THE CIRCUIT
Buty z linii performance lifestyle, którym możesz zaufać. Pięta, która ułatwia użytkowanie na ścianie wspinaczkowej i w skałach
Dopasowanie buta do kształtu stopy
Środkowa część podeszwy wykonana z pianki EVA
Wytrzymała i oddychająca cholewka
Przyczepna guma Black Diamond BlackLabel-Street
Przód buta oblany gumą
WIĘCEJ ZNAJDZIESZ NA: EU.BLACKDIAMONDEQUIPMENT.COM
OD REDAKCJI
SPIS TREŚCI
Ten numer miał być o pozostawaniu w ciągłym ruchu: na różne sposoby, w różnym stylu, z odmiennymi celami. Nikt z nas nie spodziewał się jednak, że tak dotkliwie przekonamy się, jak cenna jest swoboda aktywności, przemieszczania się i podróżowania, gdzie tylko zapragniemy.
W GÓRĘ
Przyjmując jeden wspólny mianownik: outdoorową aktywność, ilość scenariuszy jest nieskończona. Podróżujemy daleko, żeby poznać zupełnie inny świat, szukamy małych przygód w najbliższym otoczeniu albo skupiamy się na sportowym celu, do którego drogą jest intensywny, wymagający trening. Każdy tworzy swoją, niepowtarzalną podróż.
2
Cyfra jest efektem ubocznym Wywiad z teamem trenerskim MotionLab. - Małgorzata Rudzińska
6
Nasze wielkie greckie wiercenie Praca ekipera na Karpathos. - Artur Maślanka W DÓŁ
12
Latający Katalończyk Skoki BASE nad norweskimi fiordami. - Anna Konopacka W RYTM FAL
Czasem cel jest bardzo namacalny: stworzyć coś dla innych, pozostawić swój podpis na skale. Tak zaczęło się wyszukiwanie nowych wspinaczkowych dróg na greckiej wyspie Karpathos.
16
Czasem ucieka się od utartych ścieżek, szuka wolności i niezbadanej przestrzeni. Skoki BASE nad norweskimi fiordami; przepłynięcie kilkunastu tysięcy mil morskich przez ocean; długie godziny dłubania w garażu, by złożyć kampera marzeń. Punkt wyjścia jeden, dalej drogi wiodą w zupełnie inne strony…
20
Lina Wolności Kobiety na ekwadorskich lodowcach. - Marianna Tarczyńska
26
Tam, gdzie nie wspinał się nikt Wyprawa w dziewicze rejony Północnego Karakorum. - Kuba Bogdański
Sterując sercem Podróże Kapitan Liz Clark. - Barbara Suchy W NIEZNANE
Nie wszystko się udaje, ale mimo to, dostarcza dawkę cennych przeżyć i wspomnień, które zostają na długo. Tak chyba najłatwiej w jednym zdaniu opisać ambitny, nieco szalony, pomysł wyjazdu w nieznane doliny Karakorum.
W SWOIM STYLU
Podążamy za wymarzonym celem, ale w zgodzie z własnym stylem życia i przekonaniami. Bo dlaczego zmieniać je w drodze? O tym właśnie jest vege podróż dookoła świata i historia projektu „Lina Wolności”, czyli wspinaczki w kobiecych zespołach na ekwadorskie szczyty.
32
Świat od kuchni roślinnej Dwanaście miesięcy w wege podróży. - Katarzyna Strzelska
38
Dom dla tropicieli przygód. Marzenie o kamperze przywiezione z Kolumbii Brytyjskiej. - Piotr Gnalicki W ZGODZIE Z NATURĄ
42
Warto, aby ta wrażliwość dotyczyła również naszej planety, od której w ostatnim czasie dostajemy kolejne, bardzo wyraźne sygnały, jak krztusi się niepohamowaną ludzką skłonnością, by zaglądać dalej, częściej, robić więcej. Zasady podróżowania i realizowania outdoorowych aktywności w zgodzie z przyrodą nie są skomplikowane, a nagroda wielka!
Nie zostawiaj śladu. Outdoorowa aktywność z poczuciem odpowiedzialności za środowisko. - Jan Krzeptowski-Sabała
Projekt i skład: Redakcja i korekta: Zdjęcie na okładce: Wydawca:
Miłej lektury, Barbara Suchy
Kontakt:
1
Welldonegan Barbara Suchy Jianca Lazarus, Patagonia, na zdjęciu: Liz Clark i Tropicat CRAG SPORT Cholerzyn 406 32-060 Liszki redakcja@cragmagazine.pl
2
W GÓRĘ
Zdjęcie: Marvin Winkler, na zdjęciu Nina Gmiter
CYFRA JEST EFEKTEM UBOCZNYM
Wiedzę na temat treningu wspinaczkowego mają ogromną. Rzadko pojawiają się w mediach i na portalach społecznościowych. Skupiają się na pracy ze wspinaczami – również tymi najlepszymi w Polsce. O tym, jak trenować i jak odpoczywać opowiada zespół trenerów MotionLab. Rozmawia: Małgorzata Rudzińska 3
Jaki jest przepis na skuteczny trening? Odpowiednie zbalansowanie wszystkich jego elementów. Dopasowanie do możliwości osoby, która ma go wykonywać. A przede wszystkim, systematyczność w trenowaniu i jeszcze ważniejsze - w odpoczywaniu.
Trenujecie najlepszych wspinaczy w Polsce. Jakie są najczęstsze błędy popełniane przez tych najmocniejszych?
Zdjęcia: Wojciech Kozakiewicz; Od góry: Maciej Oczko, Magdalena Terlecka, Piotr Schab
Dobieranie zbyt dużych obciążeń treningowych i ciągły trening na zmęczeniu. Zawodnicy zwykle zapominają, jak ważna jest regeneracja. Częste błędy to też monotonia albo, z drugiej strony, brak systematyczności. Zaniedbywanie najmniej lubianych elementów treningu.
Z tego, co wiem, pod swoją opiekę bierzecie wspinaczy z potencjałem. W jaki sposób sprawdzacie ich możliwości i przygotowujecie plan dalszego rozwoju? Jeszcze nie trenowaliśmy nikogo, kto nie miałby potencjału. Każdy ma zasoby i rezerwy, które, w taki czy inny sposób, można zmobilizować. Tak naprawdę, im bardziej zaawansowany zawodnik, tym trudniej jest to zrobić. Czym innym jest kwestia talentu i możliwości fizycznych. Nina i Magda sprawdzają każdą z trenowanych osób pod kątem funkcjonalnym, ryzyka kontuzji, podstawowych umiejętności ruchowych i siły. Maciek i Piotrek oceniają techniczne umiejętności wspinaczkowe i podstawowe parametry siłowe oraz wytrzymałościowe. Planując długofalowo, w ogromnej mierze opieramy się na intuicji i doświadczeniu oraz na wspólnych przeczuciach. Zawsze jednak najważniejszym elementem są możliwości treningowe danej osoby - mówimy tu o takich prostych czynnikach, jak czas poświęcany na trening czy dostęp do infrastruktury treningowej.
Czy planowanie treningu jest konieczne? Trening jest z definicji wieloletnim procesem pedagogicznym, który ma konkretny cel. Z tego punktu widzenia odpowiedź brzmi: zdecydowanie tak! Szczególnie, jeśli mówimy o sporcie na poziomie profesjonalnym. Trudno sobie wyobrazić trening bez planu, choćby ramowego. Ale wspinać się oczywiście można kompletnie bez planu, kierując się na czystym „flow”!
Zalecacie swoim zawodnikom stosowanie suplementacji? Dbamy o to, żeby zawodnicy świadomie podchodzili do kwestii żywienia, a więc w pierwszej kolejności dbali o jakość, liczbę i prawidłowy rytm spożywania posiłków. Bez dobrego paliwa nie ma szans na dobry trening. Niestety, nie specjalizujemy w tej dziedzinie, dlatego współpracujemy z doświadczonymi dietetykami.
4
Co radzilibyście wspinaczom, którzy chcą podnieść swój poziom?
Utrzymanie wysokiej motywacji, przy ciężkim i czasem żmudnym treningu, jest trudną sztuką, nie tyle dla trenera, co dla trenującego. Cyfra to efekt uboczny.
Pierwszy krok to zdefiniowanie swoich słabych stron. W tym pomocny może okazać się partner wspinaczkowy o skrajnie innych warunkach fizycznych i umiejętnościach technicznych. Poszerzenie spektrum formacji, rodzaju skały i różnych doświadczeń. Mówiąc prościej, boulderowców zachęcamy do wspinania z liną i na odwrót.
Jak wygląda Wasza współpraca? Zawsze się ze sobą zgadzacie? Każdy ma swoją działkę, ale bardzo dużo rozmawiamy o wszystkich podopiecznych. Jesteśmy zgranym zespołem. Utwierdzamy się w tym przekonaniu najczęściej podczas testów dla nowej osoby – zwykle mamy bardzo podobne spostrzeżenia.
W Polsce jesteście uznawani za najlepszy wspinaczkowy team trenerski. Zawodnicy trenujący pod okiem MotionLab osiągają świetne wyniki na zawodach oraz w skałach. Myśleliście o rozpoczęciu współpracy z zawodnikami z zagranicy?
Ile czasu w tygodniu poświęcacie na swoje wspinanie? To zależy od mikrocyklu, w jakim akurat każdy z nas się znajduje. Staramy się każdą wolną chwilę wykorzystać jak najlepiej.
Dzięki, za miłe słowa! Współpracujemy z osobami, które mieszkają za granicą, ale sporą barierę stanowi odległość. Wychodzimy z założenia, że ocena podczas bezpośredniego spotkania, przynajmniej na początkowym etapie pracy, jest konieczna.
Macie plany rozszerzenia działalności? Ambicje, żeby trenować przyszłe pokolenia zawodników pod Igrzyska Olimpijskie?
Dla nas to takie 9b+ !
W jaki sposób wyznaczacie cele swoim zawodnikom? To nie my wyznaczamy cele. Oczywiście, często w tym pomagamy, studzimy zapał lub właśnie stawiamy mocniejsze wyzwania, ale największą odpowiedzialność w wyznaczeniu celu ma sam zainteresowany. Naszą działką jest raczej wymyślenie sposobu na realizację.
Zdjęcie: Gwidona Golec
Kiedy stwierdziliście, że możecie trenować najlepszych zawodników w Polsce? Wyniknęło to bardziej z miejsca i momentu, w którym się znaleźliśmy. Wywodzimy się z bardzo silnego środowiska wspinaczkowego, jakim jest KS Korona Kraków. To zadziało się dość samoczynnie.
MotionLab to zespół trenerów wspinania, przygotowania motorycznego i fizjoterapeutów, którzy od lat wspinają się i działają głównie w krakowskim klubie KS Korona. Ich zawodnicy mogą pochwalić się najlepszymi polskimi przejściami skalnymi oraz tytułami Mistrzów Polski w konkurencji bouldering i prowadzenie. Team MotionLab tworzą: fizjoterapeutki i trenerki przygotowania motorycznego Magdalena Terlecka i Janina Gmiter oraz trenerzy wspinania Maciej Oczko i Piotr Schab.
Skąd czerpiecie pomysły na trening? Ze szkoleń, książek, publikacji czy Instagrama najlepszych wspinaczy. Często też z własnych doświadczeń. Czasem pomysły na treningi podsuwają nam zawodnicy.
Z którego osiągnięcia Waszych podopiecznych jesteście najbardziej dumni?
www.motionlab.pl
Każdy sukces, okupiony ciężką pracą, jest powodem do dumy. To małe zmiany radują najbardziej, nie same przejścia.
5
W GÓRRĘ
Plany oczywiście mamy, a ich priorytetem jest utrzymanie, lub nawet poprawienie jakości naszej pracy. Wiąże się to z ciągłym podnoszeniem kompetencji. Indywidualne podejście do każdego wspinacza jest podstawą naszej filozofii treningu, dlatego ciężko mówić systemowo o rozszerzaniu działalności.
Nie pojawiacie się w mediach, nawet tych wspinaczkowych. Dlaczego?
NASZE WIELKIE GRECKIE WIERCENIE Tekst: Artur Maślanka Zdjęcia: Ola Tyrna
6
Wypatrzyłem ją z plaży. Od razu mi się spodobała… Wysoka, piękna, lita. Pomysły na drogi, jeden po drugim, same wpadały po głowy. Lubię proste linie, które narzucają się przy pierwszym spojrzeniu. Praskie lotnisko im. Václava Havla szybko i bezboleśnie odprawia nas bladym świtem. Zawsze to mały stres, bo linie lotnicze nie rozumieją, po co podróżnym akumulatory do wiertarek. Nie łatwo też wytłumaczyć, do czego służą kotwy, stanowiska czy plakietki…
zainteresuje. Ja płynę, Kuba idzie pieszo i szybko mnie wyprzedza. Po chwili już widzę – jest zadowolony! Wychodzę z wody, za rogiem pokazuje się nam wymalowane na skale graffiti z ośmiornicą, a nad nim… wielka ściana, wysoka na 2530 metrów. Bingo!
Wrzucam torbę na wagę: 34 kilo. Uf, to tylko dwanaście więcej niż limit! Pani w punkcie odprawy nie jest zadowolona, ale wreszcie daje się przekonać. Tak wczesny lot jest całkiem dobrym rozwiązaniem. Co prawda jesteśmy lekko niewyspani, ale za to po przylocie mamy cały dzień na zainstalowanie się na wyspie, mały relaks i marzenia o nowych drogach.
Plan
Na miejscu szybka odprawa i zabieramy bagaże. Jednego nie ma. No tak, to przecież Grecja. Michał poddenerwowany, bo w bagażu była nietania wiertarka, bez której nasze „greckie wakacje” nieco tracą sens. Po chwili jednak wszystko się wyjaśnia. Torba czeka już na odbiór na taśmie, jednak hala z taśmą w międzyczasie… została zamknięta. No tak, Grecja. Krótkie spotkanie u Barabasia (przyp. red. Stanisław Barabraś organizuje prace polskich ekiperów na wyspie) i jedziemy do Arkasy, wioski położonej w zachodniej części wyspy. To tylko kwadrans od lotniska, więc mamy przed sobą cały dzień. Ustaliliśmy, że skoro tutaj mieszkamy, to spróbujemy też podziałać w tym rejonie. Wybija południe. Kąpielówki na tyłek, rurka, maska i idziemy na plażę. Woda jest bardzo słona. Od ostatniego razu zapomniałem już, jak bardzo. Bez okularów oczy pieką potwornie. Po obu stronach plaży rozciągają się wzgórza. Postanawiamy je z ciekawości sprawdzić. Być może znajdziemy coś, co nas
Szybko dostajemy się pod przewieszoną płytę. Wygląda fajnie - ostre krawądki, lita skała, marzenie! Szkoda tylko, że ma około 10-12 metrów. Może kiedyś ją obiję, na razie szukamy dalej. Droga długa i trochę krucha, ale dzielnie brniemy na poszukiwania. Znajdujemy kilka fajnych skałek - małe, na pojedyncze drogi. Szkoda się angażować, nikt nie będzie tutaj szedł kwadrans na jedną czy dwie wstawki. Pod koniec naszej wycieczki, już całkiem niedaleko Arkasa Beach (może 300 metrów od wioski), trafiamy na niewysokie, 20-metrowe, ale ciekawie wyglądające ścianki. To miejsce ma potencjał! Mam kilka pomysłów. Lubię linie naturalne, takie, które wpadają w oko za pierwszym razem. Dzień chyli się ku końcowi. Sprawdzam linę, wiertarkę, akumulatory, wiertła, klucze, szczotki, rurki, młotek, kask, okulary, rękawice… Długo można wymieniać, ale, znając życie, i tak na miejscu okaże się, że o czymś zapomniałem.
7
Budzik dzwoni o siódmej. Po szybkim śniadaniu jedziemy na plażę, a stamtąd do ściany z ośmiornicą już niedaleko. Dzielimy się, bo każdy z nas ma swój pomysł. Po dziesięciu minutach, gdy jestem już nad ścianą, okazuje się, że wybrałem najgorszą z możliwych ścieżek, ale nie dowiesz się tego z dołu. Nie widzę ani Karola, ani Kuby. Szum morza skutecznie zakłóca komunikację. Zakładam stanowisko z dużego skalnego bloku, rozglądam się i rzucam linę. Z dołu widziałem to drzewo, to na pewno tutaj! Zjeżdżam jakieś 10-15 metrów w połogim terenie i staję nad przepaścią. Ups, jednak lekka pomyłka! Moja drogą jest dwadzieścia metrów na prawo. Klnę pod nosem i zastanawiam się: olać tą rysę i wiercić tu? Czy jednak podchodzić z całym sprzętem z powrotem do góry? Oryginalna wizja drogi wygrywa. Po chwili jestem już na górze, zwijam linę i przenoszę stanowisko. W miejscu, gdzie będzie koniec drogi, wiercę dwa otwory i montuję punkt zjazdowy. No tak… oczywiście klucze zostały na dole. Dokręcam je tylko lekko palcami, wiążę motyla, dopinam się do stanowiska i zaczynam działać.
Robota Z góry droga wygląda nieco inaczej, niż z ziemi. Widać więcej. Lekko ucieka w prawo, więc, zjeżdżając w dół, co jakiś czas zakładam przeloty i dopinam linę. Na dole uzupełniam sprzęt, biorę plakietki i całość wiążę jako obciążenie liny. Zakładam buty wspinaczkowe i przyrządy zaciskowe. Próbuję się wspinać, bo w taki sposób lepiej czuję, gdzie mają być wpinki. Po chwili jestem już pod stanowiskiem, które wreszcie dokręcam na sztywno.
W GÓRRĘ
Rekonesans
Pomysły na drogi od razu wpadają do głowy. Tyle jest tutaj możliwości! Po chwili gapienia się na ścianę, wracamy na plażę pochwalić się reszcie ekipy znaleziskiem. Wszyscy od razu się ożywiają i, po kolejnej porcji kąpieli w lazurowej wodzie, idziemy obejrzeć skały i drugie wzgórze po prawej. Na jego szczycie znajdują się ruiny antycznego miasta, poniżej którego polska ekipa – Artur Pierzchniak i Rysiek Grzywa – obiła sektor o nazwie Akropolis.
Przygotowania
Teraz dopiero zaczyna się główna część roboty: wiercimy i kotwimy skałę. Zerkam na lewo i prawo – chłopaki działają. Słońce powoli zaczyna nas straszyć, ale jeszcze jesteśmy w cieniu. Opukuję skałę w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca i wiercę. Z tyłu głowy myśl: czy na pewno tutaj? Często słyszy się, że wpinki są w głupich miejscach. To z punktu widzenia wspinacza. Patrząc z perspektywy ekipera, czasem wpinki nie da się zrobić w idealnym miejscu, bo skała jest spękana albo głucho dudni.
Gotowe Po godzinie wszystkie przeloty są na swoim miejscu. Słońce też już się przemieściło i smaga nas promieniami. Jest pierwsza, robi się ciepło… Jeszcze chwilę podziałamy, choć tempo wyraźnie spada. W ruch idzie młotek, drucianka, szczotka, dmuchawka – w różnej kolejności. Dwie godziny później wszystko już prawie skończone. Moja droga okazała się dość brudna, a po czyszczeniu i usunięciu niektórych kawałków luźniej skały, zrobiła się bardziej techniczna, niż początkowo myślałem. „Dirty Tricks” – ta nazwa będzie pasować! Po powrocie chwila zasłużonego odpoczynku. Nie jest łatwo wisieć kilka godzin w uprzęży. Ale zmęczenie szybko mija. Już kolejnego dnia przenoszę się kilka metrów na lewo, gdzie wypatrzyłem drugą piękność!
Wszystko od nowa Tu jest już łatwiej, przynajmniej na początku. Wiem, którędy dostać się na górę i gdzie rzucić linę. Jestem też lepiej zorganizowany i tym razem mam wszystko, co potrzebne. Ta linia bardziej mi się podoba. Od razu widzę, że będzie trudniejsza. Droga przewiesza się. Zjeżdżając zakładam przeloty - parę kostek, tricam. Kluczowe trudności są w dolnej części ściany, potrzebuję chwili, żeby je przepatentować. Coś jednak poszło nie tak i przy którymś obciążeniu wylatuje kostka, moja ulubiona offsetowa. Wystrzela jak z procy i w tej samej chwili słyszę plusk wody. Nieeeeee! Na szczęście, to tylko zbieg okoliczności, a Michał odnajduje kostkę na ziemi. Wiem jednak, że na dzisiaj wystarczy. Wywiercone, wyczyszczone, droga dostaje nazwę Tyranosaurus i w moim odczuciu ma 6c. Kątem oka widzę, że po lewej Marcin cały czas działa. Znalazł kawał świetnej linii, najtrudniejszej w sektorze. Kolejne dni przynoszą nowe, ciekawe drogi. Łącznie w rejonie w ciągu tygodnia powstaje siedemnaście obitych dróg od 3 do 7a+, a my przenosimy się do sąsiedniej wioski Finiki. Przygoda zaczyna się od nowa...
8
W GÓRRĘ
9
W GÓRRĘ Karpathos: zapraszamy! Zielona, górzysta wyspa Karpathos jest jednym z najmłodszych rejonów wspinaczkowych Grecji, a eksploracja ścian jest tu prowadzona głównie przez polskich ekiperów pod przewodnictwem Stanisława Barabasia. Na wyspie jest już ponad 340 sportowych dróg wspinaczkowych, a druga część przewodnika Artura Karaszewskiego właśnie się drukuje. Znajdziecie tu wszystkie możliwe formacje – połogi, pionowe płyty, mocne przewieszenia. Wynajmując apartament w stolicy Pigadii, w ciągu pół godziny jesteśmy w stanie dostać się do prawie każdego sektora na wyspie. Do najlepszych rejonów należą wąwóz Adia i Yvonne. Oba trzeba obowiązkowo odwiedzić. A w dni restowe? Na Karpathos mnóstwo jest górskich szlaków, wąwozów i pięknych plaż. Warto na przykład wyjść na najwyższy szczyt Kilimini (1215 m n.p.m.), odwiedzić górską wioskę Olympos z zabytkowym kościołem i młynami, napędzanymi siłą wiatru, a także licznymi kawiarenkami i sklepami z pamiątkami. Można zajrzeć też do wioski Diafani – z tutejszego portu kursuje prom pływający po Morzu Śródziemnym. I oczywiście plaża Chicken Bay, gdzie, dzięki temu, że wyspa jest dość wietrzna, można spróbować swoich sił na windsurfingu. @ClimbingKarpathos
10
BD Athlete Babsi Zangerl | Cadarese, Italy
Andy Earl
B L A C K D I A M O N D E Q U I P M E N T. C O M
NOWY
CAMALOT ™ Z4 Stworzyli go z nami z pasją najlepsi wspinacze tradowi z Teamu BD: Babsi Zangerl, Hazel Findlay, Carlo Traversi i Sam Elias. Camalot ™ Z4 jest kwintesencją ich marzenia: mieć cama, który jest sztywny, gdy go osadzasz, ale wygina się we wszystkich kierunkach, gdy wspinasz się dalej. Przełomowa konstrukcja trzonu RigidFlex to nowy standard dla małych friendów.
11
W DÓŁ LATAJĄCY KATALOŃCZYK Tekst: Anna Konopacka
12
Pau jest wysoki, ma ciemną karnację, długie włosy, wielkie okrągłe pirackie kolczyki w uszach i żywioły w oczach. - Co by było, gdybym skoczył? Od małego myślałem o tym, kiedy stałem gdzieś wysoko. Nie chciałem się zabić. Chciałem wiedzieć, jak to jest, kiedy spadasz. Spotykam go w Geiranger, norweskiej mekce turystycznej. Pracuje tu każdego lata w firmie organizującej wycieczki kajakami morskimi. Podpływa z turystami do miejsc, które można zobaczyć jedynie z fiordu. Pod najpiękniejsze wodospady, spływające po niemal pionowych ścianach. Opowiada im o farmach na skale i trudnym życiu mieszkańców wsi, w czasach, kiedy otoczone górami Geiranger było praktycznie odcięte od świata. Pokazuje piękno przyrody i tłumaczy jej surowość. Od razu widać, że wie o niej więcej od innych.
z niego skoczyć i dolecieć do dobrego lądowiska. Kiedy doszedłem do tego etapu, zacząłem na nowo wyznaczać sobie własną drogę. Często znajduję nowe miejsca do skoków. To się nazywa otwieranie exit pointu. Szczególny moment. Nie tylko samemu robisz coś po raz pierwszy. Jesteś też pierwszą osobą na świecie, która to zrobiła. Możesz nadać nazwę temu miejscu i ono na zawsze pozostaje twoje, bo to ty je odkryłeś. Skakał w różnych miejscach, w Europie, Ameryce Północnej, w Maroko, ale bez wahania mówi, że najbardziej lubi Norwegię.
Jest Katalończykiem. Urodził się w Barcelonie, ale wychował w Gironie, mieście między Pirenejami, a Morzem Śródziemnym. - Od dziecka kochałem naturę. Nauczyłem się tego od moich rodziców. Sporo podróżowaliśmy ich kamperem, zawsze gdzieś w dzicz. Teraz jeżdżę głównie sam. Spędzam na świeżym powietrzu każdą wolną chwilę. Chodzę w góry, wspinam się, surfuję, skaczę BASE, latam na miniwingu, czyli takiej mniejszej i szybszej paralotni. Żyjąc normalnym życiem, ze stałą pracą i własnym mieszkaniem, nie mógłbym się całkowicie poświęcać temu, co kocham. Zdecydowałem więc, że zamieszkam w vanie. Moje auto to dom, środek transportu, garaż na zabawki. Moja wolność. Mogę na przykład zatrzymać się blisko miejsca, z którego chcę skakać. Nie ma warunków? Nieważne. Rozciągnę sobie slacka i poczekam do jutra. Gdziekolwiek jestem, zawsze mam ze sobą cały swój sprzęt. Mój van znaczy dla mnie bardzo dużo. Staram się nie być sentymentalny, bo to w końcu tylko rzecz i nic nie trwa wiecznie, ale sprawy się trochę komplikują, kiedy nadasz czemuś imię. Ona nazywa się Kaos. Ona, czyli biały Mercedes 310D James Cook, rocznik ‘95. Nie za duży, więc daje radę w mieście. Nie za mały, więc jedna osoba ma w środku wygodnie. W maju parkuje ją na kempingu i prawie nie rusza, bo do pracy jeździ rowerem. Pod koniec września znikają za ostatnim zakrętem i jadą w nieznanym kierunku.
Zdjęcia: archiwum Paua Pinedy
- Przez te wszystkie lata jeżdżenia to tu, to tam, nauczyłem się patrzeć w głąb siebie. W życiu chodzi o to, żeby dowiedzieć się, co daje ci szczęście. I sięgać po to, kiedy tylko możesz. Zazwyczaj chodzę swoimi ścieżkami i nie zwracam szczególnej uwagi na utarte, przygotowane przez innych szlaki. Ale czasem muszę przejść się po czyichś śladach. Tak było ze skokami BASE. To nie jest jeden z tych sportów, do których tutorial znajdziesz w internecie. Jest bardzo niebezpieczny. Wymaga doświadczenia w skokach spadochronowych i mnóstwa dodatkowej wiedzy. Na początku potrzebny jest ktoś, kto powie ci, co masz robić, wskaże dobre i bezpieczne miejsce na pierwszy raz. Zdobywasz doświadczenie, poznajesz podstawy meteorologii. Z czasem sam potrafisz oszacować, jak wysoki jest dany obiekt, czy możesz
W DÓŁ
- Tylko tu można spotkać tak dzikie i piękne miejsca. Jednym z moich ulubionych jest Wodospad Siedmiu Sióstr w Geiranger, który zresztą sam otworzyłem. Norwegia jest naprawdę świetnym krajem do skakania BASE ze względu na strome góry, wyrzeźbione na przestrzeni wieków przez lodowce. Sezon jest raczej krótki. Najlepiej skakać w lecie, bo w zimie warunki atmosferyczne mogą być bardzo ciężkie.
13
- Każdy skok jest inny ze względu na pogodę, krajobraz, czy ludzi, z którymi skaczesz. Wiele czynników może mieć na ciebie wpływ. Na górze staram się wyciszyć i skoncentrować. Wizualizuję sobie skok, który mam zaraz wykonać, żeby było jak najbezpieczniej. To nie zawsze jest łatwe. W głowie pojawiają się różne strachy. Kiedy tylko czuję, że bardziej się boję niż cieszę, nie skaczę. Ważne jest, żeby zawsze zapytać się, czy jesteś gotowy na ten skok. Przygoda jest wtedy, gdy podróżujesz przez niepewność, ale bez strachu. A kiedy zdecydujesz się skoczyć – od momentu, kiedy oderwiesz się od krawędzi, do momentu, kiedy znowu poczujesz ziemię pod stopami – to wejście w zupełnie inny wymiar, gdzie nic więcej się nie liczy. Czujesz się absolutnie wolny, nie masz żadnych zobowiązań, żadnych zmartwień, żadnej przyszłości, żadnej przeszłości.
Zdjęcia: archiwum Paua Pinedy
Odlicza na głos i rzuca się w przepaść nad fiordem, ściśniętym między pionowymi skalnymi ścianami. Jeszcze tylko przez chwilę słychać szelest materiału jego wingsuita i zapada kompletna cisza. Z zagapienia wyrywa mnie syrena statku. Daleko pode mną niemiecki cruise daje sygnał do odpłynięcia i powoli sunie po równej tafli wody, aż znika za zakrętem. Popołudnie jest idealne. Kompletnie nie ma wiatru, słońce przyjemnie grzeje, ale jest też dosyć rześko, bo stoję na półce 1400 metrów nad brzegiem morza. To La Eskina, jeden z 35 exit pointów otwartych przez Paua. To, co jemu zajęło dwie minuty, mnie kosztuje prawie dwie godziny. Zejście z wystającego narożnika poniżej szczytu Laushornet, górującego nad Geiranger, jest bardzo strome. Mam dużo czasu, żeby pomyśleć o tym, co mówił Pau. - Najbardziej zależy mi na tym, żeby nadal robić to, co kocham. Żeby przebywać z osobami, które są dla mnie bliskie, odkrywać nowe miejsca na Ziemi i poznawać nowych ludzi. Czerpać radość z tego, co robię na mojej drodze. Nie jest to najbardziej uczęszczana i wyraźna ścieżka. Ale przecież nie o to chodzi, żeby jedynie ubijać wydeptane szlaki.
Pau Pineda ma na swoim koncie około 700 skoków BASE. Do tej pory otworzył 35 exit pointów; zainicjował skoki z 9 obiektów (budynków, mostów, anten). Można je znaleźć w hiszpańskiej bazie AESBASE. @pau.pawa pAu
14
„Przygoda jest wtedy, gdy podróżujesz przez niepewność, ale bez strachu.”
W DÓŁ
15
STERUJĄC SERCEM
Pochodzi z San Diego w Południowej Kalifornii, mieszka na środku Oceanu Spokojnego – na wyspach Polinezji Francuskiej. Swoje rodzinne miasto opuszcza na pokładzie 12-metrowej łodzi, żeglując w kierunku wysp porozrzucanych po Pacyfiku. Pierwsze jest Galapagos. Stamtąd ponad 3000 mil morskich dzieli ją od Markizów. Surfuje, nurkuje, pisze, fotografuje, próbując swoimi publikacjami skłonić do myślenia o naszym wpływie na środowisko. - Opuszczając Kalifornię na pokładzie Swell, na początku 2006 roku, marzyłam o odkrywaniu najpiękniejszych miejsc do surfowania i wyłapywaniu najlepszych fal. Podróż przyniosła wiele więcej - fantastyczne przyjaźnie, przygody, piękno natury, osobisty rozwój i poszukiwanie lepszych sposobów na korzystanie z naszej wspólnej planety. Podróżuję w tempie niewiele szybszym, niż Ty biegasz. To nie surferska wyprawa - to styl życia.
Tekst: Barbara Suchy
Wszystko zaczyna się od marzenia. Kiedy miała dziewięć lat, spędziła pół roku pływając, wraz z rodziną, wzdłuż wybrzeży Meksyku. To wtedy, w głowie małej dziewczynki, zaświtała myśl: jak fajnie byłoby opłynąć świat! Kilkanaście lat później, na pokładzie jachtu Swell, Kapitan Liz Clark zaczyna realizować swój pomysł.
Swell jest pływającym domem sterowanym sercem, a pogoda, przypływy i odpływy, dyktują tu plan dnia.
Kolejnym punktem na morskiej mapie Liz jest Republika Kiribati, składająca się z 33 rajskich wysp i przepięknych raf koralowych. Mając za sobą spore już doświadczenie, spędza rok na samotnym żeglowaniu, surfowaniu i odkrywaniu kolejnych wysp Polinezji Francuskiej i Kiribati. Prawie samotnym, bo nie można pominąć ważnego członka załogi – Amelii (pseudonim Tropicat), najprawdopodobniej jedynej kotki morskiej na świecie, która do niedawna dzielnie towarzyszyła Liz we wszystkich podróżach.
Zdjęcie: Tim McKenna
Największym wyzwaniem, jakie (do tej pory) postawiła sobie Liz, było pokonanie 18 tysięcy mil morskich przez Pacyfik, a jej morskie przygody zaowocowały wydaniem książki “Swell. A Sailing Surfer’s Voyage of Awawening”. – Jako młoda dziewczyna przeczytałam książkę “Maiden Voyage” Tanii Aebi. To otworzyło mój umysł na myśl, że ja również mogę zostać kapitanem i żeglować po świecie. Największą nagrodą za podzielenie się moją historią byłoby kolejne pokolenie młodych poszukiwaczy przygód morskich, zwłaszcza kobiet.
17
W RYTM FAL
- Moja podróż ewoluuje wraz z doświadczeniem, jakie zdobywam i ciągłą nauką. Półtora roku nabywałam pewności siebie jako kapitan. Podczas rejsu wzdłuż zachodniego wybrzeża Meksyku i Ameryki Środkowej, towarzyszyli i pomagali mi różni przyjaciele. Kiedy wreszcie zakomunikowałam, że zamierzam wypłynąć samotnie na Pacyfik, moja mama zgłosiła się na ochotnika do załogi! Spędziłyśmy wspólnie niesamowite trzy tygodnie, żeglując przez największą otwartą przestrzeń morską na naszej planecie.
18
Zdjęcie: Tahui Tufaimea
Zdjęcie: Jody MacDonald Zdjęcie: Jianca Lazarus
Liz Clark @captainlizclark www.swellvoyage.com “Swell. A Sailing Surfer’s Voyage of Awawening”, Patagonia Books, wyd. 04.2018
19
W RYTM FAL
Zdjęcie: Shannon Switzer Swanson
20
LINA WOLNOŚCI
Zdjęcie: Daniel Aquilla
Tekst: Marianna Tarczyńska
21
Nie uważam się za feministkę. Góry każdego traktują równo. Tutaj nie ma zmiłuj. Kiedy nadchodzi burza, to dla wszystkich jest taka sama. Dlatego musimy być silne.
Góry pociągały mnie od zawsze. Uwielbiałam ciszę, spokój i chłód. To, że możesz iść wiele godzin samotnie po szlaku i wszystko zależy od Ciebie. Kiedy pięć lat temu przeprowadziłam się do Ekwadoru, otworzył się przede mną nowy świat potężnych lodowców, pięcio- i sześciotysięcznych szczytów. Lód dumnie wznoszący się nad równikiem, ostre słońce i bujna roślinność. Skrajne kontrasty.
Odnaleźć drogę na szczyt Tutaj zrodziła się myśl, że chcę wspinać się w górach wysokich, organizować samodzielnie wyprawy i nie oczekiwać, że ktoś wszystko za mnie zrobi. To jednak nie takie proste, kiedy nie zna się nikogo, kto wspinałby się w górach wysokich w Ekwadorze. Zaczęłam sama zdobywać aklimatyzację. Najpierw Ruko Pichincha (4794 m n.p.m.), potem Rumińahui (4721 m n.p.m.), El Corazon (4790 m n.p.m.). Uwielbiałam odnajdywanie drogi. Tutaj często nie ma ani map, ani wyznaczonych szlaków. Trzeba więc na oko wybierać drogę. Nie zawsze była wyraźna, ale zazwyczaj udawało mi się dotrzeć na szczyt za pierwszym razem. W miarę, jak publikowałam zdjęcia z moich przejść, zaczęli do mnie pisać ludzie ze środowiska górskiego. W końcu dostałam zaproszenie na wyprawę na Cayambe (5790 m n.p.m.). Co prawda nie znałam nikogo z ekipy, ale nie zastanawiałam się długo…
Cayambe. Początek Spotykamy się w Quito. Trzech facetów: Santiago Cumbal, Fernando Alvaro, Christian, dziewczyna Fernanda, Moriita i ja – blondyneczka z Polski. Wyruszamy zmotywowani, a ja równocześnie trochę wystraszona. Nigdy przecież nie byłam na tej wysokości. Ale musi się udać. Nie ma innej opcji!
Marianna Tarczyńska Polska andynistka i wspinacz skałkowy. Od pięciu lat mieszka w Ekwadorze. Jest autorką projektu „Liny wolności” („Cordada Libertad”). W latach 2016 – 2020 przewodniczyła kobiecym zespołom zdobywając najważniejsze szczyty Ewkadoru: Illiniza Sur (5263), Antisana (5704), Cayambe (5790), Cotopaxi (5897) i Chimborazo (6268). Możecie ją spotkać na lodowcach w Andach lub wspinającą się w skale. @marianna.tarczynska
Na miejscu okazuje się, że faceci nie chcą iść z babami. Musimy się przegrupować. Być może obawiali się, że nie wejdę na szczyt. Wiedzieli, że będzie to mój pierwszy pięciotysięcznik i nie da się przewidzieć, jak organizm zareaguje na taką wysokość. Idziemy więc same. Moriita, ja i Lidia Sampaz, którą spotykamy na szlaku. Wychodzimy o 23:00. Moriita decyduje się prowadzić. O 8:00 rano stajemy na szczycie, dumne, że zdobyłyśmy go same. Bez niczyjej pomocy. Cayambe nie jest specjalnie techniczną górą, ale trzeba uważać, bo lodowiec jest pocięty głębokimi szczelinami (na szczęście zazwyczaj są dobrze widoczne). Pogoda tego dnia jest idealna: żadnego wiatru, mgły czy opadów śniegu. Na szczycie stanęło ponad pięćdziesiąt osób. Przy ostatnich zejściach rozdzielamy się. Każda idzie swoim tempem. Czujemy się zwyciężczyniami. Na dole, w namiocie okazuje się, że Santiago – znajomy, który mnie zaprosił na wyprawę, musiał zawracać. Jego partner źle się poczuł i szczytu nie zdobyli. Ta wiadomość dodała mi siły. Uwierzyłam, że kobiety mogą być równie silne jak mężczyźni, a czasem silniejsze. Tak powstaje myśl, żeby zdobywać góry wysokie w babskim gronie i projekt „Liny wolności” („Cordada Libertad”).
22
Zdjęcie: Marianna Tarczyńska
W NIEZNANE
23
Zdjęcie: Jaris Aizprua
Illiniza Sur. Technika
Chimborazo. Wysokość
Jako kolejny cel naszych babskich wejść wybieramy techniczny szczyt Illiniza Sur. Góra ma zaledwie 5263 m n.p.m., ale jest wyceniana na D w skali alpejskiej. Mamy tu do czynienia z mikstem, kruchą skałą wulkaniczną pokrytą lodem i śniegiem. Po pierwszym wyciągu zaczyna się lodowiec. Na dzień dobry rampa, 60 stopni nachylenia, a pod tobą przepaść. Kiedy jest pokryta twardym śniegiem, da się po niej po prostu przejść, ale kiedy zamiast śniegu jest lód, robi się technicznie. Jeden błąd, upadek, poślizgnięcie może skończyć się śmiercią. Dalej szczelina do przekroczenia i na koniec kolejna rampa. Trochę mniej nachylona, ale jeśli upadniesz, lądujesz w szczelinie. W zeszłym roku ratowano tu 8 osób, które wpadły ciągnąc jeden drugiego. Zatrzymali się na dnie szczeliny.
Wreszcie musiała przyjść kolej na Chimborazo (6268 m n.p.m.). Najwyższy szczyt Ekwadoru to jednocześnie punkt najbliższy Słońcu mierząc w linii prostej z Ziemi. Lidia wprawdzie próbowała wcześniej sześć razy zdobyć szczyt, ale bez powodzenia. Na Chimborazo pogoda bywa kapryśna, często wieją mocne wiatry albo wspinaczkę utrudniają intensywne opady śniegu. Do tego dochodzi wysokość, a więc mniej tlenu. Trzeba też wychodzić bardzo wcześnie, żeby stanąć na szczycie około godziny 6:00 rano i maksymalnie do dziesiątej być z powrotem w kotle, zanim słońca zacznie wytapiać do niego kamienie. Tej nocy jest wietrznie. Namiotem szarpie z prawej na lewo. Rozbijamy się na wysokości około pięciu tysięcy metrów, za drugim schroniskiem, które ochrania nas nieco od wiatru.
To już nie są żarty. Proszę więc znajomych, aby nauczyli mnie wszystkiego, czego potrzebuję do wejścia. Ćwiczymy robienie stanowisk, asekurowanie drugiego i sposoby wiązania się liną. Dopiero kiedy czuję się na to gotowa, ruszamy same w kobiecym zespole z Lidią Sampaz.
Nagle słyszę wołanie: „Mariaannaaa, Mariaannaaa”. W kaskach i okularach nie mogę poznać twarzy, ale to pewnie nie przypadek, że zna moje imię. Faktycznie, okazuje się, że to znajomy Luis Moscoso: „Marianna, moi partnerzy już nie dają rady, podłączę się do Ciebie”- krzyczy przez huczący wiatr. „Dobra. Ale my wchodzimy na szczyt. Jeśli nie dasz rady to schodzisz sam. Jesteś pewien, że dasz radę?”. „Taaak, dobrze się czuję”- odpowiada Luis podpinając się do naszej liny. Idę pierwsza, Luis wpina się w środku, a Lidia na końcu. W końcu docieramy do ostatniego podejścia. Nachylenie około 45 stopni, otwarta przestrzeń, silne wiatry i ponad trzy godziny żmudnej drogi zygzakiem. Noga za nogą, nocą i w mrozie. Nawet nie zorientowałam się, że mimo kurtki puchowej zaczęłam się odmrażać. Mój zniekształcony głos brzmi jak z bajek o Kaczorze Donaldzie. Jest piąta rano a ja mam objawy hipotermii.
Zdjęcie: Jaris Aizprua
W NIEZNANE
Zdjęcie: Marianna Tarczyńska
Wstajemy o 22:00, żeby godzinę później wyruszyć. Wydaje się, że wiatr trochę się uspokaja, więc jesteśmy dobrej myśli. Pierwsze trzy godziny to przejście kotliną i wejście na grań. Idzie nam sprawnie. Kiedy przechodzimy na drugą stronę grani znowu wzmaga się wiatr. No nic, teraz już nie będziemy zawracać.
Schodzące grupy przekonują, że źle jest ze mną i że nie powinnam iść dalej. Robimy przerwę, zdejmuję buty, wkładam ogrzewacze chemiczne i drugą parę kalesonów. Pomaga. Po piętnastu minutach ruszamy dalej, a ja mimo chłodu czuję się dużo lepiej.
Tym razem to ja prowadzę. Najpierw mikst do przejścia - trzeba uważać, robię stanowisko i asekuruję Lidię. Potem pierwsza rampa. Mamy szczęście, śnieg jest dobry. Da się przejść bez zakładania stanowisk. Szczelina, kolejna rampa i upragniony szczyt. Z satysfakcją obserwujemy zdziwienie innych grup, że weszłyśmy tu we dwie, bez niczyjej pomocy.
Około 8:00 rano jesteśmy na szczycie Chimborazo. Z sinymi ustami, ale zadowoleni. Teraz trzeba jeszcze zejść. W kotlinie jesteśmy około południa – zdecydowanie za późno. Na szczęście dzień jest tak mroźny, że lód się nie wytapia kamieni w kotle. Spokojnie możemy zejść do namiotu.
Podczas zejścia Lidia wpada do niewielkiej szczeliny. Na szczęście zaledwie do pasa i udaje jej się wyjść samodzielnie. Na koniec jeden zjazd ze stanowiska i jesteśmy z powrotem w namiotach. Zmęczone i szczęśliwe.
Kolejny raz utwierdzam się w przekonaniu, że my kobiety możemy być tak samo silne jak mężczyźni, ale nie za darmo. Wymaga to pracy i zaangażowania. Czasami musimy na to poświęcić więcej czasu, ale wiem, że warto!
24
SEE THINGS WITH SPÓJRZ NA DIFFERENTLY ŚWIAT INACZE JZ Czasem trzeba zrezygnować żeby the poszerzyć Because sometimes, you needz rutyny, to overhaul routinehoryzont! to broaden your Plecaki wyposażone w wentylowany system nośny horizon. Equipped with ventilated suspension, thesezapewniają packs will keep you komfort uśmiech aż do cool, dry,i and grinning allsamego the wayszczytu. up to the summit.
25
Siedząc nad starymi mapami w krakowskim mieszkaniu wspaniałego kartografa Jerzego Wali, nabieraliśmy coraz większego przekonania – to jest nasz cel! Nim się zorientowaliśmy, wyglądaliśmy z niedowierzaniem przez okna samolotu do Islamabadu. Czekały na nas dziewicze szczyty Północnego Karakorum. 26
TAM, GDZIE NIE WSPINAŁ SIĘ NIKT Tekst: Kuba Bogdański Zdjęcia: Kuba Bogdański i Michał Ilczuk Zaczynało się całkiem zwyczajnie– ubiegłoroczny urlop postanowiliśmy przeznaczyć na wyjazd w góry. Nic oryginalnego. Myśleliśmy o klasykach i spokojnie szukaliśmy celu, który zdobyły już przed nami tysiące wspinaczy.
W NIEZNANE
Wtem wpadł mi w ręce stary artykuł, w którym Krzysztof Wielicki wraz z Januszem Majerem opisywali przyszłość programu Polskiego Himalaizmu Zimowego. Zaczęliśmy sobie wyobrażać taką wyprawę w kompletnie nieznane północne rejony Karakorum. Mnogość niezdobytych szczytów, nieodwiedzanych wcześniej dolin. Ściany, które z utęsknieniem czekają na swoich pierwszych zdobywców. Raj dla wspinaczy i zapaleńców górskiej eksploracji.
Białe plamy na mapie Postanowiliśmy szukać dalszych informacji. Jak przystało na pokolenie Internetu, ogarnęło nas kompletne zdziwienie, kiedy okazało się, że dane na temat górskich terenów w Pakistanie są tak szczątkowe. Gdy już natrafiliśmy na interesujące nas opisy, zwykle było to kilka zdawkowych informacji. Paradoksalnie, brak danych podziałał na nas motywująco. Szansa na samodzielne odkrywanie białych plam na mapie wybrzmiała jak spełnienie marzeń. Udało nam się skontaktować z Jerzym Majerem, który opowiedział nam nieco o rejonie, podsunął trochę materiałów i podpowiedział, kto jest największą skarbnicą kartograficznej wiedzy w tym zakresie… Tak trafiliśmy do znanego alpinisty i kartografa Jerzego Wali. Ugościł nas u siebie w Krakowie domowymi ciasteczkami, które, postawione na beczce sygnowanej „Polska wyprawa w Hindukusz, 1966”, zwiastowały przygodę. Na stole wylądowały pieczołowicie sporządzane przed laty mapy Karakorum…
Lądowanie na innej planecie Nim zdążyliśmy się zorientować, kręciliśmy głowami z niedowierzania w samolocie do Islamabadu. Po czterdziestu ośmiu godzinach od opuszczenia kraju, byliśmy już w Północnym Karakorum, na wysokości ponad trzech tysięcy metrów, a w perspektywie ponad dwa tygodnie w niemal nieuczęszczanych przez wspinaczy zakątkach tamtejszych gór. Naszym celem był dziewiczy szczyt Dih Sar (6200 lub 6340 m n.p.m.).
27
28
Z Shimshal (ok. 3200 m n.p.m.) startujemy następnego ranka po przybyciu do tej malowniczej wioski. Ze wszystkich potrzebnych nam rzeczy, zdecydowanie najmniej mamy czasu. Zaczynamy więc szybko, za co przyjdzie nam zapłacić frycowe. Trekking to przede wszystkim wartki oddech, niekończące się podejścia, ale też przestrzeń dla ducha i zjawiskowe widoki. Wielokierunkowo rozlane doliny szerokich rzek, zamykane stromo piętrzącymi się pięcio- oraz sześciotysięcznikami. Uzupełnieniem tego widoku jest kompletna cisza i pustka. Mamy wrażenie eksplorowania innej planety. Morenowy krajobraz to przeważnie ogromne żwirowe wyrobiska. Kierowani ostrożnością uważnie patrzymy pod nogi, by wieczorami żartować, że zamiast podziwiać piękno gór, zaśmiecamy swoją pamięć wzorzystymi kompozycjami porozrzucanych kamieni. Wspólne wieczory z tragarzami, wokół ogniska, są niezapomnianymi momentami trekkingu. Siedząc przy ogniu, w środku pasterskiego schronu i popijając litry pakistańskiej herbaty z mlekiem, wymieniamy doświadczenia z przebytej trasy. Wybudowane tutaj około czterdzieści lat temu kamienne schrony przypominają raczej pomieszczenia gospodarcze niżeli domostwa. Poza miejscami, w których wyraźnie rysują się wydeptane przez pasterzy szlaki, są jedynym śladem obecności człowieka, jaki napotykamy w drodze.
Całkiem podobna
Eksploracja niesie ze sobą garść nowych wyzwań związanych z logistyką, strategią działania, a także nawigacją w nieznanym terenie. Tego ostatniego doświadczenia długo nie zapomnimy. Mieszanką zdumienia i zażenowania obfituje odkrycie, iż od dwóch dni wytyczamy palcem w powietrzu drogi na ścianie sąsiedniej góry– całkiem podobnej do wybranego przez nas szczytu. Zanim jednak nasze morale kompletnie zdążyło upaść, okazało się, że wystarczy nieco skorygować nazajutrz kurs, żeby dotrzeć do naszego celu.
29
W NIEZNANE
Trudno opisać emocje, jakie towarzyszą chwili, kiedy, po tygodniach wpatrywania się w mapę, widzisz przed sobą wymarzoną dolinę – w dodatku ze świadomością, że prawdopodobnie nie widział jej jeszcze żaden inny wspinacz. Z bezdźwięcznym niedowierzaniem uśmiechamy się do siebie. Po sześciu dniach i ponad stu kilometrach marszu wiemy, że na najbliższy czas zostajemy z doliną Dih zupełnie sami.
Wycof
Płynna asekuracja
Następnego dnia po południu stajemy pod właściwym masywem i na nowo rozpoczynamy wyszukiwanie potencjalnej linii wejścia. Do pierwszego ataku szczytowego przystępujemy z wysokości około 5300 m n.p.m. Warunki są wprost idealne. Czyste niebo, lekki wiatr i słońce nastrajają nas pozytywną energią. Musimy się jednak poddać, ze względu na kiepski wybór drogi. Nie mając lornetki, nie byliśmy w stanie dobrze ocenić z dołu warunków na odległej ścianie.
Po kilku godzinach ściana zaczyna dosłownie wypływać spod naszych stanowisk. Znalezienie pewnego miejsca do ich założenia jest coraz trudniejsze, a każda wkręcana w ścianę śruba zaczyna przypominać kran z odkręconą wodą, po czym luźno wychodzi z lodu. Nieprzyjemne wrażenie potęguje dźwięk, przypominający szum niewielkiego wodospadu, dochodzący spod lodowej tafli.
Jakość skały okazała się mizerna, a po kilku godzinach bezowocnego błądzenia w skalnym kuluarze, zdecydowaliśmy o odwrocie ze względów bezpieczeństwa. Krucha skała nie pozwalała na bezpieczną asekurację. Większość czasu oraz energii podczas odwrotu poświęcamy na nerwowe poszukiwanie bezpiecznego miejsca do zjazdu.
W NIEZNANE
Mimo, iż pierwszy atak okazał się klapą, uszczuplając nas o zapasy energii i jedzenia, zdołaliśmy dobrze przyjrzeć się prostopadle biegnącej, sąsiedniej ścianie. Okazała się dużo lepiej ustawiona, pokryta śniegiem i lodem na całej długości. Znaleźliśmy też przesmyk pomiędzy serakami. Zgodnie stwierdzamy, że ta droga daje szansę wejścia bezpośrednio na grań szczytową Dih Sar.
Budzik Złośliwość rzeczy martwych nie zna granic! Boleśnie przekonujemy się o tym, kiedy przed kolejnym zaplanowanym atakiem, nastawiony na godzinę pierwszą w nocy alarm zdecydował z niewyjaśnionych powodów milczeć.
Choć staramy się pokonywać niepewne miejsca w pośpiechu, tempo siada wraz ze zdobywaną wysokością. Ostatecznie zatrzymujemy się na około 5950 m n.p.m., zerkając raz w kierunku coraz wyraźniej widocznej grani szczytowej,raz na zegarek wskazujący zbliżającą się godzinę siedemnastą. Upragniona grań znajduje się dosłownie na wyciągnięcie ręki (jesteśmy ok. 250 metrów pod szczytem), ale wreszcie decydujemy, że rozsądniej będzie zacząć zjazd do podstawy ściany, póki jeszcze towarzyszy nam słońce. Ryzykowanie zejścia nocą w kompletnie nieznanym terenie ze świadomością, że w razie kłopotów nie możemy liczyć na żadną pomoc, byłoby głupotą. Niestety, na kolejną próbę nie mamy już czasu. Zmuszeni do powrotu, bez zdobytego szczytu i z niedokończoną drogą, którą dumnie nazywamy „Potato Direct”, odczuwamy oczywiście niedosyt. Ale wiemy też, że mamy za sobą jedną z fajniejszych przygód, jakie udało nam się do tej pory przeżyć. Pierwsza wizyta w Pakistanie tylko zaostrza nasz apetyt. Jeszcze nim ruszymy w dół, zgodnie decydujemy – wrócimy!
Jak rażony piorunem budzę się nagle i z rozczarowaniem w głosie melduję Michałowi: „Trzecia trzydzieści, zaspaliśmy!”. Mimo to, wciąż jesteśmy w nie najgorszych humorach, czego dowodzi krótki filmik, w którym drwimy z samych siebie oraz pożeranych przez nas resztek, hucznie okrzykniętych „śniadaniem mistrzów”. Po nim wyruszamy w kierunku naszego celu. W ścianę wchodzimy zdecydowanie za późno. Warunki podobnie, jak poprzedniego dnia, są jednak tak dobre, że nie pozostaje nic innego, jak przeć ku szczytowi. Wschodnia ściana Dih Sar ma jedną sensowną drogę na szczyt i to tędy decydujemy się wspinać. Początkowo stok jest połogi. Dopiero po dwóch godzinach zaczyna się spiętrzać, przechodząc w coraz większą stromiznę, w której musimy już asekurować się z użyciem śrub lodowych. Każdy metr w górę odkrywa przed nami coraz ciekawszą, pełniejszą perspektywę na okoliczne szczyty. Z szerokimi uśmiechami na twarzach i ekscytacją w głosie komentujemy otaczające nas krajobrazy. Niestety, im wyżej, tym częściej trafiamy na obszary ściany zbyt długo wystawione na słońce.
30
@michalilczuk @kuba.bogdansky
W
32
ŚWIAT OD KUCHNI ROŚLINNEJ To był najpiękniejszy rok naszego życia! Na podróż przez trzy kontynenty daliśmy sobie dwanaście miesięcy. Był to też rok najsmaczniejszy. Nigdy nie jedliśmy tak wspaniale, zróżnicowanie i intrygująco, jak podczas tej wyprawy. Nigdy też nie zamienilibyśmy naszej roślinnej diety na inną – szczególnie w podróży! Tekst: Katarzyna Strzelska Zdjęcia: Katarzyna i Kostek Strzelscy
33
Posiłek mocy
Naszą podróż rozpoczęliśmy w marcu 2019. Przemierzywszy Azję, Wyspy Pacyfiku z Nową Zelandią i Australią oraz Amerykę Południową, w rok odwiedziliśmy łącznie dziesięć krajów. Zgodnie uznaliśmy Chiny, Nepal, Indie oraz Peru jako nasz jedzeniowy top.
Popularny thali, czyli metalowy talerz z przegródkami wypełnionymi różnymi rodzajami sabzi, warzywami wraz z chlebkiem chapati lub naan, był naszym stałym towarzyszem. Nie dość, że wszystko jest pyszne, to w dodatku bierzesz tyle dokładek, ile potrzebujesz.
W Chinach jedliśmy jak szaleni i zrozumieliśmy, co to znaczy nie móc wstać od stołu. Jak to możliwe dla dwójki wegetarian w kraju, gdzie street-food ma zapach opiekanych świń, kaczek i kurzych łapek?
Kultura dokładek szczególnie sprawdziła się w Nepalu, podczas naszego dwutygodniowego trekkingu wokół masywu Annapurny. Podstawowym nepalskim posiłkiem jest wegański Dal Bhat, królujący w górskich schroniskach. Jak rymują lokalni szerpowie: „24 hour Dal Bhat power!” – i nie ma w tym przesady. Posiłek jest banalnie prosty. „Dhal” to zupa z soczewicy a „bhat” to ryż. Cały zestaw daje dość mocy, żeby bez większych problemów wyjść na Thorong La Pass (5416 m n.p.m.).
Kluczem do roślinnej kuchni chińskiej okazał się buddyzm. W Chinach jego wyznawcy stanowią prawie dwadzieścia procent całej populacji. Jeżeli wierzymy, że w kolejnym życiu możemy przyjąć postać zwierzęcą, trudno pomyśleć, aby w doczesnym dopuszczać się jedzenia mięsa. Dalecy od filozofii reinkarnacji, ale bliscy idei „jedz, ile wlezie”, przez dwa miesiące odwiedziliśmy dziesiątki buddyjskich restauracji - często przy świątyniach. Większość w stylu all you can eat.
Z kolei w miastach Indii i Nepalu życie toczy się na ulicy i to tutaj właśnie zjesz najlepiej! Nie spotkało nas żadne zatrucie pokarmowe, co wierzymy ma więcej wspólnego z niejedzeniem mięsa, niż z wyborem lokali, których nasz sanepid na pewno nie dopuściłby do użytku.
Dużo, świeżo i magicznie
Obiady u hinduskiej mamy
Płacąc zazwyczaj równowartość dziesięciu złotych, wybieraliśmy spośród kilkudziesięciu potraw. Wszystko idealnie przyprawione imbirem, chili, goździkami, anyżem, fenkułem, cynamonem, kuminem… i magią! Jeżeli tych przypraw nie lubicie, to pojedźcie do Chin, aby zmienić zdanie.
Królem hinduskiej kuchni mianowaliśmy chole bhature oraz masala dosa z kokosowym chutneyem. Nauczyłam się przyrządzać oba dania dzięki wspaniałym ludziom, którzy otwierali przed nami swoje domy oraz wypełniali żołądki miłością.
Chińskie potrawy są przede wszystkim absolutnie swieże. W tutejszej kuchni nie ma miejsca na „odgrzewany kotlet”. Na każdym kroku można więc spotkać stanowiska, gdzie samemu wrzuca się do wrzątku długi na metr makaron, a kiedy przychodzi ochota na pierożki, sięgasz do stolnicy kucharza, który na bieżąco je lepi.
Pasja do jedzenia połączyła mnie i Radhikę, która została moją hinduską mamą. Oryginalnie to mama Aruna. Poznaliśmy go w Delhi i szybko się zaprzyjaźniliśmy. W efekcie zamieszkaliśmy na tydzień u jego rodziców na pięknym południu Indii, w Kerali. Codziennie z Radhiką gotowałyśmy hinduskie i polskie przysmaki. Wraz z mężem bardzo polubili barszcz ukraiński i pierogi ruskie, a ja nauczyłam się przyrządzać moje ulubione potrawy indyjskie. Przede wszystkim jednak, przeżyliśmy fantastyczne i autentyczne chwile, o które trudno podróżując w pośpiechu i odhaczając punkty z przewodnika.
O tym, jak ważna dla podniebień Chińczyków jest świeżość potraw, najlepiej świadczy ich wynalazek kulinarny, za którym tęsknimy chyba najbardziej! Hot Pot. W oryginale to nazwa naczynia, podobnego do naszego samowara, służącego do przyrządzania potraw na stole przez biesiadników. Obecnie chodzi już bardziej o sposób jedzenia, a nie samo naczynie, które często jest zwykłym garem, stojącym na kuchence elektrycznej.
Ameryka Południowa raczej nie kojarzy się jako miejsce vege friendly. Obawialiśmy się, że będziemy tu przymierać głodem. Nic bardziej mylnego.
Mięso dla wegetarian
Owocowy raj
Nie da się ukryć, że w Chinach trzeba się nagimnastykować, żeby jeść bez mięsa. Nie dlatego, że takich potraw nie ma, ale dlatego, że po prostu trudno się dogadać. Często to, co uznawaliśmy na ulicznych stoiskach za mięso, po setkach prób wypowiadania w różnej tonacji „Ło pu czy rou, hy czi-da!” (czyli: „Nie jemy mięsa i jajek!”) i salwach śmiechu sprzedawców, okazywało się być zrobione z grzybów, seitana, tofu czy strączków. Tak zwane fake meat w Chinach jest bardzo popularne i smakiem może oszukać niejednego mięsożercę.
W Peru gościliśmy dwa miesiące i poznaliśmy najlepsze owoce świata! Ich różnorodność, dojrzały smak, esencjonalność, no i cena sprawiły, że śniadania i kolacje były u nas zawsze owocowe. Zjadając miseczkę sałatki, składającej się dziesięciu przeróżnych rodzajów owoców, byliśmy nasyceni i szczęśliwi na długie godziny. Nie sprawdziły się też prognozy, że, aby zjeść coś bez mięsa, będziemy musieli stołować się w stworzonych na modłę europejską knajpach dla gringos. Praktycznie w każdym peruwiańskim miasteczku bez wysiłku można znaleźć minimum jedną restaurację czy bar w pełni wegetariańskie, a nawet z daniami wegańskimi. Za około 6-10 złotych zajadaliśmy się więc roślinnymi lokalnymi przysmakami.
W Indiach i Nepalu spędziliśmy łącznie cztery miesiące, jedząc wege przysmaki – od himalajskich schronisk po zatłoczone delhijskie street-foody. O ile dla wegetarian kuchnia hinduska to raj, to dla wegan jest czasem wyrzeczeń i kompromisów. Dla nas kompromisem była akceptacja nabiału w potrawach, bo trudno go tutaj uniknąć.
34
W plenerze W tak długiej podróży, mocno nastawionej na wielodniowe trekkingi, często też gotowaliśmy sobie sami. Przez dwanaście miesięcy pod namiotem spędziliśmy łącznie 47 dni, a że, bez względu na to, czy jesteśmy w mieście czy w górach, lubimy dobrze zjeść, to i w warunkach terenowych nie uznajemy jedzeniowych kompromisów.
Bufetowe dania z różnych zakątków Chin. Średnio udawało się zrobić jedną dokładkę, choć oczy jadłyby nadal.
100% wegański hot pot! To nasz ulubiony styl jedzenia, niespieszne smakowanie najróżniejszych składników. Na sam koniec wypija się powstały bulion, który bije na głowę najlepszy babciny rosół!
Dal Bhat power wokół Annapurny
Śniadaniowy zestaw 9 rodzajów owoców. Owoc Cupuacu. Lucuma i Sapote. Cytrusy: granadilla, tumbo, marakuja i pepino.
35
W SWOIM STYLU
Samo zdobywanie produktów do samodzielnego gotowania to atrakcja. Uwielbiamy lokalne markety, ich koloryt, gwar i interakcje z ludźmi. Bez wizyty na ryneczku trudno jest mówić o pełnym odkryciu odwiedzanego miejsca. To właśnie dzięki cierpliwym sprzedawcom poznaliśmy kuchnie świata i ich roślinne możliwości.
Od lewej: Wigilijna kolacja podczas 8 dniowego treku w Andach. Śniadanie na Murze Chińskim. Obiad pośród chińskich gór krasowych. Biwak w Nowej Zelandii. Mrożny obiad wśród masywu Minya Konki w Chinacha
Wege wpadki już być pewnym ostrzeżeniem. Jest mocno fermentowane i w naszym przypadku leżakowało chyba zbyt długo. Chorowaliśmy po nim przez trzy dni.
Czy można być pasjonatem kulinarnych ciekawostek z całego świata, jednocześnie wykluczając z diety produkty pochodzenia zwierzęcego? Oczywiście, że tak! Mimo to, nie obyło się oczywiście bez wpadek.
Nawet z takimi potknięciami zapewniam, że można dogadzać sobie i odkrywać nowe kulinarne tradycje z poszanowaniem naszego zdrowia, naszej planety i przede wszystkim zwierząt. Nie czujemy, że coś straciliśmy. Wręcz przeciwnie! Dzięki temu, że komponowaliśmy naszą dietę bez mięsa, mieliśmy zazwyczaj na talerzach o wiele więcej i zdrowiej, niż turyści z kurczakiem i frytami, a bagaż wspomnień, jaki przywozimy do Polski ma zapach i smak najwspanialszych potraw świata.
Łasa na wszelkie smażone przysmaki w Peru rzuciłam się któregoś dnia na gigantycznej wielkości czipsa. Kiedy zbliżyłam go do buzi poczułam bardzo silny odór. Nos mnie nie zmylił. Okazało się, że ów czips to chicharron, czyli chrupkie ciasto smażone na smalcu lub z dodatkiem świńskiej skóry. Z kolei w Chinach, chcąc poznać jak najwięcej odmian tofu, zaserwowałam nam zatrucie roku. Chòudòufu bywa inaczej nazywane stinky tofu, co powinno
36
W SWOIM STYLU Kasia i Kostek Strzelscy spędzili w ostatniej podróży dookoła świata 12 miesięcy. Swoimi przygodami dzielili się w Internecie jako Content Travelers. Ich podroż zaowocowała pracą nad dokumentem „Waste Story. Film o śmieciach”, opowiadającym o światowym kryzysieśmieciowym. Premiera filmu planowana jest na jesień 2020. @content.travelers @content_travelers Kostek Strzelski
37
DOM DLA TROPICIELI PRZYGÓD Tekst: Piotr Gnalicki | Zdjęcia: Bartosz Pawlik
38
Drogi Kolumbii Brytyjskiej przemierzaliśmy niemal 10-metrowym kamperem. Wygodny, nowoczesny, bezproblemowy. Hippisowskiego klimatu, spotkanych po drodze przedziwnych wehikułów mieszkalnych, nie miał jednak za grosz! A gdyby tak zmajstrować sobie mały dom na kółkach, a następnie ruszyć nim przed siebie? Poprzedni właściciel nieco go odnowił, co pomogło mi w decyzji - kupuję! Do dziś tajemnicą jest dla mnie, dlaczego emerytowany mechanik samochodowy postanowił własnym sumptem odremontować starą furgonetkę. Wyszło mu nawet nieźle. Ewidentnie nie miał ochoty sprzedawać vana, ale nie miał chyba innego wyjścia.
Każdy, kto kiedykolwiek uprawiał którąś z dyscyplin, gdzie warunki i pogoda determinują działania, wie, co znaczy być w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Wiatr, fale, świeży śnieg czy słońce mają w głębokim poważaniu ludzkie terminarze, urlopy i zobowiązania. To ty musisz się do nich dopasować i ścigać je po całym świecie. Zwłaszcza w czasach zmian klimatycznych, gdy dotychczasowe wzorce pogody przestają być regułą, a stają się wyjątkiem.
W lipcu 2017 roku, zaledwie kilka miesięcy po powrocie z podróży do Kolumbii Brytyjskiej, jest mój. Nadal jednak nie mam pojęcia, jak zamienić go w kampera.
Uprawiając od wielu lat freeride i skitouring w najróżniejszych postaciach, miałem okazję przekonać się o tym wielokrotnie. Tropienie idealnych warunków wymaga niezwykłej elastyczności. Ciężko coś zaplanować, a szybkie decyzje o zmianie lokalizacji są niezbędne.
Amerykańska fantazja nie zna granic - koncept budowania domów na kołach sięga lat 60-tych i ówczesnych ruchów hippisowskich. Pomysł na kilka dekad nieco się przykurzył. Potężny kryzys finansowy lat 2007-2009 spowodował, że sporo ludzi, którzy nie byli w stanie płacić kolejnych rat kredytów, zostało wyrzuconych ze swoich domów. Zaradni Amerykanie przewartościowali wówczas swoje priorytety, uznając, że można przecież mieszkać w samochodach. Koncept domu na kołach powrócił.
Z tego samego powodu, surferzy i wspinacze dawno wpadli już na pomysł, że idealnym narzędziem do bycia w wiecznym ruchu, są kampery. I nie mówię tu o wypasionych wehikułach, w których stateczni niemieccy emeryci odpoczywają na luksusowych kempingach u wybrzeża Morza Śródziemnego. Myślę o starych, rozklekotanych vanach z łóżkiem zbitym z desek w przestrzeni ładunkowej. O przerobionych na minidomki amerykańskich autobusach szkolnych, z kominkiem w środku albo zamocowanych łańcuchami i metalowymi sztabami budkach mieszkalnych, zdobiących paki pick-upów, które czasy swojej świetności miały na początku lat 90.
Przyswojenie sporej liczby internetowych poradników sprawia, że wiedza pomału układa mi się w głowie. Tyle, że do przebudowy potrzebne jest jeszcze odpowiednie miejsce i narzędzia. I tu gwiazdy układają się szczęśliwie raz jeszcze – a ja wpadam na niesamowitych ludzi z organizacji Tubaza w Gdyni, łączącej osoby realizujące najróżniejsze przedsięwzięcia z pogranicza sztuki, technologii, rękodzieła i rzemiosła.
Jak to po powrocie z ciekawych podróży bywa, w głowie rodzi się pełno inspiracji i pomysłów. Tak było i tym razem, kiedy zakończyliśmy naszego narciarskiego tripa w Kanadzie. Mając w pamięci rozmowy ze skibumami, nomadami i wszelkiej maści poszukiwaczami przygód, okupującymi parkingi i obrzeża miasteczek Gór Skalistych i Przybrzeżnych, rozpocząłem żmudne przeglądanie motoryzacyjnych serwisów ogłoszeniowych z Polski, Niemiec, Holandii, Szwecji, a nawet z USA.
Dzięki ich niezwykłej uprzejmości, mój VW LT28 trafia do miejsca, gdzie spokojnie mogę nad nim pracować, korzystając z doskonale wyposażonej stolarni. Z perspektywy czasu muszę przyznać, że bez pomocy Tubazy, mój projekt nie miałby szans.
Wtedy nie wiedziałem jeszcze, czy chcę budować kampera samodzielnie, czy może kupić coś używanego. Po obejrzeniu kilku starych pojazdów kempingowych, których wnętrze miało lekko zgniły zapach starego jachtu, stwierdziłem: jak przygoda to przygoda! Trzeba spróbować samemu skonstruować swój pojazd. Stary i klimatyczny z zewnątrz, ale nowoczesny i funkcjonalny w środku.
Nie wiem, co sobie myślałem kupując vana, bez wcześniej zapewnionego zaplecza. Gdyby jednak człowiek czasami nie poszedł na żywioł, to pewnie nic nigdy by nie zrobił. Bywa, że łut szczęścia przytrafia się w odpowiednim momencie! Rozpoczynając przebudowę, miałem jedynie zarys projektu wnętrza. Gdybym dzisiaj zabierał się za budowę kampera od nowa, poświęciłbym znacznie więcej czasu na zrobienie projektu, a tym samym uniknąłbym kilku błędów. Nie zmienia to faktu, że najważniejsza nauka, jaką do tej pory wyciągnąłem z tego projektu jest prosta: w zasadzie każdy problem techniczny da się w końcu jakoś przezwyciężyć.
W końcu trafiłem na auto, które wydawało się idealne (i co najważniejsze - mieściło się w moim skromnym budżecie). Volkswagen LT28 z 1993 roku. Model słynie z 6-cylindrowego, wolnossącego, całkiem kuloodpornego silnika diesla i aerodynamiki lodówki, a technologicznie bazuje na rozwiązaniach z połowy lat 70. Coś mnie jednak w nim ujęło!
39
W SWOIM STYLU
Zaczynam obsesyjnie oglądać wszelkie instruktażowe filmy na YouTube. Okazuje się, że fanów tej zajawki jest masa na całym świecie, choć zdecydowanie przoduje reprezentacja szeroko pojętej kultury anglosaskiej.
W SWOIM STYLU
Zdaję sobie sprawę, że mój koncept realizowania narciarskich eskapad autem, którego przelotowa prędkość wynosi jakieś 90 km/h, może nie wytrzymać zderzenia z rzeczywistością, ale wierzę, że i to się uda. Aby przetestować mojego LT28, wykonałem nim dwie trasy przez całą Polskę, po 700 km każda - auto bez zająknięcia dojechało do celu. Aby móc spędzić w nim czas zimą, dużą wagę przywiązałem do izolacji termicznej auta (zamierzam zainstalować w nim także ogrzewanie gazowe zintegrowane z bojlerem na ciepłą wodę). Energię elektryczną zapewni system ładowania dodatkowego akumulatora podczas jazdy oraz spory, 270-watowy panel solarny na dachu. W aucie będzie pełnoprawna, dwupalnikowa kuchnia ze zlewem (dzięki mojej dziewczynie Dominice), szafki, rozkładane łóżko dwuosobowe, a także stolik, lodówka i szafa na ubrania. Wodę zapewni aż 85-litrowy zbiornik. Zacząłem też montaż pięknych desek sufitowych z jodły kanadyjskiej, a już wkrótce na ściany trafią panele z laminowanej na biało sklejki (tu wielkie podziękowania dla przyjaciół z firmy meblowej Tabanda, którzy nie tylko kibicują mojemu projektowi, ale także pomogli zaprojektować łóżko i panele). Wiem, że pracy przede mną jest jeszcze sporo, ale nie żałuję ani jednej chwili poświęconej na ten projekt! Jeśli więc napotkacie gdzieś w Alpach na parkingu seledynowego Volkswagena LT28, to wpadnijcie na kawkę. Oprowadzę Was po swoim vanie!
Śledź historię przeróbki starej furgonetki: @lets.try.van LetsTryVan
40
Tekst: Jan Krzeptowski-Sabała
42
Program etyki środowiskowej, stworzony w USA, to siedem głównych zasad. Nie są trudne do wprowadzenia podczas aktywności outdoorowych, za to konsekwentnie stosowane pozwalają zminimalizować nasz negatywny wpływ na środowisko. Jako edukator w Tatrzańskim Parku Narodowym i przewodnik tatrzański spotykam się z wieloma grupami, które działają w Tatrach. Szkolę turystów, taterników, skiturowców, biegaczy, a od kilku lat podczas tych szkoleń staram się promować zasady odpowiedzialności za środowisko. Leave No Trace zyskuje coraz większą popularność na całym świecie, również u nas. Leave No Trace opiera się na siedmiu głównych, bardzo uniwersalnych zasadach. W szczegółach mogą się nieco różnić w zależności od rodzaju uprawianej aktywności. Dotyczą nie tylko obszarów wysoko chronionych – parków narodowych czy rezerwatów, ale każdego miejsca, gdzie mamy kontakt z dziką przyrodą. To bardziej wytyczne i przypomnienia, niż zbiór regulaminów i zakazów. Ideą jest bowiem budowanie poczucia odpowiedzialności za środowisko. Czasem są to bardzo proste rzeczy, które ułatwiają nam życie a jednocześnie pomagają chronić przyrodę. Oto siedem zasad Leave No Trace:
2. Podróżuj i obozuj na wytrzymałych powierzchniach (Travel and camp on durable surfaces)
•
•
• • • •
Zaplanuj trasę dostosowaną do swoich umiejętności i kondycji; Sprawdź przepisy obowiązujące w danym miejscu, prognozę pogody i aktualne warunki; Spakuj do plecaka prowiant, picie, apteczkę, latarkę, oraz inne niezbędne wyposażenie; Nie pakuj do plecaka śmieci – jedzie i picie możesz przepakować do własnych wielorazowych opakowań; Poruszaj się w małych, sprawnych grupach.
• •
Pierwsza zasada LNT jest spójna z podstawowymi zasadami bezpieczeństwa. Pozwala zminimalizować ryzyko sytuacji, w których będziemy zmuszeni zmieniać nasze plany i improwizować (w tym także ogranicza ryzyko wypadku lub przymusowego biwaku). Każda akcja ratunkowa, szczególnie prowadzona z użyciem samochodów, skuterów czy helikoptera zostawia przecież swój ślad w przyrodzie.
Poruszaj się po wyznaczonych szlakach turystycznych – dokładnie po ścieżce a nie po roślinności obok niej; Wędrując w terenie, gdzie nie ma szlaków, wybieraj mniej wrażliwe podłoże – skały zamiast roślinności, miejsca suche zamiast wilgotnych; Unikaj poruszania się na nartach przy zbyt małej pokrywie śnieżnej, która nie zabezpiecza podłoża, szczególnie w okresie topnienia śniegu. Podłoże jest wtedy nasiąknięte wodą i bardziej wrażliwe na uszkodzenia.
Stosując się do drugiej zasady ograniczymy uszkodzenia roślinności i gleby - nie będziemy powodować erozji w sąsiedztwie ścieżek czy szlaków turystycznych. Jak kończy się jej nieprzestrzeganie i wędrowanie „po trawce” obok ścieżki, można zobaczyć na Czerwonych Wierchach. Tam „szlak” poszerzył się w niektórych miejscach do ponad 20 metrów i zniknęły już całe hektary cennej roślinności. Regeneracja takich miejsc w wysokogórskim klimacie trwa bardzo długo.
43
W ZGODZIE Z NATURĄ
1. Planuj i przygotuj się odpowiednio (Plan ahead and prepare)
3. Pozbywaj się odpadów w odpowiedni sposób (Dispose your waste properly) • • •
6. Szanuj dzikie życie (Respect wildlife) •
Nie zostawiaj po sobie żadnych śmieci – dotyczy to także niedopałków papierosów i resztek jedzenia; Załatwiaj potrzeby fizjologiczne w bezpiecznej odległości od szlaku, strumieni i zbiorników wodnych, zakopując odchody w glebie; Działając w miejscach, gdzie rozkład materii organicznej jest spowolniony (jaskinie, skalne wąwozy), używaj worków toaletowych.
• • •
Obserwuj dzikie zwierzęta z większej odległości – użycie lornetki czy lunety pozwoli zachować bezpieczny dystans; W obszarach chronionych unikaj poruszania się poza wyznaczonymi szlakami lub terenami narciarskimi; Unikaj wędrówek z psem, a jeśli Ci towarzyszy to pilnuj go, aby nie biegał luzem; Ogranicz działalność we wrażliwych dla zwierząt okresach (gody, lęgi, środek nocy).
Będąc w górach czy w lesie, korzystamy z tej samej przestrzeni, co ich dzicy mieszkańcy. Zbliżanie się do dzikich zwierząt, bądź pojawianie się w miejscach, gdzie się tego nie spodziewają, powoduje u nich silny stres i ucieczkę. Podobnie działa zapach psa, który jest dla nich zapachem drapieżnika. Przez takie płoszenie niepotrzebnie zużywają energię i mają mniej czasu na poszukiwanie pokarmu. Nieodpowiednie zachowanie może być niebezpieczne także dla nas – może sprowokować atak niedźwiedzia czy ukąszenie żmii. Same nie zaatakują, ale jeśli poczują się zagrożone, to będą się bronić.
Każdy pozostawiony przez nas odpad ma wpływ na ekosystem, zanieczyszczając go lub zwabiając dzikie zwierzęta. Problem jest tym większy, im więcej osób korzysta z tej samej przestrzeni. Kwestia potrzeb fizjologicznych jest tutaj bardzo ważnym tematem. Dobry przykład dają taternicy jaskiniowi, korzystający od wielu lat w tatrzańskich podziemiach z worków toaletowych, które otrzymują od TPN. Bez takich rozwiązań popularne jaskinie szybko zamieniły by się w …. sami możecie sobie wyobrazić!
4. Zostaw to, co znajdziesz (Leave what you find)
W ZGODZIE Z NATURĄ
• •
7. Pamiętaj o innych (Be considerate of other visitors)
Nie zabieraj na pamiątkę napotkanych kamyków, mchów, patyków, szyszek i tym podobnych; Nie buduj struktur, nie kop dziur, nie zostawiaj znaków na drzewach czy kamieniach.
• • • •
Ekosystem jest skomplikowaną siecią zależności między wieloma organizmami i środowiskiem nieożywionym. Każdy element ma jakąś funkcję. Zwykły kamień czy patyk dla porostu czy owada może być prawdziwym mikrokosmosem. Kolekcjonerstwo okazów naturalnych czy różne zwyczaje turystyczne, jak budowanie kopczyków, zeszpeciło przez lata wiele pięknych miejsc. Starajmy się nic nie zmieniać, jeśli nie jest to konieczne, i nie zostawić po sobie żadnego niepotrzebnego śladu. Taki ślad prowokuje też innych do podobnych zachowań.
Nawet w dziczy bywa czasem tłoczno, szczególnie w długie weekendy. Zdarza się, że w tej samej przestrzeni działa kilka różnych grup – na dole turyści, a góry wspinacze. Na jednym szlaku spotykają się turyści piesi i skiturowcy. Szanujmy się nawzajem. Dajmy innym dobry przykład, ale też reagujmy gdy źle się zachowują. Leave No Trace nie rozwiązuje wszystkich problemów współistnienia przyrody i turystki, ale uczy myślenia o tym, jaki ślad po sobie zostawiamy. Może warto przez ten pryzmat spojrzeć trochę szerzej na to, co robimy – nie tylko w lesie, w górach czy nad rzeką, ale też na co dzień. Przyjrzeć się ilości śmieci, które produkujemy albo naszemu śladowi węglowemu. Wszak korzystamy wspólnie z jednej planety!
5. Minimalizuj wpływ ognia (Minimize campfire impacts) • • •
Bądź uprzejmy dla innych, którzy korzystają z przyrody; Unikaj głośnych rozmów i hałasu; Zwracaj uwagę, jeśli ktoś łamie zasady; Zgłaszaj przypadki wandalizmu lub kłusownictwa do odpowiednich służb.
Korzystaj z przygotowanych miejsc ogniskowych; Rozpalając ognisko w innym miejscu zabezpiecz podłoże przed wpływem ognia i wysokiej temperatury, zagaś je a popiół rozrzuć na większej powierzchni; W jaskiniach nie używaj otwartego ognia – pochodni i lamp acetylenowych.
Ogień może być dużym zagrożeniem dla przyrody. Chodzi tu nie tylko o zagrożenie pożarowe w lasach. Rozpalenie ogniska, bez odizolowania go od podłoża, powoduje wypalenie roślinności i gleby. Taka „rana” będzie się zabliźniać bardzo długo. Kuchenka turystyczna i latarka mają dużo mniejszy wpływ, niż ognisko czy pochodnia.
@dzikie_tatry @jasiek.sabala
44
ARMBAR NOWY MULTITOOL 8 NARZĘDZI RÓŻNE KOLORY DOSTĘPNY W DWÓCH WARIANTACH
KIEDY ŻYJESZ W DRODZE, NIE MA MIEJSCA NA ZBĘDNE PRZEDMIOTY. NA SZCZĘŚCIE, NOWY MULTITOOL ARMBAR MA WSZYSTKIE POTRZEBNE NARZĘDZIA, KTÓRE SCHOWASZ W PLECAKU LUB KIESZENI. JUŻ NIE MASZ WYMÓWKI. JESTEŚ PRZYGOTOWANY NA WSZYSTKO!