Mieczysław Karłowicz w Tatrach
Mieczysław Karłowicz w Tatrach pisma taternickie i zdjęcia FotograFiczne
Kraków 2016 Wydawnictwo astraia
Copyright © 2016 by Oficyna Artystyczna Astraia, Kraków for this edition Tytuł oryginału: Mieczysław Karłowicz w Tatrach. Pisma taternickie i zdjęcia fotograficzne wydane staraniem Zarządu Sekcyi Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego, Kraków 1910, nakładem Sekcyi Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego. Źródło oryginału: Biblioteka Narodowa (polona.pl) oraz Muzeum Tatrzańskie im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem Przedmowa do drugiego wydania: władysław malinowski Redakcja tekstu: katarzyna wiwer Projekt graficzny i typografia: raFał monita Przygotowanie fotografii do druku: andrzej samardak Druk: drukarnia skleniarz, Kraków Partnerzy wydania: stowarzyszenie im. mieczysława karłowicza w zakopanem
muzuem tatrzańskie im. dra tytusa chałubińskiego w zakopanem
© Wszystkie prawa zastrzeżone. All rights reserved Wydanie ii, Kraków 2016 (wydanie i ukazało się w 1910 roku) isbn 978-83-60686-03-9 Wydawnictwo Astraia ul. Niewodniczańskiego 120 30-698 Kraków tel./faks 12 654 95 86 e-mail: astraia@astraia.pl www.astraia.pl
wstęp do drugiego wydania
P
o przeszło stu latach od pierwszego wydania w roku 2016 ukazuje się drugie wydanie pism taternickich i fotografii Mieczysława Karłowicza. W 1910 roku, rok po śmierci kompozytora, Sekcja Turystyczna Towarzystwa Tatrzańskiego opublikowała w jednym tomie teksty Karłowicza o Tatrach, które zostały dopełnione licznymi fotografiami tatrzańskimi tego przedwcześnie zmarłego artysty. Te teksty Karłowicza warto przypomnieć w roku 2016, sto czterdzieści lat od urodzin Karłowicza, by poznać nie tylko jego muzyczne talenty, ale także górskie pisarstwo. Z Tatrami łączyła go szczególna więź, już w roku 1889 notowane są jego pierwsze wejścia w góry, zintensyfikowane od roku 1906. Był aktywnym członkiem Towarzystwa Tatrzańskiego, pasjonował się wspinaczką górską, był wraz z Mariuszem Zaruskim prekursorem powstania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowania Górskiego (którego założenie przyspieszyła jego śmierć pod Kościelcem). Jego wołanie: „Szanujcie ciszę i majestat górski” dzisiaj staje się szczególnie aktualne; zaskakuje bardzo fakt, że te słowa zostały napisane już tak dawno temu. Wydawnictwo Astraia poprosiło muzykologa – i alpinistę – Władysława Malinowskiego (w swoim czasie partnera tatrzańskich
6
wspinaczek wielkiego himalaisty Andrzeja Zawady) o napisanie wstępu do tego drugiego wydania książki „Mieczysław Karłowicz w Tatrach”. Radzi z tego jesteśmy, bo mocno wierzymy, że właśnie to połączenie pozwoli głębiej wniknąć w pisma tatrzańskie Karłowicza, a spis wejść tatrzańskich przedstawiony na końcu książki (którego nowe wydanie przygotowane zostało przez tego samego autora) – dokładniej prześledzić Czytelnikowi jego kontakty z Tatrami i wczuć się w jego przemożną chęć obcowania z majestatem gór. Dziękujemy pięknie Stowarzyszeniu imienia Mieczysława Karłowicza w Zakopanem i jego Prezes, Pani Danucie Sztencel, za życzliwy patronat nad tym wydaniem. Mamy nadzieję, że teksty Karłowicza, pisanie jeszcze pod koniec XiX wieku, w uwspółcześnionej ortografii, dla wielu z nas staną się odkryciem nieco zapomnianego oblicza kompozytora, a tym, którzy już wcześniej zapoznali się z tymi tekstami, pozwolą na nowo zakosztować piękna Tatr, opisanych przez Karłowicza z najwyższym uwielbieniem. Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem, gdzie m.in. znajdują się aparaty fotograficzne kompozytora–taternika, jest także partnerem tego wydania. Niniejsze wydanie powiela układ pierwszego wydania. Zdjęcia Karłowicza są ułożone według edycji z 1910 roku. Dla lepszego zrozumienia teksty zostały zaprezentowane we współczesnej ortografii i według współczesnych zasad pisowni. Jako dodatek do spisu wejść tatrzańskich Karłowicza reprodukujemy mapę Tatr (Magas Tátra) z węgierskiej Wielkiej Encyklopedii Pallas (A Pallas nagy lexikona) wydawanej w latach 1893–97. Zapraszam do lektury i wędrówki po tatrzańskich ścieżkach mając Mieczysława Karłowicza za przewodnika. Rafał Monita Wydawnictwo Astraia Kraków, 11 grudnia 2016 r.
przedmowa do drugiego wydania
B
yć może jedyny tego rodzaju przypadek: alpinisty i tej miary artysty w jednej osobie. Ale teksty zebrane w tej książce zasługiwałyby na uwagę również, gdyby Mieczysław Karłowicz (1876–1909) był tylko jednym z licznych turystów, jacy przed pierwszą wojną światową pojawiali się w Tatrach. To pozycja klasyczna w literaturze tatrzańskiej. Od dawna nie wznawiana. Tym razem ukazuje się po raz pierwszy w postaci, jaką nadali jej pierwsi wydawcy. Czytelnikom związanym z Tatrami teksty te ukazują ich góry takimi, jakimi być może chcieliby, aby nadal były: bez wypełniających je tłumów, bez tak wielu szlaków turystycznych (i kolejek oczywiście), z innymi niż dziś schroniskami, bardziej niedostępne, jakby większe i potężniejsze. Relacjonują zaś wyprawy niełatwe, choćby wtedy, gdy prowadzą one w rejony przez nikogo wówczas nieopisane i nawet dziś stanowiące zakątki mało znane i trudno dostępne. Ale co najważniejsze: wielu czytelników, wierzę w to, rozpozna w autorze siebie. Rozpozna ową przedziwną więź łączącą ich samych z tym obszarem naszego i nie tylko naszego kraju, przekona się, że bywała ona odczuwana i dawniej. Karłowicz poznał Tatry jako dziecko i to zadecydowało o wszystkim. Mimo dziewięcioletniej przerwy powróci do nich. Ostatnie pół-
Wycieczka Na Króla Tatrzańskiego I Na Szczyt Mięguszowiecki
C
hodźmy jutro na Gierlach – mówił do mnie pewnego słotnego lipcowego dnia Jędrzej Wala, jeden z najbardziej znanych i najlepszych przewodników w Zakopanem. Od dwóch tygodni lał bezustannie deszcz, a dzień dzisiejszy podobny był do każdego z ubiegłych, jak dwie krople deszczowe; byłem więc zdziwiony, dlaczego właśnie jutro mam się puścić na upragnioną wycieczkę. Na poparcie swej propozycji, Wala wskazał mi parę bladych promieni zachodzącego słońca, które się przebiły przez chmury i zarysowały w postaci długich, różowawych pasów na niebie. Jeżeli doświadczony przewodnik ręczy za pogodę, to już mu wierzyć trzeba bez zastrzeżeń. Przewodnicy nie lubią stawiać horoskopów pogody, a jeżeli coś mówią, to już wiedzą na pewno. Plan jej był taki: pierwszego dnia przez Polski Grzebień do Doliny Wielkiej; drugiego na Szczyt Garłuchowski; trzeciego na Szczyt Mięguszowiecki i przez Przełęcz Mięguszowiecką do Morskiego Oka, a czwartego powrót. Bywając co roku w Zakopanem, zwiedziłem większość szczytów galicyjskich i niektóre węgierskie. Ze wszystkich przyglądałem się Szczytowi Garłuchowskiemu. Imponował mi zawsze tem, że wysuwał głowę wysoko po nad wszystkie otaczające wierzchołki, a żaden równać się z nim nie śmiał. Nieraz odległości ułożą się w ten sposób, że niższy
wysoka z przełęczy stwolskiej
stawy hińczowe i turnie mięguszowieckie z szatana
widok z granatรณw ku ล winicy
L
atem roku zeszłego postanowiłem przejść Orlą Perć od Krzyżnego po Zawrat, nie opuszczając ani Wielkiej Buczynowej, ani Zamarłej Turni. Trzeba było poświęcić na to dwa dni czasu. Lecz słotne lato 1906 r. było bardzo niełaskawe dla turystów tatrzańskich, długo tedy przyszło mi czekać na słońce. Nadeszło jednak w końcu, wyruszyłem więc na zamierzoną wyprawę, a ze mną tłumy letników zakopiańskich, więzionych dotąd przez deszcze po willach i pensjonatach. Jaworzynka roiła się od gromadek, podążających w stronę Kop Królowych. Gromadki te równały się z sobą, witały, przeganiały, na wszystkich twarzach była radość z dawno upragnionego słońca, z lazuru nieba i z przecudnej świeżości powietrza, i łudziłem się, że wszystkich spotkanych łączy gorące umiłowanie gór tatrzańskich, ich groźny majestat, przed którym człowiek staje cichy i niemy, wsłuchując się w tętno życia przyrody. Pierwszy dzień zszedł mi czarownie. Zarówno Dolina Pańszczycy, jak też Orla Perć od Krzyżnego po Granaty spowita była w ciszę. Nie spotkałem po drodze nikogo; a kiedy o zmierzchu zszedłem do Czarnego Stawu, tłumy, co się tamtędy przewinęły, dawno już były z powrotem w Zakopanem.
120
warzyszyła mi wówczas wiernie. Co dzień o świcie wyruszałem ze schroniska i co dzień wracałem doń bogatszy w wiązankę wrażeń do czarodziejskich kwiatów podobną. Pierwszego dnia zwiedziłem Szczyt Kieżmarski. Odszedłszy kilkaset kroków w stronę ujścia doliny, zwróciłem się ku skałom, okalającym trawiaste stoki Przełęczy Rakuskiej. Jako klucz do przejścia progu skalnego wybrałem widniejący z oddali wodospad. Z bliska przejście to nie wydało mi się dobre, postanowiłem tedy poszukać lepszego. Nie wiedziałem wówczas, iż stałem koło miejsca, na którym zabił się Rumancsik. Podszedłszy jeszcze nieco dalej wzdłuż ściany, napotkałem stromy, trawą i kosówką porosły zachód, którym bez najmniejszego trudu wydostałem się ponad próg. Jakże się cieszyłem, gdym przebył nudny stok trawiasty i stanął na przełęczy! Zaczęła się tu zajmująca wędrówka łatwą granią, wędrówka rozpromieniona słońcem i cudnym widokiem w obie strony. Jedyną przeszkodę – spękaną płytę – przeszedłem inaczej niż poprzednicy, nie opuszczałem bowiem ścisłej grani, która ponad płytą tworzy stromego lecz nietrudnego konia. Na Szczycie Webera spocząłem chwilę. Po zawieszonej u ścian Wideł galerii – Miedzianej Ławie – posuwały się drobne figurki; od czasu do czasu błysnął metal czekana czy ciupagi. To znajomi moi szli tędy na Łomnicę. Niebawem stanąłem i na Kieżmarskim. Widok był zupełnie czysty, z kotła Kamiennego Stawu dźwigały się jedynie przejrzyste mgiełki. Kilka godzin zeszło mi na wpatrywaniu się w olbrzymie głowy Łomnicy i Durnego i na igraszki mgieł, co figlarnie wydzierały się spod nóg, by w pląsach zasłonić chwilami kopułę Łomnicką; pierzchały jednak natychmiast. Przez Przełęcz Huncowską i jałową, smutną dolinkę wracałem na Przełęcz Rakuską. Chwilami owiewała mnie mgła. Szedłem szeroką galerią, okalającą występ skalny. Usłyszałem za występem odgłos potrącanych kamieni i nagle wysunęła się z poza skały rogata głowa kozła. Zaledwie zdałem sobie sprawę z przerażenia, malującego się w jego oczach, gdy już migał mi w zgrabnych susach, malejąc w oddali. Z Przełęczy Rakuskiej szedłem do schroniska tą samą drogą.
121
Samotność drugiego dnia, który miał mnie zaprowadzić na Szczyt Jagnięcy, wystawiona była od rana na szwank nie lada. Od Czerwonego Stawu bowiem goniła mnie para turystów pruskich: nieciekawy pan i jeszcze mniej ciekawa pani. Nie pomogły jednak zaklęcia, jakie za mną posyłali, posuwałem się naprzód nieubłaganie. I nawet chciałem zmylić ślady. Miał mi do tego posłużyć trawiasty źleb, który wprowadza niezmiernie łatwo na skalistą gdzieindziej grań, łączącą Szczyt Kołowy z Jagnięcym. Źleb ten mało jest widoczny z dołu. Jak się okazało, fortel ten spóźnił tylko pogoń, lecz jej nie udaremnił. Toteż wypadło szybko posuwać się perciami kozimi ku szczytowi. Stanąwszy na trawiastym, obszernym wierzchołku Jagnięcego, stwierdziłem, iż grań cała od najazdu pruskiego jest na razie wolna; stwierdziłem prócz tego, iż panuje upał wprost tropikalny i że jestem straszliwie zgrzany od ucieczki. Dopiero długa chwila, przeleżana na rozpalonych trawach, zbudziła we mnie wrażliwość na rozległy, majestatyczny widok, jaki na wszystkie strony się roztaczał. Ukazujące się na grani sylwetki goniących mnie turystów były hasłem do odwrotu. Puściłem się w dół stromą granią w stronę Koziej Turni. Kilka trudniejszych miejsc dodało mi otuchy, że pościg tutaj za mną nie dotrze. Jakoż nie myliłem się. Ochłodę znalazłem przy śniegu, nad drobnym stawkiem, położonym powyżej Stawu Żółtego. Stawek ten otrząsał dopiero sen zimowy, spoglądając ciekawie spod lodu. Było jeszcze bardzo wcześnie. Namyślałem się, co zrobić z resztą dnia. Do decyzji dopomogła mi kozica, co wraz z czarnym, śmiesznym koźlątkiem przeszła wolno dobrze widocznym zachodem aż prawie pod szczyt Koziej Turni. Poszedłem za nią i niebawem, nie napotkawszy większych trudności, stanąłem na szczycie. Odległe wołanie z Jagnięcego było dowodem pamięci o mnie ze strony turystów pruskich, niewiele mnie jednak już obchodziło. Zbiegłszy po bujnych trawach do Stawu Białego, skierowałem się na ścieżkę, wiodącą do Zielonego Stawu. I trzeci dzień dał mi niebo bez chmur, był jednak mniej pomyślny. Miałem w projekcie wydostać się granią od Przełęczy Kołowej na szczyt tejże nazwy. Im wyżej się jednak wznosiłem, tym straszliwiej
122
wiał potężny, gorący wiatr południowy. Na grani trudno było ustać. Posunąłem się jednak dość daleko w stronę Szczytu Kołowego, aż do charakterystycznego, ostrego zacięcia, wysyłającego głębokie źleby do Jastrzębiej i do Kołowej Doliny. Rozszalały, płomienny oddech wiatru przebierał po ostrych szponach grani, jak po strunach harfy, dobywając z niej jakąś głuchą, złowrogą melodię. Przebycie zacięcia nasunęło mi zbyt wielkie trudności, z żalem więc zawróciłem i schodzić począłem do Doliny Kołowej. Z poprzedniej bytności w tej dolinie pamiętałem dobrze śmiałe krzesanice turni, wznoszącej się nad Stawem Kołowym i dzielącej dolinę na dwie odnogi. Mijając grań boczną, która wybiega ponad staw i tworzy tę właśnie turnię, poszedłem granią i dotarłem do wierzchołka turni. W kilka minut stanęły na niej dwa kopce: jeden na szczycie, drugi nieco poniżej, w miejscu, z którego widać taflę stawu. Znaną mi już drogą zszedłem do Stawu Kołowego, a niebawem skryłem się przed wichurą w gąszczu leśnym Koperszadów. * * * Zamierzając wespół z p. W. B. odbyć szereg wycieczek w okolicy Jeziora Szczyrbskiego, dojechałem do stacji Czorba koleją i wolnym, spacerowym krokiem doszedłem do jeziora; towarzysz mój miał przyjść pieszo, przez góry. Spodziewałem się go między 9 a 10 wieczorem, wyszedłem więc na spotkanie. W lesie, przy rozstajnych drogach usiadłem. Ciemność panowała niemal zupełna. Wsłuchiwałem się w cichy szept strumyka i czekałem. Nagle kroki. Bliżej i bliżej. Ukazują się dwie postacie – dwóch Niemców. Znowu cisza. Kroki. Tym razem trzech Węgrów. I znów cisza. Księżyc rozświetlił nieco gąszcz leśny. Mijały kwadranse, lecz towarzysza mego nie było. Wróciłem do „domu turystów” i zasnąłem. O północy dopiero zbudził mnie mój towarzysz, Przyszedł tak zmęczony, że nazajutrz mógł mi towarzyszyć jedynie do ujścia Doliny Furkotnej. Niespodziewanie więc byłem znowu „turystą-samotnikiem”.
na szczycie szatana
124
Dzień ten miał być poświęcony smukłej wieżycy Soliska. Pożegnawszy się z towarzyszem, który układał się do snu na miękkiej murawie, poszedłem w głąb doliny. Spocząłem dłużej ponad Wyżnim Stawem Furkotnym, na zawalonym złomami stoku Soliska. Dwa dziwne zjawiska akustyczne pochłaniały mą uwagę. Od przepaścistej, długiej grani Ostrej leciał do mnie dźwięk równy, monotonny, stały. Brzmiał ciągle, uparcie, nieznośnie, przypominając odległą gwizdawkę fabryczną. Drażnił swą tajemniczością, nasuwając myśl, że mam do czynienia z halucynacją. Zatykałem uszy i przekonywałem się, że dźwięk ustaje; a więc brzmiał istotnie. Drugie zjawisko dawało się słyszeć od czasu do czasu – był to potężny, nagły plusk wody w jeziorze, jakby skok przedpotopowego potwora do głębin stawu. To drugie zjawisko zdołałem sobie wyjaśnić. Zlodowaciałe śniegi, które staw okalały i wysuwały się językami ponad jego powierzchnię, zawieszone były, skutkiem niskiego poziomu wody, w powietrzu. Od czasu do czasu odłamywał się płat śniegu i wpadał do wody. Patrząc z dołu na zębatą, lecz dość poziomo wyciągniętą grań Soliska, trudno było odgadnąć w jednym z zębów wieżycę szczytową. Rzuciła mi się w oczy czarna turnia, jakby z jednej bryły wykuta. Skierowałem się do niej. Był to rzeczywiście szczyt Soliska. Kilkanaście ostatnich metrów wypadło spinać się po skale dość stromo, stałem jednak niebawem przy dziwnym fantastycznym bloku, który wieńczy wierzchołek. Łagodny powiew niósł mi bezustannie od strony Ostrej ów dziwny, zagadkowy dźwięk – co zaciekawiał i drażnił mnie coraz bardziej. Rozstałem się z nim dopiero w dolinie, gdym zszedł na jej niższe piętro i zbliżał się do mego towarzysza. Ściskając dłoń jego, spostrzegłem od razu, iż sen na murawie przywrócił mu zwykłą dzielność i że dalsze projekty nasze nie ulegną zmianie. * * * Stwolską Przełęcz przechodziłem kiedyś dawno, jeszcze za mych lat dziecinnych, mając za towarzysza Jędrzeja Walę. Utkwiło mi z tych
125
czasów w pamięci kilka śliskich, ociekających płyt, przez które schodziliśmy do Doliny Złomisk. Nie sądziłem jednak, że na pokonanie tych miejsc stracę aż kilka godzin, gdym po latach wielu dążył samotnie na Kończystą przez Stwolskie płaskowzgórze. Przyczyną były śniegi zalegające zwykłe miejsce dojścia; po wystających spod śniegu znanych mi płytach, spadał szumiący wodospad. Wiele dziwacznych praktyk odbyć musiałem, zanim stanąłem na piarżystej przełęczy! Były i stopaje w pionowym niemal płatku zlodowaciałego śniegu, obramowane szeregiem wybitych chwytów na ręce; było i zarzucanie liny na występ skalny; była i jazda worka na linie. Zdyszany i zły siedziałem wreszcie powyżej progu. W nagrodę miałem nieopisanie piękny widok na Wysoką i całe pasmo jej sąsiadów aż po Żelazne Wrota. Niestety zjawił się niebawem wróg odwieczny turysty – mgła. Poczęła mnie ona otulać, gdym przebywszy straszliwie nudne piarżysko, dochodził do potwornej głowy końskiej, sterczącej obok szczytu Kończystej. Zabrawszy widok, mgła poczęła jeszcze wgryzać się pod odzienie moje, gnębiąc mnie wilgotnym chłodem. Jedynie w stronę Wysokiej i Ganku mogłem spojrzeć niekiedy przez okno utworzone z rozrywających się na chwilę mgieł. Całe zejście aż do Stawu Batyżowieckiego odbyło się w najgęstszej, dokuczliwej mgle. * * * Doszedłszy owczymi perciami od Czarnego Stawu nad Morskiem do grani Żabiego, zajrzałem ciekawie do kotliny Żabich Stawów Białczańskich. Ujrzałem dwa duże jeziora, okrążone obwódką tęczową przy brzegach i porytą źlebami ścianę Młynarza, przeglądającego się w lustrzanej toni większego z jezior. Niebawem stałem nad brzegiem górnego stawu. Jak niespodziewanie pięknie rysował się Wyżni Szczyt Żabi: podobny był nieco do Mnicha, lecz o ileż od niego większy!
126
Grzędą ciągnącą się wzdłuż zaśnieżonego źlebu podążałem w stronę wierzchołka Młynarza, gdy nagle spoza jego grani doleciał mnie odgłos nadciągającej burzy. Zdążyłem dojść zaledwo do skalistego okna w grani, gdy już nadleciały od Lodowego ciemne chmury i gęsty grad począł siec po mej twarzy. Przykryłem się jak mogłem najlepiej i siedząc na grani wpatrywałem się w orgię rozszalałego żywiołu. Kadłub Lodowego zdawał się drgać od ustawicznych uderzeń piorunów, co uwiły mu wieniec ognisty naokoło czoła. Chwilami nikł mi z oczu wśród gęstych smug gradu. Siedziałem w mym oknie skalistym, podobnym do gniazda orlego, wśród srożącej się burzy, smagany gradem, a jednak spokojny i szczęśliwy. Gruba warstwa kaszy śniegowej, w którą przybrał się Młynarz, uniemożliwiła mi dnia tego wejście na jego wierzchołek. Zszedłem ścieżką do Doliny Białej Wody i wśród odgłosów gasnącej burzy powitałem stare schronisko w Roztoce. * * * Wśród słotnego lata 1908 był jeden jedyny dzień niebywałej piękności. Było to tak, jakby wszystkie złowrogie duchy tatrzańskie, wszystkie „leśne Ćmy, górne Gmły, wodne Skróśświetlice, wietrzne Poświstnice” rozpierzchły się i pochowały, a nad Tatrami zawisła szmaragdowa kopuła ciemnego, jakby południowego nieba. Powietrze było przedziwnej, krystalicznej przejrzystości. Dnia tego przeszedłszy w długość Dolinę Staroleśną, siedziałem przy śniegach spowijających Siwe Stawy. Widziałem ten przecudny zakątek tatrzański po raz pierwszy. Przede mną wznosiła się urwista ściana Śpiczastego, zarysowana łukowymi romańskimi liniami. Nie ten szczyt jednak miał być celem mej wędrówki. Modną daninę zapłaciłem mu bowiem już dawniej. Pragnąłem zapoznać się ze Szczytem Jaworowym, co w spokoju na pyszałkowatą, czupurną postać swego sąsiada spogląda. Śniegów było bardzo wiele. Opuściłem je dopiero pod Przełęczą Jaworową. Nie od razu jednak znalazłem drogę. Dopiero kombinując
widok z grani Ĺźabiego ku rysom
128
z sobą szereg trawersów, niekiedy dość trudnych, wydostałem się na grań w miejscu, gdzie stawała się łatwą. Potem długi, poziomy trawers do wolnej od śniegu, górnej części źlebu i niebawem jestem na grani, wiążącej Szczyt Jaworowy z olbrzymim, charakterystycznym usypiskiem na jego bocznym ramieniu. Ze szczytu mam widok tak czarowny, że nie mogę się od niego oderwać. Bo i sam w sobie widok z Jaworowego jest jednym z najpiękniejszych w Tatrach, a przy tym to dziwne, ciemne niebo, na którym, zda się, lada chwila błysną miliony gwiazd. Niechętnie opuszczałem szczupły wierzchołek szczytu, który stał mi się jednym z najdroższych w Tatrach. * * * Poprzez pożółkłe trawy szedłem po grzbiecie Czuby Goryczkowej. Krótki dzień jesienny miał mi odsłonić tajniki Suchego Wierchu Kondrackiego, który swym śmiesznym konturem, przypominającym karykaturę Granatów, zaciekawiał mnie od dawna. Ze strony polskiej podnosić się zaczęły mgły i niebawem wypełniły dolinę. Mgły trzymały się ściśle grani, wybiegały ponad nią, nie śmiały jednak przeskoczyć na stronę Doliny Cichej. Słońce świeciło jasno. Ku najwyższemu zdumieniu swemu spostrzegłem nagle na mgle podwójne koło tęczowe, a w jego środku moje odbicie. Sobowtór posuwał się równolegle, wykonywał wszystkie ruchy moje, siadał razem ze mną, podnosił ręce. Szliśmy tak ze sobą aż do przełęczy pod Kopą Kondracką, gdzie wypadło mi pogrążyć się we mgłę, ażeby zejść na Halę Kondracką, Wszak mimo wszystko wycieczkę tę mogę uważać za samotną?
Melodia węgierska. Notatka podczas wycieczki. 1908.
kamień pamiątkowy pod małym kościelcem
od wydawnictwa pierwszego wydania Zebrane tu Pisma Mieczysława Karłowicza ogłaszane były w następującym porządku chronologicznym: 1. Wycieczka na króla tatrzańskiego i Szczyt Mięguszowiecki „Wędrowiec”, Warszawa 1895, Nr. 7–10., z ilustracjami. 2. W ważnej sprawie, „Taternik”, Lwów 1907, Nr. 3. 3. Po „młodym” śniegu, (dziewięć dni w Tatrach), „Taternik”, Lwów 1907, Nr 4. 4. Wśród śniegów tatrzańskich, „Słowo Polskie”, Lwów 7 lutego 1908. 5. W jesiennem słońcu, „Taternik”, Lwów 1908, Nr 3. 6. Rohacze, „Taternik”, Lwów 1908, Nr.4. 7. Z wędrówek samotnych, „Pamiętnik Towarzystwa Tatrzańskiego” XXX., Kraków 1909. 8. Porządek utworów „Wśród śniegów tatrzańskich” i „W jesiennem słońcu” został w niniejszem wydaniu odwrócony ze względu na chronologię samych wypraw (jesień 1907 – zima 1908). Nie ogłoszone tu zostały drobniejsze notatki: 1. Kościelec, „Kurjer Zakopiański”, 1892, Nr 2.
132
2. Kominy, „Kurjer Zakopiański”, 1892, Nr 6. 3. Turyści – „włamywaczami”, „Taternik”, Lwów 1907, Nr 1. 4. Przejście z Doliny Jaworowej do Zielonego Stawu Kieżmarskiego przez Przełęcz Kołową, „Taternik”, Lwów 1907, Nr 2. 5. Droga na Szczyt Żłobisty, „Taternik”, Lwów 1907, Nr 2. 6. Międzynarodowa wystawa sportowa w Berlinie, „Taternik”, Lwów 1907, Nr 3. Pisownia została wszędzie doprowadzona do jednolitości. Prócz własnych zdjęć Mieczysława Karłowicza umieszczono tu: 1. Portret wykonany w jednym z lipskich zakładów fotograficznych [s. 2]. 2. Kamień pamiątkowy pod Małym Kościelcem [s. 129], fotografia prof. Ignacego Króla w Krakowie. 3. Podpis pod portretem jest podobizną podpisu umieszczonego pod autografem „Po «młodym» śniegu”, znajdującym się w Bibliotece Sekcji Turystycznej T.T., również jak i autograf „W jesiennem słońcu”, którego pierwszej strony podobiznę na początku umieszczono [s. 25]. 4. Notatka piosnki węgierskiej, zrobiona podczas wycieczki na Widły w r. 1908 (podobizna str. 128), znajduje się w posiadaniu p. M. Zaruskiego w Zakopanem. zarząd sekcji turystycznej tow. tatrzańskiego: Teofil Janikowski Dr. Zygmunt Klemensiewicz Stefan Komornicki Roman Kordys
Prof. Ignacy A. Król Władysław Kulczyński iun Mieczysław Świerz Mariusz Zaruski Aleksander Znamięcki
Władysław Malinowski
Przejścia Mieczysława Karłowicza w Tatrach
S
wydanie II, przejrzane i poprawione przez autora
porządzony wykaz przejść tatrzańskich Mieczysława Karłowicza jest przede wszystkim próbą uporządkowania posiadanych informacji. Jest to także próba możliwie pełnego ich odczytania poprzez konfrontację z tatrzańskim terenem, która ujawnia niejednokrotnie istotną treść tych często lakonicznych czy wręcz enigmatycznych danych. Do roku 1894 włącznie – ze względu na młody wiek Karłowicza jak i ubóstwo informacji – podano w wykazie wszystkie przejścia, o których cokolwiek wiadomo. W okresie późniejszym uwzględniono w zasadzie tylko wejścia na szczyty i trudniejsze lub rzadziej zwiedzane przełęcze, pomijając dojścia i powroty, których trasy najczęściej możemy się zresztą jedynie domyślać. Taką rekonstrukcję zastosowano jednak tylko kilkakrotnie w odniesieniu do trudniejszego terenu, którego przebycie stanowi integralną część danego przejścia. Wyjątkiem od powyższych założeń są wyprawy zimowe oraz odbyte w warunkach zimowych. Podano je – w miarę posiadanych informacji – wszystkie, uwzględniając również łatwe wycieczki narciarskie z uwagi na ich pionierski ówcześnie charakter. W poszczególnych pozycjach wykazu ujęto w zasadzie drogi i przejścia dające się wyodrębnić nawet wtedy, gdy stanowiły one
139 1889 1
między 8 vii a 28 viii
Czerwone Wierchy, z Janem Kubinem. Morskie Oko przez Zawrat, towarzysz – jw.
2
1892 3
między 18 vi a 9 ix
Bystra, z Janem Stopką.
4
Czerwone Wierchy, towarzysz – jw.
5
Giewont, towarzysz – jw.
6
Świnica, towarzysz – jw.
7
Rysy, towarzysz – jw.
8
kościelec
9
Kościelec, z Januszem Chmielowskim.
10
Kominy Tylkowe, z Janem Stopką (?).
11
Kozi Wierch, towarzysz – jw.
12
Granaty, towarzysz – jw.
13
Żółta Turnia, towarzysz – jw.
1893 14
między 7 vii a 8 viii
Rysy (?) niepewne, towarzysz nieznany (choć zapewne, jeśli w ogóle, z przewodnikiem). Waga (?) jw.
15
Wysoka (?) jw.
16
Łomnica, z Janem Kubinem.
17
24–27 vii
18
3 viii
Świnica, z rodzicami i przewodnikiem o nieznanym nazwisku.
lipiec
Z Zakopanego przez Polanę Waksmundzką, Dolinę Białej Wody i Polski Grzebień do Doliny Wielickiej, z Jędrzejem Walą.
1894 19
Gerlach przez Wielicką Próbę, zejście przez Batyżowiecką Próbę (i, 7 g.), towarzysz – jw., następnego dnia po przejściu poprzednim.
20 21
lipiec
Przez Stwolską Przełęcz z Doliny Stwolskiej do Doliny Złomisk (i, 1 g.), towarzysz – jw., tego samego dnia, co wejście poprzednie.
22
Mięguszowiecki Szczyt z Doliny Mięguszowieckiej przez Hińczową Przełęcz (obchodząc zachodnią grań), zejście tą samą drogą, towarzysz – jw. (ii, ok. 2¾ g.), następnego dnia po dwóch poprzednich wejściach.
23
Przez Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem z Doliny Mięguszowieckiej do Morskiego Oka, towarzysz – jw., tego samego dnia, co wejście poprzednie.
24
Z Morskiego Oka do Zakopanego przez Polanę Waksmundzką, towarzysz – jw., następnego dnia po dwóch przejściach poprzednich.
15
Domyślać się natomiast można rosnącego w nim poczucia zdobytego doświadczenia. Niewątpliwie wyjątkowego, jak na jego otoczenie. Ale w rzeczywistości zimowe doświadczenie wysokogórskie Karłowicza i jego przyjaciół było znikome. I nie mogło być inne. Rok później, ósmego lutego 1909 roku o świcie, Karłowicz wyruszył na nartach samotnie z Kuźnic na Halę Gąsienicową. Szedł przez Boczań. Pogoda nie była dobra, wiele też było świeżego śniegu. Przy końcu Boczania nie przetrawersował w prawo na Przełęcz między Kopami, co było drogą bliższą i łatwiejszą, ale, aby nie przecinać stoku opadającego do Doliny Jaworzynki (a więc wiedział jednak coś o lawinach), wszedł wprost granią na niewielki szczyt Kopy Królowej Wielkiej i zjechał na drugą stronę, omijając także stromy stok Kopy Królowej Małej (tamtędy idzie ścieżka z Przełęczy między Kopami na Halę Gąsienicową). Brzegiem lasu dotarł na Halę Gąsienicową, gdzie po krótkim odpoczynku w schronisku, czy raczej szopie, która rolę schroniska spełniała, ruszył w kierunku Czarnego Stawu Gąsienicowego. Nie padało, leżało około pół metra świeżego śniegu. Ilość, która w stromszym terenie stanowi już poważne zagrożenie. Nie doszedł trawersami do końca lasu (jak prowadzi letnia ścieżka) i nie zszedł jego skrajem na morenę boczną, rodzaj podłużnego wzniesienia biegnącego po wschodniej stronie Małego Kościelca, które przy śniegu podatnym na lawiny zapewnia w tym miejscu dalszą bezpieczną wędrówkę w kierunku Czarnego Stawu. Tamtego dnia byłaby to jedyna trafna decyzja. Wcześniej skierował się w prawo i podszedł wysoko, w sąsiedztwo północnych skał Małego Kościelca. Tam przewinął się na jego wschodnią stronę i wykonał manewr, w który doprawdy trudno uwierzyć, że go naprawdę wykonał, gdyby nie relacja Mariusza Zaruskiego. On to, szukając Karłowicza, podążył jego zachowanym śladem. Prawdopodobnie zmylony wystającymi gałązkami kosówki (kosodrzewina zapobiega osuwaniu się śniegu) puścił się na nartach na południe, nieznacznie w dół, przecinając prawie poziomo stromy stok w jego górnych partiach, jaki opada na wschód spod skał Małego Kościelca. A do tego podcinając żleb, uchodzący tam na zbocze z górnych partii terenu. Nie ujechał wiele. Lawina wypadła z tego wła-
Spis treści Wstęp do drugiego wydania . . . Przedmowa do drugiego wydania . Wstęp do pierwszego wydania . . Przedmowa do pierwszego wydania .
. . . .
. . . .
. . . .
. . . .
. 5 . 7 . 17 . 19
Wycieczka na Króla Tatrzańskiego i na Szczyt Mięguszowiecki . W ważnej sprawie . . . . . . . . . . . . . Po „młodym” śniegu (dziewięć dni w Tatrach) . . . . . W jesiennym słońcu . . . . . . . . . . . . Wśród śniegów tatrzańskich . . . . . . . . . . Rohacze . . . . . . . . . . . . . . . Z wędrówek samotnych . . . . . . . . . . .
.27 . 55 .59 .83 .93 103 113
Od wydawnictwa pierwszego wydania . . Przejścia Mieczysława Karłowicza w Tatrach
131 133
. .
. . . .
. .
. . . .
. .
. . . .
. .
. .