SPORT
TRAVEL
MOUNTAIN
PASSION
CRAG magazine
Agnieszka Zielonka Gruzińska zima w pigułce Artur Skrzyszowski Żeglarstwo wyczynowe Magda Nowak Pachnący kraj pustyni
Technology Inside
Official Safety Partner
NOWY JETFORCE PRO
LI VE. SKI. R E PEAT.
• Dzięki nowej technologii JetForce plecak lawinowy Black Diamond jest teraz mniejszy, lżejszy i zoptymalizowany dla jeszcze większego komfortu użytkowania • Posiada możliwość wielokrotnego ładowania, jest przyjazny w podróży i wyjątkowo trwały • Łączność Bluetooth pozwala na bieżące aktualizowanie oprogramowania systemu za pośrednictwem aplikacji PIEPS • Wbudowana kieszeń dedykowana na sprzęt lawinowy oraz pojedyncze mocowanie czekana • Odchylany diagonalny uchwyt na narty umożliwia wystrzelenie poduszki, gdy narty są przymocowane do plecaka Wasatch Mountains, Utah
Andy Earl
B L A C K D I A M O N D E Q U I P M E N T. C O M
OD REDAKCJI Tegoroczna jesień w Polsce rozpieszczała nas jak nigdy wcześniej, choć meteorolodzy zapowiadają, że przed nami najsurowsza zima na przestrzeni ostatnich 30 lat. Pogoda jest jednym z ważniejszych czynników skłaniających nas do podejmowania aktywności outdoorowych, ale często to właśnie nasza silna motywacja sprawia, że nic nie jest w stanie nas zatrzymać. Ósmym wydaniem CRAGmagazine, które właśnie oddajemy w Wasze ręce, będziemy starali się obudzić w Was chęć do podejmowania różnorodnych aktywności i podróży. Wspólnie odwiedzimy Gruzję, Oman, Laponię czy Wadi Rum. Jeden z najlepszych polskich wspinaczy sportowych Łukasz Dudek opowie o swoich doświadczeniach ze wspinaczką solo, a fotografie Leny Drapelli odsłonią wspinaczkowe Girl Power. W tym wydaniu znajdziecie również poradnik Jacka Będkowskiego jak odpowiednio ubrać się zimą w góry, poznacie bliżej sylwetkę komandosa Wojtka Zacharkówa oraz wprowadzimy Was w tematykę żeglarstwa wyczynowego. Poruszyliśmy także temat rewolucji konsumenckiej, silnie powiązanej z problemami ekologicznymi i społecznymi. Zapraszamy Was do lektury i działania! Małgorzata Rudzińska
SPIS TREŚCI: GRUZIŃSKA ZIMA W PIGUŁCE
2
Agnieszka Zielonka
ŻEGLARSTWO WYCZYNOWE
6
Artur Skrzyszowski
PACHNĄCY KRAJ PUSTYNI
10
Magdalena Nowak
POWER GIRL 14 Lena Drapella
REWOLUCJA KONSUMENCKA
18
Katarzyna Salus
KRÓL WSZYSTKICH SZLAKÓW
20
Agnieszka Piortowska
TORTOUR – WSPINACZKA SOLO
24
Łukasz Dudek
CAŁA TAJEMNICA W WARSTWACH
Projekt i skład: Emilia Bober-Kiełt
26
Jacek Będkowski
Korekta: Agnieszka Piotrowska
BYĆ JAK KOMANDOS
Zdjęcie na okładce: Tomek Gola, Lodowiec Kaunertal
30
Wojciech Zacharków
Wydawca: CRAG SPORT Cholerzyn 406 32-060 Liszki
IN A GALAXY FAR FAR AWAY – WADI RUM 34
Kontakt: redakcja@cragmagazine.pl www.cragmagazine.pl
Marta Gromadzka, Wojciech Radzik 1
CRAG magazine
GRUZIŃSKA ZIMA W PIGUŁCE
Skitury w Uszguli, Swanetia
2
Tekst i zdjęcia: Agnieszka Zielonka Z wykształcenia psycholog, niespokojny duch, któremu ciężko usiedzieć w miejscu. Byłam już streetworkerem, operatorem ściany wspinaczkowej, zawodnikiem konnych rajdów długodystansowych i nie tylko. Fascynuje mnie zwykły człowiek i jego niezwykłe historie, stąd miłość do fotografii. Obecnie można spotkać mnie w Gruzji, gdzie robię zdjęcia i pokazuję ludziom Kaukaz z perspektywy końskiego grzbietu latem oraz dwóch desek zimą.
Przede wszystkim trzeba mieć oko na krowy. Krowy, uważam że są nieprzewidywalne. Gruzińscy kierowcy są innego zdania i mijają na centymetry wszystkie te bez strachu spacerujące środkiem ulicy. Ja tam im nie ufam, albo może nie poznałam tak dobrze krowiej psychiki. W każdym razie omijam je szerokim łukiem. Dlatego kiedy wjeżdżamy na teren wioski, pomimo zmęczenia, moje skupienie wzrasta.
Krowy na posterunku – Uszguli, Swanetia
Uwaga, kury! – Wioska Tschumari, Swanetia
Gry i zabawy w okolicach jeziorek Koruldi, Swanetia
Mama, czyli Ojciec, Giorgi – Monastyr Lomisa w okolicach Gudauri
Lasza i Maja w drodze na przełęcz Cziżdi, okolice Laili, Swanetia
Jeden slalom między wiejskimi krowami i kilka ominiętych kur dalej odpinamy narty w centrum wioski Tschumari, gdzie kończymy kolejny dzień. Zjazd spod przełęczy Cziżdzi był dziś czystą przyjemnością. Z daleka widzimy Giorgiego, wypatruje nas. Zna tu każdy kamień, urodził się i wychował na zboczach Laili (4008 m). Od lat prowadzi turystów na szczyt. Stoi oparty o drewniany płot, chroniący jego podwórko przed wszędobylskimi krowami. Jak zawsze w kaszkiecie. Macha do nas i chwilę później siedzimy wszyscy na tarasie jego domu. Patrzymy na jeden z najpiękniejszych i najbardziej majestatycznych gruzińskich szczytów – Uszbę, jemy chaczapuri, pijemy wino i wznosimy obowiązkowe, gruzińskie toasty. I myślę sobie, że fajna ta zima w Gruzji. Do Tbilisi przeprowadziłam się już prawie 3 lata temu. Przyjechałam na chwilę, zostałam trochę dłużej. Typowy scenariusz gruzińskiego ekspata. Od razu wiedziałam, że zima tu ma duży potencjał. Kraj jest wypełniony górami, w tym pasmem Wysokiego Kaukazu, z najwyższym szczytem Szchara (5193 m n.p.m.). Od połowy grudnia do połowy kwietnia warunki są właściwie wyśmienite. Dla każdego coś dobrego. Nowoczesne Gudauri z 70 kilometrami tras i skitourowymi wycieczkami w rejonie Kazbegi, rodzinne Bakuriani, trochę płaskie, ale jak wszędzie indziej jest za dużo śniegu, to daje radę. No i oczywiście moja ukochana Swanetia!
oczywiście Jej Wysokość Uszba. Pogoda jest piękna, śnieg idealny, więc robimy trochę więcej zjazdów niż planowaliśmy i przy zachodzącym słońcu, na lekkim zmęczeniu meldujemy się na urodzinach w Chatce Ponad Chmurami. A potem to już tylko kanapki z makaronem, czacza i toasty – dzień jak co dzień!
EPIZOD 2: ŚWIĄTYNIA BYKA Blisko z Tbilisi, ładnie, można bezpiecznie zjechać nawet przy trudnych warunkach śniegowych – argumenty wystarczające, żeby na Lomisie bywać często. No i niesamowity, wciąż czynny monastyr, położony na grani, która dziś jest granicą z separatystycznym regionem Południowej Osetii. Monastyr wybudowano około X wieku na miejscu pogańskiej świątyni księżyca. To też element charakterystyczny dla tego kraju – mimo wielkiego przywiązania do religii prawosławnej płynnie miesza się ona z pogańskimi wierzeniami i legendami. Na Lomisę wyrusza się z miejscowości Kvemo Mleta (zaraz przed Gudauri). Samochód można zostawić przy cerkwi w centrum wioski. Tam też zazwyczaj zaczepiają nas mnisi, prosząc o zaniesienie czegoś na górę. Woda, świece i inne sprawunki. Przysługi działają też w drugą stronę, koleżanka zwoziła kiedyś worek brudnego prania. Odpowiednio obciążeni przez przesyłki mnichów ruszamy w górę. Po pół godzinie wychodzimy ponad granicę lasu. Wysokość zdobywa się powoli i niemal niezauważalnie. Podziwiając widoki dochodzimy do monastyru. Wita nas Mama Giorgi (Mama to po gruzińsku, a jakże, ojciec). Zaprasza nas do środka. Od herbatki, ciasteczek i głaskania małych, zakonnych kotków płynnie przechodzimy do degustacji domowego koniaku. Wyjeżdżamy 3 godziny później. Z podarowaną ikoną św. Jerzego, patrona cerkwi, lekko, w wiosennym śniegu suniemy na dół.
EPIZOD 1: PONAD CHMURAMI Nie wiadomo kiedy to się stało, ale siedzimy z Majką w nocnym pociągu relacji Tbilisi – Zugdidi z całym narciarskim majdanem. A właściwie to leżymy jak królewny, każda na swoim pseudo-barokowym szezlongu, w pociągu żywcem wyjętym z czasów sowieckich i popijamy wino. Nie mamy planu. Plany w Gruzji są zbędne. Za to improwizacja wychodzi nam całkiem nieźle. Laszę spotykamy w barze Buba, w Mestii. Jest miejscowym przewodnikiem górskim i skitourowym. Młode pokolenie, które szkoli się dzięki programom rządowym i międzynarodowym, trzyma kciuki za włączenie Gruzji w struktury IVBV w 2020 roku, a ich wiedza i sposób pracy nie odbiega od alpejskich standardów. Krótka rozmowa i przy barze powstaje wspólny pomysł na jutrzejszą turę – czyjeś urodziny w jakimś domku w górach. Brzmi jak plan doskonały! Następnego dnia o poranku, czyli o godz. 10 ruszamy z Mestii w stronę jeziorek Koruldi. Niech Was nie zmyli popularność tej tury. To 10 km w jedną stronę i 1400 metrów przewyższenia! Lub nawet więcej, jeśli zdecydujecie się wyjść na szczycik o wysokości 3200 m. Stamtąd można też zjechać na lodowiec i wrócić do Mestii, a to już jest poważna, narciarska wyrypa. Mniej więcej godzinę przed jeziorkami wyrasta przed nami samotny, drewniany domek. Cloudbase Hut, bo o nim mowa, to jedna z najpiękniejszych miejscówek w jakich spałam. Wybudowany przez dwóch braci, Zurę i Nikę, jest spełnieniem marzenia i planu ich dziadka, a dziś służy przede wszystkim narciarzom i snowboardzistom. Pijemy herbatę i ruszamy dalej. Z każdym krokiem odkrywają się przed nami coraz piękniejsze widoki. Najpiękniej prezentuje się
EPIZOD 3: SLALOM MIĘDZY WIEŻAMI Ushguli to niewątpliwa mekka gruzińskiego skitouru. Najwyżej położona w Europie wioska (ten tytuł budzi kontrowersje nawet między Gruzinami, ale to osobna historia) to prawdziwa perełka. Stoki o każdej wystawie, nachyleniu i trudności. Dodajmy do tego trudny dojazd, mało rozwiniętą infrastrukturę (zimą, bo latem to inna bajka) i mamy miejscówkę idealną. Można się tam zakopać na dwa tygodnie i gwarantuję Wam, że nie objedziecie wszystkiego. No i codzienny powrót do domu slalomem między tysiącletnimi, obronnymi wieżami – bezcenne. Polacy kochają Gruzję. Sama zabieram czasem turystów w góry i jeszcze nie zdarzyło się, żeby ktoś wyjechał bez zachwytów. Ludzie, przyroda, kultura, jedzenie, wino – każdy znajdzie coś dla siebie. Niech to nie uśpi Waszej górskiej czujności! Duże opady śniegu, zmienna pogoda czy niestabilne podłoże potrafią zbudować niewinnie wyglądające, niebezpieczne śnieżne pułapki. Góry nie są też łatwe w nawigacji. Trudno o dobrą mapę terenu (polecam aplikację Locus). Nie znajdziemy tu komunikatów lawinowych. Gruzja nie ma też tak rozwiniętej, jak Polska bazy ratowniczej. Dlatego planujcie mądrze i na miarę swojego doświadczenia. Bezpieczeństwo przede wszystkim!
5
Artur Skrzyszowski
ŻEGLARSTWO WYCZYNOWE
Cowes Week fot. Alan Crowhurst
regaty morskie
Załoga jachtu Selma Racing z lotu ptaka
Start w La Valletta
Żeglarstwo bardzo często kojarzy nam się z ciepłym morzem, delfinami i zwiedzaniem egzotycznych miejsc. Nie wszyscy jednak wybierają tą formę żeglowania. Żeglarstwo wyczynowe – tak najkrócej można opisać to, czym zajmuje się Artur. Zaczynał od wypraw na Antarktydę i przedzierania się przez pak lodowy, a teraz skupia się na wyciskaniu maksimum możliwości z jachtu i załogi w regatach. Zawsze marzyły mi się dalekie podróże jachtem, przygody, poczucie wolności i zastrzyk adrenaliny. Gdzie indziej można tego doświadczyć jeśli nie na końcu świata – na Antarktydzie. Aby dostać się do tego białego i mroźnego kontynentu trzeba przepłynąć Ocean Południowy. To najbardziej sztormowy akwen na Ziemi. Opustoszały, zdominowany przez wielkie fale i bardzo silne wiatry. Ocean Południowy to nie przelewki – jest zimno, mokro a pogoda jest nieprzewidywalna. To właśnie w ten sposób zdobywałem doświadczenie pływania w trudnych warunkach na dużych jachtach. W ciągu kilku lat miałem okazję 6 razy żeglować na Antarktydę, kilkanaście razy opłynąć mistyczny przylądek Horn i przepłynąć dziesiątki tysięcy mil po morzach i oceanach świata. Po solidnej szkole, jaką otrzymałem od polskich i francuskich skiperów na jachtach Selma Expeditions i Paradise, zacząłem realizować się w regatach pełnomorskich. Pierwszy regatowy jacht, na jakim miałem okazję uczyć się regatowego obycia to jacht klasy Volvo Ocean 60, który w przeszłości brał udział w regatach
wokółziemskich. Następnie przez kilka lat żeglowałem w wielu załogach zagranicznych z Anglii, Niemiec, Francji, Rosji i Litwy. Zbierałem doświadczenie w dużych międzynarodowych regatach pełnomorskich. Kolejnym krokiem było stworzenie polskiej załogi startującej na polskim jachcie. Tak powstał projekt Selma Racing. Do tej pory miałem okazję startować w najsłynniejszych klasykach regatowych na świecie, takich jak regaty Sydney-Hobart, Fastnet czy Dookoła Wielkiej Brytanii. Nazwy tych wielkich imprez działają na wyobraźnię każdego żeglarza regatowego, przyciągając tych najlepszych startujących na najbardziej zaawansowanych technologicznie jachtach. Zawody sportowe organizowane z dużym rozmachem charakteryzują się bardzo wysokim poziomem rywalizacji. A to przecież najlepszy sprawdzian własnych umiejętności i droga do zdobywania nowych doświadczeń i wiedzy. Regaty wymagają bardzo wielu umiejętności od żeglarza, jak choćby znajomość aerodynamiki, meteorologii, wiedza o elektronice i silnikach, znajomość technik sztormowania, umiejętność
7
CRAG magazine
splatania lin, wiązania węzłów i naprawy żagli. Wreszcie posiadanie cech psychofizycznych, takich jak: wytrzymałość, umiejętność współdziałania w zespole i radzenia sobie w trudnych warunkach, dobra kondycja, odporność na stres i determinacja. Jednym z bardziej emocjonujących momentów jest start. Na akwenie znajduje się wtedy mnóstwo jachtów. Ścisk, bliskie mijanki jachtów, hałas łopoczących żagli i pokrzykiwanie taktyków z innych jachtów to rzecz normalna. Wszyscy walczą zawzięcie o miejsce na linii startu. Następuje ostateczne odliczanie: 30 sekund, 15, 10, 5, 3, 2, 1… Start. Bardzo często sygnałowi startowemu towarzyszy wystrzał armatni. Trymujemy żagle i robimy wszystko, żeby jacht wystrzelił jak z procy. Ten moment budzi zawsze sporo emocji. Chwilami, które przyprawiają o ciarki w trakcie trwania regat jest bardzo szybka żegluga, która nazywana bywa surfowaniem z fali. Ma to miejsce w warunkach silnowiatrowych lub nawet sztormowych, kiedy wiatr wieje nam od rufy, a potężne wypiętrzające się fale zaczynają pchać jacht do przodu, który osiąga niewyobrażalne prędkości. Wszystko drży i szumi, a pokład zalewany jest tysiącami litrów wody. Bywa, że sternik musi założyć gogle, żeby widzieć gdzie ma płynąć. W tym czasie kadłub jachtu odrywa się od powierzchni wody i zaczyna sunąć niczym deska surfingowa. Prędkości przekraczają nawet 50km/h. Jest to jednak jazda na krawędzi. Nie można pozwolić na to, by jacht zmienił kurs nawet o 5-10 stopni w prawo lub lewo, bo może to skutkować ustawieniem się burtą do fali, niebezpieczną „wywózką” czy też niekontrolowanym zwrotem przez rufę.
Smaku i kolorytu w regatach morskich dodają otaczające krajobrazy i miasta. W przypadku regat Fastnet są to kredowe skały The Needles i skalista wysepka z latarnią Fastnet. W regatach Sydney-Hobart jest to start spod Opery w Sydney Harbour, a następnie mijanie skał nazywanych „Organami” na brzegach Tasmanii. Innym przykładem będzie akwen startowy w stolicy Malty – La Valletta, gdzie otoczeni jesteśmy wysokimi murami starożytnego miasta z Fortem St. Angelo na czele. Wspomniane regaty to Middle Sea Race – przez wielu (również przeze mnie) uważane są za najpiękniejsze widokowo regaty świata. Na trasie tych regat płyniemy na wschód od Etny, prze Cieśninę Messyńską i dookoła aktywnego wulkanu Stromboli wyniosłego na 1000 metrów nad poziomem morza. Pierwszy raz kiedy miałem okazję ujrzeć Stromboli, oniemiałem z wrażenia. Była noc, płaska tafla wody, delikatny wiaterek. Wyszedłem na pokład i usłyszałem dźwięk niepodobny do niczego, co słyszałem wcześniej. Obróciłem się w stronę Stromboli. Intensywnie czerwona, ognista lawa skrzyła się na zboczach stożka wulkanu. Ognisty widok zapierał dech w piersiach. Wspaniałych widoków nie trzeba szukać daleko od Polski. Regaty Gotland Runt odbywają się w przepięknej malowniczej scenerii szkierów i cieśnin wijących się z samego Sztokholmu, skąd następuje start regat. Zarówno pływanie po wodach Antarktyki, jak i starty w regatach morskich mają w sobie coś co mnie pociąga. Walka z żywiołem i poleganie na twoim partnerze z załogi jest nieodłącznym elementem żeglarstwa wyczynowego. Po prostu czujesz, że żyjesz i starasz się robić wszystko, żeby zachować kontrolę, tak aby twój los był w twoich rękach, a nie na łasce oceanu.
Artur Skrzyszowski – żeglarz zawodowy. Kapitan polskiego jachtu regatowego Selma Racing. Startował w największych regatach świata (Sydney – Hobart, Fastnet, Mistrzostwa Europy). Żeglował również jako co-skiper na jachcie Selma Expeditions, kilkanaście razy opływając przylądek Horn i 6 razy odwiedzając Antarktydę. Członek załogi podczas wyprawy na Morze Rossa, podczas której ustanowiono rekord świata w żegludze najdalej na południe (wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa) oraz dokonano pierwszego polskiego wejścia na wulkan Erebus (najwyższy aktywny wulkan Antarktydy). Laureat nagrody Rejs Roku i Kolosy oraz innych międzynarodowych wyróżnień żeglarskich i podróżniczych. W 2019 roku razem z przyjacielem założył polski odział topowej żaglowni OneSails. Umiejętności wspinaczkowe są bardzo przydatne, fot. Joachim Brodda
8
Save the date. ISPO Munich 2020. January 26–29, 2020 Experience tomorrow’s trends and products. At the biggest multisegment trade show in sports business. ISPO information center Poland Tel. +48 22 789 17 11 / jbiernacka@pro-business.eu
ispo.com/munich
Tekst i zdjęcia: Magda Nowak
PACHNĄCY KRAJ PUSTYNI W drodze do Salala, niedaleko Mirbat
CRAG magazine
Był środek lata i zaledwie ósma wieczorem, ale nastała już noc. Tutaj, w Omanie, zaraz po zachodzie słońca robi się zupełnie ciemno. Księżyc leniwie wspinał się coraz wyżej po aksamitnie czarnym niebie. Jak typowy jedynak, narcystycznie wpatrywał się w swoje srebrne odbicie w lustrze Zatoki Omańskiej. Wracałam z wycieczki na Ras Abu Da’ud, oddalonego o zaledwie 60km od Maskatu, skrytego między wysokimi klifami, odgrodzonego górami odludnego półwyspu, do którego można się dostać jedynie łodzią lub o własnych siłach. To był fantastyczny dzień! Widziałam różowe flamingi, ospale brodzące w płytkich wodach laguny u ujścia Wadi Majlas, skrywające się w fikuśnych muszelkach kraby pustelniki oraz płochliwe i niezwykle rzadko spotykane gazele arabskie. Wydawało mi się, że ten dzień nie może być lepszy, gdy w słabym świetle czołówki zobaczyłam na piasku świeży ślad wiodący prosto z morza w głąb lądu. Linia nie była długa i prowadziła do dużego, ciemnego obiektu, który nagle się poruszył. Z moich ust mimowolnie wydobył się piskliwy dźwięk ekscytacji, kiedy zrozumiałam, że przede mną była ogromna żółwica, która niezdarnie kopała dół, aby złożyć w nim jaja. Karetta to łagodny, metrowej wielkości olbrzym, jeden z zaledwie siedmiu gatunków żółwia morskiego, jednocześnie jeden z pięciu występujących w sułtanacie. Każdego roku na omańskie plaże wychodzi ponad 20 000 żółwi, żeby dać początek nowym pokoleniom tych niezwykłych stworzeń. Oman to wymarzone miejsce, by zobaczyć te rzadkie zwierzęta w ich naturalnym środowisku. Sułtanat to także idealny kierunek dla każdego, kto uwielbia spędzać czas na świeżym powietrzu. Bogactwo i bliskość dzikiej przyrody są dostępne na wyciągnięcie ręki. Na północy możemy podziwiać dzikie, szarobrązowe góry Al-Hadżar, mgliście rozmywające się na horyzoncie, który płynnie łączy się ze zwykle bezchmurnym błękitem nieba. Góry te oferują piękne via ferraty i kilkugodzinne oraz wielodniowe szlaki idealne na wycieczki piesze. Na południu znajduje się zielone pasmo gór Dhofar, w okresie khareef – monsunu, zwykle królujące nad przynoszącą
miły chłód, miękką warstwą pastelowo-fioletowych chmur, dają ulgę turystom uciekającym od upałów panujących w innych częściach Półwyspu Arabskiego. Oman to również spektakularne jaskinie, takie jak Al Hoota czy Seventh Hole, dostępne dla tych mniej i bardziej zaawansowanych amatorów podziemnej przygody. Zjawiskowe doliny rzek efemerycznych, takie jak Wadi Tiwi czy Wadi Tab, dające możliwość doświadczenia światowej klasy canyoningu. Ponadto ciepłe morze pozwalające odkrywać bogactwo życia podwodnego przez cały rok. I wreszcie majestatyczne pustynie, których bezkres onieśmiela i zachwyca. Nie sposób się tutaj nudzić, nawet będąc w mieście. Przechadzając się migoczącymi kolorami i złotem, zatłoczonymi, wąskimi ulicami suku w Mutrah – dzielnicy Maskatu, trudno uwierzyć, że zaledwie 15 minut spaceru stamtąd znajdują się górskie szlaki gwarantujące prawdziwą, dziką przygodę. Sam Maskat to dosyć małe, choć rozległe miasto. Władze zakazały budowy obiektów wyższych niż czterdzieści metrów, w związku z czym nie ma tutaj wieżowców, ani blichtru rodem z Dubaju. Nawet Wielki Meczet Sułtana Kabusa olśniewa prostotą w porównaniu do bardziej znanego, znajdującego się w Zjednoczonych Emiratach Arabskich Wielkiego Meczetu Szejka Zajida. Brak nowoczesnego przepychu i bezpretensjonalność stolicy kraju to jej najmocniejsza strona, która doskonale obrazuje charakter Omańczyków – ludzie są prostolinijni oraz niezwykle serdeczni, dzięki czemu uchodzą za najbardziej przyjaznych wśród mieszkańców krajów zatoki perskiej. Życie w Omanie toczy się bardzo leniwie, co często wpędza we frustrację Europejczyków, zwłaszcza tych, którzy przyjeżdżają tam w celach biznesowych.
10
Wieczór z wielbłądami w Chor Rori
Wybrzeże południowego Omanu, okolice Ash Shuwaymiyyah
Via ferrata nad Wielkim Kanionem Omanu – Wadi Ghul
Wspinanie w Makhta Jaber w kanionie Wadi Bani Awf
Zachód słońca nad Ras Al Abu Dawood
Wspinanie sportowe w górnej części Wadi Tiwi
CRAG magazine
Większość spraw jest tutaj załatwiana Inshallah, czyli „jeśli Bóg pozwoli”, przez co nawet próba załatwienia spraw urzędowych czy umówienia się na spotkanie w interesach może ciągnąć się w nieskończoność. Jedynym miejscem, gdzie wszystko dzieje się szybko są ulice – oczy trzeba mieć naokoło głowy, dozwolony jest niemal każdy manewr, nawet jeśli jego legalność jest mocno dyskusyjna. Jednak nikt się tutaj na nikogo nie denerwuje na drodze, a przynajmniej tego nie okazuje. Za wulgarne gesty względem innego kierowcy można zostać ukaranym mandatem lub nawet trafić do aresztu, w związku z czym wszelkiego rodzaju nietypowe zachowania drogowe zwykle kończą się przepraszającym machnięciem ręki. Omańczycy są niezwykle przywiązani do tradycji, a ich wielopokoleniowe rodziny stanowią największą wartość w ich życiu. Pytając ich skąd są, nawet jeśli mieszkają i pracują w Maskacie, z dumą opowiedzą o wiosce, z której pochodzą i w której ciągle spotykają się ze swoimi bliskimi, tak często, jak to możliwe. Rodzinne wydarzenia to niekończąca się uczta obfitująca w arabskie specjały. W omańskiej kuchni królują mięsa kozie i drobiowe, ryż, humus, pita oraz Chips Oman, czyli pikantne chrupki uwielbiane przez mieszkańców tego kraju. Shuwa, mandi i lokalne birijani to specjały, których trzeba spróbować odwiedzając sułtanat. Omańczycy uwielbiają również soki ze świeżych owoców – na rogu niemal każdej ulicy można znaleźć bar serwujący takie napoje. Jednak jednym z tradycyjnych trunków jest karak, czyli bardzo mocna herbata z mlekiem i przyprawami. Nie można zapomnieć o znajdującej się na liście światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO kawie po arabsku – w Omanie
drobno mielonej, bardzo słabej, gotowanej z dużą ilością kardamonu, zwykle podawanej z daktylami w tradycyjnym geście powitania. Omańska rzeczywistość urzeka przede wszystkim zapachami. Prawie wszędzie można wyczuć kojący zapach kadzidła, smakowite wonie przypraw oraz subtelne nuty perfum ciągnące się za przechadzającymi się w abajach arabkami. Mimo tego, że pięć razy dziennie z minaretów dobiega śpiew Muezzina nawołującego do modlitwy, to Oman jest żywym dowodem na to, że kultura Wschodu i Zachodu może ze sobą współistnieć w jednym miejscu. Tutejsze kobiety i mężczyźni chodzą w tradycyjnych, zakrywających ciało strojach, jednak nikogo nie bulwersuje widok osoby w koszulce z krótkim rękawem i jeansach. Zderzenie cywilizacji, z których obie strony wyszły obronną ręką. Trzeba jednak pamiętać, że choć w Omanie przeważają wyznawcy ibadytyzmu, trzeciej obok sunnizmu i szyizmu, uchodzącej za najbardziej tolerancyjną gałąź Islamu, to jest to kraj bardziej konserwatywny niż Zjednoczone Emiraty Arabskie. Europejki nie muszą chodzić w hidżabie – chuście na głowie, jednak w dobrym tonie w przypadku obu płci jest zakrywanie ramion i kolan. Warto pamiętać, że z im większym szacunkiem pochodzi się do kultury tego kraju, tym większą ma się szansę na sympatię ze strony jej mieszkańców. Oman to idealne miejsce na pierwsze doświadczenie z kulturą Bliskiego Wschodu. To bardzo bezpieczny i przyjazny kraj. Perfekcyjna mieszanka stworzona z tego, co ma do zaoferowania arabska kultura oraz przyroda półwyspu arabskiego, idealnie zbalansowana niczym omańska masala.
Młoda Omanka w tradycyjnym stroju z regionu Ad-Dachilijja, pomalowana ochronno-ozdobną maścią z szafranu
Misfat Al Abriyeen – przepiękna, położona wysoko w górach, tradycyjna, omańska wioska
12
EXPED – EXPEDITION EQUIPMENT
SERAC 35
WYSOKOGÓRSKI PLECAK ZIMOWY ODPORNY NA WARUNKI ATMOSFERYCZNE Lekki plecak turystyczny o pojemności 35l ze zwijanym zamknięciem i bocznym dostępem do zawartości mimo minimalistycznego wyglądu charakteryzuje się pełną funkcjonalnością alpinistycznego plecaka. Plecak spełni swoje zadanie w zimowych warunkach, gdzie dzięki nieprzemakalnej komorze głównej oraz przedniej kieszeni, w której pomieści lawinowe ABC sprawdzi się idealnie. Funkcjonalne mocowanie nart oraz pozostałe uchwyty dla dodatkowego sprzętu sprawiają, że plecak jest idealnym towarzyszem na
wyjątkowo lekki
zimowe dni i weekendowe przygody.
odporny na warunki pogodowe minimalistyczny
MAXIMUM DOŚWIADCZEŃ OUTDOOR Z MINIMALISTYCZNYM SPRZĘTEM | www.exped.com
GIRL POWER
Lena Drapella
Jak większość, swoje wspinanie zaczynałam z facetami. Mężczyźni, którzy zapoznawali mnie ze wspinaniem byli bardzo wyrozumiali i pomocni. Na początku mojej przygody ze wspinaczką nie dawali mi powodów, aby czuć się słabszą i zamiast pogardy za plecami słyszałam zwykle słowa zachęty. Do dzisiaj nie mam z tym problemu, choć może moje szerokie plecy i wzrost ograniczają liczbę niechcianych patentów na ścianie. Jest trochę prawdy w początkowym braku samodzielności. Jak ruch był za trudny, wiedziałam, że ktoś zdejmie za mnie ekspresy. Jak miałam zły dzień, wielowyciągówki szłam na wędkę. Nie interesowało mnie jakie jest podejście, bo zawsze ktoś inny znał drogę. Do niedawna, nie miałam okazji wspinania się w żeńskiej grupie. Pierwszy, nieplanowany babski wyjazd odbył się w sierpniu. Pembroke w Walii charakteryzuje wspinanie na własnej, ekspozycja i klify morskie. Mieli być faceci, ale się nie pokazali. No bez jaj. Pięć dziewczyn, długi weekend, spanie w vanach i namiotach. Prowadziłyśmy na zmianę, wieszałyśmy liny zjazdowe, planowałyśmy i nosiłyśmy własny sprzęt. Było trochę strachu, trochę śmiechu, trochę łez, ale wróciłyśmy całe, zdrowe i z nową dawką inspiracji. Jest coś magicznego we wspinaniu z kobietami. Jakaś wewnętrzna duma, że można. Że się da. Że jak ona może, to i ja dam radę. Nie da się ukryć, jest w tym na pewno trochę rywalizacji. Za to jest też dwa razy więcej głośnego śmiechu, wiary w siebie, głupich żartów i rozciągania. No i oczywiście więcej czekolady i wina!
Tiba Vroom na „El Poussif”, 7a+ w Fontainebleau
Len Drapella – bio Z wykształcenia, architekt wnętrz po krakowskiej ASP. Nie sądzę żebym była jedyną osobą, której życie wywróciło się do góry nogami przy okazji poznania wspinaczki. Wszystkie plany życiowe nagle się pozmieniały. Zamiast kariery, wyjazdy. Zamiast mieszkania, van. Zamiast restauracji, palnik gazowy. Fotografią i wspinaniem zajmuję się od pięciu lat. Od dwóch, fotografuję zawodowo.
Fiona Adie i Gemma Powell w Pembroke, UK
Emma Twyford na „Big Issue”, E9 6c w Pembroke, UK
Tiffany Soi w Fontainebleau
Beke Reddig w Ulassai, Sardynia
16
Nataleigh Bell na „B&V”, 7b+ w Cave of Dreams, Sardynia
Od lewej: Lena Drapella, Hazel Findlay, Anna Grünewald, Nataleigh Bell, Tess Driessens i Frankie Collins
Katarzyna Salus REWOLUCJA KONSUMENCKA
Jednak tak naprawdę zyskują na tym głównie producenci. Aby zmienić skostniały system potrzebne są zdecydowane działania. Jednostkowe zmiany już nie wystarczą, czas się kończy, a planeta nie jest w stanie przyjąć więcej śmieci i zanieczyszczeń. Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie od wielu lat prowadzi kampanie uświadamiające konsumentów i takie, które są skierowane do producentów. Wbrew pozorom możliwości zmian postępowania firm i naprawienia obowiązujących regulacji są w zasięgu ręki. Edukacja jest bardzo ważna, bo bez odpowiedniej wiedzy i świadomości istnienia problemów oraz mechanizmów działania na rynku odzieżowym, nie powstanie masa krytyczna osób będących w stanie dokonać konkretnej zmiany. Kampanie Fundacji docierają do kilkudziesięciu tysięcy osób, które nie tylko podpisują petycje, ale same nakłaniają marki do bardziej etycznego działania. Ekipa Fundacji, która jest obecna co roku na najpopularniejszych festiwalach letnich, prowadzi również akcje edukacyjne wśród młodzieży oraz gromadzi wokół siebie siatkę aktywistów i aktywistek, którzy rozpowszechniają wiedzę dalej. Fundacja Kupuj Odpowiedzialnie jako jedyna organizacja w Polsce bada firmy odzieżowe, sprawdza i zdobywa informacje o tym jak produkowane są nie tylko ubrania, ale również zabawki, elektronika, żywność i owoce, wspiera również organizacje pracownicze w krajach globalnego Południa i w Polsce. Istotnym elementem działań Fundacji jest współpraca z organizacjami pozarządowymi z całego świata oraz udział w międzynarodowych inicjatywach dążących do zmian w ustawodawstwie w zakresie ochrony praw pracowniczych i ekologii. Takie podejście przynosi efekty. Wiele z polskich i zagranicznych firm odzieżowych zmieniło już swoje polityki, wprowadziło kodeksy etycznego postępowania i systemy weryfikacji, inne przyłączyły się do porozumienia firm na rzecz poprawy warunków pracy w fabrykach w Bangladeszu. W działania Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie może się zaangażować każdy. Możecie dzielić się informacjami o jej akcjach ze swoimi znajomymi, polubić profil w mediach społecznościowych, udostępniać posty. Od tego jak wiele osób wie co się dzieje, zależy powodzenie kampanii na rzecz odpowiedzialnej produkcji i konsumpcji. Fundacja zaprasza również do pomocy osoby, które chcą pomagać na zasadzie wolontariatu, odbywać staż studencki lub organizować wydarzenia angażujące lokalne społeczności. Fundację można również wspierać finansowo, bo do skutecznego działania potrzebna jest regularna pomoc, która pozwala sensownie planować i realizować długoterminowe kampanie. www.ekonsument.pl/wesprzyj www.patronite.pl/KupujOdpowiedzialnie
CRAG magazine
Ubrania to ekologiczny i społeczny problem. Dlaczego potrzebna jest nam konsumencka rewolucja? Nasza wiedza na temat ubrań kończy się zazwyczaj na świadomości, z jakich materiałów są uszyte. Wiemy, że odzież z materiałów naturalnych jest dla nas bardziej przyjazna, a z materiałów sztucznych niekoniecznie. Niestety sprawa nie jest taka prosta. Przemysł odzieżowy rządzi się swoimi prawami i rzecz nie dotyczy tylko jakości materiałów. To, co kryje się za produkcją ubrań wiąże się z katastrofalnym niszczeniem środowiska i łamaniem praw człowieka. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile zarabia szwaczka szyjąca nasz podkoszulek i nie zastanawiamy się co dzieje się z odzieżą, kiedy po kilku założeniach, trafia ona na śmietnik. Problemy środowiskowe towarzyszą produkcji tekstyliów zarówno naturalnych, jak i sztucznych. Wytwarzanie materiałów pochłania olbrzymią ilość zasobów naturalnych, energii i wody oraz zatruwa środowisko chemikaliami. Uprawa konwencjonalnej bawełny wiąże się z użyciem ogromnej ilości pestycydów oraz wody, a jej obróbka i wykańczanie wymaga użycia toksycznych substancji, w tym wybielaczy i barwników. Również ludzie pracujący przy produkcji tekstyliów są narażeni na szkodliwy wpływ chemikaliów, a trzeba wiedzieć, że standardy bezpieczeństwa bardzo często nie są przez producentów przestrzegane. Dlaczego tak się dzieje? Chodzi oczywiście o pieniądze. Większość ubrań sprzedawanych w Europie uszyto w Azji. „Tania siła robocza” czyli ludzie, tacy jak my, tylko biedniejsi, zarabiają 2–3% sklepowej ceny ubrania. Praca po kilkanaście godzin dziennie nie pozwala im pokryć kosztów jedzenia, czynszu czy lekarstw. Problemy z ubraniami na tym jednak się nie kończą. Po kilku miesiącach używania, podkoszulek czy spodenki wyrzucamy na śmietnik lub do kontenera na używaną odzież i nie zastanawiamy się nad ich dalszym losem. Jeśli nasz T-shirt został wyprodukowany z włókien pochodzenia roślinnego lub zwierzęcego rozłoży się, produkując metan. Ubrania z włókien syntetycznych, tak jak plastik, będą rozkładać się kilkaset lat. Koszulka wrzucona do kontenera na odzież albo zostanie sprzedana do second-handu albo wysłana do Afryki, Ameryki Południowej czy Europy Wschodniej. Jakie są tego skutki? Kryzys przemysłu tekstylnego w tych krajach i załamanie lokalnych gałęzi gospodarki. Na tanie ubrania jest popyt i przeciętny konsument kupując jeansy za grosze widzi w tym czysty zysk.
18
Stoisko Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie na jednym z festiwali letnich. Fot. Maciej Zygmunt
Joanna Szabuńko i Marysia Huma z Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie podczas wizyty na plantacji Fairtrade w Ekwadorze. Fot. Maciej Zygmunt
Happening Fundacji Kupuj Odpowiedzialnie pod Galerią Krakowską z okazji Dnia Bez Kupowania. Fot. Maciej Zygmunt
19
KRÓL WSZYSTKICH SZLAKÓW Tekst: Agnieszka Piotrowska Zdjęcia: Mateusz Piotrowski
Są takie miejsca, nieskazitelne, odległe, odrobinę surowe, choć majestatyczne i romantyczne, będąc w których skupić się można na byciu tu i teraz, kontemplować ciszę i spokój oraz zachwycać się arktycznym krajobrazem. Należy do nich Laponia – uważana za siedzibę św. Mikołaja kraina, w której latem słońce świeci na okrągło, zimą z kolei nie wyłania się ponad horyzont, odsłaniając światła niesamowitego zjawiska zorzy polarnej. Kraina ta nie zna granic, bo leży na terenie aż 4 państw tuż w zasięgu koła podbiegunowego i jest domem dla Saamów, rdzennych jej mieszkańców. Nas przyciąga tutaj Kungsleden – pozostający wciąż jednym z najdzikszych szlaków długodystansowych w Europie. Malowniczy, ponad 100 km odcinek szlaku Kungsleden między Abisko a Vakkotavare
21
CRAG magazine
Królewski Szlak (King’s Trail), bo stąd pochodzi jego nazwa, swój początek bierze w Szwedzkiej części Laponii – w Abisko, kończy się zaś w Storilen i liczy łącznie niemal 800km. Szlak podzielony jest na dwie części, z których to ta Północna jest bardziej wymagająca, ale też i bardziej malownicza. Kungsleden przechodzi przez cztery parki narodowe: Abisko, Stora Sjöfallet, Sarek i Pieljekaise. Wiele punków „wejścia” oraz „wyjścia” ze szklaku umożliwia spędzenie chociażby kilku dni na wybranej sekcji. A uwierzcie nam, nie ma tutaj złego wyboru – każdy odcinek trasy zapewni nam fantastyczne wrażenia. Dodatkowo, od cywilizacji odcina nas powszechny brak zasięgu na trasie, dzięki czemu wędrując możemy doświadczyć niesamowitego kontaktu z naturą i pięknem przyrody. Kilkudniową przygodę w rozległych krajobrazach dalekiej północy rozpoczynamy wysiadając na stacji kolejowej Abisko Turiststation. Dotrzeć do niej można bezpośrednim pociągiem ze Sztokholmu (Arctic Circle Train) bądź z Narwiku. Z marszu zakładamy plecak i ruszamy w kierunku dobrze oznaczonego szlaku. Już po kilkunastu metrach wkraczamy w oazę dzikiej skandynawskiej przyrody. Trasa prowadzi nas wśród zróżnicowanych krajobrazów tundry, od rozległych przestrzeni, po góry, jeziora, nieskończone rozlewiska czy torfowiska. Ścieżka bardzo często wiedzie po specjalnie ułożonych drewnianych kładkach, umożliwiając nam przemierzanie terenów bagiennych i podmokłych. Już pierwszego dnia spotykamy pasące się na łąkach renifery. Bardziej spostrzegawczy wypatrzeć mogą również inne dzikie zwierzęta zamieszkujące Laponię, m.in. wilka, niedźwiedzia czy rosomaka. I choć plecak zaczyna niewygodnie ciążyć już od pierwszych kilometrów, ta sielankowa kraina spokoju i dzikości
motywuje do dalszej eksploracji. Niespiesznie mijamy niewielkie wioski Saamów, w których toczy się codzienne życie. Krystalicznie czyste powietrze towarzyszy nam od początku do końca. Podobnie woda, której zapasy można uzupełniać na bieżąco z mijanych po drodze niezliczonych strumieni. Samotni wędrowcy czy też miłośnicy bardziej dzikich i ekstremalnych form rekreacji idealnie odnajdą się w terenie beztroskiego biwakowania pod tzw. chmurką, ponieważ szlak gwarantuje niezliczoną ilość nietuzinkowych miejsc do rozstawienia namiotu. Dla bardziej wygodnych trekerów przygotowana jest dobrze funkcjonująca baza noclegowa. W racjonalnych odległościach od siebie dostępne są przytulne schroniska górskie. Można nie tylko spędzić tam noc, ale również regularnie zaopatrzyć się w zapasy spożywcze bądź gaz, a nawet na koniec długiego wędrownego dnia zrelaksować się w saunie. Chcąc zagubić się i jednocześnie odnaleźć w krajobrazie zielonych, pofałdowanych gór, otwartych przestrzeni, wrzosowisk czy pokrytych śniegiem szczytów, musisz wykazać się zadowalającą kondycją fizyczną i chęcią do wędrowania. Szlak nie jest wymagający technicznie, jest dobrze oznakowany, a mosty z łatwością poprowadzą Cię przez szybko płynące strumienie. Jedyną trudnością może okazać się codzienny dystans do pokonania, który wynosi średnio 20–25km, przy wadze noszonego plecaka 15–20kg. Wytrwałość wędrowców jest więc tutaj wynagradzana podwójnie. Laponia ma swój wyjątkowy smak. Skala krajobrazów jest tutaj niezwykła, a sceneria zapiera dech. Nie ma lepszego miejsca, by zahartować ciało i ducha, naładować wewnętrzne baterie, przeżyć przygodę w głuszy czy po prostu znaleźć się tak blisko nieskażonej natury.
Miasteczko Samów – rdzennych mieszkańców Laponii
22
Odkrywaj nowe horyzonty z
[GREGORYPACKS.COM]
W te najlepsze dni jeden zjazd to za mało. Plecak Targhee został zaprojektowany z myślą o szybkich wejściach i sprytnym pakowaniu się. Śmiało – rozkoszuj się każdym krokiem w drodze na szczyt i każdym centymetrem śniegu podczas zjazdu w dół. I nie przejmuj się nawet jeśli Twoje schronienie znajduje się na samym szczycie góry. Zaufaj nam, dasz radę.
Łukasz Dudek, Salewa Team
TORTOUR
– wspinaczka solo Wspinanie jest aktywnością dającą wielki wachlarz możliwości. Niesamowite jest, jaką można przejść drogę ewolucji – od wspinacza sportowego, po trudne przejścia skalne, aż po górskie wielowyciągówki i ich przejścia solo.
CRAG magazine
Łukasz w cruxie kluczowego wyciągu za 8c na dordze „Tortour”. Fot. Piotr Deska
Idea wspinania samotnego dojrzewała u mnie dosyć długo. Skały znajdujące się na Jurze stanowią doskonały poligon treningowy. To właśnie tutaj jeździłem samotnie na trudne drogi i projekty, patentując je na wędkę do stopnia 9a włącznie. Pojawiła się więc myśl, czemu nie spróbować tego samego w górach? W ten sposób z górną asekuracją przeszedłem najtrudniejszą drogę w Tatrach – Coronę 11-. Tamten dzień był dniem zupełnie wyjątkowym. Niesamowita przestrzeń, cisza zakłócana tylko przez smagający po twarzy wiatr daje ten moment, w którym można się zatrzymać i delektować otaczającym pięknem. Brak ludzi dawał wrażenie, że cała ściana należy tylko i wyłączne do mnie. Dlatego podjąłem decyzję by spróbować przejść samotnie drogę wielowyciągową i zanurzyć się w tym świecie. Wspinaczka z partnerem nie daje aż tak intensywnych doznań, jak ta solowa. Tortour znajduje się na trasie przelotowej w Dolomity. Zlokalizować ją można w paśmie Hochschwab-Gruppe. Jest stosunkowo krótka (300 m), posiada stanowiska ze spitów, ale jest jednocześnie bardzo trudna technicznie. Jest to wyzwanie dające dużo motywacji do działania. Całą wiosnę ćwiczyłem na skałkach techniki i potrzebne patenty do poruszania się w tym stylu. Po pokonaniu kilkudziesięciu dróg i sprawdzeniu, że można odpadać i w zasadzie nic się nie dzieje, poczułem, że jestem odpowiednio przygotowany. Najtrudniejsze w prowadzeniu solo jest zaprzyjaźnienie się z samym sobą. Cały wysiłek – zarówno fizyczny, jak i psychiczny – spoczywa na barkach tylko jednej osoby. Nie można podzielić się wątpliwościami, czy dostać od drugiej osoby słowa otuchy. Możemy dostać odpowiedź czy faktycznie akceptujemy własną osobę czy jesteśmy w stanie sami ze sobą współpracować. W codziennym życiu jesteśmy stymulowani zbyt dużą ilością bodźców, by móc się tego dowiedzieć…
Wspinałem się używając zmodyfikowane gri-gri. Musi być ono usytuowane w pozycji pionowej by nie blokowało się przy podawaniu liny. Odmierzoną długość liny przywiązujemy węzłami do uprzęży za pomocą kilku zwojów, które tworzą pętle, zazwyczaj ok. 6-7 sztuk. Początek liny wpinamy na sztywno do stanowiska i się wspinamy. Po przejściu wyciągu wpinamy linę w kolejny stan, zjeżdżamy zbierając po drodze wszystkie przeloty i podchodzimy za pomocą przyrządów. Jeden wyciąg przechodzimy 3 razy – pierwszy normalnie wspinając, drugi zjeżdżając, trzeci małpując. We wspinaczce solo trzeba jednocześnie być asekurantem i wspinaczem. Dlatego przed trudnym miejscem należy wydać odpowiednią ilość luzu, aby dało się dojść do kolejnego resta. Trzeba kontrolować węzły trzymające zwoje, by nagle w cruxie takowy nie wszedł w przyrząd i nas nie ściągnął. Gdy znajdziemy pozycje odpoczynkową, musimy nie tylko koncentrować się na najbliższych przechwytach, ale także ułożyć asekurację tak, aby nie przeszkadzała na kolejnych metrach. Najtrudniejsze w całym projekcie było przejście drogi od dołu w stylu AF. Przedarcie się przez wszystkie wyciągi pochłonęło aż 3 dni. Samo prowadzenie klasyczne poszło dość sprawnie. Największą barierą jest południowo-zachodnia wystawa, co powoduje, że cień zanika wraz z południem. Trzeba się śpieszyć, by kluczowe wyciągi pokonać po wychłodzonej po nocy skale. Tego dnia spadam jedynie na najtrudniejszym wyciągu. Nieudana próba jest o tyle ważna, że odciąża mnie psychicznie. Wiem, że potencjalne loty nie są niebezpieczne. Przy kolejnym podejściu wszystko przebiega idealnie i górne, łatwiejsze wyciągi stają przede mną otworem. Choć słońce przypieka skórę niemiłosiernie, to jednak głowa wie, że musi się udać. Strach i wielka niewiadoma towarzysząca przez cały okres przygotowań zastępuje teraz szczęście, że w tym „nowym świecie” jest także miejsce dla mnie.
24
Shell, Yeah!
Fotograf: BERND ZEUGSWETTER © 2019 Patagonia, Inc.
100%
Procentowa skuteczność. Uszyte w ramach programu Fair Trade Certified™. Wykonane z materiałów pochodzących z recyklingu. Każda wytwarzana przez nas kurtka przeciwdeszczowa.
CAŁA TAJEMNICA W WARSTWACH
JAK NIE ZMARZNĄĆ W CZASIE ZIMOWEJ WYPRAWY W GÓRY Tekst: Jacek Będkowski / kursylawinowe.pl Zdjęcia: Tomek Gola Lokalizacja: Lodowiec Kaunertal
Odzież, w której wychodzimy zimą w góry ma stanowić barierę dla wiatru, śniegu, czasami deszczu. Ma zatrzymywać ciepło wytwarzane przez organizm, a także odprowadzać wilgoć powstającą w czasie wysiłku fizycznego. Jej dobór do panujących i prognozowanych warunków, a także planowanej aktywności ma decydujący wpływ na nasz komfort podczas wyprawy w góry. Jeżeli zastanowić się nad tym głębiej, to co założymy na siebie i zabierzemy na wszelki wypadek w plecaku ma też znaczenie dla naszego zdrowia i bezpieczeństwa. Celem wszelkich starań, by chronić się przed tym co na zewnątrz i zapewnić sobie komfort termiczny jest bowiem uniknięcie wychłodzenia organizmu. Na szlaku to właśnie nasze ciało jest jedynym źródłem ciepła. Różnego rodzaju materiały, z których wykonywana jest odzież turystyczna mogą jedynie je zatrzymywać, izolować od zimnego powietrza i chronić przed chłodzącym działaniem wiatru czy wilgoci. Właśnie dlatego, dobierając odzież na wyprawę zimą w góry warto stosować kilka warstw, z których każda będzie miała trochę inne zadanie.
które dobrze radzą sobie z odprowadzeniem wilgoci z powierzchni skóry. Najcieplejsze są z kolei produkty z domieszką lub wykonane w całości z wełny. W ostatnich latach triumfy na rynku outdoorowym święci wełna Merino. Doskonałe właściwości termiczne, antybakteryjne oraz zdolność do odprowadzania wilgoci sprawia, że wykonane z niej produkty doskonale sprawdzają się w roli warstwy podstawowej.
WARSTWA POŚREDNIA Kurtki, bluzy, kamizelki, puch, primaloft, wełna… różnorodność produktów, które zaliczyć można do drugiej warstwy odzieży jest naprawdę ogromna. Wszystko dlatego, że stanowi ona uzupełnienie bielizny termicznej i właśnie jej odpowiedni dobór w największym stopniu pozwala nam dopasować cały strój do panujących warunków. W zależności od tego, jak intensywny będzie wysiłek i jak nisko spadnie temperatura, sięgnąć można po bluzy z dzianin np. popularnego Polartecu lub cienkie kurtki i kamizelki zapewniające ochronę przed wiatrem. Bardzo popularne są zapewniające lepszą termoizolację kurtki z warstwą syntetycznej „ociepliny”, jak Primaloft.
WARSTWA PODSTAWOWA Zadaniem pierwszej, przylegającej bezpośrednio do ciała warstwy, jest odprowadzanie wilgoci z powierzchni skóry i zatrzymywanie ciepła powstającego w czasie wysiłku fizycznego. Rodzaj bielizny powinien być dobrany do intensywności planowanego wysiłku fizycznego. Ta, przeznaczona do uprawiania sportów aerobowych wykonana jest często z włókien syntetycznych,
27
Dzięki impregnacji pełnią one także rolę warstwy zewnętrznej, chroniąc przed wiatrem i wilgocią. Przy najniższych temperaturach wciąż bezkonkurencyjny pozostaje jednak gęsi puch. Posiadające najlepsze właściwości termiczne, lekkie i łatwe do skompresowania puchowe „sweterki” doskonale sprawdzają się w roli zapasowej warstwy, którą zawsze zabieramy do plecaka.
Podstawowa zasada, to po prostu unikać utraty ciepła gdyż w zimie bardzo trudno rozgrzać organizm.
powinien znaleźć się w plecaku właśnie na wypadek takiej sytuacji. Chronić tzw. peryferia, czyli ręce, głowę i nogi. W plecaku nie powinno zabraknąć pary zapasowych, suchych i cieplejszych rękawiczek. Jeżeli w czasie podejścia głowę chroniliśmy tzw. kominem lub chustą, to w razie postoju warto założyć grubszą i suchą czapkę. Chronić się przed wiatrem, zwłaszcza po dłuższym podejściu, kiedy odzież jest wilgotna. Takie połączenie sprzyja niestety szybkiemu wychłodzeniu organizmu. Właśnie dlatego tak ważne jest, by odzież szybko odprowadzała parę wodną i wysychała, a nie nią nasiąkała. Z tego samego powodu nie zakładamy zazwyczaj wszystkich trzech warstw w czasie podejścia. Im więcej warstw i uwięzionego między nimi powietrza, tym lepsza izolacja. Dostosowywać jednak trzeba ich liczbę i grubość do panujących warunków, by uniknąć sytuacji, w której odzież będzie mokra od naszego własnego potu. W razie załamania pogody i spadku temperatury, najważniejsze to po prostu ruszać się. Pracujące mięśnie wydzielają ciepło, którego część odpowiednio dobrana odzież będzie w stanie zatrzymać, nie dopuszczając jednocześnie zimnego powietrza z zewnątrz.
CRAG magazine
WARSTWA ZEWNĘTRZNA Ostatnia warstwa odzieży ma chronić przed najbardziej niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi – śniegiem, deszczem oraz wiatrem. Doskonale radzą sobie z tym zadaniem kurtki techniczne, w których stosuje się wodoodporne membrany, jak np. Gore-Tex. W związku jednak z tym, że ich zdolność do odprowadzania na zewnątrz wilgoci powstającej w czasie wysiłku fizycznego jest ograniczona, piesi czy skiturowcy traktują je zazwyczaj jako warstwę na najtrudniejsze warunki. Dobór odpowiednich warstw odzieży to oczywiście nie wszystko. By utrzymać temperaturę ciała na odpowiednim poziomie warto pamiętać także o kilku zasadach, których stosowanie zależne jest od panujących warunków oraz intensywności wysiłku fizycznego. Podstawowa zasada, to po prostu unikać utraty ciepła, gdyż w zimie bardzo trudno rozgrzać organizm. Dlatego kiedy stajemy, żeby odpocząć czy spędzamy więcej czasu w jednym miejscu, trzeba założyć dodatkową warstwę odzieży, cieplejszą czapkę i rękawice. Cienki sweter puchowy, czy primaloft zawsze
28
BEZPRZEWODOWE ZARZĄDZANIE DETEKTORAMI za pomocą Bluetooth i aplikacji PIEPS
PIEPS MICRO BT button 350 h
150 g
50 m
PIEPS MICRO BT sensor
350 h
150 g
50 m
PIEPS PRO BT
600 h
PIEPS POWDER BT
230 g
60 m
300 h
220 g
60 m
Wojciech Zacharków
BYĆ JAK KOMANDOS I zmiana PKW w Republice Iraku rok 2003 r., dowódca plutonu rozpoznawczego. Fot. archiwum własne
Kiedy poznać prawdziwe oblicze człowieka? Moim zdaniem tylko w ekstremalnych sytuacjach. Afganistan VII zmiana PKW (Polski Kontyngent Wojskowy), 2010 rok. COP Qarabach (Command Outpost, dystrykt Qarabach). Jeden z ostatnich nocnych patroli. Nagle przed moim MRAPem (Mine Resistant Ambush Protected) wybucha IED (Improvised Explosive Device). Odłamki odbijają się od pancerza i przedniej szyby, na szczęście pancernej. Jak Ci się wydaje? Jakie jest pierwsze słowo, które pojawia się w takiej sytuacji? „O kurwa!”. To od razu wyleciało mi z ust. Ekstremalnie trudna sytuacja, ogromny stres dla dowódcy zaatakowanego pododdziału. Jak teraz zareagować? Jakie podjąć decyzje? Jaką zastosować procedurę? Gdy opadł kurz i dym okazało się, że zniszczony został pojazd afgańskiej policji, a w rejonie wybuchu widać rannych policjantów. W takiej sytuacji trzeba działać instynktownie, bo każda sekunda jest na wagę złota… tzn. bardziej na wagę życia. Z analizy ataków na siły koalicji wiedziałem, że większość zasadzek było tam organizowanych w sposób kombinowany – zatrzymać kolumnę wykorzystując IED, ostrzelać z moździerzy, a później atak SAF (Small Arms Fire). Na szczęście podczas poprzednich misji nauczyłem się, że moim obowiązkiem jest przede wszystkim dowodzenie. Dowodzenie bez emocji. Wydawałoby się, że to przecież takie normalne – że dowódca ma dowodzić. Ale wielu młodych dowódców podczas szkoleń nie
ma takiej świadomości i osobiście podejmują walkę z przeciwnikiem, przez co mogą narazić pododdział na straty. Później okazało się też, że przestałem reagować emocjonalnie i w warunkach domowych. Wyłączyłem emocjonalność. Po eksplozji pojawiły się nad nami 2 amerykańskie śmigłowce bojowe AH-64 Apache, których piloci zauważyli eksplozję i dlatego pojawiły się nad naszym patrolem. Zacząłem z nimi korespondować za pomocą BFT (Blue Force Tracker – system komunikacji między jednostkami wojsk własnych, na zasadzie wiadomości tekstowej), żeby nas ubezpieczali, ponieważ musiałem ewakuować rannych policjantów. Kolejna decyzja – odskok na bezpieczną odległość, żeby uniknąć ześrodkowania ognia przeciwnika na zniszczony pojazd, który palił się jasnym ogniem. Następna decyzja – wysłać żołnierzy z desantu do ubezpieczenia pojazdu i w następnej kolejności ewakuacja rannych policjantów. W tym czasie miałem 2 słuchawki przy głowie i przez jedną wysyłałem meldunki TIC (Troops In Contact), a następnie SITREP (Situation Report) do przełożonego do TOC (Tactical Operation Center), a przez drugą zadania dla podwładnych w patrolu. Wiele decyzji w jednym momencie. Nie ma mowy o zawahaniu się. Na chwilę straciłem łączność z dowódcą spieszonych
30
Afganistan VII zmiana, 2010 rok. Dowódca patrolu bojowego. Fot. archiwum własne
Górskie szkolenie do selekcji do Wojsk Specjalnych, w ramach mojej firmy „Zachar Training Group”. Fot. archiwum własne
IV zmiana PKW w Iraku, 2004 r. Dowódca plutonu w trakcie operacji typu Cordon and Search. Fot. archiwum własne 31
CRAG magazine
żołnierzy desantu i dowódcami innych pojazdów. Wtedy nauczyłem się, że brak decyzji jest gorszy od złej decyzji. Wyszedłem z pojazdu. I uwierz mi, nie ma się wtedy w głowie, „lepiej nie wychodź z bezpiecznego miejsca”, „po co ryzykujesz”. Trzeba działać! Podszedłem do moich spieszonych żołnierzy i razem ewakuowaliśmy rannych. Nie jest to też bezpieczne – ranni są zazwyczaj w takim szoku, że są w stanie postrzelić nawet swoich. Dlatego w pierwszej kolejności trzeba było zabrać i zabezpieczyć ich Kalaschnikovy i km PK. To była straszna scena: jedni ranni się motają pośród dymu i ognia, inni leżą i wyją z bólu. Czy łatwo ich się wtedy ewakuuje? No nie. Trzeba użyć siły i narażając swoje życie siłą ładuje się ich do pojazdu ewakuacji medycznej. Moja przygoda jako dowódcy polowego zaczęła się w 2003 roku, kiedy jako ledwo ponad 20-letni młody oficer wyjechałem na 1 zmianę do Iraku. Od tamtej pory na wszystkich moich misjach dowodziłem małymi pododdziałami bojowymi (pluton, kompania). Wspominam o tym dlatego, żeby pokazać, że nie piszę o czymś, czego nie doświadczyłem. Nie będę robił z siebie żadnego komandosa czy bohatera – chcę pokazać w jaki sposób stałem się dojrzałym facetem, jak nauczyłem się podejmować trudne decyzje i nie rezygnować z obranego w życiu celu. W liceum byłem wzorowym uczniem, nie piłem alkoholu, nie paliłem papierosów (wciąż nie palę), uczyłem się i trenowałem. Byłem cichym, spokojnym, nieśmiałym chłopakiem, żadnego szału. Zmieniły mnie sytuacje ekstremalne. A jako dowódca musiałem się nauczyć nie okazywać emocji. Każdy jest mocny w gębie i pewny siebie w sytuacjach, które kontroluje, które zna i znajduje się w strefie względnego komfortu. Prowadząc selekcje do Jednostki Wojsk Specjalnych przez 7 lat starałem się doprowadzać kandydatów do ich granic wytrzymałości psycho-fizycznej, żeby zobaczyć jak sobie radzą w takich sytuacjach, w momencie pojawiania się nowych, trudnych momentów. I czy przede wszystkim potrafią się szybko adaptować do nowych warunków. W survivalu jest podobnie – przetrwają Ci, co potrafią się szybko zaadoptować do nowych warunków. Dlatego najwięcej kandydatów odpada podczas pierwszej doby selekcji. Można się chyba domyślić dlaczego. Teraz prowadzę szkolenia w ramach mojej firmy Zachar Training Group, gdzie uczę jak się przygotować do selekcji, jak trenować zarówno mentalnie jak i fizycznie. Bo przecież w tym wszystkim najważniejsza jest głowa. Możesz być słaby fizycznie, mogłeś nie mieć czasu przygotować się właściwie, mogłeś nie
mieć wystarczająco pieniędzy na zakup odpowiedniego wyposażenia. Nic straconego jeśli masz w sobie: • wolę walki • upór • determinację • silną motywację • łatwo adaptujesz się do nowych trudnych sytuacji • umiesz podejmować decyzje. Tego uczę na moich szkoleniach, a jak widzę w kimś potencjał, to cisnę go jeszcze bardziej. Lata prowadzenia selekcji i moje osobiste umiejętności pomogły mi stworzyć odpowiedni program szkolenia, na podstawie którego doprowadzam kandydatów do granic wytrzymałości na tyle, żeby byli w stanie je pokonać i nabrać pewności siebie. Dzięki temu później, znając swoje ograniczenia, będą w stanie łatwo je pokonywać i osiągać w życiu rzeczy niemożliwe. Pokazuję przede wszystkim co zrobić, żeby łatwo w życiu nie rezygnować. I pomimo różnych trudności, dojść dzięki temu do celu i wykonać nawet najtrudniejsze zadania. To jest szkolenie. To nie jest impreza ekstremalna. Dzielę się z uczestnikami swoją wiedzą i sprawia mi to ogromną satysfakcję, kiedy widzę, jak uczestnicy szkolenia się zmieniają, jakie w życiu odnoszą sukcesy i to nie tylko w wojsku, ale i na płaszczyźnie osobistej. mjr rez. Wojciech „Zachar” Zacharków • 1998 – 2002 – Wyższa Szkoła Oficerska Wojsk Zmechanizowanych we Wrocławiu a po jej ukończeniu – 10 batalion zmechanizowany Dragonów w Świętoszowie • w latach 2011–2017 żołnierz Wojsk Specjalnych • kierownik selekcji do Jednostki Wojsk Specjalnych (JW AGAT) odpowiedzialny za rekrutacje do Jednostki, kursy bazowe i szkolenia specjalistyczne • odpowiedzialny za szkolenia strzeleckie, wysokościowe, kursy przetrwania, kursy śmigłowcowe, szkolił kadry instruktorskie w narciarstwie i wspinaczce • w czasie 20-letniej służby uczestniczył w 4 misjach bojowych (Irak 2x, Afganistan, Czad) • za udział w misjach odznaczony m.in. „KRZYŻEM ZASŁUGI ZA DZIELNOŚĆ” • instruktor wspinaczki skałkowej, narciarstwa, strzelectwa • założyciel „Zachar Training Group” – programów szkoleniowych przygotowujących do selekcji do Wojsk Specjalnych • współorganizator i pomysłodawca Maraton Selekcja ku czci płk. Sławomira Berdychowskiego, twórcy i pierwszego dowódcy JW. AGAT • bohater programu Discovery Channel Polska „Granice wytrzymałości Zachara”, gdzie pokazywał, jak przetrwać 10 dni zimą w górach, mając przy sobie jedynie nóż i krzesiwo
32
Kolejna wersja naszego legendarnego multitoola Suspension NXT. Jeszcze lżejsza i bardziej kompaktowa konstrukcja wyposażona została w 15 przydatnych narzędzi. Idealny jako niezbędnik do codziennego użytku.
33
IN A GALAXY FAR FAR AWAY... WADI RUM Marta Gromadzka, Wojtek Radzik
Gdzieś na pustyni. Fot. Marta Gromadzka
Podczas zjazdów w Jebel Rum. Fot. Marta Gromadzka
:) Fot. Marta Gromadzka
Barrah Canyon. Fot. Marta Gromadzka
Śniadanie w Almeda. Fot. Marta Gromadzka
Restday w Aqabie. Fot. Marta Gromadzka
„…podążać za logiką jedynej nici, która czasami może być naprawdę magiczna: przypadku” – Tiziano Terzani Listy przeciwko wojnie bardzo długo i zawsze się dziwą, jak to jest możliwe, że my swoje opróżniamy w kilka sekund. Zwyczajnie nie sposób pić herbaty w beduińskim tempie. Przez pierwszych kilka dni wspinamy się po tradowych klasykach niedaleko wioski. Standardem są zjazdy po zmroku. Bez względu na to, o której zaczynamy się wspinać, to tak właśnie układa się dzień. Któregoś z pierwszych dni wspinania spotykamy w ścianie Elada Omera – izraelskiego guide’a, który często się tu wspina i ma niezły „zacyk” w rejonie. Umawiamy się z nim na herbatę (alkohol w wiosce jest drogi i słabo dostępny, jak przystało na muzułmańskie miejsce, w rozsądnej cenie można go kupić w Aqabie w tzw. liquor store). Spędzamy przyjemny wieczór, wypytując Elada o polecane drogi i tworząc listę „must climb” w Wadi Rum. Dodatkowo zostajemy poczęstowani całą masą smakołyków wprost z Izraela. Kolejny etap to położony na pustyni Barrah Canyon – krótki, kilku-kilometrowy kanion, dzielący masyw Barrah na pół. Oferuje tradowe, jak i obite wspinanie wielowyciągowe, są też kamienie nadające się do boulderingu. Barrah ma niesamowitą atmosferę. Szczególnie piękne są tam wieczory spędzane przy ognisku pod rozgwieżdżonym niebem i cisza jakiej nigdy wcześniej nie zaznałam. To jest wyjątkowe doświadczenie. Choć w ciągu dnia potrafi tu być dość gwarno od przejeżdżających beduińskich aut wiozących turystów na pustynię. Do kanionu z Rum trzeba dojechać samochodem, najlepiej poprosić o transport zaprzyjaźnionego beduina. Cena dojazdu do Barrah jest różna, ile wytargujesz tyle zapłacisz. Nas podrzuca Ahmed. Zabieramy zapasy wody i jedzenia i ustalamy datę powrotu. Namiot rozbijamy pod Merlin’s Wand, tradowym klasykiem, który jest naszym celem na następny dzień. Merlin’s Wand jest dosyć wymagającą drogą jak na swoją wycenę, a na górne jej partie lepiej wziąć jakiegoś większego cam’a, bo okazuje się być przydatny. Przypada mi pierwszy wyciąg. Prowadzę przy akompaniamencie docierających z dołu jęków włoskiego wspinacza, który uległ wypadkowi i czeka wraz z partnerem na transport do Rum. Nie czuję się najlepiej – kombinacja: zacięcie, połóg i rysa plus krzyki z dołu generują w mojej głowie katastroficzne wizje. Mimo wszystko przechodzimy drogę onsight’em, a jedyną ofiarą pozostaje upuszczony telefon, który niestety nie wytrzymał zderzenia z jordańską skałą. Z drogą Merlin’s Wand związana jest jeszcze jedna historia. W dzień restowy spotykamy pod drogą obok naszego obozu trójkę amerykańskich wspinaczy. Wyglądają na dużo starszych od nas. Kobieta z amerykańskiego zespołu podchodzi i pyta – jak myślę, czy dadzą radę przejść tę drogę. Chwilę się waham i mówię, „jasne, że dacie radę”. Na co ona: „Are you sure? Look at us, we are old and there are three of us…”. Obie wybuchamy śmiechem… Tak właśnie spotykamy Henrego Barbera – legendę Yosemitów, który wraz
BEGINNING Lecimy z Krakowa do Eilatu w Izraelu, tuż przy granicy z Jordanią. Lot trwa niecałe 4 godziny i jesteśmy „prawie” na miejscu. Co dalej??? Mamy jakieś szczątkowe informacje od znajomych, którzy byli przed nami. Autobusem jedziemy na dworzec w centrum Eilatu i tam szukamy takiego, który zawiezie nas w okolice granicy. Łatwo nie jest. W informacji podają nam numer autobusu, ale kierowca twierdzi, że tam nie jedzie i odsyła nas gdzie indziej. Tam sytuacja się powtarza, aż wracamy do punktu wyjścia. W końcu jedziemy. Wysiadamy i mamy kawałek do przejścia do granicy z Jordanią. Przejście graniczne, strefa bezcłowa, trochę wypełniania papierów i jesteśmy po jordańskiej stronie! Nie ma autobusu z granicy do Rum, musimy wziąć taksówkę. Postój jest tuż za przejściem. Targując się ustalamy cenę, jak się później okazało, bliską ceny standardowej. Taksówkarz nie mówi ani słowa po angielsku, ale wie, że ma nam pomóc w kupieniu karty do telefonu i ma nas zabrać do marketu spożywczego. Ostatecznie po zmroku docieramy do Rum i musimy znaleźć nocleg. W wiosce jest zamieszanie, kilku beduinów rozmawia ze sobą i proponuje nam różne opcje noclegów. W chwili, kiedy wszystko jest dogadane, pojawia się Ahmed, twierdząc, że był w kontakcie z naszym znajomym z Polski i mamy mieszkać u niego. Trochę dziwnie to wygląda, ale nie mamy siły i ochoty protestować. Tak więc Ahmed zostaje naszym gospodarzem. Od wylotu z Krakowa mija ok 14 godzin!
WADI RUM Rum to wioska położona na pustyni u podnóża piaskowcowych ścian. Rano roztacza się przed nami księżycowy krajobraz tego miejsca. Po raz pierwszy widzimy Jebel Rum – najbliższą wspinaczkową ścianę. Czas dojścia z domu Ahmeda pod Jebel Rum to ok. 20 min., co daje dobry stosunek wspinania do chodzenia. Jebel Rum oferuje sporo tradowych klasyków od łatwych po trudniejsze, jak i obite propozycje. Ścieżka podejściowa startuje w okolicach Abu Ali’s Restaurant – knajpy, w której co wieczór można posłuchać wspinaczkowych historii rodem z najdalszych zakątków świata. Jest to przyjemne miejsce. Co prawda Abu Ali praktycznie codziennie serwuje ten sam zestaw, czyli ryż z kurczakiem, ale jedzenie jest smaczne i jest go cała fura. Można się więc najeść, napić nieprzesłodzonej herbaty i skorzystać z wi-fi. W gratisie długie rozmowy z Brytyjką od lat zamieszkującą Rum oraz dotyk ciepłego futra Tigera – rudego, kociego rezydenta knajpy. Standardowa „beduin tea” to osobny temat. Mocna, bardzo słodka herbata z dodatkiem szałwii. Gotowana jest w czajnikach i podawana w maleńkich kubkach. Beduini potrafią sączyć zawartość jednego kubeczka
35
CRAG magazine
z przyjaciółmi przyjechał do Rum. Dzielimy z Henrym ugotowaną na ognisku „beduin tea”, podczas gdy jego towarzysze próbują swoich sił na Merlinie. Wówczas jeszcze jesteśmy nieświadomi, z kim mamy do czynienia. Wszystko wyjaśnia się kilka dni później w Aqabie, podczas kolejnego przypadkowego spotkania, gdzie nasi znajomi w amerykańskim stylu dają nam swoje wizytówki. Następnego dnia zamierzamy znaleźć i spróbować Kicię (The Wadi Cat – f7b+; droga Davida Kaszlikowskiego i Elizy Kubarskiej). Mamy przebieg drogi, ale nie wiemy dokładnie, w której części kanionu się znajduje. Chodzimy więc wzdłuż ścian, tracąc czas i nerwy. Ostatecznie nasze bezowocne poszukiwania sprowadzają się do łapania zasięgu, aby uzyskać jakąkolwiek naprowadzającą informację. Zasięg jest marny, ale udaje mi się wysłać wiadomość z pytaniem, gdzie startuje Kicia. Szybka odpowiedź Davida i konkret: „w małym kanionie naprzeciwko The star of Abu Judaidah”. Potem idzie już gładko. Kicia to lekko przewieszona propozycja, składa się z 6 wyciągów, z których najtrudniejszy to bardzo ładne choć techniczne 7b+. Jest gęsto obita i raczej lita, oczywiście jak na warunki tamtejszego piaskowca. Droga ma słoneczną wystawę, więc jest to opcja raczej poranna lub na chłodniejszy dzień. Pierwszego dnia, kiedy chcemy sprawdzić tylko najtrudniejszy wyciąg, jest bardzo wietrznie, a wspinanie w takich warunkach jest średnio przyjemne. Natomiast podczas przejścia „Kici” jest po prostu chłodno i raczej pochmurno. Trafiamy z pogodą idealnie. Droga oferuje świetne wspinanie, od przyjemnych pierwszych wyciągów, przez krawądkowy najtrudniejszy, po kolejne, które również wymagają koncentracji,
aż do ostatniego, który jest niejako „wisienką” na przysłowiowym torcie. Drogę postanawiamy pokonać w stylu „fast and light”, co skutkuje brakiem wody i jedzenia w ścianie (nadal zachodzę w głowę dlaczego podjęliśmy taką decyzję). Przygoda z Kicią kończy się dość klasycznie, czyli „slow and dark”. Zjazdy kończymy po ciemku, na szczęście bez dodatkowych przygód, a do namiotu nie jest daleko.
THE END Tak upływał czas w Wadi Rum. Jest to zdecydowanie miejsce warte odwiedzenia. Podczas pobytu próbowaliśmy również trudniejszych propozycji, np. piękne płytowe „Glory”. Jest więc po co wracać! Pustynia ma niezwykły urok. Wieczory pod rozgwieżdżonym niebem z książką, kubkiem gorącej „beduin tea” i tą niesamowitą ciszą. Poranki, kiedy budzi cię wyłącznie śpiew ptaków, a nie przestawiany budzik. Spokojne życie wioski Rum, które ożywia się nieco rano i wieczorem, żeby niejako zamrzeć w godzinach największego upału. Rytm dnia wyznaczany przez kolejne nawoływania muezzina, wzywającego do wspólnej modlitwy. Wszystko odbywa się tu w tempie picia beduińskiej herbaty – niespiesznie. W drodze powrotnej do Eilatu odwiedzamy zaprzyjaźnionego Elada. Spędzamy miło czas z jego rodziną, rozmawiając, jedząc izraelskie przysmaki i pijąc lokalne piwo, które w dobrym towarzystwie i po trzytygodniowym poście smakuje naprawdę wyjątkowo. Tak właśnie kończy się nasza przygoda z piaskowcową skałą, przypadkowymi spotkaniami i jordańską gościnnością mieszkańców Rum.
Podczas przejścia „Merlin’s Wand”. Fot. Wojtek Radzik
36
L I V E . C L I M B . R E P E A T. BD Athlet Will Gadd | Canmore, Alberta
Ted Hesser
B L A C K D I A M O N D E Q U I P M E N T. C O M