7 minute read
Nasze miasto, mój abonament
Stanisław Malinows k i
Przed wejśCiem do teatru
Advertisement
Nikt nie powinien mnie rozliczać z tego czy chodzę do teatru, ile przeczytałem książek. Czy byłem już u spowiedzi. Czy odpisałem cioci na list. Trzeba mi dorosnąć do tęsknoty za niebem, za Bogiem. Powinienem sam znaleźć drogę do biblioteki. Wynurzyć się z powszechności i odkryć coś, co pozwoli odnaleźć mi dystans do przytłaczających mnie zdarzeń. Przeliczę kieszonkowe, czy starczy na kino. A może jednak teatr? List do cioci napiszę jeszcze dziś wieczorem, zamiast kartki imieninowej. Będzie bez znaczka, bo ciocia ma internet. A może ją po prostu odwiedzę i na stare lata wniosę jakiś powiew wiosny? Divadlo po raz pierwszy oswoił mi młody poeta i aktor Petr Penkava, który przeniknął w nasze miasto realizując z nami w latach 2006 do 2008 czesko - polski projekt „Sztuck”. Miałem okazję poprosić go o wskazówki w sprawie techniki prezentowania poezji w cieszyńskim Cafe Muzeum, w przestrzeni akustycznie trudnej. A przymierzaliśmy się wraz z czeskimi poetami do uczestniczenia w Festiwalu T e a t r a l n y m, wówczas jeszcze „Na Granicy”. Petr był z „divadla” i wynajmował mieszkanie w Czeskim Cieszynie. Teatr po drugiej stronie rzeki poznawałem od piwnicznej kawiarenki, gdzie Hania Rybicka, prawie rodzinnie związana z tutejszą, zaolziańską sceną, zaprosiła całe nasze polskie i czeskie towarzystwo na swój debiutancki wieczorek poetycki. Festiwal teatralny stał się festiwalem „Bez granic”. Podzielony Cieszyn nieśmiało zaczęliśmy nazywać - „naszym miastem”. Z tamtych czasów pamiętam sztukę niemieckiego autora - „Arabska noc” graną przez Słowaków. To była moja zagraniczna szansa, aby wejść ze swojską publicznością po trzecim dzwonku na widownię, zająć miejsce i chłonąć obcy, ale zrozumiały język, po swojemu czuć przesłanie sztuki. Tu nad graniczną rzeką sceniczna opowieść o lokatorach jednego bloku zdała mi się piękną alegorią różnorodności.
Czy można zazdrościć tym, którzy chodzą do teatru, którzy mają pieniądze i czas dla uczty duchowej? Skorzystałem z mądrości abonamentu, aby mieć większe możliwości w wyborze i chodzenie do teatru sukcesywnie realizować. Dotarło też do mnie, że pójście do teatru to moje osobiste wsparcie, jakby nie było, dla aktorów z z a g r a n i c z n e j Sceny Polskiej. Poza tym, sam abonament teatralny obejmujący kilka sztuk to cena jednego biletu do teatru w Polsce. W załatwianiu abonamentu w ekspozyturze Teatru na Rynku za Olzą, czeka nas ta sama co zawsze przygoda, że już za granicą a jeszcze u siebie. Tu sprawy załatwia się w ojczystym języku. Wyrzucam sobie, że nie znam na tyle czeskiego, aby zrewanżować się mile za kulturalną obsługę.
Ta sama dbałość o gości spotyka mnie na wejściu do Divadla, aby na Scenie Polskiej przeżywać „Prywatną
klinikę”, czy zapomnianą ze szkolnych lektur „Balladynę”. „Skrzypek na dachu” był tak sugestywnie zagrany, że wypatrywałem Tewiego Mleczarza ze skrzypkami na dachu mojego domu. Dał się wypatrzeć całkiem niespodziewanie i prozaicznie na zakupach w Sparze przy Stawowej. Oczywiście w naszym mieście. Występował właśnie w roli Tomasza Kłaptocza w prawdziwej scenie z życia. To był piękny happening godny dla paparazzich, dla kameralnej rozmowy Aktora z publiką, z nami na parkingu.
aKt Pierwszy
Patrząc w repertuar pomyślałem – o, będzie o „Naszym mieście”! W zasadzie wiele się nie pomyliłem, bo scenę ludzkiego dramatu można odnaleźć nie tylko w Grover’s Corners ponad sto lat temu. To miejsce wyidealizowanych wspomnień. W naszym mieście, w tym nadolziańskim, też jest wiele wspaniałych zdarzeń, ludzi, miejsc. Jednocześnie borykamy się z niedoskonałością. Należałoby się skoncentrować na wyważaniu naszych zachowań. Niekoniecznie zachowując społeczny dystans. Siedząc wygodnie w teatralnym fotelu, w towarzystwie ludzi bez pandemicznych masek, czułem się bombardowany sugestiami, że coś w swoim życiu muszę zmienić. Przede wszystkim być lepszym, być po prostu dobrym człowiekiem, bo „...zawsze żyje się kosztem tych, co byli przed nami...”. I jeszcze refleksja, której doznałem w czasie spektaklu „Naszego miasta”, a zapisano ją słowami profesora księdza Józefa Tischera w teatralnym folderze „W miłości poprzez pryzmat ciebie widzę siebie – rozumiem siebie i ciebie”. Czy to nie brzmi jak umoralniająca rekolekcyjna nauka? Do antraktu na scenie trwa błoga sielanka skłaniająca mnie do wiary, że rozwijająca się historia dobrze się skończy, że niepotrzebne są przesądy. Przecież zakorzeniliśmy się na tej ziemi ze swoim życiorysem na dobre. W pierwszym akcie, w pierwszym odruchu zapominam o przemijaniu. Zaciągnięty dług trzeba jednak spłacić. Rekwizyt, jakże oszczędny w „Naszym mieście” wystrzela dopiero w ostatnim akcie. Udzielonego kredytu na lody nie da się prolongować. Trzeba go spłacić, ponieść konsekwencje młodości. Bo „jeśli w pierwszym akcie sztuki na ścianie wisi broń, to w ostatnim akcie koniecznie musi wystrzelić”. Zapomniałem o tych słowach Antoniego Czechowa i poczułem się zdezorientowany brutalnym finałem sztuki. Ale oprócz szoku, który wyrywa mnie z rozmarzenia i z zachwytu, że żyję, ukazuje mi się przestrzeń odnowy, rosnące na cmentarzu drogowskazy. Tym drogowskazem jest przede wszystkim świetna i dobrze zagrana sztuka. Pomyślałem, że autor Thornton Wilder (1897 – 1975), nie jest z Cieszyna, ale z naszego miasta, jest na pewno z wnętrza naszej sceny ludzkich przypadłości.
Przerwa
Zanim oddam swój numerek w opłaconej już szatni, w czasie przerwy warto zobaczyć kolejną ekspozycję w teatralnej galerii. Renata Filipova rocznik 1941 ze Stonavy, artystka niezależna uzupełnia atmosferą wystawy to, czym nasycił mnie teatralny spektakl. Cieszy mnie pogodna scena z dzieciństwa, ogród, domy, kolorowa pasyjność ukrzyżowanego, centrum miasta z kościołem, seniorzy na ławeczce. Malarstwo pełne dosłownych rekwizytów pozwalające czuć się jak w swoim ogródku. Na scenie w sztuce rekwizytem jest tylko słowo, bez koloryzowania, a tu obrazy uspokajają nas barwnym milczeniem.
W foyer można natknąć się na powracających z baru znajomych. Oni też mają abonament i swoją miłość do kultury. Nie przyszli tu ze snobizmu ale z potrzeby, aby inaczej spojrzeć na życie. Jeśli nie mogę ubrać się w kostium odróżniający mnie od smutnej zwyczajności, to choć na chwilę pozwólcie mi lśnić odbitym blaskiem lamp ze sceny.
aKt drugi
W galerii teatralnej nadal trwa ta sama scenografia, obrazy ze starcami, dzieci, kolorowo ukrzyżowany, mieścina z wieżą kościelną. W barze oprócz napojów można zarezerwować stolik, co stawia nas w komfortowej sytuacji. Pierwsze „Czarownice z Salem” spotykam już, a może jeszcze poza sceną. Są młode, ubrane w skromne stroje siedemnastowiecznych wieśniaczek i siedząc przed wejściem na widownię grają zapamiętale w kości. Prowokująca jest ich obecność w naszej, widzów, części. Ich aktorstwo cenne ma być na scenie, a nie igrać nam pod nogami i wciągać w grę. Rzucam więc komentarz do ich zachowania – tylko nam tu teatru nie przegrajcie. Jeszcze mam nadzieję, że ten performens będzie kontynuowany, że dramaturgia fabuły nie będzie autentycznym dramatem, opowieścią o tragicznym wydarzeniu, cierniem. Osobiście pytam o to samego Karola Suszkę, aktora, reżysera i byłego dyrektora teatru. Dlaczego tak pogodny człowiek reżyseruje tak wstrząsające sztuki jak „Czarownice z Salem”? Cóż, pan reżyser nie może wyrzec się swoich artystycznych założeń. Nie będzie więc dla takich dyletantów jak ja, przemycał elementy, które dyskredytują jego rolę i teatr. I nie ważne jak sponsoruję artystów czy mam abonament, czy przyjechałem tu autobusem, autem, czy tylko dotarłem pieszo. „Czarownice z Salem” są alegoryczną odpowiedzią na makkartyzm panujący w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku. Czyli czasu tak zwanej zimnej wojny. Wojny propagandowej, wojny wzajemnych oskarżeń wrogich sobie systemów. W siedemnastowiecznym Salem też znajdujemy postacie pozbawione skrupułów w metodach śledczych. Ze sceny teatralnej udziela mi się bardzo sugestywnie atmosfera strachu i podejrzeń. Dramat z 1952 roku oparty jest na procesach o czary, jakie miały miejsce w XVII wieku w małym miasteczku w stanie Massachusetts. Sztuka mówi o nietolerancji i zbiorowym szaleństwie. Czy pewny siebie mogę beztrosko oceniać tych, którzy odważają się myśleć inaczej? W czasie, gdy szargane są świętości, chrześcijanie są prześladowani, a dorobek kultury chrześcijańskiej niszczony, profanowany lub spychany na margines, czy jako twórcy jednoznacznie staniemy po stronie sacrum, piękna, dobra i prawdy? Takie zdaje się być przesłanie. Chciałbym się kłócić z autorem, a nie na niego obrażać. Cieszę się, że Arthur Miller dostał za „Czarownice z Salem” nagrodę, gdy sztukę grano na Broadwayu. Ale porusza mnie wielce, kiedy na scenie mojemu ulubionemu aktorowi, a tu bohaterowi obrywa się. Zostaje fabułą sztuki, w mojej imaginacji, upokorzony. Tragedia dotyka uczciwego bohatera. Dotyka każdego z nas, ta niesprawiedliwość jaką niesie życie. Z reżyserem już rozmawiałem. Nie będzie robił coveru ze sztuki, z teatru. Życie jest gorzkie, dzięki Bogu... ?
BIs
Brawa bijemy zawsze na stojąco. Niektórzy odważnie i z wdzięcznością pokrzykują - jeszcze raz, bis. Z radości. Z niedosytu, czy z sytości uczty duchowej?
Tym razem bis realizowany jest w innej scenografii za sprawą Polskiego Związku Kulturalno Oświatowego. Bliżej gór, bliżej Polaków z Boconowic. Z inicjatywy Marka Słowiaczka, dziennikarza, poety, przedstawiciela Kongresu Polaków, przyjaciela. Prawdziwe rekwizyty życia to piwo radegast, kolejna beczka piwa. Kołacze z borówkami, z makiem, z serem, z jabłkami. W związku z tym, że została po pandemii wznowiona tradycja spektakli gwarowych, z radością przyjęliśmy „Semetrykę”. Właściwie radość do „semetryki” nie pasuje, bo to słowo oznacza sekutnicę, złą, dokuczliwą kobietę. I o tym jest sztuka Zbigniewa Sikory w reżyserii Romana Niedoby. Zespół teatralny z Łomnej Dolnej został zasilony miejscowymi aktorami. Z założenia „z semetryką nie do sie wydzierżeć” – nie da się wytrzymać. Ale bohater sztuki skazany na chorobowe i opiekę domową rewiduje swoje poglądy. Podnosi więc do właściwej godności swoją połowicę i życie jednak zdaje się słodsze. Niezaprzeczalną urodą przedstawienia jest zaolziański dialekt, śląska gwara nasączona bohemizmami, tutejszą mową domową. Żądny kolejnego bisu, sięgam po klasykę – Walentego Krząszcza pisarza ludowego Śląska Cieszyńskiego. „Przeróbkę” i „Aparat” Ireny i Jana Czudków już czytałem. Polecam. Ale najlepiej załatwić sobie abonament jak prenumeratę, jak stałą dostawę dobrej energii.