SPORT
TRAVEL
MOUNTAIN
PASSION
2018/I
CRAG magazine
Kacper Stachura Surfing zimą Agnieszka Grabowska Ruchome piaski Persji Marcin Rzeszótko Dwa światy: wspinanie i bieganie
LIGHTER. FASTER. STRONGER.
Distance Carbon Z Trekking Poles Alpine Start Hoody Bbee 11 Pack
BD Athlete Joe Grant | Zion, Utah
Fredrik Marmsater
OD REDAKCJI Ogromnie cieszymy się, że to już piąte wydanie CRAGmagazine, które oddajemy w Wasze ręce. Kiedy w 2016 roku zdecydowaliśmy się wydać pierwszy numer magazynu, nie spodziewaliśmy się tak pozytywnego odbioru ze strony czytelników. Przez cały ten czas wspólnie odwiedziliśmy najdalsze zakątki świata, poznaliśmy wiele niesamowitych historii, ludzi i ich pasji. W tym numerze również nie zwalniamy tempa. Przygotowaliśmy dla Was aż 12 inspirujących artykułów, dzięki którym poznacie tajniki basejumpingu, wspinania, biegania oraz surfingu. Sławek Dajema zdradzi jak przygotować się do biegów ultra trenując na statku, a Zosia Tuła opowie jak przeprawić się przez Nil kajakiem. Poznacie również historię dwóch unikalnych firm, które poprzez zrównoważone podejście do biznesu w pozytywny sposób wpływają na branżę outdoorową i nie tylko. Zapraszamy do lektury i dziękujemy, że jesteście z nami.
Małgorzata Rudzińska
SPIS TREŚCI: ZA GŁOSEM SERCA 4 Marta Sokołowska
FIRMA AKTYWISTÓW 8 Ewa Moniuszko
MOTYWACJA TO PODSTAWA!
10
Jan Kuczera
SURFING ZIMĄ 12 Kacper Stachura
PSI TRENING 14 Paweł Krawczyk
KAJAKIEM PO NILU
18
Zofia Tuła
PIOTR DESKA 22 Galeria
OD MARYNARZA DO ULTRASA
28
Sławek Dajema
RUCHOME PIASKI PERSJI
30
Agnieszka Grabowska
Projekt i skład: Emilia Bober-Kiełt Korekta: Aga Grabowska Zdjęcie na okładce: Anna Zapolska na Il Minotauro 7b w San Vito Lo Capo na Sycylii fot. Piotr Deska Wydawca: CRAG SPORT ul. Sarnie Uroczysko 4/6 30-225 Kraków Kontakt: redakcja@cragmagazine.pl www.cragmagazine.pl
JA WSPINACZ 34 Ola Rudzińska
LYO 36 DWA ŚWIATY: WSPINANIE I BIEGANIE 40 Marcin Rzeszótko 3
ZA GŁOSEM SERCA Marta Sokołowska
Lot na czaszy po skoku z Monte Brento (Włochy), na zdjęciu Marta (po lewej) i Deon Nortje (po prawej), fot. Kristyn Nortje
Odkąd pamiętam, góry zawsze były dla mnie miejscem, w którym po prostu czułam się dobrze. Wyjazdy w Tatry były tym, na co bardzo czekałam – nawet jeszcze zanim zaczęłam się wspinać. A gdy już zaczęłam, to właśnie góry były moją motywacją do treningów na ścianie wspinaczkowej czy w skałach. Góry rozbudzały marzenia. Zaczęłam się wspinać w 2009 roku i od tego czasu niemal każdy weekend spędzałam w Tatrach. Wtedy też pojechałam po raz pierwszy w życiu w Dolomity i zakochałam się w tych górach bez reszty. Cotygodniowe wyjazdy w Tatry i każdy sezon letni spędzany na wspinaniu w Dolomitach nadawały mojemu życiu rytm. Uwielbiałam ten moment, gdy zaczynałam pakować sprzęt i przygotowywać rzeczy potrzebne na wyjazd. W powietrzu unosił się zapach przygody. Góry pochłonęły mnie całkowicie. Wspinaczka nauczyła mnie wiele o sobie samej, o moich motywacjach, możliwościach, o sile mojego ciała niejednokrotnie większej, niż mogłabym przypuszczać, ale
również o moich ograniczeniach i słabościach, które dodatkowo motywowały mnie do pracy nad nimi – jeśli tylko było to możliwe. Jeśli nie – akceptowałam je i starałam się mimo wszystko zrobić z nich jakiś użytek. Góry i wspinanie dostarczały mi całego spektrum emocji, które są dla mnie bardzo ważne, i które silnie przeżywam. Dzięki temu mogłam uczyć się, jak sobie z nimi radzić w niespodziewanych, trudnych sytuacjach. Jak ich nie odrzucać, ale też nie pozwalać im na podejmowanie za mnie decyzji. Jak je zrozumieć i szanować, a jednocześnie nie dać się im wodzić za nos. Kiedyś zobaczyłam urzekający obrazek, przedstawiający ludzi latających pośród chmur. Starałam się wyobrazić sobie emocje i uczucia, jakie mogły im towarzyszyć podczas lotu. Czułam, że bardzo chcę sprawdzić, czy rzeczywiście są właśnie te emocje, jakie kreują się w mojej wyobraźni. Kilka dni później pojechałam na skok z samolotu w tandemie. Wiedziałam, że chcę latać. Cztery miesiące później rozpoczęłam kurs AFF (Accelerated Freefall Course). Wolny czas i budżet, którym dysponowałam, dzieliłam na skoki oraz wyjazdy wspinaczkowe w Tatry i moje ukochane Dolomity. Dwa lata temu będąc w Dolomitach, wracałam z porannej kąpieli w potoku nieopodal Piz Ciavazes. Nagle usłyszałam specyficzny, niesiony echem odbijanym od ścian dźwięk otwierającego się spadochronu. Spojrzałam do góry i zobaczyłam dwie kolorowe czasze, a pod nimi skoczków szybujących w powietrzu niczym motyle ku małej polance, na której lądowali. Ich widok jakoś mimowolnie wywołał u mnie okrzyk radości i wielki uśmiech na twarzy. W mojej głowie zakiełkowała myśl – chcę latać w górach! Następnego dnia rano spakowałam się i pojechałam w okolice jeziora Gardy, pod Monte Brento, które jest słynnym klifem BASE-owym w Europie. Po dotarciu na miejsce znalazłam maleńki kemping, ukryty pośród winnic. Postanowiłam zatrzymać się na nim ze względu na nadciągającą burzę. Gdy przeczekiwałam ulewę, nagle w pobliżu pojawiła się grupka ludzi. Okazało się, że byli to skoczkowie z Belgii i Serbii. Następnego dnia o 4.00 nad ranem jechałam już z nimi busem do miejsca, z którego rozpoczyna się podejście na exit point na Monte Brento – krawędź klifu, z którego skaczą skoczkowie. Szłam z nimi, by zobaczyć jak skaczą. Gdy doszliśmy na górę, chłopaki zaczęli przygotowywać się do skoku. Czekałam i patrzyłam jak wkładają na siebie kolorowe wingsuity. Byłam podekscytowana tym, co za chwilę zobaczę. Skoczkowie ostrożnie podchodzili
CRAG magazine
do krawędzi klifu, po kilku minutach koncentracji odpychali się mocno stopami od skały i lecieli w przestrzeń, by za chwilę zniknąć z mojego pola widzenia. Miałam wrażenie, że przeżywam w pewien sposób te emocje, które oni przeżywali podczas skoku. Przytrzymując się zamocowanej do spita liny, zaczęłam powoli schodzić na niewielki kamień, z którego przed chwilą moi towarzysze oddali skok. Gdy spojrzałam w tą ogromną przestrzeń pode mną, poczułam jak emocje zawrzały w moim ciele. Mieszanina strachu, podekscytowania, a zarazem oczekiwania. Powoli wróciłam na górę w bezpieczne miejsce i rozmyślałam nad tym wszystkim, czego przed chwilą byłam świadkiem. I choć emocji nie brakowało, to czułam również spokój – ten sam, który towarzyszy mi podczas wspinania. Jedyną rzeczą, którą wiedziałam w tym momencie było to, że chcę skakać w górach. Już sama myśl o tym powodowała radość. Myśl o tym, że będę mogła połączyć swoje dwie pasje – wspinanie i skoki – była bardzo motywująca. W kolejnych miesiącach wszystkie moje działania były nakierowane na przygotowania do skoków BASE. Nieco ponad pół roku później nadszedł czas na mój pierwszy skok z mostu. Dzień przed jego oddaniem w mojej głowie pojawiło się dużo myśli i emocji – mieszanina podekscytowania, ciekawości i strachu. Umysł produkował krocie możliwych scenariuszy. Ciekawość była ogromna – czy w chwili, gdy przejdę na drugą stronę barierki mostu, część stopy będzie już w powietrzu, a 120 metrów poniżej będę widziała zieloną łąkę i krępe drzewka – czy wtedy będę rzeczywiście potrafiła opanować moje myśli i emocje, czy zachowam spokój, jasność umysłu i koncentrację na zadaniu? Okazało się, że
potrafię. Przekroczyłam barierkę, wzięłam głęboki oddech, spojrzałam w horyzont i w końcu mocno odepchnęłam się od krawędzi mostu – czas zwolnił, myśli rozproszyły się w powietrzu, spadałam. Po kilku bardzo długich sekundach, podczas których spadochron zdążył otworzyć się gwałtownie nad moją głową, wylądowałam na pokrytej szronem łące. Nie wiedziałam jeszcze, co o tym myślę. Nie byłam w stanie ogarnąć tej intensywności emocji, które teraz na ziemi eksplodowały ze zdwojoną siłą. Wiedziałam jedynie, że właśnie rozpoczęło się coś wyjątkowo pięknego w moim życiu. Że nic już nie będzie takie, jak wcześniej. Że tych kilka sekund zmieniło wszystko. Że chcę tej przygody bez względu na konsekwencje. Przez kilka kolejnych tygodni skakałam z mostu niemal codziennie. Miesiąc później, na początku kwietnia, byłam znów na Monte Brento. Ubierałam mojego tracksuita i zakładałam spadochron na plecy. Nad horyzontem zza gór wychodziło słońce. Czekałam, aż wszyscy skoczkowie oddadzą swoje skoki, tak aby mieć swój czas. Zaczęłam schodzić ostrożnie na kamyczek, na którym stałam niecałe osiem miesięcy temu. Postawiłam pewnie stopy na krawędzi, spojrzałam na horyzont, zaczęłam odliczać... Po chwili byłam już w powietrzu, czułam jak kombinezon napompowuje się i zaczynam lecieć. Widziałam, jak oddalam się od żółtej ściany Brento. Po 10 sekundach otworzyłam spadochron, leciałam ponad lasem w stronę odległej zielonej łąki. Byłam wysoko, miałam czas. Drzewa i wszystko wokół zaczynały rosnąć, a po chwili stałam już na ziemi. Spoglądając w górę, w stronę Brento, nie mogłam uwierzyć, że jestem tu na ziemi. Byłam szczęśliwa, jak nigdy dotąd.
6
Marta podczas skoku slider-down z klifu w Valle Sarcha (Włochy), fot. Bart Bazior
PATAGONIA PRESENTS
WALKA O OSTANIE DZIKIE RZEKI W EUROPIE Przyłącz się do akcji
patagonia.com/blueheart
© 2018 Patagonia, Inc.
FIRMA AKTYWISTÓW Ewa Moniuszko
swojego rodzaju „podatek” dla Ziemi, który wspiera m.in. takie inicjatywy jak „Save the Blue Heart of Europe”. Na pierwszy rzut oka Patagonia niewiele się różni od innych firm produkujących ubrania, których sprzedaż przynosi zysk. Jednak pracując tutaj zauważyłam, że to właśnie inicjatywy typu „1% For The Planet” czy fundusz „Tin Shed Ventures” zdecydowanie ją wyróżniają. Podobnie jak nasza misja: “Build the best product, cause no unnecessary harm, use business to inspire and implement solutions to the environmental crisis” – misja, o której „Save the Blue Hart of Europe” to projekt będący mówimy codziennie, która jest powodem istnienia jedną z głównych kampanii Patagonii przez naj- Patagonii i celem naszych wszystkich działań. To bliższe parę lat, nie tylko w Europie, ale globalnie. dzięki niej realizujemy takie akcje, jak ratowanie Nie chodzi tutaj o żaden nowy produkt czy rynek „Blue Heart of Europe”. Podczas studiów na Zarząz dużym potencjałem. Chodzi o Bałkany i ostatnie dzaniu uczyliśmy się, że każda firma ma misję nieregulowane rzeki Europy, płynące między innymi i wizję. To prawda, ale mogę się założyć, że nikt przez Bośnię i Hercegowinę, Serbię oraz Słowenię z moich współpracowników z poprzednich firm jej – błękitne serce Europy – przepiękne miejsce, nie- nie znał. Ja nie znałam. Nie sądziłam, że to istotne, spotykane nigdzie indziej ekosystemy i mieszkający dopóki nie dołączyłam do Patagonii. Tutaj wszystko co robimy jest związane z tym jednym zdaniem. I to tam równie wyjątkowi ludzie. nie dlatego, że zarząd tak powiedział i codziennie O planie budowy ponad to powtarza. To dlatego, że 3000 tam na Bałkanach usłyBuild the best product, wszyscy pracujący tu szczeszałam po raz pierwszy, kiedy rze w nią wierzymy i po to tu zaczynałam swoją przygodę cause no unnecessary jesteśmy. Chcemy, aby nasze w Patagonii – niecałe dwa harm, use business to produkty były najlepsze, ich lata temu. Poznałam wtedy inspire and implement produkcja powodowała jak Roka Rozmana – aktywistę, solutions to the najmniejszą szkodę dla śroktóry swoją inicjatywą „Balkan dowiska i żebyśmy inspiroRivers Tour” chciał zwrócić environmental crisis” wali naszymi działaniami nie uwagę na problem – w jaki spo- – misja, o której mówimy tylko inne firmy, ale również sób budowa tam i hydroelekcodziennie, która jest ludzi. Wiele marek należy trowni zniszczy to niepowtapowodem istnienia obecnie do korporacji, gdzie rzalne miejsce, a wielu ludzi wysokie przychody akcjonapozbawi domów i dostępu do Patagonii i celem naszych riuszy są wpisane w kontrakt. czystej wody. Zanim dołączywszystkich działań. Oczywiście wszyscy w Patałam do Patagonii, pracowałam gonii chcemy, aby nasz biznes był rentowny, ale nie w dużych korporacjach modowych, gdzie wszystko sprowadzało się do uzyskania dodatkowego zysku z powodu akcjonariuszy. Im wyższy dochód, tym i ciągłego rozwoju, zaś działające w nich działy CSR więcej możemy przekazać na wsparcie aktywistów skupiały się na inicjatywach, które przyciągną wię- – łącznie to już ponad 89 milionów dolarów. Dodatcej klientów. Czymś zupełnie innym jest „1% For The kowo, im wyższe zyski przynosi nasz model biznePlanet” – inicjatywa zapoczątkowana przez Yvona sowy, tym większa szansa, że korporacje notowane Chouinard’a, założyciela Patagonii. Należące do na giełdzie zrozumieją, że dbanie o środowisko nie stowarzyszenia firmy przekazują 1% sprzedaży jako musi oznaczać niższych przychodów.
CRAG magazine
„W marcu startujemy z petycją. W kwietniu premiera filmu – najpierw w Bośni i Hercegowinie, gdzie był kręcony, potem we wszystkich naszych sklepach i u największych dystrybutorów w Europie. W maju dostarczamy petycję. Celujemy w ogromną liczbę podpisów. Jeden ze współpracujących z nami sklepów internetowych chce zmienić całą swoją stronę startową na Save the Blue Heart of Europe” – zakomunikował szef marketingu Patagonii na styczniowym spotkaniu ze wszystkimi pracownikami.
8
W branży Outdoor środowisko naturalne jest niezmiernie ważne, ponieważ ideą tworzenia produktów jest możliwość korzystania z darów natury. Miałam okazję się o tym przekonać na targach ISPO, które odbyły się pod koniec stycznia. Mimo, że to dopiero trzecia taka impreza, w której brałam udział, to już widzę, jak zmienia się nasza branża. Rok temu niewiele marek pokazywało cokolwiek innego, niż najnowsze i najbardziej lśniące produkty. W tym roku wielu wystawców skupiało się również na pokazywaniu swojego zaangażowania w ekologiczne rozwiązania, inwestycje w łańcuch dostaw, fair trade i wykorzystanie materiałów z recyklingu. Patagonia skupiła się na prezentacji „Save the Blue Heart of Europe” – zwróceniu uwagi na szkody jakie wywołuje budowa tam i hydroelektrowni, zapowiedzi filmu na temat tego regionu oraz ogłoszeniu planów stworzenia petycji. Również na tym skupiały się rozmowy z naszymi klientami, którzy rozumiejąc skalę problemu, planują wspierać naszą akcję, a nawet zaczynają własne inicjatywy wspierające ruchy aktywistów na Bałkanach. „Save the Blue Heart of Europe” to tylko jedna z akcji, w które Patagonia jest zaangażowana. W ramach „1% For The Planet” wspieramy aktywistów z całej Europy. W tym roku o grant ubiegała się organizacja „Obóz dla Puszczy”, która od początku 2017 roku monitoruje i próbuje powstrzymać wycinkę Puszczy Białowieskiej. W 2017 roku wycięto tam około 180 tysięcy drzew, co w lutym tego roku Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej uznał
za nielegalne. Jest to niesamowite zniszczenie w jednym z ostatnich naturalnych lasów Europy. Po spędzeniu paru dni w Puszczy w zeszłym roku wiedziałam, że moi współpracownicy nie pozostaliby obojętni wobec tej sytuacji – zebraliśmy fundusze, kurtki przeciwdeszczowe i latarki, które od razu wysłaliśmy do „Obozu”. Niewiele później na globalnej stronie Patagonii pojawił się napisany przez nich artykuł. Dodatkowo, w marcu został im przyznany grant z inicjatywy „1% For The Planet”. Komisja, która o tym decydowała uznała jednak, że warto zrobić coś więcej, więc zorganizowaliśmy „Bake Sale” – wyprzedaż wypieków, z której cały zysk został przekazany aktywistom z „Obozu dla Puszczy”. To wyjątkowe uczucie być częścią organizacji, która tak szybko potrafi się zmobilizować i w której wszystkim pracownikom szczerze zależy na środowisku. To również niesamowita motywacja wiedzieć, że moja codzienna praca jakkolwiek przyczynia się do realnej zmiany i walki o środowisko naturalne. • Jeśli chcielibyście dowiedzieć więcej na temat „Błękitnego Serca Europy” lub przyłączyć się do jego ratowania, zapraszam na: www.patagonia.com/ blueheart • Działania aktywistów z „Obozu dla Puszczy” możecie śledzić na ich FB: facebook.com/dlapuszczy/ • Artykuł pt. „What’s Up in Białowieża Forest?” www.patagonia.com/blog/2017/11/whats-up-inbialowieza-forest/
Wizyta Yvon’a I Meliny Chouinard w siedzibie Patagonii w Amsterdamie, Maj 2017
9
Jeśli ktoś miałby się mnie spytać, co tak naprawdę we wspinaniu jest najważniejsze, to odpowiem jednym słowem: motywacja!
wymaga lepszej pracy nóg. Najważniejsze, aby być wszechstronnym i mieć jak najmniej słabych punktów. Podczas dnia pobytu w skałach dobrze jest zrobić co najmniej jedną drogę na własnej asekuracji choćby po to, aby przypomnieć sobie jak używać sprzęt i nabrać do niego zaufania. Wspinając się tradowo warto wstawiać się w takie drogi, na których nie mamy gwarancji sukcesu. To nas rozwinie. Dla osób dysponujących małą ilością czasu w skałach, np. 3 godziny, polecam wspinanie z liną założoną od góry na sztywno z użyciem przyrządu zaciskowego (ja stosuję podwójne zabezpieczenie) i wspinanie po różnych drogach, w celu rozwoju jak największej palety ruchowej. Wspinając się droga za drogą jesteśmy w stanie szybko dojść do formy. Choć nic bardzo trudnego nie przejdziemy (zbyt krótkie odpoczynki), to wyrobimy sobie niezłą wytrzymałość. Jest to mój ulubiony sposób trenowania.
Pracuję jako instruktor wspinania Polskiego Związku Alpinizmu, szkolę ludzi w skałach i górach, latem oraz zimą i często po intensywnym dniu szkolenia trudno jest mi się zebrać, aby powspinać się jeszcze dla siebie, tym bardziej, że w domu czeka na mnie dwójka małych dzieciaków.
Skąd brać motywację?
CRAG magazine
Jan Kuczera
MOTYWACJA TO PODSTAWA!
Po pierwsze istotne jest, aby znaleźć sobie cel który nas zmotywuje do tak zwanego „treningu”. Cel jaki sobie wybierzemy powinien być ambitny, ale nie abstrakcyjny. Stawiając sobie zbyt wysoko poprzeczkę ryzykujemy zniechęceniem. Z kolei zbyt mało ambitne cele przyhamują nasz rozwój. Po drugie, trening ma dawać radość i satysfakcję. Jeśli polubimy nasz trening, mając już sporo lat na karku będziemy się nim cieszyć, a przy okazji (dokładnie tak!) utrzymamy dobrą formę.
Bieganie: Poruszanie się po górach wymaga dobrej kondycji, dlatego bieganie terenowe lub bieganie interwałowe pod górę są na to sposobem. Aby zapobiec problemom z kolanami, zachęcam do jazdy na rowerze, która „smaruje” kolano.
JAK TRENOWAĆ? Wspinanie: Jeśli w skałach nam się „nie zgina”, to w górach też nie będzie. Najlepszym miejscem do wytrenowania formy wspinaczkowej są skały, co jakiś czas przeplatane panelem, gdzie możemy w łatwy sposób wypracować siłę, choćby bulderując. W skałach warto wspinać się dużo w stylu OS, na granicy swoich możliwości i oczko wyżej, by nauczyć się wspinania na 110% swoich sił i wyzbyć się bojaźni podczas odpadania znad wpinki. W ten sposób zrobimy progres. W sytuacji, gdy próba OS nam się nie powiedzie, starajmy się ją powtórzyć i przejść drogę tym razem czysto w drugiej, trzeciej, czasami czwartej próbie jeszcze tego samego dnia. Drogi w skałach i górach wybieraj nie pod kątem cyfry, ale tego co dana droga może zaoferować. Jeśli wiesz, ze jesteś słaby w rysach, to wspinaj się w rysach, jeśli masz słabe palce to je wzmocnij wspinając się po palczastych drogach itd. Podobnie z rodzajem skały. Wspinaj się nie tylko w wapieniu, ale także piaskowcu i granicie, który na ogół
Pamiętaj: • Ciesz się treningiem. • Nie ważne jaką „cyfrę” we wspinaniu robisz, ważniejsze jest to, ile z siebie dajesz. Jednak nie przesadzaj z bezkompromisowym treningiem, bo po pierwsze łatwiej można nabawić się kontuzji, a po drugie sobie go obrzydzić. • Jak masz już dość treningów, może warto zrobić sobie przerwę. Przytoczę słowa pewnego starszego już pana, Petera Habelera, który w wieku 75 lat wspiął się drogą klasyczną na Eiger. Według niego, człowiek jest jak świeca, która gdy się ciągle pali, szybciej się wypali, dlatego co jakiś czas trzeba ją przygasić. Jan Kuczera, Instruktor Alpinizmu PZA, TOPR www.hardrock-wspinanie.pl 10
Stefan Madej wspina się na drodze „Reductio ad absurdum” VI.4 ( Goncerzyca) w butach Evolv SHAMAN Fot. Maciej Ostrowski
SURFING Kacper Stachura ZIMĄ fot. Mikołaj Milewicz
CRAG magazine
Władysławowo
podziurawić latawce kajciarzy, jeśli tylko wjechaliby przed nas na falę lub zabrali trochę wiatru. Dziś to już zupełnie inna gadka, earn your turns – to warunki ustają, kto staje na pierwszym miejscu. To właśnie przez tę ideologię nazywam siebie „watermanem”, a taki sposób myślenia pozwala mi uważać się za dosyć dojrzałego zawodnika, pomimo wciąż młodego wieku. Jeśli ktoś narzeka na wind’a, a pływał w życiu tylko na kajcie to wiem że prawdopodobnie zaczyna dopiero swoją przygodę ze sportami wodnymi. Wytrawni gracze zawsze odnoszą się z duża dozą pokory i szacunku w stosunku do wszystkich wodnych zajawek. Surfing w tym zestawieniu pozornie prezentuje się jako najprostszy, zarówno pod kątem umiejętności, jak i sprzętu. No bo przecież brak tutaj żagla, latawca, kierunku wiatru i tym podobnych. Bierzesz dechę i na falę, proste! Tak też bym to pewnie widział, gdybym swoją przygodę z surfingiem rozpoczął nad brzegiem oceanu, gdzie sprawdzanie prognozy nie ma większego sensu, bo fala jest zawsze. OK, nie zawsze, ale ok. 300 dni w roku, czyli dokładnie tyle ile nie ma jej u nas, na Bałtyku. I właśnie w tym miejscu wyjaśniliśmy najważniejszy z powodów, dla którego polski surfing jest tak satysfakcjonujący – jest go niesamowicie mało. Reszta powodów jest niepoliczalna. Każdy kto pływa ma ich różną ilość i inaczej je interpretuje. Dla mnie mnóstwo impulsów pojawia się w momencie, gdy idę do sklepu, który prowadzę wraz z przyjaciółmi. Sprzedajemy pianki do surfingu, więc
Zanim wciągniesz się bez reszty w moją opowieść, musisz poznać jeden kluczowy fakt – kocham wodę. Miłość ta trwa odkąd pamiętam i jest to najbardziej udany z moich wszystkich dotychczasowych związków. Nie ma dla mnie znaczenia stan skupienia czy forma sportu, którą mogę uprawiać z wykorzystaniem tego cudownego daru natury. Woda i kropka, a właściwie kropla... i długo, długo nic! Mieszkam w Gdyni. Jak nastawię budzik na 5.30, to grudniowy wschód słońca oglądam z wody. Dojechanie na spot zajmuje mi około godziny, ale nigdy nie narzekam na ten dystans. Wiem, że chłopaki z południa kraju dali by dużo za możliwość założenia pianki przed pracą. Surfing pasjonuje mnie dopiero od kilku miesięcy, wcześniej spoglądałem na niego zbyt bardzo przez pryzmat sportu. Teraz wiem, że mam do czynienia z czymś mistycznym. Z czymś co powoduje, że pływanie w lodowatych warunkach jest dla mnie pociągające i doświadczam zupełnie innego doznania z tak bardzo znaną mi do tej pory wodą. Ja i Karol Bogalecki, z którym pływam najwięcej, mamy podobne przekonania na ten temat. Nasze drogi połączyły się ponad 10 lat temu, kiedy to pierwszy raz pojechaliśmy pod namiot na prognozę do Łeby. Na wodzie pływaliśmy oczywiście w zestawach windsurfingowych, bo tak nam wtedy podpowiadał nasz radykalizm, nie było akceptacji dla innych form z naszej strony. Bylibyśmy gotowi 12
naturalnym jest, że jesteśmy bardzo blisko tego sportu. Kolejny powód do jego uprawiania pojawił się dosyć niedawno, a jego historia to dla mnie piękne wspomnienie. Pewnego czwartkowego popołudnia wszedł do naszego sklepu świetnie ubrany klient, który jak się potem okazało był Portugalczykiem. Po kilku zdaniach zdradził nam, że jest wielkim pasjonatem surfingu i cieszy się, że znalazł sklep w którym poznał miłośników tego sportu. Nie był zbytnio oporny, kiedy zaproponowałem mu wspólny wyjazd na sobotnią prognozę i obiecał, że z przyjemnością cyknie nam zdjęcia podczas pływania. Kiedy siedzieliśmy w wodzie z ekipą, a on został sam na brzegu, postanowiłem udostępnić mu moją piankę, aby mógł spróbować swoich sił. Najwidoczniej nie należał do osób, które trzeba długo namawiać i po 10 minutach mogłem obserwować jego próby. Zdradziło go pierwsze pięć machnięć ręką, już po tym wiedziałem, że mamy do czynienia z niesamowicie skromną jednostką – Thomas w przeciągu 30 minut spędzonych w wodzie zaliczył 20 fal i zamknął się w dwóch tubach. Zbieraliśmy z ekipą szczęki z piachu. Surfing to energia. A ten w Polsce, w zimnej bałtyckiej wodzie, to energia spotęgowana. Daj się zaprosić i wpadaj na północ na wspólne pływanie. Czekamy na Ciebie w Dasea People. Chałupy
PSI TRENING
CZYLI HISTORIA PIGMEJA W OCZACH JEGO PSA Tekst i foto: Paweł Krawczyk
Mówi się, że są najlepszymi przyjaciółmi człowieka. Choć są z nami od dawien dawna, wciąż bardzo niewiele osób daje im szansę, by aktywnie towarzyszyły w realizowaniu ich sportowych pasji. Psy, bo oczywiście o nich mowa, chyba jak żadne inne zwierzęta nadają się do tego wręcz idealnie. Wystarczy poświęcić im odpowiednią ilość czasu, aby w nagrodę dostać wiernego, wytrzymałego i zawsze gotowego na przygodę kompana, którego merdający ze szczęścia ogon utwierdzi nas w przekonaniu, że nasze plany są fajne. CRAG magazine
Do czworonoga, który miał stać się towarzyszem mojego biegowego życia dojrzewałem bardzo długo. Spore obawy, czy sprostam jako opiekun i przede wszystkim czy tak naprawdę ten psiak nie będzie bardziej przeszkadzał niż cieszył, zmusiły mnie do mocnego i wielokrotnego przeanalizowania tematu. Dzisiaj, po prawie ośmiu latach wspólnej przygody wiem, że była to jedna z najlepszych decyzji, jaką w życiu podjąłem. Przez ten czas było nam dane przeżyć tyle niesamowitych chwil na górskich szlakach, że teraz już ciężko mi wyobrazić sobie życie bez psa. Moją pasją są biegi górskie, wokół których od dobrych kilku lat kręci się moje życie. Od prawie ośmiu kręci się ze mną w tym wszystkim suczka rasy Border Collie o imieniu Dea. Każdy dobry team potrzebuje czasu, żeby zagrało i działało jak należy. Tak samo było też z nami. Od szczeniaka Deśka krok po kroku nabierała sił w biegu. Zimą przedzierała się w głębokim śniegu podczas skitourowych wycieczek, a po mieście towarzyszyła mi biegnąc obok roweru w drodze do i z pracy. Wspólna praca stworzyła całkiem udany zespół, który już nie raz dawał sobie radę w trudnych warunkach i przebył tysiące górskich kilometrów.
14 Pigmej i Dea w Rumunii, góry Foragasze.
Początki nie były jednak takie proste. Pamiętam naszą pierwszą poważną wyprawę… do zoologicznego z trzymiesięcznym szczeniakiem. Droga do sklepu oddalonego o jakieś 1,5 kilometra zajęła nam dobre dwie godziny i jak na tak krótki odcinek, była niezwykle interesująca. Na miejscu Dea padła na podłogę i zasnęła. Drogę powrotną pokonała na moich rękach, więc już zdecydowanie szybciej. Nasze pierwsze, całkiem niewinne doświadczenie już wtedy dało mi mądrą lekcję na przyszłość. Planując jakąkolwiek aktywność z psem, przede wszystkim musimy jej charakter i stopień trudności dopasować do możliwości naszego kompana. Musimy też pamiętać o kilku podstawowych rzeczach. Po pierwsze – pogoda! Nasze czworonogi nie posiadają gruczołów potowych – jak ludzie. Rozgrzane ciało schładzają dysząc, wywalając przy tym mocno ukrwiony język na zewnątrz. Za jego pomocą – zwilżając go śliną i chłodząc powietrzem, pies odprowadza nadmiar ciepła. Czyli… w upalne dni pies nie pobiega z nami zbyt długo. Trening będzie krótszy, by ograniczyć psiakowi duży i męczący wysiłek. Dajmy mu również więcej czasu na złapanie oddechu i przede wszystkim pamiętajmy o wodzie do picia. My górskie treningi i wycieczki w okresie letnich upałów zawsze planujemy w zalesionym terenie z dostępem do górskich strumyków, gdzie Dea może się schłodzić i ugasić pragnienie. Drugą ważną sprawą są psie opuszki, o które trzeba odpowiednio zadbać i mieć je pod kontrolą. Ja również musiałem się tego nauczyć – niestety nie na własnej skórze, ale na przykładzie Dei. Pamiętam nasze pierwsze wspólne biegowe 30 km w Beskidzie Małym. Był ciepły letni dzień i plan na długie wybie-
ganie z grupą znajomych. W tempie pozwalającym na swobodną rozmowę, przemierzaliśmy suche i rozgrzane słońcem szlaki w okolicach Potrójnej. Dea szczęśliwa, że tak liczne stado i tyle się dzieje, była wszędzie, robiąc przy tym drugie tyle kilometrów. Zajęty rozmowami i biegiem, widząc, że ciągle jest gdzieś obok, nie zwracałem na nią większej uwagi niż zwykle. Dopiero na parkingu zauważyłem, że psina intensywnie liże sobie łapy. Okazało się, że biedaczysko zdarło do krwi wszystkie opuszki. Psy będą robiły wszystko, żeby tylko nie zostały same. Będą biegły, nawet jeśli coś będzie nie tak, bojąc się, że je zostawimy. To my musimy nauczyć się je obserwować i odpowiednio wcześnie reagować na pojawiające się sygnały. Mając u boku takiego kompana, który nie powie co mu dolega, trzeba nauczyć się co możemy z nim planować, a co jest ponad jego siły i możliwości. Wysuszone i spękane opuszki dobrze jest smarować wazeliną, która poprawi ich stan. Zimą też bardzo dobrze się sprawdza, chroniąc łapy przed mrozem i solą wysypywaną tonami na miejskie chodniki. Dodatkowo, naszą podręczną apteczkę musimy zaopatrzyć w skarpeto-buta, którego zakładamy psu w razie skaleczenia łapy, co zdarza się czasem na górskim szlaku. Ciężko mi pisać konkretnie o treningu biegowym z psem. Z naszej dwójki to ja biegam według konkretnego planu. Dei jest wszystko jedno, więc dostosowuje się do mnie. Jedno jest pewne – niezależnie od planu, pogody i dystansu, zawsze cieszy ją to bieganie. Długie górskie trasy i zimowe skitoury są zdecydowanie jej ulubionymi aktywnościami. Wtedy wyraźnie widać, że jest psem szczęśliwym i woli przebieranie łapami od leżenia na ciepłej kanapie. Kiedyś założę jej drugi zegarek z GPS i zobaczę, 15
CRAG magazine
ile nadrabia biegając tam i z powrotem. Kiedy biegamy, wszędzie jej pełno. Najpierw zjawia się obok z patykiem w pysku, by już za chwilę minąć mnie i ciągnąć za sobą wielki konar drzewa. Biega wszędzie, ale zawsze chcę, by była w zasięgu mojego wzroku – i to też musieliśmy wypracować. W miejscach gdzie można, puszczam ją z lonży, żebyśmy mogli bardziej swobodnie poruszać się w trudnym górskim terenie. Na początku był problem z dziką zwierzyną, za którą bardzo często gnała do lasu, kompletnie nie słuchając żadnej komendy. Kiedyś nawet pobiegła za sarnami i zniknęła na dobre 20 minut. Mocno mnie wtedy nastraszyła i wiedziałem, że będzie trzeba nad tym popracować, jeżeli chcemy spędzać ten czas bezstresowo. Dea jest bardzo posłuszną i szybko ucząca się suczką. Wystarczyło kilka razy to przećwiczyć w praktyce, uprzedzając jej ucieczkę zdecydowanym i bardzo mocnym zakazem pogoni za zwierzyną, która pojawiała się w zasięgu wzroku. Jestem jednak świadomy, że z większością psów będzie to dużo trudniejsze, ale na pewno możliwe. Oczywiście tam, gdzie jest to wymagane, biegamy z gumową lonżą, która amortyzuje szarpnięcia psa. Dea ma specjalne szelki szyte na wymiar. Są one zaprojektowane tak, by podczas ciągnięcia, siły rozkładały się prawidłowo i nie uciskały szyi, co ma miejsce przy noszeniu zwykłej obroży. Cena takich szelek wcale nie jest dużo wyższa od zwykłych sklepowych, a wykonanie i użyte materiały wystarczą zdecydowanie na długie lata. Do szelek przyczepiamy obowiązkowo adresownik z naszymi danymi
kontaktowymi. To mała rzecz, która może uratować naszego psa. Jako pasa używam starej uprzęży wspinaczkowej, w której obciąłem nogawki. Jest tanio i lekko, a szeroki pas na odcinku lędźwiowym dobrze się sprawdza, zwłaszcza gdy pies jest typem pociągowym. Żeby jednak sprawnie poruszać się w trudnym technicznie terenie na krótko, czyli połączeni lonżą, musimy nauczyć psa podstawowych komend. Gumowy pas daje około 1,5 metra odstępu, co podczas biegu zmusza do dużej ostrożności i wymaga od psa zdecydowanego prowadzenia. Od początku uczymy się poruszania gęsiego, gdzie pies jest siłą napędową i czeka na nasze komendy „lewa” lub „prawa”. Dobrą metodą uczenia psa reagowania na komendy zmiany strony jest pociągnięcie lonży w daną stronę podczas biegania i kilkukrotne nazwanie danego kierunku. Z czasem, zbliżając się do skrzyżowania ścieżek, wystarczy jedno słowo, by napęd na cztery łapy poprowadził nas tam, gdzie chcemy. My najczęściej spędzamy czas na górskich szlakach, bo tam, na prędkości czujemy się najlepiej. Mieliśmy też przyjemność sprawdzenia jak to jest np. na kajakach, czy nartach biegowych. Myślę, że pies bardzo niewiele nas ogranicza i tylko od nas zależy, czy będziemy się chcieli swoją pasją podzielić się z naszym czworonożnym przyjacielem. Jeżeli tylko zbudujecie swój zespół na radości wspólnie spędzanego czasu i zapewnicie psu bezpieczeństwo, przeżyjecie wiele niezapomnianych przygód.
16
Zofia Tuła
KAJAKIEM PO NILU
CRAG magazine
Foto: Tomasz Czaplicki i Zofia Tuła
18 Zofia Tuła, figura: Blunt, fala Nile Special, Uganda
wiedząc, że na pewno na miejscu znajdzie kompanów do pływania. Jest to wymarzona lokalizacja, ponieważ w promieniu około 10 minut wiosłowania w górę rzeki znajdują się trzy wspomniane wyżej fale. Ale nie są to jedyne atrakcje tego odcinka Nilu. Znajdują się tam również liczne bystrza poprzedzielane płaskimi, leniwie płynącymi odcinkami rzeki. Wybierając się na spływ Nilem korzystaliśmy z usług Boda Boda – taksówek motocyklowych. Wsiadaliśmy wtedy na motor (z kajakiem i wiosłem w jednej ręce, drugą trzymając się uchwytu z tyłu motocykla) i razem z kierowcą po wąskich błotnistych drogach przemierzaliśmy wioski oraz dżunglę, jadąc w górę rzeki. Czasami pakowaliśmy dwa kajaki na jeden motor, a drugim Boda Boda jechaliśmy w trzy osoby – kierowca, ja i Tomek. Spływ zaczynaliśmy zazwyczaj przy tworzącym się na rzece „jeziorku”. Plotki głoszą, że mieszka tam ostatni w okolicy krokodyl. Ogromny, ale stroniący od ludzi – nauczony doświadczeniem swoich kolegów, którzy wylądowali w brzuchach tubylców lub na talerzach bogatych turystów. Płynąc w dół rzeki, owe „jeziorko” przeradza się w kilka bystrzy. Na jednym z nich znajduję się falo-odwój – „Super Hole” – nadający się zarówno do wykonywania freestyle’owych figur falowych, jak i odwojowych. Można tam poszaleć robiąc np. salta z kajakiem. Za kolejnym wypłaszczeniem znajdują się 3 potężne przełomy Nilu – Kalagala, Hypoxia i Itanda – najsłynniejsze bystrza na tym odcinku rzeki. Kalagala jest wodospadem, w którym poprzez zwężenie w korycie rzeki płynie duża masa wody. Jego lewa strona wygląda przerażająco i nie życzyłabym nikomu, aby tam wpadł. Woda tuż za spadkiem cofa się z kilku metrów i wypłynięcie stamtąd wygląda na niemożliwe – aczkolwiek nikt z nas tego nie sprawdzał. Spływając prawą stroną nie ma
W środku Afryki, w pobliżu miejscowości Jinja tuż poniżej Jeziora Wiktorii w Ugandzie, znajduje się raj dla kajakarzy. Przepływające tam wody Nilu niejednokrotnie spiętrzają się, tworząc wspaniałe i groźne bystrza. Zaraz potem uspokajają się, powoli płyną, a następnie znów tworzą wysokie fale – jedne z najlepszych i najciekawszych na świecie. Są idealne dla kajakarzy freestyle’owych, a nierzadko też zapewniają wiele emocji turystom decydującym się na rafting po Nilu. Nile Special, Bell i Club Wave – to najsłynniejsze fale, nazwane od trzech lokalnych browarów. Nile Special jest pierwszą z nich i najwyższą. Choć jest dość wąska, to dzięki swojej pokaźnej wysokości wybija się bardzo wysoko w powietrze. Odbijając się od wody, kajakarze wykonują na niej powietrzne śruby. Aby na nią wpłynąć, miłośnicy freestyle’u kajakowego wykorzystują linę, dzięki której pokonują bardzo silny nurt rzeki. Niekiedy okoliczne dzieciaki podają ją kolejnym kajakarzom, czekającym w cofce. Dzięki temu wszyscy mogą sprawniej pływać, a miejscowi mają możliwość zarobienia dodatkowych pieniędzy. Tuż za Nile Special znajduje się Bell. Nieraz, gdy ktoś wypadnie z pierwszej fali wpada właśnie w nią, a ona z kolei lubi lekko sponiewierać mniej doświadczonych śmiałków. Trzecia słynna fala to Club Wave. Gdy poziom wody w rzece jest niższy, to właśnie na niej najlepiej się surfuje, wybija w powietrze i wykonuje najróżniejsze figury freestyle’owe. Jest ona przeciwieństwem opisanej wcześniej Nile Special – o połowę niższa, ale za to bardzo szeroka. Dodatkowo, łatwo się na niej utrzymać dzięki dużej ilości wracającej wody. W Ugandzie mieszkamy na położonej na Nilu wyspie Hairy Lemon, pełnej kajakarzy z całego świata. Dużo osób pojawia się tam w pojedynkę
19 Dzieci ze szkoły, Uganda
CRAG magazine
takiego niebezpieczeństwa. Pozostaje tylko duży spadek i ogromna masa wody, co w połączeniu daje solidny zastrzyk adrenaliny. Gdy płynęłam tamtędy po raz pierwszy, podczas uderzenia o wodę złamałam wiosło. Komicznie wiosłując dwoma połówkami, spłynęłam poniżej do cofki. Kolega z Niemiec szybko wystrugał z drewna wzmocnienie i używając szarej taśmy, prowizorycznie połączył obie połówki wiosła. I choć chłopaki zaproponowali mi zamianę wiosła, to resztę rzeki spłynęłam ze swoim – wyginającym się na wszystkie strony. Drugą odnogą, tą najniebezpieczniejszą, jest Hypoxia. Jest tam kilka miejsc, w których można zostać już na zawsze, chociaż przy sprzyjającym poziomie wody bywa spływana przez garstkę śmielszych kajakarzy. Przez nas jak na razie była omijana. Wystarczająco dużo emocji przysparza Itanda. To bystrze o ogromnej masie wody, z potężnymi falami i odwojami. Do ostatniej wyprawy przenosiłam kajak lądem, ale tym razem postanowiłam się z nią zmierzyć. Początek poszedł mi idealnie, spłynęłam pierwszy uskok bezbłędnie. Tam, gdzie niejednego kajakarza ustawiało do pionu i wywracało, mi poszło dobrze. Dalej przewiosłowałam na prawą stronę rzeki, a tuż przy mocno zlewającej się w ogromną dziurę wodzie lekko odpuściłam wiosłowanie myśląc, że jestem w idealnym miejscu. Nic bardziej mylnego. Gdy tylko minęłam tworzące się z wody wzgórze, moim oczom ukazała się ogromna fala, którą miałam minąć z prawej strony. Wpadłam w sam jej środek, przemieliło mnie i wciągnęło z kajakiem na parę metrów pod wodę. Chwilę potem wypluło poniżej. Łapiąc oddech, lekko otumaniona i z walącym mocno sercem wróciłam na zaplanowaną wcześniej linię spływu. Po chwili byłam już na lekko falującej wodzie i z satysfakcją patrzyłam na ogromne bystrze za sobą. Było to niesamowite przeżycie (filmik z Itandy jest dostępny na moim profilu Facebookowym – /zofia.tula). Wyspa Hairy Lemon oddalona jest o około 50 km od miasta Jinja. Choć przy głównej drodze znajduje się mnóstwo małych sklepików i targów, to Jinja jest najbliższym miejscem, gdzie można zrobić większe zakupy. Dotarcie do tego miasta też jest swoistą przygodą. Pierwszym krokiem jest wynajęcie Boda Boda, które zawozi nas do głównej – asfaltowej drogi. Zazwyczaj łączy się to z długimi pertraktacjami dotyczącymi ceny przejazdu. Zaczyna się od „Muzungu price” – ceny dla białych, która jest 10 razy wyższa od zwykłej. Jeśli szybko pójdzie, to po 15 minutach jesteśmy już w drodze, jeśli nie… to rozmawiamy drugie tyle czasu.
Gdy już dotrzemy do głównej drogi, łapiemy Matatu – małego busa jadącego prosto do Jinji. Tutaj cena jest niezmienna dla wszystkich, ale i komfort jazdy inny. W zależności od tego, ilu jest chętnych na podróż, tyle jest przystanków i osób w środku. Zdarzyło nam się już jechać ledwo oddychając, dzieląc jeden fotel z dodatkowymi dwiema osobami, z małym dzieckiem na kolanach i wystającym poza pojazd managerem busa. Warto tu dodać, że każdy Matatu ma swojego kierowcę i managera, który przyjmuje pieniądze i wydaje resztę. A już w samej Jinji jest kilka kawiarni, restauracji, masa sklepików z pamiątkami i nawet kilka markowych sklepów spotykanych w Europie. Jeździmy tam zazwyczaj złapać kontakt ze światem. Siadamy w kawiarni lub na obiedzie, próbując wysłać wiadomości przez zrywający się co chwilę Internet. Jeśli są to ostatnie dni w Ugandzie, zaopatrujemy się w duże ilości przepysznej kawy i herbaty, którą potem „przemycamy” w kajakach do Polski. Niestety w tym roku miejsce to ma zniknąć. Na Nilu budowana jest tama i „nasze” fale, podobnie jak i wyspa Hairy Lemon znajdą się pod wodą, tworząc nowe jezioro zaporowe. W ostatnich latach jeździliśmy tam z Tomkiem prawie co roku. Gdy w Polsce szalała zima, wybieraliśmy się w podróż do słonecznej Ugandy, aby rozpływać się przed sezonem startów w zawodach. W zeszłym roku rozszerzyliśmy ofertę naszej kajakowej szkoły i nie polecieliśmy tam sami. Fajnie było uczyć na falach Nilu i pokazać innym to wspaniałe miejsce, które niestety niebawem zniknie. Szkoda. Mamy jednak wiele wspaniałych miejsc w Europie oraz nowe – jedno z naszych ulubionych w Argentynie, do których jeździmy i gdzie prowadzimy kursy. Jednak Uganda zawsze zostanie w naszych sercach jako światowa mekka freestyle’u kajakowego.
Tomasz Czaplicki i Zofia Tuła, Jinja
20
Małpa na Hairy Lemon
Nad falą
Targ w Jinji
Boda boda
Tomasz Czaplicki, figura: Air Screw, fala Nile Special, Uganda
Zofia Tuła, fala Nile Special, Uganda
Wpływanie na Nile Special, kajakarz: Zofia Tuła
Figura: Pan Am, kajakarz: Tomasz Czaplicki, fala Nile Special, Nil Wiktorii
PIOTR DESKA
Wspinacz i fotograf. W zmiennych proporcjach zależnych od tego, jaki projekt akurat zajmuje umysł. Przez ponad połowę życia zarówno wspinanie jak i fotografia stanowiły znaczną jego część, aż w końcu musiały się połączyć. Praktycznie nie zdarza się już, żebym w skały lub góry pojechał bez aparatu, często nosząc na plecach znaczną liczbę nadprogramowych kilogramów sprzętu. Satysfakcja z efektów w postaci zdjęć jest jednak warta dodatkowego wysiłku. Podobnie jak możliwość zobaczenia swoich zdjęć w takich magazynach, jak np. Rock&Ice, Klettern, Rock&Snow, Góry, Taternik czy też przewodnikach wspinaczkowych.
Sierpniowe niebo nad jedną z najbardziej ikonicznych skał Jury Krakowsko-Częstchowskiej – Okiennikiem Wielkim
Anna Zapolska na Swordfish 7a w rejonie San Vito Lo Capo na Sycylii.
Wojciech Kujawski na drodze Landrynkowa Miłość VI.3+/4 w Mirowie.
Wschód Słońca we włoskich Dolomitach.
Kamil Góral na Schattenlinie 8a w San Vito lo Capo na Sycylii.
Mroźny poranek na Lubaniu w Gorcach.
Ostatnie wstawki przy zachodzącym słońcu w Rzędkowicach.
Dariusz Paluch na drodze El Shuppo w austriackim Zillertal.
Stefan Madej na Pikovej Damie 8b w Ospie.
SHELTER ON THE GO StormLine Stretch Rain Shell to połączenie elastycznego materiału pozwalającego na maksymalną swobodę ruchu z wodoodporną, oddychającą i wiatroszczelną membraną BD.dry ™ zapewniającą niezawodną ochronę w każdych warunkach.
CHRISTIAN ADAM
27
OD MARYNARZA DO ULTRASA Sławek Dajema
CRAG magazine
Helideck podczas akwizycji – okolice Nowej Funlandii / Grenlandii, fot. arch. Sławek Dajema
uderzyła w statek, a ja natychmiast z niej spadłem… Rozwiniecie prędkości do 15 km/h było wyzwaniem! Ale wróćmy do biegania w dziwnych miejscach. Na statku biegam często jak chomik w swoim kółku. Otrzymałem nawet ksywę „Polish hamster” za bieganie na wodach Nigerii na padzie o średnicy 4 metrów. Bieganie w dzień przy 40 stopniach Celsjusza w zimie daje mocno w kość, trzeba więc uważać by sobie nie zrobić krzywdy. Zawsze można też biegać w nocy, kiedy temperatura jest o 10 stopni niższa, ale… no właśnie jest duże ALE… są piraci! Pewnego razu, nawet niedaleko, bo ok. 30 mil morskich od naszego statku, późnym wieczorem podpłynęli małą łódką z karabinami i porwali 4 marynarzy z transportowca, podczas gdy my nasłuchiwaliśmy radia. Tamtego dnia nikogo z czwórki porwanych Rosjan nie udało się uratować. Innym razem porwanie zdarzyło się w ciągu dnia, więc człowiek się osłuchał i oswoił z myślą, że i nas ktoś może nasłuchiwać. Biegacze często w okresie zimy lubią dźwigać sztangi. Fajna sprawa, jedynie wtedy gdy woda jest spokojna i rzeczywista waga sztangi z ciężarami wynosi tyle, ile wskazują napisy na odważnikach. Jak widać z powyższych opisów, bieganie na statku jest przygodą! Trening na pewno nie jest nudny, można ćwiczyć silną motywację, która jest tak kluczowa w bieganiu ponad 10 godzin. Dodatkowo, można zachować regularność treningów i wypracować makro okres treningowy. Czasem zdarza się nam zacumować w porcie na dłużej. Jest wtedy szansa na biegowe zwiedzenie okolicy. W wielu z tych miejsc jestem być może pierwszy i ostatni raz w życiu, dlatego też mocno zapadają one w mojej pamięci, jak np. przepiękny
Dla Górala bieganie w górach i spędzanie w nich możliwie jak najwięcej czasu jest tak samo w życiu ważne, jak oddychanie. Ale co zrobić, jeśli gór na horyzoncie brak, wokół jedynie błękit nieba i lazur morza, a termin górskiej setki po Spiszu zbliża się nieubłagalnie? Zostaje wówczas poruszanie się po wodzie. A dokładniej bieganie w kółko po helipadzie, jak wyraźnie pokazuje mój zapis śladu w Garminie. O tak, dosłownie pokazuje piękne spirale w prawo czy w lewo, w zależności od tego, jaki obiorę kierunek na lądowisku dla helikopterów. A kiedy dodatkowo statek płynie z prędkością 10 węzłów, ślad w GPS-ie upewnia Cię, że masz super moc i biegniesz po 3’/km! Natomiast najlepsza zabawa zaczyna się wtedy, kiedy pojawia się 5/8-metrowa fala pod kilem, a wiatr muska Cię prosto w twarz. Statkiem buja we wszystkich kierunkach, a na pokładzie rozpętuje się gra niczym rodeo. Podczas gdy inni cierpią na chorobę morską, ja skupiony kręcę kółka... Muszę koordynować podbiegi i zbiegi jednocześnie, a te zmieniają się co kilka sekund. Dodatkowo pełne skupienie, aby nie upaść, bo zaliczyć lot z helipadu w dół 10 m to pestka! Pamiętam czasy, gdy na Morzu Północnym podczas sztormu fala miała ponad 10 m wysokości. Miałem wówczas chorobę morską, a moje zabawy na bieżni mechanicznej przyprawiały mnie o mdłości. Ciężko spać na koi, gdy wszystko się rusza, kawa w kubku nalana do polowy potrafi się wychlapać cała, a krzesła bez kółek jeżdżą od jednego rogu sali do drugiego. Jaki był mój szok, kiedy biegając na bieżni mechanicznej nagle z boku fala 28
Miejscowość Paamiut na zachodnim wybrzeżu Grenlandii, fot. arch. Sławek Dajema
trzystukilometrowy East Coast Trial w Nowej Fundlandii w Kanadzie. Widokowy, wyrzeźbiony w granicie techniczny trial z dziewiczymi single trackami, gdzie biegnąc ok. 80 km nie spotkałem nikogo. Udało mi się również zwiedzić niesamowite biegowe miejsca w Trynidadzie. Trenując w lesie bambusowym poznawałem dżunglę, co pewien czas natrafiając na pola marihuany, plantacje wanilii, drzewa kakaowca, sady drzew pomarańczowych, bananowców czy palm kokosowych. Mogłem zerwać owoce i uzupełnić zapasy energetyczne. Bieganie w lesie równikowym jest bardzo wymagające – temperatura ok. 30 stopni Celsjusza, a przy tym wilgotność 90% sprawia, że człowiek poci się od samego przebywania w takim miejscu. Co ciekawe, samych kropli potu nie widać, jednak odmoczone palce, ciężkie spodnie i nasiąknięta potem koszulka, ważącą ponad 2 kg wskazywały na niekomfortowe warunki. Wszystko jednak wynagradza śpiew kanarków, kolorowe krzykliwe ptactwo, które można spotkać w Krakowie w zoologicznym sklepie, bieganie wśród małp czy otaczającego buszu. Zastanawiam się co by się stało, gdybym zgubił tracka w Garminie i musiał nocować w lesie.
A więc czy można przygotować się do ultra biegając tylko na bieżni? Można! Bieżnia mechaniczna daje możliwości trenowania podbiegów – dlaczego nie trenować podbiegu o nachyleniu 18% przez 1-2h? Ktoś powie, że ciśnienie jest wysokie, bo mierzone na poziomie morza. Ma rację, ale jeśli jesteś w pomieszczeniu, gdzie temperatura jest wysoka (35 stopni Celsjusza, słaba wentylacja), to można naprawdę wycisnąć z siebie dużo. Będąc na co dzień mężem i ojcem trójki dzieci, nie mam za dużo czasu na konkretny trening, zawsze jest pogoń za utraconym czasem podczas rejsu. Dlatego taki trening na bieżni jest w pełni wartościowy, a w domu pozostaje jedynie potrenowanie pracy stóp i techniki zbiegów. Motoryka, wytrzymałość i szybkość jest już wypracowana na statku. Dodatkowo, niezwykle pomocny w treningu ultrasa jest trening głowy, a dzięki takim przeżyciom i warunkom, jakich można doświadczyć w pracy na statku, trening jest na pewno bardzo wartościowy. Samo bieganie w kółko w upale po okręgu o 4-metrowej średnicy pozwala wyrobić mocny charakter, który nie pozwala nigdy zejść z trasy. 29
fot. Mateusz Piotrowski
Agnieszka Grabowska
RUCHOME PIASKI PERSJI
Isfahan, plac Imama
Głównym czynnikiem potęgującym nasze strachy na temat Iranu są wszechobecne media, które kreują surową fasadę tego pięknego kraju. Po trochu i my wpadliśmy w te sidła – na dwa tygodnie przed wylotem wieść niesie o wielkim trzęsieniu ziemi, które zabrało ze sobą setki ofiar. Z kolei napięta sytuacja polityczna z Arabią Saudyjską, niebezpiecznie skłaniała się ku wojnie. Do tego dochodzą strajki, uliczne manifestacje, bunt przeciwko Ajatollahom – przywódcom religijnym kraju (Islamska Republika Iranu to jedyny teokratyczny kraj na świecie). Tutaj trzeba jednak wyłączyć CNN i zaufać swojemu rozsądkowi. Tak też zrobiliśmy. Alea iacta est – bilety zostały kupione, czas wyruszyć w podróż.
zablokowany. Z kolei podróże zagraniczne mocno ograniczone przez rząd – aby wyjechać do innego kraju należy zastawić w banku pokaźną sumę dolarów – tzw. kaucję, która zwracana jest w momencie powrotu. Natomiast paszport wydawany jest mężczyznom po odbyciu 2-letniej, niekiedy niebezpiecznej służby wojskowej lub dopiero po ukończeniu 40 lat. Kobietom zaś za zgodą męża lub ojca. Tutaj warto wspomnieć o roku 1979, kiedy Irańska rewolucja islamska zmieniła bieg wydarzeń w tym kraju i Iran zaczął podążać swoją oryginalną ścieżką, nie zgadzając się z wizją przyszłości państw zachodnich. Aktualna władza stara się utrzymać kurs obrany niemal 40 lat temu, separując i cenzurując społeczeństwo od zachodniego stylu życia. Na szczęście Irańczycy mają swoje sposoby na obejście postawionych im barier, są nimi m.in. serwery VPN, talerze satelitarne w basenach, a przede wszystkim społeczna solidarność. Mimo dość luźnego podejścia Persów do gróźb Izraela czy Wielkiego Brata zza Oceanu, nie chcieliśmy poruszać kwestii polityki czy religii, chociaż bardzo nas to ciekawiło. Jednak przy okazji zwiedzania pięknych mostów w Isfahanie – dawnej stolicy imperium perskiego, naszą uwagę zwrócił brak wody w korycie rzeki. Jak Irańczycy sami przyznali, w swoim kraju borykają się z dwoma problemami – jednym z nich jest rząd, drugim zaś woda.
W NASZYM KRAJU SĄ DWA PROBLEMY…
BAZARING
Po przylocie i znalezieniu się w domniemanym centrum „zagrożenia”, Irańczycy „niebezpiecznie” do nas podchodzili i z uśmiechem pytali, jak podoba nam się ich kraj. O prawdziwej gościnności świadczyć może fakt, że ponad setka osób zaprosiła nas do swoich domów – Couchsurfing okazał się kluczem do poznania ich sekretnego, domowego i zarazem liberalnego życia. Persowie są niebywale otwarci na świat i poznawanie. Telewizja czy Internet są w tym kraju cenzurowane, dostęp do Gmaila, FB czy innych mediów społecznościowych jest
Narodowym sportem Iranu jest bazaring – a więc przechadzanie się po lokalnych targowiskach, które w irańskich miastach są ich nieodłącznym elementem i ciągną się niemal kilometrami w wąskich uliczkach zabytkowych budynków, przypominając niekiedy labirynt. W rytmie bazaru toczy się życie mieszkańców, nawiązując do starej tradycji handlu, który kwitł na jedwabnym szlaku. Seria barwnych i pachnących przypraw, mieniące się złoto biżuterii, ręcznie tkane perskie dywany, zdobione talerze, wyszywane serwety czy tradycyjne irańskie fajki
Myśląc o Iranie, wielu z nas wyobraża sobie bezkresną pustynię, wielbłądy czy przebranych w sutanny islamistów, grożących terrorem. Niekiedy też bardzo łatwo zdarza nam się mylić to państwo z jego zachodnim sąsiadem. Jednak obierając ten kierunek, w mojej wizji malowała się wyprawa po starożytne zabytki dawnej Persji, mozaikowe meczety, oryginalne bazary, niezdobyte góry, a przede wszystkim tajemnicze życie skrywane przez Irańczyków. Historii tych ostatnich poznałam najwięcej.
SUMA WSZYSTKICH STRACHÓW
31
wodne to tylko nieliczne orientalne towary, jakie znaleźć można na bazarach. Sklepiki to miejsce handlu, ale również spotkań i rozmów. Strudzeni zakupami mogą napić się herbaty z właścicielem stoiska lub wstąpić do starych herbaciarni, gdzie uraczyć się można hektolitrami słodkiego napoju Persów z dodatkiem szafranu.
Warto wspomnieć, że w Irańskim metrze czy autobusach wciąż obowiązuje segregacja płci. Z kolei przesadne okazywanie sobie uczuć w miejscach publicznych jest zabronione. Z biegiem lat widać jednak jak granice tego, co zabronione i dozwolone przesuwają się na korzyść mieszkańców, którzy oddzielają konserwatywne życie na zewnątrz, od tego prywatnego, bardziej liberalnego.
CRAG magazine
IRANKĄ BYĆ
IRAN – TU WSZYSTKO JEST MOŻLIWE
Obowiązujące w Iranie konserwatywne prawa oparte na szariacie oraz kontrowersyjna polityka rządzących, stwarzają wizję kraju niegościnnego i opresyjnego wobec kobiet. Nie do końca jest to jednak prawda. Choć trzeba przyznać, że Iran jako kraj muzułmański, jest również krajem mężczyzn – ich dominację widać często w życiu codziennym. Obraz kobiety Irańskiej podyktowany jest obowiązującym w Iranie szyizmem, który w odróżnieniu od radykalnego islamu sunnickiego (panującego m.in. w Arabii Saudyjskiej) jest bardzo liberalny. Czarne i ciężkie czadory, zasłaniające całą kobiecą sylwetkę, są w Iranie rzadkością (są one jednak obowiązkowe, aby wejść do niektórych meczetów). Kobiety powinny nosić skromny, zakrywający ciało strój oraz obowiązkowo tzw. hidżab – chustę zasłaniającą włosy. Swoimi prawami rządzi się oczywiście stolica kraju, gdzie ubiór Iranek szczególnie podkreśla ich figurę, mocny makijaż maluje się na ich pięknych twarzach, a różnokolorowe chusty zakrywają tylko małą część fryzury.
Iran to kraj pełen kontrastów i absurdów, cudowny i niepowtarzalny. To tutaj odwiedzić można kolebkę starożytności – Persepolis – dawną stolicę Imperium Perskiego, zjechać na nartach z pięciotysięcznika z widokiem na 15-milionowy Teheran, popływać w Zatoce Perskiej nad wyspą Qeshm, surfować po pustynnych wydmach i spędzić noc pod rozgwieżdżonym irańskim niebem, jeździć autokarami wersji VIP po autostradach płaskich jak stół, spać w XIX-wiecznych domach kupieckich, przejść malowniczym szlakiem w dzikich górach Alamut Valley czy zdobyć najwyższy w kraju wulkan – Damavand (5610 m), położony zaledwie 70km od stolicy kraju. A co ważne, w Iranie paradoksalnie można też, choć otoczeni niestabilnymi krajami, poczuć się bezpieczniej niż w niejednej europejskiej stolicy. Żeby poznać Iran, trzeba dać mu się całkowicie wciągnąć, jak w legendarne pustynne piaski. Iran otwiera przed nami fascynujący i nietknięty świat Orientu, odpowiednio jak my otwieramy się na Iran.
Tradycyjnie podana irańska herbata
Isfahan – plac Imama
Yazd 32
Ola Rudzińska
JA WSPINACZ
W życiu każdego sportowca przychodzi moment, kiedy zaczyna się zastanawiać nad końcem swojej kariery. Wielu z nas w imię marzeń jest w stanie poświęcić bardzo dużo. Często naszym jedynym zadaniem jest koncentracja na działaniu przybliżającym nas do realizacji naszych celów. Problem pojawia się wtedy, gdy cele te nie zostaną zrealizowane. W wielu przypadkach głód zwycięstwa powoduje frustrację lub wręcz przeciwnie – pojawia się ogromna determinacja i motywacja do działania. W 2016 roku mówiłam, że to już mój ostatni sezon, a start w Paryżu będzie moim ostatnim startem w karierze. Pewnie by tak było, gdyby nie feralne 4 miejsce i wielki niedosyt, który pozostał po starcie. Przecież nikt nie chce odchodzić ze świata sportu zapamiętanym jako zdobywca 4-ego miejsca. Właśnie dlatego postanowiłam podjąć walkę jeszcze raz i spełnić swoje marzenia w następnym sezonie.
The World Games 2017, fot. Szymon Aksienionek
W sezonie 2017 miały miejsce dwa bardzo ważne wydarzenia sportowe dla mnie jako dla wspinacza „czasówkarza”. Pierwszym z nich były Mistrzostwa Europy, które odbywały się w lipcu we włoskiej miejscowości Campitello di Fassa, znajdującej się na wysokości 1 448 m n.p.m. Piękna, malownicza, mała miejscowość z kapryśną pogodą. To tutaj miałam stoczyć ostatnią bitwę w walce o swoje cele i marzenia. Niestety nie wszystko poszło zgodnie z planem. Mimo świetnego przygotowania, ciało nie wytrzymało. Przed biegiem finałowym poczułam ogromny ból w prawej łydce. Złapał mnie skurcz, który przekreślił moje szanse w walce o medale. Ostatnia bitwa okazała się klęską. Po zawodach czułam ogromny smutek, rozgoryczenie i żal przede wszystkim do siebie. Wiem, że gdzieś w tym wszystkim popełniłam błąd i chyba to najbardziej bolało. Minął jakiś tydzień, gdy znów wróciłam na salę treningową, nie dlatego, że byłam gotowa, ale dlatego, że musiałam, ponieważ lada chwila miało rozpocząć się następne ważne wydarzenie sportowe – The World Games 2017. Podczas każdego treningu wciąż myślałam o wydarzeniach sprzed tygodnia, a nadal boląca łydka nie pozwalała mi o tym zapomnieć. No, ale cóż trzeba robić swoje i tyle. Pełna obaw pojechałam do Wrocławia z zamiarem dania z siebie wszystkiego. Eliminacje szły ciężko. Na pierwszej drodze eliminacyjnej popełniłam bardzo poważny błąd, więc druga droga musiała być idealna, aby zapewnić sobie przejście do następnej rundy. Udało się, do finałów awansowałam z 5 miejsca i na tym też miejscu pozostałam. Pomimo bardzo szybkiego i wyrównanego biegu, nie udało mi się zakwalifikować do następnej rundy. Byłam jednak zadowolona, ponieważ wiedziałam, że dałam z siebie wszystko, a wygrała po prostu szybsza. Tak właśnie miała zakończyć się moja kariera sportowa, ale coś wewnątrz mnie nie pozwalało mi w ten sposób zamknąć tego rozdziału. Po długim odpoczynku od wspinania i wyleczeniu wszelkich kontuzji, postanowiłam coś z tym zrobić. W okolicach października pojawił się pomysł, aby po raz ostatni spróbować i dać sobie jeszcze jedną szansę. Nie wszystko jest takie proste, jakie się wydaje. Oprócz sportu jest również normalne życie. Pojawiło się koleje wyzwanie: jak pogodzić treningi z pełnoetatową pracą? Uważam, że w tej kwestii mam podwójne szczęście, ponieważ po pierwsze trafiła
mi się cudowna praca z dziećmi w szkole, która związana jest ze wspinaniem. Po drugie mam fantastycznych pracodawców, którzy nie widzą przeszkód w moich wyjazdach na zawody i związanym z tym dodatkowym urlopem. Oprócz pracy w szkole, prowadzę również treningi personalne na siłowni oraz zajęcia indywidualne dla dzieci na ścianie wspinaczkowej. Dziennie pracuje niemal 10 godzin, kończąc często pracę o godzinie 22. Jedyną porą, kiedy mogę pójść na trening jest ranek, jednak po tylu godzinach pracy nie mam ochoty ani chęci na wczesne wstawanie. Wiem jednak, że muszę, ponieważ później nie będzie czasu. Z tego powodu często jest tak, że wychodzę z pracy, prowadzę treningi na ścianie lub na siłowni i dopiero gdzieś na szarym końcu dnia mam czas dla siebie i swojego wspinania, o ile ściana jest jeszcze otwarta. Dni, tygodnie i miesiące mijają szybko. Przez wszystkie lata mojego „podwójnego” życia nauczyłam się, że nie samym wspinaniem i pracą człowiek żyje. Najważniejszy jest balans między życiem osobistym, zawodowym i treningami. Dopiero po odkryciu złotego środka między tymi trzema sferami mogę stwierdzić, że jestem szczęśliwa i z uśmiechem na twarzy oraz w towarzystwie osób, które są ze mną na dobre i na złe, mogę realizować swoje cele. W tym sezonie na celownik wzięłam sobie nie tylko Mistrzostwa Świata w Innsbrucku, ale również postanowiłam wrócić do regularnych startów w Pucharze Świata. Nic tak nie przygotuje mnie do walki o medale na MŚ, jak regularny udział w zawodach. Obecnie nie do końca wyobrażam sobie powrót do życia na walizkach, ale w głębi siebie czuje, że tego potrzebuję i że to właśnie tego zabrakło w poprzednim sezonie. Brakuje mi też dreszczyku emocji, pojawiającego się podczas każdego pakowania walizek oraz adrenaliny towarzyszącej w czasie startu. Wiem, że początkowo trudno będzie się na nowo przyzwyczaić do rygoru związanego z regularnymi startami i wyjazdami, bo powroty są zawsze trudne. Jestem jednak pewna, że gruntowny odpoczynek, całkowita regeneracja i świeżość oraz nowe doświadczenia nabyte w czasie dwóch trudnych dla mnie startów w ubiegłym roku, zaprocentują w nadchodzącym sezonie 2018. Obecnie jeszcze wiele kwestii stoi pod znakiem zapytania, ale to czego jestem pewna to myśl, że sezon 2018 będzie tym ostatnim i mam nadzieję, że jednym z najlepszych. 35
LYO
pełnowartościowe posiłki, w zamian za pocztówki, zdjęcia i opowieści o niesamowitych podróżach na całym świecie.
KRÓL SZCZYPIORKU
CRAG magazine
Wszystko zaczęło się pod koniec lat 80-tych, kiedy młody inżynier z Polski wpadł na pomysł próby liofilizacji szczypiorku.
Wiola i Laura gdzieś w Karpatach.
Wiola i Laura – dwie córki Pana Jerzego – rosły razem z firmą i jej technologią. Mimo to, ich zainteresowania nieco odbiegały od tematyki utrwalania żywności. Obie kształciły się w zupełnie innych kierunkach (public relations, film, kultura dalekiego wschodu). Jednak tym, co łączyło wszystkich w rodzinie, był sport. Niekoniecznie zawsze związany z outdoorem, był jednak ważnym elementem codziennego życia. Ostatecznie, siostry zafascynowane podejściem do biznesu i potencjałem pracy swojego taty, postanowiły stać się częścią LYO.
Pan Jerzy ze swoją wybranką dawno temu w Świętokrzyskim.
NARODZINY LYOFOOD
„Jeśli robię to z osoczem krwi, na pewno poradzę sobie też z warzywami, prawda?”
Pan Jerzy rzucił pracę w stacji krwiodawstwa i zajął się liofilizacją szczypiorku. Po wymontowaniu siedzeń z samochodu marki Fiat 126 p, przewoził w nim produkty kupione od rolników. Siedziba firmy mieściła się w starym kurniku pod Kielcami, a w poszukiwania potencjalnych klientów zaangażowała się cała rodzina. Mimo, że sytuacja ekonomiczna w Polsce nie sprzyjała innowacyjnym start-upom, a pomysły na rozwój międzynarodowego biznesu brzmiały jak „opowieści z Narnii”, Pan Jerzy dopiął swego i po kilku solidnych latach stał się jednym z liczących się dostawców liofilizowanych produktów w Europie.
Wiola, Laura i Przemek podczas Petzl RocTrip, Macedonia.
Pod koniec 2009 roku Lyofood został oficjalnie wyodrębniony z rodzinnego przedsiębiorstwa. Siostry wspólnie ze swoim przyjacielem Przemkiem Skrzypkiem, autorem komunikacji wizualnej Lyofood, rozpoczęły pracę nad stworzeniem linii liofilizowanych produktów dostępnych od ręki i dla każdego, od profesjonalistów takich jak zawodowi alpiniści czy żeglarze, poprzez entuzjastów sportów ekstremalnych, po osoby spędzające czas w naturze, z daleka od miejskiego zgiełku.
Z KURNIKA NA K2 W połowie lat 90-tych, polscy alpiniści szukali kogoś, kto wyprodukuje odpowiednią dla nich żywność. Lekką, z długim terminem przydatności, a zarazem zdrową i dostarczającą niezbędnych wartości odżywczych. Tak trafili do firmy Lyovit, która od czasu do czasu produkowała dla nich na specjalne zamówienie liofilizowane owoce, warzywa, a później 36
Cała trójka nie miała żadnego doświadczenia we wprowadzaniu produktów detalicznych na rynek, nie miała również przygotowanego budżetu ani przemyślanego biznesplanu. Działali intuicyjnie, popełniając małe błędy, ale odnosząc coraz większe sukcesy. Postawili na jakość w każdym aspekcie, począwszy od samych składników, poprzez proces gotowania wszystkich posiłków, technologię liofilizacji, na jakości wizualnej samego produktu kończąc. Mocno wsłuchali się w potrzeby potencjalnych odbiorców.
Niektóre dużo większe firmy w Europie otwarcie się do tego przyznają, inni trochę mniej, ale ich „inspiracje” widać w nowych opakowaniach, stronach internetowych czy katalogach. Wynikiem pracy tego rodzinno-przyjacielskiego zespołu jest bogata oferta outdoorowych produktów o wysokiej jakości i wyjątkowym, domowym smaku. Lyofood to jedyny polski producent posiłków liofilizowanych, a do tego jedna z nielicznych firm na świecie oferująca posiłki, które są gotowane przed procesem liofilizacji. Młoda trójka stworzyła produkt zaspokajający konkretną potrzebę. Choć posiłki z liofilizowanymi składnikami były już na rynku, ich głównym problemem był smak, a raczej jego brak. Firma wyspecjalizowała się w unikalnym procesie produkcji, dzięki któremu została doceniona przez szerokie grono podróżników, żeglarzy, wspinaczy i alpinistów. Jej dania zyskały renomę najsmaczniejszych posiłków liofilizowanych na rynku, zdobywając kilka międzynarodowych nagród, w tym Gold OutDoor Industry Award. Lyofood to jedyna firma żywieniowa, która na swoim koncie ma już w sumie 3 nagrody Outdoor Industry Award.
TEN PRODUKT MUSI MIEĆ SENS
Sean Villanueva O’Driscoll w kuchni LYO.
Niewątpliwym atutem marki jest ciągłe poszukiwanie nowych rozwiązań w swoim sektorze. Cała trójka czasami się śmieje, że już dawno zarabiałaby więcej, sprzedając tylko swoje pomysły. Jednak to, co ich nakręca, to realny efekt w postaci produktu, który ma sens. Zespół Lyofood pracuje cały czas nad wprowadzaniem nowych standardów. Proces liofilizacji jest skomplikowany i energochłonny. Pierwszy założyciel, Pan Jerzy, jest z wykształcenia inżynierem, który sam konstruuje maszyny, prowadzi zaawansowane prace nad energooszczędną komorą. Już teraz ciepło wytwarzane podczas procesu używane jest do ogrzewania pomieszczeń, a uzyskana woda używana jest do nawadniania pól i mycia świeżych produktów. Wszelkie odpady organiczne z produkcji tworzą kompost, który wykorzystywany jest do naturalnego nawożenia plantacji. W kuchni Lyofood wciąż eksperymentuje się, śledząc nowinki z działów zdrowego żywienia. Współpracujemy też ze specjalistami, dzieląc swoje pasje z entuzjastami i zarażając nimi sceptyków.
Kolacja w masywie Mont Blanc podczas Akademii Arc’teryxa.
W menu firmy znaleźć można klasyki takie jak bigos, beef stroganow, produkty wegańskie, bezglutenowe, bez laktozy lub wyszukane wege curry z pokrzywą autorstwa Sean’a Villanueva o’Driscoll.
TO CO ICH WYRÓŻNIA Mała polska firma była pionierem pewnych rozwiązań, które aktualnie znajdziemy pośród wszystkich liczących się marek outdoorowego jedzenia w Europie. Zaczęła wyznaczać trendy w konstrukcji opakowania, ale także w komunikacji wizualnej.
Nettle Curry – nagrodzone OutDoor Industry Award w 2017.
37
CHCESZ ROBIĆ COŚ DOBRZE, RÓB TO Z PASJĄ
KEEP GOING…
Lyofood wciąż poszerza swoje menu, a już nieBliska współpraca ze sportowdługo zaprezentuje nową linię ekolocami zrodziła pomysł tworzenia Współpraca gicznych, całkowicie pozbawionych wspólnych przepisów na nowe z ambasadorami alergenów, liofilizowanych posiłków, produkty. Projekt „Let’s cook somektóre sprawdzą się w diecie zabiegamarki jest drugim thing up”, nagrodzony w 2017 roku, nych „sportowców miejskiej dżungli”. powstał też po to, aby podziękować najważniejszym „To się wydarzy, jak tylko uda nam się tym, którzy wspierają markę. Każdy aspektem rozwoju pozyskać w pełni biodegradowalne ze sportowców, który stworzy opakowania, spełniające wysokie firmy. wspólne danie z Lyofood, otrzyma wymagania barierowości, umożliudział w przychodach z jego sprzedaży. Nie ma wiające długoterminowe przechowywanie naszych znaczenia, czy wciąż będzie aktywny sportowo czy produktów. To nowe wyzwanie i już nie możemy też zakończy już swoją karierę. To ukłon w stronę doczekać się pierwszych efektów, dlatego pracucałego środowiska outdoorwego. „Ten projekt trzeba jemy pełną parą” – mówi zespół LYO. Tymczasem jeszcze na pewno przeskalować” – jak twierdzą jego zachęcamy do śledzenia dalszych losów firmy, bo twórcy, ale pomysł spotkał się już z dużą aprobatą faktycznie pomysłów nam nie brakuje. i chętnych do gotowania nie brakuje.
38
Fizjologia wysiłku fizycznego przy wspinaniu i bieganiu to temat na osobny artykuł. Nieprecyzyjnie, ale najprościej możemy powiedzieć, że obie aktywności korzystają głównie z tego samego „źródła” energii, czyli glikogenu. To właśnie glikogen – nagromadzony w naszych mięśniach i wątrobie – daje nam możliwość pokonania dłuższego odcinka z utrzymaniem wysokiej intensywności. Przyjmujemy, że mowa tu o wysiłkach trwających od 40 sekund do 30 czy nawet 120 minut. Wychodzi zatem, że węglowodany, z których składa się glikogen, są naszym sprzymierzeńcem. Jeśli jednak przekroczymy ich ilość podczas „ładowania”, nie będziemy w stanie efektywnie wykorzystać powstałego nadmiaru. Nasz organizm lubi, kiedy dostarczamy mu „paliwa” systematycznie. Powoduje to nie tylko zwiększoną moc wysiłkową, ale także pobudza nasz metabolizm. Jak wygląda to w praktyce? Zalecam zjedzenie kaszy lub zielonego banana przed treningiem. W jego trakcie: parę łyków coli, izotonik czy wspomniany wcześniej banan, tym razem mocno żółty. Teoria głosi, że złożone oraz wolno wchłaniane węglowodany powinniśmy spożywać przed planowanym wysiłkiem, a proste tuż przed (ok. 1h) lub w trakcie jego trwania. Nie wszystkim to jednak odpowiada, głównie za sprawą zawartego w nich błonnika. Dlatego zachęcam, aby spróbować
DWA ŚWIATY:
WSPINANIE I BIEGANIE CRAG magazine
Marcin Rzeszótko Czy warto połączyć dwie na pozór odmienne dyscypliny? Jeśli tak, to jaki to ma sens? A może powinniśmy jednej z nich unikać? Poniżej postaram się porównać dwie dyscypliny, czyli wspinanie i bieganie oraz przytoczyć przykłady skutecznego ich łączenia.
Droga Voodoo 8a, fot. Jakub Brzosko
40
fot. Jacek Deneka Ultralovers
bardziej rozgotowanej owsianki oraz zastąpić brązowy makaron zwykłym. Trójglicerydy, wolne kwasy tłuszczowe są naszym zapasowym źródłem energii. Wykorzystujemy je również podczas długich wysiłków, trwających powyżej 40 minut. Obecny trend dietetyczny dotyczący tłuszczów głosi, że nie tylko nie powinniśmy z nich rezygnować, ale nawet zwiększyć ich ilość w diecie kosztem węglowodanów. Według Europejskiej Rady ds. Informacji o Żywności (EUFIC) warto postawić na oleje sprawdzone i stosowane od lat w naszej szerokości geograficznej, na przykład olej rzepakowy i lniany, zaś opowieści o oleju kokosowym należy wsadzić między bajki. Sposób odżywania w przypadku biegania i wspinania jest podobny, główna różnica to ilość pochłanianych kalorii. Jako student Akademii Wychowania Fizycznego w Katowicach byłem zaskoczony tym, jak wskazania zawarte w publikacji „Odżywianie w Sporcie Wspinaczkowym” autorstwa dr. hab. Krzysztofa Sasa-Nowosielskiego są zbieżne z modelem, który stosowaliśmy w biegach narciarskich. Później wspólnie z Maciejem Staręgą (ósmym zawodnikiem Mistrzostw Świata w biegach narciarskich) mieliśmy przyjemność uczestniczyć w zajęciach prowadzonych przez autora wspomnianej publikacji, nie tylko w auli, ale przede wszystkim
w skałach. Korzystaliśmy z kopalni wiedzy treningowej i suplementacyjnej i tak zaczęliśmy się wspinać. Rok później ukończyłem kurs. Przenieśmy jednak wspinanie na bardziej praktyczne przykłady dla początkujących i średnio zaawansowanych. Postaram się wykazać, że do planu treningowego warto wpleść bieganie. Dlaczego? Wysiłek tlenowy na niskiej lub umiarkowanej intensywności ma wiele korzyści. Pobudza metabolizm nawet do kilku godzin po aktywności, dzięki czemu łatwiej możemy kontrolować masę ciała i jego redukcję. Kolejna sprawa to utylizacja wolnych rodników i mikrouszkodzeń, popularnie zwanych „zakwasami”. W dni „restowe” czynna regeneracja, w przeciwieństwie do biernej, pozwoli nam znacznie szybciej wrócić do optymalnej dyspozycji. Oczywiście nie powinniśmy przesadzić. Korzystamy przecież z tych samych zasobów energetycznych, czyli wspomnianego glikogenu. Zbyt długi bieg lub marsz mogą skutecznie wypłukać nasze zasoby, których będziemy potrzebować następnego dnia (czy to przy trudnym RP, czy wielowyciągowej wspinaczce). Nie należy więc przesadzać. Zacznijmy od 30 czy nawet 15 minut wysiłku i obserwujmy reakcję naszego organizmu. Jeśli mamy taką możliwość, sprawdźmy, czy krótki poranny rozruch zaprocentuje podczas popołudniowego wspinania. 41
CRAG magazine
Będziecie zaskoczeni! Dla wspinania używamy wielu Jeśli mamy taką możliwość, wielu z was zadziała to mięśni, które nie tylko są lepiej niż niejedna „przed- sprawdźmy, czy krótki poranny zaangażowane w zadanie treningówka”. Uzupełnienie rozruch zaprocentuje podczas do następnego chwytu, glikogenu zależy od stopnia ale również mają niemały popołudniowego wspinania. wytrenowania organizmu wpływ na postawę naszego i specyfiki wysiłku. U jed- Będziecie zaskoczeni! Dla wielu ciała. Skoro w skałach nych są to 3 lub 4 godziny, z was zadziała to lepiej niż czy na panelu tak mocno u innych nawet 8 godzin. niejedna „przedtreningówka”. angażujemy tułów i obręcz Jeśli mam taką możliwość, barkową, dlaczego nie uzubiegam w godzinach porannych około godziny 9.00, pełnić treningu w tak przyjemny sposób i zastąpić a po południu, po upływie 4 lub 5 godzin, idę się (albo lepiej połączyć) wymachy kettlami (odważniwspinać. Może to brzmieć nieefektywnie, kluczem kami kettlebell) z panelem? Wszechstronny rozwój jest tu jednak intensywność. Jeśli rano robię mocny jest szczególnie istotny u najmłodszych i początkutrening (na przykład biegnę w czasie około 46 minut jących. Jeśli właśnie zacząłeś biegać albo robisz to na Kasprowy Wierch), to nawet następnego dnia kilka, może kilkanaście lat, trening uzupełniający nie czuję mocy w skałach. Inaczej jest przy treningu powinien być na stałe wpisany w twój plan trenininterwałowym. Przykładowo po odbyciu sesji 6 x 3 gowy. Dzięki temu zadbasz o całościową sprawność minuty na 95% i 5 godzinach restu, mogę zrobić 5 układu ruchu. Jest to też najlepiej znane mi działamocnych wstawek i 2 rozgrzewkowe. W ubiegłym nie prewencyjne przeciwko kontuzjom, a gdy jakaś roku po porannych 21 kilometrach „pod Reglami”, się zdarzy, łatwiej i szybciej wrócisz do formy. Trepoprowadziłem na Jarońcu swoje pierwsze 8a. ning w skałach czy na panelu sprawia taką frajdę, Dlaczego warto wpisać wspinanie do kajetu bie- że nawet w okresie przed zawodami ciężko z niego gacza? Mimo, że jest to podstawowa forma ruchu, zupełnie zrezygnować. większość z nas nie umie poprawnie biegać i ja rówProfity płynące z połączenia jednej i drugiej nież należę do tego grona. Krzywo stawiana stopa, aktywności można mnożyć. Oprócz bardziej oczykoślawość kolan czy asymetria tułowia przemno- wistych, fizycznych korzyści, połączenie to potrafi żona przez x kroków, mocno obciążają nasz układ odstresować i wyzbyć się rutyny. Lubię mieszać ruchu. Wystarczy zbyt mocne pochylenie do przodu treningi w zależności od tego, na co mam ochotę. i już nasz klatka piersiowa, dalej przepona i mięśnie Im bliżej zawodów, tym bardziej przestrzegam załobrzucha czują się, jakby były poddawane torturom. żonego planu, ale staram się przy tym nie popaFizjoterapeuci od dawna zwracają na to uwagę, dać w monotonię. Dlatego zachęcam wszystkich między innymi dlatego w ostatnich latach poja- do symultanicznego spróbowania jednej i drugiej wiły się popularne treningi „core” i usłyszeliśmy formy aktywności. Do zobaczenia zapewne podczas o mięśniach głębokich. Nie da się ukryć, że podczas oddawania się jednej z nich!
fot. Jacek Deneka Ultralovers
42
OPTIC & OCTAL Ultralight Backpacking 1.08/1.01 kg for the 48L/45L