numer 1 (9) • czerwiec 2019 • rok v
issn 2544-042x
Magazyn uczniów V LO im. Ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie
w numerze m . in .: maraton teatralny w gardzienicach na mapie warszawskich klubokawiarni obrazy złotem malowane renesans fotografii analogowej pustynie pelne niespodzianek
PISZĄ DLA NAS: urszula C hmara , K ajetan C zerwiński , J oanna D ziarnowska , K amila M alis , M artyna M astalerz , J oanna M urzynowska , Z ofia S amsel , J ulia S enator , M agdalena S obiech , B arbara S znyrowska , A leksandra W ajs , K rzysztof W łodarkiewicz
98
G
od redakcji
dy ten numer trafia w wasze ręce, drodzy Czytelnicy, część z uczniów Poniatówki jest już zapewne po maturach (w tym my – obie redaktor naczelne) i odpoczywa po ciężkim roku. Ale nie tylko przed uczniami ostatniej klasy obraz wymarzonych wakacji. Już za chwilę wszyscy opróżnią szkolne szafki, ucichnie gwar rozmów w holu i na ponad dwa miesiące w szkole zapadnie cisza. Będzie za to czas na odpoczynek, złapanie oddechu, spędzanie czasu z przyjaciółmi i na regenerację sił przed nowym rokiem szkolnym! A jaki był ten rok? Na pewno pełen ważnych decyzji oraz okazji do rozwoju. Nie zabrakło wydarzeń naukowych czy kulturalnych, co redakcja oczywiście odnotowała i uwieczniła na papierze. Mieliśmy także okazję do świętowania – wszak nasza szkoła obchodziła stulecie istnienia, co zaowocowało wielością pamiętnych uroczystości. Żegnając się ze szkołą, poszukujemy dalszego pomysłu na życie. Odbiło się to poniekąd w artykułach
– wśród proponowanych przez nas historii znajdziecie inspirujące opowieści o ludziach, którzy postanowili wyjść poza schemat i zaangażować się w coś niecodziennego. I nie mamy na myśli tylko dorosłych, lecz również nastolatków niczym nieróżniących się od nas. W ciągu ostatnich trzech lat spędziłyśmy w Poniatówce mnóstwo czasu, nawiązywałyśmy nowe przyjaźnie i wiele się nauczyłyśmy – nie tylko informacji książkowych, ale też paru istotnych rzeczy o nas samych. Ze szkolnym „Brudnopisem” związane jesteśmy od naszego pierwszego roku w liceum. Zaczęło się od pisania artykułów, a skończyło na przejęciu redaktorskiej schedy. Przed wami podsumowanie rocznej pracy, nie tylko naszej, ale przede wszystkim naszych redakcyjnych koleżanek i kolegów. Nie spoilerując już zbytnio, powiemy tylko, że każdy znajdzie wśród artykułów coś dla siebie. Tak więc miłej lektury!
Aleksandra Wajs i Martyna Mastalerz, Redaktorki naczelne
Spis treści: Co w holu piszczy: Kalendarium Poniatówki
Magazyn uczniów V Liceum Ogólnokształcącego im. Ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie Adres Redakcji: Biblioteka Szkolna V LO im. Ks. Józefa Poniatowskiego w Warszawie, ul. Nowolipie 8, 00-150 Warszawa e-mail: poniatowski.brudnopis@gmail.com : https://www.facebook.com/pages/Brudnopis-VLO Wydawca: Biblioteka Szkolna V LO. Pismo ukazuje się przy wsparciu finansowym Stowarzyszenia Rady Rodziców V LO. Zespół redakcyjny: Redaktor naczelne: Aleksandra Wajs, Martyna Mastalerz Urszula Chmara, Kajetan Czerwiński, Joanna Dziarnowska, Kamila Malis, Joanna Murzynowska, Zofia Samsel, Julia Senator, Magdalena Sobiech, Barbara Sznyrowska, Krzysztof Włodarkiewicz Logotyp: Szymon Smus Projekt graficzny, dtp, korekta, Fot. na okłdce: Barbara Sznyrowska kolportaż i e-publishing: zespół Opiekun merytoryczny: mgr Karol Jaworski Tekstów niezamówionych redakcja nie zwraca. Zastrzegamy sobie prawo do dokonywania zmian redakcyjnych, skrótów oraz zmian tytułów tekstów skierowanych do publikacji. Uwaga!Wszystkie teksty oraz zdjęcia autorskie opublikowane na łamach „Brudnopisu” udostępniamy na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Użycie niekomercyjne 4.0 Międzynarodowe.
Nakład: niski i ograniczony Dbamy o środowisko naturalne, stawiamy na e-publishing! Wydań internetowych szukajcie na platformie internetowej IS SUU: http://issuu.com/brudnopismagaz ynvlo
(1), Dzwonek Wolności – Kajetan Czerwiński (2), Zeszyt Czesława Bajera – Kajetan Czerwiński (4), Z pamiętnika warszawskiego nauczyciela – Stanisław Prokopczyk (5), Chemia w Pieczarkach – Magdalena Sobiech (6), Maraton teatralny – wyjazd do Gardzienic – Kajetan Czerwiński (7), Kulturalnie w Poniatówce – Joanna Dziarnowska, Aleksandra Wajs (9), Krawędź Rzeczywistości (10), Odyseja (11), List (12) Miasto moje a w nim: W podróży po inspirację. Na mapie warszawskich klubokawiarni – Aleksandra Wajs (14) Z życia wzięte: Who run the world? Girls! – Martyna Mastalerz (16), Zapraszamy do Strasburga – Martyna Mastalerz (18), Zabójstwo na Twitterze – Urszula Chmara (19) Notatnik kulturalny: Obrazy złotem malowane – Zofia Samsel (22), Powrót do przeszłości, czyli renesans fotografii analogowej – Barbara Sznyrowska (23), Obrazy zmienione w melodię – Julia Senator (25) Sport na V: Mistrz mistrza mistrzem – Krzysztof Włodarkiewicz (26), O tym, ile się trzeba naskakać, żeby osiągnąć cel – Aleksandra Wajs (28) Podróże małe i duże: Pustynie pełne niespodzianek – Joanna Murzynowska (30), „Wsiąść do pociągu byle jakiego”, czyli wyprawy z pedagogiem – Barbara Sznyrowska (33)
1
kalendarium poniatówki
W rzesień
03.09.2018 03-07.09.2018 10-14.09.2018 10-15.09.2018 17-21.09.2018 17-22.09.2018 20.09.2018
Rozpoczęcie roku szkolnego 2018/2019 Wyjazd integracyjny klas 1A i 1B Wyjazd integracyjny klas 1D i 1E Matematyczna i Fizyczna Letnia Szkoła Liderów Nauki Wyjazd integracyjny klasy 1C Chemiczna Letnia Szkoła Liderów Nauki Wizyta 1A w Muzeum POLIN
P aździernik
12.10.2018 15.10.2018 15-17.10.2018 17.10.2018 19.10.2018 26.10.2018 27.10.2018 15, 16 i 27.10.2018 28.10.2018
Ślubowanie klas pierwszych oraz obchody Dnia Nauczyciela; delegacja z V LO składa kwiaty na grobie patrona szkoły na Wawelu. Udział uczniów V LO w I Młodzieżowych Mistrzostwach Warszawy w Pierwszej Pomocy „Wycie Syren” Wizyta młodzieży z Włoch w ramach wymiany Spotkanie uczniów V LO z młodzieżą z Izraela Obchody 100-lecia V LO Wycieczka klasy 1A na Maraton Teatralny do Gardzienic Spotkanie absolwentów V LO Prezentacja szkolnego spektaklu „Dzwo- nek Wolności” Zwycięstwo żeńskiej i męskiej drużyny koszykówki w turnieju „Z SKS-u do AZS-u”
L istopad
05.11.2018 08.11.2018
11.11.2018 19–24.11.2018 23.11.2018
Apel z okazji jubileuszu 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości Koncert „Dla Ciebie Polsko” w wykonaniu artystów Teatru Wielkiego i Filharmonii Narodowej, szkolne obchody 100. rocznicy odzyskania niepodległości przez Polskę 100. rocznica odzyskania niepodległości przez Polskę Wymiana z uczniami Liceo Classico w Cesenie, Włochy Spotkanie klas mat-geo z Michałem Krzysztofowiczem, polskim polarnikiem
G rudzień
02.12.2018 07.12.2018
Dzień Nauki w Poniatówce Wycieczka na Maraton Teatralny w Gardzienicach
08.12.2018 13.12.2018 16.12.2018 17.12.2018 21.12.2018
Męska drużyna piłki ręcznej zdobywa mistrzostwo śródmieścia Amazonki zdobywają mistrzostwo śródmieścia w koszykówce dziewcząt Zwiedzanie Giełdy Papierów Wartościowych przez klasę 2E Dzień Kultury w Poniatówce Wigilia szkolna
S tyczeń
09.01.2019 Wyjście uczniów V LO na spektakl „Żołnierz Królowej Madagaskaru” w Teatrze Polskim 10.01.2019 V LO 7. w rankingu liceów warszawskich i 15. wśród polskich 28.01.-10.02.2019 Ferie zimowe
L uty
16.02.2019 23.02.2019.
Studniówka klas maturalnych w Fortecy Kręgliccy Wyjście klasy 2D na ekspozycję BODY WORLDS & The Cycle of Life w PKiN
M arzec
01.03.2019 03-07.03.2019 04.03.2019 18-20.03.2019 21.03.2019 21.03.2019
Otwarcie Klubu Japońskiego w Poniatówce Udział V LO w Międzynarodowej Olimpia dzie Języka Rosyjskiego Klasy 1A, 1C i 1E oraz 2A i 2E udały się do Filharmonii Narodowej na próbę generalną koncertu „Świat Mistrza Beksińskiego” Rekolekcje wielkopostne Spotkanie 3E z p. Krysztofiak-Szopą, prezes fundacji Startup Poland Udział uczniów V LO w akcji „Malarze podwórkowi – Stop Bazgrołom”
K wiecień
M aj
C zerwiec
01.04.2019 Wyjście 1A na sztukę „Stowarzyszenie Umarłych Poetów” w Och-Teatrze 02.04. i 04.04.2019 Dni otwarte dla kandydatów do V LO 05.04.2019 Wybory do samorządu szkolnego 05-13.04.2019 Rejs Pogorią 17.04.2019 Szkolne jajko wielkanocne 18-23.04.2019 Wiosenna przerwa świąteczna 26.04.2019 Zakończenie roku szkolnego dla klas maturalnych 06.05.2019
18.06.2019 19.06.2019
Początek egzaminów maturalnych
Doroczny Uczynek Charytatywny Zakończenie roku szkolnego 2018/2019
2
co w holu piszcz y
DZWONEK WOLNOŚCI K ajetan C zerwiński
Przedstawienie, długo przygotowywane przez uczniów naszej szkoły pod przewodnictwem profesora Matuszewskiego jest sztuką samoświadomą i współczesną, łączącą w sobie bogactwo zabiegów, jakie oferuje postmodernistyczny teatr, bombardującą uczuciem, a zarazem subtelną w obranej konwencji. Teatr, jak wszystkim nam powszechnie wiadomo, jest sztuką konceptualną. Pierwsza w spektaklu rodzi się idea i zawarta w niej emocja – dekoracje, kostiumy i zabiegi audiowizualne to w końcu jedynie dodatki, o czym współcześni odbiorcy sztuki teatralnej zdają się niestety dosyć często zapominać. Być może stąd chłodny minimalizm, po jaki sięgają naszymi czasy ambitniejsze przedstawienia teatralne, odróżniając się w ten sposób od przebranej za teatr rozrywki. W erze ogromnych możliwości technicznych, dekoracje czy efekty specjalne wydają się jedynie odciągać nas od tego, co naprawdę czyni teatr niezwykłym – nie ma niczego imponującego w wielkich eksplozjach, wystawnych kostiumach czy pokazach świateł od czasu kiedy Samuel Beckett w Czekając na Godota, za scenografię obrał nagie drzewo i skałę. Wybierając się na Dzwonek Wolności, przygotowany przez uczniów naszej szkoły za przewodnictwem profesora Matuszewskiego, nie byłem do końca pewien, czego mam się spodziewać. Nie oczekuje się zazwyczaj wiele od przedstawień szkolnych, wychodząc z naturalnego założenia, że ograniczony czas, możliwości i budżet nie zawsze pozwalają na pełne rozwinięcie skrzydeł artystom, jednak w momencie, w którym premiera odbywa się w prawdziwym teatrze, a na spektakl zaproszeni są znamienici goście, stawka jest wysoka. Nietypowe, a więc względnie ryzykowne, były również okoliczności powstania przedstawienia – nie jako odgórnie narzuconego, powstającego w alienacji scenariusza, ale jako zrodzonego z użyciem metod pedagogiki teatru, a więc pracy żywej, zmieniającej się i ewoluującej nieustannie, aż po dzień uprzedzający premierę. Przeprowadzane z uczniami wspólne przemyślenia i dyskusje na temat konwencji, formy, kształtu, przydziału ról, odwiedzanie miejsc historycznych
związanych ze szkołą i głębokie, karkołomne badania dokumentów, czy relacji, chociaż gwarantowały pracy nie tylko serce, ale i duszę, musiały stanowić czynnik niezwykle czasochłonny w napiętym grafiku przygotowań – ograniczały czas, jaki można było poświęcić na… Cóż, na wszystko inne, na próby, organizację, dopracowywanie scenariusza. Warto również wspomnieć o pewnym poświęceniu ze strony uczniów, pracujących w końcu bardzo często w późnych godzinach, również w wakacje, aby upewnić się, że wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Przygotowania do przedstawienia tej wagi wymagają oczywiście ogromnego skupienia i dobrego zarządzania dostępnym czasem, którego bardzo często za mało jest nawet na najbardziej podstawowe zabiegi. Rolę grał tutaj również duży budżet wyłożony na realizację projektu przez Biuro Edukacji m.st. Warszawy, który przecież nie może pójść na zmarnowanie, jakie zagwarantowałaby mu nieodpowiednie zarządzanie czasem i środkami. Jak wiemy, nabór do projektu był otwarty i zainteresowanie pracą przez uczniów szybko topniało, gdy z czterech dużych grup pracujących równolegle, pozostałą jedna, co również mogło spowodować potencjalne komplikacje, bo niezależnie od wysiłków reżysera, bez odpowiednich chęci i talentu w obsadzie, nie może powstać ani praca wyjątkowa, ani nawet dobra.
co w holu piszcz y Zastanawiało mnie również jaki kierunek przybierze koncepcja – w końcu, historia szkoły jest tematem trudnym do przedstawienia i mocno wiążącym ręce. Szkołę jako instytucję, tworzy społeczność uczniowska, ta jednak nieustannie zmienia swoich członków, tak więc scenarzyści podobnego przedsięwzięcia stają przed trudnym pytaniem – jak opowiedzieć historię przekształcającej się, stuletniej społeczności, nie czyniąc jej zarazem serią niepowiązanych ze sobą scenek, wobec których brak nam emocjonalnego zaangażowania? Wyczucia, wymaga również delikatny balans w tonie spektaklu. Zabiegi takie jak podróż w czasie czy retrospekcja, chociaż rozwiązują problem kanwy dla historii, mogą narazić całą pracę na śmieszność. Podobny efekt, paradoksalnie wywołać może również grobowo-pompatyczna powaga, trzeba więc podjąć historię szkoły z odpowiednim dystansem, uważając jednak, żeby nie skończyła jako farsa. Wydaje mi się więc zrozumiałym, że wybierając się na Dzwonek, miałem pewne wątpliwości, wobec zaoferowanych rozwiązań na powyższe problemy – trudny temat, niewiele czasu na przygotowanie i skromne możliwości organizacyjne stawiają zaangażowanych przed prawdziwym wyzwaniem – z którym, jak się okazuje, poradzili sobie nad wyraz sprawnie. Aby nas do tego przekonać, przedstawienie nie potrzebuje dużo czasu, bowiem już w pierwszej scenie, gra ono na oczekiwaniach widzów względem sposobu, w jaki podjęty zostanie temat. Trzeba jednak podkreślić, że elektryzujący nerwy i samoświadomy wstęp nie okazał się w spektaklu żadnym wyjątkiem, a definiował właściwie jego całą atmosferę – Dzwonek zmienia ton umiejętnie jak kameleon, w zależności od niezbędnej narracji, świadcząc tym samym o swojej artystycznej dojrzałości. Dzieło uczniów naszej szkoły, aby osiągnąć upragniony efekt, nie tylko nie boi się czerpać z całego wachlarza zabiegów stylistycznych i kompozycyjnych, jakie oferuje współczesny teatr, ale umie także całkowicie porzucić kompozycję, gdy najważniejsze leży w autentyczności. Mamy więc przedstawienie wewnątrz przedstawienia, performance telewizji wewnątrz przedstawienia, poruszające występy wokalne, surrealistyczne występy taneczne, parodię absurdów w okupowanym społeczeństwie, co najmniej dwa różne wiersze recytowane na scenie (w serce zapada Pokolenie Baczyńskiego na potańcówce), liczne dwudziestowieczne piosenki, subtelne nawiązanie do kultowego filmu oraz kreatywne podejście do minimalistycznej scenografii – innymi słowy, gwarancja artystycznego triumfu. Mistrzowsko wykorzystane są efekty audiowizualne, co prezentuje choćby ostatnia scena pierwszego aktu, pod pewnymi względami najlepsza w całym dziele, mimo że nie pada podczas niej ani jedno sło-
wo. Serce roztapiają wyżej wspomniane występy wokalne oraz taneczne, i te ostatnie, mimo że nie zawsze do końca udane, prezentują się naprawdę świetnie jak na swoje ograniczone możliwości. Co zaś do gry aktorskiej, zawsze jest ona przynajmniej dobra, a zdarzały się momenty, w których prezentowała się absolutnie fantastycznie. Oczywiście, jak to jednak w podobnych spektaklach bywa, nie zawsze wszystko wychodzi tak, jak mogłoby – szkoda, że prezentacja Józefa Piłsudskiego nie została nieco bardziej rozwinięta, bo wydawała się naprawdę bardzo obiecująca. Częściowo niezrozumiała, a więc przez to lekko nużąca wydawała się również scena z diabłem i komunistą, choć jej pomysłowość zasługuje na poklask. Jednak „Dzwonek Wolności” zdecydowanie więcej razy trafia w sedno, niż chybia, mimo wszystkich trudności i przeciwieństw. Noc premiery była prawdziwie magiczna i odczuli to wszyscy obecni – tego nie da się organizatorom odmówić i prawdopodobnie jest to w dużym stopniu również zasługa wykorzystanych metod pedagogicznych – bo nie da się opowiedzieć o uczniach bez uczniów. Dzieło odłączone od rzeczywistości, o której przecież tak usilnie próbuje nam opowiedzieć, nie miałoby żadnych szans powodzenia, a jednak praca prof. Matuszewskiego i uczniów pod jego opieką, nie tylko nie rozmija się z tym, czego społeczność szkolna oczekiwała, ale tworzy epopeję, której potrzebowała. Ostatecznie „Dzwonek Wolności” stawia innym przedstawieniom szkolnym poprzeczkę naprawdę wysoko, i gdyby przyszli uczniowie naszej szkoły mieli zamiar sprezentować mu godnego rywala, nie byłoby to zadanie proste, ponieważ to, co naprawdę wydaje się w nim wyjątkowe, to włożone w niego serce. Jest starodawnie, jest futurystycznie, jest przerażająco, jest pięknie – niekiedy wszystko naraz i nie ma wątpliwości, że wykonanie, godne jest podjętego tematu. Ci sami bohaterowie powracający poniekąd w coraz to następnych wcieleniach na deskach sceny, jako coraz to następne pokolenia uczniów, stanowią pomysł wyjątkowo poruszający. To za co jednak „Dzwonek” zasługuje na największe brawa, to to, czego właściwie na pierwszy rzut oka nie widać – dojrzałe podejście do tematu i duma z naszego dziedzictwa, nienarażająca się na śmieszność. Może jest to po prostu umiejętny zabieg literacki, może chłodne wyczucie, mam jednak wrażenie, że w spostrzeżeniu tym kryje się zdecydowanie coś więcej. Może to przez dyskretny błysk w oczach aktorów, może ostatnie tony odśpiewywanego wspólnie hymnu, ale te pozornie małe szczegóły, niemal niezauważalne, wydają się zdradzać to, czego nie można zagrać. Prawdziwą dumę.
3
4
co w holu piszcz y
zeszyt czes ł awa B ajera K ajetan C zerwiński
joanna zaremba
Przeszłość organizuje się wciąż na nowo wraz z teraźniejszością – Jean-Paul Sartre
joanna zaremba
Drobiazgowa praca pani prof. Joanny Zaremby jest książką pozwalającą zanurzyć się czytelnikowi w niezwykłym, wykreowanym przez siebie obrazie, poznać historię dokumentowanych przez nią poszukiwań oraz skłonić nas do refleksji na temat roli, jaką w naszym życiu pełni szkoła.
Bez nazwy-1 1
zeszyt
Czy przeszłość istnieje? Wszyscy intuicyjnie znamy odpowiedź na to pytanie – znają ją (zresztą lepiej od wszystkich innych) ludzie wiekowi, znają ją dorośli, a nawet małe dzieci, w tym te, które nie doświadczyły jeszcze upływu czasu, a jednak zagadnienie realności tego, co minęło, jest jednym z najczęściej dyskutowanych problemów, jakim stawiają czoła filozofowie i współcześnie coraz częściej fizycy. Ironiczne – jak powiedziałby pewnie Sokrates – że to właśnie ci, których stawiamy na piedestale mądrości, nie wiedzą właśnie tego, o czym wszyscy inni mówiliby bez zająknięcia. Bo przecież jak może nie istnieć coś, czego doświadczamy bez najmniejszego wyjątku? W końcu czuć oddech przeszłości na karku. Wszystko, co kochamy, wszystko, czego nienawidzimy i każda rzecz pomiędzy będzie kiedyś jej częścią, jej cienie widzimy wszędzie, szczególnie jako mieszkańcy Warszawy, miasta blizn, rozoranego kulami, przesiąkniętego hukiem bomb i wylanymi łzami – zarówno tymi smutku, jak i radości. Niekiedy uchwycimy kątem oka jeden taki cień, którego nie dostrzegł nikt inny – może podążymy za nim w głąb labiryntu domysłów i jeżeli będziemy wystarczająco uważni (i wystarczająco cierpliwi!) może zdradzi nam swój sekret, a my zostaniemy jedynymi na świecie powiernikami owej tajemnicy, ulotnej jak promień światła na zdjęciu, leżącym w zapomnieniu i pokryty złotym kurzem niepamięci. Niewielu spróbuje, ale na tych, którzy się tego podejmą, czeka wielka nagroda. Nie mi opowiadać od początku całą historię – historię przypominającej o sobie przeszłości zamkniętej w „obszernym brulionie w twardej okładce z napisem »Czesław Bajer«” i małej żółtej karteczki, historię klatki z ludzkiego życia zakrzepłej na papierze – zrobiono to już wystarczająco dobrze, lepiej niż mógłbym się podejmować i pozostawię to już czytelnikom. Przemilczę również koleje tytanicznego wysiłku, jaki
zeszyt
z czystej pasji włożono w odczytanie tej historii z zawiłej układanki źródeł, dowodów i poszlak – jeżeli o czymś, to będę mówił o owocu owej pracy, próbie zatrzymania, a nawet ożywienia przeszłości w oczach odbiorców w tej niewielkiej fioletowej książeczce, która pozoruje to, co minione, w nowoczesnym wydaniu. I nie jest to paradoks, jeżeli wystarczająco się o tym pomyśli – ten zgrabny brulion, wydany na grubym papierze i wypełniony w każdym calu przeszłością, robi co może, ażeby zanurzyć czytelnika w przedstawianej narracji, od symulującej wygląd samego zeszytu okładki po przesycenie dobrej jakości zdjęciami, skanami i tekstami, na których fundamentach powstał. Godne pochwały wydanie nawet drobnymi szczegółami, takimi jak stosowanie minuskuły w elementach designu na wzór swoistego „logotypu” Bajera, wprowadza nas w jego świat jak za sprawą czarodziejskiego zaklęcia. A to dopiero pierwsze wrażenie… Książka nie jest jednak historią samego Bajera, a historią poszukiwania, historią historii. Wszystko, co o nim wiemy, jest jak mozaikowy obraz, wyłaniający się z pozornie słabo powiązanych ze sobą fragmentów – jego ocen, jego prac, jego notatek czy choćby takich drobiazgów jak tłumaczenie wiersza Goethego, w kontekście książki zapierające dech w piersiach. Praca pani Zaremby nie jest jednak jedynie opowieścią, w którą może zanurzyć 2018-10-08 23:53:23
co w holu piszcz y się czytelnik, ale również starannie przeprowadzoną analizą, popartą twardymi dowodami, zdjęciami, skanami dokumentów czy prac, a wszystkie źródła i cała historia poszukiwań zaprezentowane są klarownie, tak, że bardziej uważni czytelnicy mogą sprawdzić każdy, najdrobniejszy nawet szczegół w drugiej połowie książki, co dowodzi dziennikarskiej, naukowej wręcz dokładności narzuconej sobie przez autorkę. Jako odbiorcy przechodzimy dokładnie przez historię rodziny Czesława, czytamy listy jego i jego krewnych, a nawet mamy możliwość zobaczyć postępy z matematyki czy przedmiotów przyrodniczych. Ostatecznie jednak tej imponującej dokumentacji i komentarzowi, jakim została opatrzona, udaje się spełnić swój cel, to jest odtworzyć przy pomocy pozostawionych śladów postać z krwi i kości. Jest to jednak historia (jak każda dobra) niekompletna. Kto wie, co przyniesie przyszłość i jakie ślady jeszcze przyjdzie nam odnaleźć?
Lektura pracy pani Zaremby była dla mnie niezwykłym przeżyciem – w końcu pozwoliła mi zobaczyć cień kogoś, kto chodził niegdyś do mojego liceum, kto czytał te same książki, kto tak samo jak ja musiał pisać prace na język polski, rozwiązywać zadania z matematyki, a nawet tak jak ja pisywał wiersze. I chociaż nasze historie poszły w zupełnie innych kierunkach, punktem wspólnym była dla nich szkoła. Po niej rozchodzimy się, mamy różne marzenia, różne aspiracje, a jednak każdy z nas pisywał kiedyś zeszyty – bazgrolił na marginesach, męczył się z układami równań czy wypracowaniami, niezależnie od tego, czy żył pięćdziesiąt lat temu, czy żyje teraz. I kiedy otwieramy je po latach, a wspomnienia ożywają, możemy zobaczyć dzięki nim obraz prawdziwie niezwykły i nie mamy wątpliwości, że przeszłość nie tylko istnieje, ale powstaje nieustannie w zeszytach każdego z nas.
Z pamiętnika warszawskiego nauczyciela Podczas stu lat istnienia V LO było miejscem akcji dla wielu historii. Te wydarzenia, które przetrwały w formie barwnych wspomnień, budują stale tożsamość naszej szkoły. W tym procesie niezmiennie biorą udział uczniowie i nauczyciele. W efekcie otrzymujemy zajmujące opowieści, takie jak chociażby te przedstawione poniżej, wspomnienia Stanisława Prokopczyka, nauczyciela: „Dzień wiosny” w szkole stanowił okazję dla uczniów do płatania figli. Szczególnie zapamiętałem jeden z nich. Wchodząc do klasy po dzwonku zobaczyłem ucznia Marka ubranego w garnitur, pod krawatem, stojącego na miejscu nauczyciela. Usłyszałem wtedy uwagę: „Marku, czemu się spóźniasz? Proszę iść na miejsce.” Usiadłem w ławce, gdzie zwykle siedział Marek. „Pan Profesor” odczytał listę obecności, a potem zajrzał na stronę przeznaczoną dla języka francuskiego i zaczął się zastanawiać: „Kogo by zapytać? Acha! Już wiem. Mam tu takiego gagatka, który zebrał sporo dwój. Marku, chodź do tablicy i pokaż zeszyt!” Podszedłem, oczywiście bez zeszytu, tłumacząc się. Zostałem upomniany. Potem „Pan Profesor” odpytał mnie („Marka”) z całego przerobionego materiału od początku roku szkolnego. Otrzymałem tym razem pochwałę i poszedłem na miejsce. Zaczęła się nowa lekcja. Przy użyciu magnetofonu uczniowie wysłuchali dialogu w języku francuskim. Las rąk zasypał samozwańczego profesora pytaniami o wymowę i znaczenie słów. Profesor starał się na nie odpowiedzieć, a kiedy nie mógł sobie poradzić, zwracał się do kolegów: „Widzę, że dzisiaj Marek przygotował się dobrze do lekcji. Marku, wytłumacz, co to znaczy…” Za przeprowadzoną lekcję postawiłem ocenę bardzo dobrą, a na przerwie zainteresowałem się, dlaczego przy takiej inteligencji otrzymał sporo ocen niedostatecznych. Dowiedziałem
się, że wieczorami Marek prowadził dyskotekę, a rano, przed przyjściem do szkoły, dla zarobku, roznosił mleko ze sklepu do mieszkań prywatnych. Inne wspomnienie wiąże się z uczniem, który uczęszczał do klasy z językiem angielskim. Podszedł do mnie na przerwie prosząc, żebym przetłumaczył mu na język polski list napisany po francusku. List ten pochodził od Jacques’a Chiraca, ówczesnego prezydenta Francji. Zaintrygowany, zapytałem, skąd posiada takie relacje. Okazało się, że licealista ten prowadził korespondencję z „głowami państw” na całym świecie. Miał, między innymi, list od Królowej angielskiej Elżbiety. W rozmowie wykazał się nieprzeciętną wiedzą geograficzną. Zaprosiłem go na lekcję wychowawczą, żeby opowiedział o swojej działalności moim wychowankom. Od koleżanki uczącej geografii dowiedziałem się, że uczeń ten miał ocenę ledwie dostateczną, ze względu na słabą wiedzę podręcznikową. Na deser zostawiłem wspomnienie z posiedzenia rady pedagogicznej, która odbywała się w klasie, gdzie stało pianino. Za pianinem mieszkały myszy. Wiadomo, że radę pedagogiczną stanowią w większości panie. Radzie przewodniczyła pani dyrektor. Podczas rekreacji przyniesiono herbatę i serniki. Namówiłem kolegę, żeby nie jadł ciastka. Pokruszyliśmy ser z dala od pianina, żeby wywabić stamtąd myszy. Kiedy cała gromada myszy zbierała okruchy sera, pierwsza je spostrzegła pani dyrektor siedząca naprzeciwko pianina. Zbladła, zaniemówiła, wyciągnęła rękę wskazując gromadkę myszy i przez zaciśnięte usta wykrztusiła: „M-m-myszy!” Można sobie wyobrazić tumult, pisk, krzyki, wskakiwanie na krzesła i na ławki. Spektakl powtórzyliśmy z kolegą kilka razy, napawając się satysfakcją z efektów naszego czynu. Natychmiast powstał problem: „Królestwo za kota!” Rozpoczęły się poszukiwania w stolicy. Kot otrzymał stały etat w Poniatówce z wiktem i opierunkiem. Mam nadzieję, że etat ten istnieje do dzisiaj.
5
6
co w holu piszcz y
Chemia w Pieczarkach M agdalena S obiech
Kolejny obóz dla przygotowujących się do udziału w 65. Olimpiadzie Chemicznej okazał się dla wszystkich uczestników czasem niezwykle intensywnej pracy, a zarazem szansą na współpracę z ludźmi podzielającymi ich zamiłowanie do chemii. W ciągu sześciu dni – od siedemnastego do dwudziestego drugiego września – bardzo dużo działo się i na zajęciach, i pomiędzy nimi. W poniedziałek rano spotkaliśmy się z opiekunami i wykładowcami na placu Bankowym, by stamtąd odbyć kilkugodzinną podróż do jakże urokliwego miejsca przeznaczenia. Po przyjeździe do Pieczarek, posileniu się obiadem i rozpakowaniu walizek rozpoczęły się pierwsze zajęcia. Uczestników podzielono według stopnia zaawansowania na dwie grupy, z których jedna przystąpiła do wnikania w tajniki kinetyki chemicznej, druga zaś wysłuchała pierwszego wykładu prof. Michała Fedoryńskiego na temat chemii organicznej. Po kolacji natomiast skupiliśmy się na zrozumieniu podstaw spektrometrii masowej. Wtorkowe zajęcia wyznaczyły – naprawdę szybkie – tempo pracy na kolejne kilka dni, a nasze umysły bez reszty pochłonęła chemia. Wśród wykładów dotyczących chemii organicznej prof. Fedoryńskiego oraz teorii orbitali molekularnych, prowadzonych przez dr Aldonę Zalewską, rozwiązywania zadań z równowag jonowych z p. Krzysztofem Kuśmierczykiem i naszych ulubionych wieczornych zajęć z technik spektroskopowych – tym razem wytężaliśmy umysły przy odczytywaniu wykresów widma NMR – musieliśmy jeszcze znaleźć czas na zastanowieniesięnadobowiązkowymizadaniamiwstępnymi z folderu olimpiady. A to był dopiero początek pracy! W środę do tematów naszych chemicznych rozważań dołączyły elektrochemia oraz rentgenografia strukturalna, którą poprowadzili nasi absolwenci – Maciek Kępczyński i Michał Zalewski. Ta część sprawiła naszym już z lekka oszołomionym ilością informacji mózgom niemały kłopot. W międzyczasie zaznajomiliśmy się też nieco z geometrią drobin chemicznych wyłożoną przez dr A. Zalewską, a po kolacji – ze spektroskopią IR. W wirze nauki nie zapomnieliśmy jednak o odrobinie integracji – spacery nad jezioro, rozmowy we wszystkich znanych uczestnikom językach i partyjki brydża pozwoliły nam nieco odsapnąć… i, oczywiście, wspólnie pogłowić się nad zadaniami etapu wstępnego. Czwartek przyniósł jednak trochę odpoczynku. Po zajęciach (związki kompleksowe i organika) wraz z p. Ignacym Stępińskim wypłynęliśmy na jezioro kajakami
i rowerami wodnymi, by zażyć nieco słońca, które przygrzewało od początku obozu. Style pływania były bardzo zróżnicowane – niektórzy dosiadali kajaków wzorem Indian, inni pokonywali fale na stojąco, jak weneccy gondolierzy, a jeszcze inni postanowili płynąć obok załadowanych po brzegi rowerów wodnych. Nie zabrakło okazji do śmiechu i robienia zdjęć, z których kilka zgłoszono później do tradycyjnego konkursu na najlepsze ujęcie. Po półtoragodzinnych zajęciach z teorii i zasad oraz kolacji wyruszyliśmy, by rozpalić ognisko, przy którym zasiedliśmy wraz z uczniami klasy 1c. Na tańcach (między innymi nieśmiertelnej belgijce), śpiewie z gitarą i pieczeniu kiełbasek upłynęło nam kolejne kilka godzin. W piątek widać już było zmęczenie, ale wytrwale pogłębialiśmy wiedzę, i tak na ostatnich wykładach z chemii organicznej i drobin kompleksowych oraz rentgenografii (tym razem poszło bardziej gładko) upłynął nam kolejny dzień. Wieczorem natomiast spotkaliśmy się z p. Kuśmierczykiem w świetlicy na jak najstaranniejszym (i najbardziej poprawnym!) przygotowaniu rozwiązań zadań z folderu olimpiady oraz rozstrzygnięciu konkursu fotograficznego. Wygrał Janek Kozak ze swoją pomysłową adaptacją sławnej sceny z „Titanica”. Kiedy wszystkie kartki z rozwiązaniami były już równiutko poukładane na biurku, przystąpiliśmy do maratonu zadań olimpijskich. Prezentowana przez nas wytrzymałość była różna, ale najwytrwalsi pracowali nad zadaniami aż do pierwszej trzydzieści. Maraton nie przeszedł jednak bez echa, a zarwana noc znacząco odbiła się na naszej kondycji umysłowej. Przez sobotnie poranne zajęcia przebrnęliśmy z niejakim trudem, choć staraliśmy się ze wszystkich sił, by coś jeszcze przerobić. W końcu zmęczenie wzięło górę i, oddelegowani do odpowiednich miejsc, zajęliśmy się sprzątaniem świetlic, kapitanatu i doprowadzaniem do ładu naszych pokojów. Po spożyciu ostatniego na tym obozie obiadu i serdecznych podziękowaniach dla wykładowców, opiekunów i pań kucharek, obładowani walizkami załadowaliśmy się na pokład autobusu i wyruszyliśmy w podróż powrotną do Warszawy. Obóz zakończył się około godziny 18:00 na placu Bankowym. Obóz olimpijski był dla nas wspaniałą przygodą, ale pokazał nam również, ile jeszcze musimy się nauczyć. Z Pieczarek wróciliśmy zmęczeni, ale i zadowoleni oraz pełni zapału do dalszej pracy – bo przecież wszyscy wiemy, że jest o co walczyć!
co w holu piszcz y
Maraton Teatralny – wyjazd do Gardzienic K ajetan C zerwiński
Krajobraz pozytywistyczny – ciemna, poprzecinana kałużami ziemia surowych o tej porze roku pól, w oddali przepełnione rześkim powietrzem lasy, spowite mgłą, gromady wędrownych ptaków, białe niebo. Atmosfera spokoju, świat przyrody zamiera, zieleń chowa się między połacie życiodajnej gleby, czekająca jakby na odkrycie. Trudno chyba lepiej oddać klimat towarzyszący nam w czasie podróży w to piątkowe popołudnie – monotonne, ciche krajobrazy przewijające się za szybami jak kolejne klatki najspokojniejszego filmu świata, polskiej wczesnozimowej natury. Nawet w autokarze było stosunkowo cicho. A jednak niecały wyjazd miał wyglądać podobnie, zacznijmy więc może od początku – spod szkoły wyruszyliśmy o 12:00 w piątek po lekcjach, w składzie dwóch klas trzecich i czterech chętnych uczniów z klasy 2A pod opieką pań prof. Katarzyny Kozielskiej, Marty Bogobowicz oraz Romualdy Kuśmierczyk. Przed nami odległy o ponad sto siedemdziesiąt kilometrów Lublin i czekały nas trzy godziny podróży przez szykujące się do snu zimowego, jakby zatrzymane w czasie pejzaże polskiej natury, a dzień przygasał tak szybko, że gdy o 15:30 dotarliśmy na miejsce, niebo było czarne jak atrament, przez co tym piękniej prezentowały się na jego tle ciepłe światła latarń lublińskiej starówki. Zmieniając nieco ustalone wcześniej plany, zdecydowaliśmy się na ciepły posiłek i daliśmy sobie na to blisko półtorej godziny, ustalając na miejsce spotkania lublińską galerię sztuki „Próba”, której zwiedzanie miało odbyć się zaraz po tym. Niewielkie pomieszczenia wystawowe i zawiłe korytarze wypełnione zdjęciami oraz rysunkami nadawały zwrotowi „bliski kontakt ze sztuką” zupełnie nowego znaczenia. Poznaliśmy tam prace jednego z najciekawszych polskich artystów XX i XXI w., nieżyjącego już Wojciecha Fangora, pierwszego (i jedynego) polskiego malarza, oraz projektanta warszawskiego metra, którego prace wystawione zostały w prestiżowym muzeum Guggenheima w Bilbao – postać równie ekstrawagancką, co wielowymiarową. Na miejscu usłyszeliśmy historię całego jego życia – setek tysięcy zdjęć zrobionych przez Bogdana Sarbińskiego, bliskiego przyjaciela artysty, na które Fangor odpowiedział równie przytłaczającą ilością zamaszystych szkiców i rysunków wykonywanych na przestrzeni trwających łącznie ponad 10 lat spotkań dwójki wizjonerów – skatalogowanych, przesianychi składających się w galerii na mozaikę naprawdę niezwykłą. O tak zwanym
polskim Pablu Picassie można by napisać całą książkę – opowieść traumatycznych przeżyć jego dzieciństwa, historii niedoszłego rozstrzelania i przecieraniu rękawem plam na wartych setki tysięcy pracach ku zgrozie konserwatorów. Pan Fangor uznawany jest powszechnie, nie tylko w Polsce, ale również na całym świecie, za ojca malarstwa przestrzennego, a jego obrazy, często naturalnej wielkości, klasyfikuje się bezsprzecznie jako arcydzieła i wystawia niekiedy na aukcjach za astronomiczne sumy. Jedynym minusem wizyty na wystawie był z pewnością krótki czas zaledwie półtorej godziny, jaki mieliśmy na zapoznanie się z postacią równie barwną, nim zmuszeni byliśmy ruszyć ku naszemu następnemu celowi, przed którym wizyta w „Próbie” wydawała się zaledwie przedsmakiem. Podróż do położonych pod Lublinem Gardzienic trwała stosunkowo krótko, może niecałe pół godziny – o 19:00 byliśmy na miejscu, to jest w Ośrodku Praktyk Teatralnych w Gardzienicach – miejscu prawdziwie osobliwym, którego historię przyszło nam wkrótce usłyszeć. Przedtem jednak poczęstowano nas gorącą kawą i herbatą, gestu wiele wartego dla gości zmęczonych i zmarzniętych. Krótko o tym co nas czeka, opowiedział nam sam reżyser spektaklów, Włodzimierz Staniewski, (co bynajmniej nie zniwelowało
7
8
co w holu piszcz y efektu zaskoczenia), a następnie płomiennie zaprezentowano nam muzyczny wyrywek inspirowany „Weselem” Wyspiańskiego, które zobaczyliśmy w całości pół godziny później. Porywająca muzycznie „Chata”, mimo że trwająca zaledwie parę minut, zapadała w pamięć, całe szczęście miło więc, że przyszło nam usłyszeć ją ponownie jako część spektaklu. Po występie i prezentacji zapoznaliśmy się z historią ośrodka w Gardzienicach, miejsca zachwycającego profesjonalizmem i energią, jednej z największych tego typu placówek teatralnych świata, a zarazem miejsca przed światem ukrytego jak perła w niepozornej muszli małego polskiego miasteczka. Zaraz potem przyszedł czas na występy, z których każdy, odbywający się w innym budynku na terytorium ośrodka, stanowił własny festiwal fantazji, przepełniony w każdym calu płomienną pasją, porywający i przytłaczający zarazem, zamknięty w jednej godzinie czystej artystycznej ekspresji. Pierwsze było „Wesele”, (dzieło, którego nie trzeba właściwie przedstawiać), w wykonaniu teatralnej trupy ośrodka jako jeden monolit, zreinterpretowany w formie przepakowanego muzyką i tańcem, kolorowego, pełnego kontrastów i ociekającego metafizyką popisu teatralnej kunsztowności. W występie rozbrzmiewały echa dramatu, linie fabularne i bohaterowie, spleceni ze sobą w jednym, finezyjnym ciągu świadomości przepełnionym symboliką, ambitnie wykorzystującym przestrzeń, barwy i rekwizyty, a zarazem doskonale ukazującego ducha dzieła, ducha polskości. Scenę wznoszenia wódką toastu nad trumną, noszę w pamięci do teraz. Następnie przyszła pora na mało znaną sztukę Eurypidesa pt. „Ifigenia w Aulidzie”, historię inspirowaną losami legendarnej córki Agamemnona, poświęcającej swe życia dla wyższego dobra za czasów wojny trojańskiej. Brak tutaj mistycznego ducha „Wesela” – zamiast skrzypiec dostajemy bębny, zamiast zieleni i fioletu dostajemy żółć i czerwień, zamiast misternej scenerii spektaklu poprzedniego dostajemy minimalistyczną, łatwo przekształcalną scenę złożoną z prostych boksów, jak się jednak okazało, zupełna zmiana stylu działa na korzyść przedstawienia, w którym napięcie narasta z każdą minutą. Z pozoru lekkie dekoracje sprawiają, że widz zastanawia się w jaki sposób przedstawieniu uda się dorównać efektywności „Wesela”, ale jeżeli z początku miał jakiekolwiek wątpliwości, finał dzieła rozwiewa je a raczej roztrzaskuje, gdy wraz z życiem ulatującym z Ifigenii otwierają się ściany i do środka pomieszczenia wpada zimna bryza nocy. Wówczas też snop złotego światła ujawnia prawdziwego bohatera tragedii – nie pogodzoną ze swoim losem Ifigenię, ale jej zrozpaczoną matkę, złamaną po śmierci córki, stojącą samotnie na tle ciemności, jaką rozwarła przed nami scena.
Ale dopiero trzecie przedstawienie wieńczy całą triadę, biorąc na warsztat prawdopodobnie najnieprawdopodobniejszą książkę, jaką można było wybrać, szokujące po dziś dzień, monumentalne dzieło Jamesa Joyce’a, największego lub przynajmniej jednego z największych geniuszy XX-wiecznego modernizmu. I nie mowa tutaj o na wpół mitycznym już „Ulissesie”, ale o „Finneganów Trenie”, a konkretnie rozdziale „Anna Livia Plurabelle”, stanowiącym nijako serce powieści. To eksperymentalne, napisane językiem idiosynkratycznym kontrowersyjne arcydzieło, nieznane dla szerszej publiki zostaje nam tutaj przedstawione z całym jego irlandzkim duchem, nawet jeżeli oznacza to recytowanie przez aktorów, skomponowanych przez Joyce’a frazesów z pogranicza snu, a całość odbędzie się w pijalni. Atmosfera na scenie aż duszna była od pasji, oparów alkoholu i (w wyniku małej wpadki) zapachu palonych włosów, który jednak, w duchu słów „przedstawienie musi trwać” nie przeszkodził odważnej aktorce kontynuować bez zająknięcia, a cały incydent, mimo że nieco przerażający, skończył się na całe szczęście nieszkodliwie. I tutaj czekała nas godzina przepełnionego w każdym calu muzyką performance’u, czerpiącym z prawdziwych irlandzkich melodii. Bo ostatecznie „Irlandia trzeźwa, to Irlandia martwa!” jak zadeklarowano na koniec i to właśnie tymi słowami zdawał się inspirowany byćcały występ, podsumowujący jakby wieniec przedstawień. Wszystkie, wyjątkowe i podobne zarazem, miały jeden naczelny motyw – przewijającą się w każdej minucie walkę życia ze śmiercią, ciszy z dźwiękiem, tak, iż odnieść można było wrażenie, że nie oglądamy trzech przedstawień, a jedno w trzech odsłonach. Było to przeżycie, które na długo zapada w pamięć, a z pewnością warte poświęconego mu czasu. Na plac Bankowy, z którego wyruszyliśmy, powróciliśmy około godziny 1:00, zmęczeni, ale niewątpliwie usatysfakcjonowani. W autokarze znów było cicho – może przez zmęczenie, może przez zamyślenie, a mijany w ciemnościach krajobraz oddawał jakby wiszącą w powietrzu emocję. Festiwal trzech przedstawień wydawał się teraz prawie jak sen, piękny, ale ostatecznie taki, z którego trzeba się wybudzić. Zacierały się w pamięci Gardzienice, to miejsce niezwykłej artystycznej klasy, w pewnym sensie nieznane większej publice, ukryte w przestrzeniach pustego krajobrazu wczesnej zimy. Na myśl przyszła mi wówczas fraza z „Hamleta”, o wszechświecie zamkniętym w łupinie orzecha, muszli skrywającej wewnątrz perłę, magicznym doświadczeniu, którego mogliśmy równie dobrze nie przeżyć. Ileż musi być na świecie takich miejsc, takich pereł ukrytych przed światem w takim krajobrazie, które mijamy nieświadomie każdego dnia? – przeszło mi przez myśl i od tego czasu inaczej patrzę na krajobraz.
co w holu piszcz y
Kulturalnie w Poniatówce J oanna D ziarnowska , A leksandra W ajs
W tym roku po raz pierwszy uczniowie V LO mieli szansę przeżyć szkolne Święto Kultury i Nauki. 17 grudnia 2018 r. był dniem, do którego przygotowywano się w szkole przez długi czas i który utkwi w pamięci uczestników, nie będąc tylko datą, kiedy to uczniowie mogli prędzej uciec do domów, ale również wydarzeniem wypełnionym licznymi atrakcjami. Atmosfera w szkole tuż przed świętami Bożego Narodzenia była leniwa, a napięcie związane z nauką znacząco spadło. Zamontowane bramki już dawno przestały straszyć swym połyskiem (choć wciąż wzbudzały ogólne zniesmaczenie), zaś choinka uginała się pod ciężarem ozdób, przypominając o zbliżającym się terminie czasu wolnego. Jako ukoronowanie tej swobody i luzu, które zapanowały w szkole, zostało zorganizowane Święto Kultury i Nauki. Dzień Nauki odbył się jako pierwszy – 3 grudnia. Po kilku pierwszych lekcjach cała społeczność szkolna zebrała się w holu, by wziąć udział w pokazach i prezentacjach z różnych dziedzin. Poznaliśmy sposoby rozwijania swoich naukowych pasji oraz wysłuchaliśmy referatów m.in. o erupcjach wulkanicznych czy wytwarzaniu generatorów w domowych warunkach. Pojawiły się wybuchowe eksperymenty chemiczne, a także interaktywne aktywności, takie jak np. możliwość udziału w symulacji rozprawy sądowej. Co się zaś tyczy Dnia Kultury, to już kilka tygodni wcześniej w klasach ogłoszono, aby każda z nich wytypowała jedno opowiadanie, które następnie zostanie przedstawione w Dekameroniadzie, będącej pierwszym punktem programu i jego gwoździem. Podejście do zadania było różne, konkurencja mniej lub bardziej zacięta, a na holu głównym zostały przedstawione najlepsze z możliwych opowiadań, które przeszły eliminacje klasowe. Każde z tych, które przeszły, znacząco się od siebie różniło, zarówno pod względem wykonania jak i treści. Trzeba przyznać, że uczniowie wykazali się kreatywnością, a publiczność niejednokrotnie została wprawiona w zaskoczenie; nie zabrakło efektownych rekwizytów (jak np. wielkiego, kolorowego żółwia z kartonu), poetyckiego pojedynku między Juliuszem Słowackim a Adamem Mickiewiczem oraz post apokaliptycznej wizji świata. Konwencja przedstawień zmieniała się wraz z klasą – raz pojawiały się historie dramatyczne, dystopijne wręcz, natomiast inne okazywały się niezwykle lekkie i rozrywkowe. Ową różnorodność idealnie oddają trzy trium-
fujące prace: wyróżnione przez publiczność „Odyseja” (1C) i „Krawędź rzeczywistości” (3C) oraz ostateczny zwycięzca, doceniony również przez grono pedagogiczne, tj. „List” (2A). Po ostatnim występie na zbudowanej ad hoc scenie z ławek uczniowie mogli dla rozluźnienia wziąć udział w specjalnie przygotowanych dla nich warsztatach, m.in. w lekcjach tańca, zajęciach z papieroplastyki czy panelach dyskusyjnych dotyczących tematów z różnego zakresu. Zorganizowane zostały również zajęcia fotograficzne, poprzedzone kilka dni wcześniej warsztatami terenowymi na terenie Muranowa. Ich uczestnicy poznawali najciekawsze z okolicznych murali, aby później uwiecznić je na zdjęciach. Jednak nieoczekiwanie spośród wszystkich możliwości największe zainteresowanie wzbudziły planszówki. Na początkowe 40 miejsc wpisało się ponad 80 osób, toteż zajęcia zostały przeprowadzone w sali multimedialnej, która i tak była przepełniona. Warto też dodać, że stale napływali do niej nowi zainteresowani. Święto Kultury i Nauki okazało się sporym sukcesem. Odprężyło uczniów przed nadchodzącym nowym rokiem kalendarzowym, a wraz z tym wzmożoną pracą. Można mieć zatem nadzieję na to, że w przyszłości częściej będą organizowane tego typu wydarzenia. A czy Dekameroniada i towarzyszące jej atrakcje osiągną podobny sukces w kolejnych latach? To już czas pokaże. Tymczasem pragniemy dodatkowo uhonorować zwycięzców pierwszej edycji, tak więc zamieszczamy na łamach „Brudnopisu” scenariusze trzech zwycięskich prac, które najbardziej zachwyciły publiczność oraz jury.
9
10
co w holu piszcz y
K rawędź rzeczywistości ( 3E) Trudno jest oddać prawdziwą atmosferę tego przedstawienia jedynie na papierze. Tutaj bowiem niezwykle ważni okazali się aktorzy oraz aktorki, którzy bez reszty wciągnęli widownię w swój występ. Na szczególną uwagę zasługuje postać Kubiny, nieoczekiwanie odegrana właśnie przez aktora, który wczuł się swoją rolę tak bardzo, że nawet jego właśni nauczyciele z trudem rozpoznali go na scenie! Dzięki temu całość układa się w ponadczasową baśń przedstawioną w fantazyjny sposób. scena 1
Scena 2 Kubina biegnie przez las aż dociera do małej chatki. Narrator: Zrozpaczona Kubina wybiega do lasu. Biegnie i biegnie, a gdy zaczyna opadać z sił, zauważa przed sobą małe światełko w dziwnej chatce. Podchodzi do niej niepewnie i decyduje się zapukać do drzwi. (Niepewnie podchodzi do drzwi i puka. Drzwi otwiera Wiedźma). Te otwierają się z głośnym skrzypnięciem i Kubina widzi najdziwniejszą postać w całym swoim życiu. Wiedźma: Co Cię do mnie sprowadza dziewczynko? Kubina: Sama nie wiem… Trafiłam tu przez przypadek.
Wiedźma: Tu nikt nie trafia przez przypadek. (WiedźTata siedzi w salonie przy stole i przegląda gazetę z duma otwiera szerzej drzwi i gestem zaprasza Kubinę żym napisem „oferty pracy”. Mama coś gotuje. do środka – ta wchodzi.) Mów, co cię trapi. Narrator: Nie tak dawno temu na skraju okolicz- Kubina rozgląda się po wnętrzu. Zauważa tam jeszcze nego lasu mieszkała pewna rodzina, która nie od- dwie zakapturzone postacie, które przygotowują jakąś znaczała się niczym nadzwyczajnym. Rodzice ciężko miksturę. W końcu zwraca się do Wiedźmy. pracowali na utrzymanie nastoletniej córki – Kubiny. Kubina: Ja tylko chciałabym, żeby moja rodzina Mama pomagała w prowadzeniu pobliskiej piekarni, miała więcej pieniędzy, żebym mogła pojechać na a tata niedawno stracił pracę i dorabiał jako dostawca wycieczkę szkolną. pizzy. Kubina była pilną uczennicą klasy maturalnej. Zawsze starała się pomagać rodzicom w obowiąz- Wiedźma: Ach, rozumiem… Czy więc tego właśnie pragniesz najbardziej na świecie? kach domowych. Podekscytowana Kubina wbiega do domu. Zdejmuje Kubina: Tak, niczego więcej mi nie trzeba. plecak, który ze sobą niesie. Wiedźma: W takim razie możesz trafić do rzeczyKubina: Cześć! Nie uwierzycie co dzisiaj ogłosili wistości, w której twoje marzenie się spełni. Jednak w szkole! Okazało się, że mimo klasy maturalnej mo- pamiętaj, że każda zmiana ponosi za sobą konseżemy pojechać w tym roku na wycieczkę. Tak się cie- kwencje.
szę! Myślałam, że już nigdzie nie pojedziemy. Ścisza Do Kubiny podchodzą zakapturzone postacie, biorą ją głos i mówi trochę niepewnie: Tylko że trzeba za- w środek, zaczynają się kręcić i szeptać. płacić do końca tygodnia… scena 3 Mama: Kochanie, to oczywiście bardzo ciekawa proKubina trafia do alternatywnej rzeczywistości. Zapozycja i na pewno taka wycieczka byłaby dla ciebie miłą odmianą, ale obawiam się, że nie możemy sobie uważa, że jest ubrana w markowe ubrania. Maluje na to pozwolić. Kończą nam się już ostatnie oszczęd- się szminką. Po chwili zachwytu nad nowym życiem ności. Jeśli tata nie znajdzie szybko porządnej pracy, i luksusem dostrzega swoją przyjaciółkę z poprzedniej rzeczywistości. Okazuje się, że w nowym życiu będziemy mieli poważne kłopoty. pieniądze zupełnie zepsuły Kubinę i nie ma ona żadTata: Bardzo mi przykro, ale niestety mama ma nych przyjaciół. rację. Dostałaś już kieszonkowe na ten miesiąc i to Kubina: O, hej Kinga. Próbuje ją przytulić, ale ona wszystko co mogliśmy ci dać. odsuwa się. Kubina: Chyba żartujecie! To moja ostatnia szansa! Przecież wiecie, że zawsze chciałam pojechać na wy- Kinga: Co ty robisz?! Jesteś nienormalna! cieczkę z moją klasą! Dlaczego nigdy na nic nas nie Maja (do Kingi): Ej, czemu ta dziunia się do nas stać?! Dlaczego zawsze muszę mieć gorzej od innych?! przyczepiła? Bierze plecak i wybiega.
Kubina: Kinga, przecież to ja, twoja najlepsza przyjaciółka! Znamy się od małego i zawsze możemy na
co w holu piszcz y siebie liczyć! Kinga i Maja wybuchają śmiechem.
Odyseja (1C)
W historii przedstawionej przez uczniów klasy 1C bez wątpienia wiele się dzieje. Wędrówka bohatera przywodzi na myśl opowieść mitologicznego Odyseusza oraz „Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki”. Nieśmiertelny motyw człoNarrator: Zmienienie jednej rzeczy, choćby naj- wieka w podróży powraca i tu, wprawiając słuchacza w zdumniej istotnej w naszym życiu zawsze będzie miało mienie mnogością wątków i wydarzeń. Przybierając formę konsekwencje. To, że Kubina wychowała się w bo- swobodnej gawędy uczniowskiej, historia zachwyca w całej gatej rodzinie sprawiło, że była bardziej skupiona na swej nieprawdopodobności. Zresztą, przekonajcie się sami! pieniądzach i stanie materialnym ludzi niż na zawieraniu prawdziwych przyjaźni. Kubina i Kinga dora- Wszystko zaczęło się od tego, że rodzice wykupili mi stały w innych środowiskach i nigdy się nie zaprzy- kurs językowy w Kanadzie. Zbliżał się termin wylotu jaźniły. W tej alternatywnej rzeczywistości miejsce i dwa dni przed tym dostałem bilet, na którym wielkimi literami było napisane, że nie wolno wnosić własnego jeprzyjaźni zajęły pieniądze. dzenia na pokład samolotu. Pomyślałem sobie, że brzmi Kubina: Przecież nie tego chciałam! Wiedźmo, po- to trochę słabo – posiłki w samolotach są niedobre, a pomóż mi! Chcę trafić do rzeczywistości w której będę dróż długa, więc jak ja wytrzymam bez jedzenia tyle czamiała dużo znajomych! su? Wtedy wymyśliłem genialny plan: otóż przygotowaPojawia się wiedźma łem sobie w dniu odlotu taką wielką kanapkę, w której było po prostu wszystko – sałatka, serek, kurczaczek. Wiedźma: Czy tego właśnie pragniesz? Owinąłem folią stretch – nie aluminiową, żeby nie piszKubina: Tak, niczego więcej nie potrzebuję. czało przy bramkach – i przykleiłem taśmą klejącą do Wiedźma przenosi Kubinę do następnej rzeczywi- klatki piersiowej. Przeszedłem przez wszystkie kontrole stości. śpiewająco, nie było żadnego problemu. Wsiadłem do sascena 4 molotu i wkrótce wystartowaliśmy. Kubina trafia na imprezę. Próbuje porozmawiać ze Dwie godziny po starcie (no, może trzy) poczułem znajomymi, lecz wszyscy mają maski i odwracają się dziwne burczenie w brzuchu. Pomyślałem: dobra, już od niej. Bardzo ją to smuci. W pewnym momencie czas. Wstałem, aby udać się do łazienki i zobaczyłem muzyka ucicha, wszyscy nieruchomieją a Kubina wy- przed sobą na ziemi plastikowy nóż. Zwykły, biały, chodzi z pośród tłumu na przód „sceny”. plastikowy nóż. Stwierdziłem: kurczę, ludzie to syfiaNarrator: W tej rzeczywistości Kubina miała bar- rze, posprzątam. Wziąłem ten nóż i poszedłem do ładzo wielu znajomych, lecz byli bardziej zaintereso- zienki. Zamknąłem się od środka i wsadziłem nóż do wani jej pieniędzmi i imprezami, które urządzała, kieszeni, więc o nim zapomniałem. Wyjąłem kanapkę, niż nią samą. Wtedy zrozumiała, że nawet jeśli jej rozwinąłem folię – i wtedy wydarzyło się kilka rzeczy życie potoczyłoby się inaczej, to wcale nie oznacza, naraz. Otóż samolot wpadł w turbulencje, a ktoś zapuże byłoby lepsze i należy doceniać właśnie to, co się ma. kał do drzwi. Przestraszyłem się, kanapka wpadła mi do toalety, straciłem równowagę i kliknąłem spłuczkę. Kubina: Wiedźmo! Potrzebuję twojej pomocy! ZaW tych samolotach są niesamowicie wydajne toalebierz mnie stąd! ty, tak zwane turbokible. Toaleta wciągnęła kanapkę, Zjawia się Wiedźma. jednak wytworzyło się tak ogromne ciśnienie, że rozsaWiedźma: Dlaczego znowu mnie wołasz? Czego dziło pode mną pokład. Zacząłem spadać. Już miałem się poddać i zderzyć z wodą, kiedy chcesz tym razem? Tylko przemyśl to dobrze. To przypomniałem sobie: zaraz, zaraz, mam przecież plastitwoja ostatnia szansa. kowy nóż. Wyciągnąłem go tuż przed wpadnięciem, Kubina: Teraz chcę już tylko wrócić do mojej pier- aby zmniejszyć opór. Dzięki temu wszedłem w wodę wotnej rzeczywistości. jak w masło. Wypłynąłem mniej więcej po 10 minutach, nabrałem powietrza i zacząłem się rozglądać. Miałem duże szczęście, bo wylądowałem w odległości około 15 kilometrów od bezludnej wyspy. Dopłynąłem tam. Jedyne, co znalazłem to kilka drzew, kozioł i rozbity statek z taśmą klejącą. Wydawałoby się, że co ja mogę zrobić na takiej wyspie? Nic na niej nie ma. Ale zbyt wiele oglądałem wcześniej telewizji, żeby Kinga: Że niby my miałybyśmy przyjaźnić się z TOBĄ? Przecież ciebie nikt nie lubi! Odczep się od nas! (odchodzą)
11
12
co w holu piszcz y się w takim momencie poddać. Zebrałem wszystkie suche gałęzie, obwiązałem je taśmą, zrobiłem żagiel, burty i niebawem miałem wspaniałą łódkę z taśmy klejącej. Jedzenie i wodę miałem zapewnione, bo na wyspie był ten kozioł i niewielkie źródełko, więc nie było na co czekać. Wypłynąłem w podróż. Na początku wszystko szło całkiem nieźle, ale szybko zjadłem całe mięso. Wobec tego musiałem zacząć polować. Wziąłem nóż – mój plastikowy nóż z samolotu – i na końcu doczepiłem długi kawałek taśmy klejącej. Tym narzędziem rzucałem w ryby. Po pewnym czasie były już tak przerażone, że same zaczęły mi wskakiwać na łódkę. Któregoś razu dwa śledzie podrzuciły mi martwą flądrę i myślały, że nie zauważę. Kurde, tak się wkurzyłem, że wystarczy powiedzieć, że od tamtego czasu ryby nie mówią. Jedzenie miałem, ale mój żagiel przestał się sprawdzać, bo trafiłem na okres ciszy. Wpadłem więc na genialny plan: wybrałem najsilniejsze osobniki z oceanu i zaprzągłem je do mojej łódki. Od tego czasu podróż szła jak z płatka. Po kilku miesiącach dopłynąłem do wybrzeży Australii. W końcu mogłem jeść coś poza tymi cholernymi rybami. Zacząłem polować na kangury. Jak to robiłem? Otóż biegałem za nimi z moim nożem, aby zmniejszyć opór powietrza, i kiedy je doganiałem, ogłuszałem je kamieniem. Wkrótce wypłynąłem z Australii. Minąłem Azję, Afrykę i w końcu dopłynąłem do słonecznej Hiszpanii. Tam spotkałem niejaką Francescę. Przedstawiłem jej się jako Valentino, boski Valentino. Nie wiedziałem, czy mogę jej ufać, ale Francesca pomogła mi się przygotować do wypłynięcia w podróż do Kanady. Dała mi całe jedzenie, pomogła naprawić łódź, no i wypłynąłem. Żegluga trwała kilka miesięcy. Dopłynąłem do Kanady, a tam się okazało, że mój kurs językowy się skończył. Musiałem jednak jakoś wrócić do domu. Ukradłem pieniądze jakiemuś typowi, kupiłem jedzenie i ruszyłem w drogę powrotną. Podczas przesiadki w Hiszpanii spotkałem znów Francescę. Zastałem ją zapłakaną, ale nie miałem pojęcia, o co chodzi. Okazało się, że nie-jaki kangur opowiedział jej o tym, co robiłem w Australii. Dziewczyna była po prostu przerażona. Jak to możliwe, że ja, taki łagodny człowiek, mogłem tak bestialsko zabijać kangury? No ale co ja mogłem jej powiedzieć? Pocałowałem ją ten ostatni raz (zakaz scen rozbieranych ze względu na dekamerońską cenzurę) i poleciałem dalej, do domu. Dochodzę już do końca tej historii, w którą nikt nie daje wiary. A dlaczego nikt mi nie wierzy? Otóż fatalny przypadek sprawił, że wróciłem do domu akurat wtedy, kiedy lądował mój pierwotny samolot do Polski z Kanady. Kiedy zacząłem opowiadać moją historię, nikt mi nie uwierzył. Wszyscy mówili: Robert, ty byłeś wtedy w Kanadzie, coś ci się pomieszało. A ja – nie mam żadnych dowodów na potwierdzenie tych wszystkich przygód!
List (2A)
Praca przygotowana przez klasę 2A może poszczycić się wielką kreatywnością w zakresie formy. Jest to piosenka autorska opowiadająca historię pewnej pierwszej miłości. Będąc jedynym występem w całości okraszonym melodią, wzbudził niemałe zainteresowanie i zapewne wielu pozostał w pamięci. Główny bohater przedstawia swoje nostalgiczne wspomnienia w niezwykle naturalny oraz subtelny sposób, nadając całości urokliwy wydźwięk. Oj dzieci, dzieci (wzdycha), byłyście kiedyś zakochane? W życiu każdego młodzieńca lub młodej niewiasty przychodzi ten okres, kiedy spotyka swoją pierwszą miłość. Może wy spotkałyście już swoją? Nie trwa zazwyczaj długo, potem często przepełnia nas wstydem, dlatego trzymajcie się od niej z daleka. Co jak co, ale ja wiem już trochę o życiu. Na nieszczęście, znam kogoś kto się zakochał, ale był wtedy dużo, dużo młodszy od was, a nie było komu pomóc mu dobrą radą. Wszystko zaczęło się w jego czternastej wiośnie, (a) Daleko stąd, na wsi której imienia i tak nikt już nie pamięta. (aGa) Oj, ładnie tam było, szemrały potoki, ptaki świergotały wśród drzew, (aCGa) Ze wszystkich stron otaczały ją łąki i pola pełne kwiecia. (aCGa) Przyjechał tam do babki na wakacje, (a) Tyle wam powiem, że nie zapowiadało się zbyt ciekawie. (FC) A jaki był glancuś, Miał ze sobą cztery białe koszule (FCGC) Okulary jak u psora i tobołek z książkami. (FCGC) W ciepłe letnie popołudnia, szwendał się zakurzonymi (FCFCGC) drogami, Wieczorami zaszywał się na strychu (FC) I czytał książki pachnące starością. (FCGa) I pewnie się już domyślacie co się stało pewnego dnia. Kamykiem dostał po łbie, ot co się stało! 15 wiosen miała, jej włosy w nieładzie jak u dzikiego (DGDAD) zwierza, Sukienkę podartą i zieloną od trawy, (DGDAD) A w oczach – w oczach błyskawice. (eDe) I uwierzcie, żadne zranienie nie było jej straszne, (DGDAD) Skakała po drzewach jak górska kozica. (DGDAD) Oj, nie polubili się na początku! (EF6E) Warczała na niego a on zadzierał nosa, Że niby jest z miasta i takie bzdury. (aE) Rzucała w niego czym się dało (EF6E) Kamieniami, szyszkami, (aE) Ale jak pewnego dnia przyszli jej szukać rodzice (EF6E) To jej nie wydał, tej małej latawicy. (aEa) Co jak co ale kapusiem nie był. No to od razu się z nim zaprzyjaźniła.
co w holu piszcz y Tarzali się w trawie z kwiatami za uchem, (eDe) Jedli leśne owoce, (eDe) Kradli jabłka z sadu (eDe) Całe godziny bawili się w bandytów (eDe) Albo przesiadywali w domku na drzewie, (eDe) Popalając tytoń, który ukradła tacie. (CDe) A te koszule, które z sobą zabrał? (GDe) Skończyły z poszarpanymi kołnierzykami, (GDe) Bez guzików na mankietach, (GDe) A biel odbarwiła się sokiem kwiatów. (GDe) A, i okulary mu się potłukły. (GDe) Słowem, niezłe się z niego zrobiło ziółko! I wierzcie mi lub nie, (aG) Przyjaźń między nimi szybko przerodziła się w coś więcej. (aFGa) Wiersze dla niej pisywał, ale jakie! (dA7) Nie byle jakie romansidła, o nie, (dA7) takie pełne wielkich pustyń i zaklętych lasów. (dA7) Mickiewicza zaczął czytywać, (po namyśle) i Goethego! (BA7) List chciał dla niej napisać! Ale nie byle jaki. (dE7) Długo nie mógł się zebrać, co zaczął to skreślił (dE7) I tyle co się nad nim napocił to głowa mała. (dE7) Pisał tak bite dwa tygodnie, noc w noc przy świecy. (FE) Zbliżał się koniec wakacji. (a) Ale teraz chyba powinienem wreszcie opowiedzieć o jej rodzicach. Powiem tyle, że oni to za nim nie przepadali! Byli szanowaną parą w mieście, Mieli wielką, starą posiadłość na wzgórzu. Kto by pomyślał, że z tego domu wyszła taka dzikuska! Nie cierpiała tego miejsca, bardziej niż czegokolwiek innego, Może dlatego ciągle stamtąd uciekała. Noszenie sukienek, raczej nie było dla niej. Mówiła też – wyrzucili ją z prywatnej szkoły już dwa razy Rodzice nie mogli się z tym pogodzić, była przecież ich jedyną córką. Z czasem, gdy chłopak i dziewczyna stali się nierozłączni, Zrzucili na niego winę za jej zachowanie Że niby ją ściąga na złą drogę. Uwierzycie? Na niego, który przyjechał tam w białym kołnierzyku! Dlatego właśnie chcieli ich od siebie rozdzielić. Postanowili wysłać córkę do ciotki z miasta, co by sporządniała. Chłopak i dziewczyna spotkali się jeszcze po raz ostatni, pożegnali się I wyznali sobie nieprzemijające uczucie (cynicznie). Nie zdołał wtedy dokończyć listu. Obiecał sobie, że wręczy jej go osobiście, Kiedy spotkają się następnym razem. Mieli czekać na siebie w następne wakacje w tym samym miejscu, Co przypieczętowali krwią utoczoną igłą ćwikniętą jego babci.
Dobrze, że nie dostały szczeniaki tężca czy innego cholerstwa! A głupie to to było, oj głupie. (dd6) No i czekał chłopak! Ostatni tydzień wakacji, już bez niej, (dd6) Spędził zastanawiając się skąd wziąć rewolwer (dd6) Jaki kwiat wetknąć sobie w dłonie na łożu śmierci. (dd6A7d) (dd6) Czasem kładł się na strychu jak w trumnie, I wyobrażał sobie szloch jej rodziców (dd6) Kiedy zorientują się co zrobili! (dd6A7d) Za to kiedy skończyły się wakacje, (D7d6) Wlepiał się w tylną szybę z utęsknieniem i czytywał wła(D7d6D7) sny list, Myśląc o wszystkich wyznaniach których w nim jeszcze (D7d6D) nie zawarł. W każdym razie zaczął się rok szkolny. Trzeba było kupić nowe koszule, wymienić szkła w okularach. I tym razem nie było mowy o kolorowych plamach z kwiatów Myślał o niej bardzo często, Niekiedy odkładał list na długie tygodnie, Żeby zapomnieć o nim i wrócić do niego z nowym bólem, Zacząć pisać od początku. Trudno jest wrócić do miastowego Po dwóch miesiącach przesiadywania na drzewie. Często jednak po prostu nie miał czasu By zaprzątać sobie nią głowę, Gdy jednak następne wakacje zbliżały się wielkimi krokami Na nowo rozkwitła w nim nadzieja na ponowne spotkanie. Pisał więcej niż kiedykolwiek wcześniej – O tym, że pracuje nad nowelą, Że bardzo tęskni i że jest mu okropnie w mieście. Koperta zrobiła się gruba, Przypominała już bardziej niewielką paczkę niż list, Pełną niewielkich drobiazgów – zdjęć, ususzonych kwiatów i wierszy. I wierzcie lub nie, oboje dotrzymaliśmy obietnicy! (EF6E) Po dziewięciu miesiącach, spotkaliśmy się W tym samym miejscu, w którym rozstaliśmy się niemal (EF6G6F6E) rok wcześniej. Na początku denerwowałem się, (AB6A) Ale kiedy ją zobaczyłem, rozwiały się wszystkie moje wątpliwości. (AB6A) Kopertę trzymałem za pazuchą. (AB6A) Oj długo wyobrażałem sobie tę chwilę! (AB6C6B6A) Miała teraz szesnaście wiosen. (D7d6) Włosy uważnie rozczesane, twarz czystą, (D7d6) nową sukienkę i granatowe rajstopy. (D7d6) Bardzo się zmieniła, aż trudno było w to uwierzyć. (D7d6D) Nie było rzucania się sobie w ramiona, (dd6) Nie było dramatycznego monologu o przeznaczeniu, (dd6) Nic nie było takie, jak to sobie planowałem. (dd6) Zamieniliśmy ze sobą kilka słów, rozmowa się jakoś (dd6) nie kleiła. Listu jej w końcu nie wręczyłem. (dd6) Jakoś miałem wrażenie… że nie ma już adresata (dd6dA7d)
13
14
miasto moje a w nim
W podróży po inspirację
– na mapie warszawskich klubokawiarni A leksandra W ajs
Życie w stolicy lub jej pobliżu wiąże się z dostępem do kolorowego wachlarza miejskich rozrywek. Miłośnicy podróży – zwłaszcza ci, którzy nie mogą zbyt często pozwolić sobie na dalekie wypady – powinni rozważyć wizytę w jednej z klubokawiarni podróżniczych. Są to jasne i zachęcające punkty na mapie Warszawy, wypełniające wieczorne godziny opowieściami z najróżniejszych zakątków świata. Warto tam zajrzeć, niezależnie od tego, czy szukasz zajęcia, motywacji, czy miejsca na spotkania towarzyskie. P o ł udnik Z ero
Największą popularnością wśród kawiarni podróżniczych zdaje się cieszyć Południk Zero. Zapewne ma to związek z jego niezwykle dogodną lokalizacją – ul. Wilcza 25, niespełna dziesięć minut piechotą od stacji metra Centrum. Działa już od 2011 r. i może się pochwalić organizacją wielu prelekcji oraz imprez podróżniczych (w jego progach zawitali m. in. Jasiek Mela, Przemek Skokowski i Pyra w Korei). Ponadto Południk współpracuje z kilkoma fundacjami, a także pomaga w organizacji takich wydarzeń jak Festiwal Pięciu Smaków. Historie goszczących w Południku podróżników charakteryzują się ogromną różnorodnością. Można wysłuchać opowieści zarówno o polskich górach czy wolontariacie za granicą, jak i wspomnień z szalonych wypraw autostopem na drugi koniec świata. Krótko mówiąc, każdy powinien znaleźć coś dla siebie, gdyż jest w czym wybierać. Wnętrze Południka, to trzeba przyznać, ma swój urok. W niewyjaśniony sposób oddaje klimat podróży. Być może jest to zasługa ścian „po przejściach”, obszernego regału wypełnionego atlasami i przewodnikami, a może mapy świata, na której każdy przybywający może oznaczyć cele swoich wypraw. Niemniej jednak jest tu coś, co nadaje miejscu poczucie „swojskości” i wynikającą z tego swobodę. Kolejnym atutem kawiarni jest fakt, że ceny przekąsek i napojów nie są zbyt wygórowane i przesadnie nie obciążą uczniowskiej kieszeni. Popularność Południka Zero paradoksalnie staje
się też jego największą wadą. Przy najbardziej obleganych pokazach czasami nawet nie ma szansy wejść do środka. W takich sytuacjach nawet ci, którym udało się zająć miejsce z wyprzedzeniem, mogą nie słyszeć co się dzieje, gdyż nagłośnienie nieraz pozostawia wiele do życzenia. Warto więc wziąć to pod uwagę, planując wizytę. Tam i z P owrotem
Na warszawskim Mokotowie, ul. Antoniego Odyńca 71, znajdziemy kolejny urzekający zakątek. Klubokawiarnia podróżnicza Tam i z Powrotem to przytulne dwie sale w żywych kolorach. I choć powierzchnią może nie dorównują Południkowi Zero, nie brakuje w nich dekoracji rodem z różnych szerokości geograficznych. Co więcej, w głębi lokalu (w sali pociesznie zwanej „Afryką”) znajdziemy wygodne pufy, a nawet hamaki, które pozwalają na dodatkowy relaks przy kawie czy herbacie. Towarzyszą im półki z grami planszowymi i książkami. Całość współtworzy niezwykle ciepłą atmosferę. W menu króluje różnorodność: śniadania, obiady oraz przekąski inspirowane są kuchnią rozmaitych krajów. Trzeba się jednak liczyć z tym, że tutaj ceny już lekko wzrastają. Wtedy można się posiłkować happy hours, które codziennie oferują różnego rodzaju zniżki czy promocje. W Tam i z Powrotem często i gęsto odbywają się slajdowiska, spotkania podróżnicze oraz ekspozycje zdjęć. Tematyka? Tak różna, jak tylko można sobie wyobrazić. Niewielka przestrzeń zapewnia kameralny nastrój dla gości i prelegentów, choć może się również okazać przeszkodą dla dużej ilości chętnych na dany pokaz. Nie zmienia to jednak faktu, że ta kawiarnia odznacza się swoją wyjątkowością na mapie miasta. J aś i M a ł gosia
Ta iście warszawska klubokawiarnia położona jest rzut beretem od V LO – na alei Jana Pawła II 57. Swą historią sięga roku 1967, kiedy ulica nosiła jeszcze nazwę Marchlewskiego. Przez długi czas cieszyła się popularnością, a znakiem rozpoznawczym stał się
miasto moje a w nim zielony neon z nazwą lokalu. Po 2000 roku miejsce nieco podupadło, co doprowadziło do jego zamknięcia. W 2014 rozpoczęto gruntowny remont i oto wkrótce neon „Jaś i Małgosia” ponownie rozbłysnął znajomym Warszawiakom światłem. Dziś ta klubokawiarnia stoi otworem dla wszystkich, zachęcając w lecie stolikami na świeżym powietrzu, zaś w zimie rozgrzewającymi napojami. W karcie dań i napoi każdy powinien znaleźć coś dla siebie. Ceny nie odbiegają zbytnio od standardów w centrum stolicy, więc pod tym względem raczej nie będzie zaskoczenia. Miejsca w środku znajdzie się dla dużej liczby osób. Przez to wprawdzie nie jest tak przytulnie, ale prelekcje i spotkania podróżnicze zwykle odbywają się w mniejszej Sali Dolnej. W udział w organizacji wydarzeń związanych stricte z podróżami angażują się studenci, zwłaszcza członkowie Studenckiego Koła Przewodników Turystycznych w Warszawie. Dzięki nim można było już wysłuchać opowieści m. in. ze Słowenii, Irlandii, Ukrainy, Singapuru oraz Chile. Oprócz tego, w Jasiu i Małgosi odbywają się różnorakie warsztaty, wieczory karaoke, debaty oraz spotkania autorskie. Krótko mówiąc, dzieje się! D aleko jeszcze ?
To pytanie każdy z nas w życiu słyszał, a i nie jeden wypowiedział. Taka jest też nazwa naszego następnego celu na mapie warszawskich klubokawiarni. Daleko jeszcze? jest miejscem stosunkowo nowym, bo otwartym w 2018 roku. Póki co jednak zbiera świetne opinie. Jeśli chodzi o wystrój kafejki na ul. Woronicza 33b, jest on zauważalnie bardziej minimalistyczny niż we wspomnianych wcześniej lokalach. Owszem, i tu nie brakuje mapy świata na ścianie przyozdobionej zdjęciami oraz regału z planszówkami i przewodnikami. Można wciąż jednak odczuć pewną „świeżość” tego miejsca, które nie zdążyło jeszcze ugruntować sobie mocnej pozycji klubokawiarni podróżniczej. Czy ma potencjał? To już będziecie musieli sami ocenić. W Daleko jeszcze? od czasu do czasu odbywają się różnego rodzaju spotkania tematyczne. Były już m.in. warsztaty z psami, wyprawy w dzikie góry, opowieści o Australii i Azorach. Większa liczba prelekcji jest zapewne kwestią czasu. Na razie odwiedzający kawiarnię mogą dodatkowo zamówić jakąś przekąskę lub coś do picia. Ceny są różne i zależą od stopnia egzotyczności danego zamówienia. D wa s ł owa na koniec
Wspomnę jeszcze krótko o kilku miejscach odbiegających nieco motywem przewodnim od poprzednich, ale wartym choćby odrobiny uwagi.
Klubokawiarnia Babel to kolejny lokal o dłuższej historii. Jego początki sięgają lat 60. XX wieku, kiedy to na ul. Nowogrodzkiej 5 przy siedzibie Towarzystwa SpołecznoKulturalnego Żydów w Polsce działał klub studencki Babel. Został zamknięty po marcu 1968 roku i w ten sposób na ponad 50 lat zniknął z mapy Warszawy. Niedawno jednak Babel znów się pojawił, choć tym razem w innej lokalizacji (na ul. Próżnej 5). Do wejścia zachęca przechodniów dawny zielony neon oraz meble w stylu adekwatnym do czasów, w których kawiarnia się rozwijała. W gustownie urządzonym wnętrzu można zjeść potrawy inspirowane kuchnią żydowską, a wieczorami niejednokrotnie natkniemy się na wydarzenia kulturalne, np. koncerty i wykłady. Kino Luna na ul. Marszałkowskiej 28 to jedno z kameralnych kin studyjnych w stolicy. Oprócz filmów, ciekawscy natrafią tam też na różnego rodzaju wydarzenia. Chciałabym się tu skupić głównie na kolejnej już edycji slajdów podróżniczych IN MUNDO. Zdjęcia z podróży z pewnością zrobią na odbiorcy większe wrażenie wyświetlane na ekranie kinowym niż na projektorze w wypełnionej kawiarni. Ma to swoją cenę (ok. 18 zł), ale pozostaje pewność, że wszystko będzie przeprowadzone profesjonalnie. Patronat nad akcją obejmują m. in. National Geographic TRAVELER i fotografuj.pl Naszą podróż po miejscach oferujących zajmujące spotkania zakończymy na ul. Solec 24, w Muzeum Azji i Pacyfiku (swoją drogą, współorganizatorem IN MUNDO). Placówka funkcjonuje w Warszawie już od 1973 roku. Przez ten czas zdołała zgromadzić bogatą i różnorodną kolekcję. Co ciekawe, działalność muzeum opiera się głównie na wystawach czasowych – ekspozycja stała wciąż nie jest w pełni gotowa, choć można już na niej podziwiać instrumenty muzyczne z Bliskiego i Dalekiego Wschodu. Pomimo tych mankamentów, w Muzeum Azji i Pacyfiku od czasu do czasu odbywają się przykuwające uwagę spotkania. Promocje książek o Gruzji, warsztaty kaligrafii, koncerty muzyki arabskiej czy debaty na temat sytuacji politycznej Chin mogą okazać się niezłą gratką dla miłośników Azji. Zgodnie z przysłowiem „dla chcącego nic trudnego”, spragnieni wrażeń znajdą sobie w Warszawie zajęcie. Czasami wystarczy jedynie wolny wieczór, odrobina chęci i ciekawości świata, by choć na chwilę przenieść się w nieznane.
15
z ż ycia wzięte
Who run the world? Girls! M artyna M astalerz
L udżain al- Hatul
Posiadanie prawa jazdy to marzenie niejednej licealistki i wiele stara się przystąpić do egzaminu jak najszybciej. Prowadzenie auta wydaje się rzeczą całkowicie codzienną, ale nie wszędzie tak jest. W Arabii Saudyjskiej pierwsze kobiety otrzymały prawa jazdy dopiero w czerwcu 2018 roku. Wcześniej, w maju tego samego roku grupa ponad 17 aktywistów walczących o prawa Saudyjek została zatrzymana. Oskarżono ich m.in. o „szkodzenie interesom narodowym”, „infiltrowanie rządu” i „komunikowanie się z wrogami kraju”. Wśród zatrzymanych była Ludżain al-Hatul – 29-latka pochodząca z bardzo liberalnej rodziny, która jako dziecko mieszkała we Francji a następnie studiowała w Kanadzie literaturę francuską. Jak sama wspominała w wywiadzie dla Financial Times, czuła,że jako osoba pochodząca z uprzywilejowanej rodziny powinna działać i walczyć o równe prawa dla wszystkich kobiet. Po wylądowaniu w Rijadzie w 2013 roku wsiadła do samochodu, co sfilmował jej ojciec, a wiele kobiet zainspirowanych jej postawą zrobiło to samo.
Akcja zyskała ogólnokrajową popularność, ale ojca Ludżain zmuszono do podpisania dokumentów, w których obiecywał, że jego córka już nigdy nie usiądzie za kierownicą. Hatul wyjechała do Abu Zabi, gdzie podjęła pracę i dalej prowadziła działalność opozycyjną. Pierwszy raz aresztowano ją w listopadzie 2014 roku, gdy próbowała przekroczyć granicę z Arabią Saudyjską. W więzieniu spędziła 73 dni, które, choć były bardzo trudne, uważa za niesamowicie pouczające i ważne. Po wyjściu na wolność brała udział w rozmaitych inicjatywach, m. in. z sukcesem walczyła o przyznanie kobietom praw obywatelskich. W 2015 roku znalazła się na 3. miejscu listy 100 najbardziej wpływowych Arabek świata. Ludżain od aresztowania w maju 2018 nadal przebywa w więzieniu, a dopiero w marcu tego roku ruszył przeciwko niej proces. Międzynarodowa organizacja pozarządowa Amnesty International prosi o jej uwolnienie i posiada dowody, że inne aktywistki rażono prądem i bito. R ut h B ader G insburg
Jest chyba najsłynniejszą sędzią sądu najwyższego w Stanach Zjednoczonych. Żaden z jej kolegów nie występuje na kubkach czy T-shirtach, a już na pewno nie ma go na tatuażach. Pojawiła się w TV jako gadająca głowa w serialu Futurama i jako bohaterka skeczy Saturday Night Live. Ale nim stała się ulubioną sędzią Ameryki (przynajmniej, jeśli mówimy o lewicy, gdyż prawica jej nie cierpi i nazywa „antyamerykańską zołzą”), była małą dziewczynką mieszkającą na Brooklynie. Mama zabierała Ruth do bibliotek i muzeów i kładła bardzo duży nacisk na edukację córki. Jako kobieta i Żydówka Ruth musiała wkładać we wszystko dwa razy więcej wysiłku niż koledzy. Gdy matka Ruth zmarła, ta przestała praktykować judaizm, uważając, że to niesprawiedliwe, że tylko mężczyźni mogą odprawić za nią kadisz. Po ukończeniu liceum dostała się na prestiżowy Cornell University, gdzie poznała swojego przyszłego męża Marty ‘go Ginsburga. Już jako jego żona i matka małej Jane zapisała się na wy-
fot. za Wikipedia
Na świecie żyją już prawie 4 miliardy kobiet, a każda z nich jest całkowicie inna. Są wśród nich szefowe wielkich firm, matki, badaczki, dyplomatki czy artystki. Jeszcze 100 lat temu ich obecność w świecie polityki, biznesu i sztuki była marginalna. Były to czasy mężczyzn, którzy uważali, że miejsce kobiet jest w domu, a nie na uczelni lub w biurze. Dzisiaj widać zdecydowana zmianę, chociaż kobiety nadal zarabiają dużo mniej (w Polsce nawet o 18%), a ponad połowa zarządów wielkich firm składa się jedynie z mężczyzn. Uważam jednak, że XXI wiek to czas przebijania szklanego sufitu i dążenia do równouprawnienia we wszystkich dziedzinach życia. Bo nie chodzi tu przecież o dominację kobiet, a jedynie o uzyskanie tych samych możliwości, które mają mężczyźni. Poniżej przedstawiam wam dwie bohaterki, których historie mogą stać się inspiracją i pokazują z jakimi problemami muszą radzić sobie kobiety.
fot. za Wikipedia
16
17
z ż ycia wzięte dział prawa na Harvardzie. Była jedną z zaledwie dziewięciu przyjętych kobiet (na ponad 500 mężczyzn) i nadal musiała sobie radzić z dyskryminacją – kobiety nie miały wstępu do jednej z bibliotek więc koledzy wypożyczali za nią książki, natomiast część profesorów nie widziało celu w nauczaniu kobiet. Ruth świetnie radziła sobie na pierwszym roku – dostała się do redakcji prestiżowego Harvard Law Review – do którego kilkadziesiąt lat później pisał sam Barack Obama. I gdy wszystko wydawało się podążać dobrą drogą Marty zachorował na raka – Ruth musiała połączyć wykłady, opiekę nad mężem, przepisywanie jego notatek i własną naukę. Po wyzdrowieniu małżonka i ukończeniu przez niego studiów przenieśli się do Nowego Jorku, gdzie Marty dostał pracę w kancelarii. Ruth przeniosła się na czołowy Uniwersytet Columbia i w 1959 r. ukończyła studia z najlepszym wynikiem. Mimo świetnych ocen i pracy nad wybitnymi prawniczymi publikacjami Ruth nie mogła znaleźć pracy, podczas gdy jej mniej doświadczeni koledzy z roku bez problemu otrzymywali oferty od prestiżowych kancelarii prawniczych. W końcu dzięki koneksjom ulubionego profesora z Columbii, Geralda Gunthera, zostaje zatrudniona przez Felixa Frankfurtera– sędziego sądu najwyższego. W latach 70. Ginsburg angażuje się w sprawy sądowe dotyczące dyskryminacji ze względu na płeć, a w 1980 r. awansuje na sędziego sądu apelacyjnego w Waszyngtonie. Podczas pracy tam znana jest ze swojego umiarkowania i coraz częściej zgadza się z konserwatywnymi kolegami. Prawdziwy przełom przychodzi jednak w 1993 r., gdy zostaje mianowana przez prezydenta Billa Clintona na sędziego sądu najwyższego jako druga kobieta w historii. Przez kolejne lata staje się coraz bardziej znana i szanowana, nie boi się wyrażać innego zdania niż reszta sędziów – ma nawet specjalny kołnierz, który zakłada, kiedy nie zgadza się z wyrokiem Sądu Najwyższego. Od ponad ćwierć wieku intensywnie pracuje, ćwiczy (na 80 urodziny zrobiła 20 pompek) i pomimo przebytych chorób (raka jelita grubego i trzustki) nawet nie myśli o emeryturze. Opisane przeze mnie bohaterki różni praktycznie wszystko – wiek, pochodzenie, język, wykształcenie. Jednak łączy je przekraczanie barier, walka o równouprawnienie i nieustępliwość w dążeniu do celu. Nie boją się opinii innych, negatywnych komentarzy i niezależnie od sytuacji walczą o to co uważają za słuszne. I chociaż muszą pracować dwa razy ciężej niż mężczyźni, nie poddają się i inspirują tysiące innych kobiet na świecie.
OFELIA As cool as the pale wet leaves of lily–of–the–valley She lay beside me in the dawn. − E.P. budząc się nad ranem z krzykiem zamierającym budząc się nad ranem na jeziorze gwiazd gasnących nie wiedzieć czy to sen jest wciąż czy jawa budząc się, nie wiedzieć czy to życie jest czy śmierć kiedy pośród lilii wodnych ranek osiada na gałęziach wierzb co nagle białe kwiecie potraciły na polach dmuchawców w porywie wiatru z krzykiem zamierającym kiedy na ustach pocałunek więdnie we wszystkie noce me i dnie niby pierwsza Ofelia brzasku z krzykiem na ustach budząc się nie wiem już, czy to życie jest czy sen gdy jak chłodna lilia bladym świtem rozlanym o szare masywy budynków w pościeli, każdym takim dniem wyciągnięty przy mnie blakniesz Kajetan Czerwiński
Żelazna bogini miłosierdzia Ty i te twoje szuflady, kosmos, powiedział Wojtek, gdy nagle znikąd wyjęłam pierścionek i dałam Rafałowi, żeby zaniósł Matce Boskiej Dobrej Rady jako wotum zaufania. I co ona ma z nim twoim zdaniem zrobić, spytał, ta Matka Boska? A co mądrego można zrobić z takim pierścionkiem? Niech go podpali i każe aniołom skakać przez niego, powiedziałam. Ja tak w każdym razie robiłam. Justyna B
18
z ż ycia wzięte
Zapraszamy do Strasburga M artyna M astalerz
European Youth Event! Te trzy słowa mignęły mi przed oczami, kiedy przeglądałam Facebooka i zapewne nie zainteresowałabym się nimi, gdyby koleżanka nie podesłała mi linka do wydarzenia. Kiedy na spokojnie usiadłam i przeczytałam, o co chodzi, okazało się, że Parlament Europejski w Strasburgu organizuje European Youth Event – dwudniowy event, podczas którego młodzi ludzie, głównie z państw członkowskich UE, będą mogli brać udział w licznych wykładach, debatach i work shopach. Samo wydarzenie będzie całkowicie bezpłatne, uczestnicy muszą jedynie zarejestrować się na specjalnej platformie. Od razu się zapisałam, ale pod wpływem natłoku nauki i codziennych obowiązków, całkowicie wypadło mi to z głowy. Dopiero, gdy w połowie kwietnia dostałam maila z linkiem do wyboru na zajęć, przypomniałam sobie o wydarzeniu i uznałam, że warto jechać. Uczestnicy mogli wybierać z paruset rodzajów aktywności od debat przez wykłady po work shopy, czyli po prostu warsztaty. Największą popularnością cieszyły się dwudniowe obrady, podczas których uczestnicy, tak jak posłowie, debatowali na ważne dla nich tematy, próbując podjąć rezolucję dotyczące m.in. globalnego ocieplenia czy problemu migracyjnego w Europie. Niestety w zaledwie kilka minut wszystkie miejsca były zajęte i przez co musiałam zapisać się na coś innego. Każdy uczestnik mógł wybrać maksymalnie 4 zajęcia, nawet jeśli wszystkie odbywały się tego samego dnia. Zapisałam się m.in. na dyskusję dotyczącą Brexitu – w której brało udział ponad 100 osób – oraz na wykład Dyrektora Generalnego LinkedIn w Beneluxie o zmieniającym się rynku pracy i e-cv. Wszystkie aktywności były prowadzone w interesujący i zabawny sposób, a prowadzący chętnie odpowiadali na pytania, niejednokrotnie przedłużając czas zajęć. Monokulturowość wśród uczestników była przeogromna – miałam szansę poznać ludzi m.in. z Belgii, Holandii, Włoch czy Czarnogóry. Niesamowite było, jak bardzo młodzi ludzie angażują się w losy Unii Europejskiej i jak działają, aby lepiej funkcjonowała. I tak Tinneke z Brukseli od kilku lat należy do SAME – Solidarity Action Day Movement in Europe – a grupa aktywistów z Aten uświadamia starszych mieszkańców Grecji, czemu warto głosować w wyborach do Parlamentu Europejskiego i pomaga im zapoznać się z programami kandydatów. To tylko przykłady osób, które poświęcają swój własny czas dla wyższej sprawy. Praktycznie co druga spotkana osoba miała na sobie koszulkę z nazwą organizacji, do której należała. Wszy-
scy byli otwarci na nowe pomysły, kontakty i zdobywanie doświadczenia. O S trasburgu s ł ó w kilka
Strasburg to nieduże, lecz istotne dla Francuzów miasto. To tam Claude Joseph Rouget de Lisle napisał Marsyliankę – przyszły hymn francuski. Strasburg to stolica Alzacji – regionu, będącego obiektem sporu między Niemcami, a Francją – co skutkowało jego przechodzeniem z rąk do rąk. Ślady tego widać po również dzisiaj – większość ulic posiada nazwy w obu językach, a mieszkańcy Strasburga przeważnie potrafią mówić zarówno po francusku, jak i po niemiecku. Od 1992 roku miasto jest siedzibą Parlamentu Europejskiego i to wokół niego oraz innych instytucji europejskich kręci się tamtejsze życie. Hotele posiadają specjalne cenniki na czas obrad parlamentu, a koszty wynajęcia wtedy pokoju potrafią być nawet kilkanaście razy droższe niż w innym terminie. Urok samego miasta, a przede wszystkim dzielnicy Petite France i zabytkowego śródmieścia wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO – powoduje, że Strasburg chętnie odwiedzają turyści z całego świata. Podczas mojego wyjazdu miałam szansę poznać chociażby parę emerytów z Brazylii zwiedzających Europę, młodą parę z Czech w podroży poślubnej i informatyka ze stanu Arizona, który wypożyczonym autem objeżdżał Stary Kontynent. Nie jest to najtańsze miasto, ale na pewno nie tak drogie jak europejskie stolice. Warto poszukać darmowych wycieczek, podczas których mieszkańcy pokazują nie tylko najważniejsze miejsca, ale również te ukryte i znane tylko przez miejscowych. W samym centrum najlepiej poruszać się pieszo, z Katedry Najświętszej Marii Panny do Petite France jest zaledwie kilometr, a trasa prowadzi wśród urokliwych kamieniczek i domów. C i ą g dalszy nastą pi …
European Youth Event przyciągnął do Strasburga ponad 9 tysięcy, około 1, 5 tysiąca uczestników więcej niż podczas poprzedniej edycji w 2016 roku. EYE odbywa się co dwa lata, zatem następna szansa na udział będzie w roku 2020. W międzyczasie Parlament Europejski czekają duże zmiany, gdyż 26 maja odbędą się wybory, które mogą całkowicie zmienić jego skład. Niezależnie od tego czy chcecie wyjechać w celach edukacyjnych czy wypoczynkowych, warto udać się do Strasburga i na chwilę zgubić się między wąskim uliczkami Starego Miasta.
z ż ycia wzięte
Zabójstwo na Twitterze U rszula C hmara
Skylar Neese. Zwykła nastolatka z Zachodniej Wirginii. Miała stałe zniszczyć przyjaźń dziewczyn. Od tamtego dnia prowadziły stałą wojnę na Twitdwie przyjaciółki, Rachel Shoaf i Shelia Eddy. Były nierozterze i innych mediach społecznościowych, jak rówłączne. Oczywiście, do czasu… nież w prawdziwym świecie. Skylar w swoim pamiętSkylar i Shelia znały się, odkąd miały osiem lat. Wte- niku wyznała, że straciła najlepszą przyjaciółkę i była dy spędziły razem kolonie i od tamtego czasu były z tego powodu wyraźnie smutna. Niestety, konflikt najlepszymi przyjaciółkami od serca. Gdy były na- między dziewczynami wcale nie zmierzał ku końcostolatkami, trafiły razem do University High School. wi, a wręcz przeciwnie, było coraz gorzej. Sprawy zaDziewczyny, bardzo tym ucieszone, zażądały nawet częły przybierać szczególnie zły obrót, kiedy zaczął się tego samego planu, by móc być razem przez cały dzień. rok szkolny. Skylar i Shelia nie mogły zostać same na Miejsce to jednak nie było zbyt przyjazne dla Shelie, pięć minut, żeby nie doszło między nimi do kłótni. Miktórej nikt tam nie znał. Szkoły w Stanach Zjednoczo- mo to dziewczyny dalej trzymały się razem. Nalegała nych są mocno rejonizowane, więc by móc iść do ja- na to zwłaszcza Skylar, która nie mogła znieść bycia kiejś, trzeba mieszkać w rejonie, w którym się ona znaj- wystawioną poza nawias tej trójki. Tkwiły więc w tej duje. Shelia, która dopiero się przeprowadziła, nie miała toksycznej znajomości, w której ciągle się kłóciły, ale tam więc żadnych znajomych oprócz Skylar. W dodat- nie mogły bez siebie żyć. Jeździły razem na wycieczki, ku znajomi Skylar niezbyt ją lubili, uważali ją za wred- które właściwie polegały na piciu alkoholu i paleniu ną i krnąbrną. Dziewczyna więc była zmuszona za- marihuany i gdyby nie ciągłe kłótnie, to można by powiewsze wybierać, z kim spędzi swój wolny czas, co wpra- dzieć, że nic się między dziewczynami nie zmieniło. wiało ją we frustrację. W tym właśnie okresie poznaSkylar, która dojrzewała zdecydowanie wolniej niż ły Rachel, z którą niemal natychmiast się zaprzyjaź- koleżanki, zaczynała w tej przyjaźni przeszkadzać. niły. Te trzy dziewczyny dogadywały się wspaniale, Z powodu swojej dziecinności, była dla Shelii i Rachel pomimo wielu różnic. Rachel była najbardziej uzdol- trzecim kołem u wozu. niona z całego trio. Udzielała się w teatrze, cudownie Był szósty października. Lekcja biologii, jedyna lekcja, śpiewała, była również bardzo religijna, miała też na którą Shelia i Rachel chodziły bez Skylar. Na lekmnóstwo znajomych w szkole. Skylar była wyjątkowo cji uczniowie omawiają DNA, gdy nagle Shelia wstała inteligentna, zostało jej nawet zaproponowane stypen- i zapyta się, co najlepiej zrobić z ciałem. Uczniowie, dium, jeśli utrzymałaby swoje świetne wyniki do końca rozbawieni, proponują jej obejrzenie Breaking Bad, szkoły, pisała wiersze, była również nieśmiała, wycofa- ale ta dopytywała się jakiego kwasu użyć, a także o inne na i dojrzewała wolniej niż jej koleżanki. Shelia natomiast sprawy. Jedna z osób spytała się jej nawet, po co jej była urodzoną liderką, przewodziła ich trójce. Jej zaintere- ta wiedza, na co Shelia odpowiedziała, że chciała wiesowaniami były w głównej mierze chłopcy i marihuana. dzieć, co zrobić ze Skylar. Oczywiście wszyscy uznali Cóż by mogło pójść nie tak? Dziewczyny się przy- to za żart, jednak dziewczyna została wysłana do dyjaźniły, wszędzie chodziły razem, praktycznie nie rektora za takie pytanie. widywano ich osobno. Jednak, jak to w liceum bywa, Nadszedł rok dwa tysiące dwunasty. Między dziewnawet najtrwalsze przyjaźnie można zerwać bardzo czynami nic się nie zmieniło, ciągle się kłóciły i mimo szybko i łatwo. Szesnastego sierpnia dwa tysiące jede- to spędzały ze sobą czas. Rodzice Skylar zaczęli zauwanastego roku doszło do przełomowego wydarzenia żać eskalujący konflikt i zaproponowali córce ograw życiu całej trójki przyjaciółek. Siedziały wszystkie niczenie kontaktów z Shelią. Dziewczyna w końcu w domu Rachel i piły alkohol. Oczywiście o niczym sama zaczęła zauważać, że ich przyjaźń już nie była nie wiedziała matka Rachel, która wtedy spała. Dziew- taka sama, ale nie mogła się zmusić, by na dobre ją zaczyny, by zachować to w tajemnicy, umówiły się, by kończyć. Powoli jednak, krok po kroku, zaczęła spęnie wychodzić z pokoju, w którym się znajdowały. dzać coraz mniej czasu z przyjaciółką z dzieciństwa, Najwyraźniej nie miały dużego doświadczenia z al- a więcej z innymi znajomymi. W czerwcu Shelia i Skylar razem wyjechały ze swokoholem i już po chwili Skylar zorientowała się, że siedziała zamknięta z dwiema przyjaciółkami, które imi rodzinami na kilkudniowy wyjazd na plażę. Podwłaśnie zaczęły uprawiać ze sobą seks. Nastąpiła póź- czas tego wyjazdu nastąpiła niesamowita awantura niej straszna kłótnia między Shelią a Skylar, która obu- między dziewczynami, której powody nie są znane. Istdziła matkę Rachel. Kłótnia była na tyle poważna, że nieje wiele spekulacji, ale żadna z nich nie została podoszło niemal do rękoczynów. Sytuacja ta miała na twierdzona. W tym czasie Rachel przebywała na obo-
19
20
z ż ycia wzięte
zie kościelnym. Po powrocie otrzymała od Sheili informacje, że muszą się pilnie spotkać, ponieważ jest pilna sprawa do omówienia. Gdy doszło do spotkania, Shelia postawiła sprawę jasno: „Skylar musi umrzeć”. Jako powód podała jakąś wiadomość, którą wysłała jej Skylar na Twitterze. W dniu swoich szesnastych urodzin Shelia planowała z Rachel morderstwo swojej przyjaciółki. Po przejrzeniu wielu stron internetowych zdecydowały się na zadźganie nożem. Nóż miał pochodzić z kuchni, by ukryć odciski palców. Zdecydowały się także, że zabójstwa dokonają w lesie i tam porzucą ciało dziewczyny. Wszystko było dokładnie obmyślone i zaplanowane. Zabójstwo miało mieć miejsce na początku lipca, ponieważ później Rachel jechała na kolejny obóz kościelny. Piąty lipca dwa tysiące dwunastego roku. Skylar skończyła zmianę i wróciła do domu. Jej rodzice spytali, czy nie była głodna, ale dziewczyna odpowiedziała, że jadła w pracy. Powiedziała też, że od razu pójdzie spać, bo następnego dnia również miała pracować. Zamknęła za sobą drzwi do pokoju i jest to ostatni moment, kiedy rodzice widzieli ją żywą. Wbrew temu, co mówiła, wcale nie poszła spać, tylko otworzyła laptopa i weszła na Twittera, żeby pogadać ze swoimi przyjaciółkami. Jakich argumentów użyła Shelia, żeby wywabić ją tamtej nocy z domu? Prawdopodobnie już nigdy się tego nie dowiemy. Może obiecała, że wszystko będzie jak dawniej? O 22:48 Skylar tweetuje „Robisz takie rzeczy i dlatego nigdy w pełni ci nie zaufam”, a o 23:15 zamieściła swoją ostatnią wiadomość o treści „Mogę mieć tylko nadzieję”. Potem wymknęła się z domu, żeby spotkać się ze swoimi przyjaciółkami, nie wiedząc, że już nigdy więcej nie wróci do swojego domu. Kamera ochrony nagrała, jak dziewczyna wchodzi do srebrnego samochodu. Koleżanki ruszyły w stronę swojego ulubionego miejsca, pobocznej uliczki przy lesie w Pensylwanii. Wysiadły razem, żeby zapalić marihuanę. Skylar nie miała pojęcia, że gdy szły nieco głębiej w las, w bagażniku samochodu znajdowały się ubrania na zmianę dla jej przyjaciółek, wybielacz, ręczniki papierowe, chusteczki nawilżające oraz łopata. Nie wiedziała również, że obie mają przy sobie noże zabrane z kuchni. Koleżanki poniewczasie zorientowały się, że zapomniały zapalniczki z samochodu. Skylar zaoferowała, że po nią pójdzie, a gdy tylko się odwróciła została zaatakowana nożami przez swoje najlepsze przyjaciółki. Dwie dziewczyny dźgały niemal na oślep, a zaskoczona i przerażona ofiara zaczęła się bronić i krzyczeć. W pewnym momencie udało jej się nawet wyrwać nóż Rachel i zranić ją w nogę. Napastniczki jednak nie przestawały atakować. Kiedy później policja pytała, ile ciosów zadały, te odpowiedziały, że po pięćdziesiątym przestały liczyć. Skylar w końcu upadła na ziemię i wykrwawiła się w lesie. Wszę-
dzie była krew, co nie przeraziło napastniczek. Schowały jej ciało, przebrały się i obmyły chusteczkami nawilżającymi, po czym, jak gdyby nigdy nic, wróciły do domów. Rano rodzice Skylar zapukali do drzwi córki, ale nie otrzymali odpowiedzi. Myśląc, że córka jeszcze spała, ruszyli do pracy. Po powrocie z niej i powtórnym pukaniu do drzwi, ojciec Skylar zaniepokoił się, gdyż wiedział, że dziewczyna miała dzisiaj zmianę. Wszedł do pokoju córki i z przerażeniem stwierdził, że dziewczyna uciekła. Zadzwonił do swojej żony, która wykonała za to połączenie do… Shelii. Spytała się, czy nie widziała może gdzieś w nocy swojej najlepszej przyjaciółki. Ta jednak stwierdziła, że nie miała z nią kontaktu i spytała, czy coś się stało. Pozbawieni wyboru, rodzice Skylar zadzwonili na policję. W tym samym czasie Rachel powiedziała Shelii, że chyba zgubiła telefon na miejscu zbrodni. Gdy więc wszyscy zajęci byli poszukiwaniami Skylar, jej morderczynie wróciły w miejsce, gdzie leżało jej ciało, żeby poszukać telefonu Rachel. Znalazły go i wróciły do miasta. Po południu nastąpiło wielce zadziwiające wydarzenie. Shelia zadzwoniła do rodziców Skylar i powiedziała, że musi wyznać prawdę i, że tamtego dnia około godziny dwudziestej trzeciej były wszystkie trzy na przejażdżce i po czterdziestu minutach wysadziły Skylar niedaleko jej domu, ale kilka przecznic dalej, by nie budzić domowników. Bardzo przekonująco udawała, że chciała pomóc w poszukiwaniu i to wszystko, co wiedziała o sprawie. Matka ofiary była jej wdzięczna za tą informację i za szczerość. Dziewczyna przeprosiła i już tego samego dnia pojawiła się razem z matką, by włączyć się w poszukiwania Skylar. Rachel natomiast poprosiła mamę, żeby zabrała ją na ostatni wieczór przed obozem nad jezioro. Tam matka dziewczyny zauważyła ranę na jej nodze, ale ta wykręciła się mówiąc, że to tylko przetarcie. W przeciwieństwie do Shelii do końca śledztwa nie była zbytnio włączona w poszukiwania przyjaciółki. Sprawdzone zostały kamery ochrony, na których widać Skylar wsiadającą do srebrnego samochodu, którego nikt z jakiegoś powodu nie rozpoznał. Wszyscy uznali, że jest to ktoś, kto zabrał dziewczynę na jakąś imprezę, może nawet jej chłopak, o którym nie chciała mówić rodzicom. W każdym razie poszukiwania trwały, a Shelia ciągle aktywnie w nich uczestniczyła. Dochodziło nawet do tego, że w pewnym momencie podeszła do matki Skylar i spytała się, czy mogłaby spędzić chwilę w pokoju przyjaciółki, na co oczywiście matka zezwoliła. Po jakimś czasie znalazła ją płaczącą histerycznie w pokoju zabitej przez nią dziewczyny i zaczęła pocieszać. Shelia wspominała również często o tej sprawie na swoich mediach społecznościowych, zwłaszcza na Twitterze. W międzyczasie zaczął się nowy rok szkolny. Zarów-
z ż ycia wzięte no Rachel, jak i Shelia były podejrzewane przez swoich kolegów i koleżanki ze szkoły. Jeden z bliskich kolegów Skylar uparł się nawet, że musiały one wiedzieć coś więcej i nachodził je, by zadawać mi pytanie o tą sprawę. W Internecie dziewczyny były nazywane Pretty Little Liars. Policja zaczęła bardziej interesować się osobami Rachel i Shelii. Zaczęli też brać pod uwagę, że zniknięcie Skylar nie ma związku z żadną ucieczką. Nie podejrzewali oczywiście dwóch szesnastolatek o morderstwo z premedytacją, ale raczej jakiś wypadek przy imprezie, może dziewczyna spadła ze schodów i niefortunnie upadła, tracąc życie, lub zakrztusiła się i nikt jej nie pomógł, albo się zaćpała. O ile Shelia współpracowała z policją i chętnie udzielała kłamliwych wyjaśnień, to Rachel unikała policji jak ognia. Gdy prowadzili przesłuchanie, miotała się w zeznaniach, nie potrafiła na przykład wskazać trasy, jaką pojechały na rzekomą wycieczkę o dwudziestej trzeciej. Policja, nie mogąc dowiedzieć się od dziewczyn niczego konkretnego, zażądała od firmy telekomunikacyjnej danych z ich telefonów, by odwzorować tę trasę. Siódmego września policja skonfiskowała telefony obydwu dziewcząt. Rachel coraz gorzej radziła sobie z całą sytuacją. Musiała być w stałym kontakcie z przyjaciółką, bo inaczej odchodziła od zmysłów. Jej matka to zauważyła i zaczęła sama podejrzewać, że córka nie mówiła wszystkiego, co wie. Próbowała nawet wybadać tę sprawę, ale Rachel również i tym razem nie powiedziała niczego konkretnego. Dwudziestego czwartego września policja otrzymała dane z telefonów dziewczyn, z których wynikało, że o dwudziestej trzeciej, kiedy rzekomo miały odebrać Skylar spod domu, były one w zupełnie innym miejscu. Policja raz jeszcze przeglądnęła więc taśmy z monitoringu i wtedy dopiero zorientowali się, że srebrny samochód, do którego wsiadła Skylar o północy, należy przecież do Shelii. W grudniu dziewczyny zostały wezwane na przesłuchanie na wykrywaczu kłamstw. Shelia stawiła się, pewna, że uda jej się oszukać wykrywacz kłamstw. Była fanką seriali kryminalnych, więc była przekonana, że da radę to zrobić. To przekonanie było rzecz jasna mylne i policja już była pewna, że dziewczyna kłamie. Rachel natomiast robiła wszystko, co tylko możliwe, by na ten test nie iść. Pod koniec roku Rachel trafiła do szpitala psychiatrycznego z powodu napadu agresji. Zaatakowała swoją matkę, która zabroniła jej spotykać się z Shelią. Wyszła już w następnym roku i została zabrana na komisariat policji. Tam, już spokojna, poprosiła o wiadro, argumentując to tym, że powie wszystko, co wie, ale może przy tym wymiotować. Wiadro zostało jej dostarczone i nastąpiło przesłuchanie. Policjanci pytali się jej, czy były może razem na jakiejś imprezie,
może zażywały jakieś używki, które przyczyniły się do śmierci dziewczyny, na co ta, bardzo spokojnie popatrzyła im w oczy i powiedziała: „Zadźgałyśmy ją”. Wszyscy popatrzyli na dziewczynę z niedowierzaniem, spodziewając się wszystkiego tylko nie tego. Dziewczyna niezrażona, jeszcze raz potwierdziła, że ona i Shelia zadźgały Skylar, a na dowód mogła pokazać im bliznę na nodze. Opowiedziała ze szczegółami, jak zaplanowały morderstwo, a potem zabiły Skylar. Policjanci zadali jej proste pytanie. Dlaczego? Czemu zabiły swoją własną przyjaciółkę? Rachel odpowiedziała im: „Po prostu przestałyśmy ją lubić”. Tylko tyle. Zgodziła się na współpracę z policją, wskazała miejsce ukrycia ciała. W zamian miała zostać pozwana za morderstwo drugiego, a nie pierwszego stopnia. Czwartego stycznia policja skonfiskowała samochód Shelii, gdzie znaleźli ostateczny dowód na jej winę, ponieważ w środku były ślady krwi Skylar, natomiast szesnastego stycznia śnieg stopniał na tyle, by można było rozpocząć poszukiwania ciała. Odnalezione zostało ono niedaleko miejsca, gdzie wcześniej prowadzono poszukiwania dziewczyny. Gdy ta wiadomość doszła do Shelii, ta wpadła w histerię i dalej udawała, że nie miała z tą sprawą nic wspólnego i jest załamana śmiercią przyjaciółki. Dopiero pierwszego maja nastąpiły aresztowania. Rachel sama zgłosiła się i oddała w ręce policji, natomiast jeśli chodzi o Shelie, były problemy. Gdy zjawiła się po nią policja, ani jej, ani jej matki nie było w domu. Policja zadzwoniła do matki dziewczyny i dowiedzieli się, że były w restauracji i poczekają tam na policję. Jednak gdy policjanci znaleźli się już przy tejże restauracji, zastali je na próbie ucieczki. Shelia nie przyznała się do winy, mimo wielu dowodów na jej niekorzyść. Obie dziewczyny jeszcze przed procesem przeszły testy psychiatryczne, z których wyszło, że Rachel miała skłonności socjopatyczne, a Shelia psychopatyczne. Kiedy Shelia była w areszcie, zaczęła rozumieć, że siedziała, ponieważ Rachel musiała powiedzieć o wszystkim policji. Nasłała więc na Rachel, która przebywała w innej placówce, swoją nową koleżankę, która miała wymusić na niej ciszę, co na szczęście się nie udało. W końcu nastąpił proces, w którym Shelia została skazana na dożywocie, z możliwością wyjścia warunkowego po piętnastu latach za morderstwo pierwszego stopnia, a Rachel na trzydzieści lat, z możliwością wyjścia warunkowego po dziesięciu latach, za morderstwo drugiego stopnia. Dzięki rodzicom Skylar w Wirginii zostało uchwalone prawo, nazwane na cześć dziewczyny „Skylar law”. Dzięki niemu Ambert Alert (Child Alert) obejmuje również nastolatków. Obecnie walczą o rozprzestrzenienie tego prawa.
21
notatnik kulturalny
Obrazy złotem malowane Z ofia S amsel
Bez względu na to, czy wejdziemy do sklepu z porcelaną, czy z akcesoriami papierniczymi, możemy z łatwością znaleźć filiżanki, pudełka czy breloczki ozdobione reprodukcją „Pocałunku” Klimta. Jest to obraz tak popularny, że już chyba praktycznie każdy, kto interesuje się sztuką lub nie, potrafi znaleźć go w pamięci. Dwójka ludzi w romantycznej pozie, ubrana w suknie pokryte kontrastującymi ze sobą kształtami. Kobieta klęczy na pełnym kwiatów zboczu, a mężczyzna pochyla się nad nią. Ich głowy są bardzo blisko siebie, łączy ich magiczna atmosfera uczucia. Piękne dekoracyjne złote tło jest idealnym dopełnieniem całego obrazu. Jest to dzieło stworzone w tzw. „Złotym okresie twórczości” Gustawa Klimta. W czasie, w którym jego dzieła były całkowicie indywidualne i wyjątkowe. Jednak jaką drogę przeszedł, by dojść do swojego szczytu twórczości? Gustaw Klimt urodził się w rodzinie artystycznej. Podjął studia w wiedeńskiej Szkole Sztuki Stosowanej. Nauczył się tam wiele z dziedziny malarstwa realistycznego, czy symboliki. Już na uczelni został doceniony jako artysta. Umożliwiło mu to założenie wraz z Franzem Matschem ich pierwszej pracowni zaraz po skończeniu edukacji. Trzy lata po ukończeniu studiów Gustaw otrzymał nagrodę od cesarza austro-węgierskiego za udekorowanie wnętrza teatru Burgtheater w Wiedniu. Jednak ostatecznie, drzwi do kariery otworzyły się dla niego w momencie zamówienie na portret śmietanki towarzyskiej na widowni tego teatru. Każdy arystokrata chciał znaleźć się na obrazie. Klimt narysował wtedy ponad 1500 szkiców postaci do tego dzieła. W latach dziewięćdziesiątych w Wiedniu rozpoczął się okres awangardy. Młodzi artyści buntowali się przeciwko restrykcyjnemu akademizmowi. Chcieli, by ich sztuka mogła być subiektywna i dogłębniej działać na ludzkie doznania. Klimt stracił wtedy ojca i brata, a w przeżyciu tamtych trudnych chwil pomogła mu bratowa Emilie Flöge. Stworzył wtedy obraz „Miłość”, który teraz jest uważany jako jeden z najważniejszych w jego twórczości. Ukazuje uczuciowość i emocjonalność, jakie udało mu się przelać na płótno. W obrazie można także dostrzec fascynację kobietami Klimta, która w późniejszych okresach życia spowodowała, że były one jedynymi postaciami, jakie malował.
G. Klimt, Pocałunek, fot. za Wikipedia
22
W tamtym okresie wstąpił do Domu Artystów – Künstlerhaus, jednak zasady tam panujące uniemożliwiały mu prezentowanie niektórych z jego prac na wystawach, bo nie spełniały one zasad akademizmu panującego w stowarzyszeniu. Podobnie jak inni młodzi twórcy, czuł tam ciasnotę twórczą i chciał ją zerwać. Dlatego w 1897 roku zdecydował się odrzucić ten kanon i wraz z grupą artystów założył Secesję – Stowarzyszenie Artystów Austriackich. Była to modernistyczna grupa, która za główny cel obrała sobie dążenie do swobody artystycznej twórców. Łamali oni bariery miedzy sztuką a rzemiosłem. Na ich pierwszą wystawę, która miała miejsce w 1898 roku, został postawiony budynek. Wiązało się to z dużym nakładem finansowym, ale jako że ich inicjatywa spotkała się z tak dużym poparciem społecznym, nie było to problemem dla bogatych arystokratów. Na wystawę przybyło ponad 60 tyś. gości. Poza obrazami secesyjnych artystów można było też zobaczyć obrazy artystów zagranicznych. Było to nowe zjawisko, bo dotychczas nie było możliwości pokazywania swoich dzieł poza ojczyzną.
23
notatnik kulturalny
Powrót do przeszłości, czyli renesans fotografii analogowej B arbara S znyrowska
Fotograf analogowy, czyli wykonujący zdjęcia na kliszy, w epoce smartfonów i aparatów cyfrowych jest często zasypywany pytaniami dotyczącymi jego dosyć alternatywnej pasji. Po potwierdzeniu istnienia filmów światłoczułych w XXI wieku, musi zmierzyć się z dalszą częścią wywiadu – dlaczego klisza? Czy to drogie hobby? Jak wywoływać filmy?
fot. Barbara Sznyrowska
Mocne kontrowersje na wystawie wzbudziło dzieło Klimta pt: „Nuda Veritas”. Przedstawia ono nagą kobietę, która nie ma zakrytych części intymnych ciała. Dotychczas malarze zakrywali je materiałem, bądź antyczną kolumną. Było to nie tylko śmiałe i nowe, ale wręcz zakazane posunięcie. Można powiedzieć, że Klimt pokazał w ten sposób swoją indywidualność twórczą i brak strachu przed tworzeniem czegoś całkowicie innego. Nad postacią kobiety znalazł się cytat Schillera: „Sztuka tworzona jest przez niewielu i dla niewielu”. Jest to chyba jednoznaczny komentarz artysty na krytyczne oceny ze strony akademistów. Jak później powiedział: „obraz jest tylko obrazem, a ważne jest to, jak działa on na odbiorcę”. „Portret Emilie Flöge” jest jednym z pierwszych portretów kobiecych, jakie wykonał Klimt. Możemy dostrzec tam połączenie realistycznego przedstawienia twarzy i ręki ukochanej artysty, jak i całkowicie dekoracyjne i zmysłowe przedstawienie jej sylwetki i tła obrazu. Gustaw żył z Emilie przez ponad 27 lat. Choć nie mieli ślubu, na podstawie obrazu można stwierdzić, jak dobrze artysta znał swoją modelkę. Była ona dla niego symbolem piękna i głębokiego uczucia. W 1903 roku Klimt pojechał do Włoch, aby dokształcić się w tworzeniu mozaiki. Rozpoczął się wtedy „złoty okres” jego twórczości. Zaczął wykorzystywać w swoich obrazach kamienie szlachetne, prawdziwe srebro, czy złoto. Jego dzieła stawały się coraz bardziej abstrakcyjne i pełne przepychu. Obraz „Węże wodne”, jeden z pierwszych w nowej myśli twórczej, Klimt przedstawia miłości dwójki kobiet. Ich silne uczucie jest łatwo dostrzegalne. Na płótnie widać także wielką fascynację artysty mozaiką. Jest to okres, w którym powstał także słynny „Pocałunek”. Klimt doceniał także piękno twórczości innych artystów. Gdy w 1909 roku zobaczył obrazu Van Gogha, oddał mu hołd, tworząc obraz pt.: „Aleja w parku”. Ponadto wyraził podziw dla twórczości francuskiego malarza Toulouse-Lautrec’a malując dzieło pt.: „Kobieta w kapeluszu z boa z piór”. Gustaw Klimt jest fascynującąpostacią. Jego droga twórcza jest długa. Choć na początku realistyczne to ostatecznie jego dzieła stały się coraz bardziej abstrakcyjne i indywidualne. Zawierają wiele elementów symbolicznych, z których odczytaniem mają problemy nawet współcześni krytycy, Popularność prac Gustawa Klimta wciąż rośnie. Może być to związane z wielką zmysłowością i miłością, jakie zawierał w swoich pracach. Ale także z drugiej strony przepych i bogactwo tam dostrzegalne może mieć znaczenie. Wpasowują się w różne gusta. Można stwierdzić, że każdy znajdzie w nich coś dla siebie.
C yfrowa klisza? – możliwa !
Jednym z ważniejszych aspektów fotografii klasycznej jest liczba otrzymanych zdjęć. Podczas gdy telefon pozwala na przywiezienie z wakacji setek obrazków, klisza ograniczy nam limit kilku gigabajtów do kilku klatek – właściwie dwudziestu czterech bądź trzydziestu sześciu. Wada? Niekoniecznie – odbitki możemy włożyć do małego albumu i pokazywać go znajomym, trudniej o wybór kilku dobrych ujęć z wielu podobnych, do tego robionych w małych odstępach czasu. Czy wobec tego smartfon nadal ma przewagę? Co, jeśli będziemy chcieli wstawić zdjęcia na social media albo wysłać je komuś e-mailem? Nic prostszego – laby fotograficzne oferują skany wywołanych klisz (tzw. negatywów) w różnych formatach, więc nawet ten „przestarzały” typ fotografii możemy z łatwością umieścić w galerii telefonu, mając go zawsze przy sobie. ( N ie ) drogie h obby ?
Początkujący fotografowie przekonujący się do analogów, zazwyczaj zaczynają swoją przygodę, rozważając ekonomiczną stronę tej – jak by się wydawało – baśniowej oldschoolowej przygody z klasyczną fotografią. Kwestia zakupu sprzętu jest stosunkowo tanim etapem; obecnie łatwo znaleźć dobry analogowy aparat w przy-
24
notatnik kulturalny
fot. Barbara Sznyrowska
zwoitej cenie. Zależnie od modelu lub marki koszty wahają się od 50 do nawet 3000 złotych, na pchlich targach można nawet upolować tzw. „małpkę” za jedynie 10 złotych. Na poszukiwania nie trzeba poświęcać dużo czasu, wystarczy przejrzeć oferty na Allegro, OLX lub Facebooku. Niektórzy sprzedawcy niekiedy nawet nieświadomie wystawiają niedziałający sprzęt, który może usatysfakcjonować co najwyżej kolekcjonerów, dlatego warto upewnić się czy aparat, który chcemy kupić, jest sprawny – zobaczyć jakie klisze zostały w nim zrobione, sprawdzić działanie konstrukcji, spytać o opinię innych klientów. Co z eksploatacją? Cena kliszy, wywołania i skanu zależy od rodzaju filmu, który wybierzemy: światłoczułości i firmy. Przykładowo, standardowy Kodak ISO200 kosztuje około 12 złotych, wraz ze wzrostem pa-rametru ISO proporcjonalnie wzrastają koszty (ISO400 – 24zł). Wołanie i skan kosztują około 22 zł, a odbitki 10cm x 15cm to koszt około 1 zł/szt. Liczba wydatków może zniechęcać, ale porównując do ceny zakupu cyfrowego aparatu i dobrego programu do obróbki zdjęć, doliczywszy koszt ewentualnych odbitek, możemy śmiało „wypstrykać” 40 rolek filmu w tej samej cenie. Co więcej, aparatem analogowym nie musimy się zbytnio przejmować – większość z nich działa na baterie AA lub bez żadnych (zapomnij o ładowaniu baterii filmy, wyciągać wnioski na przyszłość, by polepszyć po nocach), jest lekki, a w razie uszkodzenia może swoje fotografie. Praca z aparatem metodą prób i błębyć szybko i tanio zastąpiony nowym. dów jest najbardziej skuteczna, ponieważ możemy P ozytywy z negatywu najlepiej zrozumieć specyfikę własnego sprzętu i w pełPomimo niedużego doświadczenia (pierwszą kliszę ni wykorzystać jego możliwości. zaczęłam naświetlać zaledwie pół roku temu) w opeP ostedycja filmu rowaniu klasyczną kamerą mogę wyciągnąć wiele Zabawa fotografią małoobrazkową nie musi skońwniosków z wybrania tego rodzaju fotografii. Po pierwczyć się wraz z wyjęciem kasetki z aparatu. Kliszę moższe ograniczona liczba klatek i ich wartość wpływają na mechanicznie „niszczyć”, zdrapując materiał światłona podejście do wykonywania zdjęć – kadry stają się czuły, ozdabiając zdjęcia farbą drukarską i flamastraprzemyślane i kreatywne. Wyczucie momentu okami czy też odbijając negatywy na nietypowych materzuje się kluczowe – trzeba działać szybko, ale też roziałach. Ciekawe efekty można otrzymać przez naświetsądnie. Gotowe odbitki nie potrzebują już dodatkolanie przeterminowanych klisz lub kilkukrotnie jedwej obróbki, a ewentualne prześwietlenia, tzw. light nej klatki. W Poniatówce niebawem będzie można skoleaks, czynią ujęcie niepowtarzalnym. Fotografia analorzystać ze szkolnej ciemni aranżowanej przez prof. gowa uczy także cierpliwości i wyrozumiałości. NieŻychlińską i poznać fotografię analogową od kuchni, kiedy szukając odpowiedniej perspektywy i planując samodzielnie wywołać kliszę i eksperymentować z nią. kompozycję, potrafię kilkanaście minut przyglądać Każdego gorąco zachęcam do spróbowania swoich się jednemu obiektowi. Innym razem pod wpływem sił w fotografii analogowej. Kto wie, może pozostaniechwili szybko naciskam spust migawki, nie zastanacie z nią na dłużej? wiając się nad kadrem. Następnie trzeba pojechać do Poniżej przedstawiam sprawdzone miejsca w Warlabu, wywołać rolkę, poczekać na efekty (a dla bardziej szawie związane z filmem małoobrazkowym: wtajemniczonych – samemu spróbować utrwalić ma– Relax Foto Prolab, ul. Zgoda 13 teriał światłoczuły we własnej ciemni). A co jeśli zdję– Fotoforma, pasaż handlowy Metro Centrum lok. cie nie wyjdzie tak, jak planowaliśmy? Tu zaczyna się 2009b najtrudniejszy etap w przestawieniu się z „cyfry” na – Naprawa Sprzętu Fotograficznego, al. Jerozolimanalog. Należy nauczyć się akceptować wywołane skie 113/115.
notatnik kulturalny
Obrazy zmienione w melodię J ulia S enator
fot. Barbara Sznyrowska
Kiedy 4 marca 2019 roku opuszczaliśmy budynek naszej szkoły, idąc do Filharmonii Narodowej, nikt z nas nie spodziewał się, że obraz i dźwięk mogą wywrzeć na człowieku aż takie wrażenie. Wszystko zaczęło się niepozornie – od wystawy prac bohatera dzisiejszego wydarzenia. Oglądając jego twórczość miało się wrażenie jakby rzeczywistość miała ulecieć w powietrze, rozpłynąć się i nie wrócić. Fuzja kolorów uwalniała w nas emocje, które każdy z nas wolałby zagłuszyć – niepokój, strach i świadomość przemijania. Mocne obrazy wyglądające jak ze snu czy koszmaru. Wyzwalały sprzeczne uczucia, jednak nie można było odmówić im wspaniałości. Tak właśnie wygląda jego świat – „Świat Mistrza Beksińskiego”. Zastanawiamy się często jak wygląda sztuka albo kiedy dzieło staje się arcydziełem. Patrząc na te obrazy nie mieliśmy wątpliwości, że w słowniku obok tych pojęć powinno się pojawić nazwisko tego niezwykłego człowieka i jego sztuka. Mistrz Beksiński i jego świat... Zdzisław Beksiński był niezwykłym człowiekiem – temu nikt nie zaprzeczy. Dał się poznać jako wybitny samouk, który opanował wiele dziedzin sztuki: architektury, malarstwa, rzeźby, fotografii, rysunku czy grafiki komputerowej. Ograniczała go tylko jego wyobraźnia, z czego sam doskonale zdawał sobie sprawę, zadając sobie pytanie, co będzie, gdy już się mu ona skończy? Mawiał: „Pragnę malować tak, jakbym fotografował sny” i z czystym sumieniem można powiedzieć, że mu się to udało. Urodził się w 1929 roku w Sanoku i zaczynał jak
każdy z nas od dziecięcych bohomazów, jednak kiedy umierał w 2005 roku, każdy wiedział, że ten człowiek, nie był jak wszyscy – Beksiński był Mistrzem. Nieustająca moc muzyki… Beksiński wielokrotnie powtarzał, że żeby tworzyć potrzebuje odpowiedniego klimatu. Potrafił go sobie stworzyć przy pomocy utworów, budzących w nim silne emocje. Ich ogrom sprawiał, że malarz przenosił je na płótno, by móc je przekazać dalej. Czego słuchał? Najczęściej wymieniana przez niego była twórczość Alfreda Schnittke, a w szczególności składające się z czternastu części – Requiem, które mieliśmy okazję wysłuchać z okazji 90. rocznicy urodzin Beksińskiego. Emocje… i jeszcze więcej emocji… Połączenie utworu Alfreda Schnittke, ulubionego kompozytora Mistrza, z prezentacją obrazów wkomponowaną idealnie w dramaturgię muzyki dawała się nas oddzielać od tu i teraz. Świat na tamtą chwilę się zatrzymał. Wszystko stanęło… ale nie nasze serca, które biły jak szalone od emocji, obudzonych w nas przez ten niezwykły koncert. Nadmiar wrażeń buzował tak, że wzrastała w nas także adrenalina, która utrzymała się aż do samego końca. Była to niezwykła uczta dla zmysłów, którą uczniowie Poniatówki zapamiętają na długo, ponieważ takich emocji się nie zapomina… Liczymy na to, że uda nam się jeszcze spotkać z twórczością Beksińskiego, żebyśmy mogli poznać jeszcze więcej zakamarków jego mrocznego, lecz fascynującego świata.
25
26
spor t na V
Mistrz Mistrza Mistrzem K rzysztof W łodarkiewicz
Ciężko jest pisać dwa razy o tym samym. Zwłaszcza o następujących rok po roku sukcesach sportowych. Można się doszukać wielu przyczyn takiego stanu rzeczy, ale zdecydowanie jedna z nich zdaje się być tą główną – za pierwszym razem człowiek stara się być tak kreatywny podczas procesu twórczego, że za drugim razem odnosi nieodparte wrażenie, iż wszystkie swoje koncepcje na ciekawy artykuł już wyczerpał. Dlatego też postanowiłem nie owijać w bawełnę i po prostu zdać krótką relację z tego, co się wydarzyło. Początek turnieju, który drużyna rozpoczęła dopiero w ćwierćfinale (prawo do rozpoczęcia rozgrywek od tego etapu mają finaliści poprzedniego zawodów), był, krótko mówiąc, ospały. Traciliśmy dużo bramek, brakowało dynamiki w ataku i skuteczności. Zupełnie jakbyśmy prosto z łóżek wybiegli na boisko. Po dwóch zwycięstwach i zagwarantowaniu sobie wyjścia z grupy, przegraliśmy jedną bramką mecz z Barbossą. Był to dla nas swego rodzaju szok. Przegraliśmy przecież pierwszy mecz mistrzowski od porażki z Kamińskim w karnych, w zeszłym roku. I to z chłopakami, którzy umiejętnościami i przygotowaniem taktycznym nam nie dorównywali. Zimny prysznic dobrze zrobił drużynie, która w grupie półfinałowej rozegrała dwa bardzo ciężkie mecze, wygrywając z Wilanowem i przegrywając jedną bramką z Mokotowem. Mecz z Mokotowem zakończył się, niestety, nieprzyjemnym incydentem, który opiszę jako przykład tego, jak nie należy zachowywać się na boisku oraz tego, czym jest niesportowe zachowanie. Końcówka tego spotkania była niezwykle nerwowa: nie udało nam się odrobić dwubramkowej straty do rywali w regulaminowym czasie gry, ale wywalczony ledwo przed syreną rzut karny dał nam możliwość zniwelowania straty do jednej bramki. Kiedy nasz zawodnik przygotowywał się do wykonania rzutu karnego, podszedł do niego od tyłu zawodnik ze szkoły z Mokotowa (Liceum im. Banacha, dawniej Dobiszewskiego) i zaczął do naszego zawodnika mówić bardzo brzydkie rzeczy o jego mamie. Nasz zawodnik zdobył bramkę pomimo próby wytrącenia go z równowagi, za co należy mu się ogromny szacunek. Z całą pewnością nie było to łatwe. Piszę o tym nieprzyjemnym incydencie dlatego, że takie zachowania nie mogą mieć miejsca w sporcie i powinny być bardzo szeroko piętnowane. Niestety tamten chłopak nie poniósł wtedy żadnych konsekwencji (mam nadzieję, że później jakieś kon-
sekwencje zostały wobec niego wyciągnięte), ale drużyna Banacha po porażce z Wilanowem w ostatniej rundzie poniosła porażkę i odpadła z turnieju, a my po zwycięstwie z Włochami zapewniliśmy sobie awans do dalszej fazy rozgrywek. Wejście do półfinału z drugiego miejsca oznaczało dla nas mecz z liceum Staszica z Ochoty. Nasza drużyna zdążyła się już rozegrać i jak huragan przeszła przez ten mecz, a następnie powtórzyła swoją grę w finale, do którego sensacyjnie weszli nasi rywale z grupy ćwierćfinałowej. Finał był już koncertem Poniatówki. W ataku skończyliśmy skutecznie 15 akcji, pozwalając przeciwnikowi zdobyć jedynie 6 bramek. Nie zawiedli nas także nasi koledzy wraz z koleżankami ze szkoły i absolwenci, którzy pomimo różnorakich trudności dotarli na Ochotę, żeby nas wesprzeć. Z trybun co chwila słychać było skandowanie „Poniat” wspierane przez naszą czerwoną wuwuzelę. Pod koniec meczu (a dokładnie na mniej niż 30 sekund przed końcem) nasz przeciwnik, zamiast grać, zajął się wszczynaniem awantur. Najpierw zaczął burzyć się jeden z zawodników rezerwowych drużyny z Pragi (do teraz nie wiadomo dlaczego). Przez chwilę zrobiło się groźnie, kiedy tuż przed końcem pół drużyny przeciwnika próbowało dostać się na trybuny do naszego absolwenta, który krzyknął coś w kierunku boiska. Na szczęście konflikt skończył się tylko na pogróżkach. Finał zakończyliśmy więc z bilansem dodatnim: 15 bramek strzelonych, 6 straconych i jedna wuwuzela „ w plecy” (nikt nie wie, co się z nią stało). Obroniliśmy tytuł Mistrza Warszawy w piłkę ręczną po raz drugi z rzędu. Rzecz to niesamowita zważywszy na to, że nasza szkoła nie jest szkołą nastawioną na sport. Tutaj wyniki tworzą ludzie poprzez ciężką pracę, godziny treningów niewliczonych w plan zajęć i szczerą pasję. W taki właśnie sposób rodzi się drużyna, która jest wzorem dla innych. Sukcesy, które odnosi, to jak funkcjonuje, jest podziwiane już nie tylko w naszej szkole, ale i w Warszawie. Kiedy schodziliśmy z boiska po półfinale, spotkałem dwóch kolegów z Pragi Południe. Porozmawialiśmy chwilkę. Pytali się mnie o to, jak my to robimy, że tak dobrze gramy, czy mamy wyćwiczone zagrania. Byli zafascynowani tym, że można z grupy ludzi, pozornie niemających nic wspólnego z piłką ręczną, stworzyć tak dobrze zorganizowaną drużynę. Za-
spor t na V
czerpnęli od nas inspirację do działania dla siebie. I to jest także naszym sukcesem. Bo prawdziwy zespół ma tą moc, że inspiruje innych i tworzy dla nich punkt odniesienia, coś, do czego chce się dążyć. W naszej szkole, podobnie, inspirację do pracy zaczerpnęły pośrednio nasze dziewczyny. Udowodniliśmy, że Poniatówka może walczyć na równi ze szkołami z całej Warszawy. Amazonki osiągnęły wspaniały wynik w ogólnopolskim turnieju w koszykówkę – zdobyły III miejsce w turnieju „ Od SKS-u do AZS-u”. Po tym sukcesie nadszedł czas na kolejny, historyczny: pierwszy złoty medal Śródmiejskiej Olimpiady Młodzieży. Z ducha Gladiatorów wyskoczyły, jak Atena z głowy Zeusa, Amazonki tworząc piękną historię – swoją historię okupioną poświęceniem i pracą. Zbudowały razem z profesorem Miecznikiem własną drużynę, o własnym charakterze, umiejętnościach i ambicji. Historia, jak już się zaczęła, musi się kiedyś skończyć. Nie jest jednak powiedziane, że z końca starej historii nie może zostać napisana nowa, także budująca i piękna. Nasi starsi koledzy, główni autorzy tych sukcesów odchodzą w tym roku ze szkoły. Nie da się ukryć, że ci, co zostali, stoją przed ogromnym wyzwaniem. Ale przecież w podobnej sytuacji przed dwoma laty byli ci, którzy dziś muszą odejść (chociaż założę się, że gdyby tylko mogli, zostaliby). Rozwiązanie tej sytuacji nasuwa się samo przez się. Praca, praca i jeszcze raz praca. Skoro mowa już o końcu historii, wypadałoby Wam podziękować chłopaki. Dzięki za te wszystkie godziny razem spędzone na SKS-ach, zawodach i po nich. Za wasze poświęcenie dla naszej wspólnej pracy. Dzięki za wasze rady, którymi nas wspieraliście i którymi dalej nas wspieracie. Dzięki za te wspólnie przeżywane emocje: radości zwycięstw, gorycze i
smutki porażek, stres, niepewność, euforia, ból. Słowem większość, czego może doświadczyć człowiek. Dzięki za wasze serca, które zostawialiście zawsze na boisku i poza nim. Przede wszystkim jednak dziękuję Wam za to, że stworzyliście przepiękną drużynę opartą na koleżeństwie. Mam już bardzo duże doświadczenie w grach zespołowych, jednak tak wspaniałej i zgranej drużyny jak Wy jeszcze nie widziałem. Oczywiście, nie wszystko było idealne, ale pomimo wszelkich niedociągnięć, zabawa z Wami była jednym z moich najlepszych doświadczeń w tej szkole i w moim życiu sportowym. Na koniec, chciałbym na łamach gazetki uwiecznić tych, którzy reprezentowali naszą szkołę i zdobywali dla niej w tym roku najwyższe laury: 1. Krzysztof Kocyła 3A – skrzydłowy 2. Jan Burs 3B – kołowy 3. Krzysztof Kowalski 3B – rozgrywający 4. Mateusz Przychodzki 3B – rozgrywający 5. Szymon Szmajdziński 3B – rozgrywający 6. Andrzej Woźniak 3B – rozgrywający 7. Jan Kozak 3C – bramkarz 8. Jan Ochędalski 3E – kołowy (kapitan) 9. Krzysztof Włodarkiewicz 2A – rozgrywający 10. Daniel Ryrz 2C – skrzydłowy 11. Mikołaj Zduńczyk 2D – rozgrywający 12. Norbert Galle 2E – rozgrywający 13. Franciszek Mrzygłód 2E – skrzydłowy 14. Antoni Sopyło 2E – rozgrywający 15. Ignacy Prugarewicz 1B – rozgrywający 16. Jan Labiński 1C – skrzydłowy 17. Stanisław Szumowski 1C – bramkarz Trener: prof. Ignacy Stępiński Asystent Trenera: Hubert Górecki 3B (główny strateg)
27
28
spor t na V
O tym, ile się trzeba naskakać, żeby osiągnąć cel A leksandra W ajs
Adam Małysz, Kamil Stoch, Piotr Żyła… Te nazwiska z pewnością słyszało wielu z nas. Nieco bardziej obeznani ze skokami narciarskimi rozpoznają też takie postacie jak Stefan Hula, Johann Forfang, Peter Prevc, Stefan Kraft czy Matti Nykänen. Ale czy ktoś z was byłby w stanie wymienić choć jedno nazwisko skaczącej kobiety? Jeżeli wasza odpowiedź brzmi „nie”, to nie jest to aż takie dziwne, bowiem historia skoków narciarskich pań nie była usłana różami. K r ó tka lekcja h istorii
Skoki narciarskie, podobnie jak wiele innych sportów zimowych, narodziły się w Norwegii. W 1808 roku pochodzący z Telemarku Olaf Rye jako jeden z pierwszych zauważył, że na nartach można nie tylko jeździć czy biegać, ale również skakać. Choć pierwsza na świecie odnotowana odległość takiego skoku nie rzuca na kolana – wynosiła 9,5 m – to był to jednak wyczyn, który zapisał się w historii dyscypliny i tym samym wyznaczył jej początek. Wkrótce i inni zapałali sympatią do tego rodzaju aktywności. Pierwsze konkursy zaczęły odbywać się na przełomie lat 50. i 60. XIX w. W latach 90. rywalizacja z nagrodami już całkiem się rozwinęła. Do Polski sport zawitał na stałe na początku XX w., kiedy to w Sławsku rozegrano pierwsze konkursy i wybudowano skocznię z prawdziwego zdarzenia we Lwowie. Niedługo później powstała też znana w całym kraju Wielka Krokiew. Jej otwarcie nastąpiło już rok po wprowadzeniu skoków narciarskich do dyscyplin olimpijskich w 1924 r. Z kolei w 1935 roku w słoweńskiej Planicy Józef Bradl jako pierwszy przekroczył granicę 100 m i tym samym dał początek lotom narciarskim – odmianie skoków, które obecnie pozwalają na osiąganie odległości nawet 250 m! Wszystko więc wskazywało na to, że sport intensywnie się rozwija. I tak też się działo: na przestrzeni lat ewoluowały zasady, techniki skakania, czy styl ułożenia nart. Dziś swoje piętno na konkurencji odciska również technologia – wszak projektowanie najefektywniejszych kombinezonów lub szczegółowe pomiary parametrów skoku wymagają specjalistycznego sprzętu.
była postrzegana jako typowo „męski” sport, panie zaś miały do niej utrudniony dostęp. Powodem tego miała być obawa o zdrowie kobiet. Począwszy od epoki wiktoriańskiej uważano, że częste skoki z dużej wysokości mogą przyczynić się do uszkodzenia macicy. O ile tego typu stwierdzenia mogły brzmieć wiarygodnie 150 lat temu, o tyle powtarzanie ich w XXI w. jest co najmniej mało profesjonalne (a tak właśnie wypowiadał się jeden z panów odpowiedzialnych za organizację zawodów Pucharu Świata jeszcze w 2005 r.). Owszem, skoki narciarskie obciążają ciało jak każdy inny sport, ale najbardziej zagrożone są nie narządy rodne, lecz kolana – a te posiada każdy zawodnik, bez względu na płeć. Inną przyczyną, dla której mężczyźni nie patrzyli zbyt przychylnie na potencjalne skoczkinie, miała być…. estetyka. Niejednokrotnie padały opinie mówiące, że skoki kobiet byłyby „niesmaczne” czy „nieprzyjemne do oglądania”. Takie podejście stawiało dodatkowe przeszkody na drodze do uznania pań za „adekwatne” do uprawiania tego sportu. P rzecieranie szlak ó w
W 1863 roku w norweskim mieście Trysil 16-letnia Ingrid Olsdatter Vetsby napisała podanie do organizatorów lokalnego konkursu skoków narciarskich z prośbą o dopuszczenie jej do udziału w zawodach. Uzyskała zgodę, ale pozwolono jej skoczyć dopiero na samym końcu, kiedy zrobili to już wszyscy panowie. Odległość dziewczyny niestety nie została zmierzona, lecz jeśli wierzyć doniesieniom lokalnej gazety, uzyskała ona wynik lepszy od większości pozostałych uczestników. Zebrane tłumy były nią zachwycone. W ten sposób Ingrid stała się pierwszą odnotowaną skoczkinią narciarską. Następną nietuzinkową postacią wśród pierwszych kobiet uprawiających tę dyscyplinę była Paula von Lamberg. Austriacka hrabina z odległością 22 m została pierwszą żeńską rekordzistką świata. Co ciekawe, jak na czasy i wychowanie przystało (a rzecz działa się w 1911 r.), kobieta oddała skok w zwiewnej, szerokiej spódnicy! Z tego względu publiczność nadaN ie dla kobiet ? ła jej przydomek „Latającej Hrabiny”, a dzięki wywoWiększość opisanych zmian w tej konkurencji doty- łanej sensacji Lamberg stała się pionierką żeńskich czyła jedynie panów. Przez długi czas dyscyplina skoków w Europie Środkowej, które pozostały tam do dziś.
spor t na V W początkach historii kobiet w tej dyscyplinie pojawia się również polski akcent. Elżbieta Ziętkiewicz, bo o niej mowa, stała się całkiem dużą sensacją w Wiedniu na początku XX w. Podczas pobytu w Austrii zainteresowała się sportami zimowymi, w tym skokami narciarskimi. Niejednokrotnie okazywała się też lepsza od mężczyzn, co szczególnie udowodniła po powrocie do ojczyzny. Podczas mistrzostw krajowych nie po raz pierwszy pokonała konkurencję przeciwnej płci i została mistrzynią Polski. Podobne wyniki osiągała też w biegach narciarskich. Radziła sobie na tyle dobrze, że próbowano ją włączyć do reprezentacji na Zimowe Igrzyska w Chamonix w 1924 r. Niestety, organizatorzy nie dopuścili jej do udziału, zaś historia potraktowała ją iście po macoszemu – pamięć o Elżbiecie przepadła jak kamień w wodę, a z jej życia zachowało się niewiele faktów; nie wiadomo nawet, kiedy i gdzie dokładnie zmarła. L ec ą c z wiatrem zmian
Przełom nadszedł dopiero w XXI w. W 2004 r. skoczkinie uzyskały szansę rywalizacji w Pucharze Kontynentalnym (10 lat później niż mężczyźni). W tym cyklu zawodów biorą zwykle udział zawodnicy, którzy nie dostali się do konkursów Pucharu Świata. Ponieważ jednak do 2011 r. nie istniał żeński odpowiednik tego ostatniego, przez 7 lat Puchar Kontynentalny był zawodami najwyższej rangi dla kobiet. Rosnąca popularność skoków narciarskich oraz starania zawodniczek pozwoliły w końcu na utworzenie oddzielnych zawodów Pucharu Świata (ponad 30 lat po powstaniu męskiego odpowiednika). Największa batalia stoczyła się jednak o włączenie żeńskich skoków narciarskich do dyscyplin odznaczanych medalami na Zimowych Igrzyskach Olimpijskich. Choć zabiegano o to już przed zawodami w Vancouver w 2010 r., organizatorzy nie wyrazili zgody, tłumacząc się zbyt małą liczbą potencjalnych uczestniczek. Piętnaście z nich wytoczyło później komitetowi organizacyjnemu proces, który odbił się całkiem szerokim echem w mediach. Ostatecznie nie przyniosło to zamierzonego efektu i kobiety przegrały sprawę. Na szczęście ich poświęcenie nie poszło kompletnie na marne – podczas pamiętnych igrzysk w Sochi w 2014 r., kiedy to Kamil Stoch święcił swój podwójny triumf, skoki narciarskie kobiet zawitały wreszcie do grona dyscyplin olimpijskich. Historii ci ą g dalszy
Czas płynie, a skoczkiń na świecie przybywa. Co jakiś czas pokonywane są kolejne bariery i wyłaniają się nowe talenty. Obecnie najbardziej utytułowane
zawodniczki to Sara Takanashi z Japonii, która ma na koncie już cztery zwycięstwa w Pucharze Świata oraz Norweżka Maren Lundby – zdobywczyni złotego medalu olimpijskiego, zwyciężczyni Pucharu Świata z sezonu 2017/18, a także aktualna mistrzyni świata. Z kolei żeński rekord świata w skokach kobiet należy do Danieli Iraschko-Stolz z Austrii, która w 2003 roku osiągnęła wynik 200 m (można więc powiedzieć, że historia Pameli von Lamberg zatoczyła koło i rekord powrócił w ręce Austriaczek). 2019 rok okazał się kolejnym przełomem – w Seefeld udało się zorganizować pierwsze drużynowe mistrzostwa świata, w których zwyciężyła drużyna niemiecka. Polskiej drużyny wśród rywalizujących nie było. Właśnie, a jak wygląda sytuacja w kraju? Prezes Polskiego Związku Narciarskiego, Apoloniusz Tajner, dość długo kazał czekać naszym skoczkiniom na swoją uwagę. W telewizji też na próżno można było szukać transmisji zawodów, w których brały udział panie. Choć pierwszą żeńską kadrę powołano w 2013 r. (składała się jedynie z dwóch zawodniczek: Joanny Szwab oraz Magdaleny Pałasz), potrzebę zainwestowania w skoki kobiet dostrzeżono stosunkowo niedawno. Z tego względu pozostają one na poziomie zauważalnie niższym od światowego. Dobra wiadomość: na horyzoncie wyraźnie widać zmiany. Na lepsze. Na tegorocznych mistrzostwach świata w Seefeld po raz pierwszy pojawiły się Polki: Kinga Rajda i Kamila Karpiel. Choć nie dawało to możliwości na rywalizację w konkursie drużynowym, to jest to zdecydowany powiew świeżości. Dosłownie i w przenośni, bo dziewczyny mają po siedemnaście, osiemnaście lat. W podobnym wieku jest też większość pań startujących w Pucharze Świata, co sugeruje, że ich potencjał wciąż jest do wykorzystania i pewnie jeszcze niejeden raz nas zaskoczą! Uznanie skoków narciarskich za dyscyplinę olimpijską na pewno wspomogło ich rozwój. Prestiż związany z tym tytułem przyciągnął kapitał potrzebny do podnoszenia standardów – a nie jest to najtańszy sport. Jeżeli coraz cieplejsze zimy w Europie nie przeszkodzą w organizacji zawodów (a staje się to jednym ze współczesnych problemów tej dyscypliny, jako że uniemożliwia przygotowanie skoczni), to możemy jeszcze liczyć na sporą dawkę emocji w tym zakresie. Ba, obecnie już myśli się o igrzyskach w Pekinie w 2022 roku, podczas których nasze skoczkinie miałyby połączyć siły ze skoczkami i wziąć udział w nowej dyscyplinie olimpijskiej, tzw. „mikście” – drużynowych zawodach, w których każdy zespół składa się z dwóch kobiet i dwóch mężczyzn.
29
30
podróże małe i duże
Pustynie pełne niespodzianek J oanna M urzynowska
Państwo położone nad Morzem Czerwonym, posiadające na swoim obszarze połowę Morza Martwego i mnóstwo piasków pustyni. Kwiatem narodowym jest irys kwitnący na dużych połaciach w marcu, a w herbie widzimy drzewko oliwne. To Jordania – kraj mało znany i kojarzący nam się głównie z Petrą, starożytnym miastem, którego wizerunek wykorzystano m.in. w jednym z filmów o przygodach Indiany Jonesa (Indiana Jones i ostatnia krucjata). Jordania jest państwem muzułmańskim, posiadającym na swoim obszarze wiele antycznych zabytków, często przez wieki zapomnianych, przykrytych przez pustynię, zniszczonych przez kataklizmy lub kolejne pokolenia. Obecnie zabytki te zostały zabezpieczone i są udostępnione turystom z całego świata. Rządzący tam król Abdullah i królowa Rania nie mają tyle petrodolarów jak w Arabii Saudyjskiej, ale dbają zarówno o swój naród jak i o dziedzictwo kulturowe. Jest bezpiecznie, bardzo czysto w porównaniu do innych krajów arabskich, a hotele spełniają standardy europejskie. Ludzie są mili, przyjaźni zaś kupcy nie tak natrętni jak np. w Egipcie. W stolicy – Ammanie – zamieszkuje ponad 2 mln osób, z których większość stanowią uchodźcy z Palesty-
ny. Miasto było wymieniane już w Starym Testamencie jako Rabbat Ammon, później zostało podbite przez Egipt i przemianowane na Philadelphię. W 635 roku zajęli je Arabowie, w XVI w. Turcy, którzy w kolejnych latach przywrócili je do świetności, odbudowali i osadzili Czerkiesów (wojowników pochodzących z Kaukazu Północnego). Dopiero w 1946 roku Amman stał się ponownie stolicą Jordanii. Pośród nowych budynków można podziwiać starożytne zabytki, m.in. dobrze zachowany amfiteatr z II w n.e. mogący pomieścić nawet 6 000 osób. Koniecznie trzeba wjechać na wzgórze zwane Cytadelą, z którego roztacza się przepiękny widok na całe miasto położone na płaskowyżu na wysokości 850 m n.p.m. Obok Cytadeli wzniesionej przez Arabów w VIII w., gdzie obecnie funkcjonuje Muzeum Archeologiczne, warto zwiedzić położone tuż obok ruiny antycznej Philadelphi. W mieście jest kilka pięknych meczetów. Można też wybrać się do udostępnionego turystom meczetu „z niebieską kopułą” króla Abdullaha, jednego z największych w Jordanii. Natomiast należy koniecznie wybrać się do Madaby, która w okresie od IV do VIII w. była prężnym ośrodkiem chrześcijańskim, gdzie wybudowano licz-
podróże małe i duże ne kościoły obrządku bizantyjskiego. W 1884 roku w ruinach jednego z nich odkryto duże fragmenty mozaiki z mapą terenów biblijnych (Ziemi Świętej) i Jerozolimy. Posłużyła ona badaczom do odnalezienia wielu świętych miejsc. Na Górze Nebo, gdzie zmarł i został pochowany w nieznanym miejscu Mojżesz, można zobaczyć tylko resztki zabytkowych murów bazyliki (która obecnie jest odbudowywana według pierwotnych planów), duże fragmenty mozaiki podłogowej, pomnik węża z brązu (symbolizuje on ukrzyżowanego Jezusa i węża wywyższonego przez Mojżesza na pustyni) oraz obelisk upamiętniający wizytę Jana Pawła II w 2000 roku. To święta góra dla religii chrześcijańskiej, żydowskiej i islamu. Rzadko odwiedzanym, ale naprawdę przepięknym miejscem są odkryte na początku XIX w. przez Ulricha Seetzena ruiny starorzymskiego miasta Gerasa, obecnie Jerash (arab. Dżarasz). Miasto leży ok. 50 kilometrów na północ od Ammanu. Gerasa powstała prawdopodobnie w III w p.n.e. i została założona przez Aleksandra Wielkiego. Następnie trafiła pod panowanie Machabeuszy z Judy, ale w 63r. władzę przejął Pompejusz. Miasto dołączyło do Dekapolisu i trafiło pod panowanie Imperium Rzymskiego. W II w., za cesarza Trajana, rozpoczął się okres jego świetności, który trwał jeszcze w III w., aż do zdobycia przez Arabów w VII w. Ruiny zachowały się do dziś w bardzo dobrym stanie, bo były zasypane piaskiem. Dlatego spacerując po tym mieście można poczuć jego potęgę, podziwiając piękne bramy w postaci łuków, w tym monumentalny łuk Hadriana. Niesamowite wrażenie robi kolumnada składającą się z kilkudziesięciu 90 – metrowych kolumn, otaczających Owalny Rynek, nad którym wznosi się Świątynia Zeusa. Gerasa miała dwa teatry, liczne świątynie, hipodrom z kamiennymi stajniami i widownią dla ok. 5000 osób, a także piękną fontannę zwaną Nympheum. Wędrując główną ulicą kolumnadową zwaną Cardo Maximus łatwo sobie wyobrazić te wszystkie sklepiki, które się przy niej znajdowały. Najpiękniejsze jest to, że wszędzie można wejść, wszystkiego dotknąć, poczuć „ducha historii”, gdy tuż za ogrodzeniem tętni życiem nowoczesne miasto, którego obywatele spacerują po antycznych uliczkach jak po zwykłym parku, a pomiędzy kolumnami pasą się kozy. Trzeba dodać, że na ruinach świątyni Dionizosa wybudowano sześć kościołów chrześcijańskich. W IV w. powstała bizantyjska Katedra na planie bazyliki, której fragmenty, w tym mozaikowa podłoga, zachowały się w dość dobrym stanie, podobnie jak ruiny kościoła Św. Teodora. Miasto częściowo zostało zniszczone przez Arabów, częściowo przez wyprawy krzyżowe (rzymska świątynia Artemidy), a przede wszystkim przez trzę-
sienie ziemi w 749r. Jeśli ktoś zdecydowałby się wybrać do Jordanii, to gorąco polecam to miejsce. Tuż obok jest wielki bazar, gdzie można kupić przeróżne gatunki oliwek i przepyszne (niespotykane w Polsce) miejscowe wiosenne owoce zwane askidonia (po arabsku), loquad(po ang.) lub szesek(w jidysz) czyli żółty, w smaku kwaskowaty nieśplik japoński. Jako pamiątkę najlepiej przywieźć obrazek z kamiennej mozaiki, będzie on prawdziwą ozdobą. Najładniejsze są te z okolic Madaby. Niestety, nie są one tanie, bo wykonuje się je z drobnych, ręcznie pociętych, prawdziwych kolorowych kamieni. Petra, jak już wspomniałam, to najbardziej rozpoznawalne miejsce w Jordanii. Najlepiej wybrać się tam bardzo wczesną wiosną, póki nie jest tak gorąco, a i tak należy się zaopatrzyć w czapkę z daszkiem, chustę lub szal na kark i ramiona oraz dobry krem z filtrem. Koniecznie trzeba pamiętać o wodzie do picia, gdyż na zwiedzanie należy przeznaczyć co najmniej pół dnia, a najlepiej cały. Aby dojść do celu musimy, niestety w palącym słońcu przejść bądź przejechać dorożką lub na arabskim koniu (za 5 dinarów – ok. 25 zł) odcinek ok. 1,5 km. Po drodze można zobaczyć najstarsze, pochodzące nawet z IV w p.n.e. kamienne świątynie i posągi bożków. Nabatejczycy byli bał-
31
32
wochwalcami i czcili wielu bogów, w tym Dushara, Allata – jego towarzysza i al – Ussę (podobną do greckiej Wenus). Mieli oni dobrze rozbudowany system kanalizacyjny i cysterny skalne gdzie gromadzili wodę, m.in. z okresowej rzeki Wadi Musa, od której wzięło nazwę obecne pobliskie miasto. Petra, jako stolica państwa, rozkwitała w okresie od IV w p.n.e. do II w n.e. Tamtędy prowadziły szlaki karawan kupieckich, a Nabatejczycy zaopatrywali ich w żywność i wodę potrzebną na dalszą drogę. Z doliny wchodzi się do siq, czyli naturalnego wąwozu pomiędzy skałami, o długości 1200 m i wysokości ok. 100 m, co stanowiło zabezpieczenie dla mieszkańców. Po drodze, w przemiłym chłodzie, można podziwiać niezwykłe kolory skał, z dominującą różowo-piaskową barwą oraz wydrążony w skale wodociąg i pozostałości różnych płaskorzeźb, np. nogi wielbłąda (które niestety w znacznej mierze uległy erozji). Nagle, zza skał, otwiera się przed mami malowniczy widok bogato rzeźbionych i dobrze zachowanych fasad, w tym Klasztoru i Skarbca Faraona (legenda głosi, że jeden z faraonów egipskich wędrując pozostawił w nim skarb, który nadal tam spoczywa zaś inni twierdzą, że jest to grobowiec króla Arete III z I w n.e.). Skarbiec jest imponujący, ma wysokość 28 m i szerokość 40 m, a we wnętrzu wydrążono szereg komnat – niestety niedostępnych dla zwiedzających. Każdy od razu zastanawia się jak to możliwe, że tak kunsztowne budowle mogły powstać w pionowej skale przy użyciu prymitywnych narzędzi. Jednak z boku można zauważyć niewielkie schodki w górę, które najpierw wykuwano, aby zacząć właściwe rzeźbienie w skale począwszy od góry. Sztuka wzorowała się na stylu greckim i egipskim. Idąc dalej ku dolinie można podziwiać kolejne przepiękne grobowce oraz jamy wydrążone w tych kolorowych skałach, gdzie mieszkali kiedyś ludzie, w tym jeszcze nie tak dawno beduini, koczujący na tych terenach ze swoimi zwierzętami. Jest
też monumentalny amfiteatr i inne fasady budowli zwanych m.in. Grobem Jedwabnym, Grobem Korynckim, Grobem Pałacowym. Im dalej dochodzimy w stronę doliny tym więcej śladów Cesarstwa Rzymskiego, które przejęło władzę nad tym terenem w II– –III w n.e. Widoczne są resztki budowli, przede wszystkim kolumn, pozostałości różnych świątyń, w tym znajdującej się na końcu doliny olbrzymiej Świątyni Lwów Skrzydlatych. Wokół, na pobliskich wzgórzach, znajduje się mnóstwo nekropolii i to nie tylko nabatejskich, ale też rzymskich i chrześcijańskich, bo w późniejszych wiekach (głównie IV w n.e.) w dolinie budowano głównie świątynie bizantyjskie. Można się tu zagubić i zatracić podziwiając cuda wykonane przez ludzkie ręce i naturę. Nawet toaleta znajduje się w wydrążonej, różowej skale. I tu, podobnie jak w Gerasie, prawie wszędzie wolno wejść, wszystkiego dotknąć, a jeśli ktoś ma jeszcze czas i siłę, może zwiedzić Muzeum Petry, gdzie zgromadzono liczną ceramikę oraz inne znaleziska. Jeżeli chodzi o kuchnię jordańską, to jest ona bardzo smaczna i niezwykle urozmaicona, choć również pozbawiona wieprzowiny jak w innych krajach arabskich. Do wszystkiego podaje się różne przystawki (zwykle warzywne pasty) zwane mezze wraz z chlebkiem pitą zwanym khubez. Podstawą pożywienia są falafele, shoarmy (kebaby) i humus. Wszechobecne są oliwki w różnych postaciach i odmianach. Obowiązkowo trzeba skusić się na deser, zwykle bardzo słodki, pełen migdałów, pistacji i miodu, ale przepyszny i wart grzechu. Pośród piasków pustyni, która jednak stanowi większość obszaru Jordanii, naprawdę można odnaleźć prawdziwe perełki starożytnych zabytków. A na koniec – odpocząć w kurortach nad Morzem Martwym lub w okolicach Akaby nad Morzem Czerwonym, gdzie można podziwiać rafę koralową. Polecam wszystkim ciekawym świata.
podróże małe i duże
„Wsiąść do pociągu byle jakiego…” czyli Wyprawy z Pedagogiem B arbara S znyrowska
Profesor Marian Jaroszewski od lat organizuje weekendowe wycieczki górskie, na które z ogromną przyjemnością wybierają się uczniowie Poniatówki i nie tylko. Co kryje się za ogłoszeniami wyjazdów regularnie wywieszanymi na drzwiach gabinetu pedagogicznego? Na czym polegają te wychwalane przez licealistów wędrówki? Wyjazd rozpoczyna się spotkaniem na dworcu kolejowym, zwykle w późnych godzinach piątkowych – całonocna jazda pozwala rozpocząć wędrówkę już rankiem następnego dnia. Z reguły miejsca wypraw nie powtarzają się zbyt często, dlatego umożliwiają poznanie wielu zakątków Polski. Co więcej, wycieczki nie ograniczają się do przejścia jedynie trasami górskimi. Po całodniowej sobotniej wędrówce udajemy się na wcześniej zarezerwowane miejsce noclegowe. Wieczorami chętni zbierają się na wspólne gry, ogniska bądź śpiewanie turystycznych piosenek. A następnego dnia? Tutaj plan dnia zależny jest od miejsca, w które pojedziemy. Czasami wybieramy się w kolejną, krótszą trasę pieszą, innym razem wsiadamy do busa i udajemy się do najbliższego większego miasta. A tam – zwiedzanie, posiłek, spacer. Po południu nadchodzi czas na powrót do domu. Na dworcu w Warszawie jesteśmy wieczorem, by następnego dnia pójść na poniedziałkowe zajęcia. Tak wygląda ramowy plan wycieczki. Co poza tym? Każdy wyjazd gwarantuje uczniom niezapomniane wspomnienia, wielokrotnie przytaczane w rozmowach przy herbacie w pokoju pana Profesora. Oprócz uczniów VLO w wyprawach uczestniczą absolwenci oraz znajomi licealistów lub prof. Jaroszewskiego – za każdym razem mamy szansę poznać nowe osoby i zawrzeć znajomości na dłużej. Wielu uczestników posiada książeczki Górskiej Odznaki Turystycznej i zbiera punkty, by wymienić je na odznaki, choć nie blachy są najważniejsze – taki dzienniczek to zapis przebytych tras, będący świetną pamiątką po wycieczkach.
„Dają mi to, że mogę spędzić czas ze znajomymi, a także poznać zupełnie nowe ciekawe osoby. Podoba mi się, że jesteśmy traktowani z dużą swobodą i nie ma takiego rygoru. Jest bardzo przyjazna i bezstresowa atmosfera – no i poznałem swoją dziewczynę”. – Piotr Pytlarczyk 2E
„Jeżdżę na wycieczki, aby złapać chwilę oddechu od codziennej rutyny, wyciszyć się i poczuć satysfakcję ze zdobywania kolejnych gór. Można testować swoje możliwości i poprawiać kondycję, walczyć z samym sobą. Co więcej, jest to świetna okazja, aby poznać nowych ludzi, nawiązać nowe przyjaźnie i kontakty”. – Natalia Gałązka 2E
„Wycieczki z Profesorem są niezwykłym przeżyciem. Spotyka się tam wspaniałych ludzi, spędza się czas w pięknej, górskiej scenerii”. – Mikołaj Roszczyk 1B
„Gdy wyruszamy z Dworca Centralnego, głowa, dotychczas pełna niepokoju i nadszarpniętych szkołą nerwów, natychmiast oczyszcza się i wycisza. W pociągu niemal bez przerwy słychać gwar rozmów i mnóstwo wybuchów śmiechu. Dzieje się tak dlatego, że ludzie, których spotyka się w górach, są ewenementem. Nie czuć granicy ze względu na wiek bądź zainteresowania. Wszyscy jedziemy tam przeżyć wspólną przygodę”. – Alek Kurpias 2E
„Jeżdżę na wycieczki z Profesorem Jaroszewskim, ponieważ są one przede wszystkim odskocznią od normalnego tygodnia szkolnego. Poza tym jest to szansa, aby poznać ludzi ze szkoły, na których zwykle specjalnie by się nie zwróciło uwagi. Wyprawy na pewno też pozwalają poznać malownicze zakątki Polski. Można również przeżyć na nich różne przygody, np. ostatnio w Beskidzie Wyspowym, kiedy to brnęliśmy w metrowych zaspach śniegu po ciemku.” – Piotr Betcher 2E Z apraszamy !
Jak widać, jesteśmy otwartą na nowych członków A co o wycieczkac h myśl ą sami uczniowie ? grupą, dlatego w imieniu uczestników chciałabym ser„Bardzo podoba mi się w nich swobodna i przyjaciel- decznie zaprosić Was, czytelników, na weekendowy ska atmosfera, są one okazją do poznania mnóstwa wyjazd. Informacje o wycieczkach można znaleźć świetnych osób, oderwania się od codzienności szkol- na ogłoszeniach rozwieszonych w szkole, na drzwiach nej, zrobienia sobie małego urlopu i odpoczęcia (na- gabinetu pana Pedagoga oraz w samym pokoju, bezwet przy trudnych trasach). Są też dobrą opcją dla pośrednio u pana Jaroszewskiego. Po przebytej wyludzi poszukujących wyzwań i możliwością zdobycia cieczce zachęcamy do dołączenia do facebookowej niepowtarzalnych wspomnień”. Grupy Szturmowej „Marian”, by na bieżąco znać – Natasza Pardus 1D plany i terminy następnych wędrówek.
33