę wykorzystywał wywiadów do urządzania telenoweli. Stało się i życie toczy się dalej. Niestety, nie dla wszystkich, ale na to nie mamy wpływu – ran lepiej nie rozdrapywać, a już na pewno nie publicznie.

Pamiętam ten koncert w Krakowie, po którym jechaliście do Austrii i… to był cholernie dobry show, nigdy bym nie przypuszczał, że to będzie ostatni koncert Wojtka. Czy macie już zastępstwo dla niego, o ile można mówić, o zastąpieniu takiego muzyka? — Ja go nie pamiętam, ale podobno było bardzo dobrze, zakładając, że wszyscy wkoło mnie nie oszukują. Zastępca już jest i chłopaki sukcesywnie pracują z nim nad materiałem. Traumatyczne przeżycia często skłaniają ludzi do weryfikacji swoich postaw życiowych, wiesz jedni popadają w apatię i już tylko czekają na śmierć, inni odnajdują boga, a jeszcze inni stają się ateistami. Jak to jest z wami? Z tego, co widzę satanistyczne symbole nadal pojawiają się na waszej okładce, czy zdjęciach. Jesteście tymi, którzy prosząc diabła do tańca przygotowali się na taniec z nim do śmierci? — Myślę, że treść płyty mówi sama za siebie i nie muszę tutaj nic dodawać. Jak to śpiewał znany i lubiany zespół weselny: „Z raz obranej drogi nie zawracaj w tył…”. Czy zastanawiałeś się kiedyś nad kwestią „ściągnięcia” na samych siebie tych wydarzeń? Nie zrozum mnie źle, chodzi mi o fakt przyzywania śmierci, oddawania jej czci. Wiesz, trzeba uważać na to, kogo się przyzywa z otchłani, bo nie wiadomo, kto usłucha. — Kto wie, wszystko, co robimy ciągnie za sobą jakieś konsekwencje. Ostrożny byłbym jednak ze skręcaniem w kierunku systemu zbrodni i kary; wszechświat nie jest czarno-biały, a to, co dla uproszczenia i usystematyzowania rzeczywistości nazywamy moralnością/dobrem i złem/karmą i tak wykracza poza granice naszego rozumowania. Wróćmy do nowej płyty. Jaki odzew do was dotarł? Chyba na brak pochlebnych opinii nie macie co narzekać? — Tak, opinie są głównie pozytywne. Zamiast się jednak nadymać, wolimy pracować dalej. Powiem szczerze, że byłem mocno zaskoczony wieściami o planowanych przez was koncertach. Z tego, co widzę, to duże sztuki się szykują. Macie jakiś specjalny plan na koncerty? Jak będzie wyglądał taki koncert, ostatnio, jak was widziałem, to byłeś jak opętany na scenie. — Na koncertach za mikrofonem stanie zastępca; stan zdrowia, niestety, nie pozwala mi na wyjazdy. Mnie będzie można póki co zobaczyć jedynie na lubelskim występie podczas nadchodzącej jesienno-zimowej trasy z inną bardzo dobrą kapelą z naszego podwórka. Wraz z nowym albumem przeszliście do Agonia Records. Jak widzę Filip ostro zabrał się do pracy z bop. Jak oceniacie tę współpracę? Pytam, bo słyszałem już rozmaite opinie na temat tego labelu. Planujecie dłuższą współpracę? — Nie mamy większych powodów do płaczu. Jakieś drobne zgrzyty i niuanse pojawiają się zawsze i wszędzie, ale póki co wszystko gra. Można chyba powiedzieć, że Blaze słynie z rozmaitych splitów. Pamiętam jak pierwszy raz puściłem „418 – ATh IAV” i cholernie spodobała mi się kapela Devathorn. Moim zdaniem to znakomita forma do szerzenia dobrej muzyki na świecie, choć nie za wiele kapel z tzw. mainstreamu się na to decyduje. Planujecie coś w przyszłości? — Na obecną chwilę nie, ale na pewno nie wykluczamy żadnych „łączonych” wydawnictw w przyszłości, mamy nagrany jeden utwór, który nie wszedł na „ndr”. Sesja do nowej płyty dalece odbiega od waszych poprzednich. Zrezygnowaliście z corpse paintów na rzecz ciemnych okularów, no i gdzie się podziała ta cała krew? A tak na poważnie, to kto stanowi trzon Blaze of Perdition w chwili obecnej? — Nic się w tej materii nie zmieniło. Sesję zrobiliśmy tylko we dwóch z powodu naglących terminów i braku czasu u pozostałych członków zespołu. Proza życia. Na „ndr” moją uwagę przykuła niesamowita perku-

sja. Vizun jest chyba jednym z najlepszych garowych w podziemiu, choć depcze mu po piętach Darkside z Mgły (śmiech). Zauważyłem pewną tendencję wśród kapel, otóż nader często to właśnie perkusista i gitarzysta/wokalista tworzą stały skład zespołu, a wokół nich krążą ci tak zwani sesyjni. Myślisz, że wynika to z deficytu dobrych metalowych garowych i jak się już jakiegoś dorwie, to trzyma się go w łańcuchach (śmiech)? — W takiej muzyce, jaką gramy, dobry perkusista z wyobraźnią to absolutny mus, Ameryki tutaj nie odkryję. Rzemieślników, co prawda, nie brakuje, ale nie samym rzemiosłem tworzy się sztukę i to właśnie tych, którzy poza techniką posiadają jakąś „boską iskrę”, niestety, brakuje. Na koncertach zawsze pojawiało się więcej partii wokalnych, aniżeli tylko twoje, najpierw dwa wokale, potem byłeś wspierany przez Wojtka. Jak planujecie rozwiązać tę sytuację na koncertach? Może do bop powróci Ashgan? Nie ukrywam, że taki duet wokalny czynił z was naprawdę niepowtarzalne zjawisko. Nadal utrzymujecie kontakt? — Jak już wcześniej wspomniałem, póki co wokalami na żywo zajmie się wokalista sesyjny, być może z drobną pomocą Mścisława, jeśli ten wykaże inicjatywę i chęci. Kontakt z Ashganem jak najbardziej mamy, ale obecnie nie przewidujemy żadnych powrotów. Na Netherlands Deathfest zagracie z takimi tuzami, jak Blasphemy czy Ofermod. Może warto zarejestrować takie wydarzenie i pomyśleć o jakimś live albumie albo dvd? Macie jakieś plany w tym kierunku? — Jeżeli kiedykolwiek zdecydujemy się zarejestrować jakiś koncert na potrzeby wydawnictwa, to na pewno nie będzie to żaden festiwalowy występ z krótkim setem między dziesiątkami innych zespołów, bo nie jesteśmy tak dużą nazwą, żeby sobie na takie rarytasy pozwolić. No i nie przesadzajmy z tymi tuzami, Ofermod nie potrafią sprawnie odegrać na żywo własnych utworów. No, chyba, że coś się w tym temacie zmieniło i przez tych parę lat się nieco podszkolili. To, co wyczyniali jakiś czas temu to była zwyczajna amatorka. Z tego, co widzę twój projekt Oremus został zawieszony. Planujesz jeszcze powrócić do tego zespołu, czy bop jest aż tak absorbujące, że nie ma już czasu na nic innego? — Coś tam planujemy, jakieś teksty zacząłem powoli skrobać, ale sam nie wiem, czy i kiedy powstanie z tego coś konkretnego. bop to na pewno priorytet, reszta musi poczekać na swój moment. Czy oczyściłeś się pisząc „ndr”? Chodzi mi o to, czy dokonał się już całkowity katharsis dla bop i ciebie osobiście wraz z tą płytą? Czy w ogóle jesteś w stanie pozostawić te wszystkie wydarzenia za sobą? — Do pewnego stopnia na pewno, zrzuciłem z duszy sporą część ciężaru. Prawda jest jednak taka, że im bardziej zagłębiasz się w samym sobie, tym więcej odnajdujesz i tak warstwa po warstwie, odkrywasz coraz to nowe pokłady brudu, a co za tym idzie – inspiracji, także ostrożnie obchodziłbym się ze stwierdzeniem, że całkowicie się oczyściłem, bo umysł to studnia bez dna. Jakie plany na najbliższą przyszłość? Czy oprócz Blazów będziesz rozwijał swój talent graficzny? Kiedy będziemy mogli popodziwiać jakąś twoją wystawę? — Jestem tylko grafikiem/designerem, a nie żadnym samozwańczym artystą z ego jak balonik, także żadnych wystaw nie przewiduję. A jak wygląda kwestia twojego całkowitego wyzdrowienia, czy w ogóle będzie ono możliwe? — Wyzdrowienie raczej nie wchodzi w grę, przynajmniej nie widzę ku temu żadnych przesłanek. W imieniu całego „7 Gates” oraz pewnej dąbrowskiej kapeli życzę powrotu do zdrowia i siania Chaosu z Blaze of Perdition po całym świecie. Hell Satan i do zobaczenia na koncertach! Ostatnie słowa należą do ciebie. — Dzięki za wywiad. C

35

www.fb.com/blazeofperdition C ¶ autor: Berith

to pokazuje tylko, że Blaze jest nieobliczalny. Jakby trochę łagodniejsze brzmienie, ale jednocześnie potężne. Czy uważasz, że ta płyta wyznaczy wam nowy kierunek, czy będziecie nadal szukać? — Zespół, który przestaje szukać to zespół w stagnacji, a ta na ogół nie zwiastuje niczego dobrego. Miejmy nadzieję, że jeszcze długo będziemy w stanie tworzyć coś wartościowego, nie powielając przy tym własnych pomysłów. Na daną chwilę powoli zaczynamy zarysowywać koncepcję kolejnego materiału, ale na konkrety i dźwięki należy jeszcze poczekać, więc póki co nie jestem w stanie podać jakichkolwiek miarodajnych szczegółów. Nie powiedziałbym natomiast, że brzmienie jest łagodniejsze, bo mam całkiem inne odczucia – jest bardziej duszne i gęste. Po prostu muzyka stała się bardziej wielowarstwowa i wymagająca, zwyczajnie ciekawsza niż dotychczas.


Chociaż Jarun ze względu na swoją nazwę i operowanie na płytach językiem ojczystym może jednoznacznie kojarzyć się z nurtem pagan metal oraz zespołami wielbiącymi rodzimowierstwo, to jednak na naturę spogląda nieco inaczej. A od wspomnianych kapel odcina się, raczej przyglądając się im z boku, wytrawnym okiem archeologa wyłapując wszystkie niecne grzechy neopogaństwa. W dodatku spokojnie mógłby nauczyć tych wszystkich leśnych grajków, co można zrobić z instrumentami, a można naprawdę wiele, bowiem progresywny folk/ black metal w wykonaniu Jarun stoi na wysokim poziomie. Resztę dopowie ojciec i matka Jarun w jednym, czyli Zagreus. ↔ Cześć. Na wstępie gratuluję ciekawego rozwinięcia pomysłów z „Wziemiozstąpienia”. Słychać, że nie chcecie stać w miejscu i wciąż jesteście zespołem poszukującym, ale już powoli krystalizującym w miarę rozpoznawalne własne „ja”. — Cześć. Dzięki za miłe słowa. Stagnacja to ostatnia rzecz, której byśmy chcieli. Zależy nam na ciągłym rozwoju i ewolucji naszej muzyki. Zdecydowanie nie chcemy stać w miejscu. Nagrywanie w kółko tego samego albumu uchodzi na sucho jedynie Motörhead (śmiech). Wprawdzie nowy materiał różni się dość znacznie od debiutu, ale wciąż zachowuje „jarunowego” ducha. Wciąż są w nim te same elementy, które decydowały o klimacie „Wziemiozstąpienia” i w jakimś stopniu definiowały oblicze zespołu. Jedynie ich proporcje uległy zmianie. Myślę, że faktycznie powoli kształtuje się nasze oryginalne, niepowtarzalne oblicze. Czas pokaże, jak będzie ono wyglądało w przyszłości. W porównaniu z debiutem, „Pod niebem utkanym z popiołu” jest o wiele mroczniejsza, cięższa, w dodatku całościowo poświęcona śmierci. Skąd taki minorowy nastrój i koncept płyty? — Tak naprawdę trudno powiedzieć, skąd się to wszystko wzięło. Wprawdzie faktycznie chcieliśmy nagrać materiał nieco cięższy, ograniczyć elementy folkowe na rzecz, z jednej strony bardziej metalowego brzmienia, a z drugiej alternatywno/progresywnych wycieczek, ale rezultat trochę zaskoczył nawet nas samych. Nawet utwory, które w założeniu miały być bardziej stonowane, nabrały dodatkowej ostrości. W jakimś stopniu to pewnie efekt miksu, który uwypuklił bardziej metalowe, ekstremalne elementy w naszej muzyce. A może po prostu podświadomie chcieliśmy jednak trochę przyłoić. Jakby nie było,

36

7g C nr 39 C 03/2015

jesteśmy kapelą metalową. A mrok i melancholia mimo wszystko towarzyszą nam od samego początku. Na „Wziemiozstąpieniu” też bardzo wyraźnie zaznaczały swoją obecność. Również teksty powstawały dosyć spontanicznie, bez przyjętego wcześniej planu, bez jakiegoś z góry założonego, łączącego je konceptu. Dopiero po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że większość z nich (a właściwie chyba wszystkie), w takiej czy innej formie nawiązuje do tematyki śmierci, przemijania, odchodzenia… To było ciekawe odkrycie, a że pasowały idealnie do muzycznej strony albumu, zostawiłem je bez żadnych zmian. Tak naprawdę nie są to jednak tak do końca mroczne i smutne teksty. Śmierć w nich obecna pokazana jest ze swej pierwotnej, bliskiej naturze strony. To opowieści o odchodzeniu, ale i o powrotach. O wiecznym, niezmiennym kole. Myślę, że więcej w nich tak naprawdę nadziei niż smutku. Ale jest to również album o naturze, przyrodzie, która de facto była katalizatorem przy powstawaniu Jaruna.

Według ciebie natura umiera śmiercią majestatycznie powolną, a może wreszcie zaczyna pokazywać zęby i drapieżnie buntować się człowiekowi? — Natura, jak słusznie zauważyłeś jest tematem przewijającym się przez naszą twórczość od samego początku. Odniesienia do niej są oczywiście najbardziej czytelne w naszych tekstach, ale nie brakuje jej też w oprawie graficznej płyt, no i rzecz jasna w samej muzyce, która jest nią, często dość bezpośrednio, inspirowana. To temat, który towarzyszy mi niemal od zawsze i nie sądzę, by kiedykolwiek się to zmieniło. Moją ulubioną, towarzyszącą mi od lat wizją, jest świat pozbawiony ludzi. Planeta powoli lecząca rany, wracająca do równowagi, na nowo zapełniająca się życiem. Dla większości ludzi to wizja pewnie nieco apokaliptyczna, przerażająca i smutna. Mnie, w jakiś dziwny sposób, zawsze uspokajała i koiła. I obawiam się, a może jednak liczę na to, że któregoś dnia się ziści. Myślę, że prędzej zniknie rodzaj ludzki niż sama natura jako taka. A nawet, jeśli jakimś sposobem udałoby nam się ją unicestwić wcześniej, to sami bez niej nie przeżyjemy długo. A gdy nas zabraknie, ona znajdzie sposób, by się odrodzić. Już bez nas. Mimo wszystko chyba jednak liczę na to, że opamiętamy się w porę. Na najnowszym albumie czuć również sporo melancholii, sentymentu i tęsknoty. Za czym tak bardzo tęsknisz, co wprowadza cię w tak nostalgiczny nastrój? — To akurat uczucia, które towarzyszą mi od zawsze. Było ich wiele na „Wziemiozstąpieniu”, są wyraźnie widoczne na nowym albumie i pewnie będą obecne również na kolejnych płytach. Od dłuższego czasu życie rzuca mnie w różne strony. Mieszkałem jakiś czas za granicą, zmieniałem miejsca pobytu w kraju. Teraz znów rezyduję w dużym mieście i przyznam szczerze, że nie jest to dla mnie sytuacja komfortowa. Czuję się wykorzeniony, oderwany od tego, co dla mnie ważne. To w dużej mierze proste tęsknoty. Za przyrodą, górami,


Na „Pod niebem…” stonowaliście nieco z czysto folkowymi aranżacjami, dopuszczając do bardziej wyrazistego głosu elementy progresywnego grania. Czy miał na to wpływ Led Zeppelin, który był dla ciebie wzorem tego, jak powinno się łączyć, odległe z pozoru gatunki, w jeden spójny i sensowny twór? Po koszulkach widzę też, że Kobong wam w duszy gra, a i rozwój między debiutem, a „dwójką” przypomina mi nieco początek drogi, jaką przebył… Enslaved. Odjechałem, czy dobrze węszę? — Muszę przyznać, że strzelasz całkiem celnie, chociaż w sumie wymieniłeś kapele bardzo od siebie odległe, w sensie stylistyki i klimatu. Led Zeppelin to faktycznie zespół, który miał bardzo duży wpływ na moje pojmowanie muzyki, na stylistyczną otwartość i podejście do kompozycji. To jedna z naprawdę nielicznych kapel, która była w stanie absolutnie płynnie i bezkonfliktowo połączyć bardzo odległe zdawałoby się muzyczne światy w jedną spójną całość. Jakimś cudem potrafili na jednym krążku zmieścić ostre, dynamiczne hardrockowe czy wręcz heavymetalowe kawałki, przemieszane z łagodnym, akustycznym folkiem czy soczystym bluesem i sprawić, że wszystko miało sens. To naprawdę rzadka umiejętność i mam nadzieję, że w jakimś stopniu udaje się to również Jarunowi. To raczej nie oznacza, że zaczniemy grać bluesa, ale też nie zamierzamy narzucać sobie zbyt sztywnych stylistycznych ograniczeń. Podobnie sprawa ma się z Enslaved. To również jedna z tych kapel, które mnie inspirują. Oczywiście nie w sensie bezpośredniego naśladownictwa, ale jako wzór zespołu, który nie boi się ewoluować i przekraczać kolejnych barier. Myślę, że echa takiego podejścia są nieźle słyszalne w naszej twórczości. Z Kobong sytuacja jest nieco bardziej skomplikowana. Trudno znaleźć jakieś punkty styczne pomiędzy nimi a nami. To jednak dość odmienna stylistyka, muzyka znacznie bardziej skomplikowana, awangardowa i „połamana”. Ale jestem ich fanem od samego początku i często wracam do ich albumów (szkoda, że tylko dwóch). Nie sądzę, żeby jakiekolwiek elementy ich muzyki przeniknęły bezpośrednio do dźwięków tworzonych przez Jarun, ale ich też mógłbym zaliczyć do swoich prywatnych inspiracji. Zresztą takich

kapel jest całe mnóstwo. Zawsze byłem bardzo otwarty na różnorakie dźwięki i różne rzeczy grają mi w środku. Od bluesa czy jazzu po brutalny death metal. Gdybym miał tu wymieniać wszystkich twórców, którzy jakoś na mnie wpłynęli, inspirowali mnie w taki czy inny sposób, z pewnością zabrakłoby na to miejsca w tym wywiadzie. Pierwsze wersje waszych dzisiejszych kompozycji w wykonaniu jednoosobowego Jaruna były jeszcze bardziej folkowe, niż w ostatecznym wymiarze „Wziemiozstąpienia”. Dlaczego, jako już 5-osobowy skład, nie pociągnęliście zespołu na bardziej folkową modłę? — Ten pierwotny, bardziej folkowy Jarun był tylko luźnym projektem. Chciałem po prostu pobawić się w tworzenie dźwięków odmiennych niż wszystko, co do tej pory zrobiłem. Gdyby pozostał w tej formie, pewnie nadal byłby akustyczny i folkowy, pewnie nagrywałbym sobie jakieś dziwne, archaiczne instrumenty, jakieś fujarki, drumle i trombity, eksperymentowałbym z tego typu brzmieniami, a bardziej metalowe, współczesne pomysły realizowałbym w ramach innej kapeli. Gdy jednak postanowiłem przekształcić projekt w pełnowymiarowy zespół, uznałem, że nie będę miał czasu ani ochoty tworzyć niczego innego. A że jednak bez wątpienia to muzyka metalowa jest tym, co jest mi najbliższe i najbardziej mnie napędza, siłą rzeczy to ona wysunęła się w Jarunie na pierwszy plan. Jarun przestał być folkmetalowym projektem, a stał się kapelą blackmetalową z elementami folku. Po prostu proporcje się odwróciły. Dodatkowym powodem, dla którego folkowe elementy uległy sporej redukcji, była chęć grania na żywo. Większość starych aranżacji, zawierających tradycyjne instrumenty byłaby nie do odtworzenia na żywo bez pomocy dodatkowych muzyków. Poza tym, w którymś momencie uznałem, że dawna formuła zaczyna się powoli wyczerpywać. W czasie, gdy powstawał Jarun folk metal dopiero zyskiwał na popularności. Kapele grające ten rodzaj muzyki były stosunkowo nieliczne i większość z nich prezentowała sobą wysoki poziom i sporą oryginalność. Jednak po jakimś czasie zaczęło się to zmieniać. Folk metal stał się bardzo modnym trendem, a zespoły tego rodzaju, w większości bardzo przeciętni naśladowcy rosyjskiej Arkony i jej podobnych, zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu. Nie chciałem, by Jarun był z tym utożsamiany. Radosne granie z przytupem i teksty o dawnych bogach to jednak nie było to. Zawsze byliśmy bardziej mroczni, melancholijni i depresyjni, a pod cienką powłoką folku krył się surowy i szorstki blackmetalowy rdzeń. Jeśli kiedyś wrócimy do bardziej folkowego grania, to z pewnością nie będą to wesołe melodie na dudach, ale raczej mroczne, akustyczne eksperymenty z dużą dawką alternatywy i progresji.

Bliżej nam do Tenhi niż Korpiklaani (śmiech). Wszystkie kompozycje na waszej debiutanckiej płycie były twojego autorstwa, zaś na „Po niebem…” do głosu w kilku utworach doszedł Rolsen, niczym spuszczony ze smyczy przez Petera Mauser na „Impressions in Blood” Vader (śmiech). Ogólnie cały zespół bierze udział w procesie twórczym, ale to ty nadajesz mu kierunek. Zespołowa demokracja na warunkach twojego „projektu”? — Na „Wziemiozstąpieniu” wszystkie kompozycje były mojego autorstwa, z tej prostej przyczyny, że cały materiał był gotowy nim w ogóle pomyślałem o poszerzaniu składu. Tak naprawdę w pierwotnym założeniu chciałem tylko zebrać parę osób, żeby nagrać płytę. Nie robiłem jakichś szczególnych planów na przyszłość, nie planowałem koncertów. Dopiero po jakimś czasie to się zmieniło. Mimo to nasz debiutancki album nie jest tak do końca wyłącznie moim dziełem. Nad ostatecznymi aranżacjami wszystkich utworów pracowaliśmy wspólnie z Rolsenem, który dodał bardzo wiele od siebie. Tak naprawdę wszystkie jego partie na tej płycie są jego autorstwa. Nie ingerowałem za bardzo w jego pomysły, wiedząc, że mogę mu w pełni zaufać, bo jest świetnym, doświadczonym muzykiem. Podkreślam to za każdym razem, ale bez niego, Jarun na pewno nie brzmiałby tak dobrze. Pewnie byłby po prostu zupełnie innym zespołem. Siłą rzeczy na kolejnej płycie nie miałem żadnych oporów, by w większym stopniu dopuścić go do procesu twórczego. W efekcie dwa utwory na „Pod niebem…” są w całości jego autorstwa, a w kilku innych dodał też sporo od siebie. Oczywiście tak samo, jak na debiucie zaaranżował też własne partie bez żadnej ingerencji z mojej strony. Docelowo chciałbym, żeby tak to właśnie funkcjonowało. Nie jestem muzycznym tyranem, przeciwnie, uważam, że żeby zachować świeżość i uciec od utartych schematów ważny i potrzebny jest udział większej ilości zaangażowanych twórców. W tej chwili raczej staramy się pracować zespołowo, przynajmniej nad aranżacjami utworów. Faktem jest jednak też, że wytyczanie ogólnego kierunku i stylu wciąż zachowuję dla siebie. To chyba rzeczywiście, jak to zgrabnie określiłeś, demokracja na moich warunkach. Mimo, że źródło Jarun wypływa w Nowym Sączu, to jako folkowe inspiracje wymieniasz Garmarnę czy też Hednigarnę. Dlaczego nie wspominasz nic o rodzimym karpacko-beskidzkim folku, którego drobne elementy podobnież wprawne ucho jest w stanie wyłapać na debiucie? W końcu, gdy byłeś niegrzeczny babcia straszyła cię mamunami i bogin-

37

www.fb.com/jarunband C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

lasem. Za ciszą zimowego poranka. Za wewnętrznym spokojem i wyciszeniem. Za czymś, czego żadne miasto, żadne sukcesy i pieniądze dać mi nie mogą. Stąd pewnie tyle bliskich naturze metafor w moich tekstach. Stąd ta nostalgia i melancholia. Stąd pewnie też ta śmierć, bo chyba podskórnie czuję, że teraz już tylko ona może pewne rzeczy naprawić i przywrócić do stanu pierwotnej równowagi. Chociaż wciąż mam nadzieję, że się mylę…


kami, a gdy zamieniałeś się we włóczykija, dziadek wołał na ciebie płanetnik, więc podstawy są. — Pytany o te bardziej folkowe inspiracje faktycznie nieraz wspominałem Garmarnę czy Hedningarnę, bo są to kapele, które w pewnym sensie zdefiniowały gatunek, stworzyły podwaliny pod jego dalszy rozwój i popularność. Ale tak naprawdę wspominałem też o wielu różnych zespołach, z różnych stron świata. Również, a może przede wszystkim o tych, których źródła biją gdzieś na karpackim łuku, od Rumunii po Czechy. Nie wypieram się swoich korzeni, wręcz przeciwnie, jestem z nich bardzo dumny. Karpacki folk jest jednak dość mocno hermetyczny. Wykorzystywane w nim skale, melodie, są na tyle charakterystyczne, że byłyby natychmiast rozpoznawalne. Nie chcieliśmy być kapelą grającą „góralski” metal (śmiech). Chcieliśmy sięgać głębiej, po dźwięki może nieco bardziej uniwersalne, a przy tym chyba bardziej archaiczne, będące w pewnym sensie wspólnym mianownikiem dla europejskiej kultury i tradycji. Ale te stricte karpackie nuty też są tu i ówdzie słyszalne. Kto wie, może któregoś dnia sięgniemy po nie w większym stopniu. Może nagramy płytę z karpackim folkiem. Różnie może być. Babcia już nie straszy mnie mamunami, bo trochę jednak jestem już na to za stary. Na dodatek stara, kamienna studnia, w której mieszkały została przebudowana i zamknięta. Niestety, nie są już w stanie się stamtąd wydostać… No dobra, babcia straszyła mamunami i boginkami, ale czy przypadkiem nie straszyła również Panemjezuskiem i Panembóckiem? W końcu Małopolska i górale to twarda ostoja katolicyzmu wpatrzona w jpii niczym w złotego cielca. — To się, niestety, zgadza. Małopolska faktycznie jest wciąż bardzo mocno katolicka i zachowawcza. Bierze się to przede wszystkim z przywiązania jej mieszkańców do tradycji, z dość specyficznego obyczajowego konserwatyzmu. Paradoksalnie te cechy, które teraz sprawiają, że chrześcijaństwo trzyma się tam mocno, umożliwiły również przetrwanie znacznie starszych, archaicznych pokładów wierzeń i tradycji. Te wszystkie mamuny, płanetniki, dziwożony i inne stwory gdzieś tam ciągle są. Ale, niestety, znikają bardzo szybko. Walec cywilizacyjnego postępu przejeżdża po wszystkim i wszystkich, wyrównując i spłaszczając to, co nie pasuje do nowoczesnych schematów. A moja babcia? Cóż, jest oczywiście osobą wierzącą i religijną, ale w ten mądry, duchowy sposób, bez zaściankowej dulszczyzny i radiomaryjnej hipokryzji. Może gdybym znał więcej takich osób, mój stosunek wobec zorganizowanych religii byłby nieco mnie niechętny. Niestety nie ma takich zbyt wielu. Wspominałeś, że ten „góralski” folk gra wam gdzieś tam w środku, gotuje się wciąż uśpiony. Czy furtka dla szerszego ujścia tych korzeni i nagrania stricte folkowej, czysto akustycznej płyty „alternatywnego neofolku” z nietypowym instrumentarium i gośćmi wciąż pozostaje otwarta? — Zasadniczo tak. Ale chyba jeszcze nie teraz. Nowy materiał, nad którym właśnie pracujemy faktycznie w dużej mierze bazuje na brzmieniach akustycznych, ale są to póki co zaledwie szkice i trudno w tej chwili przewidzieć, w jakim kierunku się rozwiną. Na pewno będzie to materiał nieco odmienny od poprzednich, pewnie faktycznie nieco bardziej folkowy, a przy tym alternatywny, ale to chyba jeszcze nie jest to. Myślę, że ta naprawdę akustyczna, naprawdę folkowa płyta jeszcze czeka na swój czas. Również, jeśli chodzi o jakiś szerszy udział zaproszonych z zewnątrz gości, to wciąż sprawa otwarta. Zastanawiamy się, dyskutujemy o tym w zespołowym gronie, ale jeszcze nic nie jest przesądzone. Mamy kilka pomysłów, kontaktowałem się też wstępnie z paroma osobami, ale jeszcze nie wiem, czy skorzystamy z ich usług. Jeszcze długa droga przed nami. Choć wielu chętnie wrzuciłoby was w nurt paganmetalowy, to pogańskość i rodzimowierstwo w Jarunie nie ma wymiaru religijnego i ideologicznego. Czy jako historyk-amator-pasjonat oraz niedoszły archeolog pokusiłbyś się o wymienienie głównych grzechów neopogaństwa i panslawizmu, ale i pozytywnych jego aspektów? — Chociaż już wielokrotnie wypowiadałem się na ten temat, to chętnie powiem to jeszcze raz. Ani ja, ani żaden z pozostałych członków zespołu nie jest bezpośrednio zaangażowany w działalność ruchów neopogańskich czy rodzimowierczych, chociaż ja osobiście z nimi sympatyzuję, szanuję i popieram. Również nasza twórczość, chociaż niepozbawiona pewnych pierwiastków, które mogłyby być określone mianem „pogańskich”, nie do końca do tej szuflady

38

7g C nr 39 C 03/2015

pasuje. Nie jest to łatka, która jakoś szczególnie nam przeszkadza, ale jest po prostu nieprecyzyjna i nie oddaje w pełni tego, czym Jarun jest. Ale przechodząc do sedna twojego pytania. Faktycznie historia i archeologia, to od niepamiętnych czasów moje pasje. Archeologiem miałem nawet zostać „oficjalnie”, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Siłą rzeczy na tematykę około pogańską patrzę przez raczej naukowy pryzmat, chociaż niepozbawiony osobistej sympatii i zaangażowania. Nie jest łatwo pokusić się o w pełni obiektywną ocenę tego zjawiska. Z jednej strony oczywiście uważam je za bardzo pozytywne. Powrót do naturalnych, pierwotnych wierzeń, na bazie których rodziła się nasza kultura i świadomość nie może być inaczej oceniany. Wszystkie ich aspekty, nawet oderwane od stricte religijnych znaczeń są w jakimś sensie „zdrowe” i naturalne. Stoją tym samym w absolutnym przeciwieństwie do, w gruncie rzeczy zupełnie nam obcej, ideologii judeochrześcijańskiej. Mimo wszystko mam jednak niektórym ruchom neopogańskim wiele do zarzucenia. Między innymi to, że wiele z nich tak naprawdę powoli staje się tym, z czym walczy. Niektórzy ich członkowie popadają w dokładnie te same skrajności, które charakteryzują wielkie, monoteistyczne religie. Fanatyzm, przekonanie o własnej nieomylności, brak szacunku dla innych kultur, a także kompletny brak refleksji i krytycyzmu. To ostatnie daje też pole do popisu rozmaitym nadużyciom. Jako osobę, która naprawdę mocno zgłębiła temat i od lat „siedzi” głęboko w naukowych źródłach przeraża mnie, z jaką łatwością niektórzy z neopogan dają się manipulować najrozmaitszym fantastom, mitomanom, a czasem najzwyklejszym szarlatanom i oszustom. W ostatnich latach najlepszym przykładem tego zjawiska są tzw. „Wedy słowiańskie”, radosna twórczość pewnego mocno nawiedzionego rosyjskiego sekciarza nazwiskiem Trechlebow, którą wielu ma za prawdę objawioną, podczas gdy jest jedynie wyjątkowo marnym oszustwem podanym w bełkotliwym, new-age’owym sosie. Przy nich bajkopisarstwo pana Białczyńskiego zdaje się być niemal rzetelną nauką (śmiech). Bawi mnie to, przeraża i smuci jednocześnie, bo prawdziwe, poważne źródła historyczne, coraz to nowe archeologiczne odkrycia i wciąż jeszcze żywe, a przy tym dobrze zbadane ludowe tradycje, pozwalają nam z coraz większą dokładnością i pewnością odtwarzać pierwotną kulturę oraz religię naszych przodków, bez konieczności odwoływania się do wątpliwych przekazów i zbędnych fantazji. To bardzo bliski i ważny dla mnie temat i mógłbym o nim mówić jeszcze długo. Obawiam się jednak, że formuła tego wywiadu nie pozwala na tak obszerne wypowiedzi. Na tym więc poprzestanę. Wiem, że za nazwą zespołu nie kryje się żadna głębsza filozofia. Szyld miał być dobry, zwięzły, mocno brzmiący, nawiązujący do słowiańskich tradycji i folkloru. Padło na Jarun. Mimo to - „pobawmy się”. Według Aleksandra Gieysztora w Mitologii Słowian nazwa bóstwa powstała z rdzenia jar-, jaro-, co znaczy tyle, co „siła, „surowość”, siła płynąca z młodości, ale i „wiosna”. Z kolei Manfred Lurker w Leksykonie Bóstw i Demonów tłumaczy rdzeń jar- jako „zajadły, ognisty, gorący”. Mamy więc wojennego Jarowita ze Słowiańszczyzny połabskiej, pomorskiej Wołogoszczy i Obli, a jednocześnie wschodniosłowiańskiego JaryłęJaruna jako „wiosennego” idola płodności i stróża zajęć rolniczych. Odnośnie muzycznego Jaruna – gdzie, według ciebie leży siła i wojenna surowość zespołu, przeciwko czemu jest tak zajadły i ognisty, w czym upatrujesz jego „wiosennych” aspektów płodności? — Gdyby się tak głębiej zastanowić to Jarun/Jaryło/ Jarowit to faktycznie znakomity patron dla metalowej kapeli. W końcu o to chodzi w tym gatunku muzycznym żeby było mocno i ogniście, by tkwiła w nim siła i moc, często surowa i nieokiełznana. Myślę, że wszystkie te

elementy są jak najbardziej obecne w naszej twórczości, że jest w niej wystarczająca dawka nieokiełznanej, pierwotnej energii. Z płodnością za to bywa u nas różnie (śmiech). Fakt, że tak długo zwlekaliśmy z wydaniem drugiego albumu niezbyt dobrze o tym świadczy. Ale za to bardzo staramy się zachować świeżość w tworzonych przez nas dźwiękach i nie popadać w utarte schematy. Przed wydaniem „Pod niebem…” nie posiadaliście wydawcy, bo go po prostu nie szukaliście. Nowy materiał miał wyjść waszym własnym sumptem, jednak na horyzoncie pojawił się Unquiet Records jako współwydawca, który planuje również reedycję „jedynki”. Kto pierwszy, do kogo wyciągną rękę, i czy poczuliście, że nadszedł już ten czas, iż w kwestii autopromocji nie zdołacie pociągnąć Jaruna tak daleko, jakbyście tego chcieli? — Propozycja współpracy wyszła od Tytusa z Unquiet Records. Pojawiła się jakiś czas temu w jego luźnych, towarzyskich rozmowach z naszym wokalistą Mephem i nie zawierała żadnych konkretów. My też nie podchodziliśmy do tego zbyt poważnie, bo początkowo, jak słusznie zauważyłeś, w ogóle nie szukaliśmy wydawcy i nie planowaliśmy podjęcia z nikim współpracy. Chcieliśmy zachować pełną kontrolę nad materiałem i jego późniejszymi losami. Po jakimś czasie doszliśmy jednak do wniosku, że decydując się na współpracę w sumie nic nie tracimy, a coś możemy zyskać. Układ z Unquiet jest bardzo prosty i w sumie raczej koleżeński niż biznesowy. Tytus wsparł nas finansowo przy produkcji płyty, w zamian otrzymując część gotowego nakładu. Wspiera nas też w jakimś stopniu w kwestiach promocyjnych. Ale poza tym wszystkie ważne decyzje i pełna kontrola nad poczynaniami zespołu pozostają w naszych rękach. Co do planowanej reedycji „Wziemiozstąpienia” to póki co nie ustaliliśmy jeszcze żadnych konkretów. Mamy nadzieję, że do niego dojdzie, bo wiele osób pyta o ten materiał i na pewno znalazłby on swoich odbiorców. Niestety, niewiele więcej jestem w stanie w tej kwestii powiedzieć. Nie mamy również zbyt sprecyzowanych planów, co do przyszłych posunięć, ale nie wykluczam, że tym razem zaczniemy rozglądać się za czymś większym. Na koniec, jak zachęciłbyś ludzi do sięgnięcia po twórczość Jarun jako człowiek, który niewiele ostatnio słucha „nowej” muzyki, a najwięcej przyjemności sprawia mu słuchanie rzeczy, które kręciły go w młodości? — Trudno jest reklamować własną twórczość, coś, w co włożyło się mnóstwo energii i siły, ale też, a może przede wszystkim, emocji i uczuć. Muzyka, przynajmniej ta niekomercyjna i „szczera” nie powinna być produktem, podlegającym marketingowym strategiom. Ale spróbuję (śmiech). Jeśli szukacie dźwięków płynących głęboko z serca, nasyconych prawdziwymi, szczerymi emocjami, a przy tym chyba dość niebanalnych i oryginalnych. Jeśli brakuje wam muzyki, która niesie jakiś przekaz, która was poruszy to sięgnijcie po nasze płyty. Zarówno tą najnowszą, jak i debiutanckie „Wziemiozstąpienie”. Nie będziecie żałować. Wielkie dzięki za możliwość wygadania się na waszych łamach. Pozdrowienia dla redakcji, a przede wszystkim dla czytelników. Do zobaczenia na koncertach (śmiech). C



Gdy tylko dowiedziałem się, że brazylijski Rebaelliun wraca do żywych to był priorytet, żeby się z nimi skontaktować. Zwłaszcza, że ich jedyne dwie studyjne płyty stawiam na równi z pierwszymi trzema albumami Krisiun. Przed Wami ogrom czytania, więc nie mam zamiaru sztucznie przedłużać lektury rozmowy z gitarzystą Fabiano Penną i wokalistą/basistą Lohy Fabiano. Strzeżcie się, bo tu masa rzeczywiście równa się klasa. ↔

Pozdrowienia z Polski! To naprawdę przyjemność i zaszczyt móc wreszcie porozmawiać z autorami potężnych „Burn the Promised Land” i „Annihilation”. Gotowi na wyspowiadanie się ze wszystkich grzechów Rebaelliun? — Fabiano Penna: Cześć, Mariusz! Pewnie, że jesteśmy gotowi, zwłaszcza, że to zaszczyt dla nas ponownie rozmawiać z polskimi maniakami po tak długim czasie… Ano właśnie… Tu musi paść sakramentalne pytanie, dlaczego zaledwie rok po miażdżącym i pełnym mocy

40

7g C nr 39 C 03/2015

„Annihilation” Rebaelliun sczezł? Pamiętam, że zaraz po wydaniu tego albumu, chwaliliście się, że: „nowy skład jest najlepszy ze wszystkich dotychczasowych, a w końcu te wszystkie problemy sprawiły, że Rebaelliun stał się silniejszy niż kiedykolwiek był”. — F.P: Cóż, to jest pytanie, na które jesteśmy wręcz skazani odpowiadać odkąd ogłosiliśmy swoje odrodzenie. I nie ma na nie jednej, właściwej odpowiedzi, ponieważ, kiedy się rozpadaliśmy prawdopodobnie chodziło o kilka powodów, a nie tylko o jeden. Wraz z Rebaelliun w latach 1998-2002 przeżyliśmy 4 intensywne lata, mieliśmy

4 oficjalne materiały, 4 europejskie trasy oraz jedną po Brazylii. W tamtym okresie zespół zawsze był naszą pracą w pełnym wymiarze czasu, wszyscy mieszkaliśmy razem w jednym domu, więc oczywistym było, że życie wspólnie 24 godziny na dobę stało się dla wszystkich bardzo męczące. Kiedy byliśmy w trasie, to było wszystko fajnie, ale jak wracaliśmy do domu bójki zdarzały się coraz częściej. Brak pieniędzy również zaczął być dla nas dużym problemem. Przez jakiś czas można było sobie z tym poradzić, ale nie na zawsze. Oczywiście, wszyscy byliśmy dużo młodsi, więc nie mieliśmy tej mądrości, by


I tak oto powracacie po ogromnej 13-letniej przerwie i ciszy. Dlaczego ładowanie akumulatorów zajęło wam aż tak dużo czasu? — F.P: W ciągu tych 13 lat kilka razy rozmawialiśmy na temat ewentualnego powrotu. Nawet kilka razy zaczęliśmy ćwiczyć, ale po prostu zdaliśmy sobie sprawę, że muzyka, którą robimy razem nie jest już taka fajna, nie zazębia się. Mam na myśli to, że sprawy nie szły w kierunku, który zawsze uważaliśmy dla nas za właściwy. Takie jest życie, to nie jest prosta droga, masz wzloty i upadki, a jeśli czuliśmy, że ponownie nie jest nam razem dobrze, po prostu postanowiliśmy poczekać nieco dłużej. No dobra, o wiele dłużej. 13 lat to dużo. Koniec, końców, najważniejsze, że znów pracujemy wspólnie, ponownie tworzymy dobrą muzykę, nadal dostarcza nam to sporo zabawy i zadowolenia, i właśnie to ma dla nas największe znaczenie. Najnowszy album, wstępnie zatytułowany „The Hell’s Decrees” macie nagrywać zimą, by ukazać się w maju 2016. Czy możecie uchylić rąbka tajemnicy i zdradzić, czego mamy się spodziewać? Czegoś w stylu „Burn…”, czy „Annihilation”, a może szybszej i brutalniejszej kombinacji? — F.P: Cóż, sklasyfikowanie własnej muzyki zawsze jest trudnym zadaniem, o ile nie niemożliwym, ponieważ my ją tworzymy i, oczywiście, mamy z nią inne relacje niż ludzie, którzy ją usłyszą, gdy już będzie nagrana i gotowa. Uważamy, że brzmi to jak Rebaelliun, z kilku powodów, a przede wszystkim ze względu na szybkość oraz intensywność samej muzyki. Zawsze tworzyliśmy mocne riffy w „stary” sposób, chwytliwe refreny – i mamy wszystkie te elementy w utworach, które są już gotowe. Ten album ma być kontynuacją „Annihilation”, ale czasami znajduję kilka silnych odniesień do „Burn…”. Oczywiście, próbujemy też nowych dróg, jak chociażby jeden numer w kompletnie wolnym tempie, który właśnie skończyliśmy na dniach i totalnie zwalił nas z nóg, że nie ma prędkości, a jest cholernie intensywny oraz zły… Jestem pewien, że nikogo nie rozczarujemy nowym albumem. Czy na „The Hell’s…” znajdą się tylko i wyłącznie nowe numery, a może wyciągniecie z kapelusza jakieś stare riffy i utwory z czasów „Annihilation”? Pamiętam, że zaraz po wydaniu ostatniej płyty, mówiliście, że macie już dwa nowe kawałki i możecie jedynie powiedzieć, że brzmią inaczej od tych z „Annihilation”, bo jeszcze raz chcecie przejść na wyższy poziom. — F.P: To będzie stuprocentowo nowy materiał. To prawda, że mieliśmy gotowych kilka utworów zaraz po „Annihilation”. Może jeden z tych numerów był użyty na jednym z ostatnich koncertów, nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Nowa muzyka jest naprawdę nowa. Wszystko stworzyliśmy teraz. Lohy odnalazł ciekawe notatki, które zapisaliśmy w 2002 roku w jakiejś książce, jakieś sugestie odnośnie tytułów, nieraz nawet całe wersy, więc postanowiliśmy ich użyć w całkiem nowych tekstach, czasem tylko jako punkt odniesienia, miejscami z wykorzystaniem całych linii. Miło było przypomnieć okoliczności pisania tych notatek. Odnośnie brzmienia odmiennego od „Annihilation”, nowy album z pewnością będzie brzmiał inaczej. Użyliśmy o wiele więcej akordów gitarowych, ale także wiele szybkich, szalonych riffów, które były naszym znakiem firmowym w tamtym czasie. A jak obecnie wygląda w Rebaelliun „normalny” proces tworzenia? Przed wejściem do studia macie już wszystko dokładnie przemyślane, czy może pozwalacie na bieżąco rozwijać się pomysłom, dając odpowiednią przestrzeń na burzę mózgów i ogień w szopie? — F.P: Myślę, że można zdefiniować pewne granice, zanim rozpocznie się proces twórczy, a te limity czasami mogą zaniknąć w samym środku komponowania albumu. Swego czasu nagraliśmy dobre płyty, więc na pewno chcemy „odwiedzić” te albumy i przenieść z powrotem ich energię na nowy materiał, to na pewno. Oczywiście postaramy się zagrać w tym stylu, ale w całkiem inny sposób. Od czasu nagrania ostatnich albumów upłynęło sporo czasu, wszyscy nauczyliśmy się mnóstwo różnych, innych rzeczy zarówno w muzyce, jak i ogólnie w życiu. I wszystkie te nowe doświadczenie znajdą swoje miejsce w naszej muzyce. Właśnie tak sztuka staje się autenty-

czna, szczerze. Jeżeli chodzi o sam proces rejestracji, z technicznej strony, to właśnie nagrywam riffy w domu, tak samo jak Ronaldo, i tak produkujemy sobie demo razem z automatem perkusyjnym, by zbudować cały utwór, i niesiemy to do studia. Wiadomo, że kiedy gramy razem, cały czas przychodzą nowe pomysły, więc ciągle coś zmieniamy i wsadzamy do numerów. Ale podczas nagrań, wszystko może się zmienić, zwłaszcza, że tym razem to ja będę produkował i miksował album w moim domowym studiu, więc będziemy mieli trochę czasu na eksperymenty, nawet, gdy już wszystko będzie nagrane. Jak opisałbyś obecne brzmienie zespołu, porównując go z tym z lat 1999-2001? — F.P: Powiedziałbym, że wszyscy jesteśmy lepszymi muzykami, gramy i tworzymy naszą muzykę bardziej świadomie, ale oczywiście staramy się zachować ducha naszej muzyki, tak jakby była grana na żywo i właśnie to może sprawić, że ten album może być interesujący dla fanów dzisiejszego, ekstremalnego death metalu. Ale znajdą się też tacy, którzy dopiero po raz pierwszy zetkną się z waszą muzyką, jakim opisem brzmienia zachęcilibyście ich do wyłowienia Rebaelliun z hurtowej ilości zespołów, zalewających scenę? — Lohy Fabiano: Myślę, że chaotyczny, zaciekły, intensywny i apokaliptyczny to słowa, które najpełniej opisują nasze brzmienie. To jak całkowita eliminacja ludzkości przetłumaczona na każdy pojedynczy takt, każdą osobną nutę, którą gramy i każde słowo, które napisaliśmy. Co porabialiście przez te wszystkie lata poza Rebaelliun? — F.P: W tamtych latach wszyscy z nas przeżyli różne doświadczenia. Ronaldo był bardziej zaangażowany w brazylijską muzykę, ożenił się, ma teraz dziecko. Lohy nie do końca był bezpośrednio zaangażowany muzycznie, ale zawsze był w kontakcie z mnóstwem przyjaciół, którzy są muzykami, żyjącymi z muzyki w całkiem inny sposób. Sandro przez kilka lat grał z Mental Horror, nawet był z nimi na trasie po Europie kilka lat temu, a teraz od kilku lat gra w Exterminate. Ja od roku pogrywam wraz z Horned God, a ostatnio dołączyłem do The Ordher, który kilka lat temu również był na europejskiej trasie razem z Vader i Marduk. Jestem również producentem dla metalowych zespołów z Brazylii. Na przestrzeni kilku lat współpracowałem z kilkoma zespołami. O tak, wszyscy w jakimś stopniu byliśmy zajęci. A co ogólnie porabiacie w Brazylii, tak kompletnie dla przyjemności, jako zwykły szary obywatel, zupełnie poza graniem pieprzonego death metalu? Może któryś z was jest mistrzem w przyrządzaniu jakiejś regionalnej potrawy? (śmiech) — F.P: To ciekawe pytanie. Myślę, że każdy z nas indywidualnie podchodzi do tego, co sprawia mu frajdę. Ronaldo żyje na ładnej plaży na południu Brazylii, na jednej z wysp miasta Florianopolis. Możesz zobaczyć ocean z okna jego domu. To naprawdę niesamowity widok. W każdy weekend, wraz z żoną, rodziną i przyjaciółmi przyrządzają równie wspaniałe churrasco, takie brazylijskie barbecue. Jest wtedy naprawdę zabawnie. Dodatkowo tworzy brazylijską muzykę, które niesie ze sobą kompletnie inny klimat niż ekstremalny metal. Lohy nadal mieszka w Porto Alegre i w ostatnich miesiącach prowadzi internetowe audycje radiowe pod nazwą Diztorcao, grając przeważnie muzykę metalową oraz rozmawiając z muzykami i przyjaciółmi. To naprawdę zabójcza audycja radiowa. Sandro jest na uniwersytecie w kierunku nauczyciela wychowania fizycznego, a w ciągu tygodnia pracuje na siłowni. On ogólnie jest wielkim fanem sportu. A ja żyję w São Paulo, razem z żoną i psem. No i, tak jak już wcześniej wspomniałem zajmuję się produkcją dla metalowych kapel, więc dużo pracuję. Poza tym piszę muzykę do niezależnych filmów – krótkometrażowych, animacji, a nawet reklam. Uprawiam również kalistenikę, ćwiczenia na wolnym powietrzu, i biegam z psem, obecnie jest to dla mnie najlepsza terapia i sposób na znalezienie wewnętrznego spokoju. Nawiązując do tego, co mówisz, to patrząc już na wasze najwcześniejsze sesje fotograficzne, można łatwo zauważyć, że jesteście od dawna doskonale zaznajomieni z siłownią. Powiedz, co było pierwsze – siłownia, czy muzyka i, któremu z tych zajęć poświęcacie więcej czasu i energii? — F.P: Jak dla mnie, na pierwszym miejscu zawsze była, jest i będzie muzyka. Na siłownię zacząłem chodzić w wieku 18 lat, ponieważ byłem chudzielcem, który

strasznie chciał „urosnąć”. Od tego czasu zacząłem ćwiczyć – biegać, gimnastykować się podnosić ciężary. Sandro o wiele bardziej żyje siłownią niż ja. Przez jakiś czas ćwiczyliśmy razem, ale z czasem wciągnął się w to dużo bardziej niż ja, co wpłynęło na to, że dużo lepiej się rozwinął. Jak wiesz, w 1999 roku przed wydaniem „Burn…” nie mieliśmy zbyt wielu pieniędzy. Brakowało ich również na opłacenie siłowni. Dlatego zaczęliśmy trenować w parku, który był oddalony od naszych domów o godzinę marszu. Po takiej rozgrzewce mieliśmy 1-2 godzinny trening i z powrotem godzinę marszu do domu. Bardzo spodobały mi się schematy pokazane przez Sandro, które opierały się głównie na pompkach, dipach czy podciąganiu się na drążku. Dodatkowo, pasowało mi otoczenie, w jakim ćwiczyliśmy. Dzisiaj ten sposób ćwiczeń nazywa się wspomnianą już kalisteniką, i sprawia mi dużo więcej frajdy niż statyczne pompowanie na siłowni… Wiesz, nie lubię hałasu, tłoku i rozbuchanych egonapinaczy. Od tego czasu trenuję z niewielkimi przerwami, spowodowanymi nawałem pracy lub podróżami. Niestety, nie jestem tak zdyscyplinowany, jakbym chciał. W jaki sposób utrzymujecie formę w trasie? Czy wozicie ze sobą jakiś sprzęt (hantle lub sztangi)? Co z dietą i systematycznością treningów? — F.P: Nigdy nie zdarzyło mi się ćwiczyć na trasie, ale są tacy, co to robią. Ostatnim razem, na europejskiej trasie z The Ordher, którą zorganizowała polska Massive Management, chłopaki z obsługi wozili ze sobą sprzęt i praktycznie każdego ranka ćwiczyliśmy z nimi. Następnie, każdego wieczora dopełnialiśmy wspaniałą kombinacją, pijąc razem wódkę. W 2016 roku znów ruszamy w trasę i jestem przekonany o tym, że Sandro nie będzie odpuszczał ćwiczeń, a ja pewnie do niego dołączę. Czy możesz się pochwalić swoimi osiągnięciami? Ile wyciskasz? Jaki jest twój rekord w martwym ciągu? — F.P: Stary, nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem na siłowni. Prawdę mówiąc, nigdy nie byłem w stanie podnieść zbyt dużo. W kalistenice chodzi raczej o to, by ćwiczyć ciężarem własnego ciała na jak najwięcej sposobów, na drążkach, poręczach, itd. To wzmacnia ciało, zwiększa jego elastyczność i wytrzymałość. Całkowicie inny świat. Sandro, natomiast zawsze był kurewsko silny nawet wtedy, kiedy był jeszcze chudy. Teraz, gdy ciężko trenuje, zmienił się w niezłego bydlaka. Niestety, nie jestem w stanie nic powiedzieć o jego rekordach. Obecnie Brazylia słynie jako ojczyzna sportów walki brazylijskiego Ju-Jitsu, Capoeiry – czy uprawiacie którąś z tych dyscyplin? — F.P: Kiedyś, przez parę lat trenowałem Taekwondo. Ronaldo ćwiczył Capoeirę jeszcze przed tym, jak stała się popularnym sportem. Dzisiaj żaden z nas nie uprawia tych dyscyplin. Chciałbym zacząć boksować, ale wciąż nie mogę znaleźć na to czasu. Zjawiskiem śmiesznym, ale niestety bardzo częstym jest to, że metalowi muzycy pozują na zdjęciach na groźnych twardzieli, podczas gdy w rzeczywistości okazują się chudymi szczypiorami i chłystkami. Nie sądzisz, że rozwinięte dobre bicepsy pasują do charakteru tworzonej przez was muzyki? — F.P: Sądzę, że jest to kwestia indywidualnego wyboru. Pamiętam, że gdy graliśmy trasę z Deicide w 1999 roku, poznałem Erica Hoffmana, który okazał się naprawdę wielkim chłopem. Z drugiej strony, mój ulubiony gitarzysta to Trey Azagthoth, który jest raczej chudy. Wydaje mi się, że nie ma związku między jednym i drugim. Kocham sport i uważam, że daje on ludziom dużo dobrego niezależnie od tego, czy jesteśmy muzykami czy nie. Znam ludzi, którzy będąc szczupłymi mają silne osobowości, ale są też tacy, którzy pomimo rozmiarów są słabi psychicznie. A co z piłką nożną, w końcu Brazylijczyk, który nie lubi piłki nożnej brzmi jak bluźnierstwo? Jesteście kibicami Grêmio Porto Alegre czy Internacional Porto Alegre? — F.P: (śmiech) Zrobiłeś bardzo dobre rozeznanie, człowieku! Lohy i Sandro kibicują Grêmio, a ja wraz z Ronaldo wspieram Internacional. Tym samym w zespole mamy prawdziwy GreNal – klasyczne derby Grêmio kontra Internacional, jedną z najbardziej zagorzałych rywalizacji w brazylijskiej piłce nożnej. Mimo sympatii i antypatii klubowych, jeżeli się nie

41

www.fb.com/Rebaelliun C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

uświadomić sobie, że na przykład mogliśmy zrobić sobie przerwę, tak na jeden miesiąc, daleko od siebie, żeby każdy mógł naładować swoje baterie i nabrać świeżej energii. Cóż, pewnego dnia to wszystko po prostu eksplodowało, i się rozpadliśmy.


mylę, to na 3 miesiące przed premierą „Annihilation” przenieśliście się do São Paulo… — L.F: Nie, nie mylisz się. Zaraz po nagraniu „Annihilation”, przylecieliśmy z Niemiec prosto do São Paulo, a nie naszego rodzinnego miasta. Naszą intencją było tam zamieszkać, ponieważ to miasto nadal jest prawdopodobnie biznesowym centrum Brazylii, a i metalowa scena w tym mieście nie różni się zbytnio w tej materii. Specjalistyczne media, metalowe sklepy i sama scena jest bardziej zorganizowana w São Paulo. Zamiast cały czas mieszkać na południu Brazylii, z biegiem czasu stało się to naturalną drogą rozwoju dla każdego metalowego zespołu, ponieważ nawet jeśli chodzi o odległości, pozostanie w pobliżu centrum kraju, w São Paulo, dawało możliwość łatwiejszego dotarcia do różnych stron Brazylii. W tamtym czasie to był nasz cel. Jednak chyba ta najważniejsza przeprowadzka w historii Rebaelliun miała miejsce zaraz po nagraniu „Promo Tape ‘98”, gdy na długo pojechaliście do Europy. Czy to prawda, że żeby zebrać na to kasę, sprzedaliście cały swój sprzęt łącznie z meblami? Czuliście, że stawiacie wtedy wszystko na jedną kartę? — F.P: Tak, kiedy zakładaliśmy zespół w 1998 roku, wiedzieliśmy, że musimy wypróbować naszą szansę poza granicami Brazylii, chcieliśmy zrobić prawdziwą karierę, grając death metal. Nigdy nie chcieliśmy, by zespół stał się naszym hobby, jak w przypadku 95% brazylijskich kapel. Dlatego też, postanowiliśmy, że powinniśmy jechać do Europy w poszukiwaniu dobrego kontraktu płytowego, aby pokazać naszą muzykę na scenie, by spróbować włamać się do prawdziwego układu ekstremalnych zespołów metalowych. I zrobiliśmy to. Wystartowaliśmy z zespołem gdzieś około kwietnia 1998 roku i już planowaliśmy tą podróż. A że żaden z nas nie pochodzi z bogatej rodziny i nie mieliśmy wsparcia finansowego, sprzedaliśmy wszystko, co mieliśmy, aby kupić bilety lotnicze i zaoszczędzić trochę kasy na pobyt w Europie. Pewnie, że byliśmy świadomi, iż była to nasza jedyna szansa, jeżeli wszystko poszłoby nie tak, to wrócilibyśmy do Brazylii totalnie spłukani. Ale udało się, zagraliśmy kilka koncertów, podpisaliśmy kontrakt płytowy, i kiedy wylądowaliśmy w Brazylii trzy miesiące później, ludzie mówili o naszej nazwie wewnątrz brazylijskiej sceny. A jak zareagowała na was, że tak to ujmę, zwykła Brazylia? W końcu nigdy nie kryliście się z antychrześcijańskim przekazem, a wiadomo kto roztacza opiekę nad waszym krajem z góry Corcovado w Rio de Janeiro. Czy w Brazylii mieliście jakiekolwiek problemy ze względu na wasze przekonania? — L.F: Nie, akurat w naszym kraju, nigdy nie mieliśmy tego typu problemów. Mimo że Brazylia jest jednym z najbardziej chrześcijańskich krajów na świecie, to ten kraj jest zbyt duży, więc myślę, że oni wolą inne formy dominacji niż atakowanie metalowych zespołów. Wiesz, polityka i religia idą tutaj w jednym rzędzie, a w większości przypadków mieszają się między sobą. W obecnych dniach ta mikstura jest coraz bardziej intensywna. Tutaj ludzie są hipokrytami, jest bardzo silny konserwatyzm, który rośnie każdego dnia. I nadal nas to dotyczy, mimo że jesteśmy obywatelamiwolnomyślicielami. Wróćmy do samych początków. Jak w ogóle się spotkaliście, i co było tą iskrą zapalną do powstania Rebaelliun? — F.P: Mieliśmy już na koncie doświadczenia nabyte w naszym poprzednim zespole Blessed (1992-1996), więc trochę wiedzieliśmy, czego chcemy. A chcieliśmy grać coś ekstremalnego, silnego, szybkiego i wściekłego. W tamtym czasie słuchaliśmy wielu zespołów, które prawdopodobnie były naszą główną inspiracją, a tymi najważniejszymi były Slayer i Morbid Angel. Chcieliśmy utrzymać przy życiu ducha tej muzyki, ale starając się brzmieć jeszcze bardziej ekstremalnie. Wszyscy znaliśmy się nawzajem z dzieciństwa, dorastaliśmy w tej samej okolicy, poza Marcello, który mieszkał w innym mieście. Znaliśmy go z jego pierwszego deathmetalowego zespołu Garbage, z którym kilka razy dzieliliśmy deski, gdy jeszcze graliśmy w Blessed. Rebaelliun miał być naturalną kontynuacją Blessed, a skoro Lohy nie był wtedy dostępny, Marcello wypełnił jego miejsce. Jak wspominacie te czasy w Blessed? Podobno, utwór „…and the Immortals Shall Rise” z „Burn…” to wasz najstarszy numer, który został napisany gdzieś około 1995/96 roku, gdy graliście właśnie w Blessed. — F.P: Ten utwór został nagrany w 1995 roku i pierwotnie nosił tytuł „The Beginning”. Stanowił część

42

7g C nr 39 C 03/2015

ostatniej taśmy demo zarejestrowanej wraz z Blessed. To było 5-utworowe demo „The Evil’s Transcendence”, na którym wprowadziliśmy naszą muzykę na bardziej ekstremalne tory niż wcześniej, kiedy graliśmy bardziej tradycyjny death metal. To był wspaniały czas, właśnie w tym zespole nauczyliśmy się jak grać razem. To właśnie z Blessed graliśmy pierwsze nasze koncerty daleko poza naszym miastem, co zaowocowało wieloma przyjaciółmi w cały kraju, a nawet wymianą taśm z ludźmi z innych krajów. W tamtym czasie to była prawdziwa magia, jeżeli byłeś częścią podziemnego, ekstremalnego zespołu, więc wszyscy byliśmy zadowoleni, że byliśmy tego częścią. To uczyniło naszą drogę o wiele łatwiejszą, gdy później rozpoczęliśmy naszą przygodę z Rebaelliun. A czy tę łatwiejszą drogę nie pomogli też przetrzeć dla was chłopaki z Krisiun? Podobnież, kiedy startowaliście z zespołem zwróciliście się o pomoc właśnie do Krisiun, odnośnie kontaktów i zapytaniem, jak zdobyć kontrakt płytowy z europejską wytwórnią lub jak załapać się na koncerty w innym kraju, itp.? — F.P: Nie całkiem. Pomogli nam z Blessed, kiedy byliśmy bliskimi przyjaciółmi. W 1992 roku przenieśli się do São Paulo, a kilka miesięcy później ja przyjechałem do tego miasta z pierwszą demówką Blessed. Zatrzymałem się u nich, a oni wprowadzili mnie do ludzi z magazynów muzycznych, wytwórni płytowych i promotorów koncertowych. Przy okazji Alex namalował nawet nowe, klasyczne logo Blessed, które używaliśmy ładnych parę lat. Kiedy zamknęliśmy rozdział z Blessed, nieco straciliśmy z nimi kontakt. Oni akurat inwestowali w Europę, a my żyliśmy w południowej Brazylii. Mam na myśli to, że nasze drogi zaczęły się trochę różnić. W 1998 roku, kiedy zapoczątkowaliśmy Rebaelliun, spotkaliśmy się z nimi na ich koncercie w ramach trasy „Apocalyptic Revelations”, no i byli szczęśliwi, gdy usłyszeli, że nadal wspólnie gramy. Podróż do Europy planowaliśmy sami, na własną rękę i naprawdę szanowaliśmy fakt, że oni idą przed siebie własną ścieżką, wydeptaną przez nich samych. Byliśmy pewni, że również musimy w stu procentach zabrać się za wszystko sami, nie oglądając się na innych. Co nie zmienia faktu, że wspierali nas na wiele sposobów, mówili o nas w swoich wywiadach, nosili koszulki z naszym zespołem, ale nigdy nie prosiliśmy ich o udogodnienia, bo to byłoby coś, na co nie moglibyśmy przystać. Nadal jesteście dobrymi kumplami? — F.P: Tak, choć nie spotykamy się zbyt często. Kilka miesięcy temu na koncercie w Ratos de Porão spotkałem Maksa, porozmawialiśmy trochę. Oni zawsze są fajnymi kolesiami do pogadania i napicia się. Być może teraz, gdy Rebaelliun powraca, a my znów rozpoczniemy trasy koncertowe, może gdzieś częściej spotkamy się w trasie… Podoba ci się ich ostatni album „Forged in Fury”? Tylko szczerze, bo według mnie jest to najgorsza płyta Krisiun. — F.P: Uważam, że na ostatnich albumach poszli w nowym kierunku, i nie jestem w stanie powiedzieć, czy jest to bardziej techniczne, czy czystsze, ale na pewno szukają czegoś nowego. Osobiście pozostałem przy słuchaniu ich pierwszych albumów. „Black Force Domain” i „Apocalyptic Revelations” posiadają taki klimat, który po prostu kocham, ale oczywiście nikt nie mógł oczekiwać, że Krisun będzie nagrywał te same albumy przez ponad 20 lat. Gdyby tak przedrzeć się teraz, na szybko, przez całą dotychczasową dyskografię Rebaelliun, to jakie wspomnienie od razu przyszłyby ci do głowy w postaci nieuczesanych myśli? Wiesz, szybka gra skojarzeń. — F.P: „Promo Tape ’98” – Te dwa utwory nagraliśmy w dwa lub trzy dni na kilka dni przed naszą pierwszą podróżą do Europy. Wiedzieliśmy, że musimy dać z siebie wszystko, ponieważ ta taśma w pewnym sensie miała zdefiniować naszą przyszłość. Podczas pierwszej europejskiej trasy sprzedaliśmy setki kopii, a odbiór był tak wspaniały, że Hammerheart zdecydowała się wydać to na mcd jako „At War” zaraz po tym, jak podpisaliśmy z nimi papiery. „At War” – 3000 kopii tego mcd pomogło nam utorować drogę przed naszym pierwszym albumem. Wróciliśmy do Brazylii, by przygotować nasz debiut, a mcd już rozgrzewało serca w Europie i od czasu do czasu słyszeliśmy o reakcjach w europejskiej prasie, jak i tamtejszych fanów, dzięki czemu ludzie byli ciekawi naszego pierwszego albumu. Byliśmy naprawdę dumni, gdy wreszcie w Brazylii otrzymaliśmy nasze egzemplarze. Sprawdzenie naszej muzyki pierwszy raz na cd – to uczucie było wspaniałe!

„Burn the Promised Land” – Przybyliśmy do Brazylii i zaczęliśmy pisać numery, które miały wejść na ten album. Znaczy się, kilka z utworów przeznaczonych na tę płytę graliśmy już na żywo w Europie, i jestem pewien, że musieliśmy skomponować jeszcze 4 kawałki, żeby nagrywać cały materiał. Spędziliśmy cały miesiąc w studiu, w zimie, i czasami niektóre dni były między nami bardzo napięte, ponieważ próbowaliśmy naciskać na samych siebie, no i było to nasze pierwsze doświadczenie nagrywania pełnowymiarowego albumu. Osobiście, naprawdę nie byłem zadowolony z ogólnego brzmienia tej płyty, ale było to najlepsze, co mogliśmy zrobić w tamtej chwili, więc to zrobiliśmy. Niektóre z tych numerów mają taką energię, którą naprawdę trudno podrobić w dzisiejszych czasach. To było surowe w taki sposób, że nie wydobyłbyś tego po tym, jak wreszcie nieco lepiej poznałeś swój instrument i jego możliwości, nauczyłeś się trochę o muzyce. Niektóre riffy po prostu brzmią tak, jakby były nagrane, ponieważ graliśmy na skraju naszych umiejętności. „Bringer of War” – Pierwsze nagranie jako trio, w dodatku wybraliśmy inne studio, to samo, w którym rejestrowaliśmy materiały Blessed kilka lat wcześniej. W perkusji po raz pierwszy użyliśmy triggerów na stopach, a brzmienie gitar było nagrywane za pomocą taniego pedału, idącego bezpośrednio do stołu mikserskiego, dlatego też brzmi to tak hałaśliwie. Nie pamiętam zbyt wiele z tamtych dni. Trwały już próby przed zbliżającą się trasą koncertową, a my wpadliśmy w jakieś paranoiczne stany związane z załatwianiem wiz w tamtym czasie. Pamiętam, że nawet jak już było wszystko zakontraktowane, to agent nadal się upewniał, czy wszystko jest dopięte w sprawie wiz. „Annihilation” – Dobre wspomnienia, jeżeli chodzi o cały proces powstawania tego albumu. Gdy tylko cały skład był gotowy, bardzo długo ogrywaliśmy tę płytę na próbach. Nagrywaliśmy trzy razy w tygodniu, ale Sandro spędzał w studio dwa razy więcej czasu, żeby popracować ze swoimi partiami. Mieszkaliśmy razem z Sandro w małym mieszkaniu w centrum Porto Alegre, jedliśmy i oddychaliśmy muzyką 24 godziny na dobę, co było prawdziwym szaleństwem. Cały album ostatecznie rejestrowaliśmy w Niemczech, co było ogólnie miłym doświadczeniem. Andy Classen, producent, zrobił wspaniałą robotę, a my mieliśmy z nim dobre relacje. Tam naprawdę było bardzo łatwo nagrać album, mimo że muzyka była naprawdę szybka i intensywna. Zatrzymaliśmy się w studiu, więc bywało też kilka nudnych dni, kiedy nie pracowaliśmy nad płytą. Pamiętam też, że padał wtedy śnieg, więc przez kilka godzin oglądaliśmy telewizję, przeważnie po niemiecku… Kiedy skończyliśmy miksy, Andy zaprosił nas do odsłuchania albumu w jego pokoju. Brzmiało to dla nas kurewsko ekstremalnie oraz intensywnie. Nie mogliśmy uwierzyć, że to nasza muzyka napierdala tak głośno… Wspaniałe czasy! Powracacie nie tylko z nadchodzącą płytą, ale i z koncertami zarówno na trasach i festiwalach. Znacie już jakiś aktualny rozkład jazdy? — F.P: Nic nie jest jeszcze ustalone. Nowy album wychodzi w maju, więc razem z Hammerheart mamy w planach uderzyć na Europę, promując „The Hell’s…”, może we wrześniu. Mamy także kilka ofert zagrania w Brazylii, myślę że tym razem będziemy w stanie ogarnąć większość naszego kraju. Meksyk również jest na rozkładzie, taka krótka trasa, Chile również… Ale, tak jak wspomniałem, nic nie jest jeszcze potwierdzone. Mam nadzieję, że niedługo rozpoczniemy odkrywanie kart odnośnie konkretnych miejsc i dat. A jak wspominasz waszą trasę na początku 2000 roku (styczeń-marzec)? Około 20 koncertów na europejskiej ziemi u boku dziwnie pasujących do was Limbonic Art, Mystic Circle oraz Ancient. Gdzieś obiło mi się o uszy, że na wszystko musieliście wyłożyć własną kasę? — F.P: To nieprawda! Jeżeli ta trasa zależałaby od tego, ile mieliśmy w tamtym czasie pieniędzy, to nie bylibyśmy w stanie zagrać nawet w barze za rogiem. Kiedy wróciliśmy do Brazylii, po naszej pierwszej podróży po Europie, w 1999 roku, mieliśmy odłożonych trochę pieniędzy, które przeznaczyliśmy na salę prób, ponieważ kilka miesięcy później mieliśmy nagrać „Burn…”, przygotować się do tego albumu. Po tym, jak nagraliśmy tę płytę, wszyscy spodziewaliśmy się, że europejska trasa wydarzy się najszybciej, jak się tylko da, ponieważ wszyscy byliśmy kompletnie spłukani, a ja ponownie musiałem mieszkać kilka tygodni razem z moimi rodzicami, ponieważ w domu, w którym żyliśmy nie starczało pieniędzy na jedzenie dla wszystkich. Ciężkie


czasy. Kiedy daty zostały już ustalone, byliśmy naprawdę szczęśliwi, że ruszamy w podróż i że będziemy daleko od gównianej sytuacji, w której wówczas znajdowaliśmy się w Brazylii. Trasa była bardzo nerwowa, ponieważ byliśmy deathmetalowym zespołem w blackmetalowym pakiecie, mimo że czasami, w niektórych miejscach mieliśmy miłe przyjęcie, to wiele osób nadal nie bardzo rozumiało, co my w ogóle tutaj robimy. Ale przy okazji udało nam się zabukować kilka koncertów na własną rękę, jak na przykład festiwal u boku Vader, a później w kilku belgijskich pubach, gdzie mieliśmy już mocno ugruntowaną nazwę, więc niektóre posunięcia wcale nie były daremne. Jeżeli dobrze pamiętam, to kilka koncertów przeszło wam koło nosa z powodu problemów z wizami, co wprowadziło was we wspomnianą paranoję przed kolejną europejską trasą. Co dokładnie stało się na tej trasie na początku 2000 roku? Podobnież, żeby dostać się do Polski, próbowaliście wjechać kilkoma różnymi drogami? — F.P: Przegapiliśmy jeden koncert w Polsce. Słyszeliśmy, że w tamtym czasie to byłoby idealne miejsce dla nas, ponieważ publiczność była nastawiona bardziej na death metal. A wszystko rozbiło się o to, że w tamtych latach Brazylijczycy potrzebowali wizy, by wjechać do niektórych krajów, a jednym z nich była Polska. My tego nie wiedzieliśmy, agencja koncertowa również tego nie wiedziała. Dopiero na granicy odkryliśmy ten fakt. Tour menedżer i kierowca byli naprawdę uprzejmi, kombinując z różnymi drogami i przez kilka godzin próbując dostać się do Polski z nami na pokładzie, ale nie udało się. Ostatecznie, powiedziano nam, że w tym momencie mamy opuścić trasę, więc złapaliśmy pociąg do Belgii i zatrzymaliśmy się w domu przyjaciela. Czy właśnie przez takie partyzanckie akcje i dokładanie do interesu Ronaldo Lima odszedł z Rebaelliun tuż przed nagraniem „Bringer of War”? — F.P: Właściwie, to właśnie na tej trasie postanowił opuścić zespół, w Europie. Powodem było również to, że on kocha grę na klasycznej gitarze, brazylijską muzykę, i akurat w tamtym momencie zdał sobie sprawę, że nie jest w stu procentach związany z naszą muzyką, a że chciał być szczery ze sobą, z nami, publicznością, przed którą graliśmy każdego wieczoru, więc postanowił odejść. Na tamtej trasie zagrał z nami każdy koncert, ale jak tylko wylądowaliśmy w Brazylii, byliśmy już we trzech. Ale mimo to wasza kolejna europejska trasa, promująca „Bringer of War”, była totalnie szalona. Pamiętam wasz koncert w Poznaniu, 21 czerwca 2000 roku. Dzieliliście deski wraz z Vital Remains, Vader, Fleshcrawl i Pandemią, ale jedyne, co zapamiętałem z tamtego wieczoru, to że byliście lepsi nawet od Vader i Vital Remains. Dosłownie spaliliście polską ziemię. — F.P: Z tej trasy mam najlepsze wspomnienia. Pierwszy koncert, w Anglii, był kurewsko nerwowy, ponieważ to był nasz pierwszy występ jako trio, a osobiście, mój pierwszy koncert w życiu bez Ronaldo na scenie. Nie byłem pewien, czy damy radę to dźwignąć. Wszystko poszło jednak dobrze, a my przez te 30 dni sporo urośliśmy jako zespół. Są filmy z tej trasy, a ja po prostu nie mogę uwierzyć, jak byliśmy wściekli w tamtym czasie, wysadzaliśmy wszystko, co stanęło na naszej drodze. Koncert w Poznaniu był dla nas znakiem. Mogliśmy poczuć energię unoszącą się w powietrzu, a tamten dzień był wtedy gorący jak jasna cholera. Udzieliliśmy kilku wywiadów, rozmawialiśmy z wieloma osobami, a my sami zagraliśmy bardzo dziki koncert dla polskich maniaków. Właściwie, to bardzo chciałbym ponownie ujrzeć ten koncert, może pewnego dnia… Mimo, że rządziliście na tej trasie, to właśnie po niej zostaliście duetem, po tym jak Marcello Marzari opuścił szeregi Rebaelliun. Co tym razem się stało, i czy w ogóle macie z nim jakikolwiek kontakt? Nadal jest tatuażystą? — F.P: Otworzył swój biznes jako tatuażysta i chciał się temu poświęcić w stu procentach. Rebaelliun nie był dla nas hobby, pracowaliśmy, jakbyśmy normalnie tyrali po 7 dni w tygodniu. Wiedział o tym, że trudno mu będzie poświęcić się zespołowi, kiedy zainwestował pieniądze i włożył wiele wysiłku w studio tatuażu. Co, chyba było dobrym wyborem, bo wciąż jest tatuażystą. To u niego robiłeś dziary Manowar? — F.P: Nie, ale chętnie zrobiłbym sobie wreszcie tatuaż logo Slayer. To naprawdę świetny pomysł, może któregoś dnia…

Gdy Marcello odszedł, między „Bringer…” a „Annihilation” pozostało was zaledwie dwóch. Przeszło wam wtedy przez myśl, żeby pieprznąć tym wszystkim i zakończyć istnienie Rebaelliun? Podejrzewam, że to wtedy był jeden z najgorszych momentów w historii Rebaelliun? — F.P: Nigdy w życiu! Trasa „Bringer of War” dała nam wiele siły i sprawiła, że uwierzyliśmy w to, co robimy, że jest to właściwa rzecz że budujemy coś naprawdę rzeczywistego. Ja i Sandro wciąż razem odbywaliśmy próby i zaczęliśmy tworzyć nowy materiał jako duet. Kiedy Ronaldo dowiedział się, że Marcello odszedł, zadzwonił do nas ze słowami wsparcia, że nie powinniśmy uśmiercać zespołu i dalej utrzymać Rebaelliun w aktywności. Potem odwiedził mnie i rozmawialiśmy na temat tego, żeby ponownie mieć go w kapeli. Przyjął naszą propozycję, a przy okazji powiedział mi, że Lohy, który był wokalistą i basistą w Blessed, także byłby zainteresowany dołączeniem do nas. W ciągu kilku tygodni ponownie graliśmy próby jako kompletny zespół, pisząc muzykę na „Annihilation”. Przez te wszystkie lata niebytu Rebaelliun sporo się pozmieniało w realiach sceny metalowej. Uważasz, że dzisiejsza muzyka metalowa nadal się rozwija, a może raczej jest w ślepym zaułku? — F.P: Trudno jest porównywać to, co się dzieje obecnie na scenie, z tym, co płodziły lata 80-te oraz 90-te. Myślę, że dziś ludzie mają wszystkie warunki, by stworzyć zabójcze nagranie – sprzęt, przepływ informacji, mnóstwo dróg szybkiej promocji, ale ogólnie brak w tym wszystkim po prostu inspiracji. Nie wiem, może ludzie w latach 80-tych uważali to samo, porównując ich czasy z latami 60-tymi. Kto wie? A u was inspiracje wciąż pozostały te same? — F.P: Nadal uwielbiam słuchać albumów, które katowałem, kiedy byłem nastolatkiem: „Reign in Blood” i „South of Heaven” Slayer, „Altars of Madness” i „Covenant” Morbid Angel, „Legion” Deicide, „Human” Death, „Testimony of the Ancients” Pestilence, i wiele innych. Ale w dzisiejszych czasach również jest wiele dobrej muzyki. Osobiście, uwielbiam ostatni album Behemoth, na przykład. Septic Flesh jest zespołem, który wciąż poszukuje nowych ścieżek i są tego także zabójcze efekty. Misery Index również wydali kilka dobrych albumów. Według mnie ostatnia płyta Slayer po prostu rządzi. A może wszystkie te materiały zasługują na większą uwagę w przyszłości, w ciągu 20-30 lat, a może nie… Trudno to wiedzieć, obecnie. A, ty, Lohy? Utwardziłeś się w starej szkole metalu? Wystarcza ci zdzieranie płyt klasyków, starych, dobrych „znajomych”, a może starasz się wyławiać jakieś perełki z tego ogromnego przypływu muzyki metalowej? — L.F: Sam dobrze wiesz, że to jest trudne zadanie, by nie tylko słuchać tego, co zostało zrobione przez mistrzów dawno temu. Powstało tak wiele wspaniałych albumów. To jest nieprzebrane morze nowych zespołów, świeżych brzmień, ale zaledwie kilka jest obecnie naprawdę inspirujących. Trudno jest znaleźć coś naprawdę niespodziewanego. Jakoś zawsze istniały nowe zespoły, a nawet stare kapele, które przemeblowywały style, pokazywały nowe podejścia oraz rewitalizację sceny. Zawsze mamy okazję znaleźć coś naprawdę dobrego. Tworzenie muzyki jest ciągłym ćwiczeniem i uczeniem się. Stanie w jednym miejscu, lub patrzenie wstecz nie wydają się dobrymi drogami. Przynajmniej dla Rebaelliun. Ale pewnie tak samo jak u Fabiano, inspiracje wciąż pozostały u ciebie te same – sentymentalne nieśmiertelniki z nastoletnich czasów? — L.F: To zawsze się zmienia. Wszyscy zmieniamy się z biegiem czasu. Trudno byłoby pozostać przy tych samych inspiracjach, ponieważ obecnie jesteśmy innymi ludźmi. Oczywiście, klasyki na zawsze pozostaną częścią inspiracji Rebaelliun. Takie zespoły, jak Slayer czy Morbid Angel zawsze będą miały na nas największy wpływ. Codziennie, na nowo odkrywamy genialność ich muzyki, jednak przez te wszystkie lata bardzo wiele się nauczyliśmy. Nowi artyści zaczynają być uznawani za klasyków, a to zjawisko udowadnia, kim jesteśmy jako artyści. Myślę, że jest to bardziej kwestia zsumowania tych wpływów, zamiast chęci ich zastąpienia.

innych kapel? — F.P: Powiedziałbym, że obecnie jednym z lepszych brazylijskich zespołów jest Patria. Grają klasyczny black metal, a ich ostatni album jest dla mnie jedną z najlepszych rzeczy zrobionych w Brazylii w ostatnich latach. Chaos Synopsis również jest zabójczym zespołem, który łączy w sobie death z thrash metalem. Naprawdę, zespół godny polecenia. A przedstawicielem typowego, brazylijskiego death metalu jest Inhumane Rites. Brzmią, jakby byli żywcem wyjęci z lat 90-tych. To jest również wspaniała kapela. Czy uważacie, że ogólnie dostępna muzyka w formatach cyfrowych, sprawiła, że zatracił się rytualny aspekt dokopania się do zespołów, zdobywania ich albumów? — L.F: Nie sądzę, by cyfrowa era ogólnie zabiła przemysł muzyczny. Wiele się zmieniło, to fakt. Zmniejszyła się sprzedaż płyt cd, ale to nie jest koniec. lp, na przykład, wraca ze znaczną siłą. Nawet taśmy wracają teraz do łask. Zawsze znajdą się niezadowoleni, aby słuchać muzyki w formatach cyfrowych. Różnica polega na tym, że teraz jest nowy sposób konsumowania sztuki, a to stało się nie tylko z muzyką. Inne formy sztuki również doświadczyły tych zmian. Zatem, artyści oraz przemysł muzyczny musi się zaktualizować, dostosować się, by pozostać w grze. Nie patrzę na to jako coś negatywnego, lecz nieuniknionego. Rytualność i romantyzm mediów, które można było dotknąć, nadal tam są i nigdy nie umrą. Bez względu na rodzaj nośnika, jaki będzie używany, ta muzyka i tak zostanie wyrażona. Przesłanie zostanie przekazane, nieważne, jaką drogą. Ogólnie rzecz biorąc, maniacy death metalu są raczej konserwatywni w muzycznym smaku i nie bywają „wdzięczni” za eksperymenty, czego doświadczył chociażby Morbid Angel przy okazji ich ostatniego albumu. I jak tu znaleźć równowagę między zaspokojeniem się jako muzyk, artysta przy jednoczesnym zadowoleniu fanów? — L.F: Słyszałem kiedyś, jak jeden z wielkich muzyków, nie jestem w stanie przypomnieć sobie nazwiska, powiedział, że jeśli miałby skomponować to, czego pragną fani, to oszalałby i już nic więcej nie nagrał. Myślę, że na pewnym poziomie ma rację. Oczywiście, wszystkie zespoły są tam, gdzie są ze względu na fanów, na ludzi, którzy wierzyli i wierzą w ich muzykę. Jednak tworzenie muzyki na żądanie jest dobre dla muzyki filmowej i tego typu rzeczy. Nie da się zadowolić wszystkich. Tworzenie muzyki to również pewien sposób odwagi. Trzeba umieć pozwolić sobie, by wykroczyć poza to, co oczekiwane. Wszyscy wielcy artyści pozwalali sobie na to, by iść do przodu bez oglądania się na innych. Slayer i Metallica są tego dobrym przykładem. Większość fanów chciałaby rok po roku dostawać klony „Reign in Blood” lub „Master of Puppets”. W przypadku Morbid Angel byłyby to klony „Altars of Madness” czy też „Covenant”, ale bez mocy i szczerości oryginału. Wszystko zależy od kontekstu i czasu, w którym to wszystko miałoby się dziać. Zamiast powtarzać starą formułę, odważyli się wyjść poza klasyczne ramy, poza uświęcone wzorce. To czysta identyfikacja. Jeżeli coś komponujesz i naprawdę wierzysz w siłę swojej muzyki, na pewno jest ktoś, kto identyfikuje się z tym samym. W obecnych czasach artysta musi się sam bronić. Tylko czas pokaże, czy jego muzyka będzie ponadczasowa… I tym, jakże mądrym akcentem, zakończmy ten wywiad. Dzięki za czas i cierpliwość, jeżeli chcecie coś jeszcze dodać na temat zbliżającego się, najnowszego album, to proszę bardzo… — F.P: Dzięki, Mariusz, za ten wywiad. Do wszystkich polskich maniaków – miejcie uszy i oczy otwarte na nasz nowy album „The Hell’s Decrees”. W grudniu zaczynamy nagrywać, a 16 maja wychodzi płyta, która ponownie ustawi Rebaelliun na metalowej mapie. Mam nadzieję, że wkrótce ponownie zagramy w potężnej Polsce. Pozostańcie w stanie wojny! — L.F: Wielkie dzięki, Mariusz i „7 Gates” za wspieranie Rebaelliun oraz za wspaniały wywiad! Do wszystkich naszych polskich przyjaciół – spodziewamy się być u was wkrótce, by po raz kolejny uczcić razem ekstremalny metal. Dzięki za wszystko! Rogi do góry! C Podziękowania dla Piotra „Cyca” Tychonia za przygotowanie „siłowych” pytań.

Skoro tak trudno wyłapać coś dobrego, to kogo polecilibyście z nowych brazylijskich zespołów, które warte są sprawdzenia, zamiast przepaść w oceanie

43


Ostatnie płyty Paradise Lost podobały mi się coraz bardziej, aż w końcu dotarliśmy do momentu, kiedy słuchając ich najnowszego krążka, „The Plague Within”, poczułem, że zawarte są na nim te same emocje, które kiedyś sprawiły, że zakochałem się w „Gothic”, a później kazały mi po wielokroć wracać nie tylko do niego, ale i kolejnych, aż do „Draconian Times”. Później sądziłem, że mówiąc językiem medycznym – straciliśmy ich. Cieszę się zatem, że się myliłem i, kiedy panowie zawitali do wrocławskiego Alibi, to z przyjemnością skorzystałem z okazji, by pogadać sobie z wokalistą zespołu, Nickiem Holmesem o czasach starych i nowych. ↔ Witaj Nick! Jak tam w trasie, jest ona całkiem solidna, jak mi się zdaje? — Witam! Jest w porządku, jak na razie jest całkiem nieźle. Latem graliście na Castle Party w Bolkowie. Jak ci się tam podobało? To dość specyficzne miejsce. — Tak, było całkiem miło tam zagrać. Miejsce jest bardzo fajne, publiczność była bardzo entuzjastyczna. Było lepiej niż sobie wyobrażałem. Muszę przyznać, że tylko dwóch utworów zabrakło mi tam do listy marzeń. Jak dobieraliście utwory do tego seta? — Przez lata sprawdziliśmy wiele utworów na żywo, a że był to festiwal, to było to coś w rodzaju „best of”. Wiele osób lubi różne utwory, na przykład smutne utwory w rodzaju „Faith Divides Us…”, więc była to kwestia wybrania tych najlepszych, jak mi się zdaje. A jak to wyglądało w przypadku waszej nowej płyty koncertowej „Symphony for the Lost”? Zestaw jest dość podobny, ale jest kilka nowych, a paru z tych utworów mi brakuje. — Niektóre z tych utworów właśnie napisaliśmy, więc była to pewnego rodzaju niespodzianka. Był to pewien eksperyment, chcieliśmy zobaczyć, jak te utwory zadziałają.

44

7g C nr 39 C 03/2015

Patrząc na imponującą listę waszych ostatnich wydawnictw, wydaje się, że Century Media przywiązuje sporą uwagę do waszego zespołu. Jak widzisz przyszłość tej wytwórni teraz, kiedy zmienił się jej właściciel? — Ciężko powiedzieć. Oczywiście, byli oni świetną wytwórnią dla naszego zespołu. Byliśmy w wielkiej wytwórni i lepiej jest być wielką rybą w małym stawie. Inaczej możesz się trochę zagubić, bo ci ludzie tak naprawdę nie znają twojej muzyki i to nie jest dobre miejsce. Metalowe zespoły powinny być w oddanych metalowych, rockowych wytwórniach. Wtedy współpraca lepiej się układa. Ale myślę, że to nic nie zmienia, bo to są ci sami ludzie. Dziś jest zupełnie inny czas, niż 15 lat temu. Wszystko się drastycznie zmieniło. Jednym z elementów zmiany jest dostępność informacji. Kiedy fani idą na wasz koncert, mogą sobie sprawdzić listę z wczoraj, przedwczoraj i wcześniejszych koncertów, a ta wydaje się być dość stabilna. Czy to pomaga w czasie koncertu, kiedy fani wiedzą, jaki utwór zagracie w następnej kolejności? W końcu nie ma elementu niespodzianki. — Nie. Taka jest natura Internetu. Internet zabił tajemniczość we wszystkim. Z naszymi utworami związany jest choćby ustalony zestaw świateł. Nie jesteśmy jammującym zespołem, więc nie możemy tak szybko dokonywać zmian. Ludzie przychodzą znając setlistę i nic nie możemy na to poradzić. To wstyd, ale cała

tajemnica uleciała. My jesteśmy z pokolenia, dla którego to, co będzie grane stanowiło niespodziankę. Nawet, jeśli było to samo, co poprzedniego wieczoru, to nie wiedzieliśmy tego. Teraz możesz sobie obejrzeć zdjęcia Glena Danziga kupującego żarcie w sklepie (śmiech). Nie ma już świętości. Wasze ostatnie albumy, poczynając od „In Requiem” stanowią stały proces powrotu do korzeni. Czy „The Plague Within” to już ostatni przystanek na tej trasie, czy zamierzacie sięgać jeszcze głębiej w przeszłość? Na obecnej płycie są utwory tak ciężkie, jak nie było to od wielu lat. — Nie wiem, tak nam wyszło. Nie myślimy o tym za dużo, wciąż chodzi nam o utwory. Większość z tych utworów to nie jest death metal. Oczywiście są takie elementy w pewnych utworach, takich jak „Flesh from Bone”, który na tej płycie jest najbliższy death metalowi. Jak dla mnie to brzmi on właściwie blackmetalowo. — Tak, wydaje mi się, że tak. Ale tak nam wyszło. Wydaje się, że jeśli w utworze będzie growl, to zmienia on klimat. Można to zbadać i pisać chwytliwe utwory, wciąż z growlami. To całkiem intrygujące i być może zbadamy to dokładniej na kolejnej płycie. To był swoisty eksperyment związany z utworami i wokalami i wyszło całkiem udanie. Jestem zmuszony, czy też raczej muszę się z tym zgo-


Wspomniałeś o Vallenfyre, tego roku widziałem cię śpiewającego z Bloodbath na Brutal Assault. Czy jest jakieś sprzężenie zwrotne pomiędzy zaangażowaniem twoim i Grega w oldschoolowe, deathmetalowe projekty, a faktem, że wasze albumy robią się coraz bardziej oldschoolowe, radykalne i brutalne? — Jeśli chodzi o Grega, to zdecydowanie tak sądzę. Co do mnie, to Bloodbath sprawiło mi duża frajdę. To styl muzyczny, który bardzo nas kręcił, kiedy byliśmy dzieciakami, nastolatkami, więc nie było ciężko powrócić do tych czasów. Ludzie czasem mogą być zszokowani, ale było łatwo do tego wrócić. Było łatwo stworzyć taką muzykę, bo dokładnie wiedzieliśmy, co chcemy usłyszeć. Byliśmy naprawdę wielkimi fanami tego typu muzyki i nie jest to projekt na wakacje, bo przez lata wyrastaliśmy z taką muzyką. Na pewno miało to pewien wpływ. Wszystko, co robisz w życiu ma jakiś wpływ, pozytywny lub negatywny. Jestem pewien, że było to powiązane ze sobą. W tym przypadku jest to pozytywny wpływ (śmiech). — Tak, tak sądzę. Jesteśmy ze sobą już bardzo długo i dobrze jest wpuścić jakieś świeże pomysły, wizje. Nigdy nie byliśmy zespołem, który chce brzmieć cały czas tak samo. Wielu fanów metalu czuje się swojsko z tym, że zespół wciąż brzmi tak samo. Jest wiele takich przykładów i w ich przypadku to się doskonale sprawdza. Ale ja nie potrafię przestać i być cały czas taki sam. Ale taki jestem, miliony innych ludzi, by się z tym nie zgodziło (śmiech) i mają do tego prawo. Każdy ma prawo do wyboru własnej ścieżki. Poza właściwymi płytami w ostatnich latach wydaliście kilka składanek – „Tragic Illusions”, „Forever Plague”… Coś wam jeszcze zostało na przyszłe składanki? — Nie, ja się w to nie angażuję, mnie interesuje tylko nowy materiał. Kręci mnie pisanie nowych utworów i wydawanie nowych płyt. Mnie właśnie o to chodzi. Składanki są narzędziami dla wytwórni. Można tam umieścić B-sides, a tych mamy sporo. Myślę, że są całkiem interesujące, bo wielu ludzi ich nie słyszało, choć nie zabiera wiele czasu, by je znaleźć w Internecie. Wydaliśmy wiele płyt (śmiech).

dzić. Album jest świetny. Nie zamierzam powiedzieć, że „Tragic Idol”, „Faith Divides Us…” albo „In Requiem” są słabe, bo bardzo lubię te płyty. Każdą kolejną lubię bardziej niż poprzednią i najnowsza jest najlepsza z nich. — Pisanie jej nie było zbyt skomplikowane. Zdecydowanie były albumy, które były bardziej skomplikowane. Ale Greg był bardzo za deathmetalowymi wibracjami. To taka jego druga natura, więc nie musiał się do tego zmuszać. Kiedy próbujesz grać muzykę, której nie czujesz, to będzie to walka. To nie zadziała. Dobrze, że o tym wspominasz. Wiesz, słuchając albumów takich jak „Symbol of Life”, czy „Host” zastanawiałem się, jaką przyjemność miał Greg, pisząc taką muzykę? On jest gitarzystą, a to jest kompletnie niegitarowe myślenie. — W tamtym czasie nie miał gitarowego umysłu. Greg nie jest typowym gitarzystą. Nie miał gitarowych idoli. W tym znaczeniu nie jest w ogóle tradycyjnym gitarzystą. Ma swoje własne pomysły, jak coś powinno być zagrane. Nie interesuje go dilidilidili (tu Nick wydaje dźwięk palcołamacza po strunach – dop. D.) i tym podobne gówna. Nie interesuje go wirtuozeria? — Nie, to go w ogóle nie interesuje. I myślę, by być szczerym, że to jedna z jego mocnych stron. To kwestia stylu.

Nawet dziś próbowałem dać kolejną szansę „Symbol of Life” i wciąż nie mogę go polubić. Nawet takim utworom, jak „Isolate” czegoś brakuje. To bardzo chwytliwe utwory. — Myślę, że to kwestia produkcji. To nie jest gitarowy, ciężki album. Zapewne to kwestia miksu. Ale tacy byliśmy w tamtym czasie. Nie byliśmy gotowi, by zrobić coś innego, byliśmy gotowi, by zrobić tylko to. W jednym z wywiadów Greg powiedział, że „The Plague Within” miał być tak pozbawionym ograniczeń oraz urozmaiconym albumem, jak to możliwe i osobiście uważam, że się udało. Czy to był cały pomysł na ten krążek? — Nie wiem. Przy pisaniu utworów jesteśmy bardzo impulsywni. To musi być tak spontaniczne, jak to możliwe. Nie należy za bardzo próbować i rozmyślać nad tym, bo wtedy coś się traci. Teraz jesteśmy w trasie, w przyszłym roku będą festiwale, a potem będziemy pisać nowy album. Greg ma w przerwach Vallenfyre, więc to co robimy jako Paradise Lost musi się z tym zgrywać. Jest na to czas i miejsce i to nie jest coś świadomego. Ale sądzę, że czyni to sprawę bardziej interesującą. Ale przerwy są dobre. Pisanie, czy nagrywanie w czasie tras nie jest zbyt produktywne. Jak dla mnie pisanie w czasie trasy jest ostatnią z rzeczy, bo samo jeżdżenie w trasy jest ciężką sprawą. Koncerty to codzienne wyzwanie i nie jestem wtedy zbyt produktywny, ani zainspirowany.

Albumem, który zapoczątkował waszą nową stylistykę, sięgającą po muzykę elektroniczną, był oczywiście „One Second”. Jak postrzegasz tę płytę dziś? Kiedy słuchałem jej po wydaniu, wydawała mi się obrazem nieco naiwnej fascynacji muzyką typu Depeche Mode czy The Sisters of Mercy i widzę, że dziś patrzę na nią podobnie. — Tak jak mówiłem wcześniej – to nas wtedy interesowało. Kiedy jej słucham, myślę o tym, co robiliśmy i, jakiej muzyki słuchaliśmy. Myślę, że to świetny album, bardzo reprezentatywny dla tego, czym wtedy byliśmy. To samo dotyczy każdej płyty. Myślę, że jedyną płytą, przy której trochę się zagubiliśmy był być może album „Believe in Nothing”. To dobre utwory, ale to jedyna płyta, którą nagrywaliśmy, nie wiedząc, co chcemy zrobić. Starsze płyty były bardzo skupione, podobnie „One Second”. Czy ludziom się podoba, czy nie to wciąż jest bardzo dobra płyta, reprezentatywna dla tego, czym byliśmy w tamtym czasie. Na pewno jest to bardzo zwarta płyta. — Chcieliśmy osiągnąć mrok w muzyce za pomocą klawiszy i smyczków zamiast gitar. Chcieliśmy zbadać takie obszary. Wasze albumy mają także bardzo interesującą stronę wizualną. Patrząc na oprawę graficzną ostatnich krążków, widać zainteresowanie starą sztuką. Secesja na „Tragic Idol” i „Tragic Illusions”, stara szkoła drzeworytu na „Faith Divides Us…” i „The Plague Within”. To tylko narzędzie do oprawy albumów, czy efekt głębszego zainteresowania sztuką? — Wiesz, dorastaliśmy z płytami i ich wkładkami. Wiem, że teraz nie jest to istotne, ale kiedy dorastaliśmy było inaczej. Byliśmy bardzo zainteresowaniu starą sztuką, okresem gotyku, to wszystko uzupełnia muzykę i mam nadzieję, że nawzajem. Jest tego sporo, ale jesteśmy oldschoolowymi kolesiami z epoki winylu, z tymi rozkładanymi okładkami. Patrzenie na to podczas słuchania muzyki dopełniało obrazu tego, czym jesteśmy. Teraz już tak nie jest, ale my wciąż jesteśmy takimi kolesiami.

45

www.fb.com/paradiselostofficial C ¶ autor: Doominator

Ale jak sądzę nie imprezujecie już tyle, co kiedyś. — Nie, absolutnie nie. Teraz wolimy iść spać.


No, w tamtych czasach to musielibyście chyba być Iron Maiden, żeby mieć taką wkładkę, jaka widnieje w specjalnym wydaniu „Faith Dives Us…”. To naprawdę robi wrażenie. — Te specjalne wydania, to jest coś, co chce zrobić wytwórnia, ale ja jestem bardzo mocno zaangażowany w oprawę graficzną. Przedyskutowanie oprawy zajmuje godziny. Zanim to uzgodnimy, wymieniamy setki e-maili i to jest jakiś pieprzony koszmar.

niemożliwym do modulowania. Miałem wiele kłopotu z zaśpiewaniem tego, ale wciąż brzmi dobrze, podobnie muzyka. To był dla nas szczytowy punkt. Był też bardzo niedoceniony, bo większość za takowy uważa „Draconian Times”. Także okoliczności towarzyszące, proces nagrywania, to był bardzo dobry czas. Nagrywaliśmy go przez 6 tygodni i to wszystko, co z tym związane dało nam dużo radości. Dlatego nie myślę tylko o albumie, ale także wszystkim z nim związanym.

Ale przynajmniej nie musicie już odpisywać na papierze na wywiady… — Właściwie, to na papierze jest łatwiej. Ale uzgodnienie oprawy to jakiś koszmar (śmiech). Ostatnia była naprawdę ciężką pracą. Wymagało to chyba setek e-maili.

Graliście wtedy trasę z Tiamat… — Tak, pamiętam.

Jeśli chodzi o wasze metalowe inspiracje, to sprawa jest dość prosta. Ale na krążkach umieściliście covery zespołów, które wcale tak oczywiste nie są. Nawet moja koleżanka z pracy rozpoznała Bronsky Beat w waszej wersji. — To akurat nie było oczywiste. Podstawowym powodem było to, że nagranie cover Black Sabbath byłoby oczywiste, a nie chcieliśmy czegoś oczywistego. Gaz (Jennings – ex-Cathedral) z Lucifer lubi ten kawałek. To mogło zmieszać parę osób. A pozostałe – Spear of Destiny, Everything But the Girl? — Zapomniałem o nich. Jedynym łatwym do zrozumienia jest oczywiście „Xavier” Dead Can Dance. — To są bardzo dobre utwory. Greg będąc dzieciakiem uwielbiał Spear of Destiny. Ale dobra strona B, jest lepsza od gównianej strony A. Wolę cover, który stanowi dziwny wybór niż marny utwór. Ale już nie robimy żadnych coverów. Jeśli jakiś wybierzemy, to będzie on raczej nietypowy, może coś z lat 80-tych. Ale na razie nie wiem. Może Dizzy Gillespie (śmiech)? — Kto wie. A co sądzisz o reaktywacji (w końcu to nie jest reunion) dcd i nowej płycie Brendana pod tą nazwą? — Myślę, że została zrobiona głównie dla pieniędzy. Żeby móc znów grać koncerty. Ale nie ma co bić o to piany. Płyta jest całkiem niezła i podobała mi się, ale to już nie ta magia. To już nie jest rok 1987, więc nie ma to na mnie takiego samego wpływu. To bardzo wyjątkowy, wielki, wpływowy zespół, więc to dla nich dobre. Dla mnie była to szansa, by ujrzeć ich wreszcie na żywo. — Tak, myślę, że to szansa, by ujrzeć ich na żywo. Myślę, że to była udana trasa. Jest oczywiste, że Paradise Lost też jest bardzo ważnym, wpływowym zespołem. Teraz, kiedy wielka czwórka thrash metalu wreszcie zagrała wspólną trasę, kilka lat temu podobną grała trójca niemieckiego thrash, wiele kapel odtwarza w całości swoje klasyczne albumy istnieje możliwość byście zagrali razem z Anathema i My Dying Bride – wielka trójka doom razem? — Kilka miesięcy temu graliśmy trasę razem z Anathema w Brazylii. To nasi dobrzy przyjaciele. Z My Dying Bride nie jesteśmy zbyt blisko. Ich muzyki też nie znam zbyt dobrze. Ludzie myślą, ze mieszkamy wspólnie w jednym wielkim domu… Jak The Beatles w filmie „Hard Days Night”… — Nie znamy tych gości zbyt dobrze. Nie sądzę, aby to było konieczne. Anathema odskoczyła tak daleko w swoim kierunku, że nie sądzę, żeby to się sprawdziło. Wciąż są bardzo dobrym zespołem koncertowym, zresztą przecież graliście razem. — I są naszymi przyjaciółmi, ale muzycznie to inne wibracje. Dużo bardziej wyciszone. Progresywne? — Nie sądzę, by dziś to coś znaczyło. Ale to świetni kolesie. Czas na lekko podstępne pytanie. Jaki jest twój ulubiony album Paradise Lost, wyłączając ostatni? — Może „Shades of God”? Na płycie jest masa pomyłek, to bardzo surowy album, ciężko było go śpiewać, bo to głos pomiędzy growlem i czystym śpiewem,

46

7g C nr 39 C 03/2015

Na ostatnich krążkach znajdują się symfoniczne wersje kilku utworów, „Symphony for the Lost” też zawiera część z towarzyszeniem orkiestry. Czy orkiestra praska jest twoją ulubioną? — Nie wiem. Szczerze mówiąc, nie mam ulubionej. Oni mają bardzo ścisłe reguły pracy, przerwy co 15 minut. Mają swój związek i bardzo ścisłe reguły, są zorganizowani. I bardzo trzeźwi. To nie są rock‘n’rollowcy. Ale musieliście z nimi pracować. — Oni nie słuchają, co grają inni. Po prostu grają, co mają napisane. To ściśle kontrolowane środowisko i to, co my robimy, to jest inny świat.

A czy po tylu latach na scenie masz jeszcze niespełnione marzenia? — Nie mam marzeń. Życie jest krótkie i doceniam to, co mi się dostało. Przyjmuję to za pewnik. Nie wiem, co będę robił za 5 lat. Wszystko może się zdarzyć. Może się zdarzyć, że dziś w nocy rozbijemy się w trasie. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. — Gdybyś myślał długofalowo, to nie śpiewałbyś dla kariery, bo to się nie sprawdza. Twoja kariera jest w cudzych rękach. To nie to samo, co studiować przez 7 lat, by zostać prawnikiem. To bardzo niepewny styl życia, więc musisz być wdzięczny za możliwość robienia tego. Byłoby fajnie jeszcze więcej zagrać koncertów, zagrać w miejscach, gdzie jeszcze nie graliśmy. Południowa Afryka, Chiny, Rosja, gdzie nigdy nie byliśmy, Japonia. Wciąż znajdować odpowiednich ludzi dla muzyki, którą gramy. Zatem życzę udanych tras i tylu płyt ile tylko będziecie w stanie nagrać. — Tak będzie. Dzięki za to, że jesteście tutaj i dzięki za wywiad! — Również dzięki! C



„Corpus Hermeticum” – najnowsza i trzecia płyta zarazem, tajemniczego (jak określa go wytwórnia) zespołu Zørormr, już od dłuższego czasu jest dostępna. Z pewnością wielu z was, czytających te słowa zna ten album bardzo dobrze. Pora poznać sprawcę tego zamieszania. Przed Wami – Moloch… ↔

48

7g C nr 39 C 03/2015

Za ponad miesiąc minie rok od wydania ostatniego albumu Zørormr. Teraz, gdy opadł już kurz, chyba możesz już na spokojnie podsumować to wydawnictwo. Wyobraź sobie sytuację, że stoisz dopiero przed faktem nagrania tego albumu, co byś zmienił? — Myślę, że tak naprawdę niewiele bym zmienił. Może skróciłbym płytę o jeden czy dwa utwory, ale całość nagrałbym dokładnie tak samo… Poprawianie swoich poprzednich płyt jest tak samo głupie, jak robienie operacji plastycznej własnym dzieciom. Kompletny kretynizm. Oczywiście, że dzisiaj zrobiłbym to inaczej, ale to nie znaczy, że powinienem cokolwiek zmieniać. „Corpus…” powstało w takim, a nie innym momencie. Za 10 lat można jej zrobić remaster, ale czemu to się przy-


W porównaniu do „IHS” na nowej płycie znalazło się mniej kompozycji, ale za to są one dużo bardziej rozbudowane i przez to dłuższe. Przypomnę tylko, że na debiucie nie miałeś, żadnego utworu o długość ponad 5 minut. Czy w ogóle zwracasz uwagę na długość płyty? — Ciekawe, że poruszasz ten temat… Staram się zawsze zachować spójność muzyki z konceptem danej płyty, jaki mam w głowie. Z perspektywy czasu uważam, że „Kval” to było bardziej demo niż pełnoprawny debiut. Te utwory to w rzeczywistości szkice, które wymagały wtedy dopracowania. Tak się jednak nie stało… Z drugiej strony pisanie dłuższych numerów nie przychodziło mi i chyba nadal nie przychodzi zbyt łatwo. Na pewno sposób, w jaki konstruuję swoje płyty ewoluuje. Dzisiaj poruszam się w pewnym przedziale czasowym, jaki sobie narzuciłem, czyli tych 40 czy 45 minutach. I w tych ramach powinno się zawrzeć wszystko, co chciałbym przekazać. Zwracam na to uwagę, tak jak zwracam uwagę na kolejność, wzajemne uzupełnianie się tytułów i jeszcze wiele tego typu kwestii „warsztatowo-formalnych”, które również stanowią metodę do realizowania celu i przekazu danej płyty. Moje płyty są w pewnym sensie komplementarne, bo ich schematy dopełniają się wzajemnie. Niewykluczone jednak, że następnym razem odejdę od tej zasady na rzecz całkiem innej perspektywy… Jednocześnie nowy materiał jest: - mniej surowy, bo… / czy - lepiej wyprodukowany, bo… – możesz dokończyć? — Nie chcę nagrywać identycznych albumów. Ta surowość i pewien prymitywizm moich dwóch pierwszych krążków jest naturalny, bo po prostu wtedy potrafiłem przekazać swoje emocje za pomocą takich właśnie środków. Muzyka na „IHS” powstawała w 2011 roku, więc jest to chyba oczywiste, że 4 czy 5 lat temu moje umiejętności i świadomość muzyczna była mniejsza niż 3 lata później. Staram się cały czas uczyć gitarowego rzemiosła. Z pokorą podchodzę do własnych ograniczeń i umiejętności. Zależy mi na rozwoju, dlatego „Corpus….” jest lepiej skomponowany, nagrany i wyprodukowany. Chciałem po prostu zrobić kolejny krok i stworzyć coś lepszego niż „IHS”. Tak samo jak „IHS” było kolejnym krokiem względem „Kval”. Czy „Corpus…” definiuje w 666% black metal? — Nie, „Corpus…” to w 666% Zørormr. Nie staram się „odkrywać Ameryki” i głosić, że oto tutaj ja wam teraz pokażę, co jest prawdą, a co nie. Muzyka, jaką tworzę to moje spojrzenie na black metal. Moja perspektywa.

Nigdy nie mówię, że jestem bardziej prawdziwy niż ci, którzy grają w kapturach czy klasyczni przedstawiciele drugiej fali. Nie znaczy to jednak, ze jestem nieprawdziwy. Staram się tworzyć własny styl inkorporując elementy, których puryści nie będą potrafili zaakceptować. Stąd potem zarzuty o progresywne podejście, melodyjność, bo gram pieprzone solówki, itd. Ale ja nie gonię za modą i popularnym teraz post black metalem. Gram to, co mam w krwioobiegu. Black metal zbyt mainstreamowy dla undergroundu i zbyt undergroundowy dla mainstreamu (śmiech). Podobno teksty na „Corpus…” mają bardzo osobisty charakter? Dlaczego upierasz się, by nie tworzyć w rodzimym języku? — Wszystkie moje płyty mają osobisty charakter, choć staram się, by traktowały o rożnych aspektach mojej osoby. „Corpus…” to płyta poruszająca też bardziej dojrzałe tematy… Ich „osobistość” polega na tym, że mówią o tym, kim ja jestem i co mam do powiedzenia. Nie jest to „osobisty charakter” na poziomie wyciągania i prania brudów. Może na to przyjdzie czas, kto wie? Co do języka polskiego, to nie jest tak, że się przed nim wzbraniam. Po prostu teksty na „Corpus…” powstały w języku angielskim i tak też postanowiłem je nagrać. Niewykluczone, że w przyszłości pojawią się jakieś utwory Zørormr wyłącznie w języku polskim. Możliwe, że nawet całkiem niedługo… Co takiego znajdujesz u Lovecrafta, że musi się on „znaleźć” na każdej twojej płycie? — Widzę, że solidnie przeanalizowałeś moje płyty (śmiech). Oprócz odwołań do Lovecrafta jest na nich sporo innych, nazwijmy je pretensonalnie „postmodernistycznych kluczy interpertacji”. Życie i twórczość samotnika z Providence wywarły na mnie ogromny wpływ, gdy byłem dzieckiem. Te motywy kompletnego osamotnienia i wchłonięcia przez bezkresną pustkę, życie i cierpienie ponad czterema znanymi nam wymiarami czy wreszcie pewne „pustelnicze refleksje” Lovecrafta w pewnym sensie wpłynęły na to, kim jestem. Cały czas są dla mnie szalenie inspirujące. Oczywiście można mi przez to zarzucić, że piszę muzykę o „planetkach i innych cipstwach” i nie tworzę tak popularnego teraz „rynsztokowego” black metalu o chlaniu i chlastaniu żył (śmiech). Moje płyty utkane są z cytatów i nawiązań do tego, co jest mi bliskie. I to chyba najlepsza odpowiedź, jaką możesz ode mnie uzyskać na swoje pytanie. Wiem, że nie oszczędzałeś się w promocji tego krążka na rodzimym rynku. Czy udało się odpowiednio zaatakować również i świat? Z jakim skutkiem? — Dzień i noc walczyłem o to, żeby „Corpus…” był zauważony, szczególnie w kraju. I to się chyba udało, patrząc na liczbę recenzji, wywiadów i sprzedanych płyt. Oczywiście, żeby poza Polską zaistnieć potrzebne są nieporównywalnie większe nakłady na promocję i czas, którego z racji rozwijania wytwórni miałem

coraz mniej. Stąd „Corpus…” nie przebił się tak na tym mitycznym Zachodzie, jak bym sobie tego życzył. Cieszę się jednak, że kilkakrotnie znalazł się w podsumowaniach poprzedniego roku obok takich zespołów, jak Mgła, Outre czy Blaze of Perdition. To spora nobilitacja zważywszy na to, że to, co robię jest o wiele bardziej kameralne i niszowe. Zresztą, jak przystało na jednoosobową hordę (śmiech). Podobno nie myślisz jeszcze o nowym albumie… Chyba nie chodzi o „wypalenie zawodowe”? — Faktycznie, po premierze „Corpus…” chciałem sobie zrobić przerwę i złapać większy dystans do następnego krążka. Sprawy potoczyły się jednak inaczej i na dzień dzisiejszy mam już skomponowany materiał na kolejny pełnowymiarowy krążek Zørormr. Zanim jednak go zarejestruję chcę w tym roku podsumować pierwszy etap w istnieniu mojego projektu ep-ką z niepublikowanymi wcześniej utworami. Jej trzon będą stanowiły numery, które nie trafiły na „Corpus…”. Jeśli wszystko dobrze pójdzie, pod koniec 2017 roku światło dziennie powinna ujrzeć kolejna płyta Zørormr. Dalej nie planuję, ale raczej wątpliwe, żeby kolejne płyty, jeśli w ogóle powstaną, ukazywały się z podobną regularnością, jak obecnie… Słyszałem, że od jakiegoś czasu próbujesz skompletować koncertowy skład Zørormr. Czy znalazłeś już odpowiednie osoby? — Jeszcze nie. Poświęciłem temu ostatnie pół roku, ale nie osiągnąłem w tym temacie zamierzonego rezultatu. Dlatego nie wiem, kiedy i czy w ogóle Zørormr wypełznie na scenę. Ta perspektywa nie przybliżyła się póki co ani o krok. Nie będę też się nią bardziej zajmować. Jeśli się to wydarzy, to na pewno o tym usłyszysz. Graveland kazał na siebie czekać ponad 20 lat, więc chyba też nie powinienem się spieszyć i po prostu dać sobie czas (śmiech). Czy naprawdę uważasz, że koncerty to właśnie to, czego brakuje ci w życiu? Jeśli miałbyś jakąś wielką moc, to u boku jakiego zespołu chciałbyś stanąć na scenie? — To chyba ostatni element układanki, która sprawiłaby, żebym poczuł się spełniony muzycznie. I tak, w pewnym sensie zaczęło mi tego ostatnio brakować. Ale z uwagi na to, że od początku nie posiadałem zespołu tylko jednoosobowy projekt liczyłem się z tym, że granie na żywo może nie być moim udziałem. Zresztą nigdy nie było celem samym w sobie. Co do tego, z kim chciałbym dzielić scenę to na pewno można by wymienić tutaj mnóstwo świetnych zespołów, które miażdżą na koncertach, jak np. Christ Agony czy Naglfar. Można by tu wymienić wielu innych, ale skoro już sobie tak „fanzolimy” to na pewno koncert u boku Króla to byłby prawdziwy „dream come true” (śmiech). I na koniec. Czego miałbym ci życzyć w Nowym Roku? — Wytrwałości, determinacji i oczywiście Złotej Płyty za następny album (śmiech). C

www.fb.com/zorormr C ¶ autor: 7ibi

służy, skoro chcę, żeby tu i teraz ludzie tą płytę docenili? Wiem jedno, podczas tej sesji nagraniowej dałem z siebie wszystko. Być może to jest moje Kilimandżaro czy jak kto woli „Kill’em All” (śmiech). A może nie i jeszcze nagram coś lepszego? Wolę na to patrzeć w ten sposób niż grzebać w czymś, co na dany moment stanowiło moje maksimum.


David Torturdød jest gitarzystą i wokalistą o barwie zbliżonej do bagiennego bulgotnika z Demilich. W dodatku kolekcjonuje horrory, lubi się najebać, nigdy nie obejrzał pornola do samego końca, każdy dzień kończy zapaleniem jointa, a w młodości miał ten sam zestaw klocków Lego, co ja. A, co najważniejsze, gra zgniły death/doom starej szkoły w duńskim Undergang. I jak tu się z nim nie skontaktować?! ↔ Pozdrowienia z Polski! Co tam słychać w Kopenhadze? — Cześć Mariusz. Dziękuję za zaproszenie nas na łamy „7 Gates”! Wszystko jest w porządku, tutaj, w tym „zabójczym mieście”, gdzie niedawno ponownie rozpoczęliśmy próby po małej przerwie związanej z zakończeniem naszej europejskiej trasy ze StarGazer. Trasa zapewne była udana, zwłaszcza że pojechaliście w nią promować wasze wspaniałe oldschoolowe ścierwo „Døden Læger Alle Sår”… — Dzięki. Jesteśmy zadowoleni zarówno z trasy, jak i z najnowszego album. Chociaż sami mamy nieco zastrzeżeń do samego bookletu cd. Pewne rzeczy powinny być jednak poprawione, i mam nadzieję, że zostanie to skorygowane przy ponownym tłoczeniu. Nadal czekamy na wydanie na podwójnym lp. W utworze „Det Gør Kun Ondt Til Du Dør”, podczas outro, możemy usłyszeć wściekłą solówkę, wyrzeźbioną przez nikogo innego, jak Erica Cutlera z Autopsy. Czy wejście z nim we współpracę było wynikiem tego, że otwieraliście koncert Autopsy w maju 2012 roku w Nowym Jorku – ich pierwszym gigu po 19 latach koncertowej ciszy? — Och, z całą pewnością. Od czasu wspomnianego koncertu cały czas byłem z nim w kontakcie mailowym. A kiedy planowaliśmy już nagranie nowego albumu i było już wiadomo, że zarejestrujemy go w Oakland, w Kalifornii, wszyscy trzej stwierdziliśmy, że byłoby fajnie usłyszeć go, jak weźmie na tapetę poszatkowanie jednego z utworów, zwłaszcza, że nagrywaliśmy akurat w jego okolicy. Na szczęście zgodził się, więc napisaliśmy końcówkę „Det Gør Kun Ondt Til Du Dør” w taki sposób, by odpowiednio brzmiała z solówką na wierzchu. W końcu, po dwóch odwołaniach jego przybycia, gdy siedzieliśmy w studiu, skończył nagrywanie solo, a w sumie solówek, bo zarejestrował dla nas cztery do wyboru. Z tego, co pamiętam zrobił to w domowym studiu swojego przyjaciela, zaraz po tym, jak wróciliśmy do Danii. Jestem bardzo podjarany tym, jak to wszystko wyszło, i myślę, że jest doskonałe, choć trochę dziwne, jak na zakończenie „Døden Læger Alle Sår”. Całkowite wsparcie!

spotkaliśmy się kilkakrotnie, gdy graliśmy koncerty w Bay Area, więc, kiedy byliśmy tam za drugim razem w 2013 roku, zapytałem się go, czy byłby zainteresowany pracą nad naszym nowym albumem. A on zapytał się jedynie: „kiedy zaczynamy?”. Po tamtej trasie wróciliśmy do domu i zaczęliśmy komponować numery na kolejną płytę oraz planować pełną, amerykańską trasę dzięki pomocy Signature Riff, a także dopasowywać rozpiskę miast tak, aby zakończyć trasę w Kalifornii i by z łatwością móc wejść do studia. Bardzo podoba mi się wiele płyt nagranych w Earhammer pod czujnym okiem Grega i naprawdę wierzę, że brzmienie, które dla nas wykręcił na tym albumie jest najlepszym brzmieniem, jakie mieliśmy do tej pory w naszej krótkiej „karierze”. Spokojnie widzę nas, jak ponownie pracujemy z Gregiem w Earhammer, w przyszłości. To legenda! Twoje wokale na tym albumie są jakby ukłonem w stronę zgniłego i zapchanego kibla wokalnego

Anttiego Bomana z Demilich. Dobrze wyczułem twoje wzorce? — Jestem wielkim fanem Demilich, więc zdecydowanie jest to fajny komplement dla moich uszu. Moim zdaniem, Demilich to zespół z krótkim stażem, ale z nieskazitelną dyskografią. Szczególnie uwielbiam „Four Instructive Tales… Of Decomposition”. Boże, jakie to jest ciężkie! Właściwie, to kilka lat temu zrobiłem nawet kilka grafik do ich boxu z całą dyskografią. Bycie tego częścią na pewno było dla mnie zaszczytem. Po raz kolejny wszystkie tytuły i teksty są w języku duńskim. Czy również w taki sposób chcecie odróżnić Undergang od innych death/doommetalowych kapel? — Nigdy nie podchodziliśmy do tego z takim założeniem, ale zgadzam się, że to może nas nieco bardziej wyróżniać, zwłaszcza, że jesteśmy jedynym deathmetalowym zespołem w historii, który ma teksty tylko i wyłącznie w języku duńskim. Ale to akurat nie jest dla mnie aż tak ważne. Kiedy w 2008 roku zakładaliśmy zespół, i przyszło nam wymyślać nazwę, skończyło się na duńskim słowie, i tak to wszystko poszło dalej, że pozostaliśmy przy lirykach w rodzimym języku. Po prostu wydawało mi się nieco głupie, posiadając duńską nazwę oraz teksty w języku angielskim lub jakimkolwiek innym. Jeżeli ktoś nie jest świadom, że nasza nazwa posiada duńskie znaczenie, to może być postrzegana jako angielskie słowo, a to jest akurat śmieszne. Innym powodem pozostania przy naszym rodzimym języku było to, że nie spodziewaliśmy się, iż pojawi się więcej osób zainteresowanych naszą

Może dlatego jest tak osobliwe, bo to pierwsze solo w historii Undergang? U was zawsze królowały riffy. — Zawsze staraliśmy się zrobić coś specjalnego na zakończenie naszych albumów (w formie pewnego rodzaju połamania konstrukcji w finale albumu „Indhentet Af Døden” czy też instrumentalnego numeru wieńczącego „Til Døden Os Skiller”), więc, by nie powtarzać samych siebie, chcieliśmy tym razem spróbować z solówką. A mając przy tym szansę, dorwania jednego ze swoich wielkich gitarowych wzorców, by zagrał na naszym albumie, było czymś, czemu nie potrafiłem się oprzeć. Ale, kto wie? Może w przyszłości będzie więcej takich zabiegów? Może z wykorzystaniem większej liczby gości? Tylko czas pokaże… A dlaczego w ogóle zdecydowaliście się nagrać „Døden…” w kalifornijskim Earhammer Studio? Byliście wtedy po trzytygodniowej, lipcowej trasie po usa, więc nie lepiej było siedzieć na spokojnie w Danii i dłubać bez presji czasu? — Właściwie, to nie było w ogóle żadnej presji czasu. Przynajmniej dla nas (śmiech). W Earhammer zabukowaliśmy sobie bodajże 10 dni, a potrzebowaliśmy zaledwie jednego, by zarejestrować instrumentalne podstawy utworów, a później kładliśmy ścieżki gitar oraz wokali. Dlatego też mieliśmy bardzo dużo czasu na wygłupianie się, a nawet odpuściliśmy cały dzień, bo poszliśmy popływać w rzecze w towarzystwie kilku fajnych kociaków. Wracając do twojego pytania, w yb ra l i ś my E a rh a m m e r, p o n iewa ż ch c iel i ś my wypróbować nowe miejsce, jak i pracy z nowym dźwiękowcem, zwłaszcza że Mortema, z którym nagraliśmy dwa poprzednie albumy, trudno było dorwać w ciągu ostatnich kilku lat. Zresztą, już nie współpracuje z jakimkolwiek studiem nagraniowym. Z Gregiem

50

7g C nr 39 C 03/2015

Śmierć leczy rany


Rozwiejmy więc wątpliwości – Undergang to po duńsku „upadek świata”. Nazwa, nazwą, ale czy naprawdę wierzysz, że nasz świat i cywilizacja zmierza ku upadkowi? — Nie widzę tego jako coś, co rzeczywiście może się zdarzyć, chociaż zdecydowanie kroczymy ku własnej zagładzie. I słusznie, jeżeli spojrzeć na to, jak traktujemy naszą planetę i siebie nawzajem. Wszędzie możesz poczuć zmiany klimatyczne i sposób, w jaki ludzie stają się coraz bardziej powierzchowni i egoistyczni, co jest odpowiednią ścieżką, prowadzącą do samego końca. Obecnie bardzo mało osób nie skupia się tylko na sobie, tylko dba o innych, pozostając z nimi w bliskich relacjach. Czekam więc na nieubłagany koniec i popieram zniszczenie ludzkości jako rasy. To już do nas zmierza. Prawdopodobnie nie stanie się to za naszego życia, ale ja, niestety, nie widzę zbyt dużo powodów na przetrwanie naszej rasy. Nie wiem, w jakim świecie przyjdzie żyć naszemu potomstwu, ale jestem pewien, że będzie to miejsce, które nie będziesz chciał zaoferować komukolwiek. Nienawidzę teraźniejszości, a przyszłość zapowiada się jeszcze gorzej. To dlatego w tytule każdego z trzech waszych albumów występuje słowo „Døden” (śmierć)? — Kiedy zdecydowaliśmy się nazwać nasz debiut „Indhentet Af Døden”, po prostu uznaliśmy go za fajny szyld, ale od tego czasu postanowiliśmy stworzyć trylogię ze słowem przewodnim „Døden” w tytułach. Według mnie, death metal powinien być otoczony śmiercią. Komuś to powielanie jednego słowa w tytułach może wydawać się tandetne, ale dla nas ma to sens i służy celowi. Dlatego też, teraz kończymy ten śmiertelny tryptyk, więc niedługo zobaczysz nas odkrywających nieco inne terytoria. Wiemy już, jak nazwiemy czwartą płytę, ale minie zapewne jeszcze kilka lat zanim wejdzie to w życie. Ale pseudonimów artystycznych chyba nie macie zamiaru zmieniać? A tak w ogóle skoro ksywy dwóch z was mają związek ze śmiercią (Dødshjælp – eutanazja, Torturdød – śmierć przez tortury), to dlaczego Kasper wyrwał się z imiennych objęć kostuchy? — Zdecydowaliśmy się na pseudonimy, ponieważ chcieliśmy usunąć jak najwięcej z człowieczeństwa naszych twarzy w zespole, bez wchodzenia w skrajności. Naprawdę nie pamiętam, jak zakończyła się sprawa z Kasprem. Myślę, że po prostu nie mieliśmy na niego pomysłu, a zwłaszcza on sam na siebie (śmiech). Dødshjælp pochodzi jeszcze z czasów, gdy Anders był wokalistą w krótko egzystującym zespole fastcore’owym w 2001 roku, nazywali się bodajże Aktiv Dødshjælp, co doprowadziło Andersa do tej gry słów. Ksywy Torturdød używałem do swojego distro i promocji koncertów w latach 2006/07. Wierzę w nią, więc przekształciłem ją na potrzeby wszystkich moich form podziemnej aktywności. Obecnie używam jej również na rzecz Undergang Extremely Rotten Productions, gdzie wydaję kasety i rozprowadzam wszelkiej maści chorobliwości, które wykopię z undergorundu. Pod tą ksywą jestem także dj-em oraz okazjonalnie organizatorem lokalnych koncertów. A jaki jest twój stosunek do śmierci? Spędza ci ona sen z powiek? — Myśl istnienia życia po śmierci uważam raczej za coś pięknego i atrakcyjnego, ale również bardzo naiwnego. Nie wierzę w nic poza rozkładem naszego ciała po tym, jak przestaniemy oddychać. Nie boję się śmierci. Nienawidzę tylko, gdy ktoś z mojej rodziny lub ludzie, których lubię umierają. Dla mnie zawsze jest to wewnętrzną szarpaniną, znać się z tymi, którzy odchodzą na zawsze, ale co do własnej śmierci nie mam żadnych obaw. Wolałbym być tym, który odchodzi, niż tym, który pozostaje. Jedyne, co będzie do zrobienia to sposób, w jaki się to stanie. Liczę na szybką śmierć. Życie samo w sobie jest wystarczająco brutalne, więc mam nadzieję odejść bez babrania się w większym gównie. Jak już wspomniałeś, Dødshjælp miał epizod w fastcore’owej kapeli. Z tego, co wiem wszyscy graliście w kilku punkowych załogach oraz metalcore’owym Realm of Chaos. Co w takim razie sprawiło, że późną wiosną 2008 roku zatraciliście się w dusznościach i brudnych ciężkościach death metalu starej szkoły? — Wszyscy trzej lubimy różne gatunki muzyki,

więc przez wiele lat próbowaliśmy grać odmienne gatunki w obrębie muzyki ekstremalnej. Zresztą, nasz perkusista nadal jest aktywny w punkowym zespole, z doskoku, tylko że gra tam na basie. Osobiście, po prostu w końcu poczułem się na tyle komfortowo z grą na gitarze, że wreszcie mogłem wstrzelić się w death metal. Nie, żeby moje umiejętności nawet dzisiaj miały być imponujące (śmiech). Już kilka lat wcześniej pisałem riffy i aranżowałem utwory pod deathmetalowy zespół, ale od kiedy poznałem Kaspra po krótkim okresie grania z nim w Realm of Chaos, zaczęliśmy rozmawiać na temat wystartowania z zespołem, grającym muzykę, która miałem już skomponowaną. Od razu zasugerowałem zaproszenie Andersa na bębny, ponieważ akurat wtedy popełnili cover Macabre End wraz z Realm of Chaos, a Anders zagrał w nim na perkusji, bo ogólnie był tam gitarzystą, zaś Kasper bębniarzem, zanim się rozpadli. Mieliśmy jeszcze skaperować od nich dwóch wokalistów, z których jeden miał pójść na bas, ale nie wypaliło i skończyliśmy jako trio. Zresztą, death metal jest gatunkiem, którego wszyscy trzej kochamy od gówniarza, więc wszyscy jesteśmy bardzo podekscytowani, że to wszystko dzieje się w ramach death metalu. A najkrócej rzecz biorąc, gramy death metal, ponieważ jest to najlepsza i najbardziej rozrywkowa muzyka ze wszystkich istniejących (śmiech). I to dlatego od samego początku Undergang macie niezmienny i stabilny skład. Gdzie leży tajemnica tak długotrwałego braterstwa deathmetalowej krwi? — Jak dobrze to ująłeś, sekret tkwi w braterstwie. Pozostałe dwa ancymony są jednymi z moich najlepszych przyjaciół, z którymi często spędzam wolny czas i to nawet ten poza zespołem. W sumie to zawsze gram w kapelach z ludźmi, których uważam za przyjaciół, co utrzymuję za pewną alternatywę pretekstu do rozwijania przyjaźni i zyskania tym samym kilka wzajemnych doświadczeń, poza zwyczajnym spotykaniem się razem i marnowaniem czasu. To, że mam dwóch kumpli nadających na tych samych falach i to że chcą robić to samo gówno, co ja, w tym samym zespole, wydaje mi się błogosławieństwem. Nie jestem pewien, czy byłbym w stanie pociągnąć ten zespół z kimś innym z Kopenhagi, bo pewnie mieliby inne wybory życiowe, harmonogramy w pracy czy cokolwiek innego. Nie ukrywacie, że zawsze byliście pod mocnym wpływem Autopsy, Suffocation, Carcass, Impetigo, Morbid Angel, Crematory, Winter czy też Pungent Stench. A co z duńskimi zespołami, nie macie żadnych rodzimych wzorców? — Nie do końca. Nigdy nie dbałem o to, co działo się w przeszłości na duńskiej scenie deathmetalowej. Ogólnie nastawiony byłem na bycie gwiazdą rocka, taką z większych zespołów, co to dużo osiągnęły. Zresztą, uważałem, że żaden z duńskich zespołów nie zrobił cokolwiek wartego mojej uwagi. Mimo wszystko lubię i polecam Exhaust, Fallen Angel, Detest, Nations of Death oraz Infernal Death. Podejrzewam, że kiedyś podobało mi się więcej duńskich zespołów, ale teraz nie jestem w stanie ich sobie przypomnieć.

(O miłości i śmierci), Martwica Mózgu, Grobowce Ślepej Śmierci, Postrach Nocy, Coś, Videodrome, Obcy, Martwe Zło 2 i Dracula na podstawie powieści Brama Stokera. To wszystko może się zmieniać ze względu na mój nastrój, ale te horrory na pewno należą do moich ulubionych filmów grozy wszech czasów. Najlepszym zakończeniem dnia, gdy już wszystkie obowiązki są wypełnione, jest dla mnie obejrzenie filmu i zapalnie jointa każdego wieczoru. A co z pornolami a’la horror? W końcu jesteś Duńczykiem (śmiech). — (śmiech). Cóż, uwielbiam cycki skąpane we krwi, to na pewno. Nie bardzo jestem pewien, czy w ogóle istnieje taki gatunek, jak horror porno, ale cieszy mnie odrobina kobiecej nagości jako przystawka do mojego dania głównego grozy. Ogólnie poleciłbym wspaniale zatytułowany The Sinful Dwarf (Dværden), a dla bardziej zdeprawowanych i lubiących się pośmiać Miss Piggy – dumę duńskiego bestialstwa (śmiech). A coś ze zwykłych pornoli jesteś w stanie polecić? — Lubię porno jako zwykły odbiorca, więc nigdy nie byłbym w stanie wymienić jakieś ulubione pornosy lub w ogóle coś, co polecam. W przeciwieństwie do horrorów, to nie jest tak, że nie wiem, które „fikołki” wybrać (śmiech), ale szczerze mówiąc, nie wiem, czy kiedykolwiek obejrzałem jakiegoś pornola do końca (śmiech). Skoro jesteśmy już przy duńskich sprawach, to jaki zestaw klocków Lego był twoim ulubionym, gdy byłeś dzieciakiem (śmiech)? — Pamiętam, że podczas zabaw klockami Lego byłem bardzo podjarany tworzeniem scenariusza bazującego wokół zamku, który posiadałem, umiejscowionego w czasach Robin Hooda. Moim ulubionym ludzikiem był banita z czarnym piórkiem w kapeluszu. Zresztą, był to jeden z nielicznych moich ludzików z drużyny Robin Hooda. Też miałem zestaw z drużyną Robin Hooda, a brat pirata na bezludnej wyspie (śmiech). — Wspaniale! Tak w ogóle, to ukłony dla ciebie za połączenie ulubionych pornoli ze wspomnieniami z dzieciństwa (śmiech). Do usług (śmiech). Będziemy kończyć, więc ostatnie wyrzyganie flaków należy do ciebie. — Wielkie dzięki za ten wywiad. To była przyjemność odpowiadania na twoje pytania, bo postarałeś się o przeczesanie naszej historii. Życzę powodzenia na dalszej drodze z „7 Gates”! Totalne wsparcie dla drukowanych zine’ów! A Wy, co to czytacie: dzięki, że straciliście swój czas na zagłębienie się w kloaczną kanalizację spod znaku Undergang. Jeżeli moje odpowiedzi Was całkowicie nie wystraszyły możecie zamawiać nasze albumy w distrach Dark Descent Records (usa) i Me Saco Un Ojo Records (uk). Jeżeli będziemy grali gdzieś w pobliżu, przyjdźcie do nas i wypijcie z nami kilka drinków. Wspierajcie podziemny death metal! C

Czy zamierzacie wreszcie wydać jednoutworowe demo „Evigt Lidende”, nagrane we wrześniu 2008? — Zamierzamy opublikować je na kompilacji z różnymi kawałkami ze splitów, coverów i numerów z ep, które do tej pory nagraliśmy, ale… kiedyś, w przyszłości, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli. Obecnie, nie widzę powodu, by dodawać go do czegokolwiek innego. W sumie „Evigt Lidende” pojawił się na kilku składankach w pierwszych dniach naszej działalności, a także dałem go kilku moim przyjaciołom na kasecie i różnych kompilacjach na taśmach, ale w takiej formie, że nie ma mowy o jakimkolwiek konkretnym wydaniu. Zabawne, że wyciągnąłeś to na wierzch. Myślę, że byliśmy wówczas na próbowaniu możliwości studyjnych i dźwiękowych, gdzie rok później nagraliśmy „Indhentet…”. Nie wiem, dlaczego wtedy nie nagraliśmy więcej numerów. Pamiętam, że wracając do domu po sesji nagraniowej, najebałem się jak szpadel, a gdy doszedłem do chaty, okazało się, że ktoś włamał się do mojego mieszkania i ukradł kilka rzeczy (śmiech). Nie najmilsze wspomnienia. Mam nadzieję, że nie podprowadzili ci twojej kolekcji horrorów? — Tylko by spróbowali. A masz jakieś top 10 wszech czasów w tej dziedzinie? — Uf, to trudne! Bez specjalnej kolejności i oceny wymieniłbym: ReAnimator, Dellamorte Dellamore

51

www.fb.com/undergangktdm C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

twórczością, poza lokalnym kręgiem znajomych, więc nie było sensu wynaturzać się w języku angielskim. Ku naszemu pozytywnemu zaskoczeniu, maniaków Undergang okazało się więcej niż przeszło nam wtedy przez myśl.


Sound Studio, jeśli chodzi o efekt końcowy płyty.

„Godless” – wasz najnowszy album ma już kilka miesięcy. Czy teraz, gdy emocje związane z wydaniem płyty opadły nachodzą was jekieś wątpliwości (tu dodać, tam ująć, etc.), czy raczej wciąż jesteście w pełni zadowoleni z efektu końcowego? — Witam Szanownego Pana Redaktora (śmiech). Premiera „Godless” miała miejsce dokładnie 9 czerwca 2015 roku. Faktycznie, emocje związane z premierą płyty, jej przyjęciem, totalnym osłuchaniem itd., już na dobre opadły. Na dzień dzisiejszy z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w tym materiale nie zmieniłbym nic. Dalej napierdala po mózgu i bebechach jak należy. Tu wszystko się zgadza, nie ma momentu, który jest do ponownej rejestracji lub wywołującego jakieś niezadowolenie podczas słuchania. „Godless” to maszyna! Jedyne rozterki, jakie nam się udzielają są związane z pytaniem: „co można jeszcze zrobić, aby lepiej wypromować album?”. W zasadzie, to gdy przed wydaniem mieliśmy kontakt, plany wydawnicze dotyczyły dwóch edycji na zachodzie i na wschodzie… Teraz, gdy zerkam na informacje w sieci, widzę, że płyta ukazała się zupełnie gdzie indziej. Co się stało? — Dokładnie tak miało być, ale ostatecznie album ukazał się pod skrzydłami japońskiej wytwórni Ghastly Music/Amputated Vein Records. Dystrybucją na Europę zajęła się firma Code 7/Plastic Head. Na początku były plany, że znajdziemy wytwórnię na wschód i chodziło tu o jakąś firmę z Rosji. Na Polskę i resztę świata oddzielne wytwórnie. Niestety, ten plan nie wypalił. Były oczywiście rozmowy na te tematy z różnymi wytwórniami, ale zwyczajnie albo nie były zainteresowane albo nie odpowiadały nam warunki, na jakich chcieli wydać „Godless” lub po prostu były chęci z ich strony i nagle temat się urywał, przechodząc w ciszę. Nie chcieliśmy dłużej czekać i zdecydowaliśmy się na Japońców z Ghastly Music. Zdaje się jednak, że promocję w naszym kraju wzięliście we własne ręce. Jak odzew krytyków sztuki? Zadowoleni z recenzji? — Odzew krytyków sztuki (śmiech) i słuchaczy jest po prostu zajebisty! Ogromnie zadowoleni jesteśmy z tego, jak dobrze album się broni. Sami promujemy „Godless” w Polsce w każdy możliwy sposób, jaki nam przyjdzie do głowy i w miarę naszych możliwości. Oczywiście przydałaby się wytwórnia lub osoba, która ogarnęłaby cały ten temat w jeszcze lepszy sposób. A może ktoś jest zainteresowany? Hm? (piszcie, jak coś, na adres: disloyal666@poczta.onet.pl) Chociaż znam wasze dokonania głównie z „Prophecy” i trochę mniej z „The Kingdom of Plague” – nie bez przyjemności twierdzę, że „Godless” to wasz najlepszy album. Czyżby to zasługa obecnego składu? — A to nieładnie, nieładnie, że nie znasz dyskografii Disloyal (śmiech). W piekiełku dostaniesz dodatkową karę za braki (śmiech). „Godless” to nasz najlepszy album w historii zespołu bez żadnego „ale”! To jest zasługa obecnego składu, a przede wszystkim Artyoma (gitarzysta), który zrobił cały materiał na płytę. Kropkę nad przysłowiowym „i” postawiło oczywiście Monroe

52

7g C nr 39 C 03/2015

Ciekawe, że obecnie w składzie macie dwóch perkusistów (śmiech), z tym, że jeden akurat w Disloyal pełni rolę wokalisty. Czy taka sytuacja nie rodzi konfliktów? A może wręcz przeciwnie – zawsze jest zastępstwo w przypadku koncertu? — Dokładnie tak. Kris jest nie tylko superwokalistą, ale też dobrym bębniarzem (bębni w Manipulation, Deathbringer i Empatic). Ogólnie to człowiek orkiestra (śmiech). Na razie żadnych konfliktów nie było, ale kto wie, co przyniesie życie (śmiech). Oczywiście, jeśli chodzi o ewentualną jakąś moją niedyspozycję podczas koncertu to Kris może i by z marszu zagrał seta, ale kurde, co wtedy z wokalem? Sam widzisz, że nie jest to takie proste (śmiech). A propos… w sumie nie widziałem nigdzie zapowiedzi koncertowych. Jaka jest tego przyczyna? — Mieliśmy zacząć grać na jesieni 2015 roku, ale z różnych przyczyn jesteśmy zmuszeni przełożyć sezon koncertowy na 2016 rok. Nie będę tu mówił, dlaczego tak się stało, bo nie ma to sensu. O wszystkich koncertach będziemy informować media na bieżąco. Uważam, że wspomniana „Prophecy” trochę była niedoceniona. Zastanawiam się czy to nie wina wydawcy – przyznasz, że zaskakującego, jeśli weźmiemy pod uwagę ten rodzaj muzyki. — Sami byliśmy zdziwieni, że taka wytwórnia jak No Colours Records chce wydać „Prophecy”. Ta firma zajmuje się przede wszystkich black metalem, a tu nagle zespół deathmetalowy w dodatku z muzą i okładką w totalnie innym klimacie, profilu całej wytwórni (śmiech). Zgodziliśmy się na taki układ i poszła płytka w świat. Niestety, promocja z ich strony była praktycznie zerowa i przez to „Prophecy” dużo straciła. Ogólnie jest płytą outsajderową w całej dyskografii Disloyal. Postawiliśmy w niej na żywioł. Całość była nagrywana w domowym studio. Podejście do kompozycji i ogrywania materiału było całkowicie na luzie i bez żadnej spiny. Wyszedł naprawdę superset kopiący po mordzie. Na żywo będziemy grali parę utworów z tej płytki. Czy z obecnym wydawcą planujecie kontynuować współpracę? Pytam, bo może czas na reedycje dawno wyprzedanych materiałów? W końcu 20-lecie już coraz bliżej. (śmiech) — Za wcześnie jest jeszcze na decyzje dotyczącą kontynuowania współpracy z Ghastly Music. Na początku 2016 roku chcemy zebrać takie podsumowanie, co firma zrobiła z promocją dla „Godless” w ostatnim półroczu i wyciągniemy odpowiednie wnioski. Mnie osobiście marzy się taki Box Set na 20-lecie zespołu. Zajebista sprawa by była. Podrzucimy taki pomysł dla wytwórni i zobaczymy, co będzie. A może ktoś jest zainteresowany wydaniem takiego pakieciku? A może macie inne plany? — Najbliższe plany to kontynuowanie promocji „Godless” i rozpoczęcie sezonu koncertowego. Na tym się skupimy przede wszystkim. Dzięki serdeczne za wywiad i pomoc w promocji Disloyal. Zainteresowanych zapraszam na nasz profil www.fb.com/disloyalband, gdzie znajdziecie wszystkie informacje na temat zespołu i płyty. Pozdrawiam i do zobaczenia oraz usłyszenia! C

Zanim zabrałem się za pytania, poczytałem trochę recenzji w sieci. Od dawna wiem, że ludziska czasami wypisują straszne głupoty (śmiech)… Czy uznać za taką znalezienie w waszych utworach aż 9… innych zespołów? Czy łatwo się z tym zgodzić? — Th0rn: Siema! Ile osób tyle opinii, tak naprawdę. Każdy widzi coś innego. Dobrze, że chociaż widzą metal w metalu, a nie porównują z czym innym (śmiech). Tak na serio, nie umiem tego wytłumaczyć. Ja rozumiem, że można jakieś podobieństwa gdzieniegdzie znaleźć, ale znów, jak patrzę na swoje inspiracje, które kierowały mną, gdy nagrywaliśmy ten album, to były one inne niż wszystko to, co ludzie napisali. — Dawid: Ja myślę, że niektórzy to muszą po prostu o czymś nasmarować, żeby wierszówkę zrobić. W związku z tym podejrzewam, że te 9 zespołów było słuchanych przed pisaniem recenzji (śmiech). Swoją drogą to też potwierdza to, co mówiliśmy zaraz po wydaniu płyty, oceniając ją: specyficzne w „Mindless Mass” jest to, że każdemu z nas podoba się tam coś innego. Nie ma żelaznego faworyta, hitu i nie ma też słabego numeru; w każdym coś jest. Poza tym ten album też trzeba odkryć kilka razy, zanim się wyłapie wszystkie smaczki i niuanse. Gwarantuję, że jak się wróci do niego po czasie, to za każdym razem usłyszy się w nim coś nowego. 50 minut… Nie sądzisz, że album deathmetalowy powinien być krótki i szybki, a przez to bezlitośnie miażdżący? — T: I taki jest. Tak naprawdę album ma jakieś 40 minut muzyki. Reszta to intra i outro. 12 utworów (pół na pół) jest autorstwa dwóch nowych gitarzystów, dwóch Jakubów (śmiech). Nie uważasz, że skoro byli to kompletnie nowi ludzie w zespole, to przez to Sphere jest zupełnie inną kapelą niż na pierwszej i drugiej płycie? — T: W żadnym wypadku. Zanim chłopaki doszli, przeprowadziliśmy długie rozmowy – jak to ma wyglądać, jaki kurs Sphere obrało od samego początku i w jakim kierunku chcemy iść. Ten sam kierunek będzie obrany na każdej kolejnej płycie. Muzyka może nieznacznie ewoluować, ale wydaje mi się, że znaleźliśmy już własną drogę i tego się będziemy trzymać. Jakub zwany Ironem nie jest już członkiem Sphere. Co się stało? Te ciągłe zmiany to chyba jakieś fatum albo… tak trudno współpracuje się z Th0rnem? — T: Masz rację, problemy personalne nas nie opuszczają. Iron nie gra już z nami po części z powodu odległości i problemów z tym związanych, a po części faktycznie, dlatego, że różniły się nasze wizje muzyki i zespołu. Czy ciężko się ze mną pracuje? Nie wiem, może. Szczerze, to w dupie to mam. Wiem jedno, jak nie będę tego trzymał w garści, to chuj z tego będzie. Demokracja w zespołach się nie sprawdza, bo prowadzi do rozluźnienia w szeregach, a tak to jest jasny plan działania. No i tyle. Przy okazji zapytam o waszego poprzedniego wokalistę, był on też wydawcą poprzedniego albumu – nie był zainteresowany publikacją nowego? — T: Andrzej wycofał się z branży. Chyba zakończył też przygodę z Masterful Records. Generalnie ten label też po części był powołany do życia, aby wydać przez nas „Homo Hereticus” – taki wybieg, żeby lepiej to wyglądało, niż etykieta „self released”. Poza tym,


Jaki był cel rozpoczęcia, jakby nie było, deathmetalowego albumu czystymi wokalami? Wprawdzie pojawiają się one również w „Leash”, ale już nie mają (wg mnie) takiej „heretyckiej” wymowy (śmiech)… — D: Nie było celu. Po prostu nie zaczynaliśmy albumu od strzału w ryj. Takie wokale pasowały pod tę partię, zgadzało się to z wymową tekstu, klimat też odpowiedni to zrobiło, więc zostało. „Baptism” jest dla mnie przedłużeniem intro, przejściem od klimatu do wpierdolu (śmiech). A dorabiając ideę, chrzest, w odcięciu od religii, zwykle oznacza początek, inicjację – chrzest bojowy, etc., więc dla szukających innych, ukrytych znaczeń, podsuwam taką interpretację takiego rozpoczęcia płyty (śmiech). Co do „Leash”, tam czyste wokale gadają mocno z tekstem numeru, w zasadzie to był powód takiego, a nie innego aranżu. Jest krew, mizianko, uniesienia, więc musi być podniośle (śmiech). Wstęp i zakończenie do tytułowego utworu jasno dają do zrozumienia, o jakiej „bezmyślnej masie” mówicie. Czy uważasz Sphere za zespół antychrześcijański, a może… antyislamski? — D: (śmiech) Tekst i intro/outro do numeru powstały ponad półtora roku temu, sporo przed ciapatą histerią, więc jakby nie to było genezą. Sam utwór mówi bardziej o hipokryzji, jak ja to nazywam „socjalnej”, która, w imię tzw. czyjegoś dobra usprawiedliwia różne niegodziwości. A, że religia jest najbardziej rozpoznawalnym w death metalu matecznikiem hipokryzji, stąd wybór rozpoczęcia i zakończenia kawałka był oczywisty. — T: Wydźwięk Sphere ma być silnie antyreligijny. Każda religia to kupa gówna. Robi ludziom z mózgu papkę. Wystarczy spojrzeć na nasze podwórko, przecież to jakaś paranoja. Ja nie wiem, w jakim wymiarze ci ludzie żyją. Z drugiej strony, jeśli ktoś „śpiewa” o Czerwonym Kapturku nie jest chyba taki diabelski (śmiech)… No może perwersyjny raczej (śmiech)… To pomysł Dawida, prawda? — D: (śmiech). Tak, perwersja tu się wylewa hektolitrami. Tylko, za taką perwersję in real life, to się szybciutko do pierdla wędruje, a tam robią z dupy jesień średniowiecza. Czerwony Kapturek („Red Hood”) to bardzo mocny w warstwie lirycznej numer, przekazuje rzeczy dość kopiące w mózg. Z jednej strony jest punkt widzenia i odczucia krzywdzonego dziecka, z drugiej strony spojrzenie tego, kto krzywdzi. Kopie w mózg to, że o ile opis punktu widzenia tego, co krzywdzi jest czystym wymysłem tekściarza, tak odczucia dziecka są jak najbardziej autentyczne, to się działo naprawdę. A rzeczony śpiew w tym numerze ma dla mnie wy-dźwięk bardziej diabelski niż najstraszliwszy growl (śmiech). Jeśli będziemy robić drugiego po „Society Foetus” klipa, to ten numer będzie pierwszy w kolejce – w zasadzie to sam tekst jest gotowym scenariuszem do fabuły. Ok. dzięki za tych parę słów. Jakie postanowienia noworoczne – Sphere’owe, oczywiście? — T: Pograć jeszcze parę koncertów promujących „Mindless Mass”, może coś poza granicami, potem odpoczynek i robimy matex na czwartą płytę. Death metal to nie rurki z kremem, nie ma się co opierdalać. Także do zobaczenia na koncertach i poza nimi! C

Jak to jest po tylu latach przerwy wrócić z nowym albumem? — Set: Wydanie na fizycznym nośniku własnej muzyki jest zawsze zajebistym uczuciem. Nie wyobrażam sobie, żeby miało być inaczej przecież to kumulacja naszych odczuć, naszych wizji. Nowa płyta zawsze cieszy, przynajmniej grajków (śmiech). Chyba nie było łatwo skoro dzielą was spore odległości. O próbach chyba mowy nie było? A koncerty? — Set: Do odległości, jakie nas dzielą na co dzień już przywykliśmy, lata robią swoje. Prób wbrew pozorom mieliśmy dosyć sporo, choć były skumulowane do okresów wakacyjnych. Z reguły w lecie wszyscy jesteśmy w Nowym Targu i ostro wtedy gramy. To jest właśnie czas, żeby ogarnąć wszelkie pomysły, nadać im odpowiedni charakter. Koncertów, póki co nie graliśmy jako Blackhorned Saga, nie chcemy angażować sesyjnych muzyków tylko po to, żeby na siłę się pokazać. Jeżeli któregoś dnia będziemy wszyscy razem w jednym miejscu, a czas i okoliczności będą sprzyjające to pewnie pierdolniemy jakiś niszczący występ. Taki, żeby pozostał zapamiętany nie tylko przez nas. Przyznasz, że „Setan” to dość surowy materiał. Czy taka jest wasza definicja black metalu? — Set: Jesteśmy zadowoleni z brzmienia „Setan”. Co prawda większe surówki pokazują się na scenie, ale i tam myślę, że „Setan” brzmi wystarczająco surowo, aby pasować do charakteru muzyki, jaką gramy. Nazwij ją black metalem, jeśli chcesz, my ją nazywamy Metalem Śmierci i Zagłady, choć to w sumie tylko plakietki dla ludzi. Adresat pewnikiem sra na to. Czy udało wam się w studio osiągnąć 666% tego, czego oczekiwaliście? — Set: Wiesz, po czasie, im dłużej słuchasz tym więcej słyszysz elementów, które cię denerwują, które myślisz, że można byłoby zrobić inaczej czy lepiej. Zawsze tak jest, również w naszym wypadku. Godek stanął na wysokości zadania i wykręcił z naszych śladów to, co słychać na „Setan”. Każdy dał z siebie tyle, na ile było go w czasie nagrywania stać, więc większych powodów do marudzenia nie mamy, bo drobiazgami nie ma się co przejmować. Poza tym widać, że egzystencja na obczyźnie działa na was depresyjnie, skoro utwory nagrywacie w rodzimym języku. Tak lepiej? — Set: Nigdy bym na to nie wpadł, że to depresja pchnęła mnie do śpiewania po polsku (śmiech)! Co ty, śpiewałem po polsku na naszym demo z 1995 roku, a po moim eksperymentalnym „angielskim” na „Lathspell” i „Broken Messiah” postanowiłem, że zostaję przy naszym ojczystym języku. Łatwiej się śpiewa, poza tym lubię polski w metalu. Inna sprawa, że łatwo pierdolnąć jakąś głupotę, dlatego unikam pisania w formie wiersza czy coś tam. Oczywiście pewna nostalgia jest do języka, ale bez zbytniej przesady. Czasami są tutaj dni, że słyszysz tylko polski język i nie zawsze jest to powód do zadowolenia (śmiech).

Czy uważacie „Setan” za oczywistą kontynuację „Broken Messiah”? — Set: Szczerze to na „Setan” nie słyszę muzycznych nawiązań do „Broken Messiah”. Trzeba tu zaznaczyć, że trzy utwory na „Broken Messiah” pochodzą z naszego demo ‘95, tylko minimalnie zostały przearanżowane, pozostałe dwa w niczym nie przypominają czegokolwiek nagranego przez nas ani wcześniej, ani później. Na „Setan” nie sięgnęliśmy po żaden stary numer, wszystkie zostały skomponowane z myślą o tej właśnie płycie. Jeśli cofnąć się do początków działalności, to na myśl przychodzi mi Lathspell – dlaczego zmieniliście nazwę? — Set: Jako Lathspell ostatnią próbę w pełnym składzie mieliśmy bodaj 28 grudnia 1995 roku (śmiech), potem aż do 2004, zajmowaliśmy się innymi naszymi zespołami, choć przyznać muszę, że kilka utworów ( już dla Blackhorned Saga) w międzyczasie powstało. Jak już się spotkaliśmy ponownie w Polsce, wszyscy razem właśnie w 2004, postanowiliśmy zmienić nazwę na Blackhorned Saga, bo w Finlandii zdążył powstać inny Lathspell, mieli już jakieś oficjalne materiały na koncie i nie miało najmniejszego sensu podpinanie się i upominanie, że przecież my tam coś tam kiedyś i że w ogóle byliśmy pierwsi. Kogo by to obchodziło? Jako Lathspell nagraliśmy tylko wspomniane wyżej demo w 1995, które i tak słyszało może 10/15 osób. Nie było się o co pultać, chociaż byłem kurewsko dumny i zadowolony ze starej nazwy. Nagminnie udzielacie się w innych zespołach i przyznam się, że trochę się pogubiłem. Możesz krótko opisać poza bhs-ową działalność całej ekipy? — Set: Oprócz Blackhorned Saga Godek i Argal grają w Rarog’g i Porphyria (nie jest jasny status tej ostatniej), Abygrel gra w Hellwaffe i Adhuk, a ja póki co już nigdzie, choć nieuchronnie zbliża się pewien projekt, o którym jest jeszcze zbyt wcześnie, aby rozmawiać. Nie mogę przy okazji nie spytać o Ov Plagues. Tak świetnie zastartowaliście i… No właśnie, i? — Abygrel: Ach… Ov Plagues, więc… Aamon i ja nie mogliśmy się dogadać z Exiled (gitara), co do przyszłości tej hordy. W rezultacie nasze drogi sie rozeszły, a że on był pomysłodawcą nazwy zabrał ją ze sobą. Wtedy, Aamon i ja postanowiliśmy stworzyć nasz nowy zespół o nazwie Hellwaffe i poniekąd kontynuować to, co zostało nagrane na „Ashed”, choć w trochę innym obliczu oraz stylu, i tak też zrobiliśmy, po drodze werbując na stanowisko wioślarza B. Stovhell’a. Na chwilę obecną gotowe jest 2-utworowe demo do odsłuchu w sieci, czyli takie małe co nieco przed tym, co ma skopać dupska już niebawem, gdyż nowy materiał na debiut, właśnie się miksuje i to tyle na ten temat. Przy okazji wielkie dzięki za ten wywiad i do usłyszenia. C

53

www.fb.com/disloyalband † www.fb.com/damnedSphere † www.fb.com/BlackhornedSaga C ¶ autor: 7ibi † W.A.R.

Poprzedni, krótki materiał wydaliście w Drakkar Rec. Chyba nie układała się współpraca, skoro jej nie kontynuowaliście? — Set: Tak, „Broken…” ukazał się w Drakkar. Współpraca ograniczyła się do wydania płyty, odpalenia nam naszej działki i podesłaniu jednego wywiadu. Potem cisza jak makiem zasiał, choć i my się o nic więcej nie pytaliśmy. Brak zainteresowania z obu stron, nawet nie pytaliśmy czy chce „Setan”. Rozeszło się po kościach.

Andrzej wyprowadził się z Warszawy, ma teraz rodzinę i spokój. Nie sądzę, aby nawet chciał do tego wracać.


☞ 777 – Diaboli Perfectum! Ku chwale płomieni!

666 – Blisko absolutu, jednak momentami brakuje tego „czegoś”.

555 – Warto mieć na półce, ale musem nie jest.

444 – Typowy średniak, po którego można sięgnąć, gdy nie ma się czego słuchać.

333 – Ni ziębi, ni grzeje, jednak nadal czuć ciąg w dół.

222 – Nadal nuda, panie, nuda, ale widać światełko w tunelu. 111 – Dno i metr mułu, a do tego śmierdzące wodorosty. A MONUMENTAL BLACK STATUE „Excelsior” cd ‘15 [Lower Silesian Stronghold] Płyta rozpoczyna się irytującym intro, które podrasowano tak, aby brzmiało jak wciągana taśma magnetofonowa, po co to i na co, tego nie wiem. Ten dziwny podźwięk, tudzież miks, który rozciąga muzykę ujawnia się jeszcze klika razy na „Excelsior”, ale nie jest już tak nachalny i oczywisty, jak w introdukcji. Muzycznie Włosi skupili się na zróżnicowanym black metalu, płyta nie jest dzięki temu zabiegowi taka oczywista, jakby się mogło wydawać przy pierwszych dźwiękach. Spotkało się na tym albumie kilka szkół grania blacku… jedna z nich to surowy, szorstki i bardzo skandynawski wymiot, zionący nienawiścią, agresją i wulgarnością, gdzie króluje arogancja i pogarda. Innym razem ta surowa twarz obłaskawiana jest przez ludyczy klimat, czerpiący garściami z paganmetalowej maniery, gdzie króluje podniosła atmosfera rodem z płyt Kampfar czy Bathory. Włosi nie omieszkali wykorzystać też klimatyczną odmianę blackmetalowej estetyki, zatapiając się w świat magii, mistycyzmu i natury. Jakby tego było jeszcze mało, w pomiędzy wyżej wspomniane wpleciono elementy, które równie dobrze mogłyby się znaleźć na albumie z depresyjnym black metalem. Moim zdaniem jest to najsłabsze ogniowo, bo te smętne fragmenty kłują w uszy nikomu niepotrzebną nostalgią, miałkim zawodzeniem i jakimś takim infantylnym marazmem. Chyba ktoś tu przedobrzył, ale przecież to Włosi, a oni mają tendencję do robienia faux pas w black metalu. Zdecydowanie lepiej wypadają bardziej dynamiczne i mocne fragmenty tego album, czuć w nich siłę i emocje, klimat przyjemnie je uwydatnia, ale „samobójcze” momenty są zbyt ckliwe. Niezły album, ciekawie zaaranżowany, choć w kilku momentach przeładowany o niepotrzebne wiadomo co… (444 – Tymothy) ABYTHIC „A Full Negation of Existence” ep ‘15 [Metal Inquisition] Szwecja, jak boga nie kocham – Szwecja! I to prosto z Niemiec. Tłuste riffy, cmentarne melodie, zatęchłe brzmienie – to jest TO. Na fali powrotu popularności „starych klimatów”, ten zespół trafia mnie w samo serducho. Można by rzec, że Abythic powstał na gruzach deathmetalowego Impure (ale, kto jeszcze pamięta ten band, skoro rozpadli się w 2004?). Jak widać idea śmierć metalu nie ginie, a podpisujący się inicjałami DB (Dennis Begger, który tak na prawdę sam nagrał wszystko) wie, o co w tym wszystkim chodzi. Czytając opis wytwórni trafiamy na nazwy Grave, Asphyx, Bolt Thrower czy Dismember – to wszystko prawda. Te właśnie zespoły stanowią kamień węgielny Abythic. Jeśli też kochacie wyżej wymienionych nie powinniście się wahać przed przytuleniem „A Full Negation of Existence”. Skoro my mamy The Dead Goats dlaczego Niemcy nie mogą mieć Abythic? Mogą. Pewnie, że mogą. A przy dobrej promocji i w naszym kraju pokochamy ten zespół. (666 – w.a.r.) ANCIENT MOON „Vvltvre” cd ‘15 [Satanath / Cold Raw / Metal Throne] Podobnież, gdzie kucharek sześć tam nie ma co jeść, ale od każdej reguły są wyjątki. I to takie, że obłąkańcy ortodoksyjnego black metalu połączonego z zaciemnionym ambientem będą się mogli nażreć do woli i jeszcze im się uleje, jak niemowlakowi po nabrzmiałym cycu. Ancient Moon to dzieło Belga, Francuza i Szwajcara (wszyscy odpowiedzialni za wokale, tylko który tak doskonale wczuwa się w manierę wokalną Attili Csihara z okresu „DMDS” (?)), a kooperacyjnie ich debiut wydały Satanath Records (Rosja), Cold Raw Records (Wielka Brytania) i Metal Throne Productions (Grecja) – tygiel narodowościowy, jakiego dawno nie było, z którego w większości przypadków wyszedłby groch z kapustą (nie umniejszając kulinarnym amatorom tej potrawy). A tak, jak przy najlepszej strawie, można oddać się bez reszty wchłanianiu negatywnych emocji płynących z tego blackmetalowego zagonu nafaszerowanego zimnym i mocno nieczystym ambientem. Brud, lodowatość, odhumanizowanie i podziemne szaleństwo – tutaj upatrywałbym najmocniejszych stron „Vvltvre”, który „wewnątrz” jest de facto ponad 28-minutowym opusem o nazwie „Preastigitum Altareas”. A w nim dzieje się tak wiele, że spokojnie mógłby zostać podzielony na kilka osobnych utworów, i nawet te bezduszne ambientowe wtrącenia mogłyby żyć własnym życiem. Albo antyżyciem, bo w takim kontekście trzeba brać destrukcyjne emocje wręcz bryzgające maniakalną nienawiścią z całości Ancient Moon. (555/666 – ManieK) AQUAVOICE „Early Recordings” 2cd ‘15 [Zoharum] W zasadzie już sam tytuł mówi nam dokładnie, co możemy znaleźć na tych dwóch krążkach. Na pierwszym znalazł się debiutancki materiał Aquavoice „Water Music” wzbogacony

54

7g C nr 39 C 03/2015

w stosunku do pierwszej wersji o jeden utwór. Drugi krążek to kompilacja utworów, jakie można było wcześniej posłuchać na drugim („Dreamdesigner”) i trzecim albumie („Sound Chaser”). Na deser niepublikowany „Tam na Łemkowynie” (o ile się nie mylę, pierwszy kawałek Aquavoice z polskim tytułem). Miłośnicy muzyki elektronicznej z pewnością znają dokonania Aquavoice bardzo dobrze, ale i tak nie powinni przejść obojętnie obok tego wydawnictwa. (w.a.r.) ATOMWINTER „Iron Flesh” cd ‘15 [Black Skull] Ostatnimi czasy widzę wzmożony ruch n niemieckiej scenie deathmetalowej. Takie nazwy, jak Sulphur Aeon czy Chapel of Disease powinny obić się Wam o uszy. Pomimo tego Niemcy nigdy jakoś nie mieli wybitnych przedstawicieli w tym gatunku, no może poza Morgoth, ale jak to mówią przy jednej misce to i kot zdechnie. Dlaczego taki przydługawy wstęp? A bo mamy tu do czynienia z kapelą z Niemiec i grającą death metal. Może nie jest to pierwsza liga, jak wspominane zespoły, ale poważny kandydat do awansu z II ligi. Atomwinter gra sobie old school death metal, i to powinno Wam wszystko wyjaśnić, a jak sobie dołożymy do tego, że jest to zespół niemiecki, to wiemy już aż nadto. Tempa średnie z dużą przewagą zwolnień i okazjonalnym przypierdoleniem, jak to na stary death metal przystało, słucha się tego całkiem przyjemnie. Nie powiem, bym nie lubił takiego grania, bo lubię i to nawet bardzo, a w takim „Beheaded” dodamy garść Szwecji oraz punkowego feelingu, i jest już bardzo fajnie. Tym, co wyróżnia Atomwinter wśród całej masy drugoligowych przeciętniaków z Niemiec jest wokal. No jak ten koleś ryczy! Przeflegmiony głęboki growl, jakiego mogłoby pozazdrościć całe stado bardziej utytułowanych kapel. Jak to mówią, robi robotę. (444 – Joseph)

potencjału i niewątpliwych talentów twórców nie porywa a jest jedynie dobrym średniakiem. Dzisiaj to trochę za mało. (444/555 – Cycu) BORKNAGAR „Winter Thrice” cd ‘16 [Century Media] Niemalże 20 lat po na wskroś blackmetalowym debiucie Borknagar powraca z 10. już albumem, więc, jak na podwójny jubileusz przystało wypadałoby się spodziewać czegoś specjalnego, prawdziwej petardy i gołej baby wyskakującej z tortu. Øystein G. Brun, głównodowodzący i jedyny ocalały po pamiętnym „Borknagar” urodzinową przemowę rozpoczął słusznie twierdząc, że zawsze starał się rozwijać i prowadzić wszystko o krok dalej, przy równie ważnym nie zapominaniu o korzeniach. I tak oto jedynym godnym odnotowania gościem zimowej imprezy, a zarazem powrotem do przeszłości jest udział pierwszego wokalisty Garma – niestety, sporadyczny, bo zaledwie w dwóch numerach. Zresztą, z całym szacunkiem dla Kristoffera Rygga, wielkiej różnicy nie czyni, bowiem kunszt wokalnego trio Vintersorg – Vortex – Nedland jest na tyle wystarczający i bizantyjsko przebogaty, by obdzielić kilka albumów. Wiem, że Øystein również i w kontekście „Winter Thrice” chciałby jako muzyk i kompozytor tworzyć muzykę trudną do sklasyfikowania, przełamywać muzyczne granice i zaskakiwać ludzi, by nie kręcić się w kółko. Wiadomo, że każda matka swoje dzieci chwali, jednak w ogólnym rozrachunku wyszedł album bezpieczny i przewidywalny. Pewnie, że bardzo dobry, jeden z mocniejszych w historii Borknagar, ale nie przełomowy, kładący podwaliny pod coś nowego. Owszem, słychać dużo muzyki klasycznej, hard rocka, inspiracji Pink Floyd, progresywnej dynamiki, jednak na wielkie eksperymenty nie ma mowy. Za to wkradło się nieco popowej, lightowej przebojowości, jak w przypadku „Panorama”, co w towarzystwie blackowego „Cold Runs The River” zarazem ciekawie kontrastuje i konstatuje. (555 – ManieK)

AUTOPSY „Skull Grinder” ep ‘15 [Peaceville] Oj, brzydka jest ta nowa ep-ka. Naprawdę obrzydliwa. Słyszałem różne teorie na temat najgorszego smrodu, jaki może pojawić się w domowym obejściu – jedni twierdzili, że najbardziej capi zgniły ziemniak czy cebula, drudzy, że zbuk zamurowany w ścianie, inni, że zwinięte damskie rajtuzy, bo łączą w sobie wszystkie trzy strefy aromagenne, jakimi mogą się pochwalić panie. Pomimo tego, że najnowszemu tworowi Autopsy najbliżej jest do tego ostatniego, to jednak „Skull Grinder” zdecydowanie przebija intensywnością koktajlu uryny, gówna, potu, alkoholu i obficie wzmocnionego słodkim zapachem opiatów. Niby Reifert i spółka nie wynajdują niczego nowego, ale odnoszę wrażenie, że z albumu na album ich stan staje się poważniejszy, a muzyka, mimo tego, że już dawno zdefiniowana – coraz bardziej chora, cięższa i uzależniająca. Nowe Autopsy kupuje słuchacza z marszu – chciałoby się rzec, jak zwykle. Kawałki są kompletne i trzymają jednakowo wysoki poziom, a zawarta w nich muzyka rozkręca się miarowo, co nie znaczy oczywiście, że powoli. Szczyt obłędu przypada na kończące album „The Withering Death” i „Waiting for the Screams”, gdzie walcowate riffy, opętańcze krzyki i epileptyczna perkusja pokazują, jak powinno się grać death metal, tak by nie był tylko jednowymiarowym, miałkim produktem. I właśnie dlatego, że nikt, mimo największych wysiłków i imitatorskich sztuczek nie jest w stanie tak zagrać wydaje mi się jednym z faworytów DM w 2015 roku. (666/777 – Cycu)

CRIMINAL ELEMENT „Criminal Crime Time” cd ‘15 [Metal Age] Nihil Novi – tak można by podsumować nie tylko zawartość „Criminal Crime Time”, ale również i całą twórczość Criminal Element. Nie pomaga to, że Vince zdobywa kolejne szlify w więziennej hierarchii, przebywając na kolejnych penitencjarnych wakacjach na koszt amerykańskiego podatnika, sytuacji nie polepsza też fakt, że w składzie jest dwóch Murzynów, co niewątpliwie podnosi poziom „gangsterskości” – muzyka Criminal Element dalej stanowi bardzo średnią wypadkową Suffocation i Dying Fetus, których muzycy udzielali się, udzielają, lub też udzielać się – po powrocie lidera z pierdla – będą. Z drugiej strony, jeżeli przymrużyć oko na zawartość płyty i popatrzyć na nią przez pryzmat okładki można zrozumieć sens tego wszystkiego. Muzyka jest karykaturalna, kwadratowa i w żadnym wypadku nie odkrywcza. Słaba jakość nagrania i wyraźna niedyspozycja wokalna szczekającego Vince’a sprawia wrażenie, że album powstał w tej samej piwnicy, która jest przedstawiona na coverze. Na pewno na plus można zaliczyć wyeksponowany bas D. Boyera, który szyje aż miło. Mimo znaczącej przewagi wad, „koneser” gatunku raczej pochyli się nad tą kroniką kryminalną, bo zawarte na niej kawałki są skoczne i po prostu fajne. Wiadomo, że można oczekiwać czegoś więcej, ale czy jest sens? Każdy kraj musi mieć swojego Popka. (333 – Cycu)

BONE GNAWER „Cannibal Crematorium” cd ‘15 [Pulverised] Jak pisałem w recenzji ostatniego The Grotesquery, moje oczekiwania co do najnowszej odsłony gore’owego oblicza małżeństwa Johansson/Lee były bardzo duże. Niestety, wszystko wskazuje na to, że podobnie jak uczucie między dwoma panami – Rogga odszedł bowiem od Kama, by dać upust swoim twórczym lędźwiom, płodząc 99 nowych pozamałżeńskich dzieci – tak zawartość „Cannibal…” również nie przejdzie próby czasu, zetleje i ulotni się z pamięci słuchacza. Nowy album, w odróżnieniu od „Feast of Flesh” wydaje się szaleństwem kontrolowanym – nie ma w nim furiactwa i paranoi, którymi kipiał debiut. Mimo, że nowe utwory mają przysłowiowe ręce i nogi, są zmyślnie skomponowane to ich przebojowość zaczyna się i kończy albo na pojedynczych riffach, albo na zaaranżowanych przez Kama refrenach, jak to ma miejsce w przypadku „Modern Day Cannibal”. Nie pomaga w ocenie gościnne występy V. Crowleya czy D. Ingrama. Muzyka tria przelatuje szybko przez słuchacza nie powodując wzdęć czy bólów brzucha. A przecież każdy szanujący się konsument mięsa ludzkiego wie, że jest ono ciężkie i, by spokojnie przebrnęło ono przez trzewia zjadającego i wyszło z drugiej strony, potrzeba trochę czasu. Dlatego też wydaje mi się, że zamiast udźca jakiejś grubej baby, na talerzu tytułowego kanibala pojawia się sprytnie uformowana golonka. Płyta, mimo

DEGIAL „Savage Mutiny” cd ‘15 [Sepulchral Voice] Morbid Angel było kiedyś genialnym zespołem. Kiedyś, bo teraz ewidentnie zapomnieli o czasach swojej świetności i do słabej muzyki dodali fatałaszki niczym z baru Błękitna Ostryga. Na szczęście są tacy, którzy nie zapomnieli czasów, kiedy death metal był bluźnierczy i z black metalem miał więcej podobieństw niż różnic. Właśnie Degial nie zapomniało tych czasów i już od niezapomnianego debiutu kultywują tradycję starego dobrego bluźnierczego death metalu. Miałem przyjemność recenzować „jedynkę” Szwedów „Death’s Striking Wings” i to, co wtedy usłyszałem zwaliło mnie z nóg. „Savage Mutiny” jest doskonałym przykładem na to, jak można ten temat dalej pociągnąć. Nadal czuć tu ten niesamowity klimat „Altars of Madness” i „Blessed Are the Sick”, opary unoszącej się siarki da się wręcz wyczuć od samego początku tej płyty. Już otwierający „Doompage” wali prosto w pysk nie zadając żadnych pytań, a im dalej w las, tym więcej drzew. Na szczęście wspomniane Morbid Angel jest tu już tylko punktem wyjścia dla dalszych eksploracji pogranicza death i black metalu. W tym wypadku Degial wchodzi w jeszcze bardziej blackmetalowe rejony. W takim „Revenants” blackmetalowy syf wylewa się strumieniami. Zaraz po nim mamy jednak „Sanguine Thirst”, który brzmi jak brat bliźniak „Chapel of Ghouls”. Siedzi mi ta płyta niesamowicie. Wszystko jest tu świetne – muzyka,


teksty, okładka i chyba jedna z lepszych sesji zdjęciowych, jakie widziałem. Chyba jeden z lepszych ciosów w 2015 roku. (666/777 – Joseph) DÉLUGE „Æther” cd ‘15 [Les Acteurs de l’Ombre] Zaczęło się od wewnątrz zespołowego żartu, że chłopaki, w tymi basista z Polski, który do wywiadu chciał dorzucić same przekleństwa, grają Untrve French Black Metal. Co w sumie wcale nie jest aż tak głupim sloganem, bowiem „Æther” to słodkogorzka kombinacja furiackich czernideł z post hardcore’ową zjadliwością (w szczególności na płaszczyźnie wokalnej). Dodając do tego mnóstwo smaczków, które wzbogacają dysonans i zróżnicowanie debiutu kwintetu z Metz dostajemy bardzo gęsty zlepieniec buchający wulkanicznym żarem, który i wychłosta i pogłaszcze. Otwierający „Avalanche” już od pierwszych sekund atakuje cholerycznym black metalem, który utrzymuje się gdzieś tak do połowy trwania albumu, po tym jak dzięki „Klarträumer” następuje odczuwalne przełamanie nagromadzeniem melodyjnych i nieco „przyćmionych” patentów i od tegoż numeru pojawia jeszcze więcej heterogenicznych rozwiązań, doprowadzając do podziału płyty na pierwszą połowę bezpośrednią, a drugą sensytywną i melancholijną. Oczywiście na swój własny, wściekły sposób, ponieważ kolejny na liście „Vide” przytłacza domowym tonażem, zaś przedostatni „Hypoxie” liże rany swoim onirycznym klimatem po tym przeczołganiu się i unurzaniu w żwirowatości i brudzie poprzedniego walca. Na przekór tej interdyscyplinarności muzycznej stoi koherentny koncept liryczno-graficzny, skupiony wokół tematyki wody. I chociaż przy pierwszym przesłuchaniu wypicie w całości tego dyferencyjnego koktajlu równało się z przyjemnością wypicia typowej mieszanki rodem z otrzęsin, to jednak „Æther” jest napojem zdecydowanie do długiego sączenia, a nie braniem na jeden haust. Mocny debiut, ale gdybym niczym metalowy Noe miał ratować gatunki podczas powodzi, to mimo wszystko „Æther” nie wziąłbym na pokład. Zbyt duża hybryda. (555 – ManieK) DEMONIC SLAUGHTER „Dark Paths to Catharsis” cd ‘15 [Hass Weg / Lower Silesian Stronghold] Nie wiem, jak inni, ale ja momentami mam trudności z ogarnięciem tego wszystkiego, co komponuje Xaos Oblivion. Rok w rok pojawia się kilka wydawnictw sygnowanych jego imieniem, ale tak na prawdę to najbliższy memu sercu jest właśnie Demonic Slughter, a reszta to według mnie bardziej lub mniej rozmienianie się na drobne. Każda płyta DS jest inna, inne spojrzenie na blackmetalową materię, tym razem słychać powrót do korzeni, do tego, co działo się na pierwszym MCD, ale też krok w kierunku muzyki o charakterze rytualnym, ale nie religijnym Jak widać i ten zespół oparł się, chociaż pewne nowomodne zapożyczenia pojawiają się sporadycznie, ale nie rzutuje to bynajmniej na charakter płyty. Elementy ceremonialne wplecione w klasyczne brzmienie black metalu, dodają mu emocjonalnego posmaku. Rozbudowane aranżacje cieszą ucho, słychać tu czerpanie inspiracji z wielu źródeł, bo oprócz mrocznego, pierwotnego blacku, sporo tu zimnych melodii, podniosłej atmosfery, a także symfonicznych elementów vide „Through the Past of Desolation” . „Dark…” jest rozbudowany i wielowymiarowy, Xaos zadbał, aby była to płyta bogata w emocje, by była ekspresyjna, a jej klimat potężny i majestatyczny, jednocześnie pamiętał, aby nie przekombinować. „Dark…” łączy w sobie brutalność, bezpośredniość, tajemnicę i ciemność. Iście diabelski to konglomerat, który został dopełniony nawiedzonymi wokalami Xaosa, doskonale wpisującymi się w tę czarną materię. Po takim sobie „Haunted” DS nagrał zaprawdę bardzo dobry album, który niejednemu zrobi kuku. (666 – Tymothy) DIABOLICAL PRINCIPLES „The Final Step Before the Dawn” cd ‘15 [Lower Silesian Stronghold] Grecy to jednak potrafią grać black metal, kolejnym dowodem na poparcie tej tezy jest nowy album DP. Ci panowie nagrali album, który doskonale wpasowuje się w grecką stylistykę, jest drapieżnie, a jednocześnie z klimatem. Szybkość i agresja przenikają się tu z mrokiem, tworząc bardzo żywiołową i emocjonalną całość, której atmosfera zniewala całkowicie. Podniosłe hymny okraszone nienawiścią i wściekłością dewastują słuchacza przenosząc go do krainy spowitej cieniem. Doskonały balans pomiędzy tymi dwoma elementami sprawia, że słuchanie „The Final…” to prawdziwa przyjemność. Tym bardziej, że utwory mienią się mnogością barw, żywiołowo zmieniają swoje oblicze, by zaskakiwać raz za razem. Black metal autorstwa DP to wielowymiarowe monstrum, które dosłownie pożera słuchacza i o to chyba chodzi, aby muzyka zniewalała i uzależniała. Klawisze na tym albumie to kawał świetnej roboty, swoją obecnością podkreślają jej mocny charakter wzbogacając go o hipnotyczny sznyt. „The Final…” skąpany jest w oparach tajemnicy, która porywa i ekscytuje, zachęcając do dalszej eksploracji tej niezwykłej dźwiękowej krainy. Jestem bardzo miło zaskoczony ta płytą i podejrzewam, że niejeden z czytelników także będzie. (666 – Tymothy) DIVINE BLASPHEMY „Beyond the Portal” cd ‘15 [Lower Silesian Stronghold] Przyznam się bez bicia, że demo Greków wydane w 2014 roku przez LSS jakoś mi umknęło, ale po tym, co usłyszałem na debiucie nie omieszkam nadrobić tej zaległości. Grecka scena, jakby nie było, jest jedną z tych najbardziej rozpoznawalnych na świecie i każdy fan muzyki ekstremalnej bez zająknięcia może wymienić całą plejadę zespołów z tego kraju. Divine Blasphemy w swojej twórczości łączy mistycyzm greckiej szkoły grania black metalu z zachodnioeuropejską bezkompromisowością i arogancją. Trzeba im to przyznać, że z tego miksu zdołali zmontować konkretny album. Proporcje są różne, czasem jest to granie bardziej w klimatyczny sposób, gdzie dźwiękowa ezoteryka pieści uszy, z kolei gdzie indziej słuchacz dostaje od zespołu ostre cięgi, kiedy to zostaje zaatakowany przez powódź agresywnych i brutalnych rffów. Bardzo przyjemnie wychodzi łączenie ponurej atmosfery,

szorstkich riffów i melodii, niby nic oryginalnego, ale kiedy jest to dobrze zrobione, jak na tym albumie, cieszy ucho. Oprócz blackowej smoły słychać tu delikatne wypływy oldschoolowego death metalu i thrashu. Tak, więc sami widzicie, że muzyczne spektrum, jakie zostało poruszone na „Beyond the Portal” jest całkiem szerokie. Jednak nie o stylistyczny rozstrzał tu chodzi, a o samą, jakość muzyki, a w tej kwestii nie ma, co narzekać. To jest bardzo rzeczowy album, skupia się na najważniejszych elementach tworząc z nich bardzo mocną konstrukcję, która zachwyca swoim klimatem, ale też daje nieźle popalić. Jak dla mnie album warty grzechu. (666 – Tymothy) ECHELON „Indulgence over Abstinence Behind the Obsidian Veil” cd ‘15 [Metal Inquisition] Rogga Johansson to chyba najaktywniejszy obecnie muzyk tworzący szeroko pojętą sztukę śmierć metalu. Nie będę tu wymieniał wszystkich jego projektów i zespołów, bo od czego jest chociażby Metal Archives. Poza tym Red/Nacz. powywieszałby na mnie psy, gdybym zamiast oczernić lub pochwalić album, „wierszówkę” wypełnił samymi nazwami. Skoro mowa o chwaleniu to zacznijmy od tego ,czy dobrze znacie takie albumy jak: „The Grand Leveller”, „Transcend the Rubicon” czy „Honour – Valour – Pride”? Jeśli tak, i jeszcze często do nich wracacie, to z pewnością ucieszy Was fakt, że na „Indulgence…” wokale są autorstwa Dave’a Ingrama ( jakby nie było byłego wokalisty Benediction i Bolt Thrower). Nie wiem, czy jest sens rozpisywać się coś więcej. Muzyka takiego duetu nie może być słaba (i wierzcie lub nie – nie jest). Oczywiście, sporo tu Szwecji a’la Dismember i Entombed, ale to przecież tygryski lubią najbardziej. (666 – w.a.r.) ECHOES OF YUL „The Healing” cd ‘15 [Zoharum] Obecnie Echoes Of Yul nie jest już tak anonimowy, chociażby z uwagi na album „Cold Ground” wydany w barwach Avantgarde Music. Oczywiście nie każdy musi namiętnie śledzić dokonania ww. wytwórni. Zresztą zespół ten szybko zmienił wydawcę i kolejny materiał – ponad godzinną ep-kę „Tether” wydał dla Zoharum. Trudno się zresztą dziwić, o ile „Tether” nie było regularną płytą z uwagi na remiksy to najnowszy album EOY przynosi sporo zaskoczenia. Delikatnie mówiąc, lekko odbiega on (a może ciężko raczej) od tego, co można było usłyszeć na „Cold Ground”. O ile zespół początkowo pasował do określeń atmospheric doom drone, to obecnie chyba lepiej klasyfikować go w szeroko pojętej muzyce ambient (z małą dozą post-rocka). Niestety, postrzeganie mojego umysłu mocno eksploatowanego przez black i death metal jest dość ograniczone i kończy się zawsze (w przypadku takich płyt) na – słucham lub nie słucham. Ale jeśli chodzi o ten album, zresztą podobnie jak w wypadku Necromonkey (też przecież nie metal) i ich drugiego krążka „A Glimpse Of Possible Endings” – „The Healing” zawładnął mną od pierwszych taktów. Magiczna sieć dźwięków – chociaż pozbawionych mocnego uderzenia – oplata niczym pajęcza sieć. Wciąga i delikatnie (no tak nie wiele tu „drone’owatych” elementów) koi ból istnienia. Ten album to nic innego jak 40 minut muzycznego uzdrowienia. (666/777 – w.a.r.) ENTOMBED A.D. „Dead Dawn” cd ‘16 [Century Media] Zapewne dla wielu z Was popełnię teraz obrazoburstwo i będę musiał na klęczkach odbyć pielgrzymkę do Sztokholmu, by osobiście pocałować relikwie, ale jakoś nigdy przed wiekopomnymi albumami Entombed nie leżałem czołobitnie plackiem, niczym ksiądz tuż przed święceniami. Nigdy nie czołgałem się przed „Left Hand Path”, tak jak Pontus Redig z Miasmal, nigdy nie klepałem zdrowasiek przy „Wolverine Blues”, więc ta cała zawierucha sprzed dwóch lat w pierwotnych szeregach Szwedów obleciała mnie maksymalnie. Dlatego też siłą rzeczy powrót L-G Petrova na deathmetalowy front starej szkoły, pod nową nieco rozszerzoną nazwą, również spotkał się u mnie tylko ze wzruszeniem ramionami. Pewnie, że jest tutaj wszystko, co rasowy szwedzki old school death metal mieć powinien, a dają ku temu asumpt przebojowo-rockowy „Down to Mars to Ride”, wolny, doomowo-bluesowy, bujający „As the World Fell”, wręcz balladowy i nieco nużący „Hubris Fall”, miejscami rozpamiętujący nośność „Night of the Vampire” czy też prostolinijny „Total Death” z równie samorzutnym wersem: „It’s only rock ‘n’ roll – DESTRUCTION!”. Jest TEN groove, jest TEN drive i jest TEN przepłukany whiskey wokal, jednak miejscami czuć zbyt często barowe zmęczenie materiałem, przegadanie i odrętwienie. I mimo że basista Victor Brandt skutecznie zaprasza do tańca zgniłej śmierci, otwierając „Dead Dawn” profetycznym: „For those about to rot, we salute you!”, to mam wrażenie, że w Szwecji są całe autokary uczniów, którzy przerośli mistrzów. (444/555 – ManieK) EPITOME „Autoe’ROT’icism / Engulf The Decrepitude” cd ‘15 [Deformeathing] Kto w naszym kraju zakochany w grindcore nie zna Epitome? Chyba nie ma takiego. Sam chociaż pasjonatem nie jestem od jakiegoś czasu śledzę dokonania tego bandu. Ten „jakiś czas” to rewelacyjna kaseta „Autoe’ROT’icism” jaka za sprawą Dogma Rec. (mocno powiązanej z muzykami Neolith) ukazała się pod koniec lat 90-tych. Po tym wydawnictwie – jak zapewnia nowy wydawca – grindcore w Polsce już nie był taki sam. I nie można odmówić temu stwierdzeniu racji. Nie trzeba więc potwierdzać faktu, że ta długo oczekiwana reedycja była po prostu potrzebna. Na deser 4 kawałki z pierwszego demo Epitome nagrane w 1994 roku. Nie sądzę, aby trzeba było bardziej szczegółowo rozpisywać się na temat zawartości tej płyty. Takie reedycje trzeba po prostu mieć. Chociaż bez punktu, to w domyśle najwyższa nota. (w.a.r.) EXPO 70 „Solar Drifting” cd ‘15 [Zoharum] Zespół Expo 70 powinien być już znany naszym czytelnikom, głównie z uwagi na recenzje poprzednich wydawnictw

„Corridors to Infinity” i „Frozen Living Elements”. Tym razem mamy do czynienia ze składanką rzadkich nagrań z lat 2008-2011 z niskonakładowych i dawno wyprzedanych 7-calowych singli oraz kasetowych ep-ek. I o ile wspomniany na początku podwójny „Corridors…” zawierał więcej szeroko pojętej psychodelii i elementów drone, to „Solar Drifting” i „Frozen Living Elements” oscylują wokół podobnych klimatów. Tak, tak – utwory z „Solar…” były dużo wcześniej, co tylko dowodzi, że ostatnie lata Justina Wright’a skupiają się dużo bardziej na kosmicznej formie. Space Experimental Drone? Może tak łatwiej byłoby określać muzykę Expo 70? Ale jeśli kochacie dokonania chociażby Tangerine Dream, SunnO))) czy Earth (a może i Pink Floyd) to namiastki tych zespołów z pewnością tu znajdziecie. Szukajcie już teraz tego krążka, bo jak praktycznie wszystkie płyty Zoharum to limit jest ścisły. (w.a.r.) GRIMIRG „MMXV-I” cd ‘15 [Patologian Laboratorio] Kryjący się za wszystkim Aki Klemm aka Grim666 pod koniec listopada zdążył już wypuścić kolejny pełnowymiarowy materiał „Pioneer Anomaly”, po który z pewnością sięgnę, bowiem debiutancki „MMXV-I” pozostawił u mnie otwartą furtkę ciekawości, co też dalej będzie się działo z Grimirg. A wszystko za sprawą ciekawie połączonego pogrzebowego doometalowego konduktu z ambientowymi plamami, barwą i klimatem przywodzącymi na myśl „Hliðskjálf” Burzum oraz umęczonymi i męczeńskimi wokalami ze smakiem i bez przedobrzenia wspomaganymi przez kobiece wokalizy, nieco lekkie, ulotne, a jednak trochę złowieszczo-tajemnicze. Tak jak punkt wyjściowy ambientowych krajobrazów, jestem w stanie namierzyć w syntezatorowej kreacji Varga, tak barwy wokalnej M. Karvinen już nie daję rady, chociaż słyszę, że dzwoniły już w jakimś kościele, i to bardzo znanym, ale ni w ząb nie mogę przypomnieć sobie, w którym. Jak ja nie lubię tego uczucia. Wróćmy jednak do meritum sprawy, czyli dziewiczej odsłony Grimirg. Już sam epitet funeral doom powinien być odpowiedzią na wszystko, więc nikogo nie zaskoczy, że w ciągu ponad 44 minut trzeba się zmierzyć z zaledwie 4 utworami, odegranymi w tempie godnym ponurego żółwia z połamanymi nogami, i to takiego w żałośliwym nastroju. Jest nieobliczalnie ciężko, przygnębiająco, pięknie, ale i zarazem… przyjemnie, co w zestawieniu z grobowym doom metalem powinno pasować, jak woda mineralna do Phila Fasciany z Malevolent Creation. Warto się nad tym pochylić, a ja dziwię się, że Fin odpowiadający za to wszystko nie padł jeszcze na pysk (ma jeszcze kilka projektów na boku), będąc przy tym wciąż bardzo twórczym. (555 – ManieK) GRIMORIUM VERUM „Relict” cd ‘15 [Symbol of Domination / Cold Raw] Słownikowo, relikt to coś, co pochodzi z minionej epoki i przetrwało do dziś w niezmienionej formie. I na tle tego, co obecnie wyrabia się w czeluściach blackmetalowej transgresji oraz wielokierunkowości trzecia płyta Grimorium Verum jawi się właśnie jako taki encyklopedyczny przykład anachronizmu, odnogi black metalu zabitego dechami, rudymentu, który święcił triumfy w połowie lat 90-tych. W sumie w Rosji, w wielu miejscach królestwa Putina czas się zatrzymał, więc nie ma co się dziwić, że trio ze Syktywkara pręży muskuły pod sztandarem symfonicznego black metalu i to takiego, skrojonego według wzorcowego przepisu sprzed lat, z często „fortepianowymi” klawiszami, melodyjnymi gitarami, które świetnie dogadują się zarówno w thrash/heavymetalowych solówkach, jak i w bardziej natężonej, brutalnej formie, przebogatej kalejdoskopowości gitar oraz szatanach w tekstach, wywoływanych co kilkadziesiąt sekund, a także nieco „plastikowej” perkusji. O dziwo, jest dobrze. Zarówno, kompozycyjnie, jak i brzmieniowo nie wieje przaśnością, do której już przyzwyczaiły zespoły zza naszej wschodniej granicy. Grimorium Verum, to taki dobry, stary wujek, który na imprezach rodzinnych, rubasznie odpowiada te same „schodzone” dowcipy, ale za każdym razem robi to w taki sposób, że micha sama się cieszy, chociaż wiemy, co nastąpi. Skoro trzy lata temu na Syberii naukowcy znaleźli bardzo dobrze zachowanego mamuta włochatego, to i w stolicy republiki Komi, nad rzeką Sysołą nie powinna dziwić egzystencja symfonicznej, blackmetalowej staroświecczyzny, w dobrze zachowanej formie. (444 – ManieK) HEIMDALLS WACHT „Ut de graute olle Tied – Deel Twee (Land der Nebel)” cd ’15 [Black Skull] No nie myślałem, że zdarzy mi się to napisać, ale ten paganmetalowy album jest naprawdę dobry. Już dawno nie dane było mi usłyszeć konkretnego paganmetalowego zespołu. Okazuje się, że wcale nie trzeba pierdzieć na okrągło na fujarkach i kobzach, żeby stworzyć dobry album w tym gatunku. Szaleńcze wokale przeplatane krzykami i dużo melodii to na pewno punkty charakterystyczne tego albumu. Niestety, nie było mi dane zapoznanie się z warstwą liryczną album, ale niemiecki język sprawdza się w przypadku tej płyty doskonale. Z tego, co zauważyłem, panowie na koncertach grają/grali z dwoma wokalistami, ale tak jak w przypadku płyty są to dobrze rozmieszczone partie, przez co zespół staje się jeszcze bardziej interesujący. Nie będę tu tylko zachwalał wydawnictwa, bo i przyczepić się jest do czego. Sorry, panowie, ale te gitary brzmią, jakby były nagrane w domu na komputerze. Moim zdaniem, gdyby podciągnąć ten mankament wydawnictwo byłoby naprawdę potężne. Chłopaki mają w składzie pana odpowiedzialnego za gary dla Armagedda także do tych partii nie można się przyczepić i to kolejny plus, bo jakże wiele płyt tego gatunku jest spieprzonych przez użycie marnego rodzaju automatu i to jeszcze kiepsko zaprogramowanego. Tutaj gary ładnie pracują i to sprawia, że płyta jest jeszcze bardziej organiczna. Podsumowując, jestem jak najbardziej na plus, pomimo iż nie jest to mój gatunek. Płyta mocna i, jeśli nasi sąsiedzi będę się rozwijali to na pewno

55


następna pozycja w ich dyskografii zasłuży na moje 666. Polecam pogańskim wojownikom, ale jeśli ktoś szuka w tym gatunku tradycyjnych instrumentów i zawodzenia leśnych niewiast, to nie jest to pozycja dla nich. (555 – Berith) HORNA „Hengen tulet” cd ‘15 [World Terror Committee] Horna wydała nowy album, a tu i ówdzie wręcz zawrzało… niektórzy nie byli zbytnio zadowoleni tym faktem, krzyżyk im na drogę i to w standardowej pozycji. Jako, że muzykę Finów bardzo sobie cenię, dreszczyk emocji przy jej nowej odsłonie był jak zawsze. To stara dobra Horna, która wręcz kurczowo trzyma się sprawdzonej formuły blackmetalowego łojenia. Tu się właściwie nic nie zmieniło, oni cały czas kąsają wściekłym blackiem, utopionym wręcz w klasycznym formacie, co za każdym razem bardzo dobrze się sprawdza. Ortodoksyjność została zachowana, w 666%, chociaż tak jak i na poprzednich materiałach znalazło się miejsce dla kilku bardziej klimatycznych wstawek w wolniejszych i mniej zaciekłych tempach. Kawałki pokroju „Nekromantia” doskonale wpisują się w morderczy kanon, dając chwilę wytchnienia dla spływających krwią uszu, jednocześnie podsycają klimat diabelskiego misterium. Jak się okazuje, nie znalazły się one w przypadkowych miejscach, ale o tym można przeczytać gdzie indziej. Reasumując, każdy fan Horna powinien być wpiekłowzięty tym, że „Hengen tulet” się objawił, reszta niech spierdala. (666 – Tymothy) HORRENDOUS „Anareta” cd ‘15 [Dark Descent] Zacznę może od tego, że poprzednia płyta Horrendous leżała mi mocno i dosyć często do niej wracam. „Ecdysis” było dla mnie pewnego rodzaju objawieniem, jeśli chodzi o staromodny śmierć metal, romansujący z klasycznym rockiem. „Anareta” natomiast jest dla mnie swego rodzaju definicją przekombinowania. Bo jak inaczej określić płytę, która ma w sobie wszystko to, co powinien mieć prawdziwy death metal? Są świetne riffy, nieszablonowe melodie, smaczki, które mogą zaskoczyć, połamana rytmika, dwa wokale, no, kurwa, jest tu wszystko, czego potrzeba. I jest tu tego w takiej ilości, że rzygać się chce. Można upchnąć milion zakręconych riffów i zrobić z tego ciekawą płytę, ale można zrobić z tego też płytę asłuchalną, przeładowaną i w efekcie po prostu nudną. Przykładem tego może być choćby numer „Ozymandias”. Mamy tu solówki, kilka fajnych riffów, melodie, ale jest ich tyle, że ja się gubię. Panowie, gdzie głowa, a gdzie dupa?! Może przesłuchałem tę płytę zbyt mało razy, aby zrozumieć jej geniusz? Może jej sens jest dla mnie zbyt głęboko ukryty? Nie wiem. Ale wiem, że nie czuję przy tej płycie tego, co czułem przy jej poprzedniczkach. Agresja uleciała i dała miejsce kombinatoryce, co jak da mnie mija się z celem death metalu i jest zapędzaniem się w ślepą uliczkę. Może gdyby było więcej takich ciosów, jak „Sum of All Failures”, to znów jarałbym się jak małe dziecko, ale niestety jest tu tego zbyt mało, jak dla mnie. (444/555 – Joseph) IN TWILIGHT’S EMBRACE „The Grim Muse” cd ‘15 [Arachnophobia] Melodyjny death metal zdechł, a jego trup gnije już od dawna. I bardzo dobrze, bo bycie własną parodią nigdy nikomu nie wyszło na dobre. Natura nie znosi jednak próżni i w miejsce starych bogów wstawia młodych, którzy swoje muszą wywalczyć. Nie będę ukrywał, że In Twilight’s Embrace jest dla mnie jednym z najlepszych polskich zespołów deathmetalowych ostatnich kilku lat, i że bardzo czekałem na tę płytę. Nadzieje były tym bardziej płonne, ponieważ poprzednia „Slaves to Martyrdom” była płytą świetną. I co tym razem zrobili poznaniacy? Ano nagrali płytę jeszcze lepszą niż poprzedniczka. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to płyta o klasę wyższa od ‘dwójki’. Ciarki mnie przechodzą, kiedy słyszą dzwony w otwierającym „Postmodern Postmortem”. Co po tych ciarkach? Cios za ciosem. „Dystopian”, „A Wolf I Remain”, „Liepaja” czy zwieńczony genialną wręcz solówką „Moonlight Strain” (mój faworyt obok tytułowego). Może to brzmi dziwnie, ale poznaniacy nagrali płytę bardziej agresywną, jednak i bardziej melodyjną. Wściekłość aż tu kipi. Widać to zwłaszcza w wokalach, w których doza jadu przekracza wszystkie rejestry. Nie wiem, czy tylko ja to słyszę, ale jest tu odczuwalny wyraźny skręt w stronę black metalu – za przykład może posłużyć choćby „Gravitate Towards the Unknown”. W sumie tytuł tego kawałka może być poniekąd streszczeniem tego, jaki muzyczny kierunek obrali właśnie panowie z In Twilight’s Embrace i mnie się ten kierunek bardzo podoba. W sesji nagraniowej wzięło też udział kilku bardziej i mniej znanych gości. Udzielili się wokalnie w kilku kawałkach i do tego można się najbardziej przypierdolić. Po jaką cholerę zapraszacie na płytę gości, by potem ich wokale ustawić tak, że na dobrą sprawę nie słychać, że to oni?! Może wokal Tompy trochę się wyróżnia ale Rambo i Pawła nie słychać wcale. Gdyby nie opis we wkładce, to bym się w życiu nie domyślił. Wielkie brawa dla Arachnophobia Records za wydanie deathmetalowej płyty roku 2015 spłodzonej na polskiej ziemi. (666/777 – Joseph) INCARNAL „Hexenhammer” cd ‘15 [Via Nocturna] „Młot na czarownice” – traktat-podręcznik na temat magii, napisany przez dwóch inkwizytorów wyznaczonych przez Innocentego viii na obszar Niemiec: Heinricha Krämera (Henricus Institoris; postawił sobie za cel ostateczne oczyszczenie świata ze wspólników diabła) i Jakoba Sprengera w roku 1489 – był książką bardzo poczytną w średniowieczu, mając nawet ok. 30 wydań. Malleus Maleficarum puławskiego Incarnal jak na razie doczekał się drugiego wydania, oficjalnego, za sprawą coraz prężniej działającej Via Nocturna, a czy będzie miał wzięcie rodem z wieków ciemnych wszystko zależy od… chyba już tylko szczęścia i rozbuchanej kampanii promocyjnej, żeby jakoś wybić się z natłoku albumów mocno dobrych i bardzo dobrych. Bo takim właśnie „Hexehammer” jest materiałem. Takim, o którym ostatnio rozmawiałem z przyjacielem z pracy, podczas przerwy obiadowej, a dyskusja dotyczyła tego, że w Polsce było

56

7g C nr 39 C 03/2015

i jest ogrom deathmetalowych załóg, które spłodziły niebosiężne (piekłosiężne?) bękarty, które miały wszystko, by wkupić się w łaski metalowej tłuszczy, a jednak tego nie zrobiły, bo jednak czegoś zabrakło. Mitycznego „czegoś”, bliżej niesprecyzowanego, co sprawia, że ludzie jednak to kupią, łykną, pogłaszczą i przytulą. W kontekście tej płyty przychodzi mi na myśl również inna rozmowa (byłem tylko słuchającym dopowiadaczem, a wywiadowcą wspomniany „brat” z pracowniczej kuchni), tym razem z Philem Fascianą z Malevolent Creation, dla którego prawdziwą wartość ma death metal prosty, klasyczny, ciężki, z melodią, bujający i bez udziwnień. I taka właśnie jest ‘dwójka’ Incarnal, której dla Phila zapewne brakowałoby szybkości, a dla mnie tego, że pod koniec nieco uciekła para w płucach (nie tylko wokaliście), co nie zmienia faktu, że „Hexenhammer” robi mi dobrze. No właśnie – dobrze! Przekładając to na nomenklaturę łóżkową, pozostaje pytanie, czy po kilkuset kobietach, które zrobiły dobrze poszukuje się kolejnej na tym samym poziomie, czy szuka się maszyny rodem z pornola? (555 – ManieK) JARNVIDR „Närwarelse” cd ‘15 [Fallen Temple] Jeśli poprzedni album Jarnvidr przypadł Wam do gustu, z nowym też nie powinniście mieć problem. Oczywiście, w tym momencie uderzam do fanów oldschoolowego, nacechowanego prymitywizmem i szorstkością black metalu w bardzo norweskim kroju. Zimna, chropowata zabarwiona szaleństwem atmosfera połączona z dosyć prymitywną muzyką i złowieszczym klimatem nie każdemu musi się podobać, ale jest w niej coś chwytliwego, coś, co sprawia, że słuchacz skupia na niej swoją uwagę. Nie da się zaprzeczyć, że inspiracją dla Szweda są wczesne albumy Darkthrone i Gorgoroth, co dla niejednego miłośnika diabelskiej muzyki jest rekomendacją samą w sobie. Jarnvidr bardzo dobrze odnalazł się w tej stylistyce, mimo swej pierwotnej formy muzyka jest daleka od prostackiej sieczki, bo jak się okazuje jest prymitywizm i… jest prymitywizm. Człowiek stojący za tym projektem bardzo dobrze wyważył proporcje, co w rezultacie dało wręcz klasyczny blackmetalowy opus pełen bluźnierstwa i nienawiści. „Närwarelse” to podróż w przeszłość, do czasów, kiedy black metal nie był skażony trendami, kiedy to była jeszcze odrażająca muzyka przyciągająca prawdziwych maniaków, dla których była ona jak religia. W tych prostych kompozycjach można odnaleźć aurę diabła, co mnie niezmiernie cieszy, bo zawsze to miło poczuć prawdziwy piekielny oddech na karku, a nie jasełkowo-odpustowe wygłupy. (555 – Tymothy) KAECK „Stormkult” cd ’15 [Folter] Mocne uderzenie! Przyznam, że od jakiegoś czasu blackmetalowe nowości po prostu mnie zawodzą. Nigdy nie słyszałem o Kaeck, ale to pewnie dlatego, że „Stormkult” to pierwsze wydawnictwo w dorobku Holendrów. Jakby to wszystko opisać… hm? Chyba najtrafniejszym określeniem będzie tu opętanie. Tak, to na pewno cholernie opętane dźwięki. Dużo tu melodii, przynajmniej ja je słyszę (śmiech), ale w połączeniu z szalonymi wokalami, momentami przywodzącymi na myśl wczesny Burzum, wszystko brzmi naprawdę dobrze. Kuleje trochę produkcja, którą można by moim zdaniem podciągnąć, ale być może był to zabieg celowy. Pomimo bardzo surowego black metalu, jaki serwują Holendrzy, „Stormkult” obfituje w bardzo dobre, klimatyczne partie klawiszy, które cały czas gdzieś „jęczą” w tle. Jak na pierwsze wydawnictwo, poziom muzyczny jest naprawdę wysoki, a i pomysłowość połączona z oldschoolowym graniem daje fajny efekt. Na pewno polecam dla fanów starego norweskiego grania spod znaku Limbonic Art. (zaznaczam, że nie jest to żadna kopia LA!). Warto zapoznać się i śledzić dalszy rozwój tych opętańców. (555 – Berith) KAFIRUN „The Worship and Glorification of Holy Death” cd ‘15 [Mara] Niby człowiek cały czas monitoruje, co też dzieje się w podziemiu, a tu tuż pod jego nosem wrocławska Mara Records wypuszcza jako swój wydawniczy debiut demo i ep-kę Kafirun. I choć etymologii nazwy należy szukać w Koranie, gdzie wiąże się ona z najbardziej nienawistnym i potępionym przekleństwem w islamie, tak terytorialnie zespół pochodzi z Kanady i, co ciekawe, za cholerę nie wpisuje się w tamtejszy, bluźnierczowojenny kanon obróbki zardzewiałego metalu. Rdzeniem „filozofii” Kafirun jest rozkład, pożerająca wszystko kosmiczna ciemność, gdzie duchowa śmierć i kreacja pozwalają na pogrążenie się w przeczesywaniu najodleglejszych zakątków własnego, pogmatwanego wnętrza. Zresztą tytuły demo „Death Worship” i „Glorification of Holy Death” już powinny wskazać co bardziej zorientowanym, z jaką tematyką i pochodną black metalu trzeba będzie się zmierzyć. Sam zespół nie ukrywa, że jest pod wielkim wpływem takich kamieni milowych, jak „De Mysteriis Dom Sathanas” Mayhem, „Blood Libels” Antaeus i „Salvation” Funeral Mist – jest więc magmowato, z natchnionym opętaniem, nieco egzaltowanie, ale z monolitowym klimatem, prowadzącym do zatracenia. Czuć dewocję tego wszystkiego, czuć nieprzejednany wpływ wokali z „DMDS”, a co najważniejsze, czuć że na właściwym debiucie może zrodzić się coś naprawdę godnego blackmetalowej hekatomby. A tak na marginesie, biorąc pod uwagę ostatnie wydawnictwa Wolfspell Records, Werewolf Promotion, Lower Silesian Stronghold, a teraz i Mara Records na Dolnym Śląsku wyrosła prawdziwa blackmetalowa Twierdza Breslau. (555 – ManieK) KZOHH „Rye. Fleas. Chrismon.” cd ‘15 [No Colours] Jeśli nazwa Kzohh nie wiele wam jeszcze mówi. To może nazwy takich zespołów, jak Astrofaes, Khors, Elderblood, Runes of Dianceht, Nokturnal Mortum czy Reusmarkt do was przemówią? Co ciekawe, fakt, że muzycy ww. zespołów tworzą Kzohh nie jest w ogóle uwypuklany przez wydawcę. A to już doskonały dowód, że muza nie jest przeciętna i łatwo obroni się sama. Próżno też szukać zbyt wielu odnośników do (po raz kolejny) rodzimych zespołów twórców „Rye. Fleas. Chrismon.”, bo Kzohh z płyty na

płytę konsekwentnie kształtuje swój styl. Oczywiście punktem wyjścia jest black metal (czego innego mielibyśmy się spodziewać) czasami mocno tradycyjny, a czasami urozmaicony elementami ambient, doom czy nawet post-metalu. Dużą rolę grają tu również mocno zróżnicowane wokale. Całość brzmi bardzo mrocznie i jest… ZŁA. A to ZŁO jest wszędzie, wylewa się strumieniami z każdego utworu. To wręcz niemożliwe, ale już po pierwszym przesłuchaniu wiadomo, że doświadczyliśmy czegoś nietypowego, czegoś co zawładnie każdą napotkaną duszą. Dla mnie jedna z lepszych płyt 2015 roku. (666 – (w.a.r.)) MAÏEUTISTE „Maïeutiste” cd ‘15 [Les Acteurs de l’Ombre] Adwersarze Sokratesa przedstawiali go jako jednego z sofistów oraz burzyciela ładu społecznego, a poeta Meletos oskarżając tego greckiego filozofa starożytnego o nie wyznawanie bogów, których uznaje państwo, wyznawanie bogów, których nie uznaje państwo i psucie młodzieży doprowadził ostatecznie do jego śmierci. W sumie to również i nieprzejednana postawa oskarżonego złożyła się na jego zejście z tego świata, bo władze Aten proponowały szereg ustępstw w karze, a i sam Sokrates spokojnie mógł dać dyla z więzienia, a tak zginął z rąk własnych wypijając truciznę w towarzystwie swoich popleczników. Po ponad 2400 latach od swojej śmierci ten, co wiedział, że nic nie wiedział budzi się jako rogata mgławica na okładce debiutu Maïeutiste oraz w jego lirykach, które są uhonorowaniem poświęcenia samego siebie dla idei. Mimo tego wszystkiego Francuzi zastrzegają, że tworzą muzykę, a nie filozofię, a ta pchnęła ich do podróży w bardzo zagmatwane rejony łączenia black metalu „The Fall”, mrocznego ambientu („Purgatoire”), przybijającego doomu („Lifeless Visions”) a nawet barowego jazziku i beztroskiego progrocka, który z ciekawym smaczkiem rozpoczyna swój żywot w „…in the mirror”, przenosząc go na początek „Reflect / Dissapear”, co dalej jest elegancko rozwijane w „Absolution”, „Death to Free Thinkers” czy „Annonciation”. W tej wielogatunkowej menażerii znalazło się także miejsce na ukłon w stronę barwy wokalnej rodem z „De Mysteriis Dom Sathanas”, jak i galopującym we wszystkie możliwe strony „The Eye of Maieutic Art”. Sokrates mawiał, że „bać się śmierci jest tym samym, co mieć się za mądrego, nim nie będąc”, dlatego też chodził po mieście na bosaka i kazał ludziom precyzować, co dokładnie mają na myśli. A ja słuchając „Maïeutiste” mam wrażenie, że jego autorzy nadal nie są w stanie sprecyzować swoich myśli, chociaż zatopienie się w ich muzyce, to jak przechodzenie się w najwygodniejszym obuwiu, bo mądrego zawsze warto posłuchać. Wiem, wiem – takie czasy nastały, że jak chcesz z kim mądrym pogadać, musisz rozmawiać sam ze sobą. Ech, ten Sokrates. (555/666 – ManieK) MALEVOLENT CERATION „Dead Man’s Path” cd ‘15 [Century Media] Malevolent Creation to chyba jeden z tych niedocenionych zespołów, które startując w TYM miejscu i w TYM czasie, tworząc podwaliny pod gatunek i wydając same świetne, jeśli nie znakomite albumy ustępuje miejsca w pamięci tłuszczy swoim znacznie większym kolegom. Niesprawiedliwość historyczną można tłumaczyć skromnością, nieobyczajnym prowadzeniem się członków ansamblu albo ich niewyparzonym językiem. Tak czy siak, chociaż „Dead Man’s Path” to płyta kompletna i w moim odczuciu od jakiegoś czasu najbardziej spójna, nie uda jej się zmienić stanu rzeczy. Kompozycje raczej oscylują w tempach szybkich lub bardzo szybkich, ale dzięki swojej prostocie (nie prostactwu) i chwytliwości przyjemnie bujają. Niezależnie od tego, co twierdzi główny sprawca tej płyty, nad jej zawartością unosi się zapach Slayer, co można by chociaż zauważyć przy „Extinction Personified”. Poza tym wyraźną zaletą albumu są wokale Bretta, który zdaje się być u szczytu swojej dyspozycji. Dzięki temu takie kawałki, jak „Resistance is Victory” czy „Imperium (Kill Force Rising”) to potencjalne koncertowe killery, przy których nie tylko noga sama chodzi, ale też chce się podśpiewać refren. W związku z powyższym, czy jest sens oceniać zawartość cukru w cukrze? (666 – Cycu) MEPHORASH „1557 – Rites of Nellification” cd ‘15 [Odium] Cała litania demonów i rogatych typów spod ciemnej gwiazdy, ekstatycznie przywoływanych już w pierwszych sekundach otwierającego „Riphyon – The Tree of Assiyah Putrescent”, słusznie pociągnęła moje myśli w stronę cytatu ze sztuki Burza Williama Szekspira – „Piekło jest puste, a wszystkie diabły są tutaj”. Tak, tego samego, który został użyty na poczet szyldu czwartej płyty Anaal Nathrakh. Ale wróćmy do Szwedów, którzy jak dla mnie nie potrzebują anonsów wydawcy, że w ich szeregach skryli się ludzie, niegdyś partycypujący w Malign i Ofermod, bowiem muzyka broni się sama i słychać, że jest ona naturalną drogą rozwoju Mephorash. O ile debiut „Death Awakes” był czystą emocją, grzebiącą w ciemności z wielkim ‘fuck you’ do wszystkiego, koncentrującą się jednocześnie na melancholii i mizantropii, a kolejna odsłona w postaci „Chalice of Thagirion” była ogromnym skokiem do przodu (albo w głąb) w stosunku do „Death…”, koncentrując się na okultyzmie i ciemnej stronie Drzewa Życia, tak „1557…” sami autorzy uznają za manifest i esencję Mephorash oraz kwintesencję ezoterycznego black metalu. Zwał, jak zwał, ale w każdej sekundzie tego materiału słychać, ze ludzie go tworzący są przepełnieni, oddychają i żyją okultyzmem, wypływającym z różnych skażonych i czarnych źródeł. Czuć tutaj prawdziwą i zaangażowaną rytualność oraz „sakralność” tworzonej muzyki, podanej w hieratyczny oraz hymniczny sposób, utrzymanej w hymnicznych tempach. Razić jedynie mogą nieco „miękkie” orkiestracje, i zarówno im, jak i brzmieniu przydałoby się mniej wypolerowania, a więcej brudu i szalonej maligny, bo miejscami wygląda to jak okultystyczny kapłan przyodziany w zbyt błyszczące szaty. Nie pozostaje nic innego, jak pogratulować Shadowowi wydawniczego nosa – piękny strzał milordzie. (555/666 – ManieK)


MIASMAL „Tides of Omniscience” cd ‘16 [Century Media] Trzeci album Miasmal jest aż tak na przestrzał klasycznie szwedzki, że w stosunku do najnowszej odsłony Entombed A.D. trwa dokładnie o 8 sekund dłużej, zamykając się w takiej samej ilości 10 utworów, co „Dead Dawn”, i niosąc ze sobą ten sam bagaż deathmetalowej starzyzny. Jest tu tak tradycyjnie, że nic tylko pójść do kumpla z taśmą tdk 90 i nagrać sobie na jednej stronie pogorzelców po Entombed, a na drugiej ich uczniów. O, jak pięknie siądą na każdej ze stron ze swoim 40-minutowym wytartym death metalem. O, jak cudownie siądą maniakom encyklopedycznego metalu satrej szkoły śmierci. Zresztą frontman Pontus Redig dosłownie na każdym kroku powtarza, że jego płytą wszech czasów jest „Left Hand Path”, i chociaż Miasmal rezyduje w Göteborgu, stolicy melodyjnego death metalu, to chłopaki zawsze byli sercem ze Sztokholmem, cały czas twardo twierdząc, że nigdy nie skalali swoich odtwarzaczy i uszów dokonaniami lokalnych ziomków z In Flames, Dark Tranquillity czy At the Gates. Pontus nigdy również nie wypierał się wzorców ciągniętych ze strony szwedzkiego hardcore’a, stąd też jawne ciężkie nawiązania w numerach „Axiom” i „Key to Eternity”, ale jest też miejsce na epicką melodykę, zabójcze sola i akustyczne przejścia, co sprawia, że „Tides…” mimo zapieczenia się w old schoolu Królestwa Trzech Koron jest również pełna dywersyfikacji. Słychać, że Miasmal w wydawać by się mogło zamkniętym gatunku wciąż się rozwija, w jednym pozostając niezmiennym – materiał ponownie nagrali w swojej sali prób. (555 – ManieK) MONSTRAAT „The One Eternal” ep ‘15 [Fallen Temple] Poprzednie wydawnictwo Szwedów zrobiło mi niezłe kuku, nie inaczej jest tym razem. Klasyczny do bólu black metal w skandynawskim stylu w wykonaniu Monstraat to po prostu potęga. Nie wiem skąd, nie wiem jak, ale oni doskonale wiedzą, jak grać taką muzykę. Mnóstwo ekstremalnych dźwięków, doskonałych riffów i ten piekielny feeling, który towarzyszy „The One Eternal” od samego początku. Albumów z black metalem wychodzi non stop multum, ale nie każdy z nich może pochwalić się tak wyśmienitą zawartością, jak recenzowany. Monstraat w swojej twórczości zawarli esencję tej muzyki oraz uchwycili jej pierwotną naturę. Słucha się tego wręcz wyśmienicie, a to za sprawą dosyć melodyjnego podejścia do blackmetalowej materii, nie chodzi tu o miałkie brzdąkanie, a o ostre i szorstkie, ale jednocześnie chwytliwe melodie. W połączeniu z całą zawartą w muzyce agresją, nienawiścią i bluźnierstwem sprawiają, że to mcd wywiera na słuchaczu piorunujące wrażenie. Jestem zaskoczony siłą, z jaką emocje i energia emanują z muzyki Monstraat. Bez dwóch zdań jedno z najlepszych blackmetalowych wydawnictw, z jakimi ostatnio było mi dane obcować. (777 – Tymothy) MOONREICH „Pillars of Detest” cd ‘15 [Les Acteurs de l’Ombre] Oto i najbardziej blackmetalowy i najczyściej sprecyzowany gatunkowo przedstawiciel wrześniowej batalii wydawniczej LADLO Productions. Podczas gdy debiut „Loi Martiale” skupiony był na wojennej traumie, a drugi album „Terribilis Est Locus Iste” eksplorował mroczne tajemnice małego francuskiego miasteczka Rennes le Chateau, tak najnowszy materiał Moonreich nie ma konkretnego konceptu, drążąc dwuznaczną i niejasną tematykę niczym kolaż zdobiący frontowe drzwi do trzeciego albumu Francuzów. A raczej jednego mieszkańca Paryża – Weddira, który nadal pozostaje mocą sprawczą i jedynym kompozytorem „księżycowej rzeszy”, bowiem reszta załogantów jest jedynie dodatkiem podczas występów na żywo i pomocy w zarejestrowaniu idei głównodowodzącego. Weddir ponownie wszedł do studia Hybreed (Glorior Belli, Temple Of Baal, Seth), ale, żeby uniknąć powtarzalności brzmienia, jak sam zaznaczył w rozmowie z „7 Gates”, o mastering postarał się Magnus ‘Devo’ Andersson (Marduk, Funeral Mist, Ofermod). Z takiego dźwiękowego małżeństwa oraz kompozytorskiej autofilii zrodziło się niemal 50 minut gęstego i nieco zduszonego kłębowiska brzmienia oraz ciągłego rozdrabniania rytmów, co doprowadziło do tego, że trudno jest tu wyodrębnić kilka, rzucających się na uszy punktów zapalnych „Pillars…”. No może poza instrumentalnym kawałkiem „Sheïtan”, którego „lekkość” mogłaby mieć jeszcze kilka inkarnacji, w niektórych (tych nużących) momentach płyty, oraz zardzewiało-ambientową końcówką „Freikorps”. Gdy po raz pierwszy natknąłem się na Moonreich, nazwa od razu skojarzyła mi się z filmową czarną komedią „Iron Sky”, w której to najwierniejsi naziści zostali wysłani na Księżyc, kiedy III Rzesza chyliła się ku upadkowi, a w 2018 roku wracają na Ziemię z okrzykiem: „Przychodzimy w pokoju!”. Jak na ironię, Weddirowi podoba się druga połowa filmu, tak jak mnie końcowa część „Pillars…”, w której więcej się dzieje, szczególnie w ostatnim, transowym „Death Winged Majesty”, skutecznie punktującym po nieco przegadanej i większości bez historii pierwszej połowie albumu. (444 – ManieK) MOONSORROW „Jumalten aika” cd ‘16 [Century Media] To, że kiedyś wydałem część pierwszej pensji z nowej (wówczas) pracy na jednorazowy zakup „Kivenkantaja”, „Verisäkeet” i „V: Hävitetty”, czyli odowiednio 3., 4., i 5. albumu Moonsorrow, dziś może brzmieć, jak primaaprilisowy żart. Płyty nadal mam na półce, nie mam zamiaru się ich pozbyć, jednak obecnie na pewno nie byłyby produktem pierwszej potrzeby, na który rzucałbym się, jak chytra baba z Radomia na promocji w Biedronce. Zbyt długa lista życzeń, niestety. Po, co te wszystkie konstatacje? Ano po to, że Finowie wracają po 5 latach studyjnego milczenia z albumem, którego premiera zaplanowana jest na 1 kwietnia (prima aprilis), i śmiechawy oraz totalnej beki z niego nie będzie, bo to naprawdę bardzo mocna rzecz w kanwie pagan metalu z potężnym zajobem na punkcie melodyki rodem z Krainy Tysiąca Jezior, komponowania pod orkiestrowe, patetyczne

granie i umiłowaniem mrocznego folku. Patrząc na częstotliwość moich powrotów do wcześniejszych płyt Moonsorrow, miałem z założenia odpuścić sobie fizycznego przedstawiciela „Jumalten aika” na regale, jednak im częściej wchłaniam te 67 minut muzyki (5 utworów), tym bliżej mi do pomacania fizycznej wersji. W przełożeniu na angielski tytuł oznacza „Erę Bogów” i tym albumem Finowie rzeczywiście mogą się wpisać w paganmetalowy panteon, bowiem ponownie mają niesamowitą smykałkę do pisania nadzwyczaj wrzecionowatych utworów, w których aż kipi od zwrotów akcji, jak w prawdziwej opowieści starego barda. Jest nordycki folklor (ale nie ten biesiadny), starożytna duma, blackowy ogień („Suden Tunti”), melodyka pełna uniesień, mistycyzm Północy i pieprzona moc tamtejszej mitologii. Znam pewnego operatora dźwigu z Krakowa, który przy tej płycie będzie klęczał i lizał jej stopy. (666 – ManieK) NAUMACHIA „Machine of Creation” cd ‘15 [Via Nocturna] Nie ukrywam, że do oprzednich trzech albumów Naumachii podchodziłem, jak pies do jeża, a raczej w ogóle ich nie tknąłem z czystej polskiej przekory. Raz, że do takich metalowych połączeń trzeba mnie zaciągnąć na siłę lub z dziennikarskiego obowiązku. Dwa, że w przypadku „Wrathorn” i „Callous Kagathos” zadziałał syndrom odrzucenia od wszystkiego, co było przyklejone do „Thrash’em All” (wiem, bywały wyjątki). Trzy, jak na ironię à propos trzeciej płyty „Black Sun Rising”, zadziałał motyw odrzutowy w stosunku do „wynalazków” Witching Hour Productions w okresie 2009-2010, więc słabizny w postaci Empty Playground czy Masachsit w moim perfidnym wyobrażeniu zagarnęły rękawem razem ze sobą „BSR”. Łatwo więc wywnioskować, nie mydląc Wam oczu i nie strugając wariata, że „Machine of Creation” odpaliłem nie znając wszystkich poprzednich materiałów Naumachii (z chamskiej polskiej przekory). I, cóż… po kilkakrotnym przesłuchaniu trzeba mi będzie, a raczej zapragnąłem wrócić do „BSR”. Kto wie, może „wschód czarnego słońca” doprowadzi mnie jeszcze dalej w przeszłość? Ale, ale… wróćmy do teraźniejszości, a może i przyszłości, bo najnowszy materiał tego polsko-norweskiego zespołu po przejściach brzmi nieco futurystycznie, nie tylko za sprawą „kosmicznie” zabarwionych klawiszy, dodających również nieco industrialnego posmaku. Do tego ogródka swój kamień wrzuca również bawienie się rytmami w ramach melodyjnego death metalu z lekkimi naleciałościami blackowych manier, a wszystko to ujęte na jakimś takim dziwnie lekkim flowie, dzięki któremu ta „maszyn (s)tworznia” płynie m.in. w plemienne frazy („Dawn of Man”), bujające barwy Sepultury rodem z „Territory” („Primal Instinct”), Rammsteinowskie koloryty „Frag-men-ted” czy też czyste, nieco progrockowe wokalizy („Lost” i „Destroyers”). Jednak chyba nie byłoby tego wszystkiego, gdyby nie świetna gra perkusji pod dowództwem Astata, który ze swoimi aranżami, sposobem gry i „pomalowaniem” bębnów idealnie pasowałby do nowej twarzy Decapitated. Posługując się tytułowym skrótem – jest „MoC”! (444/555 – ManieK) NUCLEAR VOMIT „Chlew” cd ‘15 [Mad Lion Records] Moja koleżanka mieszka na smutnym blokowisku i bardzo jej nie lubię. Nie dlatego, że jest brzydka wścibska, średnio nadążająca umysłowo czy też dlatego, że rano często zapomina o istnieniu pasty do zębów. Moją złość wywołuje fakt, że utrudnia ona życie mieszkającej piętro nad nią udomowionej świni. Żali się, że pocieszny stukilowy zwierzak głośno je, kwiczy jak jedzie windą, że specjalnie dla niego wybudowali podjazd (a nie dla kobiet z wózkami i inwalidów) i generalnie jest gruby i brzydki. Bardzo bym chciał, żeby w ramach nauki miłości do braci mniejszych, bozia zesłała do klatki owej koleżanki piątkę knurów ze Śląska. Zgodnie z deklaracjami, jakie zawarte są w intrach i utworach „Chlewu” chłopaki stronią od alkoholu, dopalaczy, lubią dzieci, boberki i chętnie pomagają smutnym kobietom odnaleźć szczęście w życiu. Bardziej na serio „Chlew” to dla mnie bardzo dobry strzał, który potwierdza, że podopieczni Przemka „Mandyliona” Mad Liona w pełni ukształtowali swój własny styl. Ku mej uciesze produkcja jest przejrzysta i ciężka. Dzięki dobrze wyeksponowanym i bujającym riffom odbiór kolejnych kawałków nie opiera się jedynie na śledzeniu linii wokalnych. Również perkusja – co niestety w grindowych bandach jest rzadkością – potrafi zaskoczyć przejściami, a nie służy jedynie za metronom. Z drugiej strony „Chlew” trzyma się wytycznych gatunku – muzyka jest zagrana z jajem i werwą, szybsze momenty często przechodzą w powszechnie lubianą sitzpolkę. Wszystko to służy pochwale chrumkających parzystokopytnych i wiedzionego przez autorów gnuśnego i niezdrowego żywota. Płyta zyskuje również dzięki zaproszeniu do wokali kurczaka, niedźwiedzia, psa (?) i knura. (555/666 – Cycu) NUNSLAUGHTER / BRÜDNY SKÜRWIEL – 12” split ‘15 [Devil’s Nun] O tym, że Brüdny Skürwiel znajdzie się na winylu ptaszki ćwierkały już od wakacji 2015, ale że będzie to split w tak doborowym towarzystwie jak Nunslaughter tego się chyba nikt nie spodziewał. Strona A należy do Amerykanów, którzy udostępnili swój występ na Obscene Extreme 2014. Znakomita jakość nagrania byłą nie lada zaskoczeniem, do tego same piekielne szlagiery w wykonaniu NS, co tu dużo pisać, każdy wie, jakich bezeceństw dopuszczają się te diabły. BS zaprezentował mieszankę nowych i znanych już z wcześniejszych dem hiciorów. Jakby nie było panowie konsekwentnie podążają drogą obraną na „Thrashing Violence!”, ciągle obrażając tego, co na nieboskłonie wulgarnym thrash metalem przesiąkniętym jadem. Tempa zróżnicowane, melodie ostre niczym brzytwa, do tego szorstkie riffy przepełnione agresją i piekielną energią. BS to prawdziwy wulkan nie tylko na żywo, ale i ze studyjnych nagrań, świetnie sobie radzą w tej plugawej stylistyce przy okazji gloryfikując alkoholowe dewiacje i upodlenie. Świetny jest ten split, diabła jest tu od cholery i ciut ciut, czyli tak jak powinno być, niech inne kapele zazdroszczą i uczą się jak powinien brzmieć prawdziwie

ekstremalny metal. Aż strach pomyśleć, co to będzie na kolejnych wydawnictwach sygnowanych nazwą BS, szkoda tylko, że śmierć Jima Sadista zatrzymała NS. (666/666 – Tymothy) REGARDE LES HOMMES TOMBER „Exile” cd ‘15 [Les Acteurs de l’Ombre] Regarde Les Hommes Tomber (tłum. Patrz jak idą na dno) – to francuski dramat/kryminał sprzed ponad 20 lat, który wśród fanów kinematografii zebrał dobre lub bardzo dobre recenzje. Na ile były one miarodajne, do końca nie wiadomo, bowiem osób, które raczyły się o nim wypowiedzieć można policzyć na palcach jednej ręki, przynajmniej w Polsce. Czy ten sam los czeka piątkę mieszkańców Nantes, którzy zaczerpnęli nazwę zespołu właśnie ze wspomnianego filmu? Podejrzewam, że tak – recenzje powinny być w mocnym, pozytywnym tonie, ale nie sądzę, że dużo osób się za nie zabierze, bo i nazwa idealna do połamania języka, wydawca lubujący się w tworach niejednorodnych i wielokształtnych, a i samo wnętrze muzyczne takie, że nie łyknie się na pierwszy raz, tylko trzeba konkretnie się w nie zanurzyć i w nim unurzać. Jak przystało na LADLO Productions na „Exile” trzeba zmierzyć się z hybrydą sludge i post black metalu z masochistycznymi wokalami, bitumiczną sekcją rytmiczną (świetna stężona i zawiesista perkusja), smołowatą atmosferą i tasiemcowatymi riffami. Tego przygniatającego brzmienia i dygresyjności dopełnia kontynuacja zagłębiania się w biblijną tematykę, przedstawiającą, jak człowiek jest manipulowany i osądzany przez boskie istoty, które nim pogardzają i karmią się jego słabością oraz żądzami. Wszystko to zostało uchwycone nie tylko w muzyce, ale i w wielce wymownej okładce i oprawie graficznej autorstwa Fortifema. Materiał zdecydowanie nie na raz. Trzeba iść z nim na samo dno, żeby później słuchać, jak ludzie z RLHT idą w górę. (555 – ManieK) SEAL OF BELETH „Seal of Beleth” cd ‘15 [Patologian Laboratorio] W recenzowanym gdzieś wcześniej Grimirg Aki Klemm odpowiada za wszystko, co wyszło na dobre zarówno muzyce, a co za tym idzie słuchaczowi. W Seal of Beleth na styranych barkach ma już tylko wokale i bas, bo z bębnami i gitarami oraz drugim wokalem odciążyła go dwójka kompanów, chociaż już sam nie wiem, kto tu komu pomaga i kto jest głównym kompozytorem „Seal of Beleth”. Po tym, co Aki Klemm aka Grim666 wysmażył na „MMXV-I” ze swoim autorskim projektem śmiem twierdzić, że to jednak nie on pociąga za główną szpulę z kompozytorskim sznurkami. No, chyba że skończyły mu się już pomysły, jak na tak szerokie spektrum zespołów/projektów, w których partycypuje, a impas twórczy padł właśnie na SoB. Podobnie jak w przypadku debiutu Grimirg, to i tutaj Finowie postanowili podzielić te ponad 47 minut na 4 rozwlekłe utwory, którym brakuje najważniejszej ciężki składowej doom metalu, jego clou i esencjonalnego rdzenia, czyli… przygniatającego, tłamszącego ciężaru. Nie wiem, czy to kwestia brzmienia, czy raczej tego, że zespół nie do końca chce się nurzać w miażdżących odmętach czołgającego doomu, bowiem stoi w rozkroku gdzieś pomiędzy klasyczną bazą wyjściową, a tym, w czego stronę spogląda dosyć często, czyli postrockowego, psychodelicznego i nieco zapętlonego grania, wpadającego nawet w korodujący i piaszczysty sludge z bliżej nieokreślonymi wokalami. Mimo słoniowatych temp, mam wrażenie, że Seal of Beleth mocno się miota między tymi dwoma drogami, i jeżeli miałbym wskazać palcem to poszedłbym na ich miejscu w tę drugą stronę, ale nadając temu odpowiedzi ciężar i więcej pary na wokalu. (444 – ManieK) SROGOŚĆ „W szaleństwie” cd ‘15 [Via Nocturna] Srogi ostracyzm spotkał debiutantów z kujawsko-pomorskiej wsi Paterek, którzy ze swym szaleństwem (wykalkulowanym, czy młodzieńczo-naiwnym?) nadziali się na dzikość wszechwiedzących internetowych wojowników, zarzucających im próbę ugrania czegoś swojego na czymś nieswoim. A dokładniej podpięcia się pod polskojęzyczny, blackmetalolowy nurt, który pod nazwą Furia czy też Odraza zerwał mosty, przerwał tamy, wyżłobił własne koryta, wytyczył nowe meandry, i, co najważniejsze, porwał tłumy. Ogólnie Northern Plague ostatnio z niczym się nie podłożył, to swoją głowę na tacy Srogość sama przyniosła aż pod same drzwi mądrych głów, żądnych krwi. Z drugiej strony, w plebiscycie na najlepszą płytę wydaną przez Via Nocturna w 2015 roku, „W szaleństwie” vox populi umieścił na drugim miejscu za Inglorious, a przed Incarnal. Takie skrajności zawsze mnie przyciągały, a że w przypadku Srogości mogła jeszcze zadziałać maksyma Marilyn Monroe – „Nieważne, jak o tobie mówią, ważne by mówili” – to tym bardziej z większą ciekawością sięgnąłem pod dziewiczy materiał tego duetu, zastanawiając się, o co tyle szumu? I już następująca po instrumentalnym preludium „Supernova” daje znać, że ktoś tutaj nie umie oddzielić inspiracji od imitacji, bowiem barwa wokalna Susurrusa od razu stawia przed oczami Nergala z utworu „Lucifer”. Dalej ta maniera gdzieś się wytraca, ale tak jak według mnie Robert Więckiewicz w kreacji postaci Lecha Wałęsy w filmie Wałęsa. Człowiek z nadziei przerysował głównego bohatera, wręcz sprowadzając go do karykaturalnego poziomu, tak Erebos i Susurrus to samo zrobili z fascynacją surowym i melancholijnym, rodzimym black metalem. Pewnie, że są na tym materiale jaśniejsze punkty, jak chociażby Arcturusowski wstęp do tytułowego numeru czy też gitarowe stonowania w „Exodus”, ale na całość kładzie cień właśnie to wrażenie „chciejstwa na siłę”, domowa produkcja (czuć, że komputer) oraz teksty z częstochowskimi rymami prosto ze sztambucha pryszczatego licealisty. Jeżeli jestem już przy lirykach i polskich artystach, to Michał Bajor podczas benefisu 40. rocznicy współpracy Alicji Majewskiej i Włodzimierza Korcza, wspominał, że tekst do jednego z jego najważniejszych utworów Korcz skomentował słowami: „Tekst trąci grafomaństwem, ale będzie przebój”. Warstwa liryczna „W szaleństwie” trąci grafomaństwem, ale przeboju jak na razie nie powinno być, mimo że Srogość ma zadatki na wybronienie się na kolejnym albumie, ale

57


i „podłożenie się” pod krytykę jeszcze bardziej. Na razie w tym szaleństwie nie widzę metody. (333 – ManieK) THE 3rd ATTEMPT „Born in Thorns” cd ‘15 [Dark Essence] Jako że muzyki Carpathian Forest słucham na kolanach, wielbiąc ją okrutnie, moje nastawienie do nowego zespołu Tchorta jest takie, a nie inne. Wszelkie podobieństwa do wspomnianej wcześniej kamandy są jak najbardziej na miejscu, wszak to właśnie Tchort był głównym kompozytorem „Fuck You All”. „Born in Thorns” to zadziorny skurwysyn, który potrafi zarówno ostro przypierdolić, jak i zabawić się po całości. Doskonale połączono blackmetalowe okrucieństwo i nienawiść z rock’n’rollowym drygiem, dorzucając do tego kilka epickich motywów. Całość wypada wręcz świetnie, nie dość, że muzyka chłosta nas do mięcha batem z drutu kolczastego to sprawia, że jednocześnie doskonale się przy tym bawimy. Nie ma, co ukrywać, że Norwegowie grają chwytliwą muzykę, która nieraz sięga po melodie, ale niezaprzeczalnie jest to cały czas black metal pełną gębą, który rozpierdala większość popłuczyn tzw. prawdziwków. „Born in Thorns” to zróżnicowany album, który ma do zaoferowania wiele godzin doskonałej blackmetalowej pożogi, bo dzięki bogactwu elementów, jakie się na nim znalazło gwarantuje, że będzie się do niego wracało i wracało. Chętnie zobaczyłbym ten żywioł i energię na żywo, zaśpiewał razem z zespołem „We are the sons of the winter…”. (777 – Tymothy) V/A „07|100|15” 2cd‘15 [Zoharum] Wydawnictwo z numerem katalogowym 100. Zanim parę słów o tym „dwupłycie” – gorące gratulację dla Macieja i całej ekipy Zoharum. Z pewnością muzyki prezentowanej przez tę wytwórnię nie nazwiemy komercyjną, a jednak wciąż działają realizując różne projekty – Brawo! „07|100|15” to swoisty hołd zespołów, jakie ukazują się w barwach Zoharum i jednocześnie podziękowanie wytwórni dla zespołów. Na dwóch krążkach znalazły się (nierzadko specjalnie przygotowane) utwory takich wykonawców jak Zenial, 23 Threads, Aquavoice, Aabzu, Rapoon, Machinefabriek czy Lagowski i Rafał Kołacki. Nie będę tu wymieniał wszystkich, którzy składają się na tę jubileuszową kompilację, od czego sklep wytwórni – myślę, że warto uzupełnić kolekcję o te dwa krążki. (w.a.r.) VACIVUS „Rite of Ascension” ep ‘15 [Helltrasher] Długo wahałem się z oceną tego minialbumu – nieoczekiwanie z pomocą w podjęciu decyzji przyszedł niedzielny kac-gigant. Chłodny, mroczny, i raczej nie za szybki death metal przyniósł równie wielką ulgę bolącej głowie, co zimne piwo i dzięki temu zasłużył na trzy szóstki. Mimo widocznych wpływów takich tuzów, jak Incantation czy Necros Christos zespołowi udaje się grać po swojemu zatęchły death metal, ale niepozbawiony chwytliwości. Wszystko jest na swoim miejscu – gitary, rzetelnie wycinające riffy i solówki, bulgoczący bas, dudniąca perkusja i złowieszczy wokal. Jedyną rzeczą, do której można się przyczepić, a której nikt by się po ep-ce nie spodziewał jest to, że się szybko kończy, pozostawiając uczucie nienasycenia. Na uwagę zasługuje również okładka, która wyraźnie odbiega od utartych kanonów trupiaków wywlekających swe truchło spod ziemi na rzecz ascetycznej i krwistoczerwonej grafiki. (666 – Cycu) WEDERGANGER „Halfvergaan ontwaakt” cd ’15 [Ván] Powiem szczerze, że jak tylko zobaczyłem okładkę tej płyty od razu się nakręciłem, a jak jeszcze doszło do mnie przez kogo to jest wydane, to już w ogóle… No i się najarałem, no i się wynudziłem. Niestety, ze strony Holendrów powiało nudą. Nie można powiedzieć, że jest strasznie kiepsko, ale na pewno nie jest to album, który chciałbym ustawić na półce i do niego wracać. Parę fajnych motywów, owszem, można tu znaleźć, jak „Wera-wulfa” to fajny, walcowato zaczynający się numer z dobrym wokalem. Moją uwagę przykuł także „Gelderse drek”, z ciekawymi „chórami” i dość spokojnym tempem. Cholera, swoją drogą to chyba tylko te wolniejsze partie na albumie mnie urzekły. Nie rozumiem natomiast instrumentalnego „Schimmenspel”, bo jak dla mnie to po prostu słabe jest, a w dodatku, może tylko mnie, ale kolą w uszy te klawisze. Pomysł może i fajny, ale jakoś nie bardzo mi się to wszystko zgrywa w tym kawałku, jakieś nietrafione dźwięki, jak dla mnie, ale może tak miało być. Co do tekstów, to są one w całości po holendersku i jakoś ani nie miałem ochoty, ani mnie to nie ciekawiło, o czym opowiadają. Niemniej jednak trzeba docenić, że panowie ryczą po swojemu, a nie jak wszyscy po angielsku. Niecałe 44 minuty, które trwa album, nie można uznać za zmarnowane, bo jak pisałem jest tu parę fajnych patentów i może przyszłość przyniesie coś ciekawszego ze strony Wederganger. W końcu jest to pierwszy długograj w dyskografii Holendrów, ale na tę chwilę nie mam zamiaru wracać do tej hordy. Szału nie ma, dupy nie urywa. (333 – Berith) XAOS OBLIVION „Rituals From The Cold Grave” cd ‘15 [Lower Silesian Stronghold] XO to była dla mnie taka lajtowa odskocznia od tego, co było robione chociażby na rzecz Demonic Slughter i prawdę mówiąc po „Nature’s Ancient Wisdom” straciłem zainteresowanie tym projektem. Z taką lekką nieufnością podszedłem do najnowszej płyty XO, nie żebym był uprzedzony, ale jakoś mnie nie ciągnęło do jej poznania. Pierwszy odsłuch to delikatny szok, bo prędzej spodziewałem się atmosferyczno-doomowej papki po black metalu niż samego black metalu, a „Rituals…”, jakby nie patrzeć, to czysty black. Nie wiem, skąd taka zmiana kierunku rozwoju, ale akurat taki rozwój sytuacji bardzo mi się podoba. No cóż, od razu słychać, że inspiracje, jakie spłynęły na twórców pochodzą od CDG, a jak wiadomo dobre wzorce nie są niczym złym. Muzyka nabrała charakteru, stała się bardziej wyrazista, bardziej zwarta, rytualna, niepokojąca, dramatyczna i dewastująca. Jest w niej to szaleństwo, które nie pozwala słuchaczowi na chwile wytchnienia,

58

7g C nr 39 C 03/2015

cały czas czuje się oddech zła na plecach jakiegoś zwyrola, który tylko czyha na chwilę nieuwagi. Jest też coś w tej muzyce transowego, wsłuchując się w riffy słychać i czuć podświadomie mantryczne zabarwienie, które wprowadza słuchacza w ciekawy stan. Nareszcie XO wrócił na drogę bezbożnego black metalu, zimnego, mrocznego i złego, który sugestywnie działa na emocje i stan słuchającego. „Rituals…” może uchodzić za soundtrack do nocnego koszmaru, z którego człowiek budzi się przerażony zlany potem i krzykiem na ustach. Mam nadzieję, że tym razem XO nie zboczy z tej ścieżki i z każdym nowym wydawnictwem będzie doskonalił ten muzyczny horror. (666 – Tymothy)

ENDLESS BATTLE „Шляхами безодні” cd ‘15 Na Ukrainie wciąż wrze, więc idealnie do obecnej sytuacji za naszą wschodnią granicą i z adekwatną do tego wszystkiego nazwą przybywa prosto z Dniepropietrowska Endless Battle. Zresztą, gdy usłyszycie to charakterystyczne brzmienie (o dziwo, czytelnie wyeksponowany bas) i specyficzny, nieco masochistyczny wokal, to nie będziecie potrzebowali pochodzeniowych drogowskazów – te symptomatyczne barwy bez problemu wskażą Wam drogę, gdzie od ponad dwóch lat toczy się, jak na razie, niekończąca się bitwa o kraj rozdarty między Europą a Rosją. Z kolei Endless Battle już tak hamletyczny nie jest, opowiadając się tylko po jednej blackmetalowej stronie. Bardzo zajadłej, szybkiej, kąśliwej, bazującej na nieobłaskawionych prędkościach i kostycznych melodiach, chociaż w całej tej wojennej zawierusze pojawia się furtka skora do bardziej przemyślanego mieszania, bowiem rockowo rozbudowany „Де сходять з гір стрімкі потоки” jest obiecującym punktem wyjściowym, by dojść tam, gdzie znalazł się Nokturnal Mortum na „The Voice of Steel”. Dobry album, ale do miana Maniaków z Dniepropietrowska* jeszcze im daleko. (444 – ManieK) * Medialne określenie grupy odpowiedzialnej za serię morderstw dokonanych w Dniepropietrowsku w czerwcu i lipcu 2007 roku. Sprawa została okryta złą sławą ze względu na fakt, że niektóre zbrodnie zostały przez morderców nagrane na wideo, a jeden z filmów wyciekł do internetu. Dwaj 19-letni mieszkańcy Dniepropetrowska, Wiktor Sajenko oraz Ihor Supruniuk, zostali oskarżeni o 21 morderstw. FROST „Woodspirit” cd ‘15 Czasami bycie osamotnionym blackmetalowym wojownikiem, w dodatku ciągnącym klika srok za jeden ogon, po prostu się nie udaje. Owszem, z takiego wzięcia się za wszystko w pojedynkę w kilku projektach jednocześnie można wyjść obronną ręką, a co najważniejsze z twarzą, co też uczynił Rafn z Hermóðr/ Deadlife, a Severothowi (Endless Battle, Morok, Severoth) udało się połowicznie, jednak Lord Scrotum gdzieś w tym wszystkim się pogubił, a głównie przez to, że sam chyba nie wie, w który ciemny zakamarek skręcić na dobre. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że patentów, w których kanadyjski Mróz rzeczywiście daje w kość, szczypiąc niemiłosiernie w ryja jest na lekarstwo i są one nieco oddalone od siebie stylistycznie, bowiem „Woodspirit” prawdziwego ducha pokazuje w skłonieniu się ku Beheritowskim dołom („Dépérir”) czy też wskrzeszaniu Bathory również na płaszczyźnie chóralnych wokaliz („The Taste of Victory” i jakże wymowny „The Last Drakkar”). A reszta to już prymitywny black metal z rojem pszczół na gitarach, jakich setki w podziemiu. Zresztą, Lord Scrotum ma to i tak zapewne w głębokim poważaniu, każąc zdychać internetowym wojownikom, modnisiom i hipsterskim blackmetalowcom. (333 – ManieK) HERMITAGE „The Stone Raven” cd ‘15 Może i Nechrist z polskiego Taran ma rację, że wyspiarski klimat Wielkiej Brytanii bardziej licuje z graniem death metalu niżby miał dokładać twórczego ognia do blackmetalowego pieca. Oczywiście, jak do każdej tezy można przeciwstawić antytezę, która wcale nie będzie usłana wyjątkami, ale skończyłoby się to zapewne na akademickiej dyskusji, a w niej Hermitage należałoby umiejscowić gdzieś po środku – słychać znaczący progres w stosunku do debiutanckiego „Blood of the True”, jednak nadal za wcześnie, żeby wyruszać gdziekolwiek na podbój. Mimo że odpowiadający za wszystko Tsar jest Anglikiem, to z tego, co słychać chyba bardziej wychwala przodków Wielkiej Armii, czyli sprawców drugiej fazy napaści Skandynawów na jego wyspę, niż swoich pobratymców. Przynajmniej muzyka przez niego tworzona jest akompaniamentem pasującym do tamtych czasów i do zespołów, które śpiewają peany na cześć wikińskich najeźdźców. A raczej jednego (zespołu), tego najważniejszego – Bathory – ponieważ Hermitage lubuje się w black metalu o średnich tempach, wpadających bardzo często w wolniejsze, miarowe rytmy, intensyfikujące emfatyczny nastrój. Chociaż, w otwierającym „The Old Man, the Sea, and the Stars” słychać fascynacje rodzimym Forefather, zwłaszcza na płaszczyźnie wokalnej i heavymetalowego prowadzenia utworu, a i nawet wspominki Limbonic Art się zdarzą, jak wykorzystanie w punkt dzwony w ostatnim „Hammer of Purity”. Pomysł jest, punktem ciężkości Bathory, ale jednak czegoś brakuje, coś tu się nie klei, gdzieś brak spójności, i chyba tego słabego ogniwa należałoby upatrywać w produkcji, której brak mocy i potęgi. Trochę to wszystko przypomina wikinga, który obżarł się tłustego żarcia, wychędożył dziewoję i popłynął na wyprawę wojenną z plastikowym mieczem. (444 – ManieK) KRES „Na Krawędziach Nocy” cd ‘15 Oj, długo musiałem przekonywać się do debiutu olsztynian, głównie za sprawą często deklamatorskich wokaliz, wydawać

by się mogło popadających w teatralną emfazę, patetyczne zmanierowanie (śmierdziało mi miejscami Łzą Zeschniętej Róży), a nawet i pretensjonalność. A, że są napisane w języku polskim, jak przystało na liryki popełniane przez Wojsława (Stworz, Wędrujący Wiatr), to na domiar złego odpychały nieco wierszokleckim chwytaniem słów, licealną twórczością do szuflady, a nawet klimatem harcerskości przy ognisku. Wszystko to, na szczęście, wypowiadam w tonie minionej przeszłości, bowiem „Na Krawędziach Nocy” jest właśnie tą płytą, która potrzebowała naprawdę wielokrotnych przesłuchań, by wreszcie „załapać”. Co w kontekście patrzenia na nią, jak na dziewoję do zdobycia świadczy o niej jak najlepiej – nie jest pierwszą lepszą przechodką, tylko prawdziwą kobietą, o którą naprawdę trzeba się postarać. Wracając do meritum sprawy Kres pierwszorzędnie odnajduje się w atmosferycznym black metalu, w którym dużo jest klimatycznego grania, balansowania melodyką uczuć oraz wycieczek w stronę… nazwijmy to depresyjnego rocka. I, jak na ironię jednym z najmocniejszych punktów są właśnie wokale W., które na początku tak bardzo odpychały, a teraz stanowią trzon tej układanki, jakby nie było osadzonej na gitarowoakustycznym graniu; oraz kapitalnie dobrane brzmienie klimatem przypominające stare czasy w wykonaniu Sacrilegium, Neasit, a przede wszystkim Marhoth. Możliwe, że jeszcze w tym roku doczekamy się kolejnej odsłony, a patrząc na to, jak rozwija się Stworz jestem spokojny, że „Na Krawędziach…” to nie jest ich kres możliwości. Nic tylko czekać również najnowszej odsłony Wędrującego Wiatru. (555/666 – ManieK) MIRKWOOD „Mirkwood” cd ‘15 Nie ukrywam, że przez wzgląd na tolkienowską etymologię nazwy, zharmonizowaną estetykę logotypu i równie analogiczną oprawę graficzną oraz poruszaną tematykę napaliłem się na Mirkwood, jak Żyd na kamienicę. I cały szkopuł polega na tym, że jest to budowla bardzo obszerna, wielokondygnacyjna, więc zanim dotrze się na ostatnie piętro można kilka razy się zmęczyć, dostać zadyszki i przystanąć na poszczególnych półpiętrach w celu nabrania sił ku dalszej wędrówce. „Mirkwood” jest bowiem płytą konsolidującą wszystkie dotychczasowe materiały autorstwa stojącego za wszystkim A.K. (do drugiego demo działał jeszcze wraz z N.B.). I chociaż Amerykanin pokusił się o covery Burzum oraz Falkenbach, tak główną praprzyczyną jest tutaj Summoning (a jakże!)… ale taki dla ubogich, z bardzo biednie zaaranżowanym automatem perkusyjnym, zwłaszcza, gdy przychodzi czas na utwory czysto instrumentalne. O ile słuchanie poszczególnych etapów twórczości Mirkwood, pojedynczo, daje radę, tak wzięcie ich na raz (około 1 godzina 20 minut) pokazuje jak na dłoni, że ten (obecnie) one-man band rozwija się bardzo powoli. (ManieK) MOROK „And I Walk Among the Shadows” cd ‘15 Było 50 twarzy Greya, to i niedługo będzie 50 twarzy Severotha, patrząc na tego płodnego Ukraińca. W swoim autorskim projekcie, pokrywającym się nazwą z jego artystycznym pseudoniem, zatraca się w Burzumowskim black metalu, zaś w Endless Battle nurza się w nieobłaskawionym black metalu, ale w towarzystwie kolegów. Może dlatego w Morok (po ichniemu Mopok) zdecydował się już w pojedynkę pogrążyć w agresywnym i napastliwym black metalu. Od dłuższego czasu Karol Okrasa skutecznie łamie klasyczne przepisy na telewizyjnym ekranie, ale jakoś jeszcze nie widziałem, żeby poprzeinaczał pierogi ruskie, które wciąż się robi, tak jak babki uczyły. Wiadomo, że w najczarniejszych snach, niejaki Severoth, stojący za wszystkim w Morok, nigdy nie wyobrażał sobie, że miałby charczeć: „Jestem pierogiem, uświadom to sobie”. Jednak wraz z debiutanckim „And I Walk…” udowadnia pełną gębą, że właśnie jest takim na wskroś tradycyjnym… pierogiem, ale ukraińskim. Na Wschodzie granie konserwatywnego black metalu mają chyba we krwi, dokładnie z TYM reprezentatywnym „wschodnio-słowiańskim” brzmieniem i do szczętu w TEN sposób budowania akordów. Odróżnienie Morok od rzeszy innych tradycyjnych kapel BM, to tak jak dzielenie włosa na czworo i pytanie się, czym różni się wróbel od „zwłaszczy” oraz szukanie dosadnych różnic między jednym prawdziwkiem w lesie, a drugim. Toż to podręcznikowo skrojony podziemny black metal, nastawiony na moc, melodykę gitar, gęste granie, dosadną skrzekliwość na wokalu i prędkości porównywalne z rzucaniem się Ruskich na wódkę, chociaż ostatni na płycie „Mopok” niesie ze sobą odpryski z Burzumowskiego Severoth ( jak na ironię najlepszy w zestawieniu). Miałem kuzyna, który niemal całe życie żywił się tylko słonymi Laysami, Pepsi oraz Nutellą. Słyszałem również od znajomej, że ostatnio, w ramach szkolnej wymiany, przyjechał do nich niemiecki nastolatek, który śniadanie – obiad – kolacja pochłaniał tylko i wyłącznie pizzę. Jeżeli jesteście właśnie takimi jednostajnie-żywieniowymi „kuzynami Niemcami”, to Morok wchłoniecie nawet przez skórę. (444/555 – ManieK) NORTH „Demo’ns of Fire 93/94” cd ‘15 Ostatnio to Witching Hour Productions ma monopol na wznowienia materiałów demo polskich kapel, wspominając chociażby Behemoth, Vader, Sacrilegium, Christ Agony. Co do tych ostatnich, to ponowne wydanie „Sleeptime” miałem nabyć w ciemno, ale przed kliknięciem ‘do koszyka’ jakoś dziwnie zadrżała mi dłoń, więc po wielu latach niebytności w magnetofonie odkurzyłem kasetową wersję „Sleeptime”… i tak oto pierwsze demo Sacrilegium nadal widnieje w moich zbiorach jedynie w wersji Pagan Records. Cóż, nie przetrwało próby czasu, i na nic zdały się sentymenty typu towarzyszenia przy wypitym tanim winie czy dziewiczym złapaniu za dorodnego cyca. Jak na ironię, to właśnie ekipą z Wejherowa jarałem się zawsze o wiele bardziej, aniżeli dokonaniami North. A tu, z zaskoczeniem dla samego siebie, po wydobyciu z zamierzchłych czeluści przez Werewolf Promotion o wiele bardziej podeszły mi kulawe początku torunian. I chociaż ta godzina w towarzystwie „Entering the Dark Kingdom” demo ’93, „As My Kingdom Reiss” demo ’93 i „Promo ‘94” jest tyko dla wytrwałych bądź maniaków North, to aż się łezka w oku zakręciła, jakie to wszystko kiedyś było pierwotne, szczere, nieskalane, złe i… naiwne. Aż z tego


wszystkiego pójdę poszukać debiutu North, na pewno gdzieś tam mam na kasecie Astral Wings Records. Brawo dla Werewolf za ten wehikuł czasu i zdjęcia w booklecie – cios! (ManieK) SEVEROTH „Winterfall” cd ‘15 W Endless Battle niejaki Severoth perkusyjnie-klawiszowo spełnia się w napastliwym black metalu, co w kontekście całego zespołu dobrze mu wychodzi. Zaś we własnym projekcie daje sobie czas i miejsce na nostalgiczne, ale i nieco cierpiętnicze ukojenie, próbując znaleźć złoty środek między Burzum w czarnych barwach, a ambientowo-atmosferycznym Vargiem Vikernesem. I chociaż jakość nie ta, to pomysł na ujęcie tego wszystkiego w jedną całość jak najbardziej przedni. Dlatego też zima w oczach Severoth upada nie tylko w refleksyjnych, pełni ambientowych malowidłach, jak instrumentalne „Winterfall part 4” oraz cover Darkthrone „En ås i dype skogen”, wydłużony w stosunku do pierwowzoru z „Transylvanian Hunger” o dosłownie 4 minuty, ale również i w dłużyznach hipnotycznego black metalu wyplatanego instrumentalno-klawiszowymi pomrokami. Dla tych, którzy mają już dosyć transgresji w black metalu i cenią sobie klasykę, zwłaszcza spod znaku tego, przez którego mordercze wyczyny zrobiło się głośno o gatunku, Severoth jest jak bardzo dobre wspomnienie z udanej podróży sprzed wielu lat. (444/555 – ManieK) STWORZ „Zagony Bogów” cd ‘15 Odkatoliczyć, unarodowić, dowartościować Polaka! – brzmiało credo grupy Zadruga, autorstwa jednego z jej ideologów Antoniego Wacyka, który podważał i negował zasługi Kościoła w Polsce oraz twierdził, że kler i katolicyzm był główną przyczyną upadku i rozbiorów Polski. I tak oto jeden z czołowych zadrużan, 15 lat po swojej śmierci trafia z wierszem „Pieśń Żerców” (trawestowanym już przez KelThuza i Slavland) na 4. album olsztyńskiego Stworza. A towarzystwo to zacne, bowiem oprawa graficzna oraz obrazy w nią wplecione ponownie oscylują w klimatach Włodzimierza Tetmajera i Józefa Chełmońskiego, będąc jakby przebitkami i slajdami z realizmu polskiej wsi Władysław Reymonta „Chłopów”. Jednak, jak już przystało na Stworza, to nie jedyny element, czyniący „Zagony Bogów” dziełem kompletnym, takim, w którym wszystko się zgadza, począwszy od wspomnianej szaty albumu, poprzez stylizację tekstową, adekwatny ubiór samych muzyków, wykorzystanie utworów ludowych („Czerwone Jajeczko”, nieodparcie kojarzące mi się z wakacjami u dziadków; „Szerokie Pole”), klekot bocianów w „Mlecznej Drodze”, solowe partie gitary w „Nic Ponad Bogów Myśl i Czyn” czy też wspomnianą „Pieśń Żerców”, utrzymaną w transowym tonie i zakończoną miarowymi bębnami rodem z początku… „Raining Blood” Slayer. I w sumie dobrze, że tak mi się na finale skojarzyło, bo jeżeli 3. płyta Zabójcy jest esencją thrash metalu, tak „Zagony Bogów” są crème de la crème pagan metalu. I jeżeli większość rodzimych zespołów paganmetalowych to natężenie kupy i szczyn, jak w koncernowych piwach, tak najnowsza płyta Stworza jest browarem rzemieślniczym najwyższych lotów, uwarzonym z prawdziwego i szczerego chmielu, słodu oraz drożdży. (666/777 – ManieK) VIA DOLOROSA „Immortal Ad Vitam” cd ‘15 Via Dolorosa z łaciny „droga cierpienia/droga krzyżowa” jest ulicą, którą przemierzał Jezus, taszcząc na swoich barkach krzyż na Golgotę. I jak na ironię, zarówno w kontekście samego ukrzyżowanego, jak i ortodoksyjnych przekonań autorów „Immortal Ad Vitam” ta martyrologiczna droga nie tyle, że mieści się w starej części Jerozolimy, ale obecnie w Dzielnicy Muzułmańskiej. Podejrzewam, że prawdziwą drogę krzyżową przejdzie wśród recenzentów – za swoje przekonania – również i sama Via Dolorosa, grając do nieprzytomności NSBM z inkorporacjami hinduizmu (korzenne odniesienia do wiadomo jakiego symbolu). Problem tylko w tym, że muzycznie, w swoim połączeniu antagonistycznego black metalu ze świdrującymi gitarami oraz industrialnym posmakiem (to zapewne przez ten automat perkusyjny) broni się jak jasna cholera. Z NSBM, tak jak z pagan metalem, naprawdę trudno trafić na coś, co by urwało jajca przy samej szyi. Coś, co swoją ideologiczną agresywność i wichrzycielstwo przekułoby wreszcie na jakościowe zaplecze muzyczne. I tak oto honoru NSBM (o jakie adekwatne połączenie) broni właśnie Via Dolorsa. I chociaż pochodzą z północnych Włoszech, to „Immortal…” należałoby puszczać z głośników na południowych brzegach Italii z Morzem Śródziemnym, jako skuteczny sposób na odparcie inwazji zalewającej Europę z krajów muzułmańskich. Jest tylko jeden problem, którego zapewne nie da się przeskoczyć – język włoski; na tle tak ortodoksyjnie zaangażowanego black metal wokal brzmi, jak kapitan Alberto Bertorelli z serialu ‘Allo ‘Allo!, który na każdym kroku prężył muskuły, a wszyscy wokół słusznie traktowali go jak wypchanego koguta. Mam wrażenie, że takie odczucia potęguje to, co miało być siłą tej płyty, czyli lingwistyczne bogactwo. To tak, jak z włoskim pornosem – na ekranie twardo, a w dialogach miękko. (444/555 – ManieK)

DAORSON „Daorson” tape ep ‘15 O wiele bardziej znam się na chorwackiej piłce nożnej, zarówno reprezentacyjnej, jak i ligowej, niż na tamtejszej blackmetalowej scenie. Jednakże człowiek uczy się całe życie i dzięki Wolfspell Records dowiedział się o Daorson, który jak na razie dorobił się zaledwie jednej EP-ki, ale za to od razu wydanej na kasecie limitowanej do 100 kopii przez wrocławską wytwórnię. „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” – twierdził ksiądz Jan

Twardowski. Śpieszmy się kochać takie wydawnictwa, tak szybko się rozchodzą – po wysłuchaniu tych niecałych 18 minut radziłbym się zainteresować i czym prędzej wyhaczyć od Wolfspell tę śnieżnobiałą kasetę; zwłaszcza maniakom i poszukiwaczom podziemnego black metalu. Szkoda tylko, że muzyka nie poszła w parze z oprawą graficzną i logotypem, bowiem te ewidentnie wskazywały na black metal ze znamionami muzyki bałkańskiej, z nawet nie odrobiną tamtejszego kolorytu i ludowości, a ostatecznie stanęło na konserwatywnym przypomnieniu, co w czarnej… skandynawskiej duszy grało w połowie lat 90-tych. Daorson prochu nie wymyślił, ale umiejętnie z niego skorzystał i zaognił apetyt na debiutancki album, bo jakkolwiek nie byliby zaskorupiali w black metalu średnich temp, to jednak ma to swój klimat i… urok dni minionych. (444/555 – ManieK) DARKEATER „Иней чёрного рассвета” cd ‘15 Narobiło się ostatnio sporo zjadaczy czarnego chleba, a kolejnym jest opisywany tu duet pochodzący z Rosji, wystawiony światu na pożarcie przez niezmordowaną w przeszukiwaniu zakątków podziemia wrocławską Wolfspell. Konsumpcja trwa niecałe 50 minut i na szczęście nie kończy się torsjami oraz niestrawnością, chociaż nie ukrywam, że za pierwszym podejściem nie chciałem tego próbować ponownie, ale wówczas chyba to nie był mój dzień dla tej płyty. Na szczęście dla Darkeater nie zwykłem oceniać płyt po zasadniczo pobieżnym przesłuchaniu, a w przypadku „Иней чёрного рассвета” okazało się, że im dalej w las, tym wędrówka staje się ciekawsza i bardziej absorbująca. Dwójka młodych Rosjan ze wszech miar zatraca się w nostalgicznym i depresyjnym black metalu, co podsycane jest nie tylko przez utrzymanie większości elementów w powolnych tempach, ale i dosyć obszerne wdrożenie w ten archaiczny epigonizm klawiszy, które swoim ambientowo-kosmicznym klimatem summa summarum okazują się nie bzdurnym wypełniaczem, a jedną z najważniejszych części składowych muzyki Darkeater. Ba, potrafią nawet barwnie pociągnąć cały instrumentalny numer, będący jednym z najdłuższych na płycie. Naprawdę, Rosjanom udało się wydobyć z syntezatorów bardzo ciekawe… brzmienie, zarówno melancholijne, a jednocześnie pełne żałobnego napięcia. Gdyby nie klawisze, debiut Rosjan byłby jedynie kolejną landarą udręczonego black metalu w wolnych rytmach, a tak bez picu warto zajrzeć zza wschodnią granicę, bo tam nie tylko dudni konflikt ukraińsko-rosyjski. (555 – ManieK) DEADLIFE „From Tears to Ashes” 2cd ‘15 Nieprzejednany Rafn kupił mnie bez reszty swoimi solowymi dokonaniami pod szyldem Hermóðr, a teraz wkrada się w moje łaski pod sztandarem Deadlife, którego wszystkie dotychczasowe pełne albumy i ep Michał z Wolfspell słusznie zdecydował się wznowić jako kompilację „From Tears to Ashes”. I znów jestem pełen podziwu, że jeden facet wręcz obsesyjnie tyra jak wół w kanwie cholernie depresyjnego black metalu w klasycznie prymitywnej formule z opieszałymi tempami i tak cudownie zbudowanym klimatem, że aż chce się go jeść łyżkami. O ile w Hermóðr, kryjący się za wszystkim Anders Karlsson pod płaszczem archaicznego black metalu roztacza obrazy natury mroźnej Północy, tak w Deadlife kompletnie zatraca się w depresyjnym black metalu, utrzymanym w fatalistycznych i transowych tempach, a co za tym idzie tematyce samotności, cierpienia, depresji, a w końcu i samobójstwa. Jak apokaliptycznopesymistycznie jest na tych trzech albumach („Slutskedet”, „Värdelös”, „No Help is Coming”) wystarczy wspomnieć, takie utwory, jak „Life is Just too Long”, „I Hate Life” (dół i udręczenie na maksa), „No Place for Joy”, „Alone” (chyba najlepszy na „No Help…” przez wzgląd na klimat prosto z łoża boleści), „Your Life is Pointless” czy „Worthless Existence” (z ep o tym samym tytule). A jeżeli dodać do tego nieco nieśmiałe wybiegi w stronę rocka, mnóstwo melancholijnego upojenia gitar, histerycznej marszowości sekcji rytmicznej i wokalną drogę cierniową, to wypada powiedzieć jedynie: Life is just too short, żeby nasycić się takimi wszystkimi niespodziankami zupełnie znikąd, jak Deadlife. Jak na ironię, dzięki takim projektom aż chce się… żyć. Kompilacji nie zwykliśmy oceniać, ale z powyższego spokojnie możecie wyciągnąć sobie bardzo wysoką średnią. (ManieK) DUN „Nature Morte” cd ‘15 Jeżeli u starożytnych Celtów Dun oznaczało fortecę, to muzyczna twierdza Dun na tle tego, co się obecnie wyrabia we francuskim black metalu przypomina domek z kart, który dosyć łatwo można zdmuchnąć z ziemskiego padołu. Niejaki Orde samopas wszystko wybudował i, gdyby wsadzić go do bajki o trzech świnkach, to ze swoim architektonicznym dziełem jest gdzieś pomiędzy pierwszym, a drugim domkiem, czyli nadal każdy siwy wilk rozdupcy go na blackmetalowej scenie morowym oddechem lub byle pierdnięciem. Fundamenty jakieś tam są, wylewka zrobiona, jednak wszystko chwieje się na zbyt miękkich nogach, czyli przepełnieniu melodyjnymi gitarami, które często popadają w heavymetalowe rozentuzjazmowanie, jak w „La Furie du Fou”, w którym żadnej blackmetalowej furii nie da się wyczuć, w jakikolwiek sposób. A raczej Gburia Furia, niczym z adaptacji filmowej Pierścień i róża, która pokryła się toną lukrowatego makijażu, chcąc być atrakcyjną, a wyszło i śmieszno i straszno. Nie sposób odmówić Orde opanowania wszystkich instrumentów, zwłaszcza gitar topiących się w tkliwych i rzewnych tonacjach, jednak w ogólnym rozrachunku „Nature Morte” brzmi niczym piwniczny popis nastolatka, który jeszcze niedawno jarał się heavy metalem i nagle odkrył black metal, łącząc go ostatecznie w melodyjny black metal z „przyjemnymi” gitarami i cienkim, mało przestrzennym brzmieniem. Dla kogoś, kto lubi black metal w lżejszej i mocno melodyjnej formie płyta jak znalazł. (333 – ManieK) HERMÓĐR „Det förflutna” 2cd ‘15 Nie ukrywam, że depresyjne, powolne kondukty prymitywnego black metalu, generowanego pod szyldem Hermóðr tak bardzo podniosły u mnie poziom atawistycznego mroku, że zaraz po przesłuchaniu debiutu „Vinter” skontaktowałem się z Wolfspell

w celu wzięcia na spytki odpowiedzialnego za wszystko Rafna. Niestety, Anders Karlsson, bo tak temu „krukowi” na imię, okazał się typowym blackmetalowym mrukiem, który nie udziela wywiadów. Mówi się trudno, niektórzy nieco na odwrót traktują promocję swojego zespołu lub po prostu trzymają się archaicznych wzorców black metalu nie tylko muzycznie, dlatego też na osłodę pozostało kompilacyjne kompendium wiedzy wszystkich pomniejszych wydawnictw Hermóðr aż do czasów drugiego albumu „Krigstid”, ale bez pierwszego demo z 2012. Dlatego też tego dwupłytowego molocha wypełnia „Hermóðr” ep (2013), „Thrudvang” ep (2013), „Grav” singiel (2013), „Tillbaka till skuggorna” singiel (2013), zaledwie jeden utwór z 2-utworowej części splitu z Leben (2014), „Förlorad” ep (2014), „Vid avgrundens kant” ep (2014). Przyznam szczerze, że nawet mnie, mocno zainteresowanego twórczością Rafna, ten wielkogabarytowy konglomerat przerażał nieco swoją czasową obszernością. Jednak, mimo że ten szwedzki projekt ślimaczy się w ascetycznie skostniałym black metalu, spotęgowanym na fatalistyczne sączenie atmosfery północnych klimatów i natury, to rozwlekły składak „Det förflutna” nie nuży, ale wręcz wciąga swoim transem, mającym takie czarne perły, jak „Thrudvang” czy też „Tillbaka till skuggorna”. Jak najbardziej godne polecenia. (ManieK) HERMÓĐR „What Once Was Beautiful” cd ‘15 Rafn to taki samotny szwedzki wilk, do którego twórczości mam słabość, podobnie jak Michał z Wolfspell. On wyda wszystko, co Anders Karlsson nagra pod szyldem Hermóðr, a ja to łyknę bez mrugnięcia okiem. I tak też jest w przypadku trzeciego albumu „What Once Was Beautiful”, przyodzianego w jesienne, pastelowe barwy, mimo że wraz z nim pojawił się jakiś „ruch” w skostniałych ramach apatycznego, sposępniałego black metalu, w których ten one-man band skutecznie się zamknął. I chociaż ten materiał ewidentnie przybrał jesiennego kolorytu, to w muzyce czuć wiosenną odwilż, a to za sprawą dopuszczenia do głosu dużej ilości melodyki, wciąż karawaniarskiej i osowiałej oraz nieco rockowych, gitarowych patentów, utrzymanych w żałośliwym tonie. Tym samym Hermóðr nieco złagodniał, stonował i stracił nieco na szorstkości, dopuszczając również do głosu czyste zaśpiewy, jak we „From the Light to the Darkness” czy też „In My Realm”, ale i jednocześnie sprowadził muzykę do jeszcze większej flegmatyczności i rozlazłości. Wcale się nie zdziwię, gdy znajdą się osoby, które ze względu na miarowość rytmu i boleściwy koloryt „What Once…” wynudzą się, jak przysłowiowy Józek na bezalkoholowym weselu, wymiękając już w połowie tego 75-minutowego opusu prymitywizmu i prostoty w black metalu. I choć prywatnie jednostajności nie jestem w stanie ścierpieć, ta w tę monotonię mogę się zanurzać codziennie. (555/666 – ManieK) KALMANKANTAJA / OÞALAN split cd ‘15 Wolfspell Records chyba upodobała sobie lokowanie uczuć wydawniczych w ludziach, których nieograniczone pokłady mocy twórczych, niespożytych sił oraz poświęcenia się podziemiu przekuwają w szereg projektów. A te, o dziwo, w większości przypadków mają ręce i nogi, a nie jakieś koślawe i szpotawe kikuty. Właśnie takim człowiekiem, który wciąż nie może wypróżnić się artystycznie jest Aki Klemm aka Grim666, którego Kalmankatnaja otwiera ten split. Z Finem, który to prawdopodobnie nie śpi po nocach, żeby to wszystko ogarnąć, miałem już styczność za sprawą Grimirg (i tu kupił mnie bez dwóch zdań) oraz Seal of Beleth (ta twarz Fina nie do zdarcia, nie zagościła na dłużej w moim domu), a Kalmankatnaja wśród mojego spojrzenia na dzieci Grima666 plasuje się zaraz za Grimirgiem, a wszystko za sprawą depresyjnego black metalu. Ale takiego z dużym nasączeniem sentymentalności i rozmiękczenia, bowiem o samobójstwie, depresji, osamotnieniu i przyrodzie Aki postanowił opowiadać w sposób bardzo melodyjny, jakże charakterystyczny dla „czernideł” z Kraju Tysiąca Jezior. Podobnież każdy dobry gospodarz, na początku częstuje gości gorszymi jakościowo trunkami, te lepsze, wykwintne małmazje z górnej półki, zostawiając na koniec. Tu jest odwrotnie. Wszakże szwedzki Oþalan nie czyni aż tak wielkiego rozstrzału, jednak w swojej wariacji na temat atmosferycznego, prymitywnego black metalu, prezentuje się nieco gorzej niż przedmówca z Finlandii. A może dlatego, że Finlandia to wódka z tej wyższej półki, a może po prostu na lepsze czasy przyjdzie jeszcze pora, bo część przeznaczona dla „opalanych” Szwedów to tak naprawdę ich debiut. (555 – Kalmankatnaja / 444 – Oþalan – ManieK) KALMANKANTAJA / HERMÓĐR split cd ‘15 Co może robić samotny Fin i równie pustelniczy Szwed pod koniec lata? Niejeden taki osamotniony facet zapewne uganiałby się za wakacyjnymi krótkimi spódniczkami lub jechał do ciepłych krajów na seks turystykę, ale nie główni kierowcy tych jednoosobówek. Obaj na przełomie sierpnia/września zaszyli się w swoich studyjnych pieleszach, by zamiast roztapiać się na jakiejś słonecznej plaży ogrzewanej kształtnymi tyłeczkami, zatapiali się w chłód depresyjnego black metalu, sączącego się niczym jesienna plucha przepojona na wskroś negatywnymi emocjami. Jak to śpiewał bałwanek Olaf w Krainie Lodu, udało im się stworzyć upragniony „lód w lecie”. A tak już na zupełnie poważnie, Kalmankantaja będzie zapewne kolejnym projektem po Hermóðr, którego aż tak łatwo Wolfspell nie wypuści ze swoich coraz lepiej grzebiących łap. W porównaniu do splitu z Oþalan, tym razem Grim666 postarał się o gęstsze, a nawet i bardziej brutalne konstrukcje oraz brzmienie, stawiając o wiele bardziej na ciężar i nasycenie konsystencji niż tylko melodykę, która w utworach z poprzedniego splitu była dominantą. Najważniejsze, że klimat beznadziei i dramatyzmu egzystencji został podtrzymamy. A Hermóðr? Cóż, to już klasa sama w sobie w ramach pachnącego naftaliną, tasiemcowatego, prymitywnego black metalu, w którym melodyka i klawiszowe landszaftu wcale nie kojarzą się z czymś przyjemnym. Zresztą, jak patologiczny stosunek uwielbienia mam dla twórczości Rafna, już zapewne zdążyliście zauważyć po zapoznaniu się z poprzednimi recenzjami Hermóðr. (555 – Kalmankatnaja / 555/666 – Hermóðr – ManieK)

59


Patrick Kremer z niemieckiej Iron Bonehead wciąż jest wierny swoim muzycznym ideałom młodości oraz wartościom, które 20 lat temu dały mu kopa do ruszenia z wytwórnią. Przez dwie dekady stworzył stajnię, której szyld jest niczym znak najwyższej jakości, oczywiście w ramach podziemnego black i death metalu. A przepis na uznanie w undergroundzie składa się z dwóch komponentów – ma być klasycznie i prawdziwie. ↔

www.ironbonehead.de C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć Patrick. Jak to się wszystko, zaczęło? Kiedy był ten moment, że z odbiorcy stałeś się wydawcą? — Cześć Mariusz. Na wstępie od razu dzięki za ten wywiad. Robiąc fanzine’a oraz prowadząc małe distro, szybko zdałem sobie sprawę, że muszę zacząć robić coś nowego w ramach wspierania zespołów i ich muzyki, z którymi byłem w kontakcie. W zasadzie wszystko zaczęło się od wydawania taśm demo zespołów, w których grali moi bliscy przyjaciele. Nadal jesteś tym samym kolesiem, na tej samej podziemnej drodze, jak w początkach działalności, czy po prostu łapiesz się za głowę, mówiąc: - Ja pierdolę! Minęło już 20 lat! A może jakoś określasz swoje granice między nastoletnią ekscytacją, a przemyślanym podejściem dorosłego? — To jest trochę tragiczne, że mam już na karku o 20 wiosen więcej, ale nadal mam umysł 15-letniego nastolatka (śmiech). Odpowiedź może być więc tylko jedna – jestem starszy, ale nadal przekopuję podziemie pod kątem tych samych zespołów, wartości i muzyki, co 20 lat wcześniej. Nadal pracujesz jako kucharz na pełnym etacie w różnych hotelach i restauracjach na terenie Niemiec? Słyszałem też coś o Metal Bar… — Jako kucharz nie pracuję już co najmniej od ośmiu lat, a Metal Bar nie istnieje jeszcze dłużej. Interesujące doświadczenie, ale nie pisałbym się na to ponownie. Byłbyś w stanie zdefiniować filozofię i brzmienie Iron Bonehead Productions? — Patrząc na różne zespoły, zdałem sobie sprawę przez te wszystkie lata, że przy tak dużym zróżnicowaniu najważniejsze jest zakorzenienie w tradycyjnym brzmieniu metalu. Może to być heavy metal, może black metal, ale niech czuć będzie w tym prawdziwe oddanie klasyce. I takie też kryterium muszą spełnić kapele, które chciałyby znaleźć się w katalogu ibp? — Odpowiedź będzie krótka, acz treściwa – ideologia i muzyka muszą być zgodne z moimi osobistymi poglądami. Właśnie dlatego czuć, że ibp zaczyna mieć swój rozpoznawalny styl, gdyż jest odbiciem twoich upodobań, tego co czujesz, a nie sezonowych przypływów i odpły-

60

7g C nr 39 C 03/2015

Raport z wytwórni Iron Bonehead Niemcy

wów na metalowej scenie. — To wszystko opiera się na moich prywatnych upodobaniach. To nie wchodzi nawet w rachubę i doprowadziłoby do upadku mojej wytwórni, jeśli zacząłby wydawać zespoły i muzykę, które miałyby zadowolić mainstreamowy nurt. Uważasz, że istnieje granica, do której może rozwinąć się ibp? — Tak dla pewności, ze względu na format ibp koncentruję się tylko i wyłącznie na moich ograniczeniach i restrykcjach. To ja decyduję, jak daleko chcę z tym zajść. Ideą mojej wytwórni zawsze było, by nigdy nie bazować i skupiać się na zadowoleniu mas lub podążać za którymkolwiek z biznesowych pomysłów mainstreamu. Czy są maniacy, którzy chłoną i łykają wszystko, co wychodzi z logiem ibp? — To jest niemożliwe, ponieważ osobisty gust ludzi jest bardzo zróżnicowany. A jak, jako tak oldschoolowy gość, podziemny wydawca, odnajdujesz się w internetowym świecie dostępności do dosłownie wszystkiego? — Internet sprawia, że o wiele łatwiej jest wymieniać się towarem, pomysłami, poglądami z innymi zespołami lub wytwórniami. O wiele łatwiejszym i bezpieczniejszym jest zamawianie płyt przez sklep internetowy, zamiast wysyłać kasę w liście. Z drugiej strony, Internet „na żywo” jest tak szybki, że ludzie po prostu zbyt łatwo tracą koncentrację na rzeczach, które mogłyby być przedmiotem ich dłuższego zainteresowania. Internet jest i nic tego nie zmieni, więc najlepszym, co można zrobić, to używać go i zoptymalizować zgodnie z indywidualnym duchem i przekonaniami, zachowując wolność od tych wszystkich szybko galopujących plotek. Czy masz jakiś mokry sen wydawniczy lub wznowie-

nie, na które czekasz pod banderą ibp z pełnymi gaciami? — Jestem całkiem zaszczycony, że w grudniu będę miał możliwość wznowienia albumów Bestial Warlust, więc na ten czas nie mam nic więcej, o co mógłbym prosić i myśleć, mocząc się przez sen. Ogólnie, chciałbym zobaczyć na winylu kilka starych dem, jak Pazuzu (usa) i Cabal (Szwecja). Na razie nie widzę tego ani w tym roku, ani w najbliższym czasie. Nie wiadomo, czy w ogóle się to wydarzy. A który z nieistniejących zespołów widziałbyś w ibp, oczywiście, gdyby była taka możliwość ekskluzywnej reaktywacji? — Nigdy tak naprawdę nad tym nie myślałem, więc nie jestem w stanie tak szybko podać coś konkretnego. Na pewno byłby to więcej niż tylko jeden zespół. Zapewne znalazłyby się w nich kapele, których płyty cię ukształtowały. Czy nadal słuchasz zespołów, na których się wychowałeś? — Dorastałem wraz z brzmieniem lat 80-tych i początku 90-tych, i to jest to, czego obecnie nadal totalnie się trzymam. Dałbyś radę wyznaczyć trzy albumy wydane przez ibp, które wziąłbyś na bezludną wyspę? — Musiałbym wziąć wszystko, co wydałem. W innym przypadku wyszłoby na to, że wypuściłem coś, za czym nie stoję w stu procentach. Na zakończenie i z okazji 20-lecia ibp chciałbym życzyć tobie kolejnych 20 udanych lat jako wydawca. Dzięki za poświęcony czas i możliwość porozmawiania. — Dzięki za zainteresowanie i wszystkiego najlepszego z magazynem oraz planami na przyszłość. Supremacja Satanistycznego Metalu!!! C


świeżego.

Kiedy tworzyłeś „Autokrator” byłeś pod wpływem koncepcji, że Neron grał na skrzypach, patrząc jak płonie Rzym. Myślisz, że we współczesnym świecie polityki dałoby się znaleźć szalone wcielenia Nerona? — Neron wpłynął na ten album, ale nie na zespół jako taki. Opętane wcielenia Nerona, mówisz? Amin Dada, na przykład. Kiedy ludzie głodowali, on, czarny człowiek, stracił dużo pieniędzy na budowę pomnika Hitlera. Dyktatorzy to zazwyczaj rąbnięci ludzie (śmiech). Dlatego każdy utwór zawarty na „Autokrator” nawiązuje do rzymskiego cesarza lub cesarzowej. Mamy więc Kommodusa, Kaligulę, Nerona, Karakallę, Dioklecjana, Messalinę i Wespazjana. Niektórzy z rzymskich cesarzy byli jednymi z najbardziej chorych ludzi w historii ludzkości, ale i samo społeczeństwo starożytnego Rzumu było zepsute do szpiku kości, co idealnie oddają powieści historyczne Romana Gravesa „Ja, Klaudiusz” oraz „Klaudiusz i Messalina”. Musisz przyznać, że Graves idealnie ujął witalność, splendor i dekadencję rzymskiego świata w momencie jego upadku… — Pierwsza rzecz, jaką trzeba wiedzieć – „Autokrator” nie jest albumem historycznym. Historia jest mądra, nie nauczysz się z niej nic nowego. Gdybym był historykiem, pisałbym książki. Płyta opowiada o perwersjach i dewiacjach rzymskich cesarzy. Interesował nas tylko ten punkt odniesienia. To jest nasza własna interpretacja. Dwuznaczność polega na tym, że Imperium Rzymskie naprawdę było dekadenckie, będąc jednocześnie filarem wielkiej części naszego współczesnego społeczeństwa. Jest to idealny obraz ludzkiej natury, złej do samego cna, ale zdolnej do wspaniałych ewolucji.

Po ostatnich wydarzeniach w Paryżu, wydaje się, że wielokulturowość zaczyna gubić Francję, jednak wychodzi na dobre francuskiemu Autokrator, który swój debiut wydał nie tylko w Iron Bonehead, ale również w polskiej The Third Eye Temple/Godz ov War. Löic F. – motor napędowy Autokrator, a zarazem lider N.K.V.D., doprowadził do tak dusznych i klaustrofobicznych dźwięków, że Neron podczas pożaru Rzymu chętnie by je wykorzystał jako tło do krwistoczerwonej pożogi. ↔ Cześć, polski „7 Gates” z tej strony. Jak do tego doszło, że Autokrator stał się międzynarodowym two-rem z Francuzem, Ukraińcem, Włochem, Belgiem, Amerykaninem i Rumunem na pokładzie? — Cześć! Cóż… Autokrator jest studyjnym projektem, więc otoczyłem się najlepszymi muzykami, których mogłem dopasować do tego „zespołu”. Niezależnie od tego, skąd pochodzą. Od pewnego czasu byłem w kontakcie z Olegiem, kiedy zaproponował mi współpracę po wydaniu n.k.v.d. „Vlast”. On jest prawdziwym fanem. Davida i Markiana zwerbowałem po tym, jak usłyszałem ich muzyczne umiejętności. Dodatkowo pracowałem z Brandonem, który jest zdecydowanie studyjnym muzykiem. Czy takie zróżnicowanie narodowościowe nie było problemem w mentalnej komunikacji? Jądro Autokrator to Francja, a wokół niego piętrzą się różne korzenie. Ta różnorodność zapewne wymagała od ciebie bycia elastycznym. Jak udało wam się nadawać na tych samych falach, mimo, jakby nie było, różnic społeczno-kulturowych? — Aby być z tobą szczerym, muszę ci powiedzieć, że tak naprawdę jestem spoko kolesiem, ale jeżeli chodzi o muzykę, to nie jestem najbardziej demokratyczną osobą, którą mógłbym być (śmiech). Pozostałym muzykom dałem silne wytyczne tego, co oczekuję, a oni zrobili do tego własną interpretację. A potem, ja to wszystko zaadoptowałem, żeby jak najlepiej dopasowało się i współgrało z muzyką Autokrator. Mam niezmienny pomysł na to, czego oczekuję, mam stały cel, ale lekka elastyczność jest dozwolona. W końcu Autokrator w starogreckim oznaczał tego, co rządzi sam, dyktatora (śmiech)…

— Jeżeli chodzi o muzykę, to jestem naprawdę dyrektywny. Mam wizję i zrobię wszystko, by osiągnąć swój cel. Możesz się o to spytać muzyków, z którymi pracuję. Jestem fajnym facetem (śmiech) i traktuję ich naprawdę dobrze (śmiech). Nigdy nie torturowałem perkusisty, który grał poza metronomem (śmiech). Ale w przypadku osobistego sposobu myślenia, wierzę, że wolność nie ma ceny. A twoja wolność przejawia się dosyć ciekawie, odcinając się zupełnie od francuskiej sceny metalowej. W końcu w jednym z wywiadów powiedziałeś, że: „Ważne jest to, gdzie jest twój umysł, nie ciało. Nie jestem zaangażowany we francuską scenę, więc nie mogę być pod jej wpływem”. Dlaczego jako Francuz odcinasz się od, jakby nie było, rodzimego źródła? — Faktem nie jest to, że nie chcę być kojarzony z francuską sceną. Przecież mamy we Francji cholernie dobre zespoły. Prawda jest taka, że ja w tej scenie po prostu nie uczestniczę i nie angażuję się w nią. Znam się tylko z kilkoma francuskimi zespołami, rzadko chodzę na koncerty, więc kłamstwem byłoby mówienie, że wspieram rodzimą scenę. Autokrator narodził się z popiołów twojego byłego projektu n.k.v.d., ponieważ chciałeś skierować swoje tory muzyczne na death/drone’ową stronę z industrialnymi wpływami. Dlaczego nie chciałeś tego zrobić z n.k.v.d., który chyba wciąż jest aktywny? — Tak, n.k.v.d. nadal żyje i niedługo pojawią się nowe nagrania. Muzyka Autokrator za bardzo odbiegała pod względem brzmienia i tematyki, by wypuścić ją pod nazwą n.k.v.d., która wciąż pozostaje zainfekowana black metalem. A tak poza tym, po dziesięciu latach gry w n.k.v.d. byłem podekscytowany, by zrobić coś nowego,

A który z władców starożytnego Rzymu był według ciebie najbardziej porąbany i obłąkany? — Każdy z cesarzy, a także i Messalina, o których rozmawiamy byli spaczeni, wszyscy na swój perwersyjny sposób. Kaligula jednak znany jest jako zło wcielone, jako ten najgorszy. „Autokrator” został wydany na trzech różnych nośnikach przez trzy odrębne wytwórnie: Iron Bonehead Productions, Inferna Profundus Records i polską Third Eye Temple. Po co aż taki rozstrzał wydawców? Nie lepiej byłoby zrobić to pod egidą jednego? — Autokrator jest młodym projektem, który przed tym debiutem nic nie wydał. Dlatego też dla jednej wytwórni byłoby ryzykownym w pakowanie się w różnorakie formaty w ramach jednej płyty. Pierwszą wytwórnią i naszą główną jest Iron Bonehead, która specjalizuje się w winylach. Cały czas byłem też w kontakcie z Inferna Profundus, więc pojawiła się możliwość wypuszczenia tego w ramach ściśle limitowanej edycji na kasecie. Z kolei The Third Eye Temple/Godz ov War sami się z nami skontaktowali, bo byli zainteresowani wydaniem na cd, a że cały projekt jawił się bardzo obiecująco, to przystałem na to. Z tego, co wiem, już rozpoczęliście prace na nowymi numerami? Czego więc mamy się spodziewać po drugim albumie Autokrator? — Będzie brutalniej, bardziej chorobliwie i na zupełnie inny temat. Pracujemy nad tym już od marca, ale nadal sporo pracy przed nami. Mogę nawet dać pewną informację na wyłączność, Oleg, nasz perkusista, nie będzie mógł z nami grać przez najbliższy rok, góra dwa lata. Wszystko ze względu na osobiste plany, ponieważ teraz studiuje w Niemczech. Dlatego też na zbliżającym się albumie będziemy współpracować z Septimiu Harsanem (CodeRed, Necrovile), ludzkim kałasznikowem. Koleś był kilkakrotnie opisywany w „Sick Drummer Magazine”, a jego możliwości możesz sprawdzić na youtube, na profilu użytkownika SeptimusDrumz. C

61

www.fb.com/autokratormetal C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Wiesz, specjalnie wyciągam cię do tablicy, bo podobnież „Autokrator” miał być pierwszą płytą n.k.v.d.? — Tak, to prawda.


W momencie, gdy z hurtowej ilości płyt trzeba wybrać do przesłuchania/sprawdzenia jakąś konkretną, włączam chamski system eliminacji – sugerując się nazwą, logiem, tytułem, okładką, wydawcą, jak i zdjęciami. Ogólnie wstępna selekcja. W przypadku Shroud of the Heretic nos mnie kompletnie nie zawiódł, bowiem „Unorthodox Equilibrium” to zawiłe gęstwiny okultystycznego death metalu, gdzie ciemność i lepkości idą w parze ku zatraceniu. ↔

www.hiciacet.bandcamp.com C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Cześć jt! Pozdrowienia z upalnej Polski. Czy w Portland też pot cieknie po dupsku przez ten cholerny skwar? — Cześć Mariusz. W Portland wszystko w porządku. Wszystko wskazuje na to, że piekielna fala upałów zmierza ku końcowi.

Hiszpański Hic Iacet jest tak na wskroś tajemniczy, że sam się zdziwiłem ich/jego chęci podjęcia tego wywiadu. Do końca sam nie wiem, jak personalnie określić ten zespół, ponieważ bronią/broni się rękami i nogami, by pozostawić Hic Iacet anonimowym. Ale anonimowym wcale nie znaczy nieznanym, bowiem debiut „The Cosmic Trance Into the Void” to solidna dawka black/deathmetalu w oparach tybetańskiego buddyzmu, okultyzmu i gnozy, co musiało skierować na nich moje zainteresowanie. Mam nadzieję, że nie tylko moje. ↔ Cześć! Co tam słychać w Galicji? — Cześć. U nas wszystko w porządku. Wasza nazwa, Hic Iacet, pochodzi z łaciny, oznaczając „tu spoczywa/tu leży”, a pojawiała się na starożytnych nagrobkach. Co więc spoczywa za waszą muzyką i tekstami? — Intensywnie mistyczne i dodatkowo skoncentrowane doświadczenie. Dlatego też mimo wszechwiedzącego Internetu nadal pozostajecie bardzo tajemniczym zespołem. Czy mógłbyś odsłonić kurtynę tajemnicy i powiedzieć, czy Hic Iacet jest chorym tworem kilku znanych person z hiszpańskiego podziemia, a może solowym projektem rządzonym przez obłąkanego indywidualistę? Pięciu członków, czy jeden? — Uważam, że najważniejszą kwestią w zespole jest muzyka i jej koncepcja. Rozumiem, że są osoby, które chciałyby się dowiedzieć, kto, do cholery, za tym wszystkim stoi, ale nie mam zamiaru dać im tej przyjemności. Ciesz się muzyką i zagłębianiem się w mistycznym koncepcie okalającym cały album. Niczego więcej nie potrzeba.

62

7g C nr 39 C 03/2015

Dodatkowo mistykę potęguje sam tytuł „The Cosmic Trance Into the Void” oraz okładka, która ze względu na swój symbolizm oraz transcendencję sięga do różnych mitologii oraz religii. Podejrzewam, że źródeł należy szukać w różnych miejscach, lecz główne wypływa z buddyzmu tybetańskiego i hinduizmu, chociażby wspominając utwór „Mahakala”? — Już od wielu lat buddyzm jest dla mnie prawdziwą inspiracją. A tybetański buddyzm, jest tajemniczym światem pełnym przesądów i magicznych praktyk. Naprawdę, sprawia mi to przyjemność, gdy czytam lub poszukuję czegokolwiek w tym temacie. I co odnajdujesz w tych transcendentalnych źródłach? Jak przejawiają się one we wszystkim, co związane z Hic Iacet? — Dla mnie, jest to ciągła podróż w głąb mojej świadomości. Medytacja i kontemplacja natury, człowieka bądź nie, stale poszerza mój wewnętrzny świat. Staram się, by znalazło to odzwierciedlenie w muzyce… Zarówno tytuł, jak i teksty równie wyraźnie przywołują rejony okultyzmu, praw chaosu i pochodzenia gnozy. Podejrzewam, że to wzbogaca nie tylko twoją muzykę i sztukę? — To jest paszport na drugą stronę samego siebie. Z tego, co widzę jesteś silnie związany z tym, co robisz w Hic Iacet. Twoje osobiste doznania, mieszają się z tymi muzycznymi. Czy podczas tworzenia bazujesz na tradycyjnej formie komponowania, a może inspirują cię inne przedsięwzięcia artystyczne, może jest to wynik medytacji, snów? — Powiedziałbym, że jest to mikstura tego wszystkiego. „Tradycyjne metody” komponowania są dla mnie zbyt mechaniczne, więc z nich nie korzystam. Potrzebuję duchowych inspiracji oraz ich doskonałej harmonii z muzyką. Dlatego też Hic Iacet to całkiem ciekawy twór, jeżeli chodzi o hiszpańską black/deatmetalową scenę. W sumie mało płodną i wcale nie tak mocną w black/ deathmetalowym wszechświecie. — Tak naprawdę, nie mam pojęcia, co dokładnie dzieje się na hiszpańskiej scenie. Rzeczywistość jest taka, że w Hiszpanii jest bardzo mało zespołów zatracających się w tych gatunkach. Jedyne, które znam i uznaję, to Teitanblood, Merciless Warfare i nie działający już Proclamation. Wielu ludzie lubi Necros Christos, Demoncy, Beherit, etc. …ale …jest to tajemnicze… Skoro tak, to nie burzmy już więcej tej tajemniczości. — Dzięki za poświęcony czas i zainteresowanie Hic Iacet. Pozostańmy w kontakcie. C

Dobrze, że w takich momentach są takie płyty, jak „Unorthodox Equilibrium”, dzięki którym można poczuć potęgę mroku i chłodu. — Wielkie dzięki. Wygląda na to, że cel został osiągnięty. Cel został osiągnięty, jednak to wszystko musiało mieć gdzieś swój początek. Jakie założenia i wytyczne stały u źródeł Shroud of the Heretic, co wprawiło was w ruch? — Iskrą zapalną było po prostu to, że chcieliśmy grać death metal. Na samym początku zespół przeszedł kilka drastycznych zmian w składzie. W sumie to przyszedłem do Shroud of the Heretic, kiedy ten został już uformowany i nagrał ep „Boiled to Death”. Pierwotny skład to Thom z perkusistą i gitarzystą, których już nie ma w kapeli, i notorycznie rotacyjną posadą drugiego gitarzysty. A ja byłem właśnie jednym z tych drugich wiosłowych, no i po prostu tak się zakręciłem, że zostałem. Niedługo po tym szeregi opuścił nasz pierwszy gitarzysta, a my zdecydowaliśmy się rozstać z ówczesnym bębniarzem. W tamtym czasie byłem tylko ja i Thom, więc we dwóch pracowaliśmy nad „Revelations in Alchemy”, poszukując perkusisty. Tak oto dołączył do nas Lauren, próbowaliśmy jeszcze z kilkoma drugimi wiosłowymi, ale zdecydowaliśmy, by ostatecznie działać jako trio, co zdecydowanie nam pasuje. Kiedy nagrywaliście „Revelations…”, proces jego tworzenia był wielkim strumieniem świadomości. Pracowaliście w sposób linearny, pisaliście materiał na próbach, co pozwoliło wam na eksperymentowanie z pomysłami, ale jednocześnie nigdy nie było z waszej strony założenia, jak to finalnie miało brzmieć. To objawiło się samo. Czy w przypadku „Unorthodox…” zmieniliście cokolwiek w procesie tworzenia i nagrywania? — Proces pisania był taki sam. Przyzwyczailiśmy się do komponowania wszystkiego razem, i prawdopodobnie nie będziemy zmieniać tej formuły w najbliższym czasie. Odnośnie samego nagrania, tym razem wprowadziliśmy do całego procesu całkiem sporo zmian. Poprzednio nagrywaliśmy wszystko w studiu, w ciągu kilku dni. Teraz weszliśmy do innego studia, kładąc ślady gitary basowej i perkusji. Z pozostałymi sprawami poradziliśmy sobie na własną rękę. Zarejestrowałem wszystkie wokale i gitary, a także zająłem się miksem i masteringiem całego albumu, oczywiście pod wnikliwym okiem reszty zespołu. Chcieliśmy poświęcić temu więcej czasu, a nie tylko wpaść do studia i mierzyć się z gonitwą. Aby sprostać naszym oczekiwaniom wobec „Unorthodox…”, chcieliśmy pozwolić sobie na tyle czasu, na ile było to konieczne. Z drugiej strony, wszystko opłacaliśmy z własnej kieszeni, więc w naszym skromnym budżecie musieliśmy znaleźć sposób, aby zapewnić sobie komfort i wolność dłubania przy utworach oraz produkcji. Mam już pewne doświadczenie z nagrywaniem i produkcją, a Thom i Lauren łaskawie obdarzyli mnie zaufaniem, bym trzymał pieczę odpowiedzialności nad wszystkim.


A najwięcej tego wszystkiego siedzi, tak jak wspomniałeś, w głębokim, ekstremalnym podziemiu. Tylko, co dziś uznać za totalny underground? Czy starczy tylko oblepić się nazwą odpowiedniej wytwórni, wespół z dobrą sprzedażą, a może niekomercyjne i bezkompromisowe brzmienie jest kluczem do podziemia? — To wszystko zależy od tego, kogo o to pytasz? Niektóre osoby uważają zapewne Century Media lub Metal Blade za podziemne wytwórnie. Dla mnie jest to połączeniem dwóch aspektów, które wymieniłeś – liczba odbiorców oraz niekomercyjna estetyka; ale przede wszystkim jest to filozofia. Wszystkie intencje leżą poza muzyką. Nawet niekoniecznie rozbija się to o jakąś specyficzną filozofię i zamiary. Wystarczy, że istnieje pewna ilość ekstremalnych priorytetów, które dają głębszy sens dla odpowiedniej grupy maniaków.

Wynikiem tego wszystkiego jest album w pełni reprezentatywny dla Shroud of the Heretic. Na tyle reprezentatywny, że wraz z tym albumem kontynuujecie kroczenie pokręconą drogą oldschoolowego death metalu, w nowej i przerażającej formie. Pojawiły się jednak pewne różnice, pójście głębiej, jak bardziej skomplikowane, rozbudowane i czasowo rozłożyste konstrukcje. W waszym przypadku, stwierdzenie „im więcej, tym lepiej” sprawdza się doskonale. — Dzięki za ten komplement! Chociaż, nie sądzę, by którykolwiek z nas powiedział: „im więcej, tym lepiej”. To prawda, że na najnowszym albumie znalazło się kilka długich utworów, z dość rozwlekłymi sekcjami. Było dla nas ważne, żeby umożliwić odpowiednie przejścia od otwarcia aż po rozwinięcie się w odpowiednim czasie. A wszystko po to, by wydobyć inny efekt. Powtarzanie riffu przez długi czas może dać hipnotyczny i fascynujący klimat, ale w innym kontekście może zbudować klaustrofobiczne napięcie. Niektóre melodie sprawdzają się o wiele lepiej jako te powtarzane, a nie wkomponowane w zmianę dynamiki i metrum. To może być bardzo cennym narzędziem, tak długo, dopóki gwarantuje ci, że nie rozdrobnisz tego na kawałki i nie będziesz ich nadużywał na powitanie. Sposób, w jaki o tym wszystkim myślę, jest taki, że kompozycyjnie bliżej nam do black metalu, ale z deathmetalowym wykonaniem. Tak więc, zamiast „im więcej, tym lepiej”, raczej powiedzielibyśmy: „nie za mało, nie za dużo”. Wasza muzyka niesie ze sobą przytłaczające pokłady mroku, posępności, zła, „chorych” klimatów i ogólnie rzecz ujmując wszelkiej maści „ciemnych” emocji. Na ile jest to odzwierciedleniem was samych, waszego wewnętrznego stanu ducha i charakteru, a na ile artystyczny wentyl i pewien sposób oczyszczenia

z ponurych wnętrzności? — Szczerze mówiąc, myślę, że po trochu z każdej opcji. Mniej lub więcej jesteśmy dobrze dostosowanymi, dorosłymi osobami, ale zdecydowanie więcej czasu spędzamy na zagłębianiu się w naturę śmierci. Eksplorowaniu nieznanych i niepoznawalnych aspektów istnienia oraz niekończącej się próżni, z której wszystko emanuje od teraz do później. Nie jesteśmy agresywnymi, depresyjnymi szaleńcami i nie mamy żadnego interesu w tym, by przedstawiać samych siebie nieszczerze, mimo że wyobrażenia zawarte w naszej muzyce są projekcją nas samych. Nasza muzyka, jak i w ogóle pewna ilość ekstremalnego metalu, brzmi ponuro i przerażająco, ale jeżeli dobrze się w nią wsłuchasz, to można ją opisać jako melancholijną, intensywnie osobistą, a nawet piękną. A propos piękna, to w „Sprawling Black Mass Consummation” słyszę inspirację nieśmiertelnym „Orion” Metalliki. A może głuchym jak pień? — Masz mnie! To nie była zamierzona, świadoma decyzja, ale gdy zrodziły się te pogięte, gitarowe harmonie, to niezaprzeczalnie przypominają „Orion”. Jeżeli już jesteśmy przy klasykach, to czy na dobre utknąłeś w starych czasach, czy w obecnych czasach jesteś w stanie znaleźć coś interesującego? — Kiedykolwiek ludzie wspominają, że kiedyś było lepiej, a teraz w metalu nie dzieje się już nic interesującego, od razu zakładam, że nie szukają z uporem maniaka albo po prostu są uparcie nostalgiczni. Jeżeli ktoś najzwyczajniej w świecie chce posłuchać „Morbid Tales”, cały czas skomląc, jak to dzisiejszy metal jest do bani, to w porządku. Bądźmy jednak szczerzy – jak wiele wysiłku wkładają oni w poszukiwanie i odkrywanie muzyki? Przecież te nagrania same tych ludzi nie znajdą. Obecnie jest tak wiele wspaniałych zespołów, wytwórni,

Okładka „Unorthodox…” idealnie współgra ze złowrogim, transcendentalnym i okultystycznym death metalem, czającym się w środku. Czy w tym obrazie, podobnie jak w eksplorowanej przez was tematyce, można doszukiwać się drugiego dna oraz głębszych, ukrytych znaczeń? — Rzeczywiście, istnieje tutaj wiele warstw do odkrycia, niemal w każdym aspekcie zarówno nagrania, jak i oprawy graficznej. To jest naprawdę coś, o czym szczegółowo jest mi trudno się wypowiadać, ponieważ zobrazowanie tego wszystkiego zrodziło się w umyśle Thoma i jego współpracy z malarzem Chrisem Kieslingiem. Ponadto, nie sądzę, aby wszystkie te ukryte płaszczyzny były czymś, co będziemy musieli wyjaśniać i odkrywać. Dla tych, którzy mocno siedzą w okultyzmie, są z nim zaznajomieni, są pewne symbole oraz idee, które będą im znane. Nie samym Shroud of the Heretic człowiek żyje, więc co porabiasz, gdy nie grasz koncertów i nie zatracasz się w tworzeniu złowrogiego death metalu? — Poza Shroud of the Heretic i moimi pozostałymi projektami, zajmuję się trochę sztukami wizualnymi. Głównie tworzeniem logotypów, projektowaniem graficznym oraz ilustracjami. A poza tym, jestem typem pustelnika. Lubię siedzieć w domu, czytać książki, słuchać muzyki i rozmyślać. Lubię też obcować z przyrodą, ale na to ostatnio jakoś brak czasu. Miasto cały czas jest dla mnie odpychające. Pracuję również na pełen etat, co pochłania większość mojego czasu. No to nie traćmy już go więcej. Jakieś słowa mądrości na koniec? — Dzięki za wnikliwe i przemyślane pytania oraz wsparcie. Memento Mori – pamiętaj, że śmierć jest czymś nieodłącznym. C

63

www.fb.com/shroudoftheheretic C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

scen, że absolutnie nie brakuje wyśmienitych materiałów, które mogą sponiewierać. Nie jestem zainteresowany przeterminowanymi, nowymi nagraniami uznanych grup lub zespołów, które tylko powielają stare pomysły sprzed 25 lat. Każdego roku pojawia się zbyt wiele rzeczy, które są innowacyjne, ale nadal opętane przez ducha starych czasów, a ludzie wciąż narzekają, jak to dzisiejszy metal jest do dupy. Powiedziałbym, że są to jedne z najbardziej ekscytujących czasów do zatracania się w ekstremalnym, podziemnym metalu, i nie zapominajmy przy tym o fatalnym stanie rzeczy pod koniec 1990 roku. Nie chcę, aby ludzie potraktowali to jako listę „zamykającą gębę”, ale dla każdego, kto szuka nowych wydawnictw godnych posłuchania, to niech zainteresuje się młodymi death/blackmetalowymi kapelami z Islandii, zespołami z fińskiej Kuunpalvelus (szczególnie RAHU, Cosmic Church i Venus Star), Exitium Records oraz amerykańskimi stajniami, jak Fallen Empire i The Ajna Offensive. Mógłbym długo wymieniać, ponieważ cholernie mierzi mnie, gdy ludzie są przeciwnikami postępu. Zazwyczaj dzieje się tak z powodu niewiedzy lub niechęci poszukiwania dobrej muzyki. Obiecuję, że gdzieś tam, to wszystko jest.


Podczas gdy grecka blackmetalowa scena zatraca się w chaosie ezoteryzmu, okultyzmu, kabały, itp., Nocternity wraca po 12 latach z najnowszym albumem, na którym świadomie dzierży sztandar klasycznego, pierwotnego black metalu. Nie dość, że z Grecji, to zdecydowanie na nutę skandynawską. A jak już pojawiają się te rejony, to Khal Drogo wręcz krzyczy, że „Harps of the Ancient Temples” nie jest dla wszystkich. Jak za starych, „prawdziwych” czasów. ↔ Cześć Khal Drogo, polski „7 Gates” z tej strony. Wreszcie możemy się cieszyć najnowszym albumem, jednak, dlaczego tak długo trwało jego powstawanie? W końcu od wydania „Onyx” minęło 12 lat. — Ave! Trwało to 12 lat, ponieważ w większość moje skupienie się na mojej wytwórni Kyrck pożarło mój muzyczny czas, więc jego większość przeznaczyłem na muzykę innych ludzi. Kilka zmian w składzie również doprowadziło do opóźnienia tego wszystkiego. Sytuacja gospodarcza i ekonomiczna w Grecji nie miała z tym nic wspólnego. Zresztą nie wierz we wszystko, co pokazują w wiadomościach. A co z Daemonem z Limbonic Art? Podobno ze względu na niego cały czas trzeba było coś przekładać, co spowodowało aż 3 lata opóźnienia i to już na starcie komponowania „Harps…”? — Zaczęliśmy wraz z Daemonem tworzyć ten album i wszystko szło jak należy aż do sierpnia 2010 roku, kiedy odebrałem telefon ze szpitala od Daemona. I od razu uprzedzam, że nie mam zamiaru wchodzić w szczegóły, co się dokładnie stało, ale to, co się wydarzyło nie pozwo-liło mu skończyć rzeczy, rozpoczętych przez niego w ramach „Harps…”. Na pewno zrobimy to w naszym projekcie Titanass. A czy za bardzo nie dopieszczałeś tego albumu? Słyszałem, że „Harps…” został nagrany dwukrotnie, z innymi ludźmi i w różnych wersjach: cyfrowej zarejestrowanej w Szwajcarii, Szwecji i Grecji oraz analogowej popełnionej w Atenach. Po co tyle ceregieli, i co stało się z wersją cyfrową? — Od kiedy większość członków zespołu wpadło w kołowrotek wyjazdów za granicę, płynne nagrywanie albumu stało się bardzo trudne. To wszystko doprowadziło do ciągłego przeprowadzania się i ze względu na większą wygodę korzystania z cyfrowego sprzętu do nagrywania. Ale finalnie, czegoś w tym wszystkim brakowało. Możesz grać anachroniczną muzykę i używać do jej rejestracji wszystkich nowoczesnych dobrodziejstw 2015 roku, chcąc brzmieć jak w 1995 roku. Dlatego też wszystko odłożyłem na bok i zacząłem ponownie nagrywać „Harps…”, na analogowym 16-ścieżkowym rejestratorze szpulowym Tascam atr60. Nadal posiadam tę pierwszą, cyfrową wersję, ale nie sądzę, żebym kiedy-kolwiek ją opublikował. Poza tym oba nagrania mają innego basistę i perkusistę. I tak oto wracasz jako odwieczny mózg Nocternity z W. na wokalach (szerzej znanym jako Whyrhd z Lunar Aurora) i z n.s. za perkusją (Dead Congregation). Czy ten skład zapewni Nocternity regularność wydawania materiałów, no i co się stało z Merkaalem – twoim wieloletnim kompanem? — Ech, stare dzieje. Z Merkaalem nasze drogi rozeszły się w 2004 roku, ponieważ siedział wtedy w kompletnie innej muzyce niż ja, co doprowadziło do tego, że mieliśmy problem ze wspólną komunikacją i poprowadzeniem zespołu w kierunku, który mi bardziej odpowiadał. W. był naturalnym wyborem odkąd jest odpowiedzialny za swoje wokale od 2006 roku, a n. s. jest moim starym, dobrym przyjacielem, który grał w Sadistic Noise, a nie Dead Congregation. Może

64

7g C nr 39 C 03/2015

pomylił ci się z moim perkusistą z Crucify Him, bo on bębni w Dead Congregation. Raczej nie zweryfikowałem tego, co napisał wasz wydawca w ulotce promocyjnej. — To ciekawe. Sam muszę sprawdzić. Muzyka zawarta na „Harps…” nie jest już tak złożona, jak na „Onyx”. Najnowszy album przynosi black metal z dawnych, zapomnianych czasów z wieloma hipnotycznymi, wręcz mantrycznymi powtórzeniami. Dlaczego zdecydowaliście się powrócić do podstaw i korzeni skandynawskiego oraz greckiego black metalu? — Z prostej przyczyny – ponieważ obecnie pojawia się tak wiele płyt, a większość z nich zatraciła gdzieś istotę tej muzyki. Chciałem uzyskać totalny powrót do podstaw rejestrowania black metalu, tylko gitary, bas i perkusja, bez syntezatorów, akustycznych wstawek i wymyślnych rzeczy. Tylko rejestrator szpulowy, który pchnął tę atmosferę dalej, co myślę, że się udało z sukcesem. Jestem w stanie sobie wyobrazić, że dla niektórych osób może być to trudna muzyczna podróż, zwłaszcza tych, którzy przyzwyczaili się do bardziej „błyszczących i krzykliwych” płyt, ale w sumie – to nie

ważne, tak długo aż wciąż będzie brzmiało to dobrze dla moich uszu. Ten album jest albumem, który równie dobrze mógłbyś usłyszeć w 1995, 2005 czy też 2025. I to jest główny punkt programu, by zrobić coś, co zadowoli słuchaczy akurat w 2015 roku, lecz coś naprawdę esencjonalnego. A tak w ogóle, to nie rozumiem ludzi porównujących „Harps…” z „Onyx”. Było bardzo jasne, że to będzie coś zupełnie innego, gdyż nie ma sensu nagrywać cały czas tego samego. W końcu byłoby to bardzo łatwe skopiować podstawową formułę „Onyx”. Wolę za każdym razem zrobić coś innego. Tytuł „Harps of the Ancient Temples” odnosi się do początków skandynawskiego i greckiego black metalu, ale ma też wiele wspólnego z… Vangelisem. Mógłbyś rozwinąć, skąd tak dalece posunięte powiązania? Oczywiście, wyłączając cover Vangelis „Crystal Tears – End Titles” z ep 2007. — Jest to magiczny tytuł, który wbrew pozorom jest bardzo bliski muzyce Vangelis oraz starożytnej Helladzie. Cały album miał być podróżą w czasie, dokładnie tak, jak miałem to na uwadze w 2005 roku, kiedy po raz pierwszy zaczęło się jego tworzenie, mistyka i magia w najczystszej formie.


Skoro kryzys miał być dla młodych Greków pouczający, to, co sądzisz o politycznym antidotum na niego, czyli partii SYRIZA, Koalicji Radykalnej Lewicy i jej liderze, a jednocześnie premierze Grecji Aleksisie Tsiprasie? — Nie, to nie jest żaden lek na kryzys. On spierdolił jeszcze więcej rzeczy niż historia zdążyła już to udowodnić. Grecja ponownie została skazana na zgubę przez własnych ludzi, co doprowadza do niekończącego się koła. Kocham mój kraj, ale nie mogę tego powiedzieć o większości otaczających mnie rodaków. Wróćmy do muzyki. Ostatnio na greckiej scenie umocniło się bardzo wiele blackmetalowych zespołów z silnie zaakcentowanym ezoterycznym i okultystycznym podejściem do gatunku, zarówno na płytach, jak i podczas koncertów. Co, jako przedstawiciel tradycyjnego i pierwotnego kultywowania gatunku, sądzisz o tej całej okultystycznej, blackmetalowej nawałnicy w Grecji? — Ekhm… już sam wspomniany przez ciebie slogan jest śmiesznym zlepkiem słów. Jedynym innym zespołem z Grecji, którego wspieram i jestem z nim w stałym kontakcie jest Macabre Omen. Co do reszty, znając niektóre osoby z tego, co kiedyś robiły, jawią się teraz zupełnie komicznie i pociesznie. Na pewno nie są czymś, co nazwałbym black metalem. Jedynym materiałem, który przykuł moją uwagę w tym roku był album zespołu Serpent Noir – wspaniała płyta, której greckiej scenie brakowało przez tak wiele lat. Twój pseudonim „Khal Drogo” zaczerpnąłeś od fikcyjnej postaci z książki r. r. Martina „Gra o Tron”. W tym momencie aż ciście się na usta, co sądzisz o se-

rialu hbo autorstwa Davida Benioffa i D. B. Weissa? — I znów nadeszło pytanie-cios (śmiech). A tak na poważnie, gdybym wiedział w 1996 roku, że źródło, z którego wziąłem to imię stanie się tak popularne, to bym się nie zdecydował na nie. A serial na podstawie książki jest tylko amerykańskim show i nie jestem w stanie powiedzieć, czy jestem nim podekscytowany i czy po prostu bardzo go lubię. O wiele bardziej cenię inne seriale, jak „Detektyw” czy „Mr. Robot”. Jak wspomniałeś na początku, jesteś nie tylko motorem napędowym Nocternity, ale również Kyrck Productions, która zdobyła uznanie wznowieniami wielu zagubionych klejnotów z początku lat 90-tych. Mógłbyś zdradzić, co za cuda wygrzebiesz w najbliższym czasie? — Pojawią się ponowne wydania Thorns i Ved Buens Ende na winylach w specjalnych edycjach. I nareszcie nowa pozycja w katalogu, którą sam wykopałem, czyli Taarenes Var z jego dwoma materiałami demo z lat 1996-

1997 – bardzo tajemnicza i „niejasna” kapela z ludźmi z Ulver i Ved Buens Ende w składzie. Kompletnie awangardowy black metal, którego mało kto zna. Nie mogę się już doczekać, kiedy to oficjalnie ogłoszę, bo w takich momentach czuję się jak archeolog, który w 2015 roku jest jeszcze w stanie znaleźć takie zaginione klejnoty. I to by było na tyle. Dzięki za twój czas. Jeżeli chciałbyś jeszcze coś ogłosić światu, to teraz jest ku temu okazja. — Dziękuję ci, Mariusz, za zainteresowanie. Pozdrowienia dla wszystkich moich polskich kontaktów. I, uważajcie! „Harps…” NIE JEST dla wszystkich. C

www.fb.com/nocternityofficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Za okładkę posłużyło zdjęcie zrobione w 2010 roku na wyspie Aegina, gdzie znajdują się ruiny około 300 starożytnych kościołów, bardzo blisko świątyni Aphaia. Czy współcześni Grecy szanują tradycję i dziedzictwo starożytnej Grecji, a może mają totalnie wylane na wiedzę o przodkach i ich idee? — Podejrzewam, że młodzi ludzie zaczynają srać na religię samą w sobie, a kryzys gospodarczy był dla nich dobry i pouczający, ponieważ zrozumieli, że żaden bóg im nie pomoże dopóki sami nie ruszą swojej dupy i zrobią coś dla siebie. Niemniej jednak nie mogę wypowiadać się tutaj w imieniu wszystkich ludzi, a tak poza tym raczej nie obchodzi mnie to, czy inni ludzie żyją tak jak ja i robią to samo, co ja.


Jackowi Greckiemu, duchowi sprawczemu i motorowi napędowemu Lost Soul, wielu zarzuca pychę, bałwochwalstwo czy też megalomaństwo, ale jest jeszcze coś takiego, jak talent, o którym sam zainteresowany nie boi się mówić, a co najważniejsze jest jego świadom. Jak również i tego, że musiał nauczyć się wycierać gówno z twarzy, którym często go obrzucano. Po tym wywiadzie reakcje będą zapewne podobne, mimo że Lost Soul powraca z tarczą dzięki nowemu albumowi „Atlantis: The New Beginning”, choć wielu, w tym i naczelny „7 Gates” twierdziło, że bardzo trudno będzie przebić „Immerse in Infinity”. ↔ Witaj, Jacku. Na wstępie pozwól, że pogratuluję ci nowego, interesującego krążka, który mam nadzieję zyska szeroką rzeszę fanatyków. Właśnie promujecie nowy album „Atlantis: The New Beginning”. Słuchając go, odnoszę wrażenie, że to może być dla Lost Soul nowy początek… wszystkiego. W moim odczuciu album niesie za sobą świeże pomysły, nowe wykonanie i jeszcze lepszą jakość. — Cześć, dziękuję bardzo za dobre słowa. Czy to nowy początek wszystkiego? Trochę tak, a trochę przemyślana kontynuacja. „New Beginning” w nazwie płyty przede wszystkim współgra z warstwą tekstową. Będąc czymś w rodzaju podtytułu, nadaje mocy głównemu tytułowi pod kątem dookreślenia podmiotu lirycznego. O jakość zawsze dbaliśmy, od czasów „Immerse in Infinity” jeszcze mocniej to eksponujemy. Próbuję pogodzić się z faktem, że zwykły, kompletnie nieskomplikowany death metal, jaki – według mnie – gramy, może być dla części odbiorców jednak nieco skomplikowany. Mówię o tym pod kątem produkcji. Gdybyśmy nie przykładali się do jakości zarówno w procesie nagrywania, jak i w ustalania brzmienia, wówczas detale, które przesądzają o tejże jakości, nie byłyby wystarczająco atrakcyjne w odbiorze. I tak staramy się ukryć co się da, żeby to wszystko nie było tak oczywiste, no ale, co zrobić, jak człowiek po prostu potrafi grać. Jakość wychodzi sama z siebie. I nawet starając się zrobić coś brudniejszego, czasami nie da rady. Z drugiej strony można powiedzieć, że my – Lost Soul – nie oszukujemy naszych fanów. Komponujemy najlepiej jak możemy, nagrywamy najlepiej jak możemy, nie oszczędzamy kasy… tylko dlatego, żeby dać Wam jak najlepszą jakość. Chciałbym… życzyłbym sobie, żeby to był nowy początek pod kątem wydawniczym. Żeby nie było więcej problemów z wytwórniami (kasą), żebyśmy nie musieli wykładać ze swoich kieszeni ponad 50 tysięcy złotych na nagrywanie takich płyt, jak „Atlantis…” i żebyśmy mogli regularnie, co dwa lata – a na to nas stać, o tym marzymy, tego chcemy – nagrywać takie albumy, jak „Atlantis…”. Do tej pory było kilka prostych przeszkód. Kasa, wytwórnia, skład. Teraz jest wszystko. Czyli do przodu, bez litości, bez jeńców, bez skrupułów, bez oglądania się na innych. Sam styl ultraszybkiego, technicznego death metalu charakterystycznego dla Lost Soul pozostał niezmienny, jednakże na nowym krążku możemy usłyszeć wiele fragmentów chóralnych śpiewów, rytualnych okrzyków czy deklamacji, jak chociażby w „Ravines Of Rapture” czy tytułowym „Atlantis”. Usłyszymy ponadto symboliczne wykorzystanie instrumentów klawiszowych. Materiał zyskał przez to majestatycznego i wzniosłego charakteru. Czy zamierzałeś osiągnąć taki cel i postawiłeś na zbudowanie odpowiedniej atmosfery utworów? — Niedawno skończyłem 38 lat, czuję się bardzo świeżo i witalnie pod każdym względem. Przeżyłem już jednak trochę… to pozwoliło mi stać się świadomym kompozytorem. Uwielbiam wyzwania, w ten sposób traktuję każdą kolejną płytę. Na każdej z nich – oprócz „Chaostream” – były klawisze. Plamy klawiszowe od lat są nieodłączną częścią naszej muzyki. Zawsze dążę do rozwoju, do tego, żeby dać coś więcej, żeby każdy album był nieco inny. Moim zdaniem o stylu decyduje to, że albumy wychodzą spod tej samej ręki. Ubieranie każdego z nich w inne kolory nadaje nieco tajemniczości, pewnego zaskoczenia. Nigdy nie możesz być pewny, jaki będzie kolejny album Lost Soul. Deklamacje były już na naszych demówkach, na „Superior Ignotus” zdarzyło mi się zaśpiewać czystym głosem, a to był 1994 rok! Myślę, że gdybyśmy mieli możliwości budżetowe, a niestety do tej pory tego brakowało, już dawno bylibyśmy na topie. Podsumowując, rozwijamy pewne schematy, wzorce naszego stylu. W pełni świadomie, z uczuciem i ze smakiem.

66

7g C nr 39 C 03/2015

Początek „Unicornis” jest właściwie zaśpiewany czystymi głosami. Przyznam, że wyszło to zarazem efektownie i intrygująco. Skąd pomysł, żeby tak skontrastować growling? — Jednym z moich ulubionych zespołów jest Emperor. I chyba wszystko jasne. Zawsze chciałem łączyć growl z czystymi wokalami. Brzmi to majestatycznie, podkreśla umiejętności. W niewielkiej dawce robi płytę dużo ciekawszą. Intryga? Moja matka ma na drugie intryga (śmiech). Najbardziej zadziornym punktem, a w zasadzie kontrapunktem dla całego materiału jest superszybki numer „False Testimony”. Uh, porządny kawał krwistego mięcha. — 2.22 – dobry czas trwania utworu. Gdyby nie koncepcja 10 królestw, 10 antyprzykazań, 10 planet i 10 coś tam… zapewne utworów byłoby mniej i byłyby dłuższe, jak na przykład „Hypothelemus”. Ale wyszło, tak jak wyszło i lepiej wyjść nie mogło. Proces twórczy jest czymś niesamowitym dla twórcy i uczestników. Obserwacja, jak zmienia się pierwotny zamysł jak staje się całością… nie do opowiedzenia. Każdy utwór ma swoje miejsce, swoje znaczenie, swój wkład w budowanie czegoś większego. Polecam podchodzenie do nauki Atlantydy w całej jej okazałości. Jeden utwór mniej i wszystko leży. To jest organizm. Poprzednia płyta „Immerse…” postawiła przed zespołem wysoko poprzeczkę – to solidny i na wskroś czarny album. Z dystansu czasu słyszę, że udało wam się pokonać tę „barierę”, sięgnąć dalej… (poza gwiazdy) i przeskoczyć samych siebie. — „Immerse…” to pierwszy album, w którym nie byłem niczym ograniczony. Nie musiałem komponować pod czyjeś możliwości. Mogłem pozwolić sobie na pokazanie większego wachlarzu umiejętności, przede wszystkim kompozytorskich, bo technika to tam… chrzanić… jest pełno lepszych ode mnie. Nie lubię się bawić w solówkowego maniaka. Wolę mrok i piekło. Jednak pewien poziom trzeba zachować. Przypomnij sobie, jakim potencjałem charakteryzowały się pierwsze płyty Sepultury, Morbid Angel, Death, Deicide czy np. Pestilence. Wiesz, takie określenia – o gwiazdach, itp. – są bardzo miłe, ale dla mnie to jest normalne, żeby iść do przodu. Są ludzie, dla których świat kręci się zbyt szybko. Dla mnie kręci się nieco za wolno. Cieszę się bardzo, że jesteśmy doceniani. Że muzyka, którą tworzymy znajduje poklask. Teraz, gdy jesteśmy w zachodniej wytwórni, wspierani przez największych graczy w branży – jeszcze bardziej odczuwalny jest ten odbiór. Pytaniem na pytanie nie powinno się odpowiadać, ale jeśli pozwolisz, dokąd sięgniemy następnym razem? (śmiech) O ile poprzedni album posiada smaczki kosmiczne, to nowa płyta jest tematycznie… no właśnie, jaka w twojej ocenie? Cały krążek jest albumem koncepcyjnym – naświetl sprawę szerzej. — Paleoastronautyka jest tylko jednym ze sposobów. Jednym z tricków literackich, pozwalających ukryć prawdziwe znaczenie. Ktoś powiedział kiedyś chyba coś takiego: „Nie zamierzam tłumaczyć się ze swoich tekstów” – jeśli coś przekręciłem, przepraszam, ale jeśli nie, to chciałbym się z tym zgodzić. Band metalowy to nie tylko muzyka. To klimat pomiędzy ludźmi, chemia, proces tworzenia czegoś. Każdy album Lost Soul był koncepcyjny. „Atlantis…” jest dla mnie w pełni świadomym tworem, jeśli chodzi o warstwę liryczną. Jestem – kurczę, że przeklnę – dumny z tekstów na tej płycie. 10 planet, 10 królestw, 10 antyprzykazań i 10… no właśnie. O czym jest Atlantyda? Ktoś inny odpowiedział kiedyś żartem na pytanie. „O czym piszą zespoły metalowe?” – „jak to, o czym? O miłości!” Można by się nad tym zastanowić. Układanie słów jest wspaniałą zabawą,

próba ukrycia w nich magii, wyzwaniem. Podjąłem je. Nie sposób nie zapytać o pojawiające się okresowo w riffach blackmetalowe zabarwienia? — Takie naleciałości zawsze były. Kilka riffów na „Scream of the Mourning Star”, duża część „Ubermensch”, takie kawałki jak „Angels Cry” czy „Shameful Race” z „Chaostream”, fragmenty na „Immerse…” lubuję się w black metalu. Nie jestem znawcą, ale muzykę bardzo lubię. Od Thunderbolt i Infernal War przez 1349 i Aborym, do Mayhem, który wręcz ubóstwiam, Bathory, Keep of Kalessin, Belphegor, na Dimmu Borgir i Emperor kończąc. Wracając do „Atlantis…” – na płycie usłyszeć można mnóstwo zwinnych i agresywnych riffów, pozornie przypominających chaos. Niezwykle agresywny styl gitar wszędobylsko atakujących uszy niepozbawiony jest jednak niezwykłej wprost melodyjności. Osiągnęliście gustowny kompromis na tym tle. Cudownie słychać to chociażby w tytułowym „Atlantis” i wspomnianym wcześniej „Unicornis”. — Melodyjność powoduje to, że mimo całej intensywności nasza muzyka jest wciąż przystępna, słuchalna. Wiele razy spotkałem się z opinią ludzi nie słuchających na co dzień metalu, że odbiór akurat naszej muzy jest bardzo przyjemny. Może dlatego, że dużo czerpiemy z muzyki poważnej. A może dlatego, że wolę Metallicę od Slayera (śmiech). Nie rozgraniczałbym się na utwory.


Który utwór z nowej płyty traktujesz w sposób szczególny/personalny i dlaczego? — Każdy ma swoją historię, każdy składa się na całość, jeden bez drugiego nie funkcjonuje. Pierwszy raz w historii Lost Soul (oprócz debiutanckiego demo) mamy utwór tytułowy. Skoro tak jest, mogę minimalnie wyżej postawić właśnie ten utwór. Nie tylko z pobudek osobistych, ale również jako kompozytor. Uważam, że to chyba najlepszy utwór, jaki skomponowałem. Na nim wszystko się kończy, ale po nim powstaje nowe życie, a wszystko zaczyna się od „Hypothelemus”. W tekście do tego utworu jest to imię króla, ale wystarczy przestawić dwie literki i obraz staje się jasny, w którym miejscu zaczyna się historia, o której tworzeniu krzyczymy w „Unicornis”. Wszystko jest mocno powiązane. Jacek, niektóre zespoły wprost nienawidzą szufladkowania i daleki tu będę od tej praktyki – jak jednak określiłbyś materiał, jaki wykonaliście na „Atlantis…”? — Też nie przepadam. Najbardziej przerażające jest to słowo ‘technical’. Próbuję to pojąć, staram się, nie zawsze wychodzi. Nie pamiętam nikogo, kto określałby muzykę starego Morbid Angel, Deicide, Sepultury, Death, Pestilence i wielu innych mianem ‘technical’. Rozwinęliśmy styl na bazie naszych wczesnych inspiracji.

Świat idzie do przodu, nie wolno stać w miejscu i odgrzewać kotletów. Stanie w miejscu równa się cofanie się, jak w biznesie. Kiedyś Adam Sierżęga wymyślił świetne określenie – Cruel Death Art – myślę, że brzmi to bardzo dobrze również teraz. Z praktycznego punktu widzenia można powiedzieć tak: death metal w stylu Lost Soul, z elementami black i heavy, nieco inspirowany muzyką poważną i jazzem. Chyba tak bym to określił. W 2013 roku twój zespół obchodził 20-lecie działalności, który przypieczętował dwupłytowym albumem kompilacyjnym „Genesis: xx Years of Chaoz”. Powiedz coś więcej o tym wydawnictwie. Dlaczego część utworów na cd1 i cd2 powtarza się? — Tytuły owszem, powtarzają się, natomiast utwory o tych samych tytułach zamieszczone są w dwóch wersjach. Oryginalnej, z demówek i nowo nagranej, specjalnie na to wydawnictwo. Nie pamiętam, czy Lost Soul powstał w 1990 czy w 1991 roku. Wydaje mi się, że nawet wcześniej. Miałem 12 lat, to był 1989, to był raczej płynny proces. Szkoda, że „Genesis…” ukazał się w 2013. Plan był na 2011. To znacznie opóźniło proces nagrywania „Atlantis…”. Mam nadzieję, że Witching Hour Productions wkrótce wynagrodzi nam te dwa stracone lata, jakimiś miłymi niespodziankami wydawniczymi. Czy właśnie dlatego wydaniem płyty tym razem zajęła się Apostasy Records, a nie jak ostatnio Witching

Hour. Postawiliście na szerszy odbiór i ogólnoświatową dystrybucję? Jaki był powód zmiany dotychczasowej wytwórni? — Tak jak wspomniałem, Witching Hour wpadło w jakieś problemy, nie wiem jakie, to teraz nieważne, jesteśmy w bardzo dobrych kontaktach. Natomiast te problemy spowodowały chęć „wymiksowania się” z układu, nagrania „Genesis…” w celu wypełnienia kontraktu. To wydanie opóźniło się o półtora roku, ponieważ wytwórnia z jakichś powodów nie finansowała miksów. Podobna sytuacja była wówczas z Trauma. Ruszając z robotą nad „Atlantis…”, postanowiliśmy nagrać tę płytę za własne pieniądze i poszukać wydawcy. Z Apostasy byliśmy w kontakcie od początku procesu. Zanim podpisaliśmy kontrakt szukaliśmy wspólnie innych rozwiązań w większych wytwórniach. Finalnie podpisaliśmy umowę z Apostasy z partnerstwem Supreme Chaos Records. Bardzo dziękujemy również Nuclear Blast za wsparcie. To była dla nas najlepsza opcja, również finansowa. Nagrywanie „Atlantis…” pochłonęło olbrzymie pieniądze i nawet duże firmy, jak właśnie nb czy Metal Blade wystąpiły do nas z ponad połowę mniejszym budżetem niż kosztowała nas płyta. To wydaje się zrozumiałe, nie jesteśmy jeszcze na supertopie. Apostasy po prostu na nas postawiła. Wkrótce zaczynamy pracę nad kolejnym albumem. Wiemy, co i jak będzie się toczyło, dopinamy trasy i koncerty, idzie całkiem fajnie.

cruel death art 67

www.fb.com/lost.soul.poland C ¶ autor: Krzysztof Nowak

„Atlantis…” jest jednym, pięknym ciałem. W każdej jego części jest melodia. Inna w pachwinach, inna na karku.


Na jubileuszowej płycie znalazły się również dwa covery – dlaczego wybrałeś akurat tych wykonawców i te utwory? To jakaś prowokacja z tym The Prodigy? — Jeszcze w latach 90-tych część metalowców słuchało The Prodigy, to pewien fenomen. Powiem szczerze, że nigdy nie rozumiałem, dlaczego właśnie The Prodigy, dlaczego metalowcy lubią Depeche Mode, Diamandę Galas, czy niedawno Lanę del Rey. Dlaczego, nie np. u2, Beyonce, a może jakieś flamenco, muzykę z Seattle czy disco. No, ale cóż, zostawmy to. Polubiłem The Prodigy po latach… ten cover to ukłon do chłopaków z pierwszego składu. Podobnie jak cały ten album… podsumowuje jakąś historię. „Atlantis…” został nagrany jako pierwszy pełny album studyjny po zmianach personalnych w zespole. Jak układa się wam współpraca? Wspomnę tylko, że jak pierwszy raz usłyszałem Azrath xi Asmodeusa to koparę zbierałem z podłogi. Bardzo lubię tę grupę. Jak się poznaliście? — Jest super. Z Markiem poznaliśmy się kiedyś na jednym z koncertów. Potem zobaczyłem, jak gra… ale najlepsze okazało się to, jakim jest człowiekiem. Z Jonathnem poznaliśmy się przez fb, tak po prostu. Policzyliśmy kilometry, sprawdziliśmy połączenia i… heja. Z dumą mogę powiedzieć, że mamy skład na miarę pierwszego, oryginalnego. Tak z szacunkiem. A zostawiając poprawność za sobą, sytuacja jest tak fajna, że w ogóle nie myślę o przeszłości. Interesują mnie nadal relacje interpersonalne, tj., czy pozostali muzycy mogą wnosić jakieś swoje pomysły do gry Lost Soul, czy też koncepcja utworów jest wyłącznie twojego autorstwa? Wiem, że twoje pomysły stanowią niejako o wizerunku zespołu. — Mogą wnosić. Powiem to jasno, żeby nie było wątpliwości. Ja komponuję 95% muzyki i zawsze tak było, ja piszę wszystkie teksty począwszy od „Immerse…”. Ja piszę linie basu i linie perkusji. Perkusiści dokładają swoje. Tak było również na „Atlantis…”. Płyta była już prawie gotowa, gdy do zespołu doszli Maro i Jonathan. Jednak Marek dołożył swój jeden utwór „Supernovae”, dołożył kilkanaście riffów i aranżacji. Jonathan przerobił linie perkusji, które skomponowałem, na bardziej „perkusyjne”. Czajnik zawsze jest aktywny w ocenie całości i współuczestniczy w aranżowaniu. Wkrótce zabieramy się za nowy album i na pewno będziemy go pisać bardziej wspólnie. Jest do tego klimat, porozumienie i umiejętności. Jak to wyjdzie? Zobaczymy. Słuchając nowej płyty, odnoszę wrażenie, że mieliście dokładnie sprecyzowane cele i byliście mocno przygotowani. Jak długo powstawał materiał na tę płytę? — Materiał powstawał około dwóch miesięcy. Drugie tyle zajęło każdemu z nas wyćwiczenie tych utworów do nagrań. Cele były jasne, przebić poprzednią płytę (a jednak – dop. K.N.), wyprodukować album na dzisiejsze czasy, przede wszystkim nagrać żywe bębny, żeby nie było gadania, że trigery-srery… Pod względem gitarowym postawiliśmy sobie z Markiem dwa cele. Każdy z nas nagrywa swoje partie w 100% po swojej stronie. Idąc za tym, moja gitara jest po lewej, a Marka po prawej w panoramie. Drugim celem było nie przegiąć z solówkami. Nie w każdym utworze musi być solo, tak też było na „Immerse…”. Solówek jest mniej, są krótsze i przede wszystkim często są traktowane jak tematy gitarowe, a nie jako solówki. Wszyscy wiedzą,

68

7g C nr 39 C 03/2015

co potrafimy, nie musimy już niczego udowadniać. Solo nie musi być skomplikowane, żeby było dobre, ma „siedzieć” w utworze. Oczywiście, kiedy trzeba przywalić, jest przywalone, ale priorytetem było wyważenie w tej kwestii. Wyjątkiem jest bonusowy „Sonidos del Apocalipsis”, który pierwotnie miał być utworem instrumentalnym, ale dostał tekst ze względu na koncepcję liryczną. Tu sobie nieco pofolgowaliśmy. Jednym z moich ulubionych kawałków dedykowanych na rozszerzoną wersję płyty jest właśnie bonusowy „Sonidos del Apocalipsis”. Należy wspomnieć, że album w podstawowej wersji zawierać będzie 10 utworów, natomiast w wersji deluxe o 3 numery więcej w tym wspomniany „Sonidos…”. Sądzę, że warto będzie postarać się o wersję rozszerzoną przedłużającą przyjemność słuchania waszych zatrutych dźwięków o ponad 15 minut… — Jak głęboko wkręciliśmy się w magię na tym albumie, świadczyć może nawet fakt, że album w wersji podstawowej trwa 51 minut i 15 sekund. Bonusy trwają 15 minut i 51 sekund, sumując wychodzi 66 minut i 66 sekund. Jeśli ktoś jest fanem death metalu i lubi Lost Soul polecam zwykłą wersję. Dla wybranych, totalnych maniaków, a wiem, że jest ich mnóstwo, zdecydowanie polecam wersję deluxe. My naprawdę jaramy się tymi dźwiękami, a jeśli ktoś robi to razem z nami, czuje tę muzę, ma ciarki na plecach i – przeżywając „Atlantis…” – czuje się jak pradawny bóg strzelający piorunami – 66 minut i 66 sekund to dla niego za mało. W dobie wzrostu zainteresowania krążkami winylowymi nie mogę nie zagaić o wersję winylową? — Taki album jak „Atlantis…” nie mógłby ukazać się tylko na cd. 26 lutego 2016 nakładem Supreme Chaos Records nasz nowy album ukaże się na winylu. Projekt wygląda bardzo gustownie, nie mogę doczekać się oryginału. Czy podczas nagrywania zdarzyło się coś, co stanowić będzie niezapomniane wydarzenie lub zabawną sytuację? — 13. dzień sesji, około 6 rano, radość Jonathana po ostatnim wbitym blaście, mamy to nagrane na telefonie, kiedyś wrzucimy. Nie do opisania. Materiał powstał pod wodzą braci Wiesławskich – widzę, że jesteś bardzo zadowolony z dotychczasowej współpracy z nimi. Czytałem kiedyś, że nazwałeś ich pracę „magiczną”? — Nie pamiętam, jak ich określiłem. Są pasjonatami, są świetnymi ludźmi, współpraca z nimi to przyjemność. Są zawodowcami i dostają za to wynagrodzenie. Materiał powstawał pod moją wodzą, a oni realizowali moje pomysły, wtrącając kilka swoich uwag. Proszę pamiętać, że robiliśmy w Hertzu tylko wykończeniówkę, czyli mix i mastering, a najbardziej zasłużonymi osobami przy nagrywaniu płyty było dwóch panów realizatorów, czyli Jarek Wysocki i ja. A było roboty? …oj było… od cholery… Co jest dla ciebie najważniejsze w muzyce Lost Soul? Co stanowi kwintesencję lub motor/tryb napędowy twojej grupy? — Tutaj nie ma miejsca na fałszywą skromność. Naprawdę nie rozumiem ludzi, którzy zarzucają mi przechwalanie się. Mam talent i mam za niego przepraszać? Pokajać się? Powiedzieć, że moja muzyka jest

w sumie średnia albo raczej kiepska i w ogóle nie wiem jak to będzie i dodatkowo jeszcze przeprosić dwa razy. Nie. Mam talent, jestem dobrym gitarzystą i kompozytorem. Na całym świecie ludzie to doceniają. Jest kilku, powtarzam – kilku zakompleksionych rodaków, najwyraźniej zbyt zakompleksionych, żeby tego nie hejtować. Wisi mi to od dawna, kiedyś mogłem się przejmować takimi pierdołami. Jakiś czas temu nauczyłem się wycierać gówno z twarzy bez grymasu od smrodu, więcej, zaczęło mi to pachnieć kwitnącymi kwiatkami. Mam szczęśliwą rodzinę, firmę, przyjaciół i to właśnie nakręca mnie do grania. I będę tworzył, choćby na złość dla tych paru osób. I będę się tym chwalił, bo mam czym. Jeśli chciałbym spytać o gitarę – kto jest dla ciebie autorytetem lub inspiracją w grze na tym instrumencie? — Marty Friedman, James Murphy, Chuck Shuldiner, Patrick Mameli, Rune Eriksen, Dave Suzuki, Trey Azagthoth, James Hetfield. Nie masz wrażenia, że nagraliście właśnie najagresywniejszą, najmocniejszą płytę w historii Lost Soul? — Każda kolejna taka jest, my nie zawodzimy. Trzeba w końcu to zrozumieć. Kto jest twórcą waszej nowej okładki? Spełniła twoje oczekiwania? — Wymyśliliśmy ją razem z Piotrkiem Szafrańcem. Staraliśmy się maksymalnie zgrać ją z tekstami, w taki sposób, żeby stanowiła całość. Jestem oldschoolowcem, nie przepadam za awangardowymi okładkami. Gdyby nie spełniała moich oczekiwań, zapewne byłaby inna. „Atlantis…” jest dopracowana na tyle, na ile pozwalały nam pieniądze. Gdybyśmy mieli budżet Behemoth, dawno bylibyśmy na poziomie Dimmu Borgir. Kropka. Reasumując – jeśli przywiązywać wagę do tytułów albumów, które sygnalizują w jakim punkcie jest zespół, to Lost Soul jest… — Sugestia, że to nowy początek może być trafna, ale powtarzam, dla mnie to świadoma kontynuacja. Czepiano się mnie, że zmieniam składy, bo coś tam. No zmieniałem, bo ludzie byli nieodpowiedni. Nie ja. Ja wciąż tu jestem. Czas to zrozumieć. Behemoth nie zmieniał? Zmieniał. Vader nie zmieniał? Zmieniał, a Hate? Decapitated? Wszyscy zmieniali. Teraz są ustabilizowani. Lost Soul też. W takim punkcie jesteśmy. Muzyka płynie własnym torem. Dziękuję za wywiad i poświęcony mi czas. Ostatnie słowa do czytelników „7 Gates”? — Dziękuję za lekturę. Czas spojrzeć na to wszystko normalnie i nazywać po imieniu. Jesteśmy znanym na świecie zespołem. Docenianym. Ludzie nas kupują, chwalą, chcą oglądać. Nie mamy kompleksów, jesteśmy zdeterminowani. Życzyłbym sobie, żeby podobnie doceniono nas w Polsce. Mamy rzeszę fantastycznych fanów. Zasługujemy muzycznie, żeby stawiano nas obok tych największych. My zrobiliśmy swoją robotę i szykujemy powoli następną. Teraz Wy zróbcie Waszą! Do zobaczenia na koncertach! Dzięki Krzysiek. C



Włoski Sadist z zimnych klimatów „Season of Silence”, po pięciu latach studyjnej ciszy, wraz z najnowszym albumem „Hyaena” przeprowadził się w cieplejsze rejony, wracając również w etniczność i plemienność „Tribe” oraz „Sadist”. A wszystko przez afrykańskiego drapieżnika, który niesłusznie spłycany jest tylko i wyłącznie do „złodzieja” żywiącego się padliną. W ramach technicznego death metalu hienę, niczym diabeł z ludowych podań, postanowił dosiąść wokalista Trevor Nadir. I pamiętajcie, że śmiech hieny, to śmiech samego diabła. ↔ Cześć Trevor, polski „7 Gates” się kłania. Jak tam samopoczucie zaraz po wydaniu „Hyaena”? Jeżeli się nie mylę, to jak na razie wasz najnowszy album zbiera tylko i wyłącznie bardzo dobre recenzje. — Witam całą ekipę „7 Gates”. Jesteśmy zadowoleni z tego, co się dzieje! Do tej pory „Hyaena” zbiera tylko pozytywne recenzje, ale przed nią jeszcze długa droga… Nad tworzeniem tego albumu spędziliśmy wiele czasu i chcemy promować naszą muzykę w jak najlepszy sposób, zarówno wśród dziennikarzy, muzycznych ekspertów, jak również na koncertach. Niedługo zaczniemy grać na żywo i naprawdę mam nadzieję jak najszybciej wrócić do twojego kraju. A dlaczego tworzenie najnowszego albumu zajęło wam tak wiele czasu? — Sadist nie jest zespołem, który nagrywa płytę raz do roku. To prawda, że nie jesteśmy szybcy, ale prawdą jest również, że promocja „Season in Silence”, szczególnie koncertowa, trwała więcej niż trzy lata, więc tylko na moment, pod koniec 2013 roku, znaleźliśmy czas dla siebie. Dlatego też, dopiero na początku 2014 roku zdecydowaliśmy się rozpocząć prace nad pisaniem nowego materiału, a pod koniec tego samego roku rozpoczęliśmy nagrania w Nadir Music Studios pod mądrym kierownictwem Tommy’ego Talamanci, który, jak sam zapewne dobrze wiesz, poza byciem gitarzystą i klawiszowcem w zespole, jest również producentem muzycznym. Nagrania trwały od grudnia 2014 do maja 2015 roku – to była długa i ciężka praca, trochę się ciągnęła, ale teraz jesteśmy szczęśliwi i zadowoleni. Czy po „Season…”, która została bardzo dobrze doceniona przez fanów Sadist, czuliście dużą presją w związku z „Hyaena”? — Chciałbym powiedzieć, że nie. „Season…” miała być po prostu trampoliną, by następnym razem zrobić wszystko lepiej i wierzymy, że „Hyaena” jest naszym najdojrzalszym albumem. Każdy album Sadist ma inne brzmienie. Jesteśmy zespołem, który pozostaje wierny doświadczeniom, dlatego też nasze płyty różnią się od siebie, brzmiąc odmiennie. „Season…” jest zimniejsza, zarówno pod względem tekstów, jak i muzycznym. Z kolei na „Hyaena” ponawiamy etniczne i plemienne instrumenty, bliskie śródziemnomorskiej tradycji. Trudno jest tu cokolwiek porównywać z poprzednim materiałem… Chociaż, jak już wcześniej wspomniałem, jesteśmy pewni, że jest to, jak do tej pory, najlepszy rozdział w historii zespołu. I dlatego też „Hyaena” jest bardzo złożonym i zróżnicowanym albumem, wypełnionym nie tylko tradycyjnym death metalem, ale i progresywnymi wzorcami wymieszanymi z etnicznymi i plemiennymi brzmieniami. Wystarczy wspomnieć takie utwory, jak: „The Lonely Mountain”, „Genital Mask” czy też „Eternal Enemies”, które przywołują atmosferę Bliskiego Wschodu. Czy dużo podróżowałeś, żeby osobiście wchłonąć te bliskowschodnie i śródziemnomorskie wpływy muzyczne? — „Hyaena” na pewno jest albumem Sadist, zawierającym naszą deathmetalową macierz, ale jednocześnie naszym zamiarem był powrót do plemiennych i etnicznych brzmień, użytych już przez nas na takich albumach, jak „Tribe” czy „Sadist”. Na „Hyaena” chcieliśmy dostać się na samo dno, sięgnąć korzeni tych dźwięków, dlatego też poprosiliśmy o pomoc Jeana N’Dyaie, wspaniałego muzyka i utalentowanego perkusistę z Afryki. Po prostu chcieliśmy uchwycić afrykańską kulturę i wprowadzić ją do albumu, ująć jej dźwięki, zwyczaje. Potrzebowaliśmy tego wszystkiego. Tommy już wcześniej grał na wielu instrumentach związanych z tradycją Afryki, jak oud czy santur. Na potrzeby „Hyaena” zrobiliśmy dokładne rozeznanie odnośnie tradycyjnych brzmień, dlatego też jest deathmetalowa, brutalna, plemienna, etniczna, śródziemnomorska… jest to cholernie dobry album Sadist! Sięgnęliście afrykańskich korzeni, ale i również swoich początków, bo mimo wszystko, jednak najwięcej tutaj odniesień do „Tribe”.

70

7g C nr 39 C 03/2015

— Tak jak przed chwilą powiedziałem, plemienne i etniczne brzmienia były silne nie tylko na „Tribe”, ale również i na „Sadist”. Jednak tym razem możemy powiedzieć, że o wiele bardziej się w to zaangażowaliśmy, głębiej w to weszliśmy, wręcz przestudiowaliśmy te dźwięki. Chcieliśmy jak najlepiej przygotować się do nagrań najlepszego albumu, chcieliśmy dobrze poznać jego tematykę. Po prostu poprzez naszą muzykę chcieliśmy uhonorować wspaniałego mięsożercę, jakim jest hiena. I powiem ci, że to całkiem intrygująca koncepcja, by główną tematykę osadzić wokół jednego z najbardziej fascynujących drapieżników Afryki. Ale chyba nie tylko o czysto zwierzęce atrybuty wam chodziło, bowiem w wielu legendach sam diabeł dosiadał hien, a ich śmiech to śmiech diabła. Wierzysz w te wszystkie folklorystyczne, mitologiczne i literackie przesądy o wampirycznej, wilkołaczej i magicznej naturze hieny? Podobnież w Tanzanii nadal wierzą, że czarownice używają hien jako wierzchowców? — Przez wiele lat byłem tym zafascynowany, czułem jakieś szczególne zainteresowanie tym mięsożercą i drapieżnikiem. Ludzie zazwyczaj szanują lwy, gepardy czy też inne zwierzęta, podczas gdy hieny są błędnie uważane za padlinożerców i zwierzęcych złodziei. A to jest tylko głupi przesąd. Mówimy tutaj o doświadczonym myśliwym, który jest w stanie walczyć nawet z o wiele większymi zwierzętami, jak z lwami, które są historycznymi wrogami hien, a wszystko dzięki silnemu duchowi zespołu i stada, który jest naprawdę imponujący. Tak jak wspomniałeś, wiele legend mówi, że hieny były dosiadane przez wiedźmy, jak i przez samego diabła. Jedno jest pewne – ich krwawy śmiech w nocy mrozi krew w żyłach. Że tak ujmę to przewrotnie, cały album „Season…” bazował na mroźnej zimie i nastrojach związanych z tą porą roku. Teraz zabieracie nas do Afryki. Skąd taka nagła zmiana klimatu, i czy należy spodziewać się w wykonaniu Sadist „czterech pór roku” (śmiech)? — (śmiech) To tylko zbieg okoliczności… Fakt, że hieny żyją w Afryce jest w kwestii naszego albumu zupełnie przypadkowy. Naszym zamiarem było stworzenie konceptu wokół właśnie tego drapieżnika, a nie Afryki. Nie możemy popełniać błędu, że jest to płyta o Afryce. Jest to płyta opowiadająca o technikach łowieckich, życiu stada, znaczeniu samicy i wszystkich zwyczajach tego fascynującego drapieżnika. Uwielbiam szaleństwo tego zwierzęcia. Chciałem przenieść w muzykę próbę eseistycznego ujęcia historii tego brutalnego mięsożercy, którym zbyt często pogardzano, a tak naprawdę jest bardzo mądrym, silnym i wytrzymałym drapieżnikiem. Niech żyje hiena! Czy nagrywając nowy album również działaliście jak stado? Czy w odniesieniu do omawiania kierunku muzycznego, jest jakiś przywódca stada, który dzierży w dłoni większość materiału Sadist, a może każdy dodaje coś od siebie? — Albumy Sadist to praca zespołowa. Każdy z nas wykonuje swoje zadania w miarę swoich możliwości. Tommy, Andy i Alessio jako muzycy są wyjątkowi, bardzo dobrze przygotowani do tego, co robią, więc jakbym miał wziąć się za ich działkę, to bym nie przetrwał. Nie trzeba dodawać, że zasadniczym znaczeniem jest posiadanie wspaniałego ducha zespołu, a przede wszystkim zaufania i szacunku. To jest to, co jest najważniejsze. Andy przeżywa akurat moment szczególnej inspiracji, więc kilka elementów „Hyaena” pochodzi od jego początkowych pomysłów. Muzyka idzie w parze z tekstami, dlatego też, kiedy Andy, Tommy i Alessio byli zajęci komponowaniem, ja, z dala od zgiełku i chaosu miasta, zająłem się warstwą liryczną. Każdy z nas zdaje sobie sprawę z tego, co przynosi do zespołu – odpowiednie brzmienie. Szczególnym słowem w odpowiednim miejscu jest praca zespołowa, wspólny wysiłek. A propos odpowiedniego brzmienia „Hyaena”, dlaczego zdecydowaliście się na dwie odmienne „dźwiękowe” wersje tego albumu? Inne dla cd, inne dla

winylowej wersji. — W rzeczywistości, album wyszedł w trzech wersjach: jewel case, digipack i winyl. To prawda, że „Hyaena” w wersji winylowej ma inne brzmienie, prawdopodobnie cieplejsze lub przynajmniej takie, jak już kilka osób określiło – bardziej nostalgiczne, jak ja. Jestem szczęśliwy, widząc powrót winylu. Wychowywałem się w latach 80-tych, w których miesiącami oczekiwało się na wyjście nowego albumu. Być może powrót winylu będzie równoznaczny z jakąś lekką poprawą. Dorastałeś pod koniec lat 70-tych i początku 80-tych, dlatego wszystko, co progresywne w muzyce, dla ciebie pochodzi z lat 70-tych. Wystarczy wspomnieć chociażby Rush, Yes, Emerson, Lake and Palmer, King Crimson. Właśnie te zespoły w tamtym czasie zaprzątały twoje uszy, mając niebagatelny wpływ na Sadist. Jak myślisz, kiedy progresywna muzyka nabrała tempa w takim gatunku, jak metal? — Jestem przekonany, że nasze główne wpływy pochodzą od progresywnych zespołów lat 70-tych z naszego kraju. Wiele lat temu było tutaj wiele wspaniałych zespołów, jak Goblin, pfm, Banco czy też Area. Wszyscy byliśmy pod wielkim wrażeniem muzyki tych zespołów, one brzmiały całkowicie inaczej od wszystkich innych kapel, które były dookoła. Lata 70-te, a nawet 80-te przyniosły i odkryły tak wiele dobrych zespołów, i wiele dzisiejszej muzyki jest pochodną tych niesamowitych lat. Wydaje się, że progresywna muzyka wraca w wielkim stylu, chociaż tęsknię za oryginalnością. W końcu wszystko przypomina coś, co już słyszałem; brzmienie jest inne, ale intencje pozostały te same. Wydaje się, że jesteś bardzo ambitny i oddany muzyce, którą tworzysz, co jest zawsze dobrą sprawą. Co tak naprawdę sprawiło, że postanowiłeś łączyć techniczny death metal z progresywną muzyką? — „Hyaena” jest bardzo skomplikowana, jest materiałem, który potrzebował czasu oraz maksymalnej koncentracji. Przez jakiś czas zamknęliśmy się w Nadir Studios, wsadziliśmy w ten album cząstkę samych siebie, dlatego mocno wierzymy w jego potencjał. Sadist nie jest zespołem jednego roku. Naszym celem jest próbować robić rzeczy, najlepiej jak tylko można na nasze siły, zapewniając muzykę ludziom, którzy za nami podążają, dlatego też bardzo trudno masowo produkować nagrania, tak jak dobry chleb. A nam udaje się tworzyć chleb naszego wyboru, wypieku. Granie death metalu jest naszym życiem, i to jest to, co zdecydowaliśmy się robić wiele lat temu, bez jakiegoś wielkiego powodu, po prostu nie umieliśmy się trzymać z dala od tego. Sadist jest zespołem, który lubi eksperymentować od samego początku. Jesteśmy zarówno zespołem, jak i przyjaciółmi. I tak jak Cynic, Atheist czy Pestilence dodaliśmy coś od siebie do tego gatunku. Parę lat temu mówiłeś, że ludzie zapamiętują Sadist przez to, że na koncertach „mają tego włoskiego głupka, który gra zarówno na gitarze, jak i klawiszach” (śmiech). Czy braliście kiedykolwiek pod uwagę, żeby na żywo skorzystać z muzyków sesyjnych, odciążyć się nieco na scenie? — (śmiech) Tommy jest wspaniałym muzykiem i ma wielki talent do grania w grupie, co czyni nas wyjątkowymi i wyszczególnia. Nie przypominam sobie innych zespołów, które tak robią. To jest naszym znakiem rozpoznawczym, i szczerze mówiąc nigdy nie rozpatrywaliśmy, żeby skorzystać z innego muzyka na scenie. Również, dlatego że Tommy jest w stanie robić obie te rzeczy, i powiedziałbym nawet, że robi to bardzo dobrze, więc nie potrzebujemy do tego nikogo innego. Sadist jest właśnie tymi ludźmi, a oni będą z nimi szli do przodu. Idziecie do przodu, a my, w tym miejscu, cofnijmy się nieco. Jaki był najważniejszy moment w historii Sadist? — Mamy nadzieję, że ten najlepszy moment jest jeszcze przed nami. Jednak, jak do tej pory, jest nim wielka satysfakcja, mimo że największą jest to, że spełnia się ona w muzyce, którą tworzę. To jest sen, z którego nigdy nie chcesz się obudzić.


Nie ma chyba zespołu, który przynajmniej raz w życiu nie nagrał złego albumu. W waszym przypadku takowym jest „Lego”, który uznajecie za pomyłkę… — Być może popełniliśmy kilka błędów, zarówno w brzmieniu, jak i realizacji, wspominając chociażby czas trwania albumu. Jestem pewien, że wszystko byłoby inaczej, gdybyśmy wybrali 9-10 najlepszych utworów, a nie 15. W historii każdego zespołu bywa, że są mniej szczęśliwe chwile, ale prócz nich zawsze jest o wiele więcej lepszych momentów. Błędy są potrzebne, żeby następnym razem było lepiej. Nawet takie błędy, które prowadzą do rozpadu zespołu? Na „Lego” nie mieliście jasnego pojęcia, w którym kierunku podążyć, a po „Lego” już w ogóle nie wiedzieliście, co z tym fantem zrobić. — Nie sądzę, aby motywację do rozpadu zespołu przypisać tylko i wyłącznie negatywnym reakcjom na płytę. Za pewnymi decyzjami stoją ukryte motywy,

o wiele bardziej konkretne, przynajmniej w naszym przypadku. Oczywiście, „Lego” nie jest tak dobre, że od razu może zachęcać do sięgnięcia po nie, jednak to było wiele lat temu. Faktem jest, że z tym albumem nie przeżyliśmy dobrych chwil, ponieważ towarzyszyło jemu dużo niepewności, mało determinacji i ryzyko pójścia na kompromis nawet między nami, w relacjach międzyludzkich. Zawsze było i nadal jest między nami wspaniałe uczucie, wszyscy w imieniu zespołu podchodzimy do tego z ogromnym szacunkiem, a jedynym sposobem, aby to dalej ciągnąć, było zatrzymanie się na chwilę i zdecydowanie, co chcesz zrobić, żeby to stało się wielkie. To było jak długa przerwa między mężem i żoną, kiedy wracają razem do siebie, a ich ślub okazuje się jeszcze bardziej skonsolidowany niż wcześniej. W przypadku „Lego” długo to trwało i dopiero po kilku latach zdaliśmy sobie sprawę z kilku błędów, które popełniliśmy, mimo że nikt z nas nie potępia decydujących wyborów z przeszłości. Dlatego zawsze słusznym i właściwym działaniem oraz niezwykle ważnym jest rozważenie każdego kroku w karierze zespołu. Zaprojektowanie i realizacja albumu z całą jego zawartością oraz wszystkimi szczegółami jest czymś niezwykłym, ale i zarazem trudnym, dlatego też nie można zapominać i lekceważyć tych wielu ofiar i poświęceń ukrytych za tym wszystkim. Za to wcześniej na „Crust”, na którym nieco odeszliście od technicznego grania i bazowania na melodiach dwóch pierwszych albumów, również zaryzykowaliście z czymś innym, ale wyszliście z tego obronną ręką. — Każdy album Sadist jest inny. Jednak nie uważamy, abyśmy na „Crust” stracili na melodyce, ale rzeczywiście na melodii, których obecność zawsze wynika z dźwięków generowanych przez klawisze. Oczywiście, w pewnym sensie „Crust” jest bardzo gwałtowną płytą, zwłaszcza w tekstach. Zawsze powtarzamy, że wraz z tym albumem odkryliśmy ciemniejszą stronę nas samych. Wszyscy bardzo kochamy ten album i reakcje na niego były podobne. „Above the Light” jest oryginalnością, „Tribe” elegancją, „Crust” przemocą, „Lego” szaleństwem, „Sadist” kompletnością, „Season in Silence” chłodem, a „Hyaena” dojrzałością.

Mimo że „Crust” jest brutalnością i przemocą w waszej historii, to jednak na japońskiej wersji znalazły się takie „lighty”, jak covery „Take On Me” (A-Ha) i „Relax” (Frankie Goes To Hollywood). Macie jeszcze w zanadrzu podobne rarytasy? — Nie, te dwa covery były tylko eksperymentami. Naszym zamiarem było zrozumieć, czy jesteśmy w stanie zagrać coś, co wykracza poza metal, ale z konieczną transformacją w death metal. Możemy powiedzieć, że mieliśmy przy tym mnóstwo zabawy; to wszystko. Skoro „Hyaena” jest dojrzałością, to jak klaruje się przyszłość Sadist? — Co do promocji, od czasu zorganizowanych działań naszej wytwórni Scarlet Records chcemy włożyć w nią również wielki wysiłek zespołu, ponieważ ludzie są profesjonalni i przygotowani. Czuć wielki wzajemny szacunek. Ale dobra promocja obejmuje również występy na żywo, i pod tym kątem rozpoczęliśmy próby, a że nie są to kanoniczne utwory i na pewno nie jest łatwo odegrać je na scenie, więc potrzebujemy porządnie się przygotować. Wraz z naszą agencją koncertową (Live Nation) pracujemy w sprawie następnych kroków, i otrzymaliśmy już wiele propozycji, nawet na kilka tras koncertowych po Europie. Spodziewamy pojawić się na deskach koncertowych jak najszybciej się da, zwłaszcza, że jesteśmy zachwyceni ideą grania na żywo nowych utworów. Chcemy zrobić wszystko, co w naszej mocy, w każdym przypadku, zapewniając publiczności spektakularny występ i poprowadzić nazwę Sadist najwyżej jak się da, a potem, kto wie… Wznowić pierwszy album i zacząć myśleć o nowym. Powiedziałeś wcześniej, że muzyka to głos pokolenia, i powiem ci szczerze, że gdy słucham włoskich przedstawicieli technicznego i brutalnego death metalu, to w większości przypadków wszystko niby pasuje, jednak brak w tym wszystkim serca i ducha. Może poleciłbyś coś godnego z twojego podwórka? — To dziwne, bo w naszym kraju jest wiele wspaniałych zespołów, zarówno tych ekstremalnych, jak i tych „lżejszych”. Fanom brutalnego death metalu poleciłbym Hour of Penance i Fleshgod Apocalypse, a w nieco łagodniejszej formie godne do zapamiętania są Destrage i Onelegman, jak również nasi przyjaciele z Will’O’Wisp, którzy zebrali wielkie uznanie za sprawą nowego albumu „Inusto”. Włoska scena zawsze krystalizowała się powoli, potrzebując dużo cierpliwości, a przede wszystkim determinacji i chęci. To wszystko. Dzięki za poświęcony czas. Jeżeli chcesz coś dodać, czuj się swobodnie. — Podziękowania dla całej załogi „7 Gates”. To była przyjemność. Pozdrowienie dla wszystkich czytelników, do zobaczenie wkrótce w Polsce. Bądźcie brutalni. C

71

www.sadist.it C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

A jak wspominasz początek 1994 roku? Byliście wtedy kilka miesięcy po wspaniałym „Above the Light” i wspieraliście Carcass podczas ich włoskiej trasy promującej „Heartwork”, jak i Samael we Francji. Podejrzewam, że był to dla was szalony okres? — „Above the Light” był przełomowym albumem, byliśmy pierwszym zespołem w Europie, który „wstawił” klawisze w taki gatunek, jak death metal. Wtedy było to naprawdę dziwne, więc Sadist natychmiast dał się poznać dzięki własnemu brzmieniu i silnej tożsamości. Być może właśnie z tego powodu promocja tego albumu od razu odbyła się w trasie z Carcass i Samael. To były naprawdę szalone czasy, kiedy metalowa scena cieszyła się wielkimi tłumami na koncertach. Powiedziałbym, że teraz wszystko jest trudniejsze i z tego też powodu musimy robić wszystko co najlepsze w ramach naszych możliwości. Cały czas mam nadzieję na powrót przeżywania podobnych uczuć i emocji, co wiele lat temu. Choć muszę przyznać, że to, co mówię jest głosem rozpaczy, bo w końcu fakt jest taki, że muzyka jest głosem pokolenia.


72

7g C nr 39 C 03/2015


większe pokazanie umiejętności muzycznych. — Wielu ludzi po prostu nie mogło znieść superczystego brzmienia „…Sethu”, i cała ta niesamowita muzykalność została przez nich gdzieś utracona. To była dla nas lekcja pokazowa, która udowodniła, że nieważne, jak unikalną, interesującą lub pełną niesamowitych zagrań tworzysz muzykę – jeżeli ludziom nie podoba się jej brzmienie, w którym nie są w stanie docenić i wychwycić wszystkich jej walorów. Nad „…Sethu” pracowaliśmy naprawdę ciężko. I oto, macie mnie, ponieważ wiele razy byłem pytany w pewnym sensie o to, czy jest w ogóle sens zarzymać się w studiu, wsadzać w to tak wiele lub zbyt wiele pracy, czy jest to w ogóle warte zachodu, skoro ludzie nie będą tego w ogóle słuchać albo dbać o to, co jest tak naprawdę zagrane i nagrane na płycie.

Cześć Karl! Pozdrowienia z niesamowicie upalnej Polski. Co tam słychać w Greenville? — Wszystko w porządku, dziękuję (śmiech).

Dlatego też powiedziałeś nawet, że nie masz ochoty nagrywać kiedykolwiek albumu zbliżonego do „At the Gates…”. Aż tak bardzo wziąłeś do siebie opinie innych o tym materiale, aż tak bardzo go nie lubisz? To, jakby wyprzeć się własnego dziecka. — Tak, jak już powiedziałem, „…Sethu” jest wręcz naszpikowane chęcią pokazania niesamowitych umiejętności muzycznych. Jest pełne bardzo trudnej i wymagającej gry. Ale, jeśli ludzie tego nie łapią, jeśli nie doceniają, to tak naprawdę, gdzie leży problem? Zasadniczym pytaniem jest to, czy gramy muzykę dla siebie, czy też robimy ją dla fanów. Na „…Sethu” chciałem usłyszeć każdą nutę, każdy akord, które zagrałem, dlatego też jest tak klinicznie czysta. Jednak w rzeczywistości, większość fanów nie wie lub po prostu ma to gdzieś, czy grasz na molowej siódemce z bemolową piątką przy arpeggio czy też molowej siódemce wraz z piątką z krzyżykiem. To, co ich obchodzi, a siłą rzeczy również i mnie – czy utwór jest ciężki? Czy wystarczająco kopie w tyłek? I to jest zasadnicza prawda. Istotą muzyki jest to, by sprawiała zadowolenie. To jest to, co się liczy. Dlatego też na „…Unearthed” postanowiliśmy się skupić na tym i uchwycić to, co robimy w Nile, czyli na tworzeniu niezapomnianych utworów, których nasi fani będą słuchać z zadowoleniem. To takie proste.

A masz jakieś sprawdzone sposoby, żeby przetrwać taki upał? — Nic nie przebije klimatyzacji i zimnego piwa w szklanej butelce. Porozmawiajmy wreszcie o nowym albumie, ale na początek mam dla ciebie podchwytliwe pytanie. Cóż takiego nie powinno być odkryte? — Telefon komórkowy. Myślę, że gdyby mieli wykopać telefon komórkowy, który miałby 5000 lat, niewątpliwie dowiedzielibyśmy się, dlaczego starsze cywilizacje pochyliły się ku upadkowi. Rzuciłoby to światło na to, co doprowadziło tak dawno temu do upadku ludzkości. To wszystko jest tak niewytłumaczalne i zaginione w zapomnianych annałach prehistorii. Może wtedy współcześni ludzie zrozumieliby, jak głupia jest rasa ludzka z powodu smartfonów. Chociaż sam to mówię, wątpię w to. Ludzie zapewne czytaliby o tym na Facebooku i po prostu myśleli, że to wszystko jest internetowym fakem z photoshopa. Jeżeli jesteśmy już przy wykopaliskach, to w marcu 2015 roku w Luksorze amerykańscy archeolodzy wydobyli oszałamiające, egipskie grobowce, bogate w zawikłane i kolorowe malowidła, niewidziane od tysięcy lat. Sięgające nawet 18. dynastii egipskiego nowego królestwa. Z kolei miesiąc później, izraelscy archeolodzy odnaleźli w jaskini artefakty, liczące 3400 lat. Starasz się śledzić wszystkie nowiny odnośnie archeologicznych odkryć ze starożytnych kultur? — Niemożliwym jest, by śledzić wszystkie te wiadomości, ale ostatnio dzieje się o wiele więcej ciekawszych wydarzeń. A tak poza tym jest o wiele więcej rzeczy, o których ewentualnie mam nadzieję kiedyś napisać jakieś utwory, opowiadające o tym wszystkim. Może nawet w ramach całego albumu (śmiech). Odnośnie ostatnich ciekawszych wydarzeń, masz na myśli sytuację na Bliskim Wschodzie związaną z ortodoksyjnymi muzułmanami oraz Państwem Islamskim/ isis? — Cóż, to jest bardzo poważne pytanie, w którym roi się od potencjału politycznego. Nie pochwalam wielu rzeczy, które dzieją się obecnie w tamtych rejonach, ale staram się trzymać od tego wszystkiego najdalej, jak się tylko da. Ja tworzę muzykę, i to jest dla mnie wystarczające (śmiech). Chyba jednak aż tak daleko od tego nie jesteś. Przecież na potrzeby teledysku do numeru „Call of Destru-ction” użyliście zdjęć z niszczenia przez isis staro-żytnych świątyń oraz artefaktów i posągów w Syrii oraz Iraku. Zresztą, o ile dobrze pamiętam, inspiracją do tego utworu były doniesienia prasowe z 2012 roku, kiedy radykalni duchowni domagali się unicestwienia piramid egipskich. Dlaczego Europa i usa nie są w stanie lub nie chcą powstrzymać tego radykalnego islamskiego szaleństwa? — Nie sądzę, by nasz rząd w ogóle tego chciał. Dlaczego mieliby to zrobić, co by z tego mieli dla siebie? Radykalny islamski terroryzm daje naszemu rządowi wolną rękę, możliwość twardych rządów, by znieść wszystkie nasze wolności obywatelskie. Dzięki temu konfliktowi rząd usa dostaje licencję na niespotykaną skalę wydatków związanych z przemysłem wojskowym, a wszystko na koszt podatników. To może chociaż klątwa Faraona pomoże (śmiech)? Wiesz, pozagrobowa zemsta starożytnych bogów. Wierzysz w ogóle w te wszystkie klątwy i tajemnicze śmierci związane z archeologami, którzy odkopali

egipskie grobowce i świątynie? — Tak, oczywiście, że wierzę. Ci wszyscy ludzie obecnie już nie żyją. Jak wiele jeszcze dowodów potrzebujemy, żeby w to wszystko uwierzyć? A co sądzisz o Erichu von Dänikenie? Orędowniku „starożytnych astronautów”, którzy mieli odwiedzić Ziemię w celu wpływu i budowy starożytnych kultur. Według niego egipskie piramidy, Stonehenge czy też monolityczne posągi Moai z Wysp Wielkanocnych to dzieło nie tylko ludzkich rąk, zwłaszcza pod kątem technologicznym. — Cóż, wiele razy czytałem jego prace, i… są całkiem zabawne oraz popularno-naukowe, ale też inspirujące. Wróćmy do nowego albumu. Pod kątem oprawy graficznej, po chwilowej przerwie znów skorzystaliście z usług Michała „Xaay’a” Loranca… — Po prostu go lubimy. Jest niesamowity, a w dodatku mamy sporo zabawy, gdy pracujemy z nim. Czy sugerowaliście Michałowi, czego oczekujecie? Jeżeli się nie mylę, wytrawne oko może wychwycić hieroglify z „Księgi Umarłych” czy też glify Siedmiu Wysp Amentet, przedstawiające i opisujące starożytny podziemny świat starszego królestwa bogów-władców, którego koniec nastąpił 9850 lat p.n.e. Być może dotyczy to również Atlantydy… — Widzę, że wykonałeś mrówczą robotę i dobrze rozszyfrowałeś te wszystkie symboliczne zawiłości. Co do Michała, to nie sugerowaliśmy konceptu, jaki miałby przyświecać temu obrazowi. Wysłałem mu teksty do wszystkich utworów wraz z kilkoma akapitami wyjaśnienia, czego dokładnie dotyczy dany utwór. Pozostawiając go z taką wiedzą, powiedzieliśmy, że ma wolną rękę i niech robi, co mu się żywnie podoba. No i naprawdę lubimy to, czego dokonał. Wykonał fantastyczną robotę. W tej całej zawiłości dostrzegam również skrzydlatego skarabeusza, w samej jej centrum. W starożytnym Egipcie miał on dawać ochronę. Protekcję, przed czym? — Skarabeusz chronił przed gniciem i rozkładaniem się w procesie śmierci. Dlatego też jest symbolem odrodzenia. Starożytny Egipt ma niepodważalny wpływ na Nile, ale na poprzednich albumach zdarzało się wam korzystać z asyryjskich i mezopotamskich motywów oraz opowieści. Jak jest tym razem? Czy „What Should not be Unearthed” jest tylko „egipskim” albumem? — Utwór „Evil to Cast Out Evil” jest sumerysjkomezopotamski. Każdy, kto kocha Pazuzu wie to doskonale (śmiech). Przyznam się, że jeszcze nie słyszałem „What Should…”, ale sam zapowiadałeś, że będzie to album zbliżony do charakterystyki „Annihilation Of The Wicked”, bardziej uproszczony i usprawniony, by osiągnąć maksimum destrukcyjnego uderzenia… — Cóż, na tym albumie jest o wiele więcej odniesień do ogromnych rodzajów ciężkiego brzmienia, wiele mocnych akordów wielkości piramid oraz grubaśnych riffów. Podczas gdy na „AOTW” przez cały utwór często powtarzaliśmy zwielokrotnione riffy, „WSNBU” jest o wiele bardziej okrojona, dlatego też kawałki na niej są krótsze, z mniejszą ilością riffów, wyciągniętych z brutalnej natarczywości. Najnowszy album jest bardziej efektywny, skoncentrowany na porządnych ciosach oraz na samych utworach. Podobnież „What Should…” jest skrajnym przeciwieństwem chirurgicznej czystości „At The Gates Of Sethu”, która była totalnie zorientowana na jak naj-

„What Should…” ponownie rejestrowaliście w waszym studiu nagraniowym. Podejrzewam, że to daje spory komfort pracy, zwłaszcza, że nagrywanie wczesnych albumów Nile kiedyś było dla ciebie stresującą sytuacją i trudnym doświadczeniem. Może kryją się za tym jakieś „pikantne” sekrety nagrywania poprzednich płyt? — Nie uznaję tych pierwszych albumów, by miały cokolwiek wspólnego z pikantnością. Tworzenie „Those Whom the Gods Detest” oraz „…Sethu” było bardzo wyczerpujące. Towarzyszyły im bolesne doświadczenia, których nigdy nie chciałbym powtórzyć, kiedykolwiek. Przy powstawaniu najnowszego albumu, tak naprawdę mieliśmy sporo zabawy. To był najbardziej zabawny okres, jaki kiedykolwiek mieliśmy podczas nagrywania jakiejkolwiek płyty. I jestem w stanie usłyszeć tę atmosferę w numerach „…Unearthed”. Słyszałem, że twój syn ma prawie tyle samo lat, co Nile, i przez większość jego życia ty byłeś zaginionym ojcem w akcji, tułającym się po świecie w ramach tras koncertowych. To musi być bardzo bolesne, że przegapiłeś wiele ważnych momentów w jego życiu? Z drugiej strony, wiele ważnych momentów przeżyłeś dzięki Nile. Coś za coś? — Cóż, tak to prawda. Jest to jeden z tych przykładów, gdy ludzie mówią – musisz być gotowy do poświęceń w twoim życiu, jeżeli chcesz zaangażować się w karierę muzyczną. Jeżeli nie jesteś gotów zapłacić ceny popytu na metalowych bogów, to nie możesz mieć interesu w tym, by skarżyć się i marudzić na to, dlaczego nikt na Facebooku nie daje ci wystarczającej ilości „lajków”. Brzmi to surowo, ale taka jest prawda. Aby uzyskać cokolwiek, w dowolnym aspekcie, dziedzinie swojego życia, zawsze jest za to cena do zapłacenia. Albo jesteś gotów ją zapłacić, albo nie. Oczywiście, że chciałbym i wolałbym zostać w domu ze swoim synem, zamiast włóczyć się po świecie z koncertami. Ba, oczywiście, że to boli. A znalazłeś już czas, byśmy mogli spodziewać się następcy „Saurian Exorcism”? — (śmiech) Mam nadzieję, że wkrótce. Przez ostatnich kilka lat byłem bardzo zajęty z Nile, więc zobaczymy. No to pozostaje czekać. Dzięki za poświęcony czas. — Do zobaczenia w Polsce, wkrótce! Zapraszam na koncert Nile wraz z Suffocation. Sprawcie, by metal stał się ciałem. C

73

www.fb.com/nilecatacombs C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Mimo zawiłej okładki „What Should not be Unearthed” niczym tajemnicze hieroglify z zakurzonych sarkofagów, Nile uderza w prostszy i bardziej bezpośredni sposób. A wszystko przez to, że mimo swej wielkości egipscy Amerykanie z greckimi bębnami liczą się z fanami, którzy nie za bardzo odnaleźli się w klinicznych meandrach „At the Gate of Sethu”. Zapraszam do rozmowy z Karlem Sandersem, który podobnie jak ja, na upały rodem ze starożytnego Egiptu ma ten sam sprawdzony sposób. Może dlatego był taki wesoły? ↔


wewnętrznej pustki i nicości, która nas czeka. Jako mroczne osobowości… nie widzę powodu, aby na siłę być „mroczną jednostką”. Jesteśmy tym, kim jesteśmy. Nie mamy czasu na pozowanie na „złych”, „mrocznych” czy kogokolwiek innego. Uważasz, że muzyka sama w sobie jest na tyle przepojona mocą, że zapewnia otwarcie ścieżek do nieznanych aspektów egzystencji? — Pewnie. Ogólnie, cała sztuka daje ci siłę do wglądu w coś niezgłębionego. Muzyka w tym aspekcie jest bardzo potężną siłą. Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby zapewnić drogę do otwarcia bram do innego stanu umysłu.

www.fb.com/Katechonband C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Drugi album Katechon to prawdziwa katedra pokręconego okultystycznymi ciemnościami black/death metalu. Człowiek jeszcze na dobre nie przegryzł się przez mroczną gęstwinę „Coronation”, a norwescy piewcy negatywnego ezoteryzmu już zanurzyli się w chaosie otchłani kolejnego albumu, który podobnież ma być… No, właśnie, jaki? Na to i nie tylko to pytanie odpowie Wam gitarzysta Pål Gaupseth, znany również z koncertowych wyczynów Dødsengel i Saligia. ↔ Pozdrowienia z niesamowicie upalnej Polski. Co tam słychać w Trondheim? — Rzeczy rozwijają się naturalnym tempem. Byliśmy zajęci różnymi sprawami, zarówno muzycznymi, jak i tymi niezwiązanymi z muzyką. Skoro lato rozpuszcza się w jesień, mamy nadzieję powrócić do myślenia nad tworzeniem nowej muzyki. Widać, że nie próżnujecie, bo „Coronation” jeszcze na dobre nie ostygł, a wy już koncentrujecie się na tworzeniu kolejnego materiału, dlatego też nie macie czasu na występy na żywo. Głupio tak pytać na samym początku, ale czego w takim razie należy spodziewać się po Katechon w najbliższej przyszłości? Podobno będziecie kontynuowali eksperymentowanie, a następca „Coronation” ma być bardziej mroczny i opętany? — Nie dowiemy się, dopóki całkowicie nie zakończymy nagrywania, ale w tej chwili chcemy skierować zespół na bardziej zakręcone, zamącone i eksperymentalne tory. Spróbujemy zrobić coś tak obrzydliwego i niezwykłego, że przeczołga się do wnętrza twojej głowy i będzie żyć tam na zawsze. To będzie dźwiękowa, złowroga zjawa, która sprawi, że będziesz błagał o boską interwencję. Trzymam za słowo, ale na razie skupmy się na „Coronation”. Poprzedni album „Man, God, Giant” był z natury bardziej metafizyczny i filozoficzny, wypełniony stworzeniami i obrazami rodem z Lovecrafta. Dla kontrastu „Coronation” eksploruje autonomię siebie jako jednostki. Mógłbyś rzucić więcej światła na motyw przewodni waszego najnowszego materiału? — Głównym, lirycznym konceptem „Coronation” jest szaleństwo, halucynacje spowodowane nadużywaniem gorzały i narkotyków oraz zgłębianie własnej rzeczywistości. Ten album jest o niemożliwym zadaniu próby bycia człowiekiem, tak kompletnie. Aby być całkowicie w kontakcie ze wszystkim na tym świecie. Jest też o tym, jak to wszystko doprowadza cię do upadku i rozrywa na strzępy. Tematy poruszane na „MGG” są bardziej zrozumiałe i komunikatywne, wolne od społecznych moralności, dążąc do bycia panem dla samego siebie i rozkoszowania się z bycia zupełnie samemu. Wiesz, proste sprawy. „Coronation” jest bardziej „strumieniem świadomości” i tego typu rzeczami. Tym albumem kopiemy drogę na sam dół, w najgłębsze, najciemniejsze i najzimniejsze zakamarki oraz najbardziej interesujące pokłady ludzkiej psychiki; wypróżniliśmy z siebie wszystko, co widzimy i czujemy. W rzeczywistości, jest to trudniejsze niż się wydaje, ponieważ sam musisz odwiedzić te przerażające miejsca i zrobić to, czego będziesz się bał. Chyba, że jesteś psychopatą lub odmówisz pójścia w te głębiny albo nie będziesz w stanie przekroczyć poza samego siebie. Nie możesz pozostać nietknięty przez śmiertelną ilość okrucieństwa, jaką ludzie robią sobie nawzajem. No właśnie, w porównaniu do „MGG”, „Coronation” nadal brzmi jak Katechon, ale jest znacznie mrocz-

74

7g C nr 39 C 03/2015

niejsza i „poskręcana”. Czy przed wejściem do studia mieliście jakąś jasną ideę, jak będzie brzmiała „Coronation”? — Nie do końca, zwłaszcza że nasze studio jest również naszą salą prób, więc „wejście do studia” i „granie prób” nie są aż tak odległe od siebie. „Coronation” była nagrywana przez bardzo długi okres czasu, dlatego też wiele rzeczy i części zostało zmienionych po drodze. Chcieliśmy, żeby brzmiała, jakby istniała w próżni i otchłani. Odległa, ale do uchwycenia. Mroczna i nieprzyjemna. Zmiany tematyczne pociągnęły ze sobą zmiany w procesie tworzenia – „MGG” była w pełni skomponowana, „Coronation” została zbudowana z improwizacyjnych fragmentów. Dlaczego zdecydowaliście się na inne podejście do kreacji? — Powodem fragmentarycznej improwizacji było spróbowanie, by brzmiało to bardziej świeżo i by było bardziej związane z nieświadomością. Na następnej płycie możemy wejść na kolejny poziom. Oprawa graficzna „Coronation”, podobnie jak muzyka jest bardzo uderzająca. Jak strefa wizualna albumu koreluje i odnosi się do muzyki? — Mari Oseland dała nam wiele wyjaśnień odnośnie odczytania tych obrazów, i jestem pewien, że są one zgodne z prawdą. Jedyne, co możemy powiedzieć na pewno, że jest to zdecydowanie coś innego. Bardzo chorobliwe, ale zarazem piękne. Niesie ze sobą bardziej minimalistyczne podejście niż oprawa „MGG”, z mniej oczywistą symboliką. Kochamy artystyczne kompozycje na „MGG”, ale dla nas jest to dojrzalsze podejście niż na poprzednim albumie. Mamy nadzieję, że front „Coronation” sprawi, że ludzie, patrząc na niego będą mówić: „co to, kurwa, jest!?”; zamiast: „wow, fajne kaptury i stuff”. Mamy nadzieję, że jej rysunek będzie zdobił nasz kolejny album. Okultyzm jest czynnikiem, który w Katechon daje szersze odniesienie dla tekstów oraz muzyki. Należycie do jakichś tajnych stowarzyszeń, okultystycznych związków i społeczności? — Tak i nie. To wykracza poza przyziemną sferę. Jest to dla nas ważne, ale jako „system” nawigujący szaleństwo istnienia. Tematycznie jest to dla nas ważne jako zespołu, ale powiedziałbym, że nie jest to dla nas dogmatem. Niektórzy z nas mają powiązania z tajnymi stowarzyszeniami, a niektórzy nie. Podejrzewam, że to, co tworzycie w Katechon nie jest dla was tylko muzyką, ale również wewnętrznym spotkaniem z ciemnymi zaułkami ducha i wędrówką do naprawdę ponurych krajobrazów? — Obserwujemy, myślimy i reagujemy. Przeciwstawiamy sobie wewnętrzne i zewnętrzne demony, które są źródłem naszej inspiracji. Poprzez naszą muzykę staramy się uzyskać dostęp do światów, leżących poza naszą świadomością. To jest jak podróż do twojej

Powiedziałeś kiedyś, że Katechon jest konglomeratem pięciu indywidualności. Czy w związku z tym miewaliście jakieś problemy w dogadaniu się i wzajemnej współpracy? — Żadnych problemów. Wszyscy jesteśmy dorosłymi facetami, którzy poza Katechon mają różne osobowości i zainteresowania. Katechon jest pryzmatem, który kieruje nasze odmienne perspektywy w jedno życie i organizm. Wiem, że Katechon ani nie jest częścią, ani nie odgranicza się od norweskiej, blackmetalowej sceny. Jednak pochodzicie z Trondheim, gdzie ostatnio bardzo głośno jest o scenie zwanej Nidrosian Black Metal. — Nidrosian Black Metal nie nazwałbym „sceną”, gdyż jest to garstka ludzi, grających w różnych zespołach. To grupa ludzi, którzy tworzą niesamowitą muzykę, czy też ożywili ekstremalny black metal. Nie należymy do tej grupy, ale znamy się nawzajem i kilka razy graliśmy razem na koncertach niepowiązanych z nbm. To są autentyczni ludzie z mnóstwem talentu, ale nie jest to „scena”. To właśnie oni są tymi młodymi adeptami black metalu, którzy muzycznie podchodzą do gatunku dosyć tradycyjnie, lecz tematycznie pod względem ideologii są bardziej zróżnicowani. — I my ich witamy z otwartymi rękoma. Wiesz, śpiewanie o składaniu ofiar z zakonnic i przywoływaniu diabła ma swój urok, ale tak naprawdę nie wnosi nic ciekawego do black metalu. Zwłaszcza, gdy żyjesz w tak świeckim kraju, jak Norwegia. W krajach pod silnym wpływem kościoła, meczetu czy synagogi ta forma buntu dla nastolatków jest prawdopodobnie konieczna i naturalna. W politeistycznych krajach taka potrzeba nie jest już chyba aż tak duża, ponieważ w takich kulturach jest dużo bogów, a wizerunek diabła nie jest taki, jak powszechnie znamy. Podejrzewam, że jeżeli jakiś zespół z Indii pisze utwory o szatanie, to głównie dlatego, że jest pod silnym wpływem starych zespołów czczących diabła. A wy czerpiecie inspiracje od innych zespołów? Może wchodzą w grę również inne formy sztuki? — Literatura, malarstwo, filmy – wszystko to nas inspiruje. Co do muzycznych inspiracji, większość z nich pochodzi z muzyki spoza metalu. Nie stosujemy się do żadnych zasad, jeżeli chodzi o to, czym możemy, a czym nie możemy się inspirować. Chaos jest źródłem. Może dlatego, że black metal w „prawdziwym norweskim” stylu jest dla ciebie nudny? — True Norwegian Black Metal to dla mnie stylistyka riffów z „Transylvanian Hunger”, corpsepainty w lesie i pewnego rodzaju „prognoza pogody, spotykająca szatana” w tekstach. To zostało już zgrane na śmierć i jest już martwe. Jeszcze w latach 90-tych to był bardzo ważny przejaw buntu, ale robienie tych rzeczy teraz jest trochę smutne. Może dlatego, że kiedyś ten przejaw buntu ciągnął za sobą również morderstwa, palenie kościołów, jakąś chorą rywalizację, o bycie złym i prawdziwym? — Jako ktoś, kto od początku lat 90-tych był zaangażowany, mniej lub bardziej, w blackmetalową scenę, powiedziałbym, że to właśnie teraz wszystko jest bardziej, że tak to ujmę, „poważne”. Teraz przynajmniej znamy się osobiście. Obecnie jest o wiele więcej miejsca na refleksję i wiedzę. Trudno jest mi powiedzieć coś więcej na temat tego, co było kiedyś, ponieważ byłem kolejnym blackmetalowcem, który miał 17 lat. Myślę jednak, że teraz „scena” jest zdrowsza. I to by było na tyle. Jeżeli coś pominąłem, co było dla ciebie ważne, to teraz jest czas i miejsce na ostatnie słowa, może właśnie te najważniejsze. — Zanurz się w otchłań i stań się całością. C



Kanadyjski Adversarial wraz z albumem „Death, Endless Nothing and the Black Knife of Nihilism” stał się moim osobistym faworytem w 2015 roku w kategorii black/deathmetalowego, nieokrzesanego i bluźnierczego wyziewu. Zresztą, jak chyba wszystko, co metalowe zrodzone pod znakiem klonowego liścia, chociaż korzenie mojego rozmówcy sięgają Salwadoru. Przed wami postawny i wojowniczy Carlos, wokalista i gitarzysta Adversarial, równie chaotyczny i pokurwiony, co muzyka, którą tworzy. ↔ Cześć Carlos. Adversarial to bardzo wymowna nazwa. Przeciwko czemu lub komu manifestujecie swoje istnienie? — Cześć Mariusz. Doceniamy, że znalazłeś czas na ten wywiad. Cóż, tak jak to ujął kiedyś M.M.: „jesteśmy na tyle szczęśliwi, że żyjemy w czasach, gdzie istnieje realna możliwość, aby zobaczyć, jak to wszystko pierdolnie, a cały świat stanie się kruszonką”. Nawiązujemy do ładu, jaki założyliśmy sobie jako przedstawiciele gatunku. Zastany porządek jest fałszywy, a my stopniowo oddalamy się od niego. Jednak, aby zacząć żyć poza tym ładem, trzeba sięgnąć przestępstw lub być ich częścią wyłącznie z konieczności. Wtedy z pełną świadomością zrozumiesz to, że to musi być gra, którą należy rozegrać. Cytat naszego basisty może być potraktowany jako okno, przez które zajrzysz do tego, co jestem skłonny wytłumaczyć, a można je użyć do opisania dwóch aspektów naszych przekonań. Po pierwsze, jest to uczucie, które postaciuje zdefiniowaną cechę, która będzie się rozwijać razem z twoim umysłem ( jeżeli jesteś typem wojownika) aż do nieuchronnego końca – buntu. Dzieje się tak, ponieważ, po drugie, twoi rówieśnicy, ci, którzy są objęci fałszywym porządkiem przez swoje zidiocenie są coraz bardziej w tyle w wielu aspektach swojego życia. Ci, którzy tworzą ten ład, zniewalają ich, co jest dla ciebie oczywiste jako jednostki. Tym większy będzie rozwój twojej niezależności, im większa będzie przepaść… W każdym bądź razie, gdy wszystko rozpocznie się na dobre, bardzo łatwo będzie można poczuć niszczycielską chęć zmian. A ponieważ już zbyt daleko zaszliśmy i zatraciliśmy się w tym oku cyklonu, jedynym sposobem na wyjście z niego jest rozmontowanie i rozpoczęcie wszystkiego od zera. Dlatego też chcemy zobaczyć świat człowieka pochłaniany przez chaos i spalony do zgliszcz… i tak właśnie się stanie, pod własnym ciężarem. Zakończmy to wraz z wojownikiem, widocznym na okładce naszego najnowszego albumu. A jest nim Abraxas, w którym można odnaleźć zarówno jasną stronę, jak intelekt i prometejski/lucyferyczny ogień, ale również ciemną stronę mocy, reprezentowaną przez negatywizm i nienawiść. Oba te aspekty jako jedność stają się Adwersarzem Nietrudno zauważyć, że mnóstwo death/blackmetalowych zespołów z Kanady, podobnie jak hordy z Australii czy też Ameryki Południowej zatracają się w złej do szpiku kości, ordynarnej i bluźnierczej muzyce. Co sprawia, że spokojnie możemy mówić o charakterystycznym, surowym i bezceremonialnym „kanadyjskim” brzmieniu? — Jak zapewne bardzo dobrze wiesz w Kanadzie mamy imponujący repertuar muzyki, która zmieniła gatunek na zawsze. Tworzą ją prawdziwe indywidualności, które kroczą własną ścieżką, rzeźbiąc w gatunku jako odzwierciedleniu ich drogi życia oraz kluczowych przekonań. My po prostu ustawiliśmy się w szeregu, ponieważ właśnie takie jest podejście kanadyjskich zespołów. Ale w sumie, to my tworzymy zespół, więc mielibyśmy swoje unikalne brzmienie, niezależnie od tego, gdzie byśmy się znajdowali. Oczywiście

76

7g C nr 39 C 03/2015

rozzuchwaliliśmy się ze względu na kanadyjską spuściznę, między innymi, ponieważ z drugiej strony ona naturalnie nas przyciąga i w jakiś tam sposób kształtuje. Ha! Czyli kraj pochodzenia ma jednak wpływ na brzmienie zespołu, muzykę, podejście do tematu, a może i sam światopogląd… — Nieuchronnie, zresztą można to zauważyć we wszystkim dookoła. Ja pochodzę z Salwadoru, zaś E.K. i M.M. są Kanadyjczykami. Dzielimy podobny niesmak i złość, które są bezpośrednim rezultatem doświadczeń niezależnie od odmiennej natury naszych realiów społecznych. Niemniej to, na co jesteś „narażony”, zarówno muzycznie, jak i w inny sposób różni się znacznie w poszczególnych krajach. Stąd różnice kulturowe, które odznaczają się na danej grupie lub jednostce. Jeżeli mówimy już o specyfice Kanady, to nie sposób zahaczyć o sport narodowy w kraju klonowego liścia – hokej, czyli dyscyplinę wymyśloną przez angielskich żołnierzy, stacjonujących w Ontario w 1855 roku. Jak już wspomniałeś, masz salwadorskie korzenie, ale jednak urodziłeś się w Kanadzie. Trenowałeś hokej, jak każdy kanadyjski nastolatek? — To wszystko było dla mnie daremne i jałowe, a w dodatku nieistotne we współczesnym świecie. A co z innymi sportami? Sądząc po twoich i E.K. zdjęciach, podejrzewam że, podobnie jak chłopaki z Rebaelliun i Exterminate, pompujecie na siłowni… — Nadchodzi wojna i większość ludzkiej populacji zdechnie, więc jakoś trzeba się przygotować do walki. Ale chyba nie tylko to trzyma was w niezmiennym składzie od samego początku istnienia Adversarial? — Dzielimy nasze wierzenia, alkoholizm, narkotyki, nienawiść i niezgodę, czarny humor z upadku społecznego oraz degradacji ludzkiego gatunku, przemoc, a także odrazę do otaczających nas ludzi. To wszyscy nas scala. Nadal jesteście takimi szaleńcami, jak na samym początku, osiem lat temu? Spasowaliście nieco, a może zintensyfikowaliście swoje przekonania? — O wiele bardziej skupiamy się na większej mocy osobistej, sile wewnętrznej. Jeżeli człowiek rośnie fizycznie jako jednostka, to siłą rzeczy rozwija się jego podejście do wielu spraw i otoczenia. Czyli powołanie do życia Adversarial miało rozwinąć nie tylko waszą, że tak to ujmę, „fizyczną” stronę, ale również i tę wewnętrzną, wiecznie drzemiącego ognia, który zarówno niszczy, jak i buduje? — Pojawienie się Adversarial było naturalną konsekwencją, wynikającą z naszego życia, wpływów, które nas kształtowały oraz ujściem dla części etosu wojownika, który nosimy w sobie. A czy wśród tych wpływów, poza kanadyjskim pochodzeniem, były jakieś wzorce muzyczne, albumyświątynie, przed którymi nadal bijecie pokłony?

Czy wciąż jakiś utwór, płyta, zespół przyprawia cię o dreszcze, te same, gdy to zaczęło tlić się w twoich bebechach? — Odnośnie wpływów muzycznych wszystko zaczęło się w przeszłości, i jak zwykle byli to innowatorzy, którzy zainspirowali wiele innych kapel. Przynajmniej tak przypuszczam. Byłoby ich zbyt wiele, jeżeli miałbym je teraz wymieniać nazwa po nazwie. Ale zawsze był to tylko i wyłącznie mroczny, satanistyczny, surowy i karczemny death i black metal. Jeżeli chodzi o to, czym obecnie się jaram, to teraz… mam te same muzyczne upodobania, co zawsze. Na przykład Nyogthaeblisz i wszystkie zespoły z tym związane, południowoamerykańskie hordy chaosu z Chile, Kolumbii, Brazylii, itp… bestialskie kulty wojenne z Nowej Zelandii, mistyczni wieszcze z Włoch i Grecji… to jest właśnie to, co pielęgnuję i za czym podążam. Czyli nie tylko starymi inspiratorami żyjesz, bo jak widać jarają cię też młode diabły paradujące w oldschoolowych szmatach. — Oldschoolowe zespoły będą grały cały czas, na okrągło – tego jestem pewien. Ale teraz jest tyle składów skoncentrowanych na kultywowaniu starej szkoły, że nigdy tak jeszcze nie było, co doprowadziło ten gatunek


A czy wraz z tworzeniem „Death, Endless…” zmieniliście cokolwiek w sposobie komponowania, nagrywania… w stosunku do poprzedniego albumu „All Idols Fall Before the Hammer”? — Nic tak naprawdę nie zmienialiśmy, a może po prostu nie zastanawialiśmy się nad tym. Może po prostu posiadaliśmy więcej wiedzy w zakresie korzystania z naszego sprzętu. Tak naprawdę nagrywaliśmy i miksowaliśmy sami w jakimś tam pomieszczeniu, które akurat zdarzyło się, że było dostępne w interesującym nas momencie. Dark Descent Records to odpowiednia przystań dla Adversarial. Podobnież Matt Calvert traktuje „swoje” zespoły po partnersku, dlatego ma tak duży posłuch w podziemiu? — Nie dziwię się, bo bardzo dobrze się dogadujemy, a on zawsze, przez cały czas daje nam ogromne wsparcie. Nie wiem, co inni mogą o nim powiedzieć, ale my nie moglibyśmy znaleźć lepszej wytwórni, z którą mielibyśmy współpracować na partnerskich zasadach. Wraz z M.M. jesteś również zaangażowany w Paroxsihzem. Czy czasami nie staje się to trudne, by opanować czas i kreatywność na Adversarial i Paroxsihzem? — Cóż, to M.M. gra i angażuje się w Paroxsihzem na całego. Ja partycypuję jedynie jako sesyjny muzyk na żywo. Nie maczam palców ani nie przyczyniam się do pisania utworów dla Paroxsihzem. Ale chyba jesteś w stanie powiedzieć, kiedy należy spodziewać się następcy miażdżącego debiutu „Paroxsihzem”? — Mają już nagrane nowe ep, które niebawem powinno się ukazać, jak również cały czas pracują nad kolejnym albumem. Spodziewaj się męczennej zagłady i piekielnie sonicznego kultu śmierci. do znacznie mocniejszej formy, niż była kiedykolwiek. Są i zawsze były góry śmieci otaczające elity oraz wszystkie prawdziwe formy ekspresji. I słowem kluczem właśnie w tym miejscu jest – Elita; wszystko inne może przyjść i odejść albo nadymać masowego odbiorcę. Prawdziwy wpływ pojawia się wtedy, kiedy coś wykracza poza standard. Bunt i totalny wgląd do „wewnątrz” są tym, czego szukam.

bronić swój wszechświat jeszcze większym kosztem, tworząc przepaść między nim, a ludźmi go otaczającymi. Degradacja, kłamstwa, manipulacja, systematyczne osłabienie szerzące się niczym choroba, wciągająca ludzkość w wieczną mordęgę, wszystkie kościoły dla spieprzonych umysłowo ekstremistów, dwulicowych dewotek i pedofilskich szumowin – to wszystko sprawia, że nadal trzeba nakurwiać bluźnierczy death/black metal.

A co według ciebie powoduje, że ludzie nadal chcą rzeźbić w bluźnierczym death/black metalu? Nadal jest, co eksplorować, czy wszystko zostało już powiedziane przez tony kapel na miliony sposobów? — Nienawiść i Szatan. Zawsze chcieliśmy zabić siebie samych, nawzajem jako przedstawicieli gatunku ludzkiego. Społeczeństwo, którego jesteśmy częścią, jest puste, wydrążone i odrażające. Różnice znakowania rzeczywistości dzień po dniu, a stroną duchową są obecnie gigantyczne, dlatego prawdziwy wojownik musi

A z kim chcielibyście nakurwiać go na scenie, w czasie jakiejś obłąkanej trasy? — Pewnie z tymi, których płyty ostatnio i w sumie zawsze kręcą się w moim odtwarzaczu, czyli dużo Black Witchery, Diocletian, ale tylko ten sprzed „Gesundrian”, Truppensturm i Vassafor. Co do reszty, to nie ma co się rozwodzić, bo i tak nie gramy tras i żyjemy z dnia na dzień.

I to by było na tyle. Dzięki za twój czas. Ostatnie bluźnierstwa należą do ciebie. — Bardzo sobie to cenimy, Mariusz. Chcielibyśmy zagrać w Polsce, więc jeżeli jest jakiś maniak, który może doprowadzić do tego, powinien się z nami skontaktować lub z naszą wytwórnią. I to natychmiast! e.a.i.t.k… C

Chciałbyś, żeby Adversarial został zapamiętany

77

www.fb.com/AdversarialOfficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

w kategorii spuścizny metalowej? Wiesz, gdy będziesz już zgrzybiały i stary, żeby ludzie wspominali z rozrzewnieniem, że była taka kapela, co nagrała „Death, Endless Nothing and the Black Knife of Nihilism”? — Dziedzictwo, które zostawiamy po sobie jest tym, co zrobiliśmy wczoraj, że tak powiem. Nic nie przetrwa upadku świata. Filary ludzkości muszą być wymazane, zniszczone i wcześniej czy później stoczą się do otchłani chaosu, upadając pod własnym, gnijącym ciężarem. Żyjemy otoczeni przez szumowiny, w świecie pełnym brudu, więc opinie niewielu osób mają znaczenie dla któregokolwiek z nas.


Jak pan bóg przykazał, Blood Red Throne po dwóch latach od poprzedniego album wracają z kolejnym, zainspirowanym grami komputerowymi. O muzycznej sferze „Union of Flesh and Machine”, przeszłości w Satyricon, piłce nożnej oraz życiu nieodpowiedzialnego, lecz kochającego rodzica opowiadał gitarzysta Daniel Olaisem, bardziej znany jako Død. W tematyce wirtualnego świata gier komputerowych ożywili się basista Ole Bent Madsen i wokalista Martin Berger, którego, o ile się nie mylę, odstrzelono już z brt. ↔ Pozdrowienia z Polski. Co słychać w Kristiansand? — Død: Na zdrowie (powiedział po polsku – dop. M.) Polsko! Wszystko idzie całkiem dobrze. Mieliśmy po prostu wspaniałe lato, grając na Wacken, Brutal Assault i podróżując w trasie z Cryptopsy. Teraz oczekujemy wydania naszego ósmego albumu i ponownego rozpoczęcia trasy. To już tradycja, że albumy wydajecie co dwa lata, dlatego też „Union of Flesh and Machine”, następca „Blood Red Throne”, jest coraz bliżej. Czy tą regularnością nie czujesz się zmęczony i pod presją czasu? — D: Aż do „Come Death” czy też „Souls of Damnation” nie zauważyłem tej dwuletniej prawidłowości. Tak po prostu naturalnie czuję, aby ciągnąć dalej tę tradycję, i będziemy to kontynuować tak długo, ja tylko nie będzie to miało wpływu na jakość. Mamy już nawet wiele pomysłów na kolejny materiał. No to prędkość macie zadziwiającą (śmiech). A co z coverami? Te z kolei mają regularność co dwa albumy. Wychodzi na to, że na „Union…” powinny pojawić się jakieś „przeróbki”. — D: W rzeczy samej. To jest również coś, czego nie byliśmy świadomi, dopóki nie zrobiliśmy coveru „Disincarnated” Gorguts na „Come Death”, więc dla-

78

7g C nr 39 C 03/2015

czego nie mielibyśmy uczynić to kolejną tradycją, i to dobrą tradycją. Tym razem wzięliśmy się za klasyczny heavymetalowy utwór, oczywiście, traktując go brutalnie. Promujecie nowy album za sprawą video do numeru „Patriotic Hatred”. Do stworzenia tego obrazu wykorzystaliście screeny z izometrycznego strzelca gry komputerowej Hatred, stworzonej przez polską firmę Destructive Creations. Jak weszliście we współpracę z Polakami? — D: Martin po prostu napisał do Destructive Creations e-maila, a oni natychmiast odpisali, twierdząc, że są fanami Blood Red Throne. Powiedzieli nam, że mają specjalny moduł przetrwania w tej grze, i kiedy wydadzą to w październiku 2015 cztery utwory z najnowszej płyty brt będą służyły jako instrumentalna ścieżka dźwiękowa. Zajebiście! Wkrótce, jeden z tych utworów opublikujemy w sieci… z wokalami, oczywiście. Słyszałem, że to nie jedyne powiązania nadchodzącego albumu z Destructive Creations. Podobnież „Union…” rozpoczyna monolog bohatera gry Hatred? — D: W sumie, monolog z Hatred został użyty na początku utworu „Patriotic Hatred”, który, jak sam dobrze wiesz, opublikowaliśmy tuż przed wyjazdem na trasę z Cryptopsy. W rzeczywistości, wszystkie teksty na tym albumie napisałem, bazując na tej grze oraz Destructive Creations. Nie chcieli ich ocenzurować, więc tak czy inaczej zostaną opublikowane właśnie w takim sposób,

ponieważ wiedzieli, że w takiej, naszej formie, nigdy nie pojawią się w sklepach oraz na konsolach. Według mnie to właśnie one czynią tę grę deathmetalową i ważną w tej branży. Wolność słowa jest niezbędna do utrzymania się w sztuce, bez względu na formę. W związku z tym, podejrzewam, że jesteście wielkimi fanami gier komputerowych, zwłaszcza strzelanek. Macie jakieś ulubione? — D: W rzeczywistości, nie jarają mnie gry komputerowe (śmiech). Nie mam czasu, ani ochoty, żeby godzinami ślęczeć przed monitorem. Ale nasz basista i wokalista są po prostu chorzy na punkcie grania. — Ole: Ooo, tak! Chcesz garść ulubionych? Oto one: ·The Darkness – Ośmielę się powiedzieć, że jest to najlepsza gra, w jaką kiedykolwiek grałem. Bazuje na komiksach „The Darkness” Top Cow Productions. W tej pierwszoosobowej strzelance jesteś płatnym zabójcą o imieniu Jackie Estacado, który został oszukany przez swojego wuja, szefa włoskiej mafii z Nowego Jorku. W tej grze jest bardzo mroczny zwrot akcji – w noc 21. urodzin, każdy pierworodny w rodzinie staje się opętany przez Ciemność, pierwiastek siły, który umożliwia dostęp do nieziemskiego wymiaru i kontroli nad demonami, które tam się czają. Musisz walczyć o kontrolę, aby nie pozwolić demonom, by posługiwały się tobą niczym marionetką, ponieważ używasz demonicznych i mrocznych sił do wszystkiego i wszystkich, w celu odnalezienia zemsty. Zwykłe uczucie chwycenia samochodu twoim demonicznym ramieniem i rzucenie nim w twoich wrogów, podczas gdy pożerasz ich serca jest genialne. ·Fallout 3 – Kto nie grał w Fallouta? Po prostu musisz kochać uczucie towarzyszące wędrówce po tej zapomnianej i postapokaliptycznej wersji Waszyngtonu, podczas gdy w drogę wchodzą tobie supermutanty i napromieniowane gryzonie. Szczególnie uwielbiam etap dlc, a zwłaszcza „Point Lookout”. ·Dark Souls – O, tak! Kocham to! Większość ludzi nienawidzi tej gry, ponieważ jest ona niesamowicie trudna. Spędziłem przy niej blisko 400 godzin, rozwijając mój charakter do 210 jednostek, zaczynając grę z 4. poziomu. Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego spotkania z Asylum Demon (śmiech)… „Potrzebuję ludzkości”.


w Skyrim, zrzesza wokół siebie wspaniałą internetową społeczność, wśród której są ludzie, tworzący nowe moduły z historiami, które są o wiele dłuższe i czasami nawet lepiej napisane (czy można w to uwierzyć?) niż w oryginalnej grze. To dostarcza mi niekończącej się rozrywki na wiele, wiele lat. Uważacie, że takie gry, jak chociażby te wspominane przez was, czy też „Hatred” mogą w rzeczywistym życiu prowadzić do agresji, przemocy, morderstw, nienawiści? — O: Myślę, że granice między fikcyjnym światem gry, a realnym życiem są bardzo daleko od siebie. Większość graczy, również i ja, traktuje gry jako „strefę wolności”, wentyl, by na chwilę uciec od rzeczywistości. Dzięki temu możesz kontrolować bohaterów i ludzi w różnych środowiskach, bez żadnych konsekwencji. Można przekroczyć granice, których w realnym świecie nigdy nie przekroczysz, że tak powiem. Chodzi mi o to, że każdy z nas zapisał grę, kiedy przeszedł dany poziom, etap, po to tylko, żeby zobaczyć, co się stanie, gdy skoczysz z klifu lub budynku. Tak z czystej ciekawości przed zakończeniem sesji. Ale nie znaczy to, że zrobisz to w prawdziwym życiu, mam taką nadzieję. — M: Moim zdaniem, każdy wie, w głębi duszy, co jest dobre, a co jest złe. Trzeba znać swoje konsekwencje. Jest kilka rzeczy, których nie zrobisz, a jedną z nich jest na przykład wpadnięcie w szał zabijania. Kolejną, celowe zderzenie z innym samochodem. Jeszcze kolejną, chodzenie nago w miejscu publicznym. Kiedy czytasz w wiadomościach o czymś przerażającym, co wydarzyło się gdzieś na świecie oraz w tym samym kontekście czytasz również coś w deseń: „winowajca był fanem gier komputerowych”; to takie przypadki naprawdę doprowadzają do włączenia kilku przycisków. To jest tak samo bezsensowne, jak mówienie, że zabójca uwielbiał chleb z kremem czekoladowym. Kurwa, „krem czekoladowy kazał mi to zrobić!”. — O: Wszyscy ludzie są różni, ale jeżeli gdzieś w głębi danej osoby jest przeznaczone zrobić coś złego, on lub ona zrobi to z lub bez zaplecza gier komputerowych. Wróćmy do nowego albumu, którego de facto jeszcze nie słyszałem. Jakich należy spodziewać się różnic między „Union…”, a poprzednim materiałem? Co sprawia, że nowy album jest potężniejszy i silniejszy od „Blood Red Throne”? Słyszałem coś o powrocie do oldschoolowego grania? — D: Magicznym słowem jest old school, w rzeczy samej. Szczególnie utwory mojego autorstwa są prawdziwym powrotem do moich korzeni death metalu lat 90tych. Ivan jest nieco bardziej nowoczesny i brutalny, ale ta mieszanka jest nie do pobicia. Wystarczy wyłapać wszystkie elementy na tym albumie. Uważasz, że „Union…” będzie w stanie wygrać walkę o deathmetalowy tron 2015 roku? — D: Z nikim nie konkurujemy i siedzimy na własnym tronie. To jest nasza pasja i nic nie może nas powstrzymać. Od 1992 roku jesteś wielkim fanem death metalu. Nadal siedzisz mocno w tamtych czasach, czy wśród nowych adeptów deathmetalowej sztuki znajdujesz coś interesującego dla siebie? — D: Szczerze mówiąc, jakoś nie przemawia do mnie cała ta oryginalność. To znaczy, nie mam nic przeciwko zespołom, które są oryginalne, ale myślę, że po tych wszystkich latach, wiem, jak grać death metal, a ja lubię mój death metal zagrany po staremu. Zawsze będą jakieś fajne albumy, które wychodzą każdego roku, jednak w dzisiejszych czasach trudno jest znaleźć jakieś klasyki, które przetrwają dziesięciolecia. Czy właśnie takie klasyki wypełniają twoją kolekcję 2000 cd i 200 winyli (stan na 2013 rok)? — D: W większości. Czy przez te dwa lata powiększyła się ich ilość? — D: W rzeczywistości raczej w drugą stronę, bowiem pozbyłem się niektórych pozycji, oczyściłem kolekcję i teraz mam około 1800 cd tylko wysokiej jakości. Poza tym doszło może z 4-5 płyt winylowych, więc ich liczba jest niemal taka sama, jak wtedy, gdy ostatni raz rozmawialiśmy. Nadal kolekcjonuję muzykę na oryginałach, ale ostatnio jestem bardziej wybredny i wybiórczy. Czy nadal jesteście „wirtualnym” zespołem (śmiech)? Z tego, co pamiętam, od kiedy wszyscy mieszkacie daleko od siebie, w ogóle nie odbywacie prób. W przypadku zespołu deathmetalowego brzmi to całkiem

dziwnie. — D: W jakiś sposób wciąż tak jest. Dla wyjaśnienia, ja i Ivan mieszkamy w tym samym mieście. Dosłownie o krok jest też tutaj nasz dochodzący perkusista. I tylko Ole wraz z Martinem mieszkają 4 godziny drogi stąd, więc przyjeżdżają do nas, jeżeli chcemy zagrać próbę. Myślę, że do tej pory mieliśmy tylko jedną próbę ze wszystkimi, obecnymi pięcioma członkami kapeli. Ja wraz z Ivanem możemy ćwiczyć, kiedy chcemy z naszym lokalnym bębniarzem. A Freddy mieszka wiele godzin drogi od nas, więc nigdy z nim nie ćwiczymy (śmiech). Nadal spotykamy się tylko na koncertach i po prostu gramy. Każdy zna się na swojej działce, więc naprawdę nie potrzebne nam próby. Dzięki temu masz zapewne więcej wolnego czasu na piłkę nożną. Masz jakąś ulubioną pozycję na boisku, no i na kim się wzorujesz? — D: Obecnie jestem pomocnikiem, ale gram również jako napastnik. Powiedziałbym, że Steven Gerrard jest moim ulubionym zawodnikiem. Myślisz, że Kristiansund bk wywalczy promocję do Tippeligaen? — D: Moją lokalną drużyną jest Start Kristiansund, która aktualnie gra w Tippeligaen. To Freddy pochodzi z dzielnicy, gdzie kibicuje się Kristiansund bk, ale on w ogóle nie interesuje się piłką nożną (śmiech). A co z reprezentacją Norwegii? Uważasz, że jest w stanie awansować na EURO 2016 we Francji? Chorwacja i Włochy to naprawdę mocni przeciwnicy w grupie H. — D: Kiedyś myślałem, że Norwegia nie powinna grać na tym turnieju, bo nie jest wystarczająco dobra. A teraz po prostu pokonali Chorwację, więc myślę, że się zakwalifikują, ale nie zajdą zbyt daleko na tych mistrzostwach. (Norwegia ostatecznie przegrała w barażach z Węgrami – dop. M.) Jeżeli się nie mylę, jesteś ojcem dwójki dzieci. Syn Karla Sandersa ma tyle samo lat, co Nile, i przez większość swojego życia nieczęsto widział ojca, bo ten cały czas był w trasie. Oczywiście, Karl mocno nad tym ubolewa, że ominęło go wiele ważnych momentów w życiu jego syna. Czy borykasz się z podobnym problemem – dzieci kontra Blood Red Throne? — D: Moje dzieci mają 15 i 11 lat… jak ten czas leci (śmiech). Nie gramy tras aż tak często, więc na szczęście byłem obecny w ich dzieciństwie. Ale mimo wszystko nieodpowiedzialny. Pamiętam, że podczas jednej z tras, mocno zmarnowany alkoholem wspiąłeś się na dach autokaru jadącego 80 km/h, twierdząc, że jesteś surferem… A mosty zbliżały się nieubłagalnie (śmiech). Czy wciąż jesteś tak szalony i nieprzewidywalny, gdy już wyrwiesz się z domu na trasę (śmiech)? — D: Cóż, nadal robię wiele szalonego gówna, ale staram się nie robić przerażających rzeczy (śmiech). Gdy miałeś 19 lat zacząłeś jeździć w trasy z Satyricon (1996-1999). Na dodatek na gitarze grałeś dopiero od 4 lat, i żeby tego było mało nigdy wcześniej nie występowałeś na scenie, a co dopiero na wielkich festiwalach. Jak wspominasz te 3 szalone blackmetalowe lata w trasie z Satyrem i Frostem? — D: Właściwie, to miałem wtedy 18 lat. W każdym bądź razie, koncert na Dynamo Festiwal w 1997 roku był moim pierwszym w historii występem na żywo, na scenie. Byłem bardzo podniecony i uważam, że poszło całkiem dobrze. Pamiętam te lata jako bardzo ważne, pouczające, zabawne, ale również pokazujące drogę, że nie chcę na przyszłość mieć takiego zespołu. Żałuję tylko, że rzuciłem to wszystko na sześć miesięcy przed pojechaniem Satyricon w trasę z Panterą. Gdybym tylko wiedział, zostałbym jeszcze rok. Cóż, kiedy spotykamy się na festiwalach, nadal rozmawiam z Frostem i Satyrem oraz resztą zespołu, więc nie ma między nami złej krwi. A co myślisz o mainstreamowej twarzy Satyricon ostatnich czasów? — D: Moje zdanie jest nieco podzielone. Tak dla pewności, lubię niektóre utwory z ich nowych materiałów, ale nie ma wątpliwości, że ich stare albumy są ich najlepszymi dokonaniami. I tak oto dobrnęliśmy do końca. Dzięki za poświęcony czas, i jeżeli chcesz coś rzucić do naszych Czytelników, to ładuj. — D: Death metal dla ludzi! Sprawdzajcie naszego Facebooka. Wkrótce ogłosimy nowy utwór! C

79

www.fb.com/BloodRedThroneOfficial C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

·Trylogia Bioshock – Kocham wszystkie trzy części, ale najbardziej pierwszą. To musi być jedna z najbardziej przerażających i najbardziej mrocznych gier, w jakie kiedykolwiek grałem. Walczysz na swój sposób poprzez „Rapture”, w mieście na dnie Pacyfiku, w którym kiedyś mieszkali ludzie, ale później oszaleli i zmutowali się z powodu uzależnienia od narkotycznego organizmu o nazwie ADAM. Nigdy nie wiadomo, co czai się za rogiem lub za kolejnymi drzwiami… Za nimi może być coś tak popieprzonego, jak zmutowana mama, śpiewająca kołysankę dziecku, z którym jest sklejona, a w wózku trzyma magnum… ·Star Wars Battlefront 1 – ja i mój brat, kiedy byliśmy dzieciakami, graliśmy w tę grę na śmierć i życie, na podzielonym ekranie naszego Xboxa. Supergra i superzabawa, z jedną z najbardziej podstawowych rozgrywek w jej tle. Za wszelką cenę chcieliśmy uchwycić centrum dowodzenia wroga. — Martin: Ja „pojadę” innymi klasykami: ·Final Fantasy vii – Ta gra jest w zasadzie źródłem wszystkich moich inspiracji. To właśnie dzięki niej miałem motywację, by zacząć tworzyć muzykę. Po prostu niesamowita gra, dzięki historii, postaciom oraz muzyce. ·Wiedźmin 3 – To dziwne umieszczać tak nową grę na liście najlepszych gier, ale ona na to zasługuje. Rewolucyjna gra, która wyznaczyła nowy standard dla gier rpg. Ona jest po prostu fantastyczna, trzeba tylko się mocno zaangażować. Nawet nie jestem w stanie pomyśleć, że miałaby się tutaj nie znaleźć. Kocham ją, absolutnie! ·Skyrim – Ta gra jest wspaniała, mimo że jest niedopracowana i ma dość dużo błędów. Ale mimo tego, nadal jest to jedna z najlepszych gier, w jaką kiedykolwiek grałem. Zwłaszcza, że są dostępne społeczności internetowe. Mam na niej naklikanych 717 godzin gry, więc jest warta swej ceny. ·Dragon Age: Origins – Powrót do starych gier crpg i naprawdę niesamowita historia z dobrze napisanymi charakterami. To jest gra, która naprawdę zanurza cię w ten świat. Jestem wielkim fanem wszystkich gier, które zainspirowały Bioware do stworzenia Dragon Age: Origins. To było jak dar z niebios. ·Neverwinter Nights – Nadal najlepsza gra bazująca na Dungeons and Dragons, aż do dziś. Podobnie jak


www.fb.com/Moonreich C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Wraz z trzecim albumem, Moonreich stał się najbardziej blackmetalowym przedstawicielem w bardzo zróżnicowanych szeregach Les Acteurs de l'Ombre Productions, mimo że „Pillars of Detest” określa dojrzałość zespołu w… niejednoznacznej formie. Na straży rozwoju Moonreich jak zwykle stoi Weddir, gitarowy i wokalny mózg operacyjny. ↔ Pozdrowienia z Polski. Jak się sprawy mają? — Hailz! Wszystko w porządku. Ze względu na promocję i wywiady jestem zarobiony jak diabli, ale to jest to, co lubię. Promocja to również koncerty, więc „Pillars of Detest” można było usłyszeć na Ladlo Black Metal Night ii, gdzie graliście u boku Maïeutiste, Déluge i Reagarde Les Hommes Tombre. Jak poszło? — To była bardzo wspaniała noc i w pewnym rodzaju nasz „powrót” na scenę. Przed tym nie koncertowaliśmy przez rok. To był również nasz pierwszy koncert w nowym składzie, przez co było to niesamowite doświadczenie. Nowe kawałki sprawdzają się na scenie naprawdę świetnie, co jest bardzo obiecujące. To dobrze, że nie poszło wam tak, jak w 2009 roku podczas pierwszego koncertu w historii Moonreich. Co wtedy nie wyszło? — Och, to było jedno z moich pierwszych doświadczeń

scenicznych. Wówczas nie czułem się, by było to dla mnie komfortowe. Na dodatek nasz pierwszy koncertowy skład nie był zbyt dobry, więc brzmieliśmy do dupy. Mówi się, że trzecia płyta określa artystyczną i muzyczną świadomości, a także i dojrzałość zespołu. Uważasz, że „Pillars…” wpisuje się w ten syndrom trzeciej płyty? Uważasz, że wraz z trzecim albumem muzyka Moonreich ewoluowała, osiągając wyższe sfery? Czy ten album potwierdza tożsamość zespołu? — Cóż, moje osobiste wpływy ciągle ewoluują. Słucham bardzo zróżnicowanej muzyki i lubię umieszczać w muzyce Moonreich wszystkie te ingerencje, więc wpływa to na jej urozmaicenie. Tak, uważam, że wraz z tym albumem znaleźliśmy swoje brzmienie i naszą własną tożsamość. Będziemy iść dalej tą drogą. Przez te wszystkie lata zdobywaliśmy doświadczenie i cały czas kontynuowaliśmy naukę, dlatego też nasz muzyka ciągle staje się bardziej wyrafinowana i zaawansowana. Ponownie nagrywaliście w Hybreed Studio (Glorior Belli, Temple Of Baal, Seth), a masteringiem zajął się Magnus ‘Devo’ Andersson (Marduk, Funeral Mist, Ofermod). Wiedzieliście, jak ma brzmieć nowy album, czy też wszystko nabierało kształtu wraz z rozwojem utworów? — Nie możesz mieć dokładnego wyobrażenia o tym, jak to będzie brzmiało, ale możesz pracować z ludźmi, którzy uczynią twoje nagranie takim, jakim chcesz. Andrew G., właściciel Hybreed Studio, pracował już na naszym poprzednim albumie. Nie dość, że jest wspaniałym kolesiem, to jeszcze jest niesamowitym inżynierem dźwięku, dlatego też chcieliśmy po raz kolejny wejść do jego studia. Jednak w przypadku chęci nie powtarzania brzmienia, zdecydowaliśmy się przenieść miksy i mastering do innego studia. Wybraliśmy

‘Devo’ z Marduk i jego Endarker Studio, po prostu dlatego, że wszyscy lubimy jego robotę. To jest tak proste, jak to tylko możliwe. Obaj wykonali niesamowitą robotę. Kiedyś komponowałeś muzykę samodzielnie, bez udziału pozostałych członków zespołu. Jak bardzo inni członkowie przyczynili się do pisania „Pillars…”? — Cóż, kiedy komponowałem „Pillars…” pozostałem sam w tym projekcie. Poprzedni skład był już na wylocie, a nowy nie był jeszcze kompletny, więc po raz kolejny wszystko komponowałem w pojedynkę. Na szczęście nie muszę się przy tym zmuszać do niczego i nawet nie chcę. Kreatywność jest naprawdę czymś, co przypływa w naturalny sposób. Nie zmuszam się do niczego, jeżeli nie jestem w odpowiednim nastroju. Komponowanie jest wyzwaniem, by w ciągu tych wszystkich lat być bardziej twórczym. Pracuję naprawdę ciężko, żeby być zadowolonym ze swoich utworów. W sumie to bardzo dobrze radzisz sobie w pojedynkę, więc, po co było ci szukać reszty chłopaków? Niby zespół z krwi i kości, a jednak wewnątrz solowy projekt. Razem, a jednak osobno. — Moonreich nadal mógłby funkcjonować jako jednoosobowy zespół, jednak jego muzyka musi być również doświadczeniem przeżywanym na żywo. Po to jest stworzona. To dlatego Moonreich przerodził się z solowego projektu w zespół, proste. Cały „Loi Martiale” był albumem koncepcyjnym o wojennej traumie, zaś „Terribilis Est Locus Iste” w całości opowiadał o małym francuskim miasteczku Rennes le Chateau i jego tajemnicach, których było wiele. A co z głównym tematem i koncepcją „Pillars…”? — Właściwie, „Pillars…” nie jest koncepcyjnym albumem. Artystycznie jest to najbardziej niejednoznaczna płyta, ponieważ nie ma jasno określonej tematyki. Jest bardzo metaforyczna, więc każdy może stworzyć własną historię do tekstów. I to jest to, co w tej chwili lubię. Tym razem, nie chcę opowiadać jakiejś szczególnej historii. Dlatego też okładka również jest wieloznaczna, więc idealnie komponuje się z niejasnością tematyki. — Ten obraz bardzo dobrze koresponduje z tekstami, jest więc bardzo wielowarstwowa i pełna tajemnic. Każdy może dokonać jej własnej interpretacji. Aha… sam ją zrobiłem. Cóż się dziwić? Coś ostatnio bardzo dużo tego zróżnicowania i niejednorodności w black metalu. — Jak dla mnie, bycie zróżnicowanym jest bardzo dobrą sprawą i nie widzę żadnego sensu, bym miał robić to, co robią inne zespoły. Uwielbiam zespoły, które orzeźwiły scenę, ale cenie sobie również pionierów gatunku, którzy nadal utrzymują czystość tradycyjnego black metalu. ladlo Productions twierdzi, że” „Pillars…” jest prostolinijnym albumem wypełnionym prawdziwą indywidualnością, co ustawia Moonreich w czołówce francuskiej sceny black metal”. Dosyć odważne stwierdzenie, w momencie, gdy francuska scena bm jest naprawdę płodna i bardzo mocna. Skąd ta siła i twórcza iskra? — Naprawdę, nie mam na to żadnego wyjaśnienia, ale prawdą jest, że mamy kilka naprawdę bardzo dobrych blackmetalowych zespołów, które odświeżyły gatunek. Ale, będąc szczerym, nie czujemy dumy bycia częścią francuskiej sceny. Dlaczego? — Niech to pozostanie tajemnicą. A może chciałbyś wejść we współpracę z kimś „bardziej znanym” z twojej rodzimej sceny bm? — Szczerze mówiąc, to nie zastanawiałem się nad tym. Głównym kluczem jest nadal grać muzykę, którą lubię, zachowując przy tym kreatywność. Mam na oku kilka pomysłów na współpracę, ale to są tylko luźne pomysły na przyszłość. Zobaczymy… Trawestując szyld twojego zespołu, zawsze ciekawiło mnie, czy widziałeś film Iron Sky, komedię sciencefiction w reżyserii Timo Vuorensoli. Grupa nazistów po przegranej wojnie w 1945 roku ucieka na księżyc, gdzie odbudowuje imperium, by w 2018 roku powrócić na Ziemię w celu jej podbicia… — Tak widziałem, ktoś kupił mi to w prezencie na dvd. Lubię drugą część tego filmu. I na tym byśmy zakończyli. — Dzięki za wsparcie. Do zobaczenie wkrótce. C

80

7g C nr 39 C 03/2015



Adam Grzanka jest Wam zapewne znany ze szklanego ekranu, głównie za sprawą Formacji Chatelet oraz programów telewizyjnych Maraton Uśmiechu czy też Hole in the Wall. Teraz spełnia się w 1200 Muzeów, który począwszy od 7 marca ukazuje się w każdą sobotę o godzinie 17.00 w paśmie ogólnopolskim tvp Regionalnej. I właśnie w jednym z odcinków tego programu ujrzałem go w longsleev’ie Nile, a już wcześniej kilka razy mignął mi na koncertach. To sobotnie popołudnie z Grzanką w Nilu było znakiem, żeby wreszcie skontaktować się z nim, i dowiedzieć się, z czego w metalu ma największą grzanę i, kto jeszcze z kabareciarzy jest kryptometalem. Aha… Uważajcie na egzamin z katany, bo nie znacie dnia, ani godziny. ↔

ADAM GRZANKA

Cześć. Jak tam po warszawskim koncercie Voivod, Obituary, Napalm Death i Carcass? — Witam serdecznie czytelników, koncert odespany. Był to szalony wypad z moimi koncertowymi przyjaciółmi z Krakowa, których szalenie pozdrawiam, jako i oni szaleni (śmiech). To był bardzo mocny skład, w sensie zespoły. To piękne zestawienie, bo i w temacie i takie śliczniusio różne od siebie. Oczywiście, całą trójcę widziałem i to wielokrotnie, ale to zawsze pozytywnie nakręca. Przykro mi, że nie zdążyłem na Herod. A propos, czy ktoś nagrał „You Suffer” Napalmów? Bo skubani z zaskoczki nagrali. O, ale jest jedna sprawa, która mnie wielce zmartwiła. W czasie koncertu Napalm Death usłyszałem, cytuję: „Walę to, nie będę tego słuchał, bo to lewacki zespół”. Przykre to, jeśli plaga polaryzacji politycznej dotyka także metalowców. Barney taki energetyczny i pozytywny.

A zdarza ci się jeszcze wejść w młyn pod sceną, czy raczej zostawiasz już takie formy ekspresji młodym gniewnym? — No pewnie!!! Co prawda, nie mam kondycji i straciłem kilka kamer, chcąc nakręcić wall of death, ale nie zapomnę cudnego pływania na Kreatorze w Krakowie. Znam takich, co są nie do zdarcia w tej materii – pozdro Majster i Dzióbek. Już kilka razy przemknąłeś mi na koncertach metalowych. Czy magia telewizyjnego ekranu sprawiła, że na gigach jesteś rozpoznawany i zaczepiany przez metalową gawiedź? — Oczywiście, że tak i, co więcej, bardzo to miłe, a czasem i zabawne. Na koncercie Nuclear Assault kilku chłopa poprosiło basistę, żeby mi oraz im zrobił fotę, śmieszna, ale miła sytuacja. Oczywiście, wyjaśniłem, o co kaman. Ja, osobiście, pierwszy raz widziałem cię na Slayer, Megadeth w kwietniu 2011 roku w Łodzi. I tu musi pojawić się sakramentalne pytanie – Slayer czy Megadeth, Megadeth czy Metallica, Metallica czy Slayer? — Kind Diomand, kurwa!!! A poważniej, to zrobiłbym zestaw albumowy całej 1, 2, 3… czwórcy, bo jeszcze bym Testamentu trochę dodał. 2 godziny później – nadal myślę, eeee za dużo dylematów (śmiech). Trzymasz się kurczowo jakiegoś gatunku, a może słuchasz w metalu tego, co po prostu dobre, bez względu na gatunkową szufladkę? Sądząc po koszulkach, jakie nosisz i koncertach, na których bywasz podejrzewam cię o oddanie palmy pierwszeństwa death i thrash metalowi. — Myślę, że głównie z sentymentu się trzymam, czyli zespołów, przy których przeżywałem młodzieńczy bunt i masturbacje (śmiech). Postanowiłem sobie „zaliczyć„ je wszystkie po latach, koncertowo. Nie, nie, nie, nie onanizowałem się na Brutal Assault przy Suicidal Tendencies w toi toi’u z boku – zboku tu pasuje. Generalnie, ominąłem nu metal i black metal norweski, trochę teraz nadrabiam i kilka zespołów mnie wręcz powala, ale jednak, co Deicide, to moje (śmiech). W jednym z odcinków telewizyjnego cyklu 1200 Muzeów wystąpiłeś w longsleev’ie Nile „Those Whom the Gods Detest”. Co sądzisz o ich najnowszej płycie? I już teraz mogę ci powiedzieć, że wywiad z Nile ukaże się w tym samym numerze „7 Gates”, co z tobą. — Wspaniały zespół, wspaniałe albumy. Pasja kunszt i technika. Ha, jak fajnie, że widziałeś 1200 Muzeów – uwielbiam robić ten program i uwielbiam Nile. To zaszczyt, że mamy wspólny numer waszego magazynu.

82

7g C nr 39 C 03/2015


Jonasz Kofta w piosence „Arcytektura” śpiewał: „Czy świat bardzo się zmieni, gdy z młodych gniewnych wyrosną starzy, wkurwieni?”. Gdzie byś siebie obecnie umiejscowił w metalowym świecie, jak młodego gniewnego, starego wkurwionego, a może gdzieś po środku? — Ciekawe i ładne pytanie. Myślę, że nadal jestem fanem Napalm Death, zwłaszcza z czasów mojej młodości, ale i Death oraz Bathory, a tu aż się prosi cytat: „Spieszmy się kochać ludzi (zespoły), tak szybko odchodzą (się kończą)”. Nie zmienia to faktu, że kiedy kilka razy miałem zakręty życiowe, myślałem sobie wtedy: Ja pierdolę, jeszcze tyle płyt masz do wysłuchania i tyle „szatanfestów” do zaliczenia (śmiech). Kiedyś mój kumpel, będąc w mocno wskazującym stanie, doszedł w barze do konkluzji, że jeżeli wszechświat jest nieskończony, a w nim mogą być setki planet podobnych do naszej, to ile on, kurwa, metalowych kapel jeszcze nie słyszał i nie usłyszy, never forever. Później przez kilka godzin trzeba go było wyprowadzać z tej pijackiej depresji. — Śliczna, pijacka rozkmina!!! (śmiech) A co na to wszystko twoi znajomi? Wiesz, wiele osób utożsamia muzykę metalową z młodzieńczym buntem i po wejściu w tzw. dorosłe życie uważa ją za dziecinadę. Przynajmniej ja mam kilku takich starych znajomych, którzy pukali się w czoło, gdy dowiedzieli się, że wciąż, a nawet jeszcze bardziej tkwię w metalu po same uszy. — Ja to generalnie czuję, że moi znajomi mają mnie za dziwaka, ale chyba mnie lubią, bo wielu z nich chodzi ze mną na koncerty i to nawet te poważnie metalowe. Aga Dyk z zespołu Brathanki to zaliczyła tyle, że sam nie pamiętam. Ewa Błachnio z kabaretu eks-Limo to nawet pod perkusją Pavulona siedziała podczas koncertu Decapitated. Kiedyś, pamiętam, na koncert Deicide zaprosiłem przyjaciółki, ale nie powiedziałem, co za koncert i one po pracy przyszły – pani psycholog i pani weterynarz. Mam zdjęcie, na którym dopiero po chwili widać, że za paniami w garsonkach jest tłum metalistów. Ha, a miny znakomitego aktora i reżysera Mateusza Dewery na koncercie Therion nie da się opisać, ale kiedyś pokażę .Całą ekipą też chodzimy na koncerty wiadome – Covan Wake the Fuck Up, a mój szef drużyny hokejowej z dumą nosi koszulkę. Tomasz Jachimek i wielu innych, podstępem lub błaganiami zaliczali gigi. Generalnie, chyba nie da się mnie znać i nie być na „szatanfeście”. Jesteś multiinstrumentalistą, kompozytorem i tekściarzem, dlaczego więc nie spróbowałeś swych sił w metalu jak twórca? — Oczywiście, że próbowałem i próbuję i będę próbował. Jestem klawiszowcem w metal-jajcarnym Cremaster. Właśnie w bólach, pracujemy nad płytą niespodzianką. Kiedyś też zrobiliśmy przedziwny projekt, w którym była Aga Dyk, Michał Zabłocki, beat-boxer Zgas, Michał Socha, i wizualizator teatralny Dawid Kozłowski, a muzę skomponował Dariusz Styczeń z Thy Disease, ba, nawet moja grupa rekonstrukcji historycznej srh wrzesień ‘39 – cudowna przygoda i wymiana mentalnych płynów, sprawdźcie Sane „Berlin płonie”. Pogooglajcie, bo nowe szykujemy.

– gdy w ostatniej klasie liceum pojechali szkołą do Częstochowy modlić się za pomyślne zdanie matury, kumpel oczywiście nie dotarł na Jasną Górę, urwał się gdzieś na mieście, na jakimś targu zakupił te albumy na kasetowych piratach i całą drogę powrotną słuchał ich na żółtym walkmanie ‘kajtku’. Minęło 25 lat a on wciąż wspomina to z takimi wypiekami na twarzy, jakby samego papieża złapał za stopy. — Oczywiście!!! Oprócz wspomnianego King Diamond, wiele innych. Pestilence „Spheres” – pierwsza poważna całowanka. Dyskografię Slayer dostałem na bierzmowanie. Over Kill „Under the Influence” – nomen omen pierwsze piwo. s.o.d. „Speak English or Die” – leczenie kanałowe szóstki, do tej pory jakoś nie lubię tej płyty, mimo że cudna. Ojej, Testament „The Ritual” – ucho sobie w mękach przebijałem, będąc na kolonii. Wiele, wiele innych, czasem jak wypiję w nocy wino, to wrzucam na mój fan page i wspominam sobie – jakoś nikt prawie nie lajkuje, ale jak kota wrzucę to już LOL (śmiech). Hm… kilka lat temu absolutnie zakochałem się w, uwaga cyberfolkowym awangardowo transowym black metalu węgierskim Thy Catafalque. Jakaś dobra karma spowodowała, że prowadziłem wtedy międzynarodowe warsztaty teatralne, właśnie na Węgrzech to i nawet imprezowo pisaliśmy do siebie. Mam zajawkę na geograficzne poszukiwania muzy, ale takie, gdzie w dźwiękach czuć region. Jeśli coś fajnego macie czytelnicy drodzy, to ślijcie. Trawestując twoje nazwisko, z czego masz największą grzanę w ogólno pojętej muzyce metalowej? — Podobno cały festiwal Obscene Extreme to jakaś plazma mentalna, muszę to zobaczyć. Naprawdę musisz, polecam. Czy jakiś konkretny gatunek muzyki metalowej, mógłby według ciebie robić za samonapędzający się kabaret? — Oczywistą odpowiedzią wydają się niektóre odmiany grind core’a i zespół Tankard. Ja widzę wielki potencjał w tej dziedzinie w moim Cremaster – poczekajcie na nową płytę. Jajcarny metal wydaje się być oksymoronem, niemniej wyjazdy na koncerty i ci ludzie to dla mnie największa inspiracja. Jednocześnie pasja w oczach metalheadów, to rzecz, dla której warto żyć i żłopać piwsko – dlaczego tyle trzeba tego pić (?) (śmiech). Wiecie, jest kilka zjawisk metalowych, które nawet dla moich przyjaciół spoza tematu, są śmieszne. To patrzenie z uznaniem na koszulki, dylematy, w co się ubrać, pozowanie do zdjęć. Uwielbiam i sam godzinami wybieram koszulkę na dany gig. Kiedyś wam pokażę podstawowe miny, czyli „przytakoszacun” i „uznawanka”. A czy muzyka metalowa, „bycie metalem”, to dla ciebie Maraton Uśmiechu, Hole in the Wall, a może Formacja Chatelet? — To jednak najbardziej te moje 1200 Muzeów, bo jest pasja, jest przygoda i nowe doznania. Moment, kiedy zakładam katanę, traktuję jak taki mentalny teleport do czasów, przełomu podstawówki i liceum. Taka gimbaza

pozytywna, wtedy w człowieku najbardziej kształtuje się wrażliwość, trochę za tym tęsknię. To, że Andrzej Poniedzielski i Jerzy Kryszak są odpowiednikami Bobby’ego Lieblinga i Ozzy’ego Osbourne wiadomo od zawsze. Ale, kto jeszcze prócz ciebie wśród kabareciarzy i satyryków słucha metalu? Osobiście, ze względu na sample Vader w jednym ze skeczów podejrzewam chłopaków z Kabaretu Skeczów Męczących… — I tu czytelników zdziwię, bo sporo takich. Niech z listy pojadę: Neonówka – Radek Bielecki to wynajduje takie projekty, co to nie wiem czy już powstały nawet – maniak; Roman Żurek – specu od gotyku, mina mu się zmienia i oczy, kiedy o tym mówi i nawet byliśmy na Castle Party. Joanna Kołaczkowska (kabaret Potem, kabaret Hrabi) to mnie Mastodonem zaraziła, jak ją i Tomasza Majera (kabaret Hrabi) na Dream Theater spotkałem. Robert Karólczyk (Kabaret Młodych Panów) też czasem na gigi popyla, bo wspominał, a Tomasz Jachimek to podziemną scenę metalową w Krakowie kiedyś ustawiał – tak Tomku nawet foty są (śmiech). Kilku pewnie pominąłem, przepraszam. A… i jeszcze Waldek Wilkołek (Ani Mru-Mru) to z Lombardo nawet gadał. Błogosławieni, którzy się śmieją z samych siebie, albowiem będą mieli ubaw do końca życia. Czy subkultura metalowa, metalowcy ogólnie są skłonni do autożartów? — Ci, których znam to wręcz mobilna inspiracja. Tak, tak duże wyluzowanie i podejście do metalowego imagu – cudowni ludzie; i uwielbiam na Stand Upie opowiadać anegdoty o metalowcach. Pamiętam, jak z moim kolegą ze Stand Up Kraków pojechaliśmy do Państwa Wiwczarków, na obiad. Marcin strasznie przeżywał, że pozna wybitnego metalowca. Kiedy dojeżdżaliśmy do bramy posesji Petera, powiedziałem Marcinowi, że nie wypada, żeby nie miał jakiejś metalowej ksywki, skoro został zaproszony do domu. Powiedziałem mu, żeby się przedstawił jako Oral Sodomizer. Czujecie, o mało tego nie zrobił (śmiech). W ostatniej chwili go na ziemię sprowadziłem, czego strasznie żałuję. Morał – ciągnąć do końca, mina Petera byłaby bezcenna. Pozdrawiam Państwa Wiwczarków, to był przemiły dzień. Czytelnicy „7 Gates” pewnie by mi tego nie wybaczyli, gdybym nie poprosił cię na koniec o jakiś żart na temat muzyki metalowej/metalowców. Dasz radę sypnąć, czymś na koniec? — Żart mam, ale w wersji scenariuszowej. Kocham kult katany, i weźmy, zróbmy kiedyś filmik o certyfikacji katan. Wyobraźcie sobie stanowisko egzaminacyjne i odpytywanie z naszywek. Teksty w stylu – kurwa, uwalili mnie z Satyricon (śmiech). Wpuśćmy to do sieci, a zobaczycie, że ludzie się nabiorą (śmiech). Dzięki za wywiad i pomyślnych koncertowych łowów. — Pozdrawiam wszystkich, do zobaczenia na koncertach i, jak cudnie, że jesteście metalowcami. C

Co było pierwsze w życiu Adama Grzanki – kabaret, czy szeroko pojęta muzyka metalowa i związane z nią hulanki i swawole? — Oczywiście, że metal i gitara basowa, ja się tam na scenę nie pchałem, jakoś wyszło, więc teraz tak nadrabiam, że nawet sobie wydziarałem Kinga Diamonda, bo to moja pierwsza fascynacja. I to właśnie King był tą przysłowiową iskrą zapalną, która spowodowała, że na dobre wszedłeś w świat muzyki metalowej? Co było tym, co „powiedziało tobie”, że metal to jest właśnie to? — Mamusia kupiła mi na urodziny King Diamond „Conspiracy” i to przestawiło mi mózg z Sandry i Kim Wilde (śmiech). Czy są w twoim życiu jakieś albumy, zespoły, które darzysz szczególnym sentymentem i wspomnieniami? Na przykład, dla mojego znajomego takimi evergreenami z sentymentalnym podkładem są Death „Spritual Healing” oraz Sepultura „Beneath the Remains”

83

www.fb.com/adamgrzanka66 C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Kiedyś, po koncercie z Krisiun, nagadałem Dallasowi, że wygląda jak doktorant politechniki (śmiech). Przepraszam, panie Dallas, to z wielkiej sympatii było. Widziałem wasze koncerty z cztery razy.


Oto przed Wami człowiek, którego przedstawiać nie trzeba – władca logówek, których wykonał ponad 7000 dla zespołów z całego świata, nie tylko metalowych. I w sumie nie tylko dla zespołów, bowiem wśród klientów jest również i szpital neurologiczny. Tak jak książka Lord of the Logos została okrojona do 2500 projektów jego autorstwa, tak i ten wywiad jest zapisem zaledwie 20 procent rzeczywistej rozmowy, bowiem wiedzcie, że gdy dzwoni do Was Christophe Szpajdel, by powiedzieć zdawkowe: „Cześć, co słychać?”, to kończy się na dwóch godzinach pytlowania o wszystkim. ↔ Cześć Krzysiek. Wróciłeś właśnie z Japonii, wakacje połączone z pracą? Był sukces? — Jasne. Była wystawa zorganizowana w bardzo krótkim czasie w Toxgo, w małej galerii w Harajuku, Tokio. Jak na organizowaną imprezę w tak krótkim czasie, przyszło bardzo dużo ludzi, ponad 50 osób. Faktycznie, to była podróż połączona z pracą artystyczną i ochotą odkrycia Japonii. 22 października była wystawa i Artist Talk prezentowany przez Junko Hanzawę. Potem była wycieczka jednoosobowa trasą Hiroszima, Miyajima, Tsuwano, Matsue, Okayama, Himeji, Kyoto, Nara, Góry Koya-San, Hakone, Jezioro Ashi, Góra Fuji, Kamakura, Yokohama… Podróżowałem głównie pociągiem/Shinkansenem. W takiej podróży pomaga zapewne to, że znasz również wiele języków…

— Mówię biegle po polsku, francusku, angielsku, włosku, hiszpańsku, portugalsku i grecku. Powód tego zapotrzebowania znajomości języków, to potrzeba komunikowania i przełamania barier językowych. Nie byłbyś teraz tam, gdzie jesteś, gdyby nie początek, więc kiedy tak naprawdę zaczęła się twoja przygoda z rysowaniem? I nie chodzi tu o logotypy, malujesz również coś innego, np. obrazy? Jak wygląda twoja twórczość? — Namalowałem kilka obrazów; w większości wszyscy mnie zniechęcają, by robić obrazy i mówią: „skoncentruj się tylko na logach, w tym jesteś doskonały i nie rozdrabniaj się”. Robiłem kilka prac artystycznych dla zespołów, ale mi nie wychodzą, nawet jak się staram, ja jestem od logówek. Zacząłem interesować się logami od małego dziecka. Pierwsze logo, które mnie zafascynowało to był Kiss w 1977 roku, miałem wtedy 7 lat. Do tego wszystkiego był dołączony image zespołu na scenie. Potem w 1986 roku, zafascynowały mnie loga Helloween, Venom, Exodus, Kreator, King Diamond, Possessed… Lubiłem ten groźny styl w logach i te tnące litery. W 1989 roku, zacząłem kupować demówki takich zespołów, jak Asphyx „Enter the Domain”… i zauważyłem, że były potencjalne kapele w undergroundzie. Kolekcjonowałem fanziny, jak na przykład „Metalized” z Danii, „United Forces” z Brazylii, „Slayer Mag” z Norwegii… i tam było pełno dziwnych oraz obskurnych zespołów. Właśnie w ten sposób spotkałem się i poznałem Thierry’ego Prince’a i połączyłem siły z lokalnym fanzinem – „Septicore”. Wtedy zauważyłem, że było dużo zespołów z bardzo kiepskim logiem albo w ogóle bez loga, jak na przykład Apparition z usa, którzy potem przemienili się na Sorrow. I właśnie tak, w listach zacząłem proponować loga dla zespołów, z którymi korespondowałem. Skąd czerpiesz inspiracje i, czy nie masz czasem problemów z kopiowaniem samego siebie? — Czasem nie ma możliwości kreować, by nie skopiować samego siebie, ale czerpię również inspirację od innych artystów. Chyba najbardziej znane logo twojego autorstwa to szyld Emperor, pamiętasz jak do tego doszło, masz w dalszym ciągu jakiś kontakt z zespołami, dla których robiłeś logotypy? — Właśnie jak redagowałem fanzina „Septicore”, to wpadł mi kontakt z Samothem, zanim on rozpoczął Emperor. W tych czasach był w dark/death/grindowej kapeli Embr yonic, znakomity death grind z bardzo mrocznym i zimnym brzmieniem gitar, a… potem, jak dzieliłem korespondencję z Thierrym, bo mu pomagałem, to zauważyłem, że Samoth wraz z Mortiisem zakładał nowy zespół, i tak, gdy w roku 1991 powstał Emperor, ja zrobiłem niespodziankę i w ciągu kilku dni narysowałem logo Emperor, w styczniu 1991. Po logo zgłaszają się najczęściej młode zespoły przed pierwszym demo, albumem, zupełnie nieznane, masz satysfakcję, gdy później odnoszą sukces? Bo przecież wiele zespołów z twoim logo odniosło sukces. — Oczywiście, i właśnie to był przypadek Emperor w 1991 roku, wydali nieco później demo „Wrath of the Tyrant”, a potem split z Enslaved, następnie w 1994 roku wyszedł album „In the Nightside Eclipse”, którego ujrzałem na półkach, jak byłem na wakacjach we Francji. To niesamowita przyjemność, gdy kapela rośnie z moją nazwą. Gdyby nie Emperor, to dla mnie byłoby dużo trudniej wspiąć się na scenie. Zdarza ci się, że zespół zupełnie nie akceptuje tego, co narysowałeś i, czy muzycy wysyłają ci czasem ogólny zarys, czego chcą?

84

7g C nr 39 C 03/2015


Robisz wiele wystaw na całym świecie, pojawiła się również książka Lord of the Logos, gdzie prezentowane są twoje prace, jednak w Polsce trudno cię zobaczyć. Jesteś rozpoznawalny w wielu krajach, a w Polsce już z tym nie najlepiej. — Wystawy są dla mnie kluczowym narzędziem, żeby promować książkę Lord of the Logos. To jest dla mnie jak zespół, który wydaje album i później jedzie na trasę koncertową. Dla mnie wystawa jest niczym trasa koncertowa dla zespołu. Wystawa jest również potrzebna, by rozpowszechnić moje dzieła, że jestem w dalszym ciągu aktywny na scenie metalowej i artystycznej oraz że moja działalność jest kontynuowana. Na każdej mojej wystawie jest również wykład połączony z prezentacją. Nie można mnie w Polsce zobaczyć, dlatego że nie dostałem nigdy konkretnej propozycji. Dostawałem kilka, ale po kilku e-mailach gdzieś to się gubi, nikt później nie odpowiadał na moje wiadomości i z tego powodu nigdy nie było mojej wystawy w Polsce. Brak korespondencji, brak kontaktu, a szkoda. Venom też chciał zagrać w Polsce i nigdy to nie nastąpiło. Oj, jednak nastąpiło pod koniec czerwca 2010 na dwóch koncertach w Krakowie i Warszawie. — Wiesz, ja zapamiętuję nazwy. Kilka lat temu miałem dobrą pamięć, ale teraz mi nieco zwiędła.

imprezy do rana. To były dla mnie wspaniałe doświadczenia. Robiłem to przed 30. rokiem życia, to było fantastyczne. Teraz to już nie jest na mój wiek. Masz czasem wrażenie, że po latach patrzysz na jakieś swoje logo i uważasz, że coś byś poprawił, coś zmienił, ale już za późno? Masz takie, które uważasz za porażkę i jakieś ulubione? — Oczywiście. Przede wszystkim loga, które robiłem dawno temu i sam zauważam, że coś jest nie tak i że powinno być bardziej czytelne, bardziej kompaktowe. Czasem widzę, że zespoły powinny mieć bardziej… jak to ująć mięsiste, jak by ci to powiedzieć… Czasem po dziesięciu latach poprawiam logo zespołu zazwyczaj są to wzajemne inicjatywy moje i zespołu, ja sam widzę, że trzeba coś poprawić, zespół zaczyna na przykład grać trochę inny styl muzyczny, przechodzi ewolucję i widzę, że potrzebne są zmiany albo żeby było bardziej czytelne. Masz jakiś kontakt z Polską? Mieszkasz w Wielkiej Brytanii, wychowałeś się w Belgii, odwiedzasz kraj przodków? — Mam zamiar pojechać do Polski w przyszłym roku we wrześniu. Mam kontakt ze Sławomirem Nietupskim, rozmawiamy o możliwości zrobienia mojej wystawy w Sopocie, także, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Wiesz, w Polsce nie byłem od 2000 roku, czyli bardzo długo. Chciałbym mieć wystawę, która ściągnie sporo ludzi i nie tylko takich, którzy są w metalowych kręgach, ale również takich, którzy są zainteresowani estetykami grafiki i którzy lubią ten rodzaj sztuki. Wszystkie loga robisz odręcznie, nie używasz komputera i innych cyfrowych urządzeń. Nie masz czasem kłopotu, że zespół potrzebuje logotypu w wysokiej rozdzielczości? — Nie, wszystko odręcznie, używam linijki, mam nawet tabelę, jak architekci. Pracuję takimi linijkami, które można ustawiać, coś w stylu starych urządzeń. I to bardzo dobrze funkcjonuje. Próbowałem robić to elektronicznie, ale kilka razy wyszła mi kompletna katastrofa. Wolałbym umrzeć, niż zrobić to cyfrowo. Współpracuję z grafikami, którzy mogą to zrobić, ja

muszę się koncentrować na tym, w czym jestem dobry. Tak dla niezorientowanych (ja wiem – dop. P.M.), gdzie można nabyć Lord of the Logos i, czy zawiera tylko logosy? — Książka jest dostępna u mojego wydawcy w każdym momencie, jestem zarejestrowany jako artysta pod linkiem www.shop.gestalten.com/lord-of-the-logos.html Książka została wydana w 2010 roku w styczniu. Gdy jechałem na United Metal Maniacks spotkałem się z wydawcą. Z zaprezentowanych mu 7000 moich logotypów wybraliśmy 2500 moich prac. Podpisaliśmy kontrakt. Wszystkie zdjęcia są moją pracą z moich różnych wycieczek. Znajdują się tam moje zdjęcia z Anglii, Belgii i Hiszpanii. To jest po prostu książka ilustrowana, jest bardzo mało tekstu. Jest to książka głównie artystyczna. Nie mam dzieci i ta książka jest właśnie moim pierwszym dzieckiem. Wiem, że można cię prosić o prace charytatywne, bo zrobiłeś logo dla polskiego zespołu, gdzie zyski były przeznaczone dla Covana z Decapitated. — Tak. Była taka aukcja. Pamiętam, że coś takiego robiliśmy, więc praca charytatywna jest dobrym narzędziem, żeby w pewnym sensie dać się zapoznać i żeby odkryć większe sfery. Również zupełnie za darmo robiłem logo dla oddziału neurologicznego. Chciałbyś coś dodać na koniec? — Chciałbym, by zespoły, którym nie podoba się mój pierwszy szkic, chciały pracować ze mną dalej i oczekuję odpowiedzi czy podpowiedzi. Nie chcą się dalej starać, by zrobić to w takim kierunku, w jakim chcą. Jest dużo artystów, którzy robią wspaniałe loga za mniejsze pieniądze niż ja. Myślę, że 100 dolarów to nie jest zbyt wygórowana cena, o którą pytam. Ja mam olbrzymi popyt na moją pracę, ale z kilkuset zapytań tygodniowo do realizacji dochodzi tylko kilka. Czasem zespół się rozpada, a po kilku latach zaczynają znowu grać razem i pytają mnie, czy w swoim archiwum mam logo, bo oni nie posiadają. Na szczęście mam. Takim największym medium jest dla mnie Facebook, gdzie można mnie znaleźć. Pozdrawiam i dziękuję za wywiad. C

Twoje wystawy przyciągają wiele osób, jak to wygląda od sprawy technicznej… ktoś ciebie zaprasza i, co dalej? — Bardzo różnie to wygląda, każda wystawa jest inna. Miałem wystawę w zeszłym roku w Minneapolis, a później w Danii pod nazwą Marks of Metal, jak i w Exeter – to były zaproszenia. Teraz będę miał wystawę w Vancouver. Czasem jestem zapraszany, by zrobić wywiady telewizyjne oraz seminaria, jak na przykład dla duńskiej szkoły designu. Ostatnio, jadąc do Japonii zrobiłem anons na Facebooku, że będę i że chcę zrobić małą wystawę gdziekolwiek. I tak się stało, że w ciągu trzech dni została przygotowana dla mnie wystawa. To było tak nagłe i w ostatniej chwili. To wyglądało tak, że jesteś w desperującej sytuacji i robisz coś na opak. I wyobraź sobie, że ta wystawa zrobiona szybko, równie szybko stała się niesamowitym sukcesem. To była wystawa, która wygenerowała możliwość mojej prezentacji na większą skalę w przyszłym roku. W ciągu 30 minut wyprzedałem wszystkie moje książki, które miałem ze sobą. Nie robiłeś logotypów jedynie zespołom, bo zgłaszają się do ciebie firmy czy inne komercyjne projekty… — Owszem, zrobiłem loga dla firm, jak Dreams Bands. Robiłem również logo dla firmy Kosho, jeśli jesteś zainteresowany Japonią. Chcę się z tobą podzielić tym, że czasem rysowałem loga dla zabawy, jak dla kina grozy. Robiłem też szyld dla Jaskini Hałasu, a skontaktował mnie do tego Wojciech Lis. Czasem dla zabawy robię loga celebrytom, ludziom bardzo znanym w Wielkiej Brytanii. Rysuję również inne loga. Dla zabawy zrobiłem również logo dla popowej kapeli, którą musisz znać i chcę pokazać ci to logo – nazywają się One Direction. Wszyscy myślą, że ja robię tylko blackmetalowe loga, a dla własnej satysfakcji robię różne logówki. Chcę pokazać, gdzie jestem najlepszy. Udowadniam, że nie robię tylko loga dla zespołów, ale i dla firm. Pracowałeś również na trasach koncertowych. Z jakimi zespołami? — Tak, jeździłem, na przykład z Metalize. Proponowali mi, bym pojechał z nimi na trasę. To były małe pieniądze. Trasy pozwoliły mi poznać pełno ludzi (coś o tym wiem – dop. P.M.). Śpisz w prymitywnych warunkach, małe łóżko w autobusie mało przestrzeni i kupa ludzi, nawet miesiąc spędzałem w takich warunkach. I ludzie robią

85

www.fb.com/christophe.szpajdel C ¶ autor: Piotr Machoń

— To zdarza mi się bardzo często! Już we wstępnej korespondencji chcę, żeby klient mi wytłumaczył dokładnie, o co mu chodzi. Właściwie, to zupełnie niedawno miałem podobny przypadek z Sacrimonia. Gdy im wysłałem dwa szkice, to mi odpisali, że: „Zupełnie nie o to nam chodziło, więc dajmy sobie spokój, bo wiem, że nie otrzymamy od ciebie tego, co chcieliśmy i nie ma co dalej próbować”. Właśnie tak postępuje ze mną bardzo dużo kapel. W dodatku żądają od mnie odesłania zaliczki, na co kategorycznie odmawiam. Zawsze biorę 50% zaliczki. Dla nikogo nie ma wyjątku. Jestem przekonany, że dużo kapel mi nie odpisuje, bo im pierwszy szkic nie pasuje, więc nie chcą dalej próbować… W moim przypadku działam na zasadzie – zrób to albo to zniszcz.


Uważasz, że eksperymentowanie z różnymi gatunkami i nieustanna zmiana brzmienia są bardziej zasadne dla muzycznej filozofii niż ciągłe trzymanie się jednego, konkretnego gatunku, starając się komponować najlepszą muzykę, jaką się tylko da, w wąskich, sprecyzowanych ramach? — Tak długo, jak wierzysz w to, co eksperymentujesz w muzyce, musisz zadać samemu sobie dobre pytanie: czy udajesz zasadność tego, co robisz, czy po prostu robisz to, co naprawdę czujesz? A Déluge jest o uczciwości i prawdziwości.

www.fb.com/wearedeluge C ¶ autor: Mariusz „ManieK” Wójkowski

Déluge to kolejny przedstawiciel młodego francuskiego pokolenia, wyłowionego przez coraz prężniej działającą Les Acteurs de l'Ombre Productions, z nieco innym spojrzeniem na black metal. Zresztą autorzy debiutanckiego „Æther”, nie tylko muzycznie, ale i graficznie interesująco „oblepionego”, sami określają swój styl jako „Untrve French Black Metal”. Nie tylko o tym rozmawiałem z mózgiem i gitarzystą zespołu François-Thibautem, chociaż w ich szeregach jest i Polak. ↔ Pozdrowienia z Polski. Co słychać w Metz, Lorraine? — Cześć Mariusz. Tak naprawdę, to jestem z Nancy, które jest miastem leżącym całkiem blisko Metz. Moi koledzy z zespołu pochodzą z Nancy, Metz i Strasburga, gdzie wszystko idzie całkiem dobrze.

się przez wszystkie utwory – melodia. Mam nadzieję, że każdy zespół nie jest „w pełni określony” aż do samego końca, więc jestem bardzo ciekaw, jak będą brzmiały nasze kolejne utwory.

Jesteście właśnie po Ladlo Black Metal Night ii, na którym wystąpiliście razem z Maïeutiste, Moonreich i Reagarde Les Hommes Tombre. Jak wasze wrażenia po tym wyjątkowym koncercie i jak „Æther” sprawdza się na żywo? — Rozpoczęliśmy od „Bruine”, ostatniego numeru na „Æther” i na początku ostatniego, trzeciego numeru zabrakło prądu na scenie. Publiczność była pełna współczucia i pomimo naszej największej porażki na żywo, jesteśmy naprawdę zadowoleni z naszego występu. Spodziewaliśmy się, że wszystko pójdzie dobrze, co napełniło nas pozytywnym ciśnieniem.

Mimo że motywem przewodnim jest tu melodia, to jednak mam wrażenie, że „Æther” ma dwie równe twarze. Bardziej nienawistną i bezpośrednią pierwszą połowę od numeru „Avalanche” do „Houle” i drugą bardziej melodyjną, wrażliwą i melancholijną, trwającą od „Klartraümer” do „Bruine”. Jestem bliski prawdy, czy jest to tylko moje wrażenie? — Rzeczywiście, czytałem już o tym wcześniej w wielu recenzjach i jestem zmuszony powiedzieć, że jest to prawdą. Jednak zabawne jest to, że nie rozmieszczałem tych utworów właśnie pod takim kątem, specjalnie i z takich powodów. Tak samo nie komponuję utworów w takiej samej kolejności, jak znajdują się na płycie.

„Æther” to ciekawe połączenie black metalu z jadowitym post hard corem, szczególnie na płaszczyźnie wokalnej, pełne dysonansów i różnorodności. „Avalanche” jest pełne furiackiego black metalu, „Klartraümer” to melodyjny i bardzo stonowany numer, „Vide” przytłacza doomowym ciężarem, a „Hypoxie” ma w sobie wiele onirycznych momentów. Uważasz, że Déluge określił już swój styl na „Æther”, a może nadal jest gatunkowym poszukiwaczem, nie w pełni określonym zespołem? — Cóż, dziękuję bardzo. Odbieram to jako komplement. Jestem bardzo dumny z tej różnorodności, ale jest w niej również bardzo silny wspólny mianownik, przewijający

No właśnie, jest was pięciu, ale to ty pociągasz za wszystkie sznurki zarówno kompozycyjne, jak i tekstowe/tematyczne. Jaka jest rola pozostałych członków w Déluge? Wygląda na to, że jesteś niekwestionowanym liderem. — Od prawie 3 lat pracowałem z Déluge w cieniu i kompletnym ukryciu. To jest mój projekt i wkładam w niego wszystko, co mam, ale jestem również nieskończenie dumny z ludzi, których mam w tym zespole. Oni wszyscy są moimi bardzo dobrymi przyjaciółmi, dobrymi muzykami i ludźmi służącymi dobrymi radami. Nie waham się przedyskutować z nimi poszczególnych motywów, jeżeli mam pewne wątpliwości.

86

7g C nr 39 C 03/2015

A propos prawdziwości, sami określacie swój styl jako „Untrve French Black Metal”. Muszę przyznać, że jest to dosyć śmiałe stwierdzenie na tle blackmetalowych purystów, a może jest to tylko pozostawienie otwartej furtki do dyskusji oraz próba wzbudzenia wśród słuchaczy ciekawości i kontrowersji? — Po raz kolejny chodzi o uczciwość i szczerość. Nie jestem prawdziwym, blackmetalowym wojownikiem i zgadzam się z tym, że Déluge nie jest tradycyjnym blackmetalowym zespołem. Untrve French Black Metal jest bardziej „filozoficzną” drogą do opisania naszego stylu, a wszystko zaczęło się od żartu między nami. Ale po jakimś czasie, akronim ufbm zaczął nam bardzo dobrze pasować. To nie jest konkretne wyzwanie rzucone komukolwiek i zawsze będę otwarty na debatę w tej kwestii. Muzyka to bardzo potężne medium, i dlatego też lubię, gdy w zespole jest specyficzna więź między muzyką, tekstami i oprawą graficzną, a ta na „Æther” jest imponująca. Chociaż byłem nieco zaskoczony, że wasz debiut nie jest zwartym konceptem zcentralizowanym wokół „wodnej” tematyki i na przykład numer „Houle” jest o separacji oraz miłości… — Po raz kolejny biorę to za komplement, ponieważ oznacza to, że nawet ten kawałek jest spójny. Nawet, jeśli jest to prawdą, że „Æther” mógłby być albumem koncepcyjnym, to jednak nim nie jest. Nie został skomponowany jako jedność i złożony w jedno. Nawet, jeśli nie jest zbitą całością, to jestem zadowolony, że mam album, który mógłby nią być, a wszystko dzięki mocnemu, wspólnemu mianownikowi, o którym już wspominałem. Melodia, a nie zawiły koncept albumu. Oprawa graficzna „Æther”, podobnie jak muzyka jest bardzo uderzająca, ale jednak zawiła. Co ona reprezentuje i jak odnosi się do muzyki? — Chciałbym zatrzymać się w tym miejscu i wymijająco pozostawić słuchaczom swobodę interpretacji. Jedyne, co mogę powiedzieć, to, że sens wszystkiego łatwo jest odnaleźć w okładce, jeżeli poszukujesz informacji o filozoficznym i fizycznym znaczeniu eteru. Uwielbiamy prace Valnoira z Metastazis, i w naszym przypadku wykonał świetną robotę. To wszystko z mojej strony, jeżeli chcesz coś dodać, to nie krępuj się. — Dzięki, Mariusz. Na tym albumie naprawdę daliśmy wszystko, co mieliśmy, i nie możemy się doczekać, by zobaczyć, gdzie nas to zaprowadzi. Bardzo chciałbym zakończyć ten wywiad jakąś ładną, polską sentencją. Frederic, nasz basista, jest Polakiem, ale on powiedział mi tylko same przekleństwa. C




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.