9 minute read

Stada gołębi w upale

Pierwsza książka Kajzara ukazała się w 1976 roku

Florianus

Advertisement

Lato w tym roku mamy upalne. Podobno w poprzednim stuleciu podobnie upalne były lata w 1914 roku i w 1939 roku, wtedy gdy wielkimi krokami zbliżały się globalne kataklizmy. W tym roku słońce grzeje tak, jakby chciało Europejczyków przygotować na zimę, a zarazem uświadomić im, że katastrofa jest blisko. Macie teraz ciepło, nacieszcie się upałami, rozgrzejcie się i nagrzejcie się na zapas, bo w zimie ciepła może zabraknąć. Zmagazynujcie więc sobie letni nadmiar ciepła, abyście w zimie nie piszczeli i nie dygotali z zimna, kiedy przyjdą ruskie mrozy, kiedy przypełzną od wschodu albo z północy lodowate bestie. Tylko jak to zrobić? Gdzie to ciepło teraz zgromadzić, żeby je zachować i w zimie wykorzystać? Na strychu? W piwnicy? Pod wiatą? W jakich zbiornikach? Gazety, portale i inne media straszą, że szykowane są drastyczne podwyżki cen energii i opału, który, zresztą, drożeje już od roku. Niestety, jednocześnie jest sucho, brakuje nie tylko węgla, gazu i drewna. Zaczyna brakować także wody. U nas na razie woda nie jest racjonowana, a miejscowe przedsiębiorstwo wodociągowe wymienia w śródmieściu Cieszyna rury. Czyli jest szansa, że jeszcze przez parę lat popłynie nimi woda. A także trzeba przyjąć, że podwyżka cen wody jest nieuchronna.

Z miesięcy letnich najbardziej lubię sierpień, kiedy dni są już krótsze, poranki chłodniejsze, wszystko, co dojrzało, jest już zebrane, kończą się żniwa i wiadomo, czy zbiory są dobre, czy był urodzaj, już są ukiszone ogórki i cukinie, przegotowane weki z kompotami z czereśni i agrestu, odciśnięte soki z czarnej porzeczki. Wtedy też już wiadomo, czy były udane wakacje, bo w końcu udało się wyjechać gdzieś na południe, do jeszcze cieplejszych krajów, które niedawno uchodziły za rajskie krainy, a teraz zamieniają się w pustynie i zgliszcza. W sierpniu na naszym środkowoeuropejskim niebie spadają Perseidy, meteory potocznie nazywane spadającymi gwiazdami. Nad ranem, pod koniec miesiąca, może nawet chwycić przymrozek. To jakby sygnał z przyszłości i znak, że planeta obraca się jeszcze bez zmian i gwiazdozbiory nad półkulą północną skłaniają się znów ku zimie. Niby to nic nowego pod słońcem, ale znów kończy się jeden sezon, wczasowy i turystyczny, plenerowy, outdoorowy, festiwalowy, i zaczyna drugi, bardziej roboczy, miejski, domowy, klubowy, ciemny i chłodny, jesienno-zimowy. Jego dyskretną podstawą, termicznym rdzeniem są kaloryfery. Jest to bowiem w istocie sezon grzewczy, który w naszych stronach trwa, niestety, długo, bowiem potrafi się wydłużyć aż do majowych zimnych ogrodników. No ale nie trzeba krakać, na razie jest sierpień i cieszymy się pełnią lata, choć jest to lato podminowane putinowską agresją terrorystycznej Rosji wymierzoną w nieszczęsną Ukrainę i skierowaną również przeciwko nam, przeciwko Europie. Dlatego czuje się w tegorocznym letnim powietrzu, w skwarze dni, w gwałtowności zaskakujących burz gorączkowość i konwulsyjność jakiejś wielkiej zmiany, której charakteru jednak na razie nie potrafimy rozpoznać. Przypuszczamy, że może być gorzej i nie wiadomo jak długo to gorsze jeszcze potrwa i czy w ogóle jest możliwe, że się skończy, bo znalazło się jakieś dobre wyjście z tej parszywej sytuacji.

Czterdzieści lat temu, w 1982 roku, lato też było upalne. Gorzkie lato stanu wojennego w Polsce, kiedy już było wiadomo, że wiosna nie była nasza, reżim Jaruzelskiego nie upadł, ludzie Solidarności i demokratycznej

Helmut Kajzar (1941-1982). Fot. arch. rodzinne

opozycji siedzieli jeszcze w internowaniu, a druga rocznica Porozumień Sierpniowych zapowiadała się raczej rozpaczliwie. Nastroje społeczne w Polsce jednak poprawili piłkarze. W 1982 roku, na początku lata, też rozgrywano mundial, czyli mistrzostwa świata w piłce nożnej. Tym razem w Hiszpanii. I reprezentacja Polski nie zawiodła swoich kibiców, pokazała bojowość i hardość, wywalczyła awans do półfinału, w półfinale co prawda przegrała z Włochami 0:2, ale potem zdobyła brązowy medal mistrzostw, zwyciężając z Francuzami 3:2. Pokazała, że nadzieja na zwycięstwo nie może umrzeć, że zwycięstwo jest możliwe. I właśnie w takie letnie, upalne dni, podczas wakacji i w porze żniw, wbrew sierpniowej nadziei, w ponurym czasie stanu wojennego, umierał we Wrocławiu Helmut Kajzar, reżyser teatralny, dramaturg, także pisarz i krytyk teatralny, jeden z najważniejszych twórców teatru w Polsce lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Pod datą 6 sierpnia 1982 roku Tadeusz Różewicz, wielki poeta i dramaturg, zanotował w swoim dzienniku:

Od wielu dni umiera w jednym z wrocławskich szpitali Helmut. Jest mi ciężko na sercu. Nie mogę o tym myśleć. Byłem u niego przed tygodniem... a teraz te potworne upały. Helmut przyleciał samolotem 29 lipca. To była ucieczka od śmierci. Zabieg, który miał sprawić cud, nie pomógł. Mówił z trudem. Uśmiechnął się do mnie. Na pożegnanie dotknąłem jego ręki. Nie wiem, czy go jeszcze zobaczę. Pamiętam takie same upały w lipcu 1957 roku, kiedy w Gliwicach umierała moja matka. Były straszne upały. Odebrałem ją ze szpitala, bo chciałem, żeby umarła w domu. Helmut urodził się w 1941 roku! Dwadzieścia lat ode mnie młodszy. Ja byłem młodszy o dwadzieścia lat od Przybosia. Dziwne myśli, które na mnie napadają. Ślepa natura, która morduje młodego, utalentowanego człowieka, a utrzymuje przy życiu dziewięćdziesięcioletnie staruszki...

Nowotwór był nieuleczalny. Helmut Kajzar umarł w nocy z 20 na 21 sierpnia 1982 roku. Kilka dni później został pochowany na cmentarzu ewangelickim w Cieszynie, mieście swojego wczesnego dzieciństwa. Stąd z rodziną wyjechał w 1946 roku na tzw. ziemie odzyskane, zachodnie i północne, poniemieckie, gdzie jego ojciec pracował jako dyrektor PGRów. Na Śląsk Cieszyński wrócili Kajzarowie w 1950 roku, mieszkali w Grodźcu Śląskim, w Kończycach Wielkich, w Cieszynie. Helmut z Grodźca dojeżdżał do liceum w Bielsku, po maturze studiował przez rok filozofię, a potem polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W Krakowie związał się ze studenckim Teatrem 38, z którym odnosił międzynarodowe sukcesy. Następnie przeniósł się do Warszawy, gdzie w latach 1965 – 1968 studiował reżyserię teatralną. Najpierw reżyserował we Wrocławiu, w 1968 roku zrealizował „Śmiesznego staruszka” Różewicza, który od tego czasu stał się jego patronem, mentorem, a później też przyjacielem. Jego pierwszy dramat, sztukę Paternoster, której akcja dzieje się w podcieszyńskiej wsi, zrealizowaną w 1970 roku we wrocławskim Teatrze Współczesnym przez Jerzego Jarockiego, uznano za wrocławskie przedstawienie teatralne roku. Lata siedemdziesiąte to okres jego intensywnej pracy twórczej zarówno jako reżysera teatralnego jak i autora dramatów, których napisał kilkanaście (m.in. „Gwiazda”, „Rycerz Andrzej”, „Trzema krzyżykami”, „Koniec półświni”, „Obora”, „Samoobrona”, „Villa dei Misteri”). Jego oryginalne pomysły artystyczne i niekonwencjonalne metody pracy z aktorami oraz niechęć do teatralnej biurokracji utrudniały mu – jak wspominał Kazimierz Braun – pracę we wszystkich teatrach w Polsce poza Współczesnym we Wrocławiu i Narodowym w Warszawie. Często pracował za granicą, najczęściej w Niemczech Zachodnich, jako reżyser i pedagog prowadzący warsztaty teatralne. Z niemieckiego tłumaczył na polski sztuki Petera Handkego, późniejszego laureata literackiej Nagrody Nobla i skandalizującego Franza Xavera Kroetza. Sformułował i realizował w praktyce teorię teatru metacodziennego. Zgodnie z nią życie codzienne powinno być przedstawiane w teatrze w całej swej zwyczajności, potoczności, czy wręcz banalności i trywialności. Takie też powinny być dialogi w sztukach. Zadaniem autora sztuki, a potem jej inscenizatorów, jest ujawnianie mitycznego wymiaru codzienności, ustawienie jej w perspektywie ponadcodziennej historii czy archetypów i nadanie jej metacodziennego, poetyckiego charakteru. Takie są też najlepsze sztuki Kajzara – „Paternoster”, „Obora” czy „Villa dei Misteri”. A także jego ostatni, niedokończony, poruszający dramat „Król Dawid”, odwołujący się do holokaustu.

Kajzar pochodził z rodziny ewangelickiej. Jego matka Paulina – z domu Kulisz – lubiła śpiewać. Uczyła nas pieśni Eine feste Burg... dr. Marcina Lutra i Kiedy ranne wstają zorze Franciszka Karpińskiego – pisał w autobiograficznym tekście Bieg życia - Przepytywała nas również z hymnu narodowego. Do kościoła musieliśmy dojeżdżać, nieraz daleko. W czasie nabożeństw zdarzało się, że jakieś zwykłe łobuziaki wpadły do kościoła z piskiem i kwikiem. Wrzucali też do kościoła kamienie. Przez okna lub przez drzwi krzyczeli: kociarz, kocia wiara, lub dłużej: Marcin Luter woził szuter. Nie bolały mnie te prowokacje. Pastorzy mieli z nas całą wzorową rodzinę, która przyjeżdżała do kościoła bryczką. W Świętoszówce, w gospodarstwie prezbitera zboru Koeniga, zbieraliśmy się na kompletach. Trzeba się było przedzierać przez Potok Łański. Najtrudniej było go przekroczyć wczesną wiosną w czasie roztopów. Później w zakolach tej rzeczki, wśród żółtych kaczeńców,

tonęły ławice żabiego skrzeku. Kijanek. Obezwładniała mnie żywa lepkość wiosennej wody, ziemi i powietrza, jakaś zakazana i podejrzana gorącość nowego słońca. Ksiądz Lasota rozpalał wyobraźnię opowieściami o królach Izraela, psalmiście Dawidzie, o jego trudnej, bolesnej przyjaźni z królewiczem Jonatanaem. Zwiastował upadek Goliata, cierpienia zdradzonego przez Dalilę Samsona... Siłę wiary Mojżesza... Latem, wśród dojrzewającego zboża, zacząłem spotykać proroka Ezechiela, Izajasza, wyczekiwałem jak oni głosu, który by przemówił z płonącego krzaka, z nagłej letniej burzy. Widywałem na ściernisku pokorną Ruth. Zacząłem pisać wiersze. Ody. Chciałem skomponować operę o zbójach (plagiat z Schillera). Często bałem się. Nad dziećmi z pogranicza wojny i pokoju, nad ich wyobraźnią frunął samolot wypchany bombami i lametą (która myli stacje radiolokacyjne), wypchany anielskim włosiem, czyli szklaną watą. Samolot ten kazał oczekiwać wojny. Zresztą, jako dziecko spodziewałem się skorego jej nadejścia. Chciałem więc szybciej i na własną rękę zrozumieć mechanizmy i pułapki otaczającego mnie świata. „Bieg życia” to szkicowy autoportret artysty z czasów dzieciństwa i młodości, poetyckie curriculum vitae, które Kajzar napisał na swoje trzydzieste urodziny w sierpniu 1971 roku. W następnym zaś roku, pół wieku temu, sformułował swój pierwszy ważny artystyczny manifest. Zatytułował go „Na pograniczu”, ponieważ właśnie pograniczność, ambiwalentność, takość i zarazem owakość uważał za najistotniejszą cechę swojego charakteru, swojego życia i swojej sztuki. Swojego losu. Urodziłem się i wychowałem na pograniczu, pograniczu państw, języków, kultur, wojny i pokoju. To zawieszenie – między – jest stygmatem nie do usunięcia. Między proletariackim internacjonalizmem, a prowincjonalnością; między katolicyzmem a ewangelicyzmem; między totalitaryzmem, a demokracją; między indywidualizmem, a ubóstwieniem mas; między buntem i nadzieją na zgodę, a ostrożnym optymizmem. Między... O Kajzarze mówiło się wtedy, że był zanadto awangardowy, ale w latach 70. ubiegłego wieku niemal wszyscy młodzi byli awangardowi, a sprzyjała temu gierkowska liberalizacja w polityce i kulturze, uspokajająca nastroje społeczne po masakrze robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 roku. Na fali sukcesu sztuki „Paternoster” młody dramaturg i reżyser stał się autorytetem, a nawet legendą polskiej nowej kultury, ale to, co i jak mówił i przedstawiał, niekoniecznie było dobrze zrozumiane i przyjmowane. Interesowała go przede wszystkim sztuka współczesna. Twórczo kontynuował, interpretował i inscenizował przede wszystkim dramaty Różewicza. Kajzar wyprzedzał epokę o kilka czy nawet kilkanaście lat. Eksperymentował. Był niezależnym artystą, skromnym prorokiem, pracowitym, przenikliwym prekursorem, a przy tym dobrym człowiekiem i szczodrym, bezinteresownym przyjacielem. Dobrą radą kierowaną do przyjaciół był też jego proroczy manifest Na pograniczu, który zakończył tak: Nie czeka na nas Wielka Nadzieja. O mały udział walczymy. Ci, co opuszczają dom, muzeum, budują domy nowe, obliczone na jedno życie, domy z papieru, dźwięków, wyobraźni, z piosenek o dobroci, ufności, miłości. Zapisujemy również strachy i opowieści niesamowite o upodleniu i nienawiści, by nie zapomnieć historii, by przejął nas dreszcz obawy przed chorobą. Chorobą społeczeństw. Musimy dbać o higienę. Żyjemy w blokach, jedna rodzina obok drugiej. Z dnia na dzień, z miesiąca na miesiąc, od wypłaty do wypłaty. Jak stada gołębi. Wiemy, że nie ma indywidualnego ratunku, ucieczki. Musimy ze sobą współżyć. Żyjemy wszyscy podobnie. Wiemy, że gdyby przyszło co do czego, czeka nas wspólna, masowa, gołębia śmierć.

Minęło upalne lato 1982 roku. Helmut Kajzar umarł dokładnie w czternastą rocznicę inwazji Wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Nie dożył już jesieni tego samego roku, kiedy na Kremlu zmarł Leonid Breżniew, przywódca Związku Radzieckiego, i pojawiła się jeszcze jedna rysa w monolicie imperium, drobne pęknięcie w Bloku Wschodnim. Wtedy jeszcze nie przypuszczaliśmy, jak to wszystko może się dalej potoczyć. Ale w morderczym cieniu tamtego imperium niestety żyjemy nadal. Jak stada gołębi.

Grób Helmuta Kajzara na cmentarzu ewangelickim w Cieszynie

This article is from: