Brudnopis - numer 7

Page 1

numer 1 (7) • maj 2017 • rok iii

issn 2544-042x

Magazyn uczniów V LO im. Ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie w numerze m . in .:

co w holu piszczy

Getting closer postać numerów

Matka Teresa z Kalkuty

pasja jest dla ludzi wielkich

W kraju azulejos, fado i porto

profile

O bardzie, który uspokajał wzburzone morza i kochał kobiety Wszystkie nałogi Agnieszki Osieckiej Piszą dla nas: Natalia Andriejuk, Kamil Kozak, Katarzyna Malinowska, Anna Jastrzebska, Natalia Rossa, Julian Kwiatkowski, Marta Solarz, Katarzyna Korwin-Mikke, Joanna Dziarnowska, Magdalena Wicik, Hanna Jeleńska, Aleksandra Wajs, Martyna Mastalerz, Michał Rawa, Zuzanna Pękala, Maciej Kaźmierski


w numerze: Magazyn uczniów V Liceum Ogólnokształcącego im. Ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie Adres Redakcji: Biblioteka Szkolna V LO im. Ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie, ul. Nowolipie 8, 00-150 Warszawa e-mail: poniatowski.brudnopis@gmail.com : https://www.facebook.com/pages/Brudnopis-VLO Wydawca: Biblioteka Szkolna V LO. Pismo ukazuje się przy wsparciu finansowym Stowarzyszenia Rady Rodziców V LO. Zespół redakcyjny: Maksymilian Jaszczuk (red. naczelny) Natalia Andrejuk (z-ca red. naczelnego) Zuzanna Pękala (Co w holu piszczy) Natalia Andrejuk (Nic o nas bez nas) Kamil Kozak (Pasja jest dla ludzi wielkich) Michał Rawa (Sport na V) Katarzyna Malinowska (TrybyLiter) Współpracują: Anna Ostoja-Chrząstowska, Julian Kwiatkowski, Hanna Jeleńska, Julia Kwiatkowska, Aleksandra Wajs, Maksymilian Gawron, Magdalena Wicik, Magda Mroczkowska, Natalia Rossa, Katarzyna Korwin-Mikke, Joanna Dziarnowska, Marta Solarz, Martyna Mastalerz, Monika Makowska, Zuzanna Afrykańska, Joanna Murzynowska, On Logotyp: Szymon Smus Projekt graficzny, dtp, korekta, kolportaż i e-publishing: zespół Opiekun merytoryczny: mgr Karol Jaworski Tekstów niezamówionych redakcja nie zwraca. Zastrzegamy sobie prawo do dokonywania zmian redakcyjnych, skrótów oraz zmian tytułów tekstów skierowanych do publikacji. Uwaga!Wszystkie teksty oraz zdjęcia autorskie opublikowane na łamach „Brudnopisu” udostępniamy na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 4.0 Międzynarodowe.

Nakład: niski i ograniczony Dbamy o środowisko naturalne, stawiamy na e-publishing! Wydań internetowych szukajcie na platformie internetowej IS SUU: http://issuu.com/brudnopismagaz ynvlo

{co w holu piszczu}: Marta Solarz Niezwykłe ślubowanie (2) • Ania Jastrzębska Poniatówka lerni esperanto! (3) • Hanna Jeleńska Getting Closer (4) • Maksymilian Jaszczuk Syreny w Poniatówce (5) • Koło Kryminalistyczne Poniatówki (5) • Szwajcaria oczami Poniatowszczaków (7) • {postać numeru}: Magdalena Wicik Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Matki Teresy droga do świętości (8) • {pasja jest dla ludzi wielkich}: Kamil Kozak W kraju azulejos, fado i porto (11) • Joanna Murzynowska Podróże daleki i bliskie (14) • Katarzyna Mikke Służba! Harcerze na ŚDM • {profile}: Katarzyna Malinowska O bardzie, który uspokajał wzburzone morza i kochał kobiety (17) • Natalia Andriejuk „Stałem się Matejką polskiego kina” (20) • Katarzyna Mikke Wszystkie nałogi Agnieszki Osieckiej (21)• {przeczytałem, obejrzałem, odleciałem}: Zuzanna Pękala Ich Will: Capital of Rock (23) • Aleksandra Wajs Rewolucja w toku, czyli wielki powrót Green Day (27) • Natalia Rossa Stań się częścią królestwa intryg – Królestwa Tearlingu! (28) • Martyna Mastalerz Harry Potter i przeklęte dziecko (29) • Julian Kwiatkowski Ostateczna Rodzina (30) • Maksymilian Jaszczuk Smoleńsk, czyli dwie prawdy (32) • Hanna Jeleńska Żyć w zgodzie (33) • Aleksandra Wajs Wszystko pod ręką (34) • Natalia Andriejuk Męska psychika między stronami. O Zazdrości i medycynie (35) • {sport na v}: Michał Rawa Kibic to nie chuligan – łamiemy stereotyp polskiego fana futbolu (36) • Maciej Kaźmierski Transferowa karuzela w piłkarskim sezonie 2016/2017 (37) • {TrybyL it e r }: Aleksandra Wajs Lost in translation: nieuchwytne słowa (40) • Maksymilian Gawron Wiersze (41) • Monika Makowska Wiersze (42) • On Marzec ma 31 dni (43)


1

co w holu piszczy

od redakcji Za oknem wiosna, a Wy właśnie trzymacie przed sobą siódme już wydanie „Brudnopisu” – owoc naszej wspólnej i ciężkiej pracy. No właśnie to już (ale dla nas tylko dopiero!) siódmy numer magazynu Poniatowszczaków, czyli jak zawsze czas na refleksję: „ale ten czas leci…”. To prawda, niegdyś wiadomości między członkami redakcji rozchodziły się pocztą pantoflową, a teksty pisaliśmy na glinianych tabliczkach. Choć były to piękne i ekscytujące „czasy założycielskie” i utkwiły w naszej zbiorowej pamięci, skupmy się na teraźniejszości i obecnym numerze. A jest na czym! Dowiecie się na przykład, jak przebiegało ślubowanie klas pierwszych i otwarcie sali im. Romana Totenberga – wybitnego absolwenta Poniatówki. To i wiele innych ciekawych artykułów znajdziecie w naszej stałej rubryce – Co w holu piszczy, którą szczególnie polecamy zagubionym w gąszczu wydarzeń szkolnych ostatnich kilku miesięcy. Niestety, miniony rok był także czasem odejścia wielu znanych osobistości. W tym wydaniu postanowiliśmy przybliżyć Wam sylwetki Leonarda Cohena, szczególnie bliskiego nam, Polakom, Andrzeja Wajdy, najbardziej znanego na świecie polskiego reżysera, jednego z twórców polskiej szkoły filmowej. Pozapraszamy do lektury tekstów o Agnieszce Osieckiej oraz życiu i działalności kanonizowanej 4 września 2016 Matce Teresie z Kalkuty, którą postanowiliśmy uczynić postacią numeru. Co jeszcze w numerze? Bogaty dział recenzyjny. W tym wydaniu „Brudnopisu” znajdziecie aż trzy recenzje głośnych polskich filmów, których premiery miały miejsce w roku poprzednim. Z wydarzeń muzycznych: przygotowaliśmy dla Was ocenę nowej płyty Green Day. Priorytetem edukacyjnym tego roku szkolnego pozostaje – podobnie jak w roku ubiegłym – promocja czytelnictwa. Promujemy zatem i my, pisząc o nowej książce autorstwa J.K. Rowling – z serii powieści o Harrym Potterze. Na koniec, aby trochę się wyluzować, w dziale Pasja jest dla ludzi wielkich, możecie dowiedzieć się, jakie są zainteresowania uczniów Poniatówki, piszących dla „Brudnopisu”. Na koniec przygotowaliśmy dla Was rubryki Sport na V, w którym obalamy pewien stereotyp i tradycyjnie prezentujemy Wam twórczość poetycką w Trybach Liter – wiersze Maksymiliana Gawrona i Moniki Makowskiej. Mamy nadzieję, że lektura wydania, nad którym cała redakcja pracowała w pocie czoła, będzie dla Was, Czytelników, czasem miło spędzonym! Stale prosimy was o wsparcie – nie tylko – moralne. Potrzebujemy nowych sił, pomysłów i tematów. Dołączcie do nas i zmieniajcie „Brudnopis”.

kalendarium poniatówki WRZESIEŃ 1.09 2–10.09 12–17.09 19–24.09 16.09–1.10 12.09 15.09 19–23.09 20.09

26.09 28.09 28.09–1.10

Rozpoczęcie roku szkolnego Obóz Liderów Nauki w Jabłonowcu Obóz integracyjny w Pieczarkach klas 1A i 1E Obóz integracyjny w Pieczarkach klas 1D i 1F Obóz integracyjny w Pieczarkach klas 1B i 1C Wyjście klasy 2A na wystawę „Titanic” do Pałacu Kultury i Nauki Wyjście klasy 1B na Politechnikę Warszawską Wycieczka klasy 3A po Wielkopolsce Wyjście klasy 3D na warsztaty do Wydziału Farmaceutycznego z Oddziałem Medycyny Laboratoryjnej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego Spotkanie dla klas 1A i 2A poświęcone językowi Esperanto z okazji Europejskiego Dnia Języków Wyjście klasy 1D na Politechnikę Warszawską w celu podsumowania projektu KNOW Wycieczka klasy 3E na Litwę

PAŹDZIERNIK 3–7.10 8–9.10 11.10 13.10 14.10

21.10 21.10 25.10 26.10 26.10 27.10 28.10

Wycieczka klas 2A i 2D w Góry Stołowe Wyprawa z Panem Pedagogiem w Góry Świętokrzyskie Wyjście klasy 3E na film „Ostatnia rodzina” Spotkanie klas 1C i 2A z Panią Ewą Wilk – siostrzenicą Romana Totenberga Dzień Edukacji Narodowej, ślubowanie klas pierwszych i uroczyste otwarcie sali multimedialnej im. Romana Totenberga Spotkanie klasy 2E z prawnikiem Wyjście chętnych uczniów do Teatru Studio na spektakl „Jakobi i Leidental” Wyjście klasy 2B na film „Wołyń” Wyjście klas 1A, 2A, 2D, 3A na film „Wołyń” Wykład dla klasy 2E o geodezji i wyprawie na Antarktydę Wycieczka klasy 2E do Kazimierza Dolnego Wyjście klasy 2C na film „Ostatnia rodzina”

LISTOPAD 1.11 5.11 9.11 9.11 11.11 12–13.11 14.11 16.11 17.11 18.11 21.11 22.11 25.11 29.11 30.11

Wszystkich Świętych Pierwsze spotkanie Koła Kryminalistycznego Apel z okazji Święta Niepodległości Warsztaty z motywacji dla klasy 3C Święto Niepodległości Turniej debat oksfordzkich organizowany przez fundację „Nowy Głos” Finał ŚOM w piłkę ręczną z LXII LO im. W. Andersa Szkolny kiermasz książek i konkurs retoryczny zorganizowany przez Bibliotekę Poniatówki Wyjście klas 1A, 1D, 2A, 2E i 3C na film „Zagubieni” Wyjście klasy 3C do Muzeum POLIN Zajęcia dla klasy 1C o dwóch przekładach „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakova Wyjście grupy F3S (uczniów klas 3 kontynuujących język francuski) na wystawę TEXTIFOOD Wyjście klas 1B, 1E, 1F i przedstawicieli klas 2C, 3D na film „Wołyń” Wyjście uczniów klasy 2E (rozszerzających WOS) na warsztaty w DSH Wyjście klasy 1E do Muzeum POLIN

GRUDZIEŃ 1.12 1.12

Praca klasy 1A nad aplikacją mobilną Warszawa 1915 Wyjście chętnych uczniów do Teatru Narodowego na sztukę „Matka Courage i jej dzieci”


2

co w holu piszczy Apel z okazji rocznicy wprowadzenia stanu wojennego Warsztaty dla klasy 1E poprowadzone przez Warszawski Instytut Badań nad Pokojem 20.12 Spotkanie klasy 1C z przedstawicielkami organizacji „Global Host” stworzonej przez AISEC i świąteczny kiermasz ciast 21.12 Wycieczka klasy 2A i 2E do kopalni soli w Kłodawie i zajęcia dla klas pierwszych z pracownikami Zakładu Ubezpieczeń Społecznych w Warszawie w ramach lekcji Podstaw Przedsiębiorczości 22.12 Wigilia szkolna i Dzień Nauki Poniatówki – sesja przedmiotów przyrodniczych i ścisłych 22.12–11.04 Praca klasy 2B nad projektem badającym czytelnictwo w naszej szkole

https://pl.wikipedia.org/wiki/Roman_Totenberg#/media/File:Totenberg_Roman_przy_Atmie.jpg

14.12 15.12

STYCZEŃ 9.01 13.01 20.01 24.01 25.01 28.01

Warsztaty dla klas 1D, 1F i 3F ze studentami WUM–u Wyjście chętnych uczniów do Och–Teatru na sztukę „Trzeba zabić starszą panią” Studniówka klas trzecich w Auli Gmachu Fizyki Politechniki Warszawskiej Konkurs Piosenki Rosyjskiej w III LO im. Gen . Józefa Sowińskiego Finał międzyklasowego turnieju koszykówki między klasami 2BD a 3B Spotkanie Koła Kryminalistycznego

LUTY 1.02 4.02 6.02

8.02 13–26.02 28.02

Spotkanie klasy 2D z chirurgiem twarzowo–szczękowym Spotkanie Koła Kryminalistycznego Udział chętnych uczniów w Międzyszkolnym Konkursie Recytatorskim Literatury Polskiej w Językach Obcych w XXI Liceum Ogólnokształcącym im. Hugo Kołłątaja Zajęcia grupy teatralnej działającej przy naszej szkole z aktorem i reżyserem teatralnym Ferie zimowe Wyjście chętnych uczniów do Teatru Powszechnego na sztukę „Juliusz Cezar” i warsztaty w Teatrze Powszechnym dla chętnych uczniów klas 1C, 2A, 2B, 2C, 2D wprowadzające w tematykę dramatu

MARZEC 1.03 4.03 6.03 8.03 9.03 10.03 14.03 19–26.03 27–29.03

Wyjście redakcji „Brudnopisu“ do „Gazety Wyborczej“ Finały Śródmiejskiej Ligi Siatkówki dziewcząt Wyjście klasy 3A do Domu Spotkań z Historią na zajęcia „Zaprzyjaźnij się z księdzem Zieją” Wycieczka klas 1B i 1C do reaktora jądrowego w Świerku Wyjście klasy 2D do kina na film „Maria Skłodowska–Curie” Wizyta uczniów z Izraela w Poniatówce Wyjście grupy teatralnej działającej przy naszej szkole na warsztaty do Opery Kameralnej Wyjazd do Szwajcarii w ramach projektu edukacyjno-językowego uczniów klas I i II Rekolekcje wielkopostne

KWIECIEŃ 10.04 12.04 13–18.04 19.04 21–30.04 26.04 28.04

Dzień otwarty – spotkanie informacyjne dla kandydatów Szkolne Jajko Wielkanocne, Dzień Nauki Poniatówki (sesja przedmiotów humanistycznych i społecznych) Wiosenna przerwa świąteczna Wyjście klasy 2E na strzelnicę AGVO Wyjazd chętnych uczniów na rejs Pogorią Wyjście klas 1E i 2E do kina Luna na film „Życie animowane” i warsztaty dla klas drugich o chorobach wenerycznych Zakończenie nauki w klasach trzecich

MAJ 21–26.05 Wyjazd klasy 2C do Ochotnicy Górnej 29.05–2.06 Wyjazd klasy 2B w Bieszczady

NIezw ykłe Ślubowanie 14 października obchodzimy Święto Edukacji Narodowej. W naszej szkole ten dzień był przeżywany w szczególny sposób. Rano odbyło się ślubowanie klas pierwszych. Pierwszaki zostały oficjalnie uznane za uczniów Poniatówki. Pan dyrektor Mirosław Sosnowski wygłosił piękne przemówienie, a następnie nasi koledzy przybliżyli nam pokrótce życiorys patrona – księcia Józefa Poniatowskiego i historię naszej szkoły. Najważniejszym momentem było oczywiście złożenie ślubowania, które na sztandar składali przewodniczący klas pierwszych. Hymn Polski i Poniatówki odśpiewał chór złożony z muzycznie uzdolnionych uczniów naszego liceum. Jednak ślubowanie było tylko wstępem do najważniejszej tego dnia uroczystości. Niedługo po zakończeniu ceremonii w sali multimedialnej zaczęło się zbierać wielu wspaniałych gości, nauczycieli i przedstawicieli wszystkich klas. Na dzień 14 października przewidziane było uroczyste otwarcie sali im. Romana Totenberga, który należy do wybitnych absolwentów naszej szkoły. Totenberg urodził się w 1911 roku w Łodzi, prze-żył 101 lat, zmarł w 2012 roku w Newton. Był skrzypkiem i pedagogiem, wyemigrował przed wojną i zamieszkał w Stanach Zjednoczonych. W swoim życiu zdobył wiele nagród i odznaczeń, był także jurorem podczas licznych festiwali i konkursach muzycznych. Spotkanie otworzył występ chóru szkolnego, który ponownie odśpiewał hymn Polski. Po krótkich, ale treściwych wprowadzeniach dyrekcji, wyemitowany został krótki film biograficzny o tym wspaniałym człowieku. Dowiedzieliśmy się z niego wielu ciekawostek dotyczących życia i działalności Totenberga, posłuchaliśmy też fragmentów wykonanych przez skrzypka utworów. Następnie głos zabrała córka Totenberga. Opowiedziała nam o nim ze swojego punktu widzenia. Mówiła, że patron sali multimedialnej był nie tylko wspaniałym nauczycielem gry na skrzypcach, lecz także wspaniałym ojcem zarówno dla niej, jak i dla wszystkich swoich uczniów. Zawsze można było liczyć na jego pomoc i radę. Głos zabierało jesz-


3

co w holu piszczy cze kilka osób, które znały osobiście artystę. Autorem jednej z najpiękniejszych wypowiedzi był uczeń muzyka, który opowiadał, jak wyglądały lekcje skrzypiec z mistrzem. Kulminacyjnym punktem programu było przecięcie wstęgi, równoważne z oficjalnym otwarciem sali multimedialnej. Na koniec uroczystości chór odśpiewał hymn szkoły, a następnie wysłuchaliśmy świetnego koncertu kwintetu smyczkowego, w którego skład wchodził między innymi dawny uczeń Totenberga. Marta Solarz

Poniatówka lerni Esperanto!

,,Doktoro Esperanto’’, co miało znaczyć ,,Doktor mający nadzieję’’. Stąd wzięła się nazwa tego języka. Zamenhof zauważył, że przyczyną wielu konfliktów między ludźmi jest brak wspólnego języka, dlatego postanowił wymyślić taki, który będą znali wszyscy, ale 26 września, z okazji Europejskiego Dnia Języków, jednocześnie nie będzie przynależny do jednej narodoBiblioteka Poniatówki zorganizowała spotkanie powości ani grupy etnicznej. Dzisiaj tym językiem popularyzujące język esperanto. Wzięły w nim udział klasy sługują się ludzie w 120 krajach świata. Najczęściej pierwsze i drugie o profilu społecznym. uczą się go osoby młode, otwarte na inne kultury i lubiące zdobywać nowe kontakty na całym świecie. A B C j ę z y ka esperanto

W itam y mi ędz y narodow ych gości

Na spotkanie zaproszono esperantystów z Węgier, Hiszpanii i, oczywiście, Polski. Zagraniczni goście opowiedzieli nam historie, jak dzięki językowi esperanto trafili do naszego kraju i jak na co dzień sobie w nim radzą. Okazało się, że dzięki językowi wszystkich narodów zawiązali nowe znajomości, przyjaźnie, a nawet… miłości. Podzielili się z nami historiami, jak zaczęli swoje przygody z esperanto. A były one różne – jedni z tym językiem zaznajomieni byli od najmłodszych lat, inni nauczyli się go dopiero jako dorośli ludzie. Podkreślali, że nauka nie zajmuje dużo czasu, a korzyści, jakie można z niej wyciągnąć, są ogromne. Sami dawali nam tego żywy przykład, swobodnie porozumiewając się między sobą tym językiem podczas spotkania. Aż miło było popatrzeć, jak ludzie z różnych stron świata rozmawiają ze sobą bez żadnych barier. E speranto – ł atw y j ę z y k , dobr y pom y s ł

Język esperanto powstał w 1887 roku, kiedy to warszawski lekarz Ludwik Zamenhof wydał pierwszy podręcznik. Podpisał się wtedy tajemniczym pseudonimem

Słownictwo języka esperanto ma swoje korzenie w językach indoeuropejskich. Według szacunków, Polak już na starcie jest w stanie zrozumieć 20% słów. Gramatyka jest prosta i bez wyjątków. Logiczny system tworzenia słów zmniejsza znacznie liczbę słów do opanowania i pozwala na kreatywne obcowanie z językiem. Ponadto szyk zdania jest dowolny, więc każdy, niezależnie od ukształtowanych struktur językowych, będzie mógł porozumiewać się w esperancie. Dzięki regularnej konstrukcji, wszyscy uczący się języka mają szansę osiągnąć poziom „rodowitego” użytkownika i na tym poziomie komunikować się z innymi niezależnie od tła językowego. Sam Lew Tołstoj powiedział: ,,Przed sześcioma laty otrzymałem gramatykę i listę słówek esperanta; po niespełna dwóch godzinach nauki, mogłem jeśli nie pisać, to przynajmniej swobodnie czytać… Kto nie jest Tołstojem nie potrzebowałby jednak wiele więcej czasu’’. Języka można się uczyć na kursach, bądź na specjalnych platformach internetowych. Wiele badań potwierdziło wartość esperanta w nauce innych języków obcych: krótko mówiąc, ucząc się esperanta przez rok, a potem np. francuskiego przez trzy lata, uzyskuje się lepszy poziom znajomości francuskiego niż ucząc się tylko francuskiego przez trzy lata. Na co dzień, w języku esperanto są wydawane liczne książki, czasopisma, działają też radio i telewizja. Tak więc… Mi instigas vin lerni! Anna Jastrzębska


4

co w holu piszczy

Getting closer 14 marca – jak co piątek – uczniowie V LO z utęsknieniem czekali na dzwonek kończący lekcje. Dla wielu jednak był to wyjątkowy rodzaj oczekiwania, niezwiązany z możliwością szybkiego skorzystania z pięknej pogody za oknem, ani też z perspektywą rozpoczynającego się weekendu. Tego dnia niektórzy dostali możliwość pozostania w szkole dłużej – z własnej, nieprzymuszonej woli. Grupa ponad stu uczniów Poniatówki zaczęła końcowe przygotowania do przyjazdu równie licznej grupy rówieśników z Izraela. Goście mieli pojawić się w szkole już o godzinie 13:30. Kiedy sale zostały przygotowane, pozostało tylko czekać. Na korytarzu dało się słyszeć ożywione rozmowy – jacy oni będą?; czy dadzą się poznać? – Chwilę potem wszystko stało się jasne! Oczekiwani wspaniali goście, razem ze słońcem, które wyszło zza chmur, wnieśli w mury szkoły pozytywną energię i radość. „Byli bardzo głośni, ale przez to pozytywni” – mówi Karolina z klasy 2a, jedna z uczestniczek spotkania – To ludzie otwarci, bezpośredni, niemający żadnych oporów w nawiązywaniu kontaktów. To może szokować. Ich sposób bycia stanowi duży kontrast w stosunku do naszego codziennego zachowania. My Polacy jesteśmy zdecydowanie bardziej zdystansowani. Kiedy pierwsze uśmiechy i uściski zostały wymienione, cała grupa przeszła do sali multimedialnej im. Romana Totenberga, gdzie wszystkich oficjalnie powitała dyrekcja, grono nauczycielskie i przedstawiciele samorządu uczniowskiego. Następnie zaproszono wszystkich do wykonania wspólnej belgijki. Nauka tańca, kóra pozwoliła

złapać bliższy kontakt z przyjezdnymi, przysporzyła wiele zabawnych sytuacji i była też relacjonowana na żywo na Snapchacie, Instagramie i Facebooku. Na czas pobytu Izraelczyków w naszej szkole zostały przygotowane również specjalne warsztaty zatytułowane „Możliwy początek pięknej przyjaźni”, zorganizowane przez uczniów w języku angielskim pod okiem pani profesor Moniki Sznajder. Młodzież pracowała w parach (Polak–Izraelczyk); każdy duet miał do wykonania kilka zadań. Uczyliśmy się – od siebie nawzajem – pisać swoje imiona po polsku i hebrajsku, szukaliśmy też między sobą różnic i podobieństw w cechach charakteru i sposobie myślenia. Mieliśmy czas by się przed sobą otworzyć, atmosfera w grupach była bardziej kameralna –ocenia Marta, jedna z uczennic. Najtrudniejszym elementem zajęć okazało się patrzenie sobie w oczy przez minutę – w ciszy. Ciężko było przełamać barierę nieśmiałości. Jednak działanie to zagwarantowało pewien rodzaj porozumienia, łatwiej było się otworzyć – dodają inni. Ułatwiło to rozmowy o wspólnych pasjach, życiu, planach na przyszłość. Na koniec części warsztatowej obie grupy rozdały sobie wzajemnie drobne upominki – nasza szkoła podarowała Izraelczykom torby i kubki z logo szkoły, natomiast goście obdarowali nas breloczkami. Po rozrywkowej części spotkania przyszła kolej na refleksyjną. Razem z opiekunami młodzież polska i izraelska udała się pod pomnik Powstania Warszawskiego. Tam, wspólnie z uczniami IX LO im. Klementny Hoffmanowej, którzy również brali udział w projekcie i gościli drugą grupę młodzieży izraelskiej, odczytana została krótka historia zrywu 1944 roku. Wymieniono również nazwiska niektórych poległych. Ich pamięć uczczono minutą ciszy oraz złoże-


5

co w holu piszczy niem żeniem kwiatów i zapaleniem zniczy pod pomnikiem. Choć spotkanie z grupą z Izraela trwało tylko jedno popołudnie – dosłownie kilka godzin – było okazją nie tylko do nawiązania nowych znajomości, ale także porozmawiania o wspólnej historii, nie tak bardzo odległej, czasem trudnej. Uczestniczący w warsztatach niejednokrotnie powtarzali, że było to niesamowite doświadczenie, a zarazem wyzwanie – bariera językowa i kulturowa dawały się we znaki. Jednak spotkanie przedstawicieli dwóch tak różnych narodowości pokazało, że nie jest ważne ile rzeczy nas dzieli. Ważne, byśmy byli dla siebie ludźmi, potrafili akceptować odmienności i żyć w zgodzie, a także umieli pielęgnować to, co nas łączy. Hanna Jeleńska

czości współczesnych autorów, takich jak Pablo Picasso, Louise Bourgeois, Jacek Malczewski, a także Franz von Stuck. Muzeum, które mieściło się w pawilonach przy ul. Emilii Plater 51, obecnie zajmuje nowy budynek przy ul. Wybrzeże Kościuszkowskie 22, a uroczyste otwarcie miało miejsce 25 marca. Maksymilian Jaszczuk

KOŁO KRYMINALISTYCZNE PONIATÓWKI

Syreny w Poniatówce

15 marca do szkoły zawitała Marta Dziewańska – kustosz jednego z ciekawszych muzeów w Warszawie. Muzeum, które niedawno otworzyło swoją nową siedzibę wystawą poświęconą interpretacjom i znaczeniu symbolu naszego miasta. „Syrena herbem twym zwodnicza” to historia opowiadana przez obrazy, które łączy jeden wspólny motyw – hybryda kobiety i zwierzęcia. Tytuł pochodzi z wiersza Cypriana Kamila Norwida „Dedykacja” i jest bezpośrednią inwokacją do Warszawy, wspominanej przez autora. Podczas dwugodzinnego wystąpienia przeprowadzony został krótki wykład o misji instytucji, jaką stanowi Muzeum Sztuki Współczesnej w Warszawie oraz pokaz slajdów związany z najnowszą wystawą, jej znaczeniem i historią. Uczniowie mieli okazję poznać szczególne dzieła, a także dowiedzieć się o twór-

Poranna z wolna opadająca mgła. Ciężkie, duszne powietrze. Krople rosy na trawie letniej, wypalonej od słońca trawie, niezmąconej krokiem ni człowieka, ni zwierzęcia. Wszystko zatrzymane w gęstniejącej atmosferze. Oddech też. Oddech człowieka, który tego poranka nie wybierze się już do pracy. Martwego. Płeć nieznana Wiek: nieznany. Prawdopodobna przyczyna zgonu: zmiażdżenie narządów wewnętrznych, krwotok wewnętrzny. Oznaki szczególne: nienaruszone mimo zmiażdżenia ubranie, zmiażdżenie twarzy, oprócz nosa, brak uszkodzenia tkanki łącznej tułowia i kończyn. Czemu? Kiedy? Chciałoby się powiedzieć — to sprawa dla Archiwum X, ale już nie! Teraz zajmą się tym młodzi detektywi z Koła Kryminalistycznego Poniatówki. Brzmi niewyszukanie… Koło Kryminalistyczne. Jakby sama nazwa nie oferowała nic ciekawszego ponad to, co sobą reprezentuje. Kryminał — pierwsze skojarzenie — morderstwo. Zwężamy obszerny obraz, zamykamy się w wąskiej, nieciekawej przestrzeni. Ku przełamaniu ograniczającej bariery złudnego wzroku, utwierdzającego nas w przekonaniu o pospolitości tematu i w duchu profesjonalizmu, twórcy oferują bogaty program, z którym każdy może się zapoznać… I każdy może stać się detektywem!


6

co w holu piszczy

fot. za: https://www.facebook.com/pg/kolokryminalistyczne/photos/

Przy tak szerokim wachlarzu przestępstw: morderstwa, fałszerstwa, przemyt, drobne i planowane, kunsztownie napady, kradzieże… i mnogości narzędzi oraz typów sytuacji godnych ich wykorzystania, aż trudno nie zachwycić się wielobarwnymi scenariuszami. Trudno, fakt, ale bolesną aż staje się nudna, monotonna prawda o ich niedoskonałości. Nieprecyzyjność z precyzją wykorzystują Oni. Z wykwalifikowaną pomocą udało im się Już zapoznać nową detektywistyczną kadrę z przydatnym im sprzętem i podstawami przeprowadzania dochodzenia, oraz przeszkolić grupy śledczych. Wszystko udokumentowane. Wszystko bystro zauważone i wszystko atrakcyjne! Prowadzący rzetelnie pokazują, że prawo to nie tylko teoria. Jedni jak ognia wystrzegają się mainstreamu, drudzy spokojnie z nurtem innych płyną. Warto wsiąść do bezpiecznej łodzi i dać się porwać nurtowi prowadzącemu do ujścia Koła. Warto, bo jak się okazuje, tu jest inaczej. Łódź prowadzi do portu, gdzie przyjmują klasa ID, na czele z koordynatorką, Kamilą Olszewską i opiekunem, sprawującym pieczę nad całą działalnością – profesorem Maciejem Rusieckim. Celem: walka z piratami. Niewyszukana może metafora, ale oddaje ducha Koła Kryminalistycznego. Ducha walki, ducha zachęcenia innych do wspólnego działania, ducha zabawy. No dobrze, ale ktoś powie – co za propaganda, co za banalne frazy, gdzie tu w tym wszystkim cel? Koło to konkret. Jak najciekawsze szkolenie detektywów. Zebranie funduszy na walizkę kryminalistyczną. Po co? Żeby zabawa mogła trwać dalej… Jak członkowie, goście i uczniowie Poniatówki bawią się na zajęciach Koła Kryminalistycznego, możecie zobaczyć na stronie Koło Kryminalistyczne Poniatówki, na Facebooku. Znajdziecie tam pełną dokumentację i program sobotnich warsztatów. Detektywi zachęcają i kuszą propozycją wielkiej gry kryminalistycznej, która obejmie całą szkołę… bądźcie czujni… Do you wanna play a game…?

Szwajcaria oczami Poniatowszczaków W dniach 19–26 marca grupa osób uczęszczających na lekcje języka francuskiego w naszej szkole (wraz z kilkoma osobami z grup niemieckojęzycznych) udała się na długo wyczekiwaną wycieczkę do Szwajcarii. Był to projekt językowy, który miał na celu nie tylko naukę języków, ale także poznanie kultury, zwyczajów czy tradycji ludności szwajcarskiej. Wyjechaliśmy 19 marca. Podróż trwała około dwudziestu godzin, była więc dość męcząca, zakończyła się w Bernie. Tam zapoznaliśmy się z planem zwiedzania miast podczas wycieczki. Chwila wspólnego oglądania zabytków, czas wolny i zadania terenowe. „Berno, w porównaniu z innymi stolicami europejskimi wydało się dość opustoszałe, a według niektórych nawet obskurne!” – wspomina Ania Ostoja z klasy IIA. Obiekt, w którym byliśmy zakwaterowani położony był niezwykle malowniczo, pośród gór z widokiem na spokojną taflę jeziora Schwarzsee. Każdego dnia udawaliśmy się stąd podziwiać różne ciekawe miasta, poznawać ich historię, a przy okazji wykonywać językowe zadania terenowe. „Po całym dniu zwiedzania zawsze znalazła się jednak, w ośrodku, chwila na integrację poprzez grę w karty, piłkarzyki, czy rozmowy przy herbacie” – z uśmiechem dodaje Tymoteusz Gąsiorowski z pierwszego mat-geo. Podczas naszego pobytu zwiedziliśmy miasta takie jak Montreux, Lozanna, Fryburg, Gruyeres czy Biel/ Bienne. Pierwsze z nich – Montreux, usytuowane przy wschodnim krańcu Jeziora Genewskiego wywarło na wszystkich ogromne wrażenie. Widok ciemnoniebieskiego jeziora u podnóża gór zapierał dech w piersiach. Roślinność śródziemnomorska, która zdobiła miasto, tworzyła niezwykłą atmosferę. Wszędzie obecne palmy, czy kwitnące forsycje cieszyły oko oraz napełniały spokojem. Spacer promenadą wzdłuż jeziora umożliwił nam podziwianie roślinności w pełnej okazałości. Starówka też była bardzo czarującym miejscem z mnóstwem kafejek czy butików. Niezwykły urok wprowadzały również liczne kamieniczki, nadając temu miejscu niepowtarzalny charakter. Będąc tam można łatwo wyciągnąć wnioski na podstawie obserwacji mieszkańców, dotyczące ich sposobu życia – ludzie nie spieszą się i nie żyją w nieustannym biegu. Warto wspomnieć, że w Montreux mieści się pomnik lidera zespołu Queen – Freddiego Mercury’ego. Zdaniem Natalii Rossy z klasy IE Montreux było zdecydowanie najpiękniej-


7

Wszyscy z pewnością będziemy wspominać wyjazd jako pełną wrażeń i przygodę i świetne doświadczenie językowe – Ania Ostoja Według mnie wyjazd był naprawdę bardzo udany i szkoda mi było wracać do Warszawy – Tymoteusz Gąsiorowski Myślę, że wycieczka ta pozwoliła mi rozwinąć moje umiejętności posługiwania się językiem niemieckim. Mogłam też zwiedzić wiele miast Szwajcarii oraz spędzić bardzo dobrze czas z przyjaciółmi

– Agnieszka Maciąg

Fot. Aleksandra Żychlińska

szym odwiedzonym przez nas miastem w trakcie całej wycieczki. „Na długo nie zapomnę spokojnej tafli jeziora Genewskiego, nad którą wznoszą się ośnieżone szczyty gór. To wszystko w otoczeniu kolorowych kwiatów kwitnących w mieście. Miasto sprawiało surrealistyczne wrażenie, prawie jak ze snu” – dodaje Aleksandra Wajs, uczennica tej samej klasy. Opuszczając najbardziej malowniczy kurort riwiery szwajcarskiej, udaliśmy się do pobliskiego zamku Chillon, który okazał się absolutną perełką na mapie naszej podróży. Widoki rozciągające się z murów i okien wież były przepiękne. Wyjątkowa była również Lozanna, w której byliśmy dwukrotnie. Zostawiając zwiedzanie na następny dzień, pierwszego zapoznaliśmy się, ze szwajcarskim systemem szkolnictwa i uczniami. Mogliśmy omawiać z nimi wszelkie kwestie związane z życiem w ich kraju, a także opowiadaliśmy im o Polsce. „Zyskałam wielu nowych znajomych dzięki całodniowej wizytacji w tamtejszej szkole” – dzieli się z nami wspomnieniami Agnieszka Maciąg z klasy IE. Mieliśmy także niepowtarzalną okazję uczestniczenia w lekcjach francuskiego, matematyki, historii, włoskiego, a przede wszystkim filozofii. Nie zabrakło także uciech dla podniebienia. Niewątpliwą atrakcją była wizyta w fabryce czekolady Cailler, w trakcie której nie tylko poznaliśmy historię tego produktu, ale degustowaliśmy też pyszne tabliczki o różnych smakach. Wszystkim naszym aktywnościom towarzyszyła miła atmosfera, a wyjazd pozwolił nam zintegrować się między klasami, a nawet rocznikami, dzięki czemu nawiązały się nowe znajomości i przyjaźnie.

Fot. Aleksandra Żychlińska

co w holu piszczy


8

postać numeru M agdalena W icik

Błogosławieni

miłosierni albowiem oni

miłosierdzia dostąpią Matki Teresy droga do świętości

Kościół katolicki od wieków włącza w poczet swoich świętych misjonarzy. Największą i najbardziej rozpoznawalną – jak się wydaje – jest niedawno wyniesiona na ołtarze Matka Teresa z Kalkuty. Matka cierpiących i chorych. Niezłomna obrończyni życia. Historia Świętej to drogowskaz dla wielu współczesnych chrześcijan i nie tylko chrześcijan, albowiem miłosierni miłosierdzia dostąpią, jak poucza Ewangelia.

dokładała wszelkich starań, aby wychować córkę w wierze katolickiej i zaszczepić w niej miłość do Jezusa Chrystusa. Zafascynowana żywotem wielkich świętych i misjonarzy, dorastała w kochającej rodzinie. W wieku dwunastu lat podjęła najważniejszą decyzję w swoim życiu, postanowiła całe swoje życie oddać Bogu. Kiedy osiągnęła wiek dojrzały opuściła dom rodzinny i wstąpiła do postulatu Instytutu Błogosławionej Dziewicy Maryi, gdzie rozpoczęła się jej „ka4 września 2016 roku papież Franciszek na placu riera” jako świętej. św. Piotra w Watykanie ogłosił całemu światu, że Agnes O dda ć si ę B ogu Gonxha Bojaxhiu została włączona w poczet świętych Kościoła Katolickiego. Papież w swojej homilii powie- Młoda Agnes na początku swej powołaniowej drogi dział, że: „Matka Teresa przez całe swoje życie była hoj- udała się do opactwa Instytutu Błogosławionej Maną «szafarką Bożego miłosierdzia»”. Stała się dyspo- ryi Dziewicy w Rathfarnham w Irlandii (obecnie siostry zycyjną dla wszystkich poprzez przyjęcie i obronę życia loretanki), w celu nauki języka angielskiego, którym ludzkiego, zarówno nienarodzonego, jak i opuszczo- posługiwały się siostry w szkołach w Loretto. 24 maja 1938 roku otrzymała habit, złożyła śluby wieczyste, wstąnego i odrzuconego. Zaangażowała się w obronę życia, nieustannie gło- piła do postulatu i przybrała imię: Maria Teresa od Dziesząc, że „ten, kto się jeszcze nie narodził jest najsłab- ciątka Jezus – na cześć małej Teresy z Lisieux, wskazująszym, najmniejszym, najbiedniejszym”. Pochylała się cej drogę do świętości przez wierność w małych sprawach. Od tej pory rozpoczęła się długa i ciężka droga nad osobami konającymi, pozostawionymi, by umrzeć na poboczu drogi, uznając godność, jaką obdarzył Matki Teresy do świętości. 1 grudnia 1928 roku wyruszyła na statku do Indii, je Bóg; mówiła możnym ziemi, aby uznali swoje winy w obliczu zbrodni ubóstwa, które sami stworzyli. gdzie dotarła 6 stycznia roku następnego. W maju Miłosierdzie było dla niej „solą” nadającą smak każ- rozpoczęła nowicjat w Darjeeling. Po złożeniu pierwdemu z jej dzieł oraz „światłem” rozjaśniającym szych ślubów w 1931 roku Matka Teresa zaczęła praciemności tych, którzy nie mieli nawet łez, aby opła- cować jako nauczycielka historii i geografii w przykiwać swoje ubóstwo i cierpienie – wskazał papież. klasztornej szkole sióstr loretanek w zamożnej dzielnicy Kalkuty. Uczyła też w szkole z internatem dla narodzin y świ ę tości dziewcząt z rozbitych rodzin i sierot – tu zobaczyła Agnes Gonxha Bojaxhiu urodziła się 26 sierpnia 1910 nędzę i głód. Lubiła swoją pracę i uczennice – z wzaroku w Skopje. Kiedy Agnes miała 9 lat jej ojciec prze- jemnością. 24 maja 1937 roku złożyła śluby wieczyste niósł się na łono Abrahama. Po jego śmierci matka – ubóstwa, posłuszeństwa i czystości. W czasie wojny błogosławieni miłosierni , albowiem oni miłosierdzia dostąpią


9

postać numeru została dyrektorką szkoły. W końcu wojny całe Indie ogarnął głód. W Bengalu zmarło pięć milionów osób. Do bombardowanej Kalkuty wciąż napływali uchodźcy. Szkoły, także szkoła sióstr, były wykorzystywane jako szpitale. Loretanki zajmowały się coraz liczniejszymi rannymi i chorymi. Na ulicach Kalkuty trwały walki. Siostra Teresa, mimo niebezpieczeństw, często opuszczała mury klasztoru, by zdobyć żywność dla uczniów i innych ofiar starć wojennych przebywających w szkole. Wkrótce zachorowała na gruźlicę. Nie była w stanie dalej pracować w szkole i dlatego została wysłana do miejscowości Darjeeling u podnóża Himalajów. P owo ł anie w powo ł aniu

Kiedy 10 września 1946 roku jechała pociągiem do Darjeeling przeżyła coś, co nazwała potem powołaniem w powołaniu. Usłyszała wyraźnie wewnętrzny głos, by porzucić wszystko i, naśladując Jezusa, zamieszkać na ulicach Kalkuty razem z nędzarzami, by im służyć. Jedyne, co mogła zrobić, to odpowiedzieć: „tak”. Wiedziała, że jest to Jego wola i że musi ją wypełnić. Nie miała wątpliwości, że to było Jego działanie. „Miałam opuścić klasztor i pomagać biednym, żyjąc pośród nich, lecz dotrzymać ślubów; założyć nowe zgromadzenie, pracując w duchu ubóstwa i radości na rzecz najbiedniejszych z biednych, mieszkających w dzielnicach nędzy. To był Jego rozkaz. Wiedziałam, do kogo należę, ale nie wiedziałam, jak się do tego zabrać”. Jednak arcybiskup odmówił zgody na opuszczenie zakonu, usprawiedliwiając się tym, że jeśli jest to sprawą Bożą, ta przetrwa próbę czasu. Przeniesiono Matkę Teresę do Asansol, trzy godziny drogi od Kalkuty. Tam uczyła, przygotowywała dzieci do Pierwszej Komunii, opiekowała się ogrodem. Była tu około pięciu miesięcy, potem arcybiskup ponownie przeniósł ją do Kalkuty. W styczniu 1948 roku arcybiskup Périer pozwolił jej ubiegać się o zgodę na opuszczenie zakonu. W lutym przesłano prośbę do Rzymu, w lipcu dostała pozwolenie na opuszczenie zakonu na rok. Kupiła na bazarze trzy białe sari obrzeżone niebieskimi paskami, uszyte z najtańszej tkaniny. Niebieskie paski podobały się jej, bo błękit jest kolorem Najświętszej Maryi Panny. 16 sierpnia 1948 roku zmieniła swój dotychczasowy habit na sari i cicho opuściła zakon. Udała się do Patny na kurs pielęgniarski, do sióstr misji medycznej pracujących przy szpitalu Świętej Rodziny. Po kilku tygodniach wróciła do Kalkuty. Postanowiła założyć zgromadzenie. Jego członkinie miały żyć jak indyjscy nędzarze. Matka Teresa sądziła, że powinny żyć, ubierać się i jeść, jak najbiedniejsi z biednych – pielęgnowani, karmieni i ubierani przez nie jak cierpiący Chrystus.

Pierwszym domem Świętej był mały pokoik przy domu Św. Józefa, prowadzonym przez Małe Siostry Ubogie. Stąd wychodziła do slumsów w dzielnicy Motijhil, w sąsiedztwie szkoły, w której pracowała przez 18 lat. Najpierw założyła tu szkołę dla biedoty; uczyła na podwórku dwudziestu jeden uczniów, pisząc patykiem po błocie. Pielęgnowała te dzieci, odwiedzała chorych. Ludzie zaczęli jej pomagać, jak mogli, ale wciąż była sama. M isjonarka M i łości

Z pomocą urzędników z Kalkuty, Matka Teresa założyła swój pierwszy dom dla umierających, który mieścił się w dawnej świątyni hinduistycznej. Nazwała je Kalighat – Dom Czystego Serca. Wszyscy, którzy tam przebywali byli traktowani zgodnie z ich wiarą i godnie mogli odejść, w poczuciu, że są kochani. Muzułmanom czytano Koran, Hindusi otrzymywali wodę z Gangesu, a katolicy otrzymywali sakrament namaszczenia chorych. Nikt nikogo nie pytał, jakiego jest wyznania wiary, ani z jakiej rodziny pochodzi, dla sióstr był człowiekiem, bratem, który potrzebował pomocy. Postępowały zgodnie ze słowami Jezusa: „Byłem głodny, a nakarmiliście mnie, byłem nagi, a przyodzialiście mnie”. R ozw ój zgromadzenia

W 1996 roku działało 517 misji zgromadzenia Misjonarzy Miłości w ponad 100 krajach. Gałąź kontemplacyjna sióstr Misjonarek Miłości była żeńskim odpowiednikiem Zgromadzenia Braci Misjonarzy Miłości. Niektórzy świeccy katolicy i niekatolicy zostali włączeni jako współpracownicy zgromadzenia Matki Teresy. Święta założyła również Kapłański Ruch Corpus Christi przeznaczony dla księży. W tym samym roku wraz z ojcem Josephem Langfordem założyła również Zgromadzenie Ojców Misjonarzy Miłości, by połączyć cele kształcenia Misjonarek Miłości z sakramentalną posługą duchowieństwa. Do 2007 roku całe zgromadzenie Misjonarzy Miłości liczyło około 450 braci i 5000 zakonnic na całym świecie, pracujących na 600 misjach, w szkołach i placówkach opiekuńczych w 120 krajach. W drodze do domu Ojca

W 1983 roku Matka Teresa odwiedziła papieża Jana Pawła II. W trakcie wizyty w Watykanie doznała ataku serca. 6 lat później po drugim takim zdarzeniu został wszczepiony w jej serce rozrusznik. Jednak kłopoty ze zdrowiem coraz bardziej się pogłębiały. W 1991 roku, kiedy chorowała na zapalenie płuc, serce znowu dało o sobie znak. Matka Teresa wystąpiła z rezygnacją ze stanowiska przewodniczącej zgromadzenia, jednak jej współsiostry w tajnym głosowaniu wyraziły wolę, aby nadal im przewodziła. Arcybiskup Kalkuty, myśląc, że ataki serca są spowodowane przez złego du-

błogosławieni miłosierni , albowiem oni miłosierdzia dostąpią


postać numeru cha, kazał odprawić egzorcyzmy nad Matką Teresą. W kolejnych latach choroby nie oszczędzały siostry. Zachorowała na malarię i niewydolność lewej komory serca, a do tego doszło złamanie obojczyka. Ostatecznie, 23 marca 1997 roku Matka Teresa zrezygnowała ze stanowiska przewodniczącej Zgromadzenia Sióstr Misjonarek Miłości i 5 września tego samego roku udała się w ostatnią podróż – do Domu Ojca.

4 września 2016 kanonizację błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty. W ramach jubileuszu wolontariatu 4 września 2016 roku podczas uroczystej mszy świętej na placu Świętego Piotra w Watykanie papież Franciszek ogłosił Matkę Teresę świętą, tym samym włączając ją w poczet świętych Kościoła Katolickiego.

B eat y fikacja i K anonizacja

Kim była Matka Teresa? Na pewno była kobietą, która odpowiedziała na wezwanie Jezusa Chrystusa. Odpowiedziała na nie tak, jak powinien odpowiadać każdy z nas. Odpowiedziała tak, jak najlepiej umiała. Wiara, nadzieja, miłość i ufność Bogu sprawiły, że została uznana za matkę wszystkich cierpiących, zapomnianych, odrzuconych, głodnych i tych wszystkich, którzy nie umieją się sami bronić. Była głosem tych, którzy sami nie mogą mówić, była obrońcą tych, którym tę obronę odebrano, była miłością dla tych, którzy jej nie mieli. W swoich poglądach i wierze była niezłomna, nigdy nie sugerowała się panującym ładem, modą lub narzucanymi przez świat zewnętrzny ideami, zawsze trwała przy tym, co pewne i nienaruszalne – przy Miłości. Starała się być jak dobry samarytanin z przypowieści (Łk 10, 25-37), pomimo niepowodzeń, trudów i ludzkiej niechęci, niosła pomoc. Matka Teresa pokazała, jak naprawdę powinien wyglądać Kościół. Kościół, który założył Jezus. Kościół, który działa zgodnie z nauką Chrystusa.

Święta Matka Teresa i jej testament

W 1997 stolica Apostolska rozpoczęła proces beatyfikacyjny. Aby uznać Matkę Teresę błogosławioną, potrzebny był udokumentowany i potwierdzony cud za wstawiennictwem Misjonarki Miłości. W 2002 roku Watykan uznał za cud uzdrowienie guza w jamie brzusznej u Hinduski Moniki Besry. Kobieta została uzdrowiona po tym, jak założyła medalion z wizerunkiem Matki Teresy z Kalkuty. Monika Besra stwierdziła wówczas, że z obrazka wyszedł promień światła i uleczył guza w jamie brzusznej. Doktor Ranjan Mustafi, który leczył Besrę, uznał jednak, że guz wcale nie był rakiem, tylko torbielą i to nie był cud, a jedynie działanie leków, które Monika przyjmowała. Cudownie uzdrowiona trzymała się jednak wersji, że siostra Betta należąca do Misjonarek Miłości przechowuje pełną dokumentację przebiegu leczenia oraz dokumentację cudu. Siostra Betta milczała i nie komentowała tych doniesień, zaś urzędnicy ze szpitala Balurghat, gdzie Monika była leczona, twierdzili, że są naciskani przez zgromadzenie, by uznać uleczenie za cud. Christopher Hitchens był jedynym świadkiem wezwabibliografia: nym przez Watykan do składania zeznań przeciwko Sz. Brzeski, Święta Matka Teresa z Kalkulty, Warszawa 2016 beatyfikacji i kanonizacji Matki Teresy z Kalkuty. Iwona Kuzienko, Matka Teresa z Kaltuty (1910–1997), Hitchens twierdził, że „intencją Matki Teresy nie była [dostęp online:] http://adonai.pl/ludzie/?id=117 pomoc ludziom” i że okłamywała ona darczyńców co do przeznaczenia ich datków. Stolica Apostolska przebadała wszystkie możliwe dokumenty świadczące o życiu i działalności Matki Teresy. Urzędnicy Watykańscy dali do opinii publicznej informację, że zarzuty ze strony Hitchensa zostały przebadane przez Kongregację do Spraw Kanonizacyjnych i uznano je za bezpodstawne. Dodatkowo ogłoszono, że nie znaleziono żadnej przeszkody do beatyfikacji Matki Teresy. Matka Teresa z Kalkuty została beatyfikowana przez Jana Pawła II 19 października 2003 roku. 17 grudnia 2015 papież Franciszek uznał cud za wstawiennictwem bł. Matki Teresy z Kalkuty. Cudem tym, jak poinformował Watykan, jest uzdrowienie w 2008 roku 35-letniego mężczyzny chorego na wirusowe zapalenie mózgowe. Data kanonizacji błogosławionej została ogłoszona na konsystorzu, który odbył się 15 marca 2016. Tego dnia papież Franciszek spotkał się z kardynałami ze świata i wyznaczył na dzień

błogosławieni miłosierni , albowiem oni miłosierdzia dostąpią

Fot. PAP/EPA.

10


pasja jest dla ludzi wielkich

11

kamil kozak

Sierpniowa, dwutygodniowa wycieczka na Półwysep Iberyjski. Trzy piękne miasta – Lizbona, Porto i Madryt. Mógłbym napisać o nich całą książkę, jednak rubryka w „Brudnopisie” jest ograniczona. Z wielkim bólem pomijam zatem stolicę Hiszpanii (napiszę o niej kiedyś oddzielny artykuł) i zapraszam na podróż po malowniczej Portugalii. P olowanie na tramwaj

[…] Stoję na przystanku, gdzieś w dzielnicy Santos. Przede mną pokaźnej długości kolejka. Zarówno miejscowych, jak i „uzbrojonych” w lustrzanki i przewodniki w niemal wszystkich językach turystów. Wszyscy czekają na jedno. Tramwaj linii 28E. Oczywiście rozkład jazdy jest zupełną abstrakcją, zarówno dla pasażerów jak motorniczych (przypominam, że jesteśmy w Europie Południowej). Zgryźliwe komentarze Niemców, nerwowe deptanie Japończyków, narzekanie Polaków i … niczym niewzruszona postawa lizbończyków, czekających spokojnie, z lekkim uśmiechem na twarzy… JEST! Widać go! W końcu! Podjeżdża. Zatrzymuje się. Zapełniony po brzegi. Wysiadają dwie osoby. Na wejście czeka dwadzieścia. Rozpoczyna się bicie rekordu Guinnessa na pojemność wagonu tramwajowego. Rozpacz i nerwowe przepychanie turystów. Niewzruszona postawa Lizbończyków z lekkim uśmiechem na twarzy… Tramwaj linii 28E jest swoistą wizytówką Lizbony. Charakterystyczny, wiekowy, żółty, z drewnianym wnętrzem i, niestety, co najmniej potrojonym kompletem pasażerów. Głównie turystów, czemu nietrudno się dziwić. Sam pojazd jest atrakcją. A do tego trasa wiodąca przez Bairro Alto, Baixę czy wąskie uliczki, arabw kraju azulejos , fado i porto

skiej Alfamy. Czasami tak wąskie, że wystawiając rękę przez okno dotknąć możemy pobliskich budynków. Jeżeli, w ogóle do okna się dostaniemy. A jest ono okupowane przez niezliczoną ilość imponujących rozmiarów obiektywów. Między całym tym harmidrem, jadą też miejscowi. Niewzruszeni, z lekkim uśmiechem na twarzy. Lizbona jest miastem o niezwykle zróżnicowanej architekturze i układzie urbanistycznym, determinowanym przede wszystkim przez środowisko. Miasto usytuowane jest na wzgórzach, stromo opadających do ujścia Tagu. Stąd w Lizbonie nie brakuje schodów i podejść. Na szczęście roi się też od wind, wwożących ludzi do miejsc położonych na różnych poziomach. Największy wpływ na obecny wygląd stolicy, miało wydarzenie z 1755 roku – wielkie trzęsienie ziemi, które niemal doszczętnie zniszczyło miasto, z wyjątkiem usytuowanej najwyżej Alfamy i fragmentów dzielnicy Belém. Po kataklizmie, mieszkańcy podwinęli rękawy i zaczęli odbudowywać miasto według projektu Markiza de Pombala, który przedstawił w nim swoją wizję miasta idealnego. Stąd perfekcyjny układ przestrzenny powstałej dzielnicy Baixa, uznawanej za centrum Lizbony. Ciągnie się ona od położonego przy samej rzece placu Praça do Comércio do oddalonego o pół kilometra Praça de Rossio. Oba place łączy najpopularniejsza arteria miasta – Rua Augusta, szczególnie oblegana wieczorem, gdy ustaną upały, a klimatycznie podświetlone restauracje zapraszają na lokalne specjały przy poruszającym akompaniamencie fado – narodowej muzyki portugalskiej, opowiadającej o tęsknocie za domem, dawnych, pochodzących z różnych zakątków świata rybaków. Ponoć przy dobrze wykonanym utworze łzę uroni każdy, nawet nie rozumiejąc

kozackie podróże

W kraju azulejos, fado i porto


kozackie podróże

12

pasja jest dla ludzi wielkich jej śpiewanych po portugalsku słów. Coż… najwidoczniej nie trafiałem na te najlepiej wykonane… Zupełnym przeciwieństwem dla symetrycznie położonych ulic Baixy są zaułki wspomnianej wcześniej Alfamy. Jest to najstarsza część miasta, która w większości przetrwała trzęsienie z 1755 roku. Pamięta zatem początki Lizbony i zamieszkujących ją ówcześnie Maurów. Stąd arabski charakter dzielnicy przypominającej do złudzenia afrykańskie mediny. Wąskie uliczki, schodki, zakręty, zakamarki… Naprawdę łatwo się zgubić. Szczególnie w nocy. Z jeszcze wielu innych względów, nie polecam zatem gubienia się tam po zmroku… Alfama jest najwyżej położoną częścią miasta, stąd wiele urządzonych na tarasach punktów widokowych. Najbardziej imponujący roztacza się jednak z murów położonego na samym szczycie Zamku św. Jerzego. Spacerując po tej najbardziej charakterystycznej i obfotografowanej części miasta, warto zatrzymać się też choć na chwilę przy katedrze lizbońskiej. Właśnie od niej zaczyna się najciekawszy fragment trasy tramwaju 28E. Spacerując zarówno po Lizbonie, jak i każdym innym mieście Portugalii, uwagę przykuwają azulejos. Są to ceramiczne płytki, którymi wyłożony w całości bądź chociaż częściowo jest niemal każdy budynek. Przybierają one różne formy. Od skromnych, zawierających jedynie geometryczne wzory po prawdziwe dzieła sztuki, układające się w obrazy. Oprócz funkcji dekoracyjnej istotny jest także aspekt praktyczny. Brudną ścianę trzeba odmalować, a płytki wystarczy przetrzeć. Niewątpliwie najważniejszą historycznie częścią Lizbony jest położona około 5 km od centrum, już przy wybrzeżu otwartego oceanu dzielnica Belém. To stąd na podbój świata wyruszali Henryk Żeglarz czy Bartłomiej Diaz. Także stąd wypłynął Vasco da Gama w swoją podróż w poszukiwaniu Indii. W XVI w. czyli okresie kolonializmu, Lizbona była najważniejszym i najbogatszym miastem Europy. A wizytówką tych czasów są wspaniałe budowle zbudowane za kwotę uzyskaną z zaledwie 2% podatku pobieranego od egzotycznych przypraw. Daje to wyobrażenie, jak astronomicznie drogie były, używane dziś przez nas powszechnie produkty. Najwspanialszym przykładem architektury tego okresu jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO Klasztor Hieronimitów, z pięknym, krużgankowym dziedzińcem oraz sarkofagiem Vasco da Gamy. Dosłownie obok znajduje się pasteleria czyli ciastkarnia, serwująca wyśmienite budyniowe ciastka według starej receptury wymyślonej przez pobliskich zakonników. Chociaż pastéis de nata są najpopularniejszymi słodyczami w Portugalii i zakupimy je w każdej cukierni, a nawet markecie to tylko ten lokal ma prawo sprzedawać swój specjał pod nazwą pastéis de Belém. Faktycznie, nie mają sobie równych…

Idąc wzdłuż brzegu, mijam pomnik słynnych portugalskich odkrywców, aż w końcu docieram do najsłynniejszej budowli Lizbony, a może i całego kraju – położonej na wodzie wieży Belém pełniącej dawniej funkcję twierdzy obronnej portu. Obecnie obiekt poszczycić się może, niestety, najdłuższymi w mieście kolejkami do wejścia. O Lizbonie, pisać mógłbym bez końca. Jest tam jeszcze tyle innych ciekawych miejsc. Chociażby nowoczesny, wybudowany od podstaw na wystawę Expo –Parque das Nações (Park Narodów). Jest to dzielnica, w której wszystko przybiera niesamowitą, kosmiczną wręcz formę. Uczucie trochę, jakbyśmy nagle przenieśli się w przyszłość. Możemy tutaj odwiedzić największe w Europie oceanarium, centrum naukowe, przejechać się kolejką linową czy przejść się wybudowaną na wodzie promenadą. Na terenie kompleksu powstały także luksusowe osiedla mieszkaniowe. Lokale są tu najdroższe w całej stolicy. Warto przyjrzeć się jeszcze Bairro Alto. Dzielnicy za dnia, wydającej się drzemać, w nocy zaś ukazującej swoje prawdziwe oblicze. Wtedy to wąskie uliczki stają się jedną wielką dyskoteką, która, na prośbę zmęczonych wiecznym hałasem mieszkańców kończy się ok. 2.00 w nocy i przenosi do portowej dzielnicy Santos (!). To tam gdzie mieszkam. Kładę się po północy, muzyka zaczyna dudnić. Czwarta nad ranem – budzi mnie trzęsące się od hałasu łóżko. Wstaję o 8 rano – muzyka nadal łomocze. Nie bez powodu miasto to cieszy się sławą najbardziej imprezowego w Europie. Zabawa trwa tutaj 24h na dobę. Lizbona nigdy nie zasypia.

Wypad z Lizbony

Zaledwie godzinę jazdy pociągiem od Lizbony znajduje się chyba największe zagęszczenie zamków, jakie można sobie wyobrazić. Usytuowane są one w lasach otaczających urokliwe miasteczko Sintra. Warto poświęcić dzień na obejście terenu i obejrzenie budowli choć z zewnątrz. Jeśli bowiem chcemy zajrzeć do środw kraju azulejos , fado i porto


pasja jest dla ludzi wielkich

w kraju azulejos , fado i porto

cu plażami, w nocy zaś rozbrzmiewa dziesiątkami melodii dochodzących z pobliskich klubów i restauracji. Około godziny 22 miasto osiąga apogeum zatłoczenia. Nadmorska promenada ledwo mieści przechadzających się nią wśród nastrojowych świateł latarni wczasowiczów. Ale Cascais zachowało także swój pierwotny, rybacki charakter. Obok luksusowej mariny zauważymy zacumowane kutry i porozkładane na molo suszące się sieci. Porto z Porto

Porto, będące drugim największym miastem Portugalii, ma zupełnie inny charakter niż rozrywkowa Lizbona. Próżno tu szukać wielkich klubów z dudniącą przez całą noc muzyką. Na każdym kroku spotkamy jednak ulicznych artystów, śpiewających spokojne piosenki czy grających na skrzypcach, melancholijne utwory słynnych kompozytorów. Po zmroku, nad rzeką Duero, wśród odbijającego się w spokojnej tafli wody światła latarenek, mieszkańcy, turyści oraz zakochani spędzają całe noce. Siedząc przy powystawianych przed restauracjami stolikach, muskani przyjemnym wiaterkiem dającym ulgę po dziennym upale, rozmawiają, grają w karty i po prostu cieszą się życiem wnosząc co chwila toasty kieliszkami, wypełnionymi po brzegi lokalnym Porto. Miasto położone jest nad ujściem rzeki Duero do Atlantyku. Dosyć osobliwy jest fakt, że administracyjnie Porto znajduje się tylko po jednej stronie rzeki. Na drugim brzegu jest już inna miejscowość – Villa Nova de Gaia. Jednak to właśnie dzięki niej Porto osiągnęło swoją potęgę. Otóż wzdłuż jej nabrzeża powstawały piwnice, w których dojrzewało słynne i cenione na całym świecie wino o zaskakującej nazwie (uwaga!)

kozackie podróże

ka każdego z nich, potrzeba znacznie więcej czasu. To tutaj z lasu wyłania się słynny, eklektyczny Pałac Pena uznawany przez niektórych za najbardziej bajkowy i zjawiskowy na świecie. Tuż obok po skałach pną się surowe mury fortecy wybudowanej przez Maurów. Niecała godzina spaceru dzieli go od położonego w samym mieście białego pałacu z dachem w postaci charakterystycznych białych stożków. Stąd już kawałek do tajemniczej wilii ekscentrycznego milionera, gdzie odbywały się ponoć obrzędy wolnomularskie. Na każdym kroku doszukać się tu można masońskich akcentów, oraz tajnych przejść prowadzących do podziemnych pomieszczeń. Będąc już w Sintrze trzeba koniecznie udać się autobusem do oddalonego o 40 minut jazdy Przylądka Roca, czyli najbardziej wysuniętego na zachód punktu Europy. Przejście wzdłuż po stromym, smaganym wiatrem klifie dostarcza niesamowitych wrażeń. Ostatnim punktem mojego jednodniowego wypadu z Lizbony jest jeden z najpopularniejszych kurortów w Portugalii – Cascais. W dzień kusi skąpanymi w słoń-

13


14

pasja jest dla ludzi wielkich porto! Stąd powstały z przypadku (poprzez wymieszanie wina z alkoholem wysokoprocentowym) trunek transportowany był do Anglii, która przez wojnę z Francją straciła głównego dostawcę. A więc Villa Nova de Gaia pracowała, a Porto spijało śmietankę, budując za uzyskane pieniądze na opadającym do Duero zboczu wspaniałe budowle. Dlatego, by cieszyć się najlepszym widokiem na Porto, trzeba je opuścić i udać się żelaznym mostem zaprojektowanym na początku XX wieku przez ucznia Gustava Eiffle’a do Villa Novy. Oczywiście im wyżej wejdziemy, tym lepszy widok na Porto. Natomiast miłośnicy porto (w wersji płynnej) powinni niewątpliwie odwiedzić pobliskie piwnice, organizujące specjalne wycieczki. Czy chcieliście kiedyś, oglądając Harry’ego Pottera przenieść się na ulicę Pokątną? Jeśli tak, to macie taką możliwość. A konkretnie do księgarni Essy i Floressy, którą do złudzenia przypomina księgarnia Lello & Irmão w Porto. Trzeba tylko odejść kawałek od rzeki, w głąb miasta. Stare, drewniane regały, oraz niezwykłe, kręte, czerwone schody sprawiają, że miejsce to ma niezwykle magiczny charakter. To właśnie tu J. K. Rowlling, pijąc kawę w kawiarni na pierwszym piętrze, szukała inspiracji dla swojej powieści. Niestety, od razu ostrzegam – nie tylko Wy chcecie tam wejść…

J oanna M urz y nowska

Podróże dalekie i bliskie subiektywny przewodnik Joanny M. Część I: W krainie gorzkich pomara ńcz y W dzisiejszych czasach odwiedzanie państw arabskich jest związane z dużym ryzykiem. Obawiamy się porwań i ataków terrorystycznych ze strony ISIS. Jednak stwierdzić należy, że boimy się tego, czego nie znamy. Jest taki kraj muzułmański, tuż obok Europy – za Cieśniną Gibraltarską – gdzie król rządzi żelazną ręką. Kraj, w którym na każdym kroku spotkamy funkcjonariuszy policji. Dzięki temu bezpieczny. To Maroko, które wszystkim gorąco polecam. W tym kraju prawie wszystko należy do króla. Ma on 28 wspaniałych rezydencji otoczonych zielenią i pilnie strzeżonych. Jest władcą postępowym, między innymi walczy z dzielnicami biedy na przedmieściach miast, budując nowe osiedla. Pozwolił kobietom uczyć się, studiować, a przede wszystkim stwierdził, że chusty na głowach powinny one nosić jedynie w czasie uroczystości religijnych, bo Koran nie nakazuje nigdzie więcej zakrywać głów. Można także zauważyć wiele kobiet pracujących w publicznych miejscach, czego nie zaobserwujemy w innych afrykańskich państwach muzułmańskich. Tradycja jest jednak silniejsza, wiele z nich nadal chodzi z zakrytymi twarzami. Starsze Berberyjki miewają jeszcze na brodach tatuaże świadczące o przynależności do danego plemienia, które miały chronić je przed porwaniami. Maroko to kraj kontrastów, gdzie cywilizacja przeplata się z „dziką naturą”. Położony między Oceanem Atlantyckim a Górami Atlas jest pełen niespodzianek. Wybrzeże to zarówno przepiękne piaszczyste plaże, malownicze klify, jak i skały przy brzegu, na których rozbijające się fale tworzą wysokie gejzery. Silne wiatry sprzyjają surferom i dlatego w okolicach powstały całe osiedla oraz pola campingowe dla nich przeznaczone, np. Sidi Kaouki nazywane mekką surferów. Zadziwiające i nigdzie niespotykane, są pola uprawne nad samym oceanem nawadniane poranną mgłą znad wielkiej wody, na których hoduje się warzywa. Koniecznie trzeba przejechać rejonem od Agadiru do Safi. To endemiczny region, gdzie rosną drzewa arganowe, z których tłoczony jest skarb narodowy Maroka – olej arganowy. Warto zobaczyć je wiosną, kiedy owocują i całe otoczone są przez zjadające owoce kozy. Koniecznie należy wybrać się też do Essaouiry – starego zabytkowego miasta z twierdzą na nabrzeżu, gdzie zawsze szaleją wiatry. W Safi, miasteczku garncarzy wpisanym

podróże daleki i bliskie . subiektywny przewodnik joanny m .


pasja jest dla ludzi wielkich

na listę UNESCO, warto przyjrzeć się tradycyjnym metodom wytwarzania naczyń glinianych i zakupić naczynie tajine (wym.: tażin) do przyrządzania narodowej potrawy. Kolejny przystanek to słynna Casablanca z olbrzymim, nowoczesnym meczetem Hassana II, który urzeka ceramicznymi i drewnianymi mozaikami w swoim wnętrzu. Jest on jednym z nielicznych, otwartych dla zwiedzających. Ciekawostką jest to, że został zbudowany w połowie na lądzie i wodzie. Nowoczesność przeplata się tu ze starą arabską kulturą. Do otoczonych murami zaułków medyny (starego miasta), po zmroku lepiej nie zapuszczać się bez przewodnika. Dziś jednak nie ma ona nic wspólnego z obrazami słynnego filmu Casablanca. W stolicy kraju, Rabacie, nie można pominąć niedokończonej Wieży Hassana, która miała być najwyższym minaretem na świecie, a także przepięknej cytadeli Kasba al-Udaja z malowniczymi, pomalowanymi na biało-niebiesko budynkami oraz cudownymi widokami na miasto i ocean, leżące naprzeciw siebie. Fez to miasto tajemnicze, malownicze i wiecznie tętniące życiem. Jest tu chyba największa stara medyna w Maroku, będąca jednym wielkim bazarem pełnym wąskich i krętych, często ślepych uliczek (w liczbie około dziewięciu tysięcy!). Warto też zobaczyć i „poczuć” tradycyjną, niezmienną od setek lat garbarnię. Natomiast Meknes z pięknymi bramami, stajnią na 12000 koni,

starym spichlerzem i sukiem (targowiskiem), gdzie można podziwiać i kupić nieskończone ilości kolorowych i bardzo słodkich arabskich ciasteczek, nazywany jest „Wersalem Wschodu”. Natomiast, w Marrakeszu uznawanym za najatrakcyjniejsze miasto Maroka, wszystkie budowle malowane są na charakterystyczny „czerwony kolor”. Na słynnym placu Dżamaa el Fna życie tętni przez całą dobę. Dym i zapachy przenośnych garkuchni przenikają wszystko. Można zjeść tam tradycyjne marokańskie potrawy, podziwiać występy kolorowo ubranych berberyjskich tancerzy, zaklinaczy węży, treserów małp. Jest tu wszędzie dużo ogrodów, m.in. znany Pałac Bahia i Ogrody Majorelle należące niegdyś do Yves Saint – Laurenta z kolekcją egzotycznych roślin z całego świata, udostępnione dziś dla zwiedzających. Mnie szczególnie urzekły szpalery drzewek niejadalnych, gorzkich pomarańczy, rosnących przy ulicach miast. To widok zachwycający i niepowtarzalny. W Maroku nie brakuje też słodkich, pachnących słońcem pomarańczy, z których wyciskany jest najlepszy świeży sok na świecie, kosztujący tylko 5 dirhamów (ok. pół dolara). Jest tylko jedno „ale”. Obok arabskiego, językiem urzędowym jest francuski. Mało kto mówi po angielsku, co utrudnia komunikację, jednak od czego, w końcu jest „mowa ciała” i cyfry arabskie. Mimo wszystko gorąco polecam!

podróże daleki i bliskie . subiektywny przewodnik joanny m .

15


16

pasja jest dla ludzi wielkich K atarz y na M ikke

Fot. za: https://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Awiatowe_Dni_M%C5%82odzie %C5%BCy_2016#/media/File:Plakietka_SDM_2016.jpg

Służba! Harcerze na ŚDM

by w końcu i tak uzyskać to, po co przyszedł po tzw. znajomości od wartownika lub osoby zupełnie ze sprawą niezwiązanej. Najlepiej oddający sytuację wydaje mi się paradoks damskiej łazienki, znajdującej się w centrali HOPR. Niestety, obowiązywał ścisły zakaz wpuszczania tam kogokolwiek, kto nie posiadał pomarańczowej wstążki, po którą należało się zgłosić do pokoju na drugim piętrze… w centrali HOPR. Zawsze gotowi

Kto był na ŚDM, ten widział wolontariuszy w granatowych koszulkach, rozdających wodę lub prowadzących do sektorów. Nie byli jednak jedynymi, którzy postanowili poświęcić część wakacji na pomoc podczas wizyty papieża w Krakowie – zlot białej służby ZHR liczył ponad 1500 uczestników. Czym jest biała służba?

Biała służba to już ponad trzydziestoletnia tradycja polegająca na angażowaniu się harcerzy we wszelką pomoc podczas pielgrzymek papieskich. W zeszłym roku, z okazji Światowych Dni Młodzieży, Związek Harcerstwa Rzeczypospolitej zorganizował służbę w niespotykanej dotąd skali. Z całego kraju (a także spoza niego) ściągali do Krakowa młodzi ludzie, aby przyłączyć się do Służby Porządkowej lub Służby Medycznej, stworzonej przez członków Harcerskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego (HOPR). W odmętach biurokracji, czyli zlotowe miasteczko

Harcerze, jak powszechnie wiadomo, są stworzeniami leśnymi, najlepiej czującymi się z daleka od wszelkich regulaminów i zasad (zwłaszcza BHP) poza swoimi własnymi, wewnątrzzwiązkowymi. Nie należy się więc dziwić, że przy organizacji zlotu na 1500 osób, kiedy trzeba było prowadzić znienawidzoną dokumentację, kampus Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie stacjonowaliśmy, stał się miejscem cudów i absurdów. Pierwszym problemem był niejasny podział obowiązków. W dwóch budynkach UJ mieściły się dwie niezależne centrale – zlotowa i Służby Medycznej. Kiedy zwykły, szary uczestnik chciał załatwić jakąś sprawę, musiał liczyć się z kilkakrotnym przemierzeniem trasy pomiędzy budynkami i odkryciem kilkunastu nowych pokoi,

Nie należy jednak przypuszczać, że wewnętrzne kłopoty organizacyjne paraliżowały służbę patroli medycznych. Nic bardziej mylnego. Kiedy komenda wydawała rozporządzenie o tym, które patrole mają się stawić na odprawę do miasta, mimo nieustannie rozładowanych telefonów i oddalonych od siebie namiotów, następował cud, wspominany przeze mnie w poprzednim akapicie, i wszyscy stawiali się w komplecie. Nie inaczej było z sytuacjami alarmowymi, kiedy Pogotowie Ratunkowe dzwoniło do komendanta, że potrzebuje pomocy „na już”. Pełne patrole zgłaszały się wówczas dobrowolnie, niejednokrotnie biorąc trzy dodatkowe godziny pracy po uprzednich ośmiu. W końcu, jak nam przypomniał komendant na apelu rozpoczynającym – ostatecznym celem harcerstwa jest służba. Chociaż bywa ciężka, sprawia satysfakcję – ja z ŚDM wracałam zmęczona, ale szczęśliwa. Módl się i pracuj

Ale raczej pracuj. Oczywiście nie mogę wypowiadać się za wszystkich wolontariuszy, ale zarówno ja, jak i pozostałe uczestniczki z mojej drużyny harcerskiej, przeżyłyśmy ŚDM bardziej jako okazję do niesienia pomocy i chłonięcia atmosfery międzynarodowych spotkań, niż jako głębokie doświadczenie religijne. W większości tzw. wydarzeń centralnych braliśmy udział jako patrole medyczne, więc z założenia mieliśmy skupić się na innych, a nie na swoich przeżyciach wewnętrznych. Trzeba przyznać, że Sztab Główny Zlotu stanął na wysokości zadania i zainteresowanym wolontariuszom rozdawał darmowe wejściówki na przykład na drogę krzyżową z udziałem papieża, z których mogli skorzystać, jeśli akurat ich patrol był w stanie spoczynku. Przez trzy dni można było też brać udział w porannych rekolekcjach. Myślę więc, że każdy spragniony duchowych przeżyć miał okazję ich doświadczyć, co było godnym podziwu osiągnięciem, biorąc pod uwagę, jak dużo czasu trzeba było poświęcić na pracę w terenie. Muszę jednak przyznać, że sama z ŚDM pamiętam raczej muzykę, śmiech i mnóstwo kolorów z krakowskiego rynku niż powagę i skupienie towarzyszące wydarzeniom ściśle związanym z religią. służba! harcerze na śdm


profile

17

katarz y na malinowska

Mowa o zmarłym niedawno Leonardzie Cohenie. Dla wielu był to idol, prowadził za rękę Polaków przez PRL, swoją melancholijną aurą pasował do kraju, który za żelazną kurtyną musiał leczyć zbolałe uciskiem dusze. W innej zaś uspokajał młody, rozhukany tłum epoki dzieci kwiatów, który po obrzucaniu butelkami i podpaleniu sceny, ucichł jak wzburzone morze pod wpływem słów mesjasza. Można się zastanawiać, czym sobie ten – wydawałoby się spokojny i depresyjny, zanudzający ciągle jednym i tym samym, depresyjnym rytmem – mężczyzna w zdartym, niebieskim prochowcu, zasłużył na tak niezwykłą rolę. Jak on po te serca sięgał przez gęstą, niemal namacalną atmosferę, która wcale go nie więziła, a nosiła po kontynentach? Odpowiedzią prócz zdziwienia, mogą być teksty i wokal, które bez pośpiechu wyłaniają się zza mgły i sięgają, jak ręce ojca. Po chwili czujesz, jak spokojnie obejmuje cię, wtula i cicho szepcze to, co czujesz, ale boisz się powiedzieć w pierwszej osobie. Może właśnie dlatego każdy podchodzi do niego tak osobiście. Moje początki

Myślę, że nie każdy z nas pamięta, że ten starzec o którym jest ostatnio głośno, to tak dobrze znany w naszym kraju głos, śpiewający In My Secret Life, czy też Dance Me to the End of Love, które nawet występowało jako utwór weselny z czasów naszych rodziców czy dziado bardzie , który uspokajał ...

Fot. za: https://pl.wikipedia.org/wiki/Leonard_Cohen#/media/File:Leonard_Cohen_concert_of_the_2008_tour.jpg

O bardzie, który uspokajał wzburzone morza i kochał kobiety


18

profile ków, a chóralne lala lalalalalala chociaż raz nucił sobie każdy. Sama tego nie pamiętałam, nie jest to jednak powód do wstydu, gdy w końcu chce się poznać barda kontrkultury, który stoi tu ramię w ramię z Bobem Dylanem i Allenem Ginsbergiem. Zdawałoby się, że jesteśmy już dużo późniejszym pokoleniem, a oni są echem minionej epoki. To nieprawda. Cohen wydał ostatnią płytę w październiku 2016 roku! Jest to jeden z najpiękniejszych, artystycznych testamentów, jakie człowiek muzyki był w stanie stworzyć, płyta godna największej uwagi, a fakt tak bliskiej śmierci, dodaje jej smaku, jak gorzki, mały, czarny pieprz, który niespodziewanie pęka między zębami. Za to moje pierwsze, świadome spotkanie z tym – nazwijmy go już określonym wyżej – Ojcem, miało miejsce po obejrzeniu serialu True Detective. Boże, co za błahostka, zdawałoby się. Ależ wcale nie, to było wielkie doświadczenie! Chcesz się zrelaksować, coś obejrzeć, włączasz. I nagle słyszysz ten monotonny, chrapliwy baryton, jakby wyciągnięty z szynku, który teraz nazwałbyś podrzędną speluną. I on nagle mówi Ci, że Nevermind, a wtóruje mu aksamitny wokal kobiety i minimalistyczne tło muzyczne. Zastanawiasz się, co ona tam robi, co to za pijak smętnie mamrocze, pewnie płacą mu wódką, a twój nastrój z relaksującego, staje się podejrzliwy. I śmiało mogę powiedzieć, że dalszy klimat serialu utrzymuje się tylko dzięki temu intro, bo jak już rozmawiamy o serialu i osobistych doświadczeniach, to mogę wam zdradzić tak od siebie, że ten sezon już nie był taki fajny, ale całuję w rączki HBO za wejściówki, bo to już jest powód, by obejrzeć każdą ich produkcję. Tym krótkim wtrąceniem chcę pokazać siłę głosu tego barda, który nie tylko bawi naszych ojców i matki, ale potrafi poruszyć młodą, oraz – jak już jestem tu z wami taka szczera, to pozwolę sobie coś zasugerować – raczej odważną i nie tak łatwo dającą się zaskoczyć dziewczynę. Jako jeszcze szerszy, współczesny kontekst, dodam fakt, że nawet Bogusław Linda pokusił się o wykonanie I’m Your Man. Chronologicznie, czyli od końca – ostatnia muzyczna rozmowa z Ojcem

Czy o kimś, kto wydaje taką płytę na chwilę przed śmiercią, można powiedzieć, że przygotował nas na swoje odejście? Czy w ogóle można mówić o czymś takim, jak gotowość na śmierć? Wspomnijmy o liście Cohena do swojej muzy i życiowej miłości, którą była umierająca wtedy Marianne Ihlen. Mówił jej wtedy, że „… jestem tak blisko za tobą, że jeśli wyciągniesz rękę, to myślę, że dosięgniesz mojej”, z relacji wynika, że Ihlen na ten fragment wyciągnęła swoją dłoń, mimo nękającej choroby. Czy to był moment, w którym przesądziła o jego losie ? Kto wie, jakie są granice siły miłości.

Wyruszając na spacer po płycie You Want It Darker, nie można ominąć piosenki tytułowej. Czy po słowach: Hineni, Hineni/ I’m ready, my Lord – można mieć jeszcze wątpliwości? Odpowiada on po hebrajsku: „Oto jestem”, tak jak robili to prorocy – Mojżesz, Abraham czy Samuel, gdy wołał ich Pan. To wręcz modlitwa, współczesny psalm, w którym, nie ukrywając przez całą swą karierę fascynacji sacrum i kobietami, daje temu ostatni wyraz, wprost skandując Magnified, sanctified / Be the Holy Name. Nie warto też sprowadzać wymowy jego utworów wyłącznie do tematyki religijnej, patrząc na cały tekst znajdujemy tam znacznie więcej. Ojciec obnażył nam całą swą słabość, kruchość, wystawił na pokaz światu to, co w nim najdelikatniejszego. Czy nie jest to bardzo odważne? Taką rolę powinna pełnić sztuka: łączyć nas z wrażliwością artysty, która nas zmieni. Cohen jest szczery w swych słowach, mimo często powtarzającej się tematyki. Wydawca pierwszego tomu wierszy, awangardowy poeta – Louis Dudka, powiedział kiedyś, że muzyczna kariera Cohena, to tanie wyprzedanie talentu i sygnał ogólniejszego upadku kultury. Jeśli Cohen jest upadkiem, to co może powiedzieć nasze pokolenie, a za nim każde następne? Wychowywani w ciągłej kontrowersji i tekstach popowych piosenek, filmach płytszych niż kapcie i książkach promujących przemoc, jako sposób na bajkową miłość. I w tym czasie obejmuje nas Ojciec swoim bardowskim ramieniem, jak robią to czasem dziadkowie i szepcze swój strach, jako tajniki życia, do których jeszcze czas musi nas przygotować doświadczeniami, a które przypomnimy sobie na ostatnim zakręcie. Właśnie taką rozmowę dostajemy na ostatniej płycie, gdzie mimo niełatwej aury, każdy tekst porusza w inny sposób te tematy. Tylko razem stanowią pełną symfonię słów, smaku i wyrazu, komponując niezwykły dialog między człowiekiem, a Stwórcą. To nie śmiercią ten człowiek żył, czyli próba zredagowania koślawej sylwetki

Ojciec Cohena był pochodzenia polskiego, matka żydówką pochodzenia litewskiego. Wychowany został w anglojęzycznej, średniozamożnej rodzinie żydowskiej na terenie frankofońskiego Quebecu w Kanadzie. Stąd wpływy zarówno amerykańskiego folku i rocka, jak i francuskich pieśniarzy. Zdawało się, że jest całkowicie obojętny na politykę, co przez większość czasu podkreślał, nie chcąc być do niczego przypisywanym. Jednak album Songs from a Room stał się pewnego rodzaju wyjątkiem. Sam mówił o sobie, że interesują go tylko kobiety i Bóg, a to niezwykłe połączenie udaje mu się dzięki nasycaniu pieśni obrazami z mitologii i ksiąg biblijnych. Krąży wokół nich niemal obsesyjnie, ukazując nieraz wręcz w sakralny sposób, akty fizyczne. o bardzie , który uspokajał ...


profile już na wstępie wspominałam, a który obok festiwalu Woodstock był najważniejszym wydarzeniem muzycznym dla epoki dzieci kwiatów. Miał on miejsce w sierpniu 1970 roku. Jego skala zdecydowanie zaskoczyła organizatorów. Na scenie miało wystąpić The Who, The Doors, Jimi Hendrix i Miles Davis. Nikomu nie trzeba tłumaczyć, jak wielkie miało to znaczenie dla zbuntowanych młodych. Większość uczestników jednak próbowała dostać się tam bez biletu, przybyło ponad 600 tyś. słuchaczy, sytuacja nie do opanowania. Rozsierdzony, pobudzony muzyką i środkami odurzającymi tłum, rzucał butelkami w Kristoffersona, a na Hendrixie podpalili scenę. To właśnie po tym akcie, o drugiej w nocy, pojawia się Cohen w szarym płaszczu, który rozpoczyna od spokojnej i cicho wypowiedzianej anegdoty. Poprosił o zapalenie świeczek, wyszeptał tytuł piosenki do mikrofonu. I jakiego skutku można spodziewać się po czymś takim, gdy scena ciągle płonie, bo miało to miejsce chwilę wcześniej? Oczywiście półmilionowy tłum uspokaja się i słucha faceta z gitarą. Czy wydarzenie to nie miało charakteru wręcz rewolucyjnego? Czy to, czym się wykazał, to była tylko odwaga, czy również niewyobrażalna charyzma? Nie był całkowicie wolny od współczesnych wydarzeń, nie mógł w całości poświęcić się opisywaniu kobiecego erotyzmu i Boga. Zdecydował się na określenie słowa, które w tamtych czasach miało niewyobrażalną moc, a mianowicie – w o l n o ś ć. Najwięcej znajdziemy jej w albumie Songs from a Room. Wielki wydźwięk miała piosenka The Partisan, która była w rzeczywistości partyzancką przyśpiewką, stworzoną w 1944 roku przez działaczkę francuskiego ruchu oporu – Annę Marly. Uczynił ją bardziej uniwersalną. Innym utworem z tego albumu, który miał większe znaczenie, było Opowiadanie Izaaka, Story of Isaac. Wspomnę, że dostępne są bardzo dobre przekłady twórczości Cohena w wykonaniu Macieja Zembatego. Sądzono nawet, że piosenka ta jest aluzją do wojny wietnamskiej. Motyw poświęcenia syna jest jednak dużo bardziej uniwersalny, pokazuje międzypokoleniowy konflikt, brak zrozumienia dla tych działań, które dzieją się przecież przy każdej wojnie czy konflikcie. Młodzi ludzie słani na śmierć dla wizji, idei. To pacyfistyczny bunt, który każdy z nas widzi i z którym nikt nic nie zrobi, bo przecież taki jest świat. Jedynie posłuchamy konfesyjnej ballady, a potem życie potoczy się dalej. Leonard Cohen pochylił się nad wieloma problemami, pozostawił po sobie bardzo dużą, ponadczasową spuściznę, która miejmy nadzieję, Jak uspokaja się wzburzone morza? że przetrwa nie tylko pod postacią Hallelujah, ale też Cohen był też osobą wpływową. Na wspomnienie za- pozstałych utworów, które utrwalą ten niezwykły głos sługuje festiwal rockowy na wyspie Wight, o którym na pokolenia.

Pamiętajmy też, że nie jest on wyłącznie pieśniarzem. W swoim tomie wierszy Księga tęsknoty pokazuje, jakoby religijne doświadczenia i seksualne połączenia były czymś, co wykracza poza język, nie dając się zamknąć w słowa, przez co są to dla Cohena fakty o jednakowej wartości. Można odnieść wrażenie, że erotyzm jego dzieł, ale też sposób życia, miały być jedynym azylem od istnienia, tego napełnionego lękiem i bólem. Jego osobowość była jednak przejmująca. Przedstawiał bohemę w starym stylu. Z młodzieńczych zabaw, używek i ciągłych zmian wyszedł z wizerunkiem znanym nam teraz dużo lepiej, czyli człowieka mądrego, ważącego słowa, ale i szczerego. Uwielbiał czarny humor i nie był depresyjnym melancholikiem, a człowiekiem ciepłym, bezpośrednim i z sarkastycznym poczuciem humoru. Odbierany jako starszy od typowych gwiazd rocka (swoją karierę muzyczną zaczął w wieku 33 lat), przejawiał pozbawioną złudzeń dojrzałość, grając jakby poza głównym, scenicznym blaskiem, szukając „pięknych przegranych”. Jerzy Jarniewicz mówi wręcz, że nie od Petrarki, ale Cohena uczył się języka erotyki. Wspomina, że będąc w liceum, wraz z przyjaciółmi czuł, jak rozwija się przed nimi niezmierzony kontynent doświadczeń. Odgrywa on bardzo dużą rolę w polskiej kulturze. Do naszej świadomości zaczął się przebijać w połowie lat 70. Jego muzyka współgrała z siermiężną szarością PRL-u. Jego płyty pokrywały się w naszym kraju platyną, zajmując czołowe miejsca na listach przebojów. Album z którego pochodzi piosenka In My Secret Life zyskała status platynowej tylko w Polsce i rodzinnej Kanadzie. Byliśmy mu wierni na długo, jednak przyszedł też czas, gdy być może odrobinę cierpiętnicza postawa znudziła się nam, już nie współgrała; popularność spadła. Stąd też, być może młode pokolenie zna tylko wybiórczo kawałki, często nawet nieświadomie. Zawsze jednak bardziej ceniony był na kontynentalnej Europie. Dlaczego? Przypuszczać mogę, że może dlatego, że Europa w pewien sposób była jak on. To względnie spokojna cywilizacja, pogodzona ze swoim starzeniem się i losem. Obdarzona wiekową i trudną historią, gdzie wszystko osiągała sama, stając się ojcem narodów, całego współczesnego świata, od wieków kreując każdy jego zakątek. Nie jest idealna, ma swoje perwersje, ale trzyma się Boga. Od zawsze chce uczyć, nauczona swą historią, powinna wyciągnąć ojcowskie dłonie i tłumaczyć światu na swoim przykładzie, do czego mogą prowadzić pewne postawy i zachowania. Pełna ran, oby nigdy nie musiała popełnić tych samych błędów.

o bardzie , który uspokajał ...

19


20

profile N atalia A ndrejuk

„Stałem się Matejką polskiego kina” W październiku pokazał nowy film w Gdyni. Już myślał o kolejnym. Nauczył Polaków bycia dumnym z historii własnego kraju. Dzięki niemu przyszło nam konfrontować się z tym, o czym dawno wolelibyśmy już zapomnieć. Przy jego filmach uczniowie jeszcze nie raz będą omawiać lektury szkolne czy historię Polski. 9 października 2016 roku odszedł od nas Andrzej Wajda – wielki człowiek, wizjoner, geniusz. Miał 90 lat. Początki bywają… różne

Pierwsze lata po wojnie spędził w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki. Modne było wtedy malarstwo postimpresjonistyczne, a patron ASP uchodził za ilustratora polskich dziejów. „Takie malarstwo już nigdy nie powróci” – pisze Wajda w swojej książce zatytułowanej Moje filmy. W lipcu 1949 roku zrezygnował ze studiów malarskich i podjął studia z reżyserii w Szkole Filmowej w Łodzi. Jak dalej opisuje: „[kiedy] przygotowałem serię pt. Moje notatki z historii, zorientowałem się, że całkiem nieświadomie stałem się Matejką polskiego kina, który odtworzył na ekranie historię Polski. Zacząłem od Legionów Dąbrowskiego, które w służbie Francji w końcu XVIII wieku szły zdobywać Italię, śpiewając «Jeszcze Polska nie zginęła», a skończyłem na Lechu Wałęsie podpisującym w 1980 roku porozumienie sierpniowe długopisem z podobizną Jana Pawła II – papieża Polaka”1. Swoimi filmami, jak chociażby Kanał czy Popiół i diament zainicjował tzw. polską szkołę filmową. Niespełniony Polak

Jego twórczość to krótka lekcja historii w pigułce. Wajda nie grał wielkiego polityka („Tworząc filmy polityczne, stroniłem od polityki doraźnej, której kaprysom byłem poddany”) czy oskarżyciela – niejednokrotnie poruszał ludzkie sumienia, skłaniał do refleksji, rozliczał się z przeszłością. O każdym swoim filmie wypowiadał się bardzo emocjonalnie, to nie była tylko jego praca, to była jego osobista historia, doświad1 Cytowane fragmenty pochodzą z książki A. Wajda, Wajda moje filmy. Warszawa 2008. Książka jest dostępna w szkolnej bibliotece Poniatówki.

czenie. W rozmowie, która ukazała się na łamach „Polityki” w 1998 roku mówił: „Polacy muszą, być może właśnie teraz, zadać pytanie: kim my jesteśmy? Ktoś dobrze powiedział, że społeczeństwo bez pamięci jest zbiegowiskiem. Czasem mam wrażenie, że my na razie tak możemy wyglądać […]”. Nie chciał zapominać o tym, co bolesne, mało tego – był z tego niezwykle dumny. Jeden z redaktorów znanego tygodnika napisał o nim jako o „właścicielu firmy «Pralnia podświadomości Polaków po II wojnie»”. Wajda był wielkim patriotą, posądzanym przez niektórych o brak patriotyzmu [sic!]. Nie chciano mu wybaczyć tego, że opowiedział się przeciw pochówkowi Lecha Kaczyńskiego na Wawelu. Nie uczestniczył w obchodach rocznic powstań, ostatnimi czasy nie zapraszano go nawet na obchody gdańskiego sierpnia. Przez to, że jawnie wspierał politykę Donalda Tuska, musiał liczyć się z wieloma niedogodnościami. Nigdy jednak nie bał się mówić tego, co myśli. Można przeczytać niejeden wywiad reżysera na temat katastrofy smoleńskiej i całej ideologii zbudowanej wokół wydarzenia, m.in. co sądzi o nowym filmie Smoleńsk. Film na zamówienie

Jedynym filmem zrobionym na zamówienie był Człowiek z żelaza. Ten zamówiła u niego nie „Solidarność”, ale jeden z robotników z biało-czerwoną opaską stoo bardzie , który ...


21

profile jący w bramie Stoczni Lenina w 1980 roku. K ATA R Z Y N A M IK K E „– Niech pan zrobi film o nas… – powiedział. – A jaki chcecie film? – zapytałem. – Człowiek z żelaza! – odpowiedział mi bez namysłu. I zrozumiałem, że taka byłaby też zapewne odpowiedź widzów, którzy wychowali się na polskiej szkole filmowej, w tym również i na moich filmach”. Wajda nie mógł zignorować tego wezwania. Film powstawał szybko, z dnia na dzień, pomimo ogromnych trudności scenariuszowych. W 1981 roku film wszedł na ekrany. Nie odbyło się, rzecz jasna, bez prób ocenzurowania. Długa lista „poprawek” przedstawiona przez Urząd Kinematografii ograniczała wymowę filmu. „Człowiek z żelaza zbliżył mnie do prostego człowieka, tego, któ- Agnieszka Osiecka, jedna z tych postaci, wobec który domagał się zmian w naszym kraju i który widział rych nie można pozostać obojętnym. Dla jednych poetka o pięknej duszy, zbyt wrażliwa na świat, by we mnie ich rzecznika”. żyć szczęśliwie. Dla innych niestała w uczuciach alkoholiczka, zaniedbująca dziecko i bezdusznie raniąca bliskie sobie osoby. Gdzie leży prawda? Jak zawsze pośrodku. Gdyby żyła, 9 października 2016 skończyłaby 100 lat.

Wszystkie nałogi Agnieszki Osieckiej

Poetessa

Chcąc nie chcąc

Kiedy na jednym z zebrań redakcyjnych rzuciłam temat o postaci Andrzeja Wajdy, zaległa głucha cisza. Mimo tego, że w brudnopisowym kręgu jest wiele osób, które interesują się kinem – brak chętnych. I teraz, siedząc w bardzo deszczową niedzielę w domu, pisząc ten artykuł z litrem kawy obok, zadaję sobie pytanie: dlaczego? Dlaczego nam, młodemu pokoleniu, tak trudno mierzyć się z tematyką filmów Wajdy? Z samą jego osobą, jego twórczością. Często nie myślimy o historii, która jeszcze nie tak dawno, dla naszych dziadków, rodziców czy niektórych nauczycieli była szarą codziennością. Mimo tego, iż nie interesuję się filmem, dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że obejrzałam większość filmów Wajdy. Ten temat, ten artykuł coś we mnie poruszył, zaczęłam pisać go w bibliotece szkolnej i z miejsca, prawie bez zastanowienia, poprosiłam o Popiół i diament Andrzejewskiego. Nie pozwólmy, żeby pragnienie Wajdy o świadomym konfrontowaniu się z historią, wygasło wraz z jego śmiercią. wszystkie nałogi agnieszki osieckiej

Nigdy nie myślała o sobie jako o wielkiej artystce, stąd też nieco ironiczny przydomek, który sama sobie nadała. Nie była to fałszywa skromność: bez skrępowania opowiadała o swoim lekkim piórze i łatwości, z jaką przychodzi jej pisanie kolejnych utworów, znała też ich wartość i nigdy nie chciała „pisać do szuflady”. Po prostu postrzegała je jako graniczące między kulturą wysoką i popkulturą, co w tamtych czasach było wystarczającym powodem do wzbraniania się przed tytułem poetki. Dzisiaj patrzy się na to inaczej, niedawno Literacką Nagrodę Nobla zdobył Bob Dylan, właśnie za teksty swoich utworów. Agnieszka Osiecka napisała ponad 2000 piosenek, które wciąż budzą w słuchaczach nadzieję, wyciskają łzy z oczu, skłaniają do refleksji lub pomagają podnieść się z ciężkich sytuacji życiowych. Inspirację czerpała z życia, zwłaszcza z otaczających ją ludzi. Potrafiła celne obserwacje zawrzeć w pięknych, przemawiających do duszy słowach, które natychmiast zapisywała. Bez pisania nie potrafiła żyć, to był pierwszy nałóg, któremu uległa w pełni. I nie wybaczy nikt chłodu ust, braku słów

Ważne miejsce w życiu poetki zajmowali mężczyźni. Zawsze potrzebowała obok siebie osoby, którą mogłaby otoczyć uczuciem. Była niezwykle spragniona ciepła, bliskości i miłości, co widać między innymi w niedawno ujawnionych, pięknych listach, jakie wymieniała z Jeremim Przyborą. Dlaczego więc jej związki nigdy nie trwały długo, dlaczego zostawiła za sobą tyle złamanych serc? Słuchając jej piosenek i czytając jej ży-


22

profile

ciorys można dojść do wniosku, że nie ma drugiej była taką, o jakiej każdy skrycie marzy – zabawną, inosoby, która o miłości wiedziałaby jednocześnie tak teligentną, potrafiącą wysłuchać i poradzić. Nic dziwnedużo i tak mało. O mężczyznach, w których zakochi- go, że ludzie szybko stawali się od niej „uzależnieni” wała się Agnieszka Osiecka, mówi Maryla Rodowicz: i nie rozumieli, dlaczego nagle ich kontakt się urywał, „Niezmiennie lokowała swoje uczucia w dziwnych ty- dlaczego Agnieszka, chociaż dalej serdeczna i ciepła, pach. Wystarczyło, żeby facet miał okulary, był chudy miała dla nich coraz mniej czasu. Powód był prosty i miał katar, a jeszcze lepiej, żeby poprosił o skoczenie – kolejna znajomość, kolejna interesująca jednostka, któpo papierosy na Kaukaz. Okulary oznaczały, że czyta, rej poświęcała całą swoją uwagę. Magda Umer, jedna że intelektualista. A że przy okazji miał wredny cha- z osób, którym najdłużej udało się utrzymać bliskość rakter…”. Pierwszym obiektem uczuć poetki był Ma- z artystką, opowiada, że znajomi ostrzegali ją przed rek Hłasko. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że był to zwią- zbytnim zaangażowaniem: „Aaa, to teraz ty jesteś zek bardzo „medialny”. Nie stronili od publicznego oka- z tą Osiecką! Uważaj, córeczko, każda z nas miała zywania uczuć, prezentami obdarowywali się w kawiar- u niej swoje pięć minut, ale to minie, ani się obejniach i barach, wśród grona znajomych. Agnieszka pi- rzysz” – przepowiadała Kalina Jędrusik, która wiedziasze później w swoich Pamiętnikach, że zarówno ona, ła, o czym mówi, bo sama była swojego czasu jedną jak i Hłasko mieli plan na miłość, projekt, jak miałaby z najbliższych przyjaciółek poetki. Czy Agnieszkę ona wyglądać. Ich związek polegał na próbach dopa- Osiecką można potępić za taki stosunek do przyjaźsowania rzeczywistości do tego obrazu. Ten schemat ni? Zapewne tak, ale znacznie bardziej należy jej współpoetka powtarza z kolejnymi mężczyznami: Wojcie- czuć tej zachłanności w stosunkach międzyludzkich chem Frykowskim, Andrzejem Jareckim, Danielem i braku umiejętności budowania długotrwałych rePassentem. Ostatni z nich różni się od pozostałych lacji. W jednym z wywiadów żali się, że nikt jej nigdy – jest jedynym, który próbuje się nią zaopiekować. Jed- naprawdę nie kochał. Słowa te komentuje Magda nak i z tego związku Osiecka ucieka, zostawiając by- Umer: „Ją kochali wszyscy. Miała w życiu tylko jednełego męża z ich jedyną córeczką, Agatą. go wroga i ten wróg nazywał się Agnieszka Osiecka.” Co powodowało te ciągłe odwroty – nuda, zmęAlkohol szkodzi zdrowiu, ale pomaga życiu czenie, lęk przed zbytnią bliskością? Była skrajną idealistką, może nie potrafiła się pogodzić z tym, że praw- Taki morał zawarła poetka w Balladzie o uczonym Baldziwy związek odbiega od jej romantycznych wyobra- busie i przejeżdżającym tramwaju. Na pewno nie zgożeń? „Mam skłonność do życia we śnie, do zmyślania dziłaby się z nim córka Agnieszki Osieckiej, Agata Passobie ludzi i sytuacji. Do urabiania życia na kształt sent. To właśnie jej wypowiedzi po śmierci matki pierwteatru. Do nierzeczywistości. Wychodzę za mąż za nie- sze poruszają temat tabu, którym była choroba alkoznajomych, opowiadam o nieznajomych” – mówi sama holowa, z którą artystka zmagała się niemal całe życie. o sobie w jednym z wywiadów. Do Jeremiego Przybory Bezlitośnie rozprawia się z mitami, mówiąc między pisze: „Jestem zimna jak lód i nieczuła, nie znoszę innymi w wywiadzie z Grzegorzem Sroczyńskim: czułości”. Ale czy ktoś zimny i nieczuły mógłby na- „Piękna legenda brzmi tak: Osiecka siedzi w Saksie, pisać takie piosenki jak Ja nie odchodzę, kiedy trzeba” obserwuje ludzi i pisze na serwetkach piosenki. A bez albo Oczy tej małej? legendy? Przychodziłam ją stamtąd wyciągać. W końTaka właśnie była Agnieszka Osiecka – pełna sprzecz- cu przestałam, bo nie miało to sensu. Nie chciała być ności i zmienna jak chorągiewka na wietrze. Miała wyciągnięta”. Agata Passent mieszkała z ojcem, matw domu stolik ze szklaną szybką pod którym przypi- kę miała w weekendy. Tym bardziej bolało, kiedy okanała szpilką zdjęcia mężczyzn, którzy byli kiedyś ważni zywało się, że od wspólnego wyjścia do kina mama w jej życiu. Tę kolekcję jej znajomy ze studiów, Jerzy woli pić w barze ze znajomymi. Zaczęło się obwiniaUrban, przyrównuje do wystawy motyli, które już ni- nie, zastanawianie, co robi źle, że nie zasługuje na migdy nie polecą. łość matki. Gdy była starsza, pytała wprost, ale uzyskiwała tylko wymijające odpowiedzi. Na list pełen Tylko tak mówiłam żartem żalów, pretensji i pytań, poetka odsyła wycięty artyO Agnieszce Osieckiej mówi się, że nikt inny nie po- kuł o Chińczyku, który skoczył z okna z parasolem zostawił po sobie tylu przyjaciół, a zwłaszcza przy- zamiast spadochronem. W Polsce nikt wtedy nie mójaciółek. To prawda, osobowość poetki i jej sposób wił o alkoholizmie. Owszem, zwracano uwagę na to, bycia sprawiał, że ludzie chcieli z nią przebywać, po- ze Agnieszka Osiecka pije za dużo, ale żeby zaraz była znać ją lepiej. Ona sama nie mogła żyć bez grona przy- chora, żeby nazywać ją pijaczką? Zrzucano to na tojaciół. Jeżeli ktoś fascynował ją swoją osobowością, warzyski tryb życia i wrażliwość artystki. Ona sama natychmiast rzucała się w wir przyjaźni. Przyjaciółką o alkoholu nie mówiła, czasem tylko pisała. I to z tych wszystkie nałogi agnieszki osieckiej


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem zapisków jej córka odkrywa, jak wielki wstyd ukrywała przed nią matka. Gdy Agata Passent wyjeżdża do USA, zapisuje się na terapię dla Dorosłych Dzieci Alkoholików. Wówczas następuje przełom, zaczyna rozumieć, że nie jest odpowiedzialna za swoją matkę. Dowiaduje się też, że alkoholizm to faktycznie choroba, w dodatku bardzo ciężką do pokonania, co pomaga jej wybaczyć. Po śmierci Agnieszki Osieckiej mówi, że nie ma do niej żalu, a bardziej jest wdzięczna za to, co mimo wszystko udało się matce jej przekazać. Obecnie prowadzi fundację „Okularnicy” im. Agnieszki Osieckiej, która opiekuje się dziełami artystki i organizuje coroczny konkurs „Pamiętajmy o Osieckiej”.

Bo życie to bal jest nad bale

Agnieszka Osiecka żyła intensywnie, nie zadowalała się półśrodkami ani w pisaniu, ani w miłości ani w żadnej innej dziedzinie życia. Desperacko pragnęła napisać rzeczywistość według własnego planu i czuła się głęboko zraniona, kiedy świat raz po razie zawodził jej oczekiwania. Czy pragnęła zbyt wiele, czy sama siebie pozbawiała prawa do szczęścia? Możliwe, ale czy bez tego tragicznego idealizmu i wrażliwości na świat potrafiłaby stworzyć tyle piękna, ile zawarła w swoich utworach? Szła przez życie niczym huragan, a ze spotkanych osób i z samej siebie składała krwawą ofiarę światu takiemu, jak powinien on wyglądać, światu ze swojej poezji.

zuzanna P ękala

Ich will: Capital of Rock Gorące letnie popołudnie i ludzie w czerni, w glanach oraz kobiety w mocnym makijażu. Tak wyglądały ulice Wrocławia, zwłaszcza okolice stadionu miejskiego w sobotę 27 sierpnia 2016 roku. Wszystko z powodu odbywającego się tam festiwalu Capital of Rock zorganizowanego z okazji uznania miasta Europejską Stolicą Kultury. Gwiazdą wieczoru miał być niemiecki zespół Rammstein. Ale jak to tajfun?

Idea festiwalu została przedstawiona publice w marcu ubiegłego roku, a bilety rozchodziły się jak świeże bułeczki już od 5 kwietnia. Nie dziwne, bo organizatorzy dla fanów cięższego i trochę lżejszego brzmienia mieli dużo do zaoferowania. Wrocławski OCN, amerykański RED, Bullet for my Vallentine, Limp Bizkit i wisienkę na torcie w postaci R+. Wydarzenie miało odbyć się na wrocławskim stadionie miejskim, przewidziano około czterdziestopięciotysięczną publiczność. „Mamy nadzieję, że Capital of Rock będzie doskonałym podsumowaniem wakacji dla bardzo szerokiego grona odbiorców. Nie bez powodu koncert odbywa się na Stadionie Wrocław – dzięki temu kilkadziesiąt tysięcy osób otrzyma możliwość uczestnictwa we wspaniałym rockowym spektaklu” – mówił Michał Pryszczewski z Europejskiej Stolicy Kultury Wrocław 2016. Ładnie, pięknie, jednak nie wszystko wyszło tak, jak się tego organizatorzy spodziewali. ich will : capital of rock

Poważny problem spadł na festiwal dosłownie parę dni przed wydarzeniem. Jedna z gwiazd, zespół Bullet for my Vallentine odwołała swój występ. Grupę koncertującą wówczas w Japonii zaskoczyła pogoda. Tajfun powstały u wybrzeży wyspy Hokkaido uziemił samoloty, w wyniku czego zespół nie mógł powrócić z Wielkiej Brytanii i ruszyć na spotkanie z polskimi fanami. To pokrzyżowało plany wielu fanom zespołu, sądząc po koszulkach ludzi spotkanych na koncercie. Jednak organizatorzy nie wpadali w panikę, przynajmniej udawało im się stworzyć poczucie, że wszystko będzie dobrze, że trzymają rękę na pulsie. W internecie, przede wszystkim na profilu facebookowym wydarzenia, zaczęły się spekulacje dotyczące zastępcy. Niektórzy typowali fińską grupę Nightwish, która 26 sierpnia miała pojawić się na Czad Festiwalu, inni gdybali na temat zespołu Sabaton występującego dwa dni po zakończeniu wydarzenia, padały też głosy mó-

23


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem

Fot. za: mfk.com.pl

24

wiące o polskiej formacji Oberschlesien, wzorującej się w brzmieniach na R+, tyle że śpiewającej po śląsku. Ostatecznie organizatorom udało się sprowadzić francuską grupę Gorija, którą większość fanów uznała za godne zastępstwo. Pan tu nie stał

Ze strony przeciętnego koncertowicza wszystko wyglądało szalenie profesjonalnie. Facebookowe wydarzenia o pół roku wcześniej. Dokładnie podawane na kilka dni przed koncertem wszelkie dane dotyczące parkingów, gastronomii, wejść, wyjść, line-upów i komunikacji. Jednak każdy rozsądny fan, nie przepadający za wydawaniem 40 zł na opłatę parkingową oraz za staniem w gigantycznym korku do wyjazdu ze stadionu, zaparkował swoje auto wcześniej i skierował się do specjalnie uruchomionej komunikacji dowożącej ludzi bezpośrednio na miejsce. Oprócz niewiarygodnego tłoku wszystko działało dobrze. Atmosfera radosnego podniecenia panująca w tramwaju udzieliła się wszystkim i z uśmiechami na twarzach udaliśmy się w stronę stadionu. Po całkiem sprawnej kontroli bezpieczeństwa i otrzymaniu kolorowych opasek, skierowaliśmy się ku lokalom gastronomicznym, zwłaszcza że interesował nas jedynie Rammstein, grający jako ostatni. Z pewnym zdziwieniem stanęliśmy w jednej z czterech kolejek

ciągnących się i zakręcających na dość dużej przestrzeni – do jednej budki z napojami chłodzącymi. Radośnie usposobieni zaczęliśmy dyskutować na błahe tematy oraz na te poważniejsze – na przykład, jakie kawałki zagra dziś R+. Jednak po jakichś dwudziestu minutach stania w miejscu, no może z przesunięciem o dwa kroki, zaczęliśmy się niecierpliwić. Dlatego część z nas udała się na niesatysfakcjonujący spacer dookoła stadionu, z którego wynikło jedynie, że wszędzie są podobne kolejki, a budek jest zbyt mało i brak w nich profesjonalnej obsługi. Uznaliśmy, że żaden napój czy hot dog nie są warte stania w tej niesłychanej kolejce i udaliśmy się do wejścia na płytę. Po drodze minęliśmy niewiarygodnie długą kolejkę do toalet (nawet do męskiej). Każdy szanujący się organizator, przy takiej skali wydarzenia, powinien zainwestować także w toalety przenośne, nie tylko stadionowe. Same koncerty to oddzielna sprawa, jednak tu mogę sobie tylko ponarzekać na jakość dźwięku podczas koncertu Limp Bizkit. Może nie była to wina organizatorów, lecz samego wokalisty, ale jego tekstów nie dało się zrozumieć. Co do line-upu został on zmieniony w dniu wydarzenia i LB wchodziło 15 min wcześniej. Na pozór dużo to nie zmieniało, jednak nie znaczyło to, że R+ zacznie wcześniej. Dlatego fani mogli, we wspaniałej atmosferze pogłębiającej się irytacji, zaczekać jedynie godzinę na koncert niemieckiej grupy. Oczyich will : capital of rock


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem wiście sprzyjało to zawieraniu relacji międzyludzkich, ale powodowało także wiele drobnych konfliktów, które nie sprzyjały nastrojowi radosnego podniecenia. Ostatecznie, zostało im to w pełni wynagrodzone.

z nimi piątki, a także śpiewając jeden z utworów, stawszy na barierkach. Nawet nieustannie pojawiający się – chyba jego ulubiony – wyraz „fu*k”, nie przeszkadzał w dobrej energii płynącej od wokalisty. Po wyznaczonym czasie koncertowym, ze zrozumieniem usuCo ty wiesz o tłoku? nął się w cień, obyło się nawet bez bisów. Wszyscy od 45 tysięcy ludzi wylewających się ze stadionu miejskie- dawna wiedzieli kto tu jest najważniejszy. go w różnych kierunkach i to szalenie nieskładnie nigdy nie będzie łatwe do kontrolowania. Każdy rozsądny Feuer frei! koncertowicz ułoży sobie plan powrotu z dodatkowym Show zaczęło się dokładnie minutę przed 22.45. Na planem b i c na wszelki możliwy przypadek. Jednak, ekranach pojawił się stoper odliczający każdą sekunDrogi Fanie, nigdy nie wierz do końca organizatorom. dę rosnącej ekscytacji. Cały stadion zamilkł, by w ostatObiecane tramwaje co dwie–trzy minuty, pędzące ni- nich sekundach skandować pojawiające się cyfry. Kurczym warszawskie metro, miały szybko, sprawnie i wy- tyna opadła. Na scenie pojawili się muzycy, gitarzyści, godnie odwieść wszystkich uczestników imprezy do Richard i Paul zjechali z góry na platformach. A pomiejsc pobytu. Piękna obietnica bycia w domu w pół tem na scenę wkroczył Till, cały na biało, w cylindrze godziny po koncercie sprawiła, że morze ludzi udało i zaczął stepować niczym Donald O’Connor z Deszsię w kierunku przystanku tramwajowego. Nauczeni, czowej piosenki. Gdy skończył, zagrzmiało Ramm 4, po wielu doświadczeniach, udaliśmy się piechotą w stro- czyli coś w rodzaju kompilacji utworów zespołu złonę parkingu, z nikłą nadzieją, że może na którymś przy- żonych w spójną całość, będące czymś w rodzaju instanku uda nam się wsiąść. Nic bardziej mylnego. Po trodukcji. Następnie fani usłyszeli jeden z najbardziej jakichś siedmiu minutach minął nas tramwaj wypcha- znanych utworów – Reise, Reise – wesoły kawałek o bunny do granic możliwości. Do tej pory nie wiemy, jak cie i morderstwie. I to wszystko w odpowiedniej opraludzie wysiadali na odpowiednich przystankach. Po wie pirotechnicznej. Potem zabrzmiały utrzymane około 15 minutach nadjechał kolejny, równie przypo- w numetalowej tonacji Halleluja pochodzące z japońminający konserwę ze stłoczonymi w niej rybkami, skiego wydania albumu Mutter oraz Zerstören, który pojazd. Chyba dwuminutowy system tramwajowy się przyniósł zmianę w stroju Tilla, przekształcając go nie sprawdził… w starszą kobietę w płaszczu i czapce. Koniec utworu Du hast miś?

OCN, RED, Gorija, Limp Bizkit, Rammstein. Znane, lubiane, słuchane przez ludzi na całym świecie. Ideą festiwalu było zbliżenie ludzi słuchającej podobnej muzyki oraz to, że każdy fan rocka znajdzie coś dla siebie. W sumie pomysły się sprawdziły, tylko nie do końca tak, jak się tego organizatorzy spodziewali. Patrząc na tłum zbliżający się do wejścia, rzadko można było zobaczyć koszulkę zespołu innego niż Rammstein. A biorąc pod uwagę niepisaną zasadę niezakładania na koncert koszulek zespołu, który gra, fanów innych kapel było naprawdę niewiele. Dawało się odczuć atmosferę wyczekiwania na to jedyne przedstawienie, mające się obyć dopiero o 22.45. Nawet Fred Durst, wokalista zespołu Limp Bizkit, zauważył ogólną ekscytację i nie omieszkał dodać paru komentarzy na temat następnie występującego zespołu. Pokusił się nawet o zaśpiewanie kilku słów ze słynnego Du hast…, na co nieskrępowana publiczność odpowiedziała największymi owacjami, jakie dostało LB. Choć Fredowi nie schodził uśmiech z ust, widać było, że występowanie przed publicznością, która go nie chce, nie sprawiało mu przyjemności. A szkoda, bo Durst doskonale radzi sobie z publiką, co pokazywał, rozmawiając z nią, schodząc do fanów, by przybić ich will : capital of rock

odsłonił nam tajemnice ubioru, znajdował się pod nim pas szahida, który wielce efektownie eksplodował. Dzięki temu wokalista mógł zaprezentować się w typowym dla niego stroju – obcisłym, czarnym kostiumie ze skóry, bez rękawów, prezentującym jego muskularne ramiona. Następnie publika otrzymała potężną dawkę pirotechniki w utworach Keine Lust, podczas którego Till przechadzał się między laserami oraz Feuer Frei, w którym zespół pokazał, na co go stać. Były wybuchające głośno petardy, wysokie słupy ognia i wspólne odśpiewanie refrenu. By ochłodzić nieco rozpaloną do czerwoności publiczność zespół zagrał Seemann, podczas którego fani złożyli swoisty hołd Rammstein, zapalając białe światła na trybunach oraz czerwone na płycie i tworząc polską flagę. Akcja poprowadzona przez oficjalny polski fanklub zespołu, przyniosła rewelacyjny efekt. Moc była z nami. Następnie zespół oświecił nas fajerwerkami przy Ich tu dir weh, kiedy to Till wzniósł się ponad scenę i zasypał klawiszowca, Christiana „Flacke” Lorentza snopem iskier. Ten pojawił się w nowej odsłonie – mieniącym się garniturze prosto z industrialnego snu i powrócił na bieżnię, którą użytkuje podczas grania. Potem zabrzmiało Du riechst so gut, Mein Herz brennt

25


26

przeczytałem • obejrzałem • odleciałem oraz Links 2,3,4 oczywiście otoczone wspaniałą, ognistą pirotechniką. Nadeszły też najbardziej oczekiwane Ich will przy którym Till zakrzyknął po polsku – „Ręce w górę” oraz Du hast, chyba najbardziej znany utwór zespołu, przy którym publiczność zatrzęsła całym stadionem, skandując: „Du/Du hast/Du hast mich”. Na koniec publiczność usłyszała cover Depeche Mode – Stripped. Oczywiście, zespół nie zagrał jeszcze ostatniego taktu. Publiczność, przygotowana na nadchodzące bisy, zaczęła skandować „Rammstein” oraz inne, nie zawsze kulturalne frazy. Nie czekano długo. Z głośników popłynęły pierwsze dźwięki Sonne, a z wieży stojącej pośrodku stadionu buchnęły płomienie. Kolejnym utworem była Amerkia okraszona wspaniałymi ogniami, biało-czerwono-niebieskim konfetti oraz flagami USA na scenie. Jeśli dotąd stadion nie był rozpalony do czerwoności, teraz emocje osiągnęły temperaturę wrzenia. Skakał cały stadion, stały całe trybuny. Ostatnim utworem był Engel, który wydźwignął Lindemanna na ognistych skrzydłach ponad scenę. Publiczność razem z Tillem wyniosła się ponad stadion i zanurzyła w ognistym spektaklu przy ostatnich słowach: „Gott weiß ich will kein Engel sein”.

Fot. za: mfk.com.pl

Ale czy warto?

Wychodząc z koncertu, każdy z fanów przeżywał go na nowo. Zarówno sam, jak i w gronie znajomych. Emocje nie opuszczały go jeszcze długo po dotarciu do domu. Wspaniałe show, które potrafi zrobić Rammstein długo pozostaje w pamięci. Nie trzeba być wielkim fanem, by wybrać się na koncert i zobaczyć niemiecką precyzję. To są profesjonaliści, niewymachujący długimi włosami i rozwalający gitary. Są niepokorni, niemoralni, bezkompromisowi, czasem wręcz obrzydliwi, ale tworzą coś niezwykłego. Śpiewając o narkotykach, wojnach, polityce, prostytucji, nekrofilii, kazirodztwie czy pedofilii, czerpiąc inspirację z szokujących wydarzeń, zespół pokazuje to, co nie zawsze chcemy usłyszeć, ale co często jest ważne. Nie zawsze, ale czasem trzeba na ich występy (czy utwory) patrzeć z przymrużeniem oka, a tekstów po prostu lepiej nie tłumaczyć. Ale jak one brzmią! Utwory Rammstein są jedynymi, w których język niemiecki jest melodyczny, płynny, piękny. Liebe Ist für Alle Da, Mein Herz Brennt czy Mutter, to trzeba usłyszeć. Najlepiej na żywo. Dlatego właśnie Capital of Rock stał się koncertem jednego zespołu. Rammstein jest zbyt dobry, zbyt profesjonalny, zbyt niezwykły, żeby dodawać go do line-upu festiwalu. I choć niemiecka precyzja zwyciężyła nad organizatorami, życzę im wielu udanych odsłon festiwalu i mam nadzieję bawić się na nim jeszcze nie raz. ich will : capital of rock


27

przeczytałem • obejrzałem • odleciałem A leksandra Wajs

Rewolucja w toku, czyli wielki powrót Green Day O to, czym jest punk, ludzie spierają się od lat. Green Day i inne zespoły niejednokrotnie były przywoływane jako przykłady w takich dyskusjach. Jeżeli jednak uznamy, że punk to po prostu „robienie swojego bez dbania o aprobatę większości”, to amerykańskie trio jak najbardziej wpisuje się w tę definicję.

rewolucja w toku

Podsumowując, album powinien się spodobać fanom wyczekującym powrotu Green Daya na scenę oraz miłośnikom cięższych brzmień. Tymczasem zespół już wyruszył w trasę koncertową i 21 stycznia odwiedził również Polskę. Byłam tam i z zadowoleniem stwierdzam, że tych trzech panów jeszcze nie szykuje się na muzyczną emeryturę!

https://pl.wikipedia.org/wiki/Green_Day#/media/File:Mike_Dirnt_and_Tr%C3%A9_Cool_performing_at_Cardiff.png

Zespół powraca po dłuższej przerwie z nową płytą zatytułowaną Revolution Radio, która ukazała się w sklepach 7 października 2016 roku. Czy jest to nowa odsłona Green Daya? Trudno powiedzieć. Wielu krytyków porównuje krążek do poprzednich albumów, ale jedno jest pewne: ma ona w sobie to coś, czym Green Day potrafi ujmować słuchaczy od dwóch dekad. Krążek otwiera utwór Somewhere Now, który z niepozornych akustycznych fragmentów przeradza się w głośne gitarowe brzmienia. Po nim można usłyszeć singiel Bang Bang, który doczekał się teledysku. Piosenka została napisana z perspektywy sprawcy masowej strzelaniny, jest głośna i energiczna. Kolejne dwa utwory, tytułowe Revolution Radio i Say Goodbye powstały jako reakcja na protesty ruchu Black Lives Matter przeciwko przemocy policji wobec osób czarnoskórych w Stanach Zjednoczonych. Outlaws to nostalgiczne dzieło o młodości muzyków, w przeciwieństwie do Bouncing off the Wall, które jest spontaniczne i pełne energii. Spore emocje budzi utwór Still Breathing. Ciężkie brzmienie i opowieść o trudnej przeszłości sprawiają, że ta piosenka jest inna od pozostałych na płycie. Z powrotem do bardziej energicznych brzmień sprowadza nas Youngblood, dedykowane żonie lidera zespołu. Kolejne nawiązania do swej przeszłości Billie Joe Armstrong umieszcza w Too Dumb to Die, choć tutaj są one bardziej radosne i spontaniczne niż w Outlaws. Dalej możemy posłuchać Troubled Times, niespokojnego utworu, który porusza problemy świata w dwudziestym pierwszym wieku. Najdłuższa piosenka albumu, Forever Now, jest ambitna, żywa i porywająca. Całość zamyka optymistyczna ballada Ordinary World, która przywędrowała na płytę z filmu o tym samym tytule, a w którym Billie Joe Armstrong spróbował swych sił jako odtwórca głównej roli.


28

przeczytałem • obejrzałem • odleciałem natalia R ossa

Stań się częścią królestwa intryg – królestwa Tearlingu! Wyobraźcie sobie książkę fantastyczną, której fabuła dzieje się w otoczeniu wyglądającym jak przeszłość, ale tak naprawdę rozgrywa się w przyszłości. Znajdziecie tutaj walkę o tron, władzę, intrygi oraz świetnie wykreowaną główną bohaterkę. Prawie niemożliwe, prawda? Na Królową Tearlingu autorstwa Eriki Johansen natrafiłam chyba w najbardziej prymitywny sposób. Nie będę ukrywać, jestem okładkową sroką. Możecie mnie zlinczować, bo nie powinno oceniać się książki po okładce, ale co zrobić – siła wyższa. Na szczęście intuicja mnie nie zawiodła i książka okazała się być nietuzinkową pozycją! Powieść opowiada o dziewiętnastoletniej Kelse – dziedziczce tronu Tearlingu. Tron ten jest dziedziczony z pokolenia na pokolenie po linii żeńskiej. Matka Kelse została zamordowana, ale przed swoją śmiercią przewidziała pewien spisek i oddała swoją córkę małżeństwu, które miało opiekować się dziewczyną do momentu osiągnięcia pełnoletności. Historia zaczyna się w momencie skończenia osiemnastu lat przez dziedziczkę tronu. Jej zadaniem jest odebrać rządy nad swym królestwem, które zostały zabrane przez jej wuja. Na dodatek Tearling graniczy z Mortmense, czyli krajem, którym rządzi Szkarłatna Królowa. Żyje ona już ponad sto lat i nie zamierza oddać swego tronu, co więcej – to właśnie ona jest największym zagrożeniem zarówno dla państwa, jak i dla samej Kelse, gdyż podporządkowała sobie wiele królestw (w tym królestwo Tearlingu) i chciałaby, aby taki stan rzeczy pozostał niezmienny. Wyobraźcie sobie, że przez większość część opowieści depczą wam po piętach zabójcy, nie wiadomo, kto spiskuje, kto jest prawdziwym wrogiem, a kto przyjacielem. Pomimo że w książce nie ma akcji, która wciągnęłaby nas bez reszty, to samo śledzenie i przeżywanie wszystkich zawartych w opowieści intryg politycznych sprawi, że będziecie siedzieć na brzegu krzesła czy fotela. Długo szukałam książki fantasy, która nie jest infantylną powieścią i która nie będzie opierać się na historii jakiejś niedorzecznej miłości. Erika Johansen dostarczyła mi świetnie zbudowany świat, bardzo przemyślany, w którym nie ma rzeczy niemających znaczenia. Wynikają z tego czasami długie opisy miejsc, szczegółów, ale w żadnym stopniu nie utrudnia nam to odbioru. Główna bohaterka jest przeciętną dziewczyną, nie jest pięknością, do której ustawiają się kolejki adora-

torów (i chyba za to najbardziej ją polubiłam). Ileż można czytać o niezwykle pięknych dziewczynach, które z szarych myszek stają się potężnymi kobietami o często niewiarygodnych – nawet w narracjach fantasy – mocach? Nasza bohaterka jest od samego początku szalenie inteligentna, rozważna i rezolutna. Kiedy zagłębimy się dalej w lekturze, poznamy bohaterów drugoplanowych. Jest ich bez liku, jednakże są oni bardzo dobrze wykreowani, mają swoje indywidualne, często niepowtarzalne cechy. Są bardzo interesujący, czynią powieść wyjątkową. Pomimo tego, iż bohaterowie cały czas się „namnażają”, nie jest to uciążliwe, wręcz przeciwnie – dodaje książce walorów. Wraz z pojawieniem się każdej nowej postaci, opowieść nabiera tempa. Zadawane są nam coraz to nowe pytania, które wiążą się z historią, problemami tychże drugoplanowych bohaterów. Autorka stosuje prosty, ale nie infantylny język. Znajdziemy w tej powieści wiele odniesień do sytuacji politycznej Europy, co było bardzo ciekawym zabiegiem pisarki. Johansen świetnie przedstawia nam całe otoczenie, używa wielu porównań, które ułatwiają wyobrażenie sobie tego wspaniałego świata. Jest to doskonałe, dojrzałe fantasy, które wciągnie nawet najbardziej opornego na czytanie tego typu literatury osobnika. Polecam ją wam serdecznie, a jeśli po przeczytaniu stwierdzicie, że było warto, pamiętajcie – jest drugi tom! stań się częścią królestwa …


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem mart y na mastalerz

„Harry Potter i przeklęte dziecko“ Gdy w 2016 roku J.K. Rowling poinformowała, iż do księgarni trafi nowa książka o przygodach znanego czarodzieja, fani Harry’ego Pottera nie kryli zaskoczenia. Od lat autorka zapewniała, że nie planuje kolejnych powieści o chłopcu, który pokonał Sami-Wiecie-Kogo. Mimo iż minęło dwadzieścia lat od wydania pierwszej książki z serii, na całym świecie wciąż można przybywa fanów słynnego Brytyjczyka. Harry Potter na stałe zagościł w sercach czytelników, a bestsellery opowiadające o jego przygodach sprzedały się w liczbie przekraczającej 450 milionów egzemplarzy. Czy warto sięgnąć po Przeklęte dziecko? Krótko: myślę, że tak. Ósma część serii o przygodach najsłynniejszego brytyjskiego czarodzieja była jedną z najbardziej wyczekiwanych premier roku. W księgarniach w Wielkiej Brytanii, dzień przed oficjalnym wydaniem książki, organizowane były specjalne spotkania fanów, a równo o północy ruszyła sprzedaż. Harry Potter i przeklęte dziecko został wydany dziewiętnaście lat po tym, jak pierwsza część o przygodach czarodzieja zawładnęła sercami zarówno młodych, jak i dorosłych na całym świecie. Dla fanów to kolejna szansa, żeby chociaż na chwile powrócić do świata magii. Jednakże należy zaznaczyć, że książka zasadniczo różni się od poprzednich. Choć na okładce widnieje nazwisko Rowling, pisarka nie jest główną autorką książki. Za jej treść odpowiadają przede wszystkim Jack Thorne i John Tiffany, brytyjscy scenarzyści. Dużym zaskoczeniem dla wielu czytających może również być fakt, iż książka napisana jest w niespotykany sposób – w formie scenariusza teatralnego. Nie wszyscy wiedzą, że na podstawie książki, w Londynie w Palace Theatre, wystawiana jest sztuka, na którą bilety wyprzedane są już do grudnia 2017 roku. Akcja książki rozpoczyna się na peronie 9 ¾ siedemnaście lat po wydarzeniach z poprzedniej części. Znani nam bohaterowie – Harry Potter, Ron Weasley i Hermiona Granger nie przypominają już w żaden sposób żądnych przygód czarodziei. Teraz to zapracowani rodzice, których dzieci udają się do Hogwartu. Uwaga poświęcona jest głównie młodszemu synowi Harry’ego – Albusowi Severusowi oraz łączącej go ze słynnym ojcem relacji. Młody Potter trafia do Slytherinu, a nie jak jego rodzeństwo – do Gryffindoru. Ponadto zaprzyharry poter i przeklęte dziecko

jaźnia się ze Scorpiusem Malfoyem, synem znanego ze wcześniejszych części wroga Harry’ego. Chłopak postanawia naprawić błąd, który popełnił według niego w przeszłości Harry. Niestety jego działania powodują jeszcze więcej problemów. Aby nie psuć zabawy czytelnikom, powiem jedynie, iż ważną role odegrają zmieniacze czasu, które pojawiły się już w Więźniu Azkabanu. Książki tak naprawdę nie da się traktować jako kontynuacji, raczej jako dodatek do dobrze znanej wszystkim serii. Trudniej wczuć się w historię, gdy czyta się scenariusz teatralny i dla niektórych może to być powód do odłożenia powieści. Mi również na początku ciężko było przyzwyczaić się do takiej formy. Mimo to książkę czyta się szybko, a fabuła wciąga. Wielokrotnie zastanawiałam się, co stało się z bohaterami, kiedy ich wielka przygoda się skończyła. Koncepcja Rowling jest ciekawym sposobem na uzupełnienie sagi. Niestety, powieść jest momentami bardzo przewidywalna, już na samym początku domyślamy się zakończenia. Jednakże wszystkim fanom Harry’ego Pottera serdecznie polecam Przeklęte dziecko. Jest to możliwość, aby ponownie spotkać ukochanych bohaterów z dzieciństwa, teraz już w trochę innej odsłonie i być może po raz ostatni odwiedzić zaczarowany świat.

29


30

przeczytałem • obejrzałem • odleciałem J ulian K wiatkowski

Ostateczna rodzina Beksińscy; gdy słyszymy to słowo, staje nam przed oczami postać Zdzisława, artysty zajmującego się głównie malarstwem oraz jego syna Tomasza – dziennikarza muzycznego i tłumacza. Jest także Zofia, mniej znana, co wynika głównie z pełnionej przez nią roli żony i matki. Nierzadko także słyszymy o bolesnej historii tej rodziny, którą to właśnie Jan P. Matuszyński, wspólnie ze scenarzystą Robertem Bolestą wykorzystuje, aby stworzyć Ostatnią Rodzinę – film, który nazwany został „najlepszym polskim obrazem ostatnich lat”. Kontrowersje

Najpierw jednak, abstrahując od całej wartości artystycznej obrazu, chciałbym skupić się na wartych opisania kontrowersjach, jakie obraz wywołał. Jeszcze zanim rzeczywiście było mi dane obejrzeć film, zewsząd słyszałem głosy niezadowolenia dotyczące kreacji Dawida Ogrodnika (filmowego Tomka Beksińskiego). Zarzuty obejmują głównie przerysowanie postaci – Ogrodnik „oskarżany” jest o aktorskie „przeszarżowanie”, czyli wyolbrzymienie cech, co czyni granego przez niego bohatera mało realnym. Drugie najczęstsze oskarżenie to zarzut spłycenia historii słynnej rodziny. Według niektórych krytyków, twórcy filmu zbyt pobieżnie opowiadają, nie zagłębiając się zbytnio w meandry życia rodzinnego Beksińskich. Wydaje mi się jednak, iż ta krytyka nie jest do końca trafiona. Dlaczego? Wynika to z prostego faktu – jest to film fabularny, nie zaś dokument. To co prawda film o Beksińskich, koncentrujący się wokół nich, wykorzystujący na przykład archiwalne nagrania Zdzisława, niemający jednak ambicji odwzorowania życia rodzinnego w sposób dokumentalny w zgodzie z faktami. Matuszyński rozumie język filmu i wie, że często trzeba naginać fakty, aby opowiedzieć historię, która niekoniecznie będzie całkowicie odpowiadać stanowi faktycznemu, ale do tego stanu nawiązywać i prowadzić z nim swoisty „dialog filmowy”.

nej strony mamy cichego, apatycznego wręcz Zdzisława (Andrzej Seweryn), z drugiej hałaśliwego, wybuchowego Tomasza, prawdziwy wulkan, zdolny do erupcji w każdej chwili. Pośrodku nich znajduje się Zofia (Aleksandra Konieczna) – prawdziwa oś obrazu, wokół której oscylują nie tylko obaj mężczyźni, ale i kolejne wydarzenia, następujące w filmie. Jest ona także „najzwyklejszą” postacią. Widz automatycznie się z nią utożsamia – patrzy na życie rodzinne oczami właśnie tej bohaterki. W kreacji, jaką odgrywać ma w filmie Zofia, odbija się również główna myśl dzieła. Oto bowiem widzimy dwie indywidualności, które zdają nie radzić sobie ze „zwykłym” życiem. Zdzisław całe dnie spędza w pokoju, malując swe katastroficzne, surrealistyczne obrazy, zaś Tomasz, zwykle siedzi u siebie w mieszkaniu, słuchając muzyki, czy tłumacząc filmy, wpadając jedynie czasami do rodziców, zwykle po to, aby zjeść obiad. Nie da się nie odnieść wrażenia, iż Zofia jest gdzieś pośrodku dwóch szalejących umysłów, staraPortret rodziny jąc się chronić relacje rodzinne przed całkowitym upadHistoria, opowiedziana w Ostatniej Rodzinie zaczyna kiem. Warto także wspomnieć, że w mieszkaniu znajsię w roku 1977, kiedy to Tomasz Beksiński wprowadza dują się obie matki: Zofii – Stanisława Stankiewicz (Dasię do swojego nowego mieszkania na warszawskim nuta Nagórna) oraz Zdzisława – Stanisława BeksińSłużewie, gdzie zaledwie kilka bloków dalej zamiesz- ska (Zofia Perczyńska). Nie odgrywają jednak wielkiej kują jego rodzice. Stosunki ojca z synem stają się bar- roli w fabule, są w gruncie rzeczy nieistotnym, persodzo intensywne, co znajduje swój wyraz w filmie. Ich nalnym tłem dla tragicznej „Świętej Trójcy”, na której relacje stanowią bowiem znakomity kontrast – z jed- koncentruje się film. ostateczna rodzina


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem Fatum

Wobec rodziny Beksińskich i ich dramatycznej historii narosło przekonanie o fatum, jakie dotknęło przedstawianą familię. Jednak, jak sam przyznał w wywiadzie reżyser, jego zamiarem było „tę rodzinę troszeczkę odczarować”. Rzeczywiście, historia nie jest mroczna, „Edypowa”. Wręcz przeciwnie. Matuszyński i Bolesto, wbrew temu, czego można było się spodziewać (biorąc pod uwagę ponure okoliczności śmierci starszego i młodszego Beksińskiego), stworzyli film bardzo ludzki, w którym my – razem ze naszymi własnymi rodzinami możemy bez obaw się przeglądać. Czuć wpływ dokumentalnego doświadczenia, stojącego za Matuszyńskim. Reżyser nie stara się bowiem na siłę szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego losy Beksińskich są aż tak tragiczne. Woli raczej pozwolić „popłynąć” historii, która pieczołowicie przedstawia skomplikowane dzieje familii. Nie korzysta z obrazów Zdzisława czy muzyki Tomasza, aby komentować za ich pomocą to, co dzieje się na ekranie. Stanowią one raczej abstrakcyjną formę ucieczki obu artystów od trudnej dla nich rzeczywistości, która jednak prowadzi bohaterów donikąd; ewidentnie syn i ojciec nie radzą sobie z rzeczywistością. Odbija się to w ich zainteresowaniach; Tomasz cały czas wspomina o śmierci, która fascynuje go z prostego powodu – nie czuje on potrzeby, aby żyć. Zdzisław, zaś jest biernym obserwatorem życia rodzinnego. Stara się brać jak najmniej odpowiedzialności za sprawy domowe, czego wyrazem staje się kamera, którą zdaje się „odcinać” od czynnego udziału w życiu rodzinnym. Tomek demoluje kuchnię w nagłym wybuchu furii? Zamiast powstrzymać syna, trzeba to nagrać, uwieczniając również emocjonalną reakcję Zofii. Jest ona tu zresztą postacią, której położenia widz najbardziej współczuje. Kobieta zdaje się być w swoistym „domu wariatów”. Na nią zazwyczaj spadają konsekwencje ekscentrycznych zachowań obu mężczyzn. Reżyser nie chce jednak iść w tanią sensację, wykorzystać zachowania bohaterów do potęgowania dramatu. Znamienna jest scena umierającej matki Zdzisława, której syn podtyka pod nos lusterko, aby sprawdzić, czy żyje, aby na koniec stwierdzić, że niestety tak. Scena wręcz prowokująca do śmiechu, ale przecież bazująca na tej samej obojętności malarza, która nakazała mu nagrywanie furii niszczącego kuchnię Tomka. Często widzimy także rozmowy Zofii z synem, dotyczące na przykład nieudanego życia seksualnego Tomka, czy karcące go za jego zachowanie. Tak bardzo znajome, gdyż Zofia, aby przemówić do rozumu niepokornemu synowi, używa określeń stosowanych przez matki w każdym normalnym domu. Wszelkie te sytuacje służą przedstawieniu relacji między członkami rodziny pospolitymi. Rodzina Beksińskich jest jednak rosmoleńsk , czyli dwie prawdy

dziną – zwykłą, polską familią, co zauważa Piotr Dmochowski (Andrzej Chyra), popularyzator sztuki Zdzisława, w chwili gdy pierwszy raz odwiedza jego dom. Mówi wtedy, iż spodziewał się gotyckiego zamczyska, a ujrzał zwykłe mieszkanie. Taki też jest film Matuszyńskiego i Bolesto; odsłania nam bolesną prawdę – za każdym dziełem Zdzisława i za każdą audycją radiową Tomasza kryje się rzeczywistość, od której nie ma ucieczki. Dlatego też rodzina Beksińskich jest „Ostatnia” – to bowiem ostateczna forma, jaką może przybrać – sama w sobie jest zarówno prozaiczna, jak i niezwykła, szczęśliwa, jak i nieszczęśliwa. Fatum, które na niej ciąży i modeluje tragiczną historię ma ludzką twarz. To właśnie smutna rzeczywistość bez rodziny prowokuje Tomasza do samobójstwa. W chwili śmierci Zofii, Zdzisław i Tomasz, dwie antagonistyczne siły, zostają pozostawieni sobie, bez łącznika w postaci matki i żony zarazem. Familia właściwie przestaje istnieć. Ten fakt staje się też późniejsza przyczyną brutalnego morderstwa malarza – wpuszcza on do domu obcą rodzinę, wykonującą za niego prace domowe. To właśnie jeden z jej członków – syn, staje się mordercą Zdzisława Beksińskiego. Znamienne jest wybranie sceny zabójstwa na tę kończącą film. Malarz bowiem starał się być biernym obserwatorem życia rodzinnego, zginął zaś, kiedy wpuścił do swojego domu członków obcej rodziny. Znane powiedzenie mówi: „Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciu”. Matuszyński tą sceną zdaje się polemizować i stwierdzać, że z rodziną, jaka by nie była, w ogóle najlepiej się wychodzi – i na zdjęciu, i w rzeczywistości.

M aks y milian Jaszczuk

Smoleńsk, czyli dwie prawdy Od dłuższego czasu w mediach pojawiały się informacje o kręceniu nowych scen do filmu, który miał poruszyć serca Polaków i pokazać „jak historia miała wyglądać naprawdę”. Produkcji tego dzieła podjął się Antoni Krauze, znany z filmów takich jak Czarny Czwartek oraz Palec Boży. W pierwszym ukazał patriotyczną historię i podjął się odświeżenia tragicznych wydarzeń grudnia 1970. Film nie był wybitny, ale potrafił zadowolić widza i dobrze trafiał w gust społeczeństwa. Ale przejdźmy do rzeczy. Pod ogląd bierzemy w końcu Smoleńsk (historia prawdziwa?).

31


32

przeczytałem • obejrzałem • odleciałem Jest to jego drugie podejście, gdyż film, po wstępnej dacie premiery, nie trafił na ekrany kin. Trzy tygodnie przed zapowiedzianym terminem produkcja okazała się niegotowa z powodu swojego niewiarygodnego zaawansowania technicznego i słuch o niej, tajemniczo zaginął. Kiedy w końcu mogłem go obejrzeć, niezwłocznie zakupiłem bilety. W kinie siedzieli wyłącznie starsi i młodsi ludzie. Nie było osób w średnim wieku. Wszystko zaczęło się tamtego ranka. Historia, która zmieniła polską scenę polityczną i na długie lata stała się obiektem debat i dociekań, jak było w rzeczywistości. Oprócz oficjalnej wersji mówiącej o katastrofie lotniczej, zaczęły pojawiać się inne. Z czasem cała sprawa nabrała charakteru politycznego i wybór opcji ugrupowania zaczął wiązać się z wyborem konkretnej teorii. W filmie podjęto się opisania jednej z wersji wydarzeń. I jest to chyba oczywiste, że gdyby samolot po prostu się rozbił, nie byłoby z czego zrobić filmu. Ten obraz opowiada alternatywną wersję historii. Pod honorowym patronatem prezydenta Rzeczpospolitej Krauze próbuje przeforsować wiele swoich przemyśleń. Niestety, przez to Smoleńsk staje się nieskładny i chaotyczny. Co chwile budowane jest napięcie, które od razu znika. Fakty przedstawiane są bardzo stronniczo. Należy również pamiętać, że dialogi oraz wiele wydarzeń z filmu nigdy nie miały miejsca. Rozmowy dziennikarki toczone są z fikcyjnymi postaciami, a wyjątkowo nieuprzejmy, nieetyczny sposób traktowania przez prezesa TVM-Sat wykreowany został na potrzeby filmu. Pełno jest w nim również chwytów propagandowych, które mają nakłonić widza do uwierzenia w to, co chce przedstawić twórca. Główna bohaterka (zagrana przez Beatę Fido) pokazana jest jako żarłoczna i idąca po trupach dziennikarka. Z czasem widz ma dość jej wybryków, jednak wtedy przychodzi zmiana. Zmiana pod wpływem prawdy (jakże mogło by być inaczej?). Nagle postać otwiera oczy i przemienia się. Odtąd staje się bardziej empatyczna i stara się zrozumieć fakty, które do niej docierają. Nie sposób nie zauważyć jednak, że zmiana czyni tę postać także schematyczną i sztuczną, a historia okazuje się mocno „napompowana”. Przemiana bohaterki zachodzi bardzo chaotycznie, a wydarzenia układają się tak, że postać zawsze stoi w ich centrum. Porządną postać wykreował dopiero Lech Łotocki, grając Lecha Kaczyńskiego. Różnice w wyglądzie nadrabia dobrze zagraną gestykulacją i tonem głosu. Niestety, pojawia się w filmie tylko parę razy. Poza tym, jego również dotyka syndrom źle napisanych dialogów i w niektórych momentach, tak jak wszyscy aktorzy, brzmi po prostu nienaturalnie.

Pomnik ofiar katastrofy smoleńskiej

(fot. za: https://pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_polskiego_Tu-154_w_Smole%C5%84sku#/media/File:Pomnik_Ofiar_Katastrofy_Smole%C5%84skiej.JPG)

Moje wzburzenie wywołało podzielenie narodu i stereotypizacja grup społecznych. W jednym z początkowych momentów filmu młodzi ludzie protestują, broniąc swoich poglądów. Stoją przed oknem papieskim i w bojowym tonie wykrzykują niechęć do pochowania pary prezydenckiej na Wawelu. Zostają jednak ukazani jako wilki, które nie szanują żadnej świętości, a każdego przeciwnika rozszarpują. Są młodzi, źli, zdziczali i agresywni. Tutaj kozłem ofiarnym staje się Bogu ducha winny staruszek, który w spokojny i cywilizowany sposób krytykuje ich poglądy. Scena aż ocieka propagandą, pokazując, że świat zszedł na psy, a wartości bronią już tylko seniorzy. Niestety nie jest to jedyny nieprzyjemny moment filmu. Dużo wydarzeń nie powinno się w nim w ogóle pojawiać. Jednym takich jest scena erotyczna głównej bohaterki i jej kochanka. Nie pasuje to ani do klimatu i konwencji, w której utrzymany jest film, ani nie znajduje logicznego wytłumaczenia w wydarzeniach poprzedzających i następujących. Jest umiejscowiona tak, jakby reżyser po nagraniu nie wiedział, co z nią zrobić i wmontował w jakieś losowe miejsce, by ukryć jej absurdalność. Również na poprzedniej władzy film nie zostawia suchej nitki, posądzając ją o kolaborację z rosyjskim wywiadem i spiski. Sceny archiwalne wzbogacone są o mocno sugestywne komentarze bohaterów filmu, sprowadzając wszystko na tor zamachu. Całość jest zupełnie niezrozumiała dla kogoś kto w Polsce nie mieszka, albo całą sprawą wystarczająco się nie interesował. smoleńsk , czyli dwie prawdy


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem H anna J eleń ska

Żyć w zgodzie Wołyń w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego to nie tylko historyczna opowieść o ludobójstwie. To pytanie o to, jak rodzi się zło i gdzie jest granica człowieczeństwa. Film przedstawia nie tylko fakty z dramatycznej historii Kresów i wspomina brutalne działanie UPA. Smarzowski na nowo próbuje nawiązać dialog polsko-ukraiński Film toczy się swoim spokojnym, uporządkowanym rytmem. Dla widza nastawionego na dzieło wojenne, rażące brutalnością od pierwszych scen, będzie dużym zaskoczeniem. Bohaterów poznajemy podczas polsko-ukraińskiego wesela Wasyla i Heleny. Główną postacią jest młodziutka siostra panny młodej – Zosia Głowacka, zakochana w Petrze, Ukraińcu. Oboje obiecują sobie miłość na zawsze, jednak podczas wesela rodzice dziewczyny postanawiają, że córka spędzi swoją przyszłość u boku innego mężczyzny. To zdarzenie staje się osobistą tragedią kobiety. Sceny weselne – pełne tańców i zabaw ludowych są bardzo długie. Niektóre wydawać się mogą bez znaczenia, odniesienia do nich znajdują się jednak później. Reżyser buduje napięcie powoli. Wśród radosnej atmosfery zaślubin, widz zaczyna dostrzegać pierwsze przejawy wzajemnej niechęci wśród ludności zarówno polskiej, jak i ukraińskiej, która będzie narastała z każdą sceną. Nie jest ona bezpodstawna, nie pojawia się znikąd. Przebijające się nikłe głosy nacjonalistów przyjeżdżających z miasta, wśród ludzi żyjących obok siebie, płot w płot, zaczynają nabierać mocy. Podsycane są brakiem poczucia sprawiedliwości i potrzebą odnalezienia swojego miejsca w świecie, potrzebą utożsamienia ze wspólnotą narodową, której de facto Ukraińcy nie mieli. Przez długie lata niejednokrotnie wyzyskiwani przez polskich właścicieli ziemskich, powoli zaczynali domagać się sprawiedliwości. Chcieli skończyć z poczuciem bycia „tym gorszym narodem”. Nadszedł czas nieustannych zmian władzy, walki o nią. Prym do momentu rys. M. M wybuchu wojny wiorocz kow ska

dą Polacy, potem Rosjanie, Niemcy, wreszcie oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii. Sceny, w których ludność wita chlebem i solą zarówno wojska radzieckie, jak i niemieckie są poruszające. Ten motyw pojawia się również na weselu, choć w nieco radośniejszych okolicznościach. Wszystkich witało się tak samo – sąsiadów i okupantów. Ludzie czuli się zagubieni, chcieli po prostu spokojnie żyć, lecz w momencie zagrożenia człowiekowi włączają się pierwotne instynkty, odrzucone zostaje to, co moralne i prawe. Liczy się tylko to, by żyć. Tak działali Ukraińcy, wśród których oprócz skrajnych nacjonalistów, pojawiają się ludzie chcący pokoju, nie zdający sobie sprawy, o co tak naprawdę walczą, po co te kosy i siekiery. Są nawet tacy, którzy pomagają Polakom, bo przecież „Lachy i my to sąsiady”. Jeszcze inaczej działali Polacy, ratujący siebie za wszelką cenę, nieraz pozostawiając na śmierć swoich bliskich. Te obrazy są symbolem tego, że nie ludzie są godni potępienia, lecz pewne postawy. To film przeciw nacjonalizmowi samemu w sobie, a nie narodom, których historia jest trudna i krwawa. Reżyser próbuje zbudować na nowo spalony niegdyś most między Polakami a Ukraińcami. To próba nawiązania dialogu w sprawie, która nigdy nie została wyjaśniona, a jedynie okryta zasłoną zapomnienia i milczenia. Bardzo poruszającym momentem w filmie jest ukazanie fragmentów z trzech mszy – dwóch greko-kato-

33


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem

lickich i jednej katolickiej. Stanowiska kapłanów, którzy ustosunkowują się do mordów na ludności polskiej są zgoła odmienne, tak jak ludzkie postawy wobec śmierci i cierpienia. Jedni nawołują do pokoju, drudzy do oczyszczenia ukraińskiej ziemi z plew, jakimi są Polacy. Poglądów jest tyle, ilu ludzi. Smarzowski uświadamia nam, jak często ulegamy autorytetom, licznym manipulacjom i jakie zło może się z tego narodzić. Tak naprawdę jesteśmy zależni od nich, często podświadomie. Gdy okazuje się, że nasze dotychczasowe autorytety przestają głosić to, z czym się zgadzamy, nasz świat załamuje się, zostaje tylko ucieczka i wewnętrzna niezgoda. Wyrazem takiej postawy jest zachowanie Zosi, która nie zgadza się wewnętrznie na to, co zgotowało jej otoczenie, jednak biernie się temu przygląda, płynie wraz z prądem, który miota nią na wszystkie strony, a jedyne, no co się zdobywa to ucieczka. Jej zachowanie budzi w widzu zdziwienie i swego rodzaju niechęć do bohaterki. Ale czy my nie zachowalibyśmy się właśnie w ten sposób? Nie mając wpływu na bieg wydarzeń, ze świadomością, że jedyne, co pewne, to śmierć, któż nie zdecydowałby się uciekać? Ta bohaterka, pod koniec historii, była zbyt zmęczona nawet na to. Ofiarami rzezi wołyńskiej nie byli tylko Ci pomordowani. Zginęli w okrutnych mękach, czego widz staje się świadkiem w końcowych scenach filmu. Jednak nie można zapomnieć o tych, którzy jak Zosia zostali dosłownie zniszczeni tym, co widzieli i tym, co czuli. Najdotkliwszymi ranami są te psychiczne. Wołyń to prawdziwa opowieść o tym, że życie nie jest czarno-białe, że nie jest tylko decydowaniem się na dobro lub zło. Jest splotem dylematów, przed którymi stajemy, a w konsekwencji wyborów, które trzeba podjąć w zgodzie z własnym sumieniem. Nie ma ludzi tylko dobrych lub tylko złych. W każdym z nas drzemią obie z tych przeciwstawnych sił. To od nas zależy, której z nich damy się ponieść. Wszystkie emocje są czyste, to człowiek wybiera w jaki sposób się im poddać i chyba ten wybór jest najtrudniejszy.

A leksandra Wajs

Wszystko pod ręką Dwudziesty pierwszy wiek sprawił, że już coraz trudniej jest znaleźć człowieka, który nie posiadałby telefonu komórkowego. Jednak skoro dostęp do błogosławieństw internetu jest już na porządku dziennym, to dlaczego by tego nie wykorzystać do ułatwienia sobie ciężkiego życia ucznia? Rzućmy więc okiem na parę interesujących aplikacji stworzonych właśnie w tym celu.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Android_(system_operacyjny)#/media/File:Android_robot_2014.svg

34

Wszystkim uczącym się języka polskiego (a przypuszczam, że jest nas wielu) zdecydowanie przyda się Słownik PL. Łatwa w obsłudze aplikacja pozwala na szybkie sprawdzenie ortografii, znaczenia wyrazów i zasad pisowni. Pomoc w pogłębianiu kompetencji językowych zapewni też aplikacja Synonimy, która bez zbędnych pytań zaopatrzy nas w słowa, które utknęły gdzieś na końcu języka. Ostatnią deską ratunku, kiedy trochę za późno przypomnimy sobie o tych kilkuset stronach na polski będą Streszczenia lektur. Powtórkę z historii zafunduje nam natomiast Historia autorstwa Koraliny i Historia w pigułce. Pomoc w naukach ścisłych też jest mile widziana, dlatego warto przyjrzeć się aplikacjom takim jak Cymath, która umożliwia rozwiązywanie równań wraz z objaśnieniami, albo MyScript Calculator. Ta ostatnia jest kalkulatorem, ale wyróżnia się tym, że sami rysujemy równania, co znacznie zwiększa jego możliwości. Matematyka na 5! stanowi przejrzyste repetytorium z tablicami matematycznymi, a jej autor stworzył też Fizykę na 5! SGGW natomiast oferuje w sklepie Play maturzystom tablice z chemii, fizyki i matematyki, a w geografii wspomoże nas World Map Quiz (choć sprawdza się on tylko do powtórki z państw, stolic i flag). Nauka języków obcych bez żadnych pomocy naukowych daje małe efekty, dlatego tu zdecydowanie warto wypróbować Wielojęzyczny Słownik Polski (dostępny w trybie offline!) dla szybkiego sprawdzania nowych słówek, natomiast w nauce na sprawdzian wesprą nas Quizlet i Cram.com, które pozwalają nam stworzyć własne talie lub korzystać z fiszek utworzonych przez innych użytkowników. Inną ciekawą wszystko pod reką


przeczytałem • obejrzałem • odleciałem propozycją jest Duolingo, aplikacja wykorzystująca metodę grywalizacji (o niej wspomnę jeszcze później) do nauki języków obcych. Na koniec przyjrzyjmy się jeszcze kilku ciekawym pomysłom, które można wykorzystać dla ogólnego ułatwienia życia. Aqualert zadba o to, by nikt się nie odwodnił. Ci, którzy mają problemy z odłożeniem telefonu w trakcie nauki, wypróbować mogą Forest: Stay focused. Choć na pierwszy rzut oka hodowanie drzewka w celu odłożenia telefonu w trakcie odrabiania lekcji nie brzmi zachęcająco, to jednak potrafi zmusić nas do pracy. Organizację na pewno też wspomoże łatwo dostępny w telefonie, przejrzysty planer typu My Study Life lub Student Agenda. Jeżeli natomiast ktoś nie potrafi uczyć się w ciszy, Coffitivity zapewni mu szum potrzebny do pracy. A kiedy zechcemy popracować trochę nad swoimi nawykami, warto wykorzystać pomoc programu Habitica. Wykorzystuje on grywalizację, zwaną również gryfikacją. Zabieg ten polega na wprowadzeniu elementów z gier fabularnych i komputerowych w celu zwiększenia naszego zaangażowania w wykonywane zadanie. Habitica pozwala nam stworzyć własnego awatara i wyposażyć go w sprzęt niezbędny na misje, oczywiście jeżeli spełniamy postawione sobie warunki. A jeśli nie jest się fanem gier wideo i innych, to zawsze można wypróbować Fabulous – motivate me! z bardziej estetyczną oprawą graficzną. Jak widać, takie programy mogą wiele wnieść w uczniowskie życie. Mimo że przetrząsanie sklepów z aplikacjami potrafi zająć trochę czasu, to jednak można tam znaleźć prawdziwe perełki. Sama wciąż się zachwycam Duolingo i Fabulous, a Cymath pomógł mi w matematyce, kiedy innego wsparcia nie było pod ręką. I kto by pomyślał, że aby to wszystko zyskać, wystarczy tylko kilka kliknięć?

N atalia A ndrejuk

Męska psychika między stronami O Zazdrości i medycynie To piękne, że pomimo tylu różniących nas cech i upodobań, kobieta i mężczyzna nadal potrafią się tak dobrze dopełniać. Chyba większość pań się ze mną zgodzi, że czasami naprawdę trudno zrozumieć nam płeć przeciwną i z wzajemnością. Na pomoc przychodzi nam Michał Choromański ze swoją kultową powieścią z lat 30. XX wieku, jaką jest Zazdrość i medycyna. Jestem zachwycona – tak po prostu. Szczerze mówiąc, kiedy brałam do rąk tę książkę, męska psychika między stronami

nic o niej nie wiedziałam. Tytuł po raz pierwszy usłyszałam na lekcji języka polskiego, kiedy zadano nam tę powieść jako lekturę szkolną. Doświadczenia z poprzednich lat nauki podpowiadały mi, że to nie będzie nudne czytadło. Już po kilku pierwszych stronach byłam zachwycona, ale to wcale nie fabuła wywarła na mnie największe wrażenie. Wolałam skupić się na konstrukcji powieści oraz zastosowanych w niej zabiegach narracyjnych. Poetyka recenzji wymaga jednak, by zrekonstruować pokrótce – w wypadku tej powieści – niezbyt wyszukaną fabułę. Poznajemy przemysłowca Widmara, który – mówiąc eufemistycznie – nie jest już w sile wieku. Największym jego problemem jest jego młodziutka żona – Rebeka Widmarowa. Podczas dłuższej nieobecności męża w mieście, Rebeka udaje się na tajemniczy zabieg do chirurga Tamtena. Zanim żona wraca do domu, plotka o dziwnej operacji obiega okolicę i dociera do coraz bardziej zazdrosnego Widmara. Miłość, nienawiść i zdrada – chyba najbardziej znany trójkąt świata. Nie brzmi zbyt zachęcająco, a jednak. Zadziwia „niecna” kompozycja, która bezlitośnie każe nam czekać na kolejne istotne wątki powieści. Najwyraźniej uwidacznia się to podczas rozmowy Widmara z doktorem Rubińskim – współpracownikiem Tamtena. Pracobiorca kochanka Rebeki spotyka się z zazdrosnym mężem, aby wyjawić mu szczegóły operacji, która na oddziale zrobiła niemałe wrażenie. Kiedy czytelnik coraz łapczywiej pragnie pochłaniać zawiłe szczegóły, bądź co bądź, swego rodzaju zagadki, jaką jest zabieg, Choromański z nutką złośliwości przerywa nam wypowiedzi bohaterów opisami bardzo wietrznej pogody (jak to w górach bywa). Tym samym osiąga cel znakomity, czytelnik coraz szybciej i prędzej przebiega oczyma po stronach, dosłownie wchłaniając wszystko, o czym pisze autor. Bardzo ważną rolę w świecie powieści pełni pamiętnik Zofii Dubilanki – byłej sympatii Widmara. To właśnie po jego lekturze mąż dowiaduje się prawdy o swojej żonie. No właśnie – prawda czy tylko zwykłe paszkwile byłej miłości? Na początku poznajemy same komentarze rzucane przez Widmara po lekturze, potem sami mamy okazję przeczytać fragmenty kart pamiętnika. Czytelnikowi dane ocenić Rebekę jako kobietę, kochankę, żonę, w końcu człowieka. Jak na dłoni widać wszystkie rozterki, próbujących poznać własną żonę czy kochankę Widmara i Tamtena. Obaj panowie są zafascynowani Rebeką, jest ona dla nich (ale też i dla czytelnika) wielką zagadką, nie uświadamiają sobie, że tak naprawdę nic o niej nie wiedzą. Aurę tajemniczości bohaterki intensyfikuje fakt, iż Rebeka przez cały czas trwania powieści odzywa się bardzo niewiele, dopiero w końcowej części fabuły wchodzi w bardziej rozbudowane

35


36

sport na V dialogi. Nie poznajemy bohaterki z monologów wewnętrznych, wszelką wiedzę na jej temat czerpiąc z przemyśleń obu mężczyzn oraz pamiętnika. To wszystko sprawia, że pomimo tego, iż bohaterka sama w sobie jest postacią nijaką, podnieca, intryguje swoim zachowaniem, nie jesteśmy w stanie przewidzieć jak się zachowa, co doskonale pokazuje zakończenie powieści. Zachwyca mnie w Zazdrości i medycynie coś jeszcze, a mianowicie płynne przejścia pomiędzy różnymi punktami widzenia postaci. Kiedy Rebeka wygląda przez okno na opuszczającego ich dom doktora Tamtena, nie wiemy nawet, w którym momencie świat zostaje nagle przedstawiany przez innego bohatera (w tym wypadku doktora). Co więcej, autor opisuje nam daną sytuację, by kilka stron później opisać, co stało się dokładnie w tym samym czasie, ale w innymi miejscu. Różne punkty widzenia splatają się w jedną całość, wszystko staje się bardziej klarowne, łatwiejsze do zrozumienia. Jest to powieść psychologiczna, chociaż stworzona jest, cytuję: „poprzez budowanie kunsztownych konstrukcji opartych na inwersjach czasowych i zmienności punktów widzenia – prawdy o ludzkim losie, o jego dzianiu się, o jego międzyludzkich uwarunkowaniach”1. Oczywiście w lekturze występują monologi wewnętrzne, ale to nie one są tutaj najważniejsze. Pokazują, jak bardzo człowiek potrafi patrzeć na świat i ludzi poprzez pryzmat własnego ja. Kiedy Widmar szpieguje Tamtena, podejrzewając go o schadzkę z Rebeką, nie przyłapuje ich, ale przez szparę drzwi dostrzega coś innego – czerwony szalik własnej żony. Już w drodze powrotnej do domu, wypiera z siebie ten obraz, wmawiając sobie, że to na pewno było przywidzenie. Nie pierwszy i nie ostatni raz. W końcu kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Kiedy przeczytałam zakończenie, byłam, krótko mówiąc, zniesmaczona. Po tylu stronach doskonałej kompozycji Choromański bardzo mnie zawiódł. Jednak nie na długo. Sam autor pośpieszył mi z wyjaśnieniem: „Zakończenie podyktowało mi życie, gdyż w życiu codziennym zazdrość kończy się właśnie w ten ponury nieprzystojny sposób. To zakończenie jest straszne w swej banalności i beznadziejne jak tylko może być beznadziejnym męskie niedołęstwo. Widmar jest przedstawicielem tej większości mężczyzn, na której wyrasta niebezpieczeństwo zbliżającego się matriarchatu”. Z tym optymistycznym akcentem zostawiam, Was kochani, z Zazdrością i medycyną.

1

J. Kwiatkowski, Literatura dwudziestolecia, Warszawa 1990, s. 271.

M I cha ł R AWA

KIBIC TO NIE CHULIGAN – ŁAMIEMY STEREOTYP POLSKIego FANa FUTBOLU Incydent z 16 września 2016 roku na stadionie przy ulicy Łazienkowskiej, podczas meczu Ligi Mistrzów Legia – Borussia, na nowo otworzył dyskusję na temat problemu kibolstwa w polskiej piłce. Co zrobić, aby takie sytuacje się nie powtarzały? – zachodzą w głowę nie tylko prezesi klubów, ale także działacze i zwykli kibice. Czy jest na to recepta? Mecz Legia Warszawa – Borussia Dortmund miał być wielkim świętem polskiego futbolu. Po dwudziestu latach klub znad Wisły wrócił na salony – Polska ma swojego reprezentanta w Lidze Mistrzów. Niestety, Wojskowi przegrali po fatalnej grze 0 : 6. Jednak nie to stało się tematem numer jeden w nagłówkach serwisów sportowych. Był nim atak bandytów w przerwie meczu. Kibole, którzy pojawili się na stadionie, zaatakowali stewardów oraz, co gorsza, fanów Borussi, którzy przyjechali do Warszawy dopingować swój zespół. Po raz kolejny polski kibic został niesłusznie porównany do bandyty i faszysty, a europejskie media zaczęły pisać najróżniejsze historie o fanach z naszego kraju. Antyreklama nowoczesnego i kulturalnego narodu, jakim chcielibyśmy być w oczach innych, prawda? Postrzegano nas inaczej

Przed EURO 2012 rozgrywanym w naszym kraju i na Ukrainie przestrzegano fanów z całego świata przed przyjazdem do Polski. Byliśmy traktowani jako kraj wschodu – dziki, niekulturalny i bandycki. Były kapitan reprezentacji Anglii, Sol Campbell, radził swoim rodakom pozostać w kraju, bowiem do domu „mogą wrócić w trumnie”, a BBC stworzyło dramatyczny materiał o polskich kibicach. Co się okazało? Mistrzostwa zostały uznane za jedne z najlepszych w historii, chwalono nas z każdej strony, a angielscy kibice pod jednym z pubów w Doniecku ustawili trumnę z napisem „You’re wrong Campbell” (tłum. „myliłeś się Campbell” – przyp. red.). Wybryków kibiców właściwie nie zanotowano, bo bijatyka fanów z Polski i Rosji na moście Poniatowskiego to już historia z innej beczki – narodowa. Zatem EURO 2012 było doskonałą reklamą, która aż do teraz rysowała nowy obraz polskiego kibica w świecie. kibic to nie chuligan


37

sport na V W Polsce stała opinia

Na świecie może i mówiono o nas inaczej, ale w kraju spojrzenie było to samo. Najsławniejszą stadionową zadymą było starcie kibiców Legii i Lecha zaraz po finale Pucharu Polski w 2011 roku na stadionie w Bydgoszczy. Po ostatnim gwizdku sędziego fani obu drużyn wbiegli na murawę i starli się między sobą, policją i ochroną. Akurat to zajście nie wychodziło poza pewne ramy, utrwalone w naszym pojęciu o rywalizacji między kibicami dwóch zwaśnionych klubów. Do podobnego gatunku stadionowych potyczek możemy zaliczyć to, co działo się w trakcie tegorocznego finału Pucharu Polski rozgrywanego na Stadionie Narodowym. Kibice Lecha Poznań sfrustrowani wynikiem, zaczęli rzucać na boisko odpalone wcześniej race, a bramkarz Legii, Arkadiusz Malarz, jedną z takich „bomb” został nawet zaatakowany. Mecz był kilkakrotnie przerywany, a prezes PZPN, Zbigniew Boniek, chwilę po spotkaniu napisał na swoim profilu w jednym z portali społecznościowych: „Gratulacje dla Legii i ich kibiców. Lech? Czuje się zawiedzony i to nie przez postawę piłkarzy, nie tak się umawialiśmy”. Szef polskiej piłki stara się dogadać ze środowiskiem kibiców w inny sposób niż pozostali – rozmową i relacjami partnerskimi, a nie karami. Jednakże incydent z meczu Legia– –Borussia, który szarga naszą międzynarodową opinię, jest zupełnie inny od pozostałych.

karani muszą być bandyci, a nie fani. Większość klubów posiada stowarzyszenia kibiców, którzy w trakcie meczów zarzucają doping. Ci ludzie czasem odpalą race, skierują w kierunku sędziego lub zawodnika drużyny przeciwnej kilka wulgarnych przyśpiewek, ale nie są to bandyci i nie ich należy karać. Przecież w przypływie emocji każdemu z nas może się coś takiego zdarzyć, a już na pewno w trakcie meczu. Karać należy ten jeden procent osób spośród nich, które pod przykrywką obejrzenia meczu, przychodzą tylko po to, aby zrobić burdę i pozostają bezkarni. Bo co to za kara – dwa lata zakazu stadionowego? Takie zakazy muszą być dożywotnie lub kilkunastoletnie, aby bandytyzm faktycznie został z polskich stadionów usunięty. Przykre jest to, że UEFA ukarała Legię, a raczej jej kibiców, zamknięciem stadionu na mecz z Realem Madryt. Trzydzieści tysięcy fanów zostało ukaranych przez bandę stu chuliganów. Mocno niesprawiedliwe, ale może taki wstrząs był potrzebny, aby ktoś się wreszcie obudził i coś zmienił w polskim prawie. Stadiony są bezpieczne

Takie sytuacje tworzą nieprawdziwy stereotyp o stadionowej atmosferze, o kibicach. Stadiony są bezpieczne. Jestem tego pewien i mogę pod tym zdaniem podpisać się oburącz. Przez bandę stu chuliganów nie może być budowana opinia o całym kibicowskim środowisku. Fani przychodzą na stadion kibicować i wspierać swój zespół. Pamiętajcie o tym, kiedy miniecie na ulicy kiNowy wymiar problemu? Za zamieszkami na stadionie Legii nie stali kibice, a gru- bica ubranego w barwy klubowe i pomyślicie o nim pa chuliganów w kominiarkach, która nie przyszła na jak o chuliganie. Łazienkowską w celu dopingowania swojej drużyny, ale aby zrobić zadymę i wyjść. Pytanie pozostaje jednak takie, czemu po 48 godzinach bandyci, których maciej K a ź mierski udało się złapać, wyszli na wolność? Sytuacja ociera się o absurd. W Polsce kibic, który odpalił racę w trakcie meczu, jest tak samo karany, jak chuligan, który wchodzi na stadion tylko w celu bijatyki. Pod koniec października Zbigniew Boniek został wybrany na kolejną kadencję i jednym z jego głównych zadań stało się wyrzucenie bandytów z polskich boisk. On sam, Każdego roku kluby piłkarskie wydają setki miliojak się okazuje, niewiele może. Decyzja należy do rzą- nów na zakup zawodników z całego świata. Turnieje, dzących, bo Boniek pisma w sprawie zmiany praw takie jak EURO 2016, to idealna okazja na pokazadotyczących kibiców pisze już od jakiegoś czasu. Co nie swoich umiejętności i szansa na wielką karierę. należy zmienić? Ustawę o bezpieczeństwie imprez Pod koniec zimowego okienka transferowego, któmasowych. Dziwię się, że władzom na tych zmianach re zakończyło się w styczniu, wielu piłkarzy zmienie zależy. Ja rozumiem, walka o elektorat. Tylko, czy niło swoje barwy klubowe, a największe zespoły bandyci są elektoratem? Na to wygląda, bo na pisma prześcigały się w kolejce do podpisania kontrakprezesa nie ma odpowiedzi. Doskonałym przykładem, tów z gwiazdami. co należy zrobić, są Anglicy. Wyspiarze mieli podobtransfery na wyspach ny problem z chuliganami co my, ale zmieniając i zaostrzając prawo, spowodowali, że teraz na ich stadio- Zespoły z ligi angielskiej pobiły w zeszłym roku rekord, nach jest pełna kultura. Należy jednak pamiętać, że wydając około półtora miliarda euro na wzmocnie-

TRANSFEROWA KARUZELA W PIŁKARSKIM SEZONIE 2016/2017

kibic to nie chuligan


38

sport na V nie swoich drużyn. Największą część pieniędzy z tej sumy, bo aż 245 milionów euro, wydał Manchester City. Rywal The Citizens z drugiej części miasta – Manchester United w letnim okienku transferowym pobił rekord wszech czasów, wpłacając na konto włoskiego Juventusu 105 milionów euro za francuskiego zawodnika Paula Pogbę, tym samym pobijając transferowy rekord Garetha Bale’a z 2013 roku. Zawodnik na początku swojej kariery występował w barwach Czerwonych Diabłów, ale został oddany za darmo do Juventusu, by później wrócić do macierzystego klubu za gigantyczne pieniądze. Dwudziestotrzyletni piłkarz angielskiej drużyny ma za sobą wspaniały sezon we włoskiej lidze Serie A oraz całkiem dobry występ na Euro 2016. Zimowe okienko transferowe przyniosło nową drogę dla francuskiego napastnika – Dimitria Payeta, który opuścił West Ham United, by dołączyć do swojej byłej ekipy z Francji – Olimpique Marsylii za 29 milionów euro. Kolejnym dużym transferem była przeprowadzka Oscara z Chelsea do chińskiej Super League za 60 milionów euro, co sprawia, że zakup tego zawodnika był najwyższym wydatkiem w zimowym oknie. CUDZE CHWALICIE, SWEGO NIE ZNACIE…

Polacy na Euro 2016 udowodnili, że potrafią grać w piłkę na bardzo wysokim poziomie. Kluby z całego świata doceniły to w postaci ofert, jakie przedstawiły polskim zawodnikom. Najbardziej okazałą otrzymał Arkadiusz Milik, który podczas EURO 2016 wykonywał tytaniczną pracę na boisku. Została ona przyćmiona przez niewykorzystane sytuacje, jakie Arek miał podczas francuskiego turnieju. Jednakże talent i umiejętności Polaka dostrzegło włoskie Napoli, czyli jeden z gigantów tamtejszej Serie A. Klub z południa Italii zaoferował holenderskiemu Ajaxowi (którego wcześniej graczem był Milik) 32 miliony euro. Dla naszego zawodnika była to świetna propozycja. Włoski klub niedawno rozstał się ze swoją gwiazdą Gonzalo Higuainem, który odszedł do Juventusu za 90 milionów euro. Polak ma niezwykle ciężkie zadanie, aby godnie zastąpić ulubieńca kibiców oraz strzelać równie dużo bramek co jego poprzednik (36 bramek w jednym sezonie, rekord włoskiej ligi). Aktualnie Arek jest po kontuzji, której nabawił się w meczu z Danią w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata 2018 w Rosji. Napoli może mówić o sporym pechu, ponieważ Polak łapał wiatr w żagle i grał coraz lepiej. Milik wrócił na treningi po 97 dniach, co jest fantastycznym wynikiem, lecz mimo wszystko nie jest w formie meczowej, którą będzie musiał od nowa budować. Arek przechodząc z Ajaxu do Napoli, został najdroższym polskim zawodnikiem. Wcześniej ten zaszczytny tytuł należał do Grzegorza Krychowiaka. Były pomocnik hiszpańskiej Se-

villi, który oczarował świat między innymi swoją niezwykłą walką z Cristiano Ronaldo oraz twardą grą w La Liga, został doceniony przez mistrza Francji – Paris Saint Germain. PSG zapłaciło za Polaka 26 milionów euro. Niestety nasz pomocnik ma we Francji niezwykle dużą konkurencję, co skutkuje brakiem regularnych występów w podstawowym składzie zespołu. Innym transferem z udziałem Polaka, który śledziła cała Europa, był zakup Bartosza Kapustki przez angielski Leicester City. Niezwykle utalentowany piłkarz, który znakomicie wykazał się podczas EURO 2016, został sprzedany z Cracovii Kraków do mistrza Anglii za pięć milionów euro. Dla Kapustki jest to niewyobrażalny krok do przodu – tydzień przed transferem przygotowywał się do występu w polskiej lidze, by móc później grać przeciwko FC Barcelonie. Obecnie Kapustka jest graczem drużyny rezerw Lisów, co sprawia, że zbiera cenne doświadczenie w zapleczu jednej z najlepszych lig świata. Do ważnych transferów polskiego piłkarza należy zaliczyć również przenosiny Kamila Glika z włoskiego Torino do AS Monaco za kwotę jedenatsu milionów euro. Glik wiele razy udowadniał swoją przydatność w reprezentacji, jego gra na Euro była bardzo dobra, czego efektem jest transfer do francuskiego zespołu. Polak jest zawodnikiem niezwykle walecznym – w reprezentacji w duecie z Michałem Pazdanem tworzyli świetny blok defensywny, który potrafił zatrzymać wielu groźnych przeciwników. Pazdan natomiast zdecydował się pozostać w Legii, aby pomóc jej w rozgrywkach ligi polskiej oraz Ligi Mistrzów. Podczas letniego okna nowy klub znalazł nasz najlepszy zawodnik na EURO 2016 – Kuba Błaszczykowski. Kuba nie mógł znaleźć sobie miejsca w podstawowym składzie Borussi Dortmund, co zmusiło go do zmiany. Nowym pracodawcą został VfL Wolfsburg, kwota transferu wyniosła pięć milionów euro. Trener „Wilków” podkreślał duże znaczenie doświadczenia Błaszczykowskiego w jego zespole. Zimą doceniono innego polskiego zawodnika – Kamila Grosickiego, który zamienił Francję na angielską Premier League. Hull City zapłaciło dziewięć milionów euro za polskiego skrzydłowego. NIE TYLKO POLSKA KUPUJE

Polskie transfery to nie jedyne hity minionego lata. Wcześniej wspomniany Paul Pogba, który w niezwykle młodym wieku jest wart ponad sto milionów euro, to wierzchołek góry lodowej. Najlepiej można to zaobserwować, spoglądając na Anglię, gdzie w tym roku zostało wydanych najwięcej pieniędzy na transfery. Kluby z tamtej ligi próbują pozyskać nowych zawodników, niekoniecznie by wygrywać trofea krajowe, ale żeby pobić kolejny rekord i znowu podkreślić swoje znaczenie na świecie. W Hiszpanii natomiast lato było nadzwytransferowa karuzela


Fot. za: https://en.wikipedia.org/wiki/Gonzalo_Higua%C3%ADn

czaj spokojne. Barcelona pozyskała kilku młodych, dobrze rokujących piłkarzy, a jej rywal – Real – kupił Alvaro Moratę, wydając zaledwie (w porównaniu do 213 milionów euro Manchesteru City) trzydzieści milionów euro. Do ciekawych transferów należy zaliczyć wcześniej wspomniany przeze mnie transfer Gonzalo Higuaína. Poprzedni sezon był dla Argentyńczyka jednym z najlepszych w karierze, ponieważ pobił rekord liczby strzelonych bramek w pojedynczym sezonie. Dwudziestoośmioletni zawodnik przeniósł się do drużyny mistrza Włoch – Juventusu. Kupując Higuaína, włoska drużyna stała się niezwykle silna i na pewno ma szanse na zwycięstwo w Champions League. Wszyscy, którzy oglądali zmagania Polaków podczas EURO 2016, pamiętają zapewne Renato Sanchesa, młodego zawodnika reprezentacji Portugalii. Dziewiętnastoletni pomocnik znalazł nowy klub dzięki Gonzalo Higuaín wspaniałym występom na Euro. Jego nowym pracodawcą został Bayern Monachium, wydając 35 milionów euro na Portugalczyka. Duże znaczenie na rynku miała w tym roku chińska liga, która pozyskała latem zawodnika Zenitu – Hulka za 56 milionów euro. Zimą do ligi dołączył również Oscar, który kosztował 60 milionów euro. Chiny mają coraz większe znaczenie na rynku, czego dowodem mogą być te wymiany. Wielu zawodników zaczyna przenosić się do Azji ze względu na zarobki oraz szansę na ciągłą grę. Najbardziej spektakularnym ruchem miał być transfer Cristiano Ronaldo. Portugalczyk otrzymał ofertę na 300 milionów euro ze 100 milionową pensją rocznie. Mimo tak ogromnych kwot Ronaldo odmówił transferu i pozostał w Realu. Podobną propozycję otrzymał Lionel Messi, lecz i tym razem chińska liga nie wywalczyła niczego znaczącego. Na chwilę obecną Chiny pozostają dobrą alternatywą dla zawodników, którzy najlepsze lata mają już za sobą. Mogą oni zarobić wiele pieniędzy na kontraktach i nadal grać. Paul Pogba

39

Fot. za :https://pl.wikipedia.org/wiki/Paul_Pogba

sport na V

Nie tylko zawodnicy byli wymieniani między drużynami. Trenerzy również zmieniali zespoły. Najwięcej znanych osobistości trenerskich znajduje się w tej chwili w Anglii. Pep Guardiola, legendarny trener, dzięki któremu Barcelona sięgnęła po wiele krajowych i międzynarodowych trofeów, został szkoleniowcem Manchesteru City, przenosząc się tam z Bayernu Monachium. Swoją pracę zaczął od przeprowadzenia kilku ciekawych rotacji w zespole. Kolejnym trenerem zatrudnionym w klubie z Premier League jest Jose Mourinho. Portugalczyk przejął stery Manchesteru United i zrealizował kilka głośnych transferów m.in. sprowadził na Old Trafford Pogbę czy Zlatana Ibrahimovicia. Na chwilę obecną nie jesteśmy w stanie skutecznie przewidzieć kolejnego okienka transferowego. Jest wiele spekulacji na temat utalentowanych zawodników, ale dopiero czas pokaże, czy były one prawdziwe. Arkadiusz Milik kibic to nie chuligan

Fot. za :https://pl.wikipedia.org/wiki/Arkadiusz_Milik

RYNEK TRENERÓW


40

Tryby

Liter

A leksandra Wajs

Lost in translation: nieuchwytne słowa Istnieją rzeczy, których, choć nie wiadomo jak byśmy się starali, nie damy rady wyrazić w innym języku. Dlatego też tłumaczenie nie jest łatwą sztuką, a tłumacze muszą uciekać się do różnych sposobów, aby jak najwierniej oddać sens tekstu, którym może być nawet jedno, lecz niezmiernie trudne do przełożenia słowo. Mogą to robić poprzez adaptację, zapożyczenia, parafrazę bądź dodawanie notatki – sposobów jest wiele. Te akurat odnoszą się do tak zwanych luk leksykalnych, słów lub wyrażeń, które nie mają swojego odpowiednika w innym języku, ale można je przetłumaczyć tak, by były zrozumiałe dla odbiorcy. Każda kultura i każdy język różnią się od siebie. Istnieje teoria, że tak naprawdę nie da się idealnie przetłumaczyć żadnego tekstu i ciężko się nie zgodzić, że coś w tym jest. Na dowód przedstawiam najciekawsze „smaczki’’ z różnych języków, słowa zakorzenione w nich tak głęboko, że nie sposób ich idealnie przełożyć. Na Starym Kontynencie

Na początek niemiecki, w którym można łatwo tworzyć nowe słowa, co owocuje takimi fenomenami jak Backpfeifengesicht. Oznacza to mniej więcej tyle, co „twarz w potrzebie uderzenia”. Taka twarz, że jak się na nią spogląda, to ręka zaczyna dziwnie świerzbić… Ale, ale. Niemiecki pozwala nam również określić takie odczucia jak Fernweh, czyli „tęsknota za dalekim światem’’. Jak wtedy, gdy czytamy o odległych krajach i odczuwamy autentyczny ból, że nie możemy się tam znaleźć. Tęsknota za miejscami, w których nigdy nie byliśmy. Innym ciekawym słowem jest Duende. W języku hiszpańskim określa to tę siłę, która jest ukryta w dziełach sztuki i potrafi głęboko poruszyć odbiorcę. Siłę, która sprawia, że utożsamiamy się z dziełem i przeżywamy to, co chciał przedstawić twórca. W Portugalii za ważną cechę człowieka postrzega się Desenrascanço. To niezwykle przydatna umiejętność szybkiego zaimprowizowania dobrego rozwiązania problemu. Wywodzi się to od czasownika desenrascar, oznaczającego „rozplątać’’. Przy zmianie otoczenia zwykle poznajemy nowych ludzi. Przewija się wiele nowych imion i czasami, choć

głupio to przyznać, wypadają nam one z głowy. Szkoci mają słowo, które idealnie obrazuje ten moment, w którym na ułamek sekundy zapominamy czyjegoś imienia w trakcie rozmowy. Jest to Tartle. Cześć, ee… Piotrek! Tak to wygląda w praktyce. Mały atak serca w momencie zastanowienia. Francuski umożliwia ubranie w słowa takiego zjawiska jak L’esprit de l’escalier. To ten moment, w którym obmyślamy cięte riposty długo po zdarzeniu, w którym można było ich użyć. Słowo wzięło się od tego, jak po wyjściu z miejsca dyskusji schodzimy już po schodach i nagle przychodzą nam do głowy błyskotliwe, lecz bezużyteczne komentarze. Każdy natomiast, kto uczy się języka bądź czasami słucha piosenek z nieznanymi słowami, będzie się utożsamiał z Yaourter. Oznacza to dosłownie „jogurtować’’, czyli próbować naśladować język przez wrzucanie przypadkowej paplaniny, która ma za zadanie brzmieć jak ten język. Brzmi znajomo, prawda? W języku rosyjskim znajdziemy określenie na osobę zadającą wiele pytań – jest to Pochemuchka. Najczęściej do tej kategorii zalicza się małe dzieci, choć tak naprawdę ograniczeń tu nie ma i może się to odnosić do każdego. Również tak dobrze nam znany angielski, może poszczycić się dziwacznymi przypadkami, na przykład Rhotacism, czyli nadmierne użycie litery r. Moim osobistym faworytem jest jednak Cornobble. To czasownik oznaczający bicie kogoś zdechłą rybą. Niektóre źródła odnotowują go jako archaizm, ale jego dokładne pochodzenie jest niestety nieznane. Może to skłonić nas do przypuszczeń, że słowo ma swoje korzenie w internecie, a nie w XVI wieku. Ale kto wie, być może kiedyś ujrzymy je w jakimś oficjalnym słowniku? Tymczasem zaś czekam na dzień, w którym będę mogła użyć Cornobble na wypracowaniu z angielskiego i będzie to jak najbardziej poprawne. Z całego świata

W Tybecie, gdzie wszyscy wiedzą, czym jest reinkarnacja, wiedzą też, czym jest bardo. To stan istnienia między śmiercią a kolejnymi narodzinami. Samo bardo dzieli się na sześć innych stanów, ale to już inna historia. Język hawajski, obecnie zagrożony wymarciem, daje nam bardziej przydatne w naszej kulturze słowo. lost in translation


Tryby

41

Liter

Pana Po’o to drapanie się po głowie. Nie jest to jednak zwykłe drapanie się, gdyż Pana Po’o zachodzi tylko wtedy, gdy robimy to w celu przypomnienia sobie czegoś, co wyleciało nam z głowy. Jeżeli hawajski ma więcej takich słów, warto byłoby go ocalić od zapomnienia. Age-otori to interesujący przypadek. W języku japońskim oznacza to „wyglądać gorzej po wizycie u fryzjera’’. Tsundoku natomiast to kupowanie książek tylko po to, by odłożyć je nieprzeczytane na bok, często na kupkę innych takich książek. No cóż, każdemu zdarza się podjąć złą decyzję. Esperanto, jako sztuczny język, może się pochwalić dużymi możliwościami w zakresie słowotwórstwa, toteż trafiają się tam takie ciekawostki jak Trozorgmortigi. Słyszeliście kiedyś może o doprowadzeniu kogoś do śmierci przez zbyt nadgorliwe opiekowanie się nim? Dokładnie to oznacza Trozorgmotigi. Zadziwiające, na jak wiele sposobów można zginąć.

mniej uciążliwe, to po prostu tępy ból we wnętrzu, tęsknota, kiedy nie ma za czym tęsknić, nieokreślony niepokój. W szczególnych przypadkach jest to pragnienie czegoś lub kogoś konkretnego, nostalgia lub melancholia. Na najniższym poziomie to po prostu znudzenie.’’ I kto by pomyślał, że można to wszystko zawrzeć w jednym słowie?

Tym jakże optymistycznym akcentem pragnę skłonić każdego, kto dobrnął do końca, do chwili refleksji. Język jest czymś niepojętym, tworzy się i ewoluuje na naszych oczach. Nie zawsze to dostrzegamy, a jednak proces ten cały czas brnie do przodu. Różne języki i kultury ścierają ze sobą się i rozrastają, odizolowują się lub zlewają. Wciąż tworzy się coś nowego. Pewne rzeczy już rozgryźliśmy, innych być może nigdy do końca nie zrozumiemy. Warto jednak uświadomić sobie, że to, z czego korzystamy codziennie bez problemu, jest Najtrudniejsze? tak niesamowite i złożone. Warto jest zrozumieć bogacW czołówce najcięższych do przetłumaczenia słów zna- two ludzkiego dziedzictwa i chłonąć je na wszelkie możlazło się między innymi koreańskie Nunchi. To sub- liwe sposoby, bo czasu jest tak mało, podczas gdy świat telna umiejętność rozumienia czyjegoś nastroju i uczuć. daje nam tak wiele. Ma wiele wspólnego z intuicją i szybką analizą sytuacji. Osoby nieposiadające takiego wyczucia, są opisywane jako nietaktowne albo nawet ignoranckie. Nunmaks y milian gawron chi jest więc silnie związane z kulturą i postawą danego człowieka. Mamihlapinatapai zostało wpisane do Księgi Rekordów Guinessa jako najbardziej zwięzłe i treściwe słowo na Ziemi. Oznacza spojrzenie, jakie posyła sobie Wolność dwoje ludzi, którzy pragną coś rozpocząć, ale nikt nie chce zrobić tego pierwszy. Istnieje też interpretacja Czasami się tak zdarza mówiąca, że jest to spojrzenie, przez które ludzie roi powiem szczerze zumieją się bez słów, dzieląc przy tym bardzo ważną nic w tym śmiesznego chwilę. Ale co to za język? Że poeta Ten ewenement na skalę światową występuje w jagańskim, którym mówi się w Chile, na południu Zie(piszę małe „p” bo to słowo mi Ognistej. Właściwie jest on na skraju wyginięcia, i tak ma w sobie za dużo Patosu) jako że pozostała już tylko jedna osoba nim mówiąca. próbując wyznać miłość I choć naukowcy starają się, jak mogą, by zarchiwizotej jedynej wać jakoś wiedzę o mowie Jaganów, to jednak istnieje osobie obawa, że wraz z Cristiną Calderón – ostatnią czystej krwi Jaganką – w zapomnienie odejdzie MamihlaPisze wiersz pinatapai oraz wiele innych słów. w którym ukrywa Ostatnim słowem, jakim chciałabym się tu podzieto co czuje lić jest rosyjskie Toska. Najlepiej chyba opisuje je VlaBo tak jakoś nie dorósł dimir Nabokov (co ważne, mówił on wtedy w języku by powiedzieć wprost angielskim), którego cytat pozwolę tu sobie wstawić: „Żadne słowo w języku angielskim nie oddaje wszystTaki wiersz choć nawet ładny kich odcieni słowa Toska. W najgłębszym i najbardziej po napisaniu dostaje tytuł bolesnym znaczeniu jest to poczucie duchowego cierpienia bez żadnego konkretnego powodu. Kiedy jest dajmy na to „Wolność”

WIERSZE

wiersze


42

Tryby

Liter

narzucający mylną ale przecież słuszną interpretację która to najpewniej umrze w zeszytach od polskiego No i już nikt wtedy nie zrozumie że poeta chciał po prostu napisać: „Ciągle o tobie myślę, bo jak się myśli, to się podobno śni, a ja chciałbym, żebyś się przyśniła, bo wtedy będę mógł z tobą spędzić trochę Czasu”

specyficznie starte uzębienie jedna z hipotez: niezdrowa dieta nadmiar empatii Co drugi piątek w ramach konserwacji szkielet jest odwiedzany przez przyjaciela z lat młodzieńczych Nic nie mówią milczą Podobno to już jest Poezja

Wiersz dla Julii

Niewiele mówisz, więc obawiam się, że dotknęłaś niepojętego i do dziś krzyczysz cicho Czy wiesz, że szkło jest Kruche? Dlatego tak często pęka rozum pod falą emocji Jak dla mnie to jedynie kolejny wybór między życiem a tym drugim Dla Ciebie… Nie wiem Twoja perspektywa rozsadza mi czaszkę Wiersz dla Maćka

W gmachu muzeum w skrzydle „Apokalipsa” można podziwiać szkielet poety z okolic XXI wieku

Wstępna analiza skutecznie wykazała związek przyczynowo-skutkowy między postawą wyprostowaną a długością życia tajemnice stanowi

monika makowska

WIERSZE Pusta

Szła pustą ulicą. I nic na niej nie było. Pusta szła ulicą. I nic w niej nie było. Pustą szła pusta. I nic nie było. Była ulica. Stukanie obcasów. Było i nie było. Cisza. I nic nie stukało. Umilkły obcasy, umilkła ulica. Uczucia nie śmiały tam zaglądać. Tym bardziej emocje, trudne jak cisza. Pusta, bezuczuciowa. Uczuciowa, cicha. Lecz nic być nie mogło. Uczuć, emocji. Była i nie była pusta, mimo że pełna. Zima

Jeszcze kiedyś zakwitną kwiaty Jeszcze kiedyś się rozpromieni Jeszcze kiedyś usłyszysz Na dnie serca otchłani Szum tej miłości strumieni. Jeszcze raz zapragniesz Wymówić me imię, lecz tchu ci zabraknie Gardło zamarzło w zimę. Kiedyś wspomnisz te dni, gdy znaczyłam dla ciebie więcej, niż kolory dla wiosny. wiersze


Tryby

Liter

on

Marzec ma 31 dni W dniu wczorajszym, licząc od dnia wczorajszego – znaczy się 30 marca 2017 roku – swoje kolejne już, któreś z rzędu, osiemnaste urodziny obchodził Pablopavo, podobno dla niektórych tylko (albo i aż) Paweł. Tego samego dnia swoją oficjalną premierę miała płyta Ladinola, czyli kolejny już projekt współtworzony przez niego pod egidą ekipy Ludzików. Kolejny już zaskakujący, tak samo jak każdy poprzedni, jedyny w swoim rodzaju. On jakiś czas temu natknął się na profilu tego warszawskiego barda na pytanie jednego z fanów – „Pablopavo, a kiedy płyta trafi na Spotify?” Paweł na to, jakby beznamiętnie, odparł – że po premierze, choć sam płyty tam udostępniać nie chciał – namówił go do tego wydawca. Kilka komentarzy dalej kolejny ze śledzących profil dał upust również swojej opinii – że przecież płyty się teraz kupuje dla samego aktu kupowania, a słucha się ich i tak na Spotify. No i jego zdaniem – ten użytkownik miał rację, a argumentem bezczelnie ostatecznym okazał się utarty jak wyjeżdżone po czterech sezonach opony frazes – „znak czasów”. On, choć Ladinolę zamówił jeszcze na miesiąc przed premierą (wraz z innymi pozycjami, w ramach dobrego uczynku i uzupełnienia kolekcji), przesłuchał ją dopiero w dniu premiery – przedwczoraj się znaczy – i zrobił to, uwaga drogi Pablo, na Tidalu. Leżąc w łóżku, nie miał jak inaczej odtworzyć płyty na słuchawkach, musiał to zrobić elektronicznie. Znowu – znak czasów. Przesłuchał ją po raz pierwszy, potem po raz drugi, trzeci. Naszła go ochota, żeby wysłuchać płyty po raz czwarty, w porę się jednak opamiętał – to nie wypada, równie dobrze można by zjeść całe opakowanie ptasiego mleczka na raz. Przyjemność potrwa dłuższą chwilę, jednak postanowił zostawić ją na bliżej nieokreślone później, żeby za szybko się do smaku Ladinoli nie przyzwyczajać. Poruszony Ladinolą – jej niezwykłością, prostotą formy i masą obrazów wyłaniających się z jej treści – usnął jak dziecko. Następnego dnia postanowił zrobić coś oczywistego, a jednak motywowanego chwilą, tak samo uschniętą jak każdego poranka uschnięta wydaje się samotna paproć – pochwalić się jej że jest „już po”. Pochwalił się na fejsie – znak czasów. Odparła mu, na pewno tak szybko jak tylko mogła (choć przecież mogła szybciej) – „musimy jeszcze przesłuchać razem”. „Musimy”, choć zwykła mawiać marzec ma 31 dni

bezosobowo. Dla niej bardziej codzienne byłoby stwierdzenie – „trzeba przesłuchać razem”. Jednak nie tym razem, nie kiedy wiedziała że on przy Ladinoli odpłynął, pogrążył się w obrazie, dla którego dźwięk był tylko dodatkiem. A przecież jeszcze dwa tygodnie wcześniej by tak nie napisała. Dwa tygodnie wcześniej jeszcze – o zgrozo – nie znała twórczości Pablopavo. Przynajmniej nie na tyle, żeby wyczekiwać na kolejne kawałki. W minionych dniach jeszcze nie wiedziała, jak bardzo

43


44

Tryby

Liter

pobudzić potrafią Koty ani jak bardzo oczywista i dobijająca zarazem jest Warszawa wschodnia. Przedwczoraj jednak – spójrzcie drodzy Czytelnicy, jaki zbieg okoliczności – właśnie w dniu urodzin autora oryginału, ona z nieskrywanym uśmieszkiem powitała go w progach swego mieszkania słowami: „ostatni dzień marca”, w sposób oczywisty nawiązując do drugiej piosenki nowego albumu i w sposób jeszcze bardziej oczywisty, zapominając o fakcie, że marzec ma 31 dni. Pomyłka i zbieg okoliczności – czy to nie cudowne? W Warszawie, w mieście tylu planów i obietnic o symbolicznej chwili zadecydował podwójny przypadek, jak w filmach, w których to diabelsko identycznym przypadkiem bohaterowie trafiają na siebie w miejscu, w którym nie mieli prawa się spotkać. Tego przypadku by jednak nie było, gdyby nie „Ostatni dzień sierpnia”. Ona patrzyła pewnego dnia, jak on przyrządza dla nich obojga risotto z kurczakiem, które ostatecznie zbyt mocno przyprawił, i w którym wyszedł za twardy ryż. Lewobrzeżną Warszawę ogarniały pierwsze szczere tego roku promienie słoneczne, znad patelni wydostawał się aromat przypalanej oliwy. Postanowiła wypełnić ciszę krojonego cheddara jakimś klasykiem, żeby było miło, ale jednak niezbyt wymagająco. Odpaliła YouTube’a na telefonie połączonym przez bluetooth z małym głośniczkiem i natrafiła w zakładce „wybrane dla ciebie” właśnie na ten utwór. Ciepłolubna miniatura przyciągnęła wzrok, jakby pobudzony dwunastostopniowym upałem wczesnomarcowego blokowiska. A potem? Na pewno były jeansy i koszulka w paski. Ona pokochała te jeansy, a on czuł jakby kochał je już wcześniej – w końcu w aucie trzymał niemal całą kolekcję płyt praskiego wieszcza. Właśnie w tym aucie – srebrnym WI odkupionym od przyjaciela – ona po raz pierwszy usłyszała Telehon. W nocy poprzedzającej dzień urodzin Pablo, uzbrojeni w dwie paczki nuggetsów po wizycie w McDrive siedzieli z uchylonym oknem w delikatnym, żółtawym blasku muranowskich latarni. Światła dochodzące na deskę rozdzielczą tworzyły wzory niby dopasowane do tej wieży, Pałacu Kultury i Nauki, albo i do półmroku panującego „U Szwejka”, gdy zalatane kelnerki i pazerni na napiwki kelnerzy podają schabowy księżyc. On jej robił za przewodnika – zwracał uwagę na ukryte smaczki, na to czego poznaniak czy gdańszczanin nie byłby w stanie dostrzec, a co u warszawiaka przywoływało obrazy i migawki. Ona natomiast słuchała uważnie, bacząc by przypadkiem on nie uznał jej za ignorantkę. A przecież wiedziała, że i tak by nie uznał – nie mógłby, nie czułby się do tego kompetentny. Zastanawiał się potem – „Dlaczego puściłem jej właśnie Telehon”? Dlaczego nie Polor” ani Tylko? „Bo Telehon był pierwszy” – banał. Prawda. Nie mogło

być oczywistszego wyboru, nie mógł jej wtedy zaoferować wieczora z czymś innym. Ten wieczór miał być dla niego czymś osobistym, wskrzeszeniem uczucia do dawno wplecionych w codzienność treści. Historie Jurka, dziewczyny spod Suwałk i jej bardzo dalekiej bliźniej ze Stegien z początku zwykł traktować jak opowieści prawdziwych bohaterów, niby baśnie, w których jako dzieci widzieliśmy samych siebie w roli głównej. Dopiero potem te baśnie stały się piosenkami – niestety. Weszły w krąg normalności i przewidywalności, a przecież ludzkie historie przewidywalne tylko bywają. Rzadko kiedy są. Takiego właśnie wieczora – z przesolonymi frytkami i zmielonymi ze szczątek bezkręgowców nuggetsami – od dawna potrzebował. Wieczora do bólu pierwotnego – chwili, w której królują instynkty: głód i ciekawość. Te historie znowu go zaciekawiły. Już nie tylko dobrze się ich słuchało, ale dobrze było je słyszeć. Przypomniały o tym, skąd pochodzi – o tej brzydszej części śródmieścia i weekendach spędzanych u babci na szmulkach – przypomniały z jakiej Warszawy wyrósł, jaka Warszawa jest w nim zakorzeniona. Zaczął jej o tej brudnej jak garaże na tyłach Placu Konstytucji Warszawie opowiadać, a ona nie dowierzała, że naprawdę mógł się z niej wywodzić. Jednak wierzyła. Zeznania potwierdzały historie jeszcze wtedy trzydziestoośmioletniego barda znad Wisły. Nie mogła nie uwierzyć. W ten sposób z chirurgiczną precyzją przeszyła igłą własnej tęczówki jego historię. Historię krótką i napakowaną jak materiał na klasówkę licealisty, który nie potrafi wskazać różnic między konstytucją marcową a kwietniową. Poza tą najistotniejszą – że marzec ma 31 dni. Kwiecień z kolei ma dni 30. 28 dnia tego miesiąca Pablopavo zagra w Hydrozagadce – bo gdzie mógłby indziej? Może w Fabryce Trzciny – koncert promujący Ladinolę. Promujący tylko z nazwy – bo każdy kto tam będzie już Ladinolę zna na pamięć. Dla niego Hydrozagadka to miejsce wyjątkowe – tylko tam ze sceny składano mu życzenia urodzinowe. Składał je zresztą ten, kto razem z Pablo opowiadał niegdyś o szumie. On świętował urodziny z kumplem i chmielową Perłą w ręce – choć nie były to jeszcze urodziny osiemnaste. A może jednak to był sok? Może jednak to był smak owocu z Sycylii, a nie z Lubelszczyzny? To nieistotne – nie smak w końcu miał zapamiętać najlepiej. Tamtego dnia – w połowie lutego roku 2015 – po raz pierwszy trafił do Hydrozagadki. I 28 kwietnia trafi tam znowu – razem z nią. I o tej wyprawie też Ci, drogi Czytelniku, opowiem. Bilety kupione, do zobaczenia przy zielonej butelce, Pablo. marzec ma 31 dni


45

kulki mocy-fit trufle 100% naturalny skład, lepsze niż słodycze dostępne w sklepie świetna przekąska, zwłaszcza dla osób aktywnych fizycznie (szczególnie przed treningiem lub zaraz po nim), korzystnie wpływają na koncentrację i urodę za sprawą zawartych w orzechach witamin oraz błonnika, pomagają utrzymać prawidłowe ciśnienie krwi, dzięki daktylom. à la 3 bezy :D. Bez glutenu, bez laktozy, bez pieczenia Składniki: Bazą dla trufli są daktyle i orzechy. 1 szklanka daktyli – około 150 g (jeśli używasz suszonych, mocz przez godzinę we wrzątku), około 100 g orzechów, nasion lub mąki orzechowej dodatki dowolne: chia (szałwia hiszpańska), która jest skarbnicą wapnia i kwasów omega 3; pestki słonecznika lub dyni, do obtoczenia – np. wiórki kokosowe, surowe kakao (źródło żelaza), mak, sezam, chia

Przygotowanie: Zmiksuj odsączone daktyle z orzechami tak, by powstała zbita masa. Jeśli będzie zbyt kleista, dodaj więcej ziaren albo mąki orzechowej. Jeśli będzie zbyt zbita, dolej odrobinę wody odsączonej z daktyli. Formuj pralinki zwilżonymi rękami. Obtocz w ulubionych dodatkach. Wstaw na kilka godzin do lodówki, by tam stężały. Możesz je przechowywać w lodówce do tygodnia. Te trufle to świetna bomba energetyczna, która spokojnie zaspokoi pragnienie na coś słodkiego (w jednej pralince znajduje się ok. 200 kcal). Główną rolę odgrywają tutaj daktyle, które są skarbnicą cukrów prostych. Dzięki temu świetnie uzupełniają niedobór glikogenu w mięśniach, po intensywnym treningu. Są też bogate w antyoksydanty. Z daktyli można zrobić praktycznie wszystko. Od słodziutkiego masła daktylowego, które smakuje jak karmel, po spody do ciast, RAW batony, czy dżemy. Zuzanna Afrykańska


nowe książki


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.