28 minute read

Z serca, czy z głowy? Twoja droga transformacji

Marzena Jankowska

Advertisement

Wśród osób stawiających na proaktywność i odpowiedzialność, a więc i zainteresowanych swoim rozwojem osobistym, wydają się dominować dwa nurty. Na pierwszy rzut oka zupełnie sprzeczne, a jednak czasem, pod pewnymi warunkami, prowadzą w to samo upragnione miejsce – poczucie autonomii, szczęścia i spełnienia. Dzieje się tak pewnie dlatego, że ostatecznie wszystko, czego doświadczamy – każda myśl, uczucie, stan, decyzja, którą podejmujemy, rozgrywają się na poziomie pojedynczych komórek naszego organizmu. W naszym mózgu są miliardy komórek nerwowych i biliony synaps, czyli połączeń między nimi. O to aby sprawnie się ze sobą komunikowały nieustannie dbają związki chemiczne, które nazywamy neuroprzekaźnikami – ich cząsteczki mają za zadanie przenosić sygnały między komórkami nerwowymi i z komórek nerwowych dalej do mięśni i gruczołów i z powrotem. Ich prawidłowe działanie jest niezbędne do dobrego funkcjonowania naszego układu nerwowego i bez tego - żadnego rozwoju nie będzie.

Po tym krótkim wstępie zdecydowanie łatwiej będzie zrozumieć określenia, jakie wybrałam dla owych dwóch nurtów rozwoju – jeden z nich jawi mi się jako adrenalinowy, drugi – serotoninowy.

Adrenalina (epinefryna) ma swoją potoczną nazwę w języku angielskim – 3F, od fright - strach, ght – walka, ight – ucieczka. Działa w mgnieniu oka i stawia nasz organizm w pełnej gotowości. Przypomnij sobie okoliczności, w których nagle zdarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego, ważnego i trudnego jednocześnie. Na przykład dostałeś informację o zwolnieniu z pracy, albo uświadomiłeś sobie, żaląc się komuś na czyjąś niekompetencję, że koleżanka o której mowa stoi tuż za Tobą. Albo gdy stawałeś na ślubnym kobiercu czy na szczycie bardzo wysokiego słupa w parku rozrywki, mając świadomość, że zaraz rozpocznie się swobodne spadanie. Zwykle w tego typu sytuacjach mocno czujemy, że mamy ciało! Ciało, w którym dzieją się fascynujące rzeczy, które czasem oceniamy jako silny dyskomfort. Serce, które próbuje się wyrwać z piersi, przyspieszony oddech, czasem mroczki przed oczami czy mrowienie dłoni. To czego doświadczamy, to jedna z najważniejszy, najbardziej sprzyjających naszemu przetrwaniu reakcji, czyli reakcja stresowa. Jest to odpowiedź naszego organizmu,

która nie tylko pomaga nam sprostać wielu trudnym wyzwaniom, ale jeszcze stymuluje nasz układ odpornościowy, a przez niego także nerwowy! Mało kto wie, że podczas takich niezliczonych epizodów radzenia sobie z różnymi trudnymi sytuacjami naszego życia, mobilizowane są komórki odpornościowe, które mogą przyspieszyć proces rekonwalescencji po zabiegu chirurgicznym, wzmocnić efekt terapii antyrakowej, szczepień, a nawet wyleczyć nas z przeziębienia. Przy okazji warto więc wspomnieć, że jednym z najbardziej groźnych i powszechnych mitów na temat naszego zdrowia jest to, że czujemy się źle i zapadamy na choroby z powodu reakcji stresowych. Droga rozwoju, którą nazwałam „adrenalinową”, najczęściej wiąże się z przekonaniem, że aby cokolwiek osiągnąć, trzeba postawić sobie bardzo ambitne cele, podjąć żelazną decyzję, dobrze wszystko przemyśleć, zrobić plan działania i dzień po dniu z dyscypliną wychodzić ze swojej strefy komfortu. Podejmować ryzyko, nieustanie stawać się lepszą wersją siebie. Dzieje się to bardziej w tzw. „męskiej energii”, którą charakteryzuje aktywność, zdobywanie, rywalizacja, szybkość. Świetnie oddaje to wypowiedź Pele – brazylijskiej gwiazdy piłki nożnej, a później ministra sportu: „Sukces, to nie przypadek. To ciężka praca, wytrwałość, nauka, analiza, poświęcenie, a przede wszystkim miłość do tego co robisz” albo Georga Bernarda Shaw’a – laureata literackiej nagrody Nobla: „Sukces odniesiesz tylko wtedy, gdy sam poszukasz okoliczności, które ci odpowiadają. Jeśli nie zdołasz ich znaleźć, stwórz je sobie”. Znamy bardzo wiele wybitnych postaci, wspaniałych sportowców, biznesmenów, artystów, ale też bohaterów dnia codziennego z naszego otoczenia, którzy dzięki takiemu podejściu i konsekwencji, odnieśli sukcesy. Pułapką tego podejścia może być jednak to, że zaczynamy uzależniać poczucie własnej wartości od mierzalnych wyników, widocznych efektów i ciągłego przekraczania własnych granic. Staje się więc ono warunkowe, a to może działać silnie wypalająco i z czasem zmniejszać nasze poczucie autonomii. Przejdźmy zatem do drugiego nurtu, który nazwałam serotoninowym. Serotonina jest jednym z najważniejszych neuroprzekaźników w mózgu, odpowiedzialnym za procesy zasypiania, kontrolę nastroju i samopoczucia, ma wpływ na potrzeby seksualne i apetyt. Niski poziom serotoniny powoduje zły nastrój i rozdrażnienie, co często prowadzi do smutku, objadania się (szczególnie słodyczami), braku apetytu, a nawet napadów agresji. Problemy z układem serotoninergicznym są przyczyną powstawania wielu nieprawidłowości, które z kolei prowadzą do chorób psychicznych, jak schizofrenia, czy stany lękowe. Mnie najbardziej serotonina jawi się jako cząsteczka błogości, ale też ufności, spokoju, radości, ob tości i akceptacji. W „serotoninowym” nurcie rozwoju dominuje podążanie za tym, co się dzieje w nas i wokół nas oraz wiara w to, że wszystko ma w sobie jakiś ukryty porządek. Podążanie wielu osobom wydaje się być procesem biernym. Nic bardziej mylnego. Chodzi tu bowiem o aktywne współtworzenie nowej jakości dzięki rozumieniu i akceptacji tego, co jest i co się wydarza, a nie opieranie się temu. O różnicach między „siłowaniem się”, a „podążaniem” w niesamowity sposób pisze Alan Seale w swojej „Transformującej Obecności”. Podstawową zasadą w sztukach walki jest przejmowanie energii przeciwnika i wykorzystywanie jej jako siłę własną, a nie branie się za bary, co szybko wysysa energię. To samo dotyczy czegoś, co uważamy za „problem”. Kiedy siłujemy się z nim, tracimy energię, marnotrawimy swoją moc. Problem, nie jest czymś, co ma zostać rozwiązane (poprzez siłowanie i przepychanie) - jest to wiadomość, której należy wysłuchać (pozwolić na podążanie i przepływ). Dobrze oddaje to cytat eodore Roosvelta: „Zrób to, co możesz, użyj tego, co masz, tam, gdzie teraz jesteś.” Kiedy coś dzieje się w naszym życiu i grunt osuwa się spod nóg, albo pragniemy lepszej jakości życia, naszym zadaniem jest szybko zorientować się, gdzie jesteśmy, i „co teraz chce się wydarzyć”.

„Co chce się wydarzyć” jest uznaniem, że istnieje przesłanie, które trzeba wyczuć i usłyszeć. Zmiana, która czeka by się ujawnić, drzwi, które się otwierają lub szansa, która czeka, byśmy ją dostrzegli. To niekoniecznie jest to, czego my chcemy w danym momencie. W tym nurcie akcent położony jest bardziej na szukanie siebie – prawdziwego, autentycznego, niż bycie codziennie lepszą wersją siebie, choć to wcale się nie wyklucza. Z poszukiwaniem prawdziwego „ja” wiąże się jedna z potężnych i dobrze zwery kowanych naukowo kompetencji, jaką jest wyrażanie wdzięczności. Jej konsekwencją jest funkcjonowanie w poczuciu ob tości, zamiast braku i niedostatku. To jest podejście zdecydowanie bardziej „z serca”, niż „z głowy”, i raczej w żeńskiej energii. Energia żeńska jest energią kreowania. Związana jest z intuicją, emocjami, umysłem podświadomym, uważnością i czerpaniem z łączności z naturą. Ciężka praca w służbie osiągania wielkich celów, szczególnie gdy ignorujemy naturalne rytmy natury, takie jak cykl faz księżyca czy w przypadku kobiet, cykl menstruacyjny, są zaprzeczeniem tego podejścia. To, że w życiu potrzebna jest równowaga, o tym wszyscy wiemy, ale myślę, że większości nam jej brakuje. Każdy z nas żyje w jakimś środowisku, ma w danym momencie jakiś zestaw cech, nawyków, postaw, przekonań, doświadczeń, które, bywa że zupełnie nieświadomie osadzają nas w preferowanym sposobie funkcjonowania, pozbawiając możliwości wykorzystania pełni naszego potencjału w długoterminowej perspektywie. Trudno jest mi powiedzieć, która z opisanych dróg rozwoju jest mi bliższa, bo ciągle się przeplatają. Natomiast do pewnego momentu trudno mi je było pogodzić, bo zdawały się być sprzeczne. Jednak to, co dzieje się na poziomie naszych komórek, to o czym informują nas neurotransmitery i co daje nam wiedza o współdziałaniu naszego ciała i umysłu – uświadamia, że nie tylko da się je świetnie połączyć, ale dla naszego zdrowia, szczęścia i kreatywności – powinniśmy to robić na co dzień! Właśnie ta droga rozwoju, która wydaje Ci się bardziej obca, może nieść wskazówki dotyczące tego, co możesz zrobić dla uzyskania większej równowagi w swoim życiu. Jakie są moje sposoby na połączenie adrenalinowej i serotoninowej drogi rozwoju siebie i swojej siły psychicznej: 1. Twoje ciało i umysł jak powietrza potrzebują reakcji stresowych, które zachodzą, gdy zmagasz się z trudnymi sytuacjami w swoim życiu – zaakceptuj i pokochaj ten stan, nastaw się do niego pozytywnie, bo bez tego twój układ odpornościowy zyczny i psychiczny zacznie słabnąć; 2. Stawiaj sobie ambitne cele, ale tylko takie, które wynikają ze znajomości siebie i swoich wartości, z życzliwości, miłości i które dadzą ci szczęście w długoterminowej perspektywie. Unikaj takich, które wynikają z cudzych oczekiwań, chęci rywalizacji czy udowadniania sobie czy komukolwiek, czegokolwiek; 3. Planuj przewidując nieprzewidywalne i przyjmując, że nie raz przyjdzie ci odpuścić (co oznacza akceptację, a nie rezygnację). Bezwzględnie uwzględniaj regenerację w łączności z naturą, czasem i pełną uwagą dla bliskich. I pamiętaj, że jesteś częścią natury i dotyczą Cię jej cykle. Dbaj o rytuały, a nade wszystko o równowagę między działaniem, a byciem. 4. W drodze bądź uważny. Porzucaj siłowe rozwiązania na rzecz podążania – pełnego ufności w siebie, szczególnie wtedy, gdy sprawy nie idą po Twojej myśli.

Kiedy utkniesz w ruchomych piaskach, jedyna nadzieja na przetrwanie, to spokojnie położyć się na powierzchni.

Jest jeszcze kilka ważnych neuroprzekaźników, a wśród nich – dopamina. Wiedza o jej znaczeniu dla naszego zdrowia i rozwoju, i o tym, jak stymulować jej wydzielanie, pozwala jeszcze lepiej zintegrować dwie opisane drogi rozwoju. Czasem rozróżnienie sytuacji trudnych, które stymulują rozwój naszej odporności, od tych które są po prostu szkodliwe, wcale nie idzie jak z płatka. Kiedy nie wolno się poddawać, a kiedy warto odpuścić? Czym tak naprawdę jest akceptacja, jeśli nie poddaniem się? – o tym wszystkim i jeszcze wielu innych ciekawych aspektach budowania swojej siły psychicznej porozmawiamy 4 marca.

Marzena JANKOWSKA o sobie

Jestem psychologiem biznesu i zdrowia. Swoje specjalności łączę, pomagając ludziom wzmacniać swoją odporność psychiczną. Opieram się na wynikach badań (Psychologia Oparta na Dowodach) i tym, co naprawdę działa w psychologii. Uczę ludzi jak wykorzystać reakcje stresowe do wzmacniania siły i odporności psychicznej oraz w jaki sposób zrobić użytek z dobroczynnego oddziaływania każdej z nich.

www.marzenajankowska.pl +48 508 085 037 poczta@marzenajankowska.pl

odzież medyczna

Kasia Wojciechows ka

C’est la vie, czyli nikt nie mówił, że będzie tak ciężko

Ula Markowska, redaktor naczelna Tramwaju Cieszyńskiego i Gazety Codziennej. Postrzegana jako silna, często krytyczna dziennikarka. Nie boi się głośno mówić o sprawach niewygodnych i trudnych. Nie brak jej odwagi by wyciągać na światło dzienne tematy, których inni boją się ruszyć? Skąd w niej ta szczerość? Jaka naprawdę jest Ula, której nie znacie?

Ula: Nigdy nie udzielałam wywiadu, zawsze odmawiałam. Wolę słuchać niż mówić. Wiąże się z tym nawet początek mojej kariery i decyzja pozostania w tym zawodzie. Rozpoczynając praktykę uczestniczyłam w konferencji prasowej z obecnością pełniącego wtedy funkcję Premiera RP Jerzego Buzka. Tłum dziennikarzy ruszył do przodu, a ja z nieśmiałością zajęłam jedno z ostatnich miejsc. Przy wyjściu premier przysiadł się do mnie i powiedział mi, „będziesz dobrą dziennikarką, słuchasz, a nie walczysz o zdjęcie i pocięty materiał”. Spotkaliśmy się po wielu latach przy okazji kolejnej konferencji. Rozpoznał mnie bez problemu, bo znów siedziałam w ostatnim rzędzie.

Kasia: Teraz zdecydowałaś się o sobie opowiedzieć, skąd ta zmiana?

Czuję, że już mogę opowiedzieć kim jestem, mając nadzieję, że ta historia komuś pomoże. Moje doświadczenie zawodowe utkane jest spotkaniami i przede wszystkim

trudnymi historiami ludzi. Chcę zburzyć stereotyp silnych kobiet „z kamienia”. Każdy z czymś walczy. Jesteśmy specjalistami w ocenianiu innych bazując na pozorach, bez fatygi szukania prawdy.

Dlaczego tak lubimy oceniać innych?

Bo skrywamy dzięki temu to, z czym sami sobie nie radzimy. Skupiając uwagę na kimś obok, nie musimy patrzeć na siebie i czujemy się przez to lepsi. To właśnie niesprawiedliwa ocena społeczeństwa sprawiła, że postanowiłam szczelnie otulić prawdę o sobie, ale to też ochrona moich córek. Postawiłam sobie w końcu pytanie „dlaczego”? Przecież to prawda o mnie. Często wydaje nam się, że jeśli czegoś nie wypowiemy na głos, to tego nie ma. Jednak kiedy odważysz się, staniesz przed sobą i powiesz „Tak było, oto, kim jestem”, to poczujesz, że masz do tego prawo, bez względu na to jak ludzie cię ocenią.

Nie musisz tracić energii na chowanie się, pozbywasz się lęku, że ktoś odkryje prawdę. Chyba powinniśmy maksymalnie ograniczyć liczbę osób, których opinia jest dla nas ważna, prawda?

Tak, bo bez względu na to co zrobimy i tak nas oceniają. Byłam w trudnym małżeństwie, codziennie przygniatały mnie oceny męża. Dopiero po roku od rozwodu zadałam sobie pytanie, czy on jest dla mnie autorytetem? Ktoś, kto niszczył moją samoocenę tyle lat? Nie! Niesłuszna ocena boli, ale gdy mamy dla siebie i swoich osiągnięć szacunek, to nie powinna wpłynąć negatywnie na nasz obraz siebie.

Ludzie, którzy sami siebie szanują potra ą obiektywnie stwierdzić, czy opinia z zewnątrz jest istotna i rzetelna. Jeśli się nie szanujesz łakniesz tych dobrych i bronisz się przed negatywnymi.

Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie dlaczego siebie nie szanuję. Dopóki tego nie zrobisz będziesz zakompleksiony, będziesz oskarżać się o słabość, o to, że jesteś niewystarczający. Stanięcie w prawdzie to początek skutecznej terapii. Przez całe życie zamykałam oczy, udając, że „to” nie istnieje. Zbudowałam sobie pancerz, który mnie chronił, ale z czasem stawał się tak ciężki, że czasem nie mogłam zrobić kroku.

Kluczem, by coś zmienić jest uświadomienie sobie, że to właśnie ta niewypowiedziana przeszłość nas trzyma?

Tak. Mnie zmobilizowało spotkanie z kobietą, która mimo trudnego życia jest osobą radosną i otwartą. Ona zadawała mi tylko pytania. Nie dała mi gotowej recepty. Przeszłość ją ukształtowała, ale ona przekształciła ją we wzmacniające doświadczenie. Zauważyłam, że usprawiedliwiam się, by nie podjąć wysiłku, by na te trudne pytania sobie nie odpowiedzieć. Poczułam, że chcę to zmienić. To nie jest łatwe. Musisz zaakceptować całą siebie, każdą bliznę na swoim ciele i to, co się dzieje wewnątrz. To, że nie jesteś doskonała i nie musisz być, masz prawo do popełniania błędów i nie zawsze musisz „dawać radę”, bo to rysuje nasz fałszywy obraz. Zawsze mnie wkurzało, kiedy ludzie nie znający mnie mówili „musiałaś mieć świetne życie, skoro jesteś tak pewna siebie”. No nie, zupełnie nie tak.

Często jest odwrotnie, prawda? Trudne życie hartuje, ale to nie jest ta siła, o którą powinno nam chodzić, tylko pancerz o którym mówiłaś.

Tak, ale można go zrzucić. Zawsze znajdzie się ktoś, kto pokaże, że można inaczej, ale decyzja należy do ciebie. Mam koleżanki z dzieciństwa, które od lat usprawiedliwiają się ciężkim życiem. Twierdzą, że mają prawo tkwić w problemach, nie są zdolne nawet do pracy, bo nikt ich nie nauczył inaczej. To szukanie na siłę wymówek zdrowotnych, a nawet wmawianie sobie kolejnych trudności. Lubimy drapać rany. Jednak wyszłyśmy z tego samego środowiska, co pokazuje, że przeżycia i trudności można pokonać.

To nie ich wina, że życie potoczyło się tak, a nie inaczej, ale ich odpowiedzialność co z tym zrobią.

Właśnie, historii nie zmienisz, ale może zobaczysz cud, że udało ci się dotrzeć tak daleko. Wychowałam się w domu dziecka. Gdy miałam 14 lat wychowawca zaciągnął mnie do teatru. To była magia. Zniknął świat z którym sobie nie radziłam. Zostawiłam trudności z płaszczem w szatni i byłam kimś zupełnie innym, nie gorszym od innych widzów na sali. To dało mi też anonimowość. To jedno wyjście do teatru uratowało mnie jako Ulę. Nie czułam się tam obco, tak jak wśród rówieśników, którzy pili, brali narkotyki. Świadoma izolacja od tego środowiska nabrała sensu, mimo, że na co dzień przysparzała mi wiele trudności.

Co się wydarzyło, że się tam znalazłaś?

Miałam 4 lata gdy zginął mój tata. Mama nie radziła sobie, wpadła w alkoholizm. Pewnego dnia sąsiadka znalazła mnie w grudniu w szopie, wtedy 5letnią, w samej piżamce i zawiozła do dziadków. Oni, prości górale z Podhala, byli moją rodziną do 11go roku życia. Z perspektywy widzę, że pewnym osobom nadajemy

wyolbrzymione znaczenie, ale to pozwala zachować poczucie normalności. Chłonęłam wszystko, co do mnie mówili, co chcieli mi przekazać. Dziadek często powtarzał „pamiętaj, bez względu na to kim będziesz ucz się pokory, bo nawet jak na wysoką grzędę wejdziesz to zawsze dziurę w d… widać.” Niezbyt elegancko, ale prawdziwie. To był czas odpowiednich obowiązków i bezpieczeństwa. W domu nie było wiele czułości – jednak było dużo dobra. Było trudno nansowo, więc nigdy o nic nie prosiłam. Kiedyś babcia powiedziała, że jak złapię świetliki i wypuszczając je na głos wypowiem życzenie, to się spełni. Potem z ukrycia słuchała tych moich marzeń o nowych trampkach, kredkach, drewnianym wózku, a nawet by czereśnie dojrzały szybciej. Później spełniała te marzenia, a dla mnie to była magia. Nawet te czereśnie zdawały się dojrzewać szybciej. Dziadek uczył mnie też przezwyciężać strach przed gęsiami, ciemnością czy choćby ćmami. Na wszystko lekarstwem stawały się wymyślane przez niego historie. I tak np. znienawidzone ćmy stały się stworzeniami najbardziej chronionymi. Skrzydełka ćmy są kruche i pokryte pyłem. Gdy ćma przelatuje nad głową dziecka, zrzuca ten proszek dając piękne sny. Jak więc poranione mocno dziecko mogło w tą historię nie uwierzyć? To niewielkie rzeczy i zwykłe bajki, ale dla mnie były bardzo ważne.

Babcia zmarła, kiedy miałam 11 lat, dziadek odszedł niewiele później. Znów tra łam do mamy, która była już wtedy w drugim małżeństwie i nadal piła. Miałam wrażenie, że wzięła mnie tylko z powodu renty po tacie. Zburzył się mój bezpieczny świat. Zaczęła się przemoc zyczna i psychiczna. Gdy miałam 12 lat pół roku spędziłam w szpitalu, ponieważ ojczym bardzo brutalnie mnie zgwałcił. Nawet teraz trudno mi o tym mówić. Samo zdarzenie było traumatyczne, a traktowanie przez personel medyczny spowodowało kolejną traumę. Pielęgniarki były opryskliwe, nie było obok mnie psychologa. Dostawałam tylko leki przepisane przez psychiatrę. Nikt, oprócz jednego lekarza, nie próbował ze mną rozmawiać o tym, co się stało. Ze szpitala tra łam już do placówki opiekuńczej. To był dla mnie nowy świat, nieprzyjazny i trudny, pełen emocji tłumionych psychotropami. Jednak to był świat, który być może uratował mi życie.

Jakie uczucia wtedy w tobie dominowały?

Czułam się winna. To poczucie winy i kiepska samoocena dominowały w całym dotychczasowym życiu. Rozpoczęcie samodzielności było kolejnym trudnym momentem. Zostawiona sama sobie w nowym i dużym mieście rozpoczęłam pracę gońca w radiu, tak tra łam do mediów. Uczyłam się życia od podstaw. Wychodząc z placówki opiekuńczej, nie wiedziałam ile kosztuje chleb czy kilogram cukru. Popełniłam po drodze dużo błędów, ale uczyłam się życia powoli. Z emocjami tak łatwo nie było. Bardzo szybko obudziła się potrzeba, by mieć obok kogoś bliskiego. Potrzeba miłości jest naturalna dla każdego, szczególnie dla dzieci z trudnymi doświadczeniami. Niemal każda z moich koleżanek w ciągu kilku miesięcy po opuszczeniu placówki wchodziła w związki bądź wychodziły za mąż. Pakowałyśmy się w to pogubione i nieprzygotowane, i łatwo było nami manipulować. Większość z nich zakończyła te związki rozwodem, dopiero kolejne bywały bardziej udane.

Pracując już w mediach wraz z siostrami zakonnymi zorganizowałyśmy mieszkanie dla dziewcząt wychodzących z placówek, żeby miały lepszy start w normalne życie i nie szukały na siłę mężczyzny, który się nimi zaopiekuje. Siostry uczyły, jak utrzymać pracę, bo osobom z domu dziecka często wystarczy, że ktoś im zwróci uwagę, a od razu wszystko rzucają. Widzą tylko atak na siebie, a stereotyp, że to złodzieje, oszuści i lenie, nie pomaga. Sama słysząc to wiele razy przestałam mówić skąd jestem. To były nawarstwiające i utrwalające się we mnie blokady.

W wieku 21 lat zostałam mamą. Przerażona, rodziłam córkę będąc w domu samotnej matki. To był ogromny zwrot w moim życiu - nagle musiałam wydorośleć, wziąć za kogoś odpowiedzialność, poradzić sobie sama. Niestety dla ojca dziecka i jego rodziców nie byłam

wystarczającą kandydatką na żonę. Tak się skończyła wielka miłość.

Miałaś wtedy już takie myśli? Byłaś bardzo dojrzała.

Życie mnie tego nauczyło rzucając na głęboką wodę. Lęki nie spowodowały chęci oddania córki do adopcji. Wreszcie miałam kogoś, kogo mogę kochać i kto kocha mnie bezwarunkowo. Być może było to wtedy egoistyczne. Niestety, gdy córka miała 2 miesiące okazało się, że jest chora. Pierwsze lata spędziłyśmy głównie w szpitalu. Tylko praca i opiekowanie się dzieckiem. Nic oprócz jej zdrowia się nie liczyło. Dziś, mimo że lekarze nie dawali jej szans, studiuje. Jestem z niej bardzo dumna. Przekonałam się, że jak nie dostajesz miłości i czułości w życiu to nie znaczy, że jesteś jej pozbawiona. Rekompensowałam swoje braki, dając czułość córce. Mając 21 lat potra powiedzieć, że potrzebuje się przytulić. Druga, która ma 15 lat, robi to samo, pomimo, że była wychowywana w zupełnie innych warunkach. To jakim chcesz być rodzicem, to w dużej mierze kwestia wyboru.

Miałaś jakiekolwiek wsparcie od ojca pierwszej córki, jego rodziny?

Nie. Do dziś nie wiem, jak sobie wtedy dałam radę nansowo i psychicznie. Tak wiele wtedy wypierałam, że wielu sytuacji nie jestem w stanie sobie nawet przypomnieć. Dostawałam początkowo 600 zł alimentów, ale po roku zmniejszono mi je do 260 zł. Mój były chłopak miał znajomości, a ja nie miałam szans z nim walczyć. Później było trochę łatwiej - dorabiałam, były świadczenia pielęgnacyjne, dałam sobie jakoś radę.

Jak to się stało, że po tak trudnych doświadczeniach odważyłaś się zaufać kolejnemu mężczyźnie?

Wydawał mi się bardzo ciepły. Nie przeszkadzało mu to, że już mam córkę i że wychowałam się w domu dziecka.

Od razu mu wszystko opowiedziałaś?

Nie, oczywiście, że nie, ale wiedziałam, że muszę być wobec niego uczciwa, jeśli chcę zbudować trwały związek. Nie byłam w stanie opowiadać o szczegółach, tego chyba nigdy nie będę w stanie zrobić, ale opowiedziałam o najważniejszych wydarzeniach. Dwa pierwsze lata to był dobry okres, poznawaliśmy się, a mnie nie zapalały się żadne czerwone lampki. Widziałam szansę stworzenia córce rodziny, której ja sama też bardzo potrzebowałam. Zaufałam i wzięliśmy ślub.

Niestety mąż rok po roku stawał się coraz bardziej opryskliwy i wulgarny. Być może wpływ na to miała zmiana pracy. Górnictwo okazało się mieć na niego zły wpływ, a może bardziej koledzy z pracy, dla których nazywanie swoich żon miotłami było zabawne. Nie nadużywał alkoholu, ale atmosfera była ciężka. Próbowałam to ratować. Gdy młodsza córka była w pierwszej klasie wyprowadziłyśmy się na pół roku. To nim wstrząsnęło, ale poprawa trwała krótko. Po około roku wszystko wróciło, dzień bez awantury był dniem straconym. Starsza córka wyprowadziła się w pierwszej klasie liceum do bursy, nie chciała z nim mieszkać. To był dla mnie sygnał, że już za dużo. Po raz pierwszy w życiu spisałam plan. Wiedziałam, że muszę znaleźć mieszkanie i pracę. Zostałam w Cieszynie łudząc się, że młodsza córka będzie miała kontakt z ojcem. Znajoma dała mi pracę w kwiaciarni, na pół etatu, dodatkowo pisałam dla gazety. Mimo braku stabilizacji nansowej miałam pewność, że sobie poradzę. Wyprowadziłam się w ciągu jednego weekendu, znalazłam mieszkanie i jakoś znowu dałam sobie radę. Potem pojawiła praca w mediach lokalnych. Stworzyliśmy Tramwaj Cieszyński. Jestem więc w dobrym miejscu.

Uderza mnie słowo „jakoś”. Nigdy nie mamy 100% pewności, prawda?

Dokładnie tak. Nadszedł w końcu moment, kiedy już nie chcę, żeby było „jakoś”. Chcę świadomie robić to, czego pragnę, nie to co muszę. Dalej jestem samotną matką, po 13 latach trudnego małżeństwa, z dwójką dzieci, którym muszę zapewnić utrzymanie, ale oprócz tego jest kilka rzeczy, na których mi naprawdę zależy. Zaczynam lepiej o sobie myśleć i zauważam, że wiele rzeczy przychodzi mi z większą łatwością. Patrzę na to jak na dar. Może gdybym to odkryła jako młoda osoba, inaczej wykorzystałabym pojawiające się szanse, a na pewno bym je dostrzegła. Jednak skupiałam się na tym, co wtedy było ważniejsze. Jeśli długo napotykasz tylko trudności, to przychodzi taki moment, że boisz się najmniejszego ryzyka. Nie wierzysz w siebie, nie odważysz się zrobić jednego niepewnego kroku.

Spójrz, jaki paradoks. Tak wiele zniosłaś, poradziłaś sobie z takimi trudnościami, że niejeden człowiek dawno już by się poddał, a Ty nie wierzysz w siebie.

Bo takie historie odbierają poczucie własnej wartości. Moje córki są tu dla mnie bardzo surowe. Często zadają pytanie, „dlaczego mam wiarę w siebie na poziomie kostek”? Gdy ktoś chwali moją pracę, często jeszcze pojawia się we mnie niedowierzanie. Są takie momenty, gdy mimo że zrobiłam coś świetnie, to jedno słowo zjadliwej krytyki totalnie mnie łamie. Szczególnie, gdy ta krytyka pochodzi od kobiety. Doświadczenia z mężczyznami trochę mnie uodporniły na ich agresję słowną. Może to moja wielka potrzeba akceptacji w świecie kobiecym, albo coś innego, co jeszcze muszę przepracować.

Tak, nie wszystko widzimy od razu. Ludzie często myślą, że jak pójdą do psychologa to za miesiąc będzie dobrze. A to lata pracy, składanie powolutku w całość. To bezpieczniejsze, bo gdyby nagle z całą siłą dotarło do nas co się wydarzyło, to mogłoby nas to zabić.

U mnie to odkrywanie zaczęło się już w ostatnich latach małżeństwa, kiedy każde słowo mojego męża było krytyką. Widziałam, że nigdy nie zasłużę sobie, by dobrze o mnie myślał. Musiałam sobie odpowiedzieć, czy chcę przez resztę życia udowadniać coś, czego on i tak nie doceni. Wtedy zaczęłam tak naprawdę myśleć o sobie.

Wiem, że przeprowadzka, rozwód są trudne dla wielu kobiet. Nie oceniam ich, bo nigdy nie byłam przywiązana do miejsca. Często zostają w związkach przemocowych myśląc, że sobie same nie poradzą. Jak całe życie mieszkasz z rodzicami, potem z mężem, to nie wyobrażasz sobie życia w niepewności, czy będzie Cię stać na rachunki. Często to problemem z zaakceptowaniem samotności. To trudne, ale nie aż tak straszne. Nie boję się samotności, spędzania czasu sama ze sobą. Jasne, muszę sama zadbać o nanse, wykształcenie dzieci, muszę też sama nosić ciężkie rzeczy, malować ściany, przesuwać meble i naprawiać kran, ale daje mi to satysfakcję. Jesteśmy przyzwyczajone do życia po coś, dla kogoś, spełniamy oczekiwania. Dlatego chyba tak trudno odpowiedzieć sobie na pytanie „kim jestem”, większość z nas nawet nie próbuje go sobie zadawać.

To, że musiałaś być samodzielna przez całe życie pozwoliło ci później łatwiej podjąć decyzję o rozstaniu, ale przecież jak każdy człowiek masz potrzebę bliskości.

Oczywiście. W końcu zaczęłam przyznawać, że chcę ułożyć sobie życie. Chcę być kochana, ale teraz wiem, jakiego związku chcę. Dopóki nie rozliczysz się z przeszłością i nie odpowiesz sobie czego chcesz, a czego nie chcesz, to nie ruszysz z miejsca, a na pewno wpakujesz się w kolejną toksyczną relację. Wierzę w to, że już potra ę rozpoznać szczere uczucie. Dlaczego ma mnie nic dobrego w życiu nie spotykać?

Patrząc z perspektywy czasu na swoje związki, potra sz powiedzieć, dlaczego wchodziłaś w takie relacje? Rozumiem, że w twoim mężu coś się obudziło, ale to oznacza, że już tam było.

Tak, ale nie chciałam widzieć sygnałów. Bierzemy ze związków coś, czego w danej chwili potrzebujemy, projektując go sobie wbrew zdrowemu rozsądkowi. Wchodzenie w niekorzystne relacje bierze się z kompleksów, z braku szacunku do siebie. Przez lata, żyjąc w spięciu i umniejszaniu siebie, każdy niewielki, dobry gest odbierałam jak wielkie WOW! Teraz widzę, że to coś, co mi się po prostu należy jako człowiekowi. Staram się tego uczyć moje córki. Nie chodzi o bycie roszczeniowym, ale o szanowanie własnych potrzeb i stawianie granic. Jak każda matka boję się, że będą powielały moje błędy. Wiem, że muszą żyć po swojemu, zebrać swoje doświadczenia, także te trudne. Mają dużo wolności, prawo do oceny siebie i decydowania o sobie. Inaczej nie będą gotowe na to, by o siebie zawalczyć.

Piękne.

Mam nadzieję, że jak będę stara, to potwierdzę czy mi się to udało, bo to czy dobrze wychowaliśmy dzieci ocenimy dopiero widząc, jak radzą sobie z własnym życiem. Miałyśmy też trudne doświadczenia, dziewczyny nie radziły sobie z problemami, jak większość nastolatków z rozbitych rodzin. Młodsza miała moment ucieczki w złe towarzystwo, uciekła nawet z domu za wielką miłością, która z czasem okazała się jednak bardzo mała. To był ciężki bunt. Musiałam sobie odpowiedzieć, gdzie popełniłam błąd i przyznać się do niego. Przepracować to w sobie, ale i z nią. Nie odrzucić jej i nie dać odczuć, że mnie zawiodła, że to zaważyło w jakiś sposób na moich uczuciach do niej. Przeciwnie, jeszcze bardziej zaczęłam dbać o naszą relację pokazując, że ją rozumiem. Dzięki temu dzisiaj jest lepiej i sama wybiera inne środowisko.

Potrzebowałam wstrząsu, by zauważyć, że dopóki nie zajmę się sobą, to nie będę mogła odpowiednio zająć się moimi dziećmi w ich trudnych momentach, bo moje problemy będą wracać. Nigdy jednak nie wykorzystywałam swojej sytuacji, by wzbudzać poczucie winy u dzieci, nie bagatelizowałam ich problemów porównując do moich. To, co przeżywają jest dla nich trudne na ten moment i kropka.

A czy one znają twoją historię?

Wiedzą o domu dziecka, o historii moich dziadków, mojego taty, o braku kontaktu z mamą, ale nie znają szczegółów. Być może znając je lepiej, rozumiałyby mój lęk o nie. Doświadczyłam brutalności - strasznej, upokarzającej, i najbardziej boję się tego, że i je to spotka. Długo pilnowałam ich jak kwoka, ale zrozumiałam, że czują się osaczone. Przyjdzie czas, że z nimi usiądę i opowiem moją historię, ale nigdy nie chciałam, żeby były nią obciążone i czuły obowiązek traktowania mnie jakoś szczególnie. Nie wiedząc, mogły sobie czasem na mnie pokrzyczeć, zbuntować się. Nie musiały niczego w sobie tłumić.

Rozumiem motywację, ale ukrywając prawdę pozwalasz, by problem ciebie obciążał, co daje mężczyznom większe przyzwolenie na podobne zachowania. Akcja #metoo pokazała, że można szukać pomocy. Większość osób, które przeszły takie doświadczenia udaje, że problem nie istnieje. Wychowują dzieci robiąc z seksu tabu, a to tylko pogarsza sytuację, bo są one wtedy bezbronne wobec tego rodzaju przemocy. Z pewnością tak. Tylko ja wolałam znaleźć inny sposób, żeby moje dziewczyny uświadomić, nie mówiąc wprost o sobie. Dzieliłam się z nimi moimi opiniami, rozmawiałam, podrzucałam książki o tej tematyce, oglądałyśmy lmy. Rozumieją, że takie zagrożenia istnieją. Kobiety boją się o tym mówić, bo żyjemy w kulturze gwałtu.

Temat jest omawiany, ale bardzo spłaszczamy problem, podchodząc do molestowania lekceważąco. O ary słyszą „przesadzasz”, „co ci się takiego stało”. Najgorsze, że słyszą to często od innych kobiet.

Dokładnie, od niedawna zaczyna się mówić o gwałtach w małżeństwie, jakby to było nierealne.

Tak. Rozmawiałam z jedną Panią Profesor na ten temat. Zszokowało mnie gdy powiedziała: „No przestań, wymyślacie. Nie powiesz, że nie sprawia Ci przyjemności jak obcy mężczyzna cię klepnie w tyłek, nie chcesz się tylko przyznać.” Wszędzie spotykam kobiety, które akceptują takie zachowanie. Dwa lata temu prowadziliśmy akcję „Stop przemocy” pod hasłem „Nie mów mojej córce jak ma się ubierać i zachowywać, ale naucz swojego syna, że nie wolno krzywdzić kobiet”. Ze strony wielu nauczycielek nie było współpracy, bo twierdziły, że nie dziwią się zachowaniu chłopców, bo dziewczyny ich prowokują. Ta akcja pokazała, że problem jest dużo głębszy, niż nam się wydaje. Dlatego nie dziwię się kobietom, że nie chcą mówić o swoich doświadczeniach, bo chyba trudniejsze jest to, co potem jest ich udziałem. Musimy edukować społeczeństwo, by na te historie reagowało w odpowiedni sposób.

Wróciłyśmy do lęku przed oceną i wykluczeniem. Zmierzając do podsumowania - od czego należy zacząć budowanie poczucia własnej wartości? Bo część osób, które przeczytają ten wywiad pomyśli „ja miałam ciężej, nie mogę nic zmienić”, inne „nie było tak źle, więc trzeba żyć dalej”. Jak zachęcić ludzi, by stanęli w prawdzie, jak to pięknie określasz, zobaczyli skąd biorą się ich trudności i zdecydowali, że chcą to zmienić?

Najpierw trzeba usłyszeć pytanie. Powinno się jak najczęściej pojawiać w otoczeniu, stymulować. To musi być dobry moment i słowa, które tra ą prosto w serce. Pytanie, które mnie zmobilizowało do pracy nad sobą brzmiało: „kim jestem i gdzie jest moje miejsce?” Jak to właściwe pytanie będzie powracać, to w końcu zapragniemy naprawdę sobie na nie odpowiedzieć. Możemy robić setki wykładów dla kobiet, ale żeby chciały ich naprawdę wysłuchać, muszą zadać sobie odpowiednie pytanie, a dla każdej jest to inne pytanie i chcieć poszukać odpowiedzi. Może na początku będą głuche na wszystko, będą traktowały to jak bzdury albo wymądrzanie się, ale za którymś razem coś je poruszy. Na początku zwykle usprawiedliwiamy się, żeby nie zmierzyć się z problemem. Zadajemy sobie mnóstwo trudu, by wyprzeć to, co w nas trudne.

Jest ogromny trend na rozwój osobisty, niestety wiele z propozycji to ślizganie się po powierzchni. Zapalę kadzidełko, zaśpiewam mantrę i już jestem lepszym człowiekiem, bez całej tej pracy nad sobą. Nie ma nauki, wniosków.

To właśnie jest ta prawda o której mówimy. Jeśli coś jest prawdziwe to przyniesie rezultat, prędzej czy później. Jeżeli coś jest „plastikowe”, poczujesz się lepiej przez chwilę, a potem wszystko wróci. Ale jak ktoś zaczyna się chociaż ślizgać po temacie, to jest szansa, że kiedyś to właściwe pytanie usłyszy i porzuci tą sztucznie uduchowioną otoczkę, wrzucanie na Facebooka masy zdjęć i cytatów, które tak naprawdę niczego nie zmieniają. Trzeba napisać swój cytat, wtedy to jest prawda. To strach uruchamia blokadę. Trzeba go zrozumieć i oswoić, wiedzieć, skąd się wziął, że był kiedyś potrzebny. Każda emocja jest potrzebna, daje nam ważną informację.

Zdradzisz nam na koniec swój cytat?

Moje życie pisze mój cytat. Dzisiaj to: Miarą sukcesu nie jest to, jak inni widzą twoje życie, ale to, jak ty je widzisz. Przez życie idą ze mną również słowa dziadka: „Tylko człowiek głupi i niepokorny wysoko głowę nosi.” Pomaga mi w życiu to, że nie potrzebuję sławy czy rozpoznawalności. Do każdego tematu podchodzę pokornie. Często też wspominam słowa babci, że jak wypowiesz marzenie na głos, to się spełni. Czasem je wypowiadam, chociaż wokół nie ma świetlików i nikt jak babcia moich marzeń nie słucha. Daje mi to jednak poczucie, że marzenie ma prawo stać się rzeczywistością. Kierujesz swoimi emocjami i zaczynasz wierzyć w to, czego chcesz. Musisz wierzyć.

Urszula MARKOWSKA

Redaktor Naczelna, dziennikarka felietonistka, aktywistka społeczna, matka dwóch córek i właścicielka kota Ryszarda.

This article is from: