CRAGmagazine F20

Page 1

1


OD REDAKCJI

SPIS TREŚCI

Pewien Japończyk dostał zgodę i zaproszenie od peruwiańskiego ministra kultury, by wejść na teren całkowicie pustego Machu Picchu. Miasto Inków zostało zamknięte dla zwiedzających w marcu z powodu epidemii. Wcześniej, oblegało je każdego dnia tysiące ludzi.

W GÓRĘ

Japoński turysta utknął w Peru i przez siedem miesięcy czekał w wiosce Aguas Calientes. Wirus utrudnił mu zwiedzenie jednego z 7 Cudów Świata. A może ułatwił? Dał jedną szansę na milion? O poszukiwaniu pustki w inkaskich ruinach pisze w tym numerze Katarzyna Strzelska. Żeby znaleźć miejsca nie zadeptane przez turystów, wyruszyli na stukilometrowy trekking.

3

Spokój sprzyja odważnym Nowa droga w masywie Fitz Roy. - Luka Krajnc

10

Wejść jak najwyżej Lata 70. w czeskim piaskowcu. - rozmowa ze wspinaczem Jindřichem Hudečkiem W DÓŁ

17

Co zmieniła epidemia w podróżowaniu, uprawianiu sportów, spędzaniu czasu na łonie natury? Mam wrażenie, że dużo większą wagę zaczęliśmy przywiązywać – obok samych aktywności – do emocji, wrażeń, wspomnień, których dostarczają. Możemy mniej, więc przeżywamy pełniej.

W NIEZNANE 25

To nie może być koniec świata! Wędkarskie wyprawy do Ziemi Ognistej. - Dawid Pilch

31

Więcej niż Macchu Picchu Nietypowy trekking w Peru. - Katarzyna Strzelska

Lub może po prostu więcej o tym mówimy? Mamy czas, żeby pomyśleć, powspominać dłużej, przypisać miejscom i wydarzeniom znaczenie.

U SIEBIE

A to właśnie jest najpiękniejsze, we wszystkim, co robimy. Każda pasja, choćby najbardziej abstrakcyjna, jest wspaniała przede wszystkim dlatego, że ktoś oddaje się jej z pełnym zaangażowaniem i z takim samym zaangażowaniem potrafi o niej opowiedzieć. Nie mam pojęcia o wędkarstwie. Nie jestem nawet przekonana, czy chciałabym spróbować, Ale uśmiecham się, czytając tekst Dawida Pilcha o jego wyprawach z wędką do Patagonii. Nie da się nie poczuć ogromnych nadziei, a wreszcie satysfakcji, w relacji Luki Krajnca ze ściany Fitz Roya.

The new

MISSION LT Zaprojektowany do szybkiego przemieszczania się w trudnym górskim terenie. Mission LT jest naszym najbardziej zaawansowanym technicznie butem podejściowym. Zbudowany z oddychającego i wytrzymałego materiału EnduroKnit, wyposażony w antypoślizgową podeszwę BlackLabel-Mountain. Model zapewnia wysoką precyzję i ochronę.

Nad poziomem morza Ski&sail w Norwegii. - Barbara Suchy

37

Wyjątkowo długa noc Sześć nocy polarnych na Svalbardzie. - Anna Konopacka

42

Nauka jazdy po japońsku Praca instruktora narciarstwa w krainie najgłębszego puchu. - Kinga Stus W ZGODZIE Z NATURĄ

51

Ruch. O czym myślę, kiedy biegnę - Małgorzata Lebda

Na co dzień mamy niestety tendencję do przyzwyczajania się, a piękne miejsca i momenty powszednieją. W Crag Magazine pokazujemy daleki Svalbard i „puszystą” Japonię oczami Dziewczyn, które mieszkają tam na stałe. I wciąż znajdują kolejne powodu do zachwytu i dziwienia się swoim tymczasowym domem. O tym, że nie trzeba tak daleko, bo zachwycać można się też bez końca znanymi leśnymi ścieżkami w podkrakowskich Bolechowicach, przeczytacie w biegowym eseju Gosi Lebdy.

BD Employees Madeleine & Christoph Noah Wallace Nordkette, Innsbruck

2

Projekt i skład: Redakcja i korekta: Zdjęcie na okładce:

I tego zachwytu, z ograniczeniami czy bez, nigdy nie traćmy!

Wydawca:

Miłej lektury, Barbara Suchy

Kontakt:

1

Welldonegan Barbara Suchy Ruiny miast Inków w Peru, fot. Kostek Strzelski CRAG SPORT Cholerzyn 406 32-060 Liszki redakcja@cragmagazine.pl


W GÓRĘ

Spokój sprzyja odważnym Tekst: Luka Krajnc Zdjęcia: Luka Krajnc i Luka Lindič

2

3


Pokornie uznaliśmy, że nie możemy niczego brać za pewnik. Mimo to, obaj zgodziliśmy się dać z siebie wszystko, bez względu na wynik. Pokonując kolejne metry przewieszenia, wiedzieliśmy już, że jedyna droga prowadzi w górę.

Do El Chalten przyjechaliśmy w połowie stycznia, planując sześciotygodniowy pobyt. Oboje z Luką byliśmy w Patagonii już kilka razy i świetnie zdawaliśmy sobie sprawę, że to nie miejsce na sztywne, precyzyjnie ustalone cele. Każdy, kto był tu choć raz, doskonale wie, że wszystkie zasady ustala Matka Natura. Postanowiliśmy, że dużo lepiej będzie podejść pod ściany z dobrymi pomysłami, silną motywacją i otwartymi umysłami.

Zaciszna ściana Dolina Torre wyglądała na zatłoczoną, a ściany wciąż pokryte były śniegiem. Rozglądając się, dostrzegliśmy wielu wspinaczy, powtarzających te same drogi. Nie tego chcieliśmy! Nasz cel wypatrzyliśmy na południowo-wschodniej ścianie Aguja Saint-Exupéry, gdzie w 1998 roku Marcelo Galghera i Horacio Gratton próbowali wytyczyć nową linię. Wycofali się po sześciu wyciągach. Szukaliśmy czegoś stromego, stosunkowo bezpiecznego i osłoniętego przed wiatrem. Od razu spodobała nam się zaciszna atmosfera ściany.

starań. Zabraliśmy też dodatkową linę, żeby zabezpieczyć trawers, dopóki nie zobaczymy wyżej, czy mamy szansę pokonać drogę. Gdybyśmy musieli się wycofać, lina ułatwiłaby zjazd w podciętym terenie.

prowadzi systemami szczelin, z których większość, jak sądzimy, byłaby możliwa do przewspinania klasycznego w suchych warunkach. Wreszcie mogliśmy cieszyć się dobrym miejscem na biwak i tym, co czeka na nas kolejnego dnia.

Pierwszy dzień wspinaczki upłynął bez wielu problemów. Z powodu ostatnich obfitych opadów, na pierwszych wyciągach było sporo śniegu, a szczelinach zalegał lód. Było jednak zdecydowanie cieplej, niż podczas poprzedniej próby, a ponieważ znaliśmy teren, wspinaliśmy się szybciej, płynniej i z większym spokojem.

W ścianie Aguja Saint-Exupéry czuliśmy się, jak byśmy byli zamknięci w swojej bańce. Obok nie było nikogo innego, panował absolutny, niezakłócony spokój. Dzięki takim chwilom, jakość naszych przeżyć w górach staje się jeszcze lepsza, a emocje są głębsze.

Wiedząc, że kluczowe miejsce jest wciąż przed nami, staraliśmy się działać tak sprawnie i bezpiecznie, jak to możliwe. Droga

W GÓRĘ

Podczas pierwszej próby, pod koniec stycznia, zrobiliśmy dziewięć wyciągów i znaleźliśmy dobrą półkę, by rozbić biwak i spędzić noc. Kolejnego dnia pokonaliśmy jeszcze jeden wyciąg, zanim sami przed sobą musieliśmy przyznać, że nie powinniśmy kontynuować. Robienie dalszego, przewieszonego trawersu, z minimalną asekuracją, bez możliwości wycofania się, było zbyt dużym ryzykiem. Nie byliśmy w stanie go podjąć. Zaczęliśmy zjeżdżać, wraz z całym sprzętem, z powrotem do doliny. Przekonaliśmy się na własnej skórze, dlaczego prawie nikt nie wspina się na tego rodzaju strome ściany w stylu alpejskim. Zdecydowana większość pierwszych przejść to wspinanie z wykorzystaniem stałych lin, co zapewnia bezpieczeństwo i możliwość wycofu w dowolnym momencie.

Drugie podejście Po kilku dniach odpoczynku, mięśnie się zregenerowały, ale w naszych głowach wciąż mocno tkwiła myśl o przejściu, którego tak chcieliśmy, będąc w ścianie, ale żaden z nas nie odważył się spróbować. Z zapasem odpowiedniego sprzętu i wiedzą o ścianie, jaką mieliśmy teraz, być może podjęlibyśmy inne decyzje. To wszystko nie pozwalało nam spać spokojnie. Wreszcie ciekawość wygrała. Zaczęliśmy pożyczać szpej od znajomych wspinaczy w dolinie, bo okazało się, że przywieźliśmy go ze sobą za mało. Na szczęście, Rolando Garibotti i Thomas Huber hojnie pożyczyli nam wszystko, czego potrzebowaliśmy i byliśmy gotowi na drugą rundę. Naładowani nową energią i pozytywnym nastawieniem, wspartym dobrą prognozą pogody, wróciliśmy pod ścianę w połowie lutego. Postanowiliśmy dobrze się bawić i dać z siebie wszystko. Nie szliśmy nastawieni na dokończenie drogi. Osiągnięcie celu miało być tylko konsekwencją naszych

4

5


W GÓRĘ

7 6


Szczęście towarzyszy odważnym! - pomyśleliśmy, gdy okazało się, że pęknięcie, które wypatrzyliśmy było jedynym wariantem, wyprowadzającym z przewieszonego terenu. Tego wieczoru, mocno zmęczeni, ale niesamowicie szczęśliwi, biwakowaliśmy na małym polu śnieżnym, gdzie nasza droga łączyła się z drogą Le Petit Prince. Trzeciego dnia mogliśmy już tylko cieszyć się przyjemną wspinaczką, która doprowadziła na szczyt Aguja Saint-Exupéry. Pokonaliśmy najbardziej stromą ścianę alpejską w naszym życiu w dobrym stylu i w świetnym czasie… Czego więcej moglibyśmy chcieć?

Górski mir Mir również po słoweńsku oznacza Spokój. To tak zdecydowaliśmy się nazwać wytyczoną przez nas drogę (700 m, 7a +, A3, 70°). Spokój, którego brakowało nam, kiedy po pierwszej próbie, myśleliśmy w dolinie o naszej wspinaczce. Wiedzieliśmy, że mogłoby się udać, ale żaden z nas nie był skłonny podjąć ryzyka ze sprzętem, jaki mieliśmy ze sobą. Spokój, z którym podeszliśmy do drugiej próby. Spokój, który pozwolił przeć do góry. Wiedzieliśmy, że nie możemy niczego brać za pewnik i możemy wrócić do domu bez szczytu. Mimo to, obaj zgodziliśmy się dać z siebie wszystko i cieszyć się z tego doświadczenia, bez względu na wynik. Wreszcie spokój, oznaczający samotność na dzikim terenie. To ona jest najbardziej nieskazitelnym uczuciem, jakiego wspólnie szukamy w górach.

W GÓRĘ Tylko do góry! Wyżej ściana przewiesiła się, a my powoli parliśmy w górę, zupełnie nie wiedząc, czego możemy się spodziewać i w pełni akceptując wszystko, cokolwiek zastaniemy w kolejnych jej partiach. Początkowo, zostawiliśmy linę na pierwszym przewieszonym wyciągu, ale kiedy wspięliśmy się wyżej, pokonując kolejne części przewieszenia, zdecydowaliśmy się ją ściągnąć. Wiedzieliśmy, że w razie problemów, skazujemy się na brak łatwego wycofu. Była to dla nas pewna deklaracja, trudna ale wyzwalająca. Wiedzieliśmy, że od teraz jedyna droga prowadzi w górę.

Luka Krajnc i Luka Lindič, zespół słoweńskich alpinistów, którzy pod koniec lutego 2020 roku wytyczyli nową drogę na południowej ścianie Aguja Saint-Exupéry w masywie Fitz Roy w Patagonii. W 1994 r. próbę wspinaczki tam podjęli Argentyńczycy Marcelo Galghera i Horacio Gratton – pokonali 500 m nowego terenu z trudnościami do 6c / A3.

Przejście przewieszonej części zajęło nam to prawie cztery godziny. Jej górny fragment był mokry, co nie przyspieszyło naszych postępów. Na szczęście, teren tak się wywiesza, że jeśli odpadniesz, lądujesz w powietrzu. Jest więc stosunkowo bezpiecznie.

8

9


Zdjęcie: wspinaczka w Joshua Tree, USA, 1995

Jindřich Hudeček to charyzmatyczny, energiczny facet. Z niesłabnącym entuzjazmem i młodzieńczą iskrą w oku, mówi o rozwoju wspinaczki sportowej w ukochanym piaskowcu, ambitnych przejściach solo, wyścigach motocyklowych i wyprawach w góry wysokie.

Drogi na poziomie VIIc - VIII teraz stały się celem klasycznych przejść OS. Naprawdę zacząłem trenować dopiero w 1987 roku, kiedy wróciłem z wyprawy na Everest i zobaczyłem zawody Rock Master w Arco. Wcześniej chodziliśmy się wspinać tylko raz w tygodniu i w weekendy, a w zimie dwa razy w tygodniu podciągaliśmy się na drążkach na sali gimnastycznej. Nie było wtedy ścianek wspinaczkowych. Inaczej też planowało się w latach 70. wyjazdy wspinaczkowe? Oprócz liny, łączyła nas wielka przyjaźń, bo było nas tylko kilku w tym sporcie. W piątki jeździliśmy wspólnie pociągiem w skały. Wieczorami siedzieliśmy i graliśmy przy ognisku, wypiliśmy piwko i z powrotem pociągiem do domu. Często jeździliśmy do Saksonii, gdzie spotykaliśmy ówczesną światową elitę wspinaczkową. To motywowało. Powoli między nami zaczynał rozwijać się pewien rodzaj rywalizacji, zwłaszcza, gdy nabraliśmy sportowego podejścia i zaczęliśmy poważny trening.

W dzieciństwie w zasadzie byłeś skazany na wspinanie?

Po trzech latach wspinania dostałem się do reprezentacji, i już w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych jeździliśmy na Frankenjurę i do Arco. W piaskowcu byliśmy mocni i mogliśmy się mierzyć z najlepszymi, ale już w wapieniu nie szło nam tak dobrze. Zawsze ciągnęły mnie też góry. W Alpach Julijskich zrobiliśmy pierwsze zimowe wejście północną ścianą Triglavu. To była ciężka wspinaczka. Pięć dni spędziliśmy w ścianie. Dziś już sobie nie umiem wyobrazić, że byłbym w stanie to zrobić z ówczesnym sprzętem. Teraz wszystko waży o połowę mniej, jest nieporównywalnie wygodniejsze. Nie było ubrań z membranami, sami szyliśmy sobie uprzęże, ciepłe spodnie i kurtkę z koców. Wiatrówka z nylonu, wełniane rękawice. Wystarczyło trochę wody i wszystko było przemoczone. Wełna oklejona śniegiem miała za to dobre tarcie, nawet na lodzie.

Później zacząłem czytać książki przygodowe. Chciałem zostać podróżnikiem, kierowcą rajdowym i motocyklowym, a kiedy w moje ręce wpadły książki: „Tron Bogów” Arnošta Černíka i „Dziesięć wielkich ścian” Radana Kuchařa, zapragnąłem pojechać w wielkie góry. Miałem wtedy dwanaście-trzynaście lat. Z kolegami wzięliśmy starą linę, trzy metalowe karabinki i ruszyliśmy w piaskowcowe Prachowskie Skały. W pewnym momencie przestała to być tylko zabawa.

Wejść jak najwyżej

Rok później starszy kolega zasugerował mi wyjazd do Labáku. Wspinałem się tam solo na jakiejś piątce, gdy zobaczyli mnie bracia Pavel i Zdeněk Weingartlowie, w tym czasie już znani wspinacze. Co ma się chłopak wygłupiać – stwierdzili - i wzięli mnie ze sobą. Zrobiłem szóstkę, potem siódemkę i już samo poszło. Jesienią 1979 po raz pierwszy zrobiłem VIIc. To była wtedy najwyższa wycena.

Nie mieliśmy ścianek wspinaczkowych, pięknej pogody, w skały jeździliśmy pociągiem. Powoli nabieraliśmy sportowego podejścia i w piaskowcu mogliśmy się mierzyć z najlepszymi. Rozmowa z Jindřichem Hudečkiem, znanym czeskim wspinaczem i alpinistą, założycielem sieci sklepów outdoorowych HUDYsport.

Skala się rozszerzyła, zaczęła się mocna rywalizacja i coraz bardziej techniczne przejścia.

Dużo jeździłem w Tatry, gdzie w pierwszej połowie lat 80. zaliczyłem wiele wejść solo, np. Superdirettissimę na Małym Kieżmarskim Szczycie, kilka dróg na Jastrzębiej Turni, m.in. Płyty Pochylego, Oranžový expres. Jak w tamtych czasach udało Ci się dostać w Yosemity?

Inspirowali i towarzyszyli mi Karel Bělina, w Tatrach Jan „Drobek” Krch, później Mirek Šmíd, Joska Rybička, Švejda, Rakoncaj.

W 1983 roku znajomi bracia Uher dostali wizę wyjazdową na zjazd wspinaczkowy do USA. Czasem się to udawało. Pavel zachorował, więc Zdeněk zaproponował wyjazd mnie. Sam bilet kosztował prawie 3 tysiące zł, a ja, jako mechanik samochodowy, zarabiałem wtedy 200 zł miesięcznie. Pavel pożyczył mi pieniądze. Żeby zarobić na wyjazd, mieliśmy przez miesiąc pracować w Nowym Jorku, a przez miesiąc się wspinać.

Tak, ale nie z powodu skali. Do tego czasu wspinaczkę na piaskowcach traktowano jak trening przed górami, a przejścia w stylu klasycznym nie były ważne. To się zmieniło na przełomie lat 70. i 80. Zaczęliśmy też boulderować.

¹ Okolice Parku Narodowego Czeska Szwajcaria z pięknymi formacjami piaskowcowymi.

10

11

W GÓRĘ

Skałki miałem w Hřensku dziesięć metrów od domu. W wieku siedmiu, ośmiu lat, chodziliśmy z kolegami w trudno dostępny, skalny teren. Zawody wygrywał ten, który wszedł najwyżej; tam, gdzie reszta już nie dała rady. Często mi się udawało. Czasem były to miejsca III-IV, może nawet V, ale nie myśleliśmy o tym, jak o wspinaczce.


Jindřich Hudeček na drodze Koniec jednej legendy, Saksonia, 1986

Pavel Weingartel i Jindřich Hudeček na drodze Bílá oblaka (Xb), Růžová, Dolina Łaby, 1986

Droga Alltag im Westen (Xa), Dolina Łaby, 1986

W GÓRĘ

Jindřich Hudeček (ur. 27.02.1964, Děčín) to znany czeski wspinacz i alpinista, zawodnik motocyklowy z wieloma sukcesami na koncie oraz założyciel czołowej czeskiej spółki z outdoorowym wyposażeniem HUDYsport.

Dzięki temu, zrobiłem solo słynną drogę The Nose na El Capitanie. Ze Zdeňkem wspięliśmy się drogą The Shield a także eksponowaną Separate Reality. Po powrocie musiałem odbyć służbę wojskową. Musztra była surowa, ale popołudnia i weekendy mieliśmy wolne. Wojskową V3S-ką jeździliśmy się wspinać do Ádru. Potem ojciec znanej alpinistki Aleny Stehlíkovej (później Čepelkovej) wyciągnął mnie ze służby do pracy w kopalni uranu, gdzie był dyrektorem. Praca w kopalni umożliwiła wielu alpinistom finansowe przetrwanie tego okresu. Wspomniałeś, że na dobre poświęciłeś się wspinaczce sportowej po powrocie z Himalajów. Podczas wyprawy na Mount Everest w 1987 roku byłeś najmłodszym uczestnikiem. Na Everest weszliśmy, testując nową, trudną drogę, prowadzącą przez tak zwaną Barierę Skalną (Rock Band) na 8300 metrów, gdzie rozbiliśmy obóz w trudnych warunkach - bez wody, kuchenki i tlenu. Bolała nas głowa i cieszyłem się, że, wraz z Pepą Nežerką, następnego dnia zeszliśmy.

Nie mieliśmy idealnych warunków do treningu: pięknej pogody, dróg w przewieszeniu, sztucznych ścianek. Ale jakoś sobie radziliśmy. W kamieniołomie w Hřensku wycięliśmy stopnie do wspinaczki, zrobiliśmy trzy drogi, zimą na dole rozpalaliśmy ognisko i trenowaliśmy. Jak w latach osiemdziesiątych wyglądała współpraca z zachodnimi firmami i sponsoring sportowców? Moimi sponsorami byli: La Sportiva, Faders i Petzl. Komunistom nie przeszkadzało już wtedy, że ktoś z Zachodu daje ci pieniądze. Prowadziłem też wykłady, a w końcu w 1990 r. założyłem własną firmę – sklep ze sprzętem górskim i wspinaczkowym. Zaczęło się z Hiszpanami: firmami Faders i Roca. Potem zgłosiła się La Sportiva. Żyliśmy głównie z alpinistów, a wówczas wszyscy moi współpracownicy to byli wybitni wspinacze. To działało. Nasi klienci, oprócz zakupów, mieli kontakt z najlepszymi specjalistami w tym sporcie. Założyliśmy, działające do dziś, firmy Rock Empire i Direct Alpine.

Było to trudne doświadczenie, nie wciągnęło mnie i szybko wróciłem do wspinaczki w skałach. W Buoux, w ciągu dwóch miesięcy, około dziesięć razy zrobiłem 8a i 8b, które w tym czasie były najtrudniejszymi drogami. Zacząłem brać udział w zawodach i plasowałem się w pierwszej dziesiątce, czasem nawet na podium. We wspinaczce sportowej zdecydowanie bardziej się odnajdywałem.

Obecnie wspinaczy jest dużo więcej i już nie wszyscy się znają między sobą. Większość klientów to turyści; wspinacze i alpiniści stanowią już tylko 25%. Ale to nie powód, żeby iść na kompromis w kwestii najlepszych marek i jakości.

12

13


Mimo ogromnych osiągnięć i pasji do wspinania, był moment, kiedy odłożyłeś ten sport?

Co jest w tym wszystkim najważniejsze – pozwala podejmować kolejne wyzwania, zdobywać sportowe osiągnięcia i odnosić biznesowe sukcesy?

Na początku lat 90. nie wspinałem się prawie wcale. Lubię robić nowe rzeczy, więc kupiłem motocykl i zacząłem się ścigać. W ciągu dziesięciu lat kilkakrotnie wygrałem mistrzostwa kraju, jeździłem na mistrzostwa Europy i mistrzostwa świata w Le Mans. Zaliczyłem też fatalny wypadek. Ta nowa przygoda sportowa zaowocowała ró w n i e ż w s p ó ł p r a c ą b i z n e s o w ą z f i r m ą D u c a t i . W międzyczasie zdążyłem się ożenić i urodziła się moja córka Kristýnka. Z drugiego małżeństwa mam Jindrę i Natálkę. Z Jindrą wspinamy się razem i widzę, że sprawia mu to dużą frajdę.

W GÓRĘ

Jindřich Hudeček i Radoslav Groh pod Cerro Torre, Patagonia, 2019

Motocykle są już przeszłością, zdecydowanie bardziej interesują mnie góry. Teraz szczególnie Patagonia, gdzie jeżdżę co roku, od ostatnich piętnastu lat. Przypomina mi czasy sprzed trzydziestu lat, jest pusto i dziko. Nieustannie wspinam się w piaskowcu w Labáku. Nadal lubię to, co robię od tylu lat - i to jest najważniejsze. Bez tej radości nie ma mowy o sukcesie – ani w sporcie, ani w biznesie.

Droga Ostatnia relikwia (Xa), Trůn, Dolina Łaby, lata 90.

Wspinaczka w piaskowcach, Dolina Łaby

14

15


W DÓŁ Nad poziomem morza Do widoku ciemnoniebieskiej wody, okalającej ośnieżone szczyty, można się podobno przyzwyczaić. Pustka w rozległym terenie też powoli przestaje zadziwiać. Tak samo, jak poranne mgły snujące się nad fiordami i powroty z gór wieczorową porą. Tekst i zdjęcia: Barbara Suchy

16

17


Kolastinden, 1432 m n.p.m., Alpy Sunnmøre

Przed oczami piękna, ośnieżona grań. W pionie to jeszcze może trzysta metrów podejścia. Na szczycie czeka bezbłędny widok na otwarte morze. W drugą stronę zerkamy niecierpliwie na nietknięte białe połacie – na wypadek, gdyby ktoś miał je za chwilę zabrać albo, co gorsza, rozjeździć. Przed nami nikogo, za nami również. Godzina jeszcze wczesna, więc słońce nie zepsuje nadto tego pysznie wyglądającego zjazdu. Ale może by tak jednak już stąd, spod grani, a potem wrócić na szczyt? Zdążymy? Bierzemy trzy głębokie wdechy i – z lekkim wciąż zniecierpliwieniem – ruszamy na szczyt. Wiosna w Norwegii jest inna, nieco leniwa. Tego próbuję się nauczyć. Nigdzie nie trzeba jechać, bo gór jest do woli. Tuż nad poziomem morza.

Hygge w outdoorze Saudehornet, 1303 m n.pm., Alpy Sunnmøre

Jest pogodna niedziela, przedpołudnie. Coraz mocniejsze, wiosenne słońce powoli, ale skutecznie, wytapia śnieg na drewnianym ganku niewielkiego domu. Takiego w kolorze czerwieni faluńskiej, jakie znamy z najbardziej klasycznych skandynawskich obrazków. Z obowiązkowym widokiem na fiord.

Epidemia pokazała, jakim problemem dla Norwegów, archetypowego narciarskiego narodu, stało się odcięcie od gór. Pandemia odebrała możliwość wyjazdu do ich górskich daczy – najbardziej naturalny sposób na odpoczynek. Cytując nieco ironicznego grafika Kristiana Finboruda, dla przeciętnego Norwega, idealna wycieczka narciarska wyglądałaby tak: „całkowicie płasko, całkowicie biało i bardzo daleko”. Dla przeciętnego obcokrajowca – nie do pomyślenia! – tyle gór przecież.¹ Dwa lata wcześniej, wiosenną porą, wychodziliśmy z portu w miejscowości Orsta, na przepiękny wierzchołek Saudehornet. Południowy szczyt (tak dosłownie można przetłumaczyć nazwę) był idealnym celem w słoneczny dzień. Czekał nas długi, dość stromy i cudowny widokowo zjazd. Na podejściu, wypatrzyliśmy dużą grupę ludzi, wychodzącą na sąsiednią, niewysoką kopkę. Później na dłuższy czas zniknęli. W czasie gdy my, robiąc coraz gęstsze zakosy, wdrapywaliśmy się na szczyt, Norwegowie rozłożyli się wygodnie na słonecznym plateau, pozdejmowali kurtki, powyciągali książki i termosy. Korzystali ze słonecznej soboty.

W DÓŁ

Dzień jest idealny, by Kjell mógł wyjść na niewielki, ośnieżony pagórek za domem. Zwykle, przy ładnej pogodzie lubi przysiadać tam na godzinę, czy dwie, by przeczytać kilka rozdziałów najnowszej, spośród swoich ulubionych powieści Jo Nesbø. Podobno dla Norwega to też aktywność outdoorowa. Dalej, w głąb doliny, da się podejść już tylko na nartach. Jest nawet zakaz wjazdu, ale do jego przestrzegania nie trzeba nikogo szczególnie przekonywać. Spod śniegu wystaje tylko górna część drogowej tabliczki, świadcząc o tym, że śnieżna pokrywa na długo jeszcze zostanie. Banalny stereotyp? Nie zupełnie. Takich obrazków w Norwegii naoglądaliśmy się sporo. Tu wszystko jest jakby spokojniejsze, naturalniejsze. Norwegowie nie muszą. Oni mogą.

Epidemia zbiegła się na północy Norwegii z potężnymi opadami śniegu. Siedząc, wbrew planom i wszelkiej ochocie, w krakowskim mieszkaniu, słucham o tym, jak w Tromso tony śniegu są wywożone do morza, jak – ze względu na lock down – brakuje ludzi do odśnieżania ulic. Nie wiadomo, co z tymi ogromnymi zaspami zrobić. W żołądku aż skręca. Tyle śniegu się marnuje! Ah, co my byśmy z nim, tam w górach, robili…

To wszystko, co u przyjezdnego narciarza powoduje, że zaczynamy się zachowywać, jak lekko opętani – tu pójść; tam zjechać; ile śniegu!; a może jeszcze na drugą stronę fiordu popłyńmy! – tu jest elementem normalności. Takie outdoorowe hygge. Skandynawska filozofia odnajdywania przyjemności w prostych, codziennych czynnościach, doskonale oddaje, w jakiej atmosferze uprawia się tu narciarstwo.

Śnieg do wyrzucenia Kraków, 14.03.2020

W połowie marca, już po raz trzeci, miałam być w drodze do Norwegii. Tym razem w planach mieliśmy dwa tygodnie skiturowego eksplorowania malowniczej wyspy Senja. Co stało się zamiast, opisywać nie muszę.

¹ Kristian Finborud, “How to ski in Norwegian”, SKALD, 2011.

18

19


Pustka absolutna Slogen, 1564 m n.p.m., Alpy Sunnmøre

Około 35-kilometrowy Hjørundfjord wdziera się między surowe i dzikie góry. Z niemal każdej doliny można pójść w prawo, w lewo, na wschód, na zachód, wybierać do woli spośród niekończących się pasm solidnie zaśnieżonych szczytów. Odkąd tydzień wcześniej wypłynęliśmy z niewielkiego portu Brosundet w Ålesund, na najpopularniejszych górskich szczytach, nie spotkaliśmy prawie nikogo. Ogrom gór sprawia, że narciarze znikają. Tu i ówdzie można znaleźć ślady sprzed kilku dni, a w sieci dowody w postaci relacji i zdjęć, w terenie – wszechobecna pustka. Jeśli już spotkasz kogoś na nartach, na pewno będzie to jakiś napalony obcokrajowiec. Jest połowa kwietnia. Norweskie śladówki już dawno stoją dobrze zabezpieczone w garażach. Pogoda nie jest ewidentna. Od momentu, gdy wyruszyliśmy z Oye w kierunku szczytu Slogen, nie mam przekonania, czy podejście ma sens. W połowie drogi docieramy na plateau, na którym powinno znajdować się schronisko Patchellhytta. Jest. Ciemnozielony, drewniany dom, pośród wielkich zasp, nie wygląda jednak na tętniący życiem. Drzwi otwarte. W norweskich schroniskach panuje samoobsługa. Przy drzwiach wisi cennik, gigantyczna spiżarka jest pełna długoterminowej żywności. Przy kominku równiutko ułożone drewno. Rozpalamy ogień, wyciągamy gitarę. Nagle w ekipie ujawniają się ukryte muzyczne talenty. Suszymy ubrania po podejściu w śnieżycy. Wybieramy konserwę, z której ugotujemy obiad. Odpuszczamy, cieszymy się prostymi rzeczami. Skandynawskie hygge nabiera sensu – jest tak miło, że aż nie chce się wychodzić na zewnątrz.

W DÓŁ

Puch z solą Kippeldalsfjellet, 1320 m n.p.m., Kafjord

Na dole ciepły prąd od morza powoduje, że śnieg robi się ciężki. Trzeba nauczyć się manewrować w tej betonującej brei. O tym, że niełatwe to przeżycie, nie tylko dla kolan, ale też dla samych nart, przypomina jeszcze długo wyłażąca z krawędzi rdza. Rodzajów śniegu jest tu na szczęście więcej, te najlepsze – niczym wisienka – przeważnie tuż pod szczytem. Skiturowanie w Norwegii jest, jak ciągnięcie codziennie losu ze szklanej kuli. To jedyne miejsce, w którym doświadczyłam sześciu różnych wariantów pogodowych w pół godziny. Nigdzie indziej nie dopadła mnie też choroba morska… na nartach. Od prawie godziny pływamy po fiordzie, szukając dobrego miejsca do zacumowania. Nagle robi się ponuro i śnieg zaczyna sypać rzęsiście. Cóż za wspaniała pogoda na rozpoczynanie podejścia na fokach! Nim zdążymy jednak dopłynąć do pirsa, na niebie pojawia się piękne słońce. Nie na długo, bo podczas cumowania wracają opady. Ostatecznie niebo zasnuwa się równomiernie chmurami. Śnieg ustaje. Podejście na szczyt można określić jednym słowem: biało. Rozległy, idealnie pokryty śniegiem stok, zlewa się z biało-szarawym niebem i schowaną pod mgłami taflą fiordu. Nagle czuję, jak narty zaczynają mi się osuwać, żołądek podchodzi do gardła, a głowa traci punkt odniesienia. Jakby ktoś podniósł mnie do góry, okręcił parę razy i odstawił na śnieg. Próbuję iść powoli w górę, ale organizm się buntuje. Z opóźnieniem czuję efekty morskiego bujania. Trochę lepiej jest, gdy udaje mi się wreszcie dowlec na szczytową grań. Chmury podnoszą się nieco, odsłaniając granatową taflę wody i dając błędnikowi ulgę. Już po pierwszym skręcie wiem też, jak bardzo opłaciły się męki na podejściu. Śnieg jest wspaniały, głęboki, sypki, czego zupełnie się w tym miejscu nie spodziewaliśmy. Wsypuje się za kołnierz, tworzy gęste pióropusze. Całkiem podoba mi się to norweskie niezdecydowanie.

20

21


Kraina trolli

Czwarta nad ranem

Storhornet, 1600 m n.p.m., Alpy Sunnmøre

Daltinden, 1533 m n.p.m., Alpy Lyngen

Mają grubą, zieloną skórę i koślawy, wielki nos. Nie są zbyt inteligentne, za to przeraźliwie złośliwe. Kosmate, zarośnięte gęstymi włosami, są trudne do rozpoznania pośród pokrytych mchem drzew i kamieni.

Powoli zaczyna zmierzchać. Która to już godzina? Patrzę na zegarek. W pół do trzeciej! Jak my się rano wyzbieramy?! W lutym tego roku wioska Sommarøy w północnej Norwegii, rozpoczęła kampanię, na rzecz… rezygnacji z czasu. Funkcjonując w specyficznych warunkach, gdy w lecie słońce nie zachodzi, a w zimie nie wschodzi, mieszkańcy postanowili, że życie bez zegarka będzie rozsądniejszym rozwiązaniem.

Uwielbiają lasy, porośnięte gęstą roślinnością górskie zbocza i rozległe lodowce. Podobno dzienne światło zmienia je w kamienie. Nie możecie więc spotkać ich na swojej drodze. Możecie się tylko domyślać, że tu były… Lub są. Nietrudno sobie wyobrazić, że bajkowy (a przy okazji nieco uciążliwy dla skiturowców) norweski krajobraz to kraina mściwych trolli, opisywanych w skandynawskiej mitologii. Górskie szlaki są tu zdecydowanie bardziej dzikie. Nie zawsze można liczyć na wygodną ścieżkę. Nie raz zdarzyło nam się podchodzić pierwsze dwieście metrów, przedzierając się przez gałęzie, by wreszcie móc założyć narty.

Póki co, strefy bezczasowej za kołem polarnym się nie doczekaliśmy. Z własnego doświadczenia wiem jednak, że wieczory podczas dnia polarnego niemiłosiernie się przedłużają, poranki robią się leniwe – wiesz, że i tak zdążysz przed zmrokiem, więc po co się spieszyć?

Skuteczniejsze i łatwiejsze poszukiwania z

NAJSZYBSZYM ZESTAWEM LAWINOWYM PIEPS PIEPS MICRO BT sensor

W DÓŁ

Technologia aktywnych czujników Startujemy prosto z portu w miejscowości Bjorke. Tu nie da się w żaden sposób oszukać – podjechać, wystartować wyżej. Trzeba uczciwie zacząć na zerze i pokonać całe 1600 metrów na szczyt Storhornet. Wyrypa dla wytrwałych. Po czterystu metrach labiryntu – trochę w rakach, trochę na nartach, trochę po krzakach, wchodzimy do doliny Tverrelvdalen. Wokół pokrytego śniegiem stawu Tyssevatnet, piętrzą się najstromsze tereny Alp Sunnmøre. Jest pięknie i dziko. Bezkresna, biała pustka. Wokół żywej duszy. Chyba, że znów kogoś nie dostrzegamy… Odbijamy na południowy-zachód, w kierunku szczytu Storhornet. Tu dopiero zaczyna się prawdziwy marsz w górę.

Gdy, po kolejnym pysznym zjeździe w puszystym śniegu i przygodach terenowych – tym razem z przeprawą przez rzekę – wracamy na łódkę o ósmej wieczorem, zaczynam nabierać zrozumienia dla mieszkańców Sommarøy. Dość nietypowa pora, by kończyć turę. Lecz, cóż z tego. Wciąż przecież jest jasno.

PIEPS iPROBE BT

Skrócenie czasu poszukiwań o 60%

Ostatnie kilkaset metrów, przez lodowiec, w pełnym słońcu, robi się już nieco żmudne. Staramy się nie zerkać zbyt często na deprymujące liczby na blacie zegarka. Będąc przyzwyczajonym, że po takim podejściu, jest się przynajmniej na trzech tysiącach, wysokość rzędu tych beskidzkich, nieco rozczarowuje.

PIEPS SHOVEL C 660

Morale podnosi, dla równowagi, wysokogórski krajobraz. Za plecami mamy wybitne szczyty Rokkekjerringa, Hornindals i Kvitegga. Wszystkie wyrastają z wody. @sunanartach

Quick-LockSystem

@barbara_su

22

www.sunanartach.pl

23


To nie może być koniec świata!

- Koniec świata! - babciny krzyk wyrywa mnie z absolutnej koncentracji. Wytropiony w nurcie rzeki pstrąg znika, a razem z nim emocje, które budowały magię tamtej chwili. Szybko odkryła ucieczkę dziesięciolatka z wędką nad pobliski potok. Nie pierwszą. Jej krzyk oznaczał koniec mojego świata, czyli zakaz opuszczania pokoju. Wiedziała, że ponownie ucieknę. To wakacyjne wspomnienie sprzed lat powraca w głowie, gdy za oknem samolotu pojawia się Punta Arenas – stolica regionu Magallanes, położonego najdalej na południe Chile. Zatem znów nawiałem!

Pod wiatr

Wszystkim rządzi tu wiatr. Nadchodzi od pobliskiego Hornu. Jest wszechobecny i zawsze ma ostatnie słowo. Wielkie marzenia i całe wędkarskie doświadczenie potrafi zdmuchnąć, jak domek z kart.

Dla wędkarza muchowego południowa Patagonia to poważne wyzwanie. Wiatr gnie tu potężne pnie Leng, kruszy skały i piętrzy fale. Urywa drzwi w samochodach nieuważnych kierowców, zrzuca statki na mieliznę i zrywa dachy. Przeszyje na wskroś kiepskie ubranie i psychikę. Sprawdzi sprzęt i kondycję. Może rozwiać wszystkie marzenia, zanim zdążysz wyciągnąć wędkę. Jeśli jednak potrafisz zrozumieć swoje miejsce w tym świecie, a twoja motywacja jest odpowiednio mocna – trafisz do wędkarskiego edenu!

Znikł. Po prostu znikł. Nastała cisza. Takie chwile na Ziemi Ognistej zdarzają się bardzo rzadko i trwają krótko. Wstaję, ubieram wodery, chwytam wędkę i pudełko z muchami. Nie ma czasu. On wróci i znowu bezlitośnie rozkołysze gładką taflę jeziora. Krystaliczna woda mieni się w porannych promieniach słońca. Widać przez nią setki granitowych otoczaków, falujące zielone rośliny i to, co sprawia, że z emocji trzęsą mi się ręce. Dziesiątki grzbietowych płetw wystających nad powierzchnię wody. Są tak blisko, że mogę dostrzec kropki. Pstrągi żerują na płyciźnie. Jedzą larwy owadów z podwodnych roślin. Taka rybia stołówka. Klękam, przekładam linkę przez przelotki wędki i wiążę muchę. Niby prosta rzecz, a tak naprawdę lata zbierania doświadczeń i długie godziny dopracowywania przynęty. Emocje kipią uszami. Nigdy nie wiesz, co stanie się, kiedy kładziesz muchę w pobliżu żerującej ryby, zwłaszcza w tak czystej wodzie. Spłoszysz ją czy weźmie twoją przynętę? Branie jest natychmiastowe. Walka z dużym, wytropionym pstrągiem to doznanie, które trwale uzależnia. Izoluje od problemów świata. Wypuszczam pstrąga, a on niespiesznie znika w idealnie czystej wodzie. Podobnie, jak jego sześciu braci w przeciągu najbliższej godziny. Potem wraca On. Tworzy na jeziorze Blanco metrowe fale. Koniec spektaklu. Godzina z mojego życia, która karmi emocjami do końca świata!

Tekst: Dawid Pilch Zdjęcia: Rafał Słowikowski

24

25

W NIEZNANE

Godzina ciszy


W NIEZNANE

Rzeka goryczy Patagońska rzeka Grande jest mekką łowców troci wędrownej. W chilijskiej jej części spotkać można te najwytrwalsze ryby, które gnane instynktem rozrodczym dotarły tu z Oceanu Atlantyckiego. Troć z Rio Grande nobilituje. Pompuje wędkarskie ego.

Ale nie jestem tu pierwszy raz. Dziś mnie nie oszuka. Ruszamy pod prąd. Do przejścia mamy około ośmiu kilometrów. Wśród falujących traw pampy, zakręt po zakręcie, przemy do przodu. Towarzyszą nam stada pasących się lam guanako, zmuszane do szaleńczego galopu na widok kołujących kondorów.

Mam gotowy sprzęt, muchy, przeanalizowałem dostępne mapy. Wyznaczyłem potencjalne miejsca, w których ryby mogą zatrzymać się w czasie migracji. Jestem gotowy na to spotkanie.

To zakole wypatrzyłem z daleka. Pokrywało się ze współrzędnymi GPS. W wodzie widać duże głazy i bryły gliny, wyrwane z nadbrzeżnej skarpy. Naturalne zwolnienia nurtu, często stanowią miejsce odpoczynku dla migrujących ryb. Zaczynam łowić na początku zakrętu, gdzie mocny strumień wody wlewa się po głazach, tworząc obiecujące zagłębienie. Wchodzę do wody tak, aby spływająca przynęta jak najdłużej mogła znajdować się w polu widzenia ryby. Oddaję rzut i poprawiam linkę na wodzie.

Tego dnia On próbuje mnie nabrać. Nie pozwala stwierdzić, w którym kierunku płynie rzeka. Wieje tak mocno, że białe grzebienie fal wyglądają, jakby nurt łamał się na kamieniach.

26

Branie jest mocne. Jak uderzenie w bark. Sekundę później jest już w powietrzu. Ogromna troć z górnego Rio Grande w salcie nad powierzchnią. W rozbryzgach wpada do wody i jednym susem wyciąga linkę, spływając w dół rzeki. Spełnienie marzeń na wyciągnięcie ręki! I nagle koniec. Wygięta wędka prostuje się, a linka luźno wylatuje w powietrze. Straciłem ją. Otacza mnie idealna cisza i niewyobrażalna pustka. Nastaje koniec mojego świata.

27


Odnalezione

Uwielbiam to miejsce. Brzegi pokryte gęstym, wysokim lasem, torfowiska porośnięte jagodami, piaszczysto-kamienne plaże i gliniaste skarpy, ukryte wśród szczytów Kordyliery Darwina.

Biegł dobre pięć kilometrów w cholernie trudnym terenie. Kiedy znalazł mnie wśród meandrów rzeki, najpierw usiadł i długo dyszał. Przegryzł zebrane jagody calafate i wycedził: Znalazłem. Znalazłem je. Ciąg troci, który nocą wszedł z oceanu do naszej rzeki, zatrzymał się na zakręcie pod skałą. Mariusz wiedział, gdzie szukać. Wysoka na dwadzieścia metrów skarpa, omywana nurtem rzeki, osypywała się do wody. Razem ze żwirem spadły potężne drzewa i głazy. Miejsce godne wyczekiwanego spotkania.

Kiedy rozkładam wędkę, towarzyszy mi niepewność. Czy one jeszcze tam są? Dzikie i przebiegłe, tak jak cztery lata temu. W tym czasie mogło zmienić się wszystko. W świecie, w którym żyję, w imię walki z suszą, grodzi się rzeki i betonuje ich koryta. W imię ratowania puszczy, wycina się drzewa. Krótkoterminowe korzyści materialne stawiamy ponad dobro środowiska naturalnego. Giną gatunki, odchodzą populacje.

Wprowadzam przynętę w dryf, sprowadzając z nurtem. Ustawiam muchę w różnych warstwach wody. Zmieniam kolory, poprawiam przypon. Bez efektów. Właśnie takie momenty w Patagonii decydują o sukcesie lub fiasku. Jak ja wtedy chciałem wrócić już do namiotu! Nad ognisko. Zjeść, napić się rumu. Pośmiać z kolegami. Ogrzać dłonie. I wiele mówiło, żeby tak zrobić! Została tylko wola walki. Ona zawsze rozdaje nagrody.

A tutaj? Czy tutaj wszystko zostało po staremu? Zostało! Pierwsze branie wyrywa mi wędkę z dłoni zaledwie kilka metrów od brzegu. Pstrąg wyskakuje nad powierzchnię wody i zmienia kierunek ucieczki obracając mój ponton. Ustawiony burtą do fali, przyjmuję zimny prysznic, gdy ta przelewa się przez pływak. Wielki, brązowy pstrąg potokowy ledwo mieści się w podbieraku. Delikatnie wyczepiam muchę i wypuszczam rybę. Euforia doskonała!

Pożegnanie Tak naprawdę nie znoszę Patagonii! Wszystko trwa tam za krótko. Za krótko łowisz, za szybko kończy się dzień. Nie masz wiele czasu, aby popatrzeć w rozgwieżdżone niebo z Krzyżem Południa. Szybko dogasa ognisko, milknie wspólny śmiech, a butelka rumu jest za płytka. Kiedy patrzę przez okno samolotu na znikającą pod chmurami Ziemię Ognistą, znowu przypominam sobie Babcię, jej krzyk i wiem, że znów ucieknę. Bo to nie może być koniec świata.

Są miejsca, z którymi nie chcesz się rozstać. Po trzech dniach łowienia, muszę wracać. Ale wszystkich biorę na świadków, że wrócę tu, nawet mimo końca świata!

W NIEZNANE

Granice wytrzymałości Idziemy, choć ciężko było podjąć decyzję! W domu Hermana, estancjonera o polskich korzeniach, był ciepły piec i miękki śpiwór. Tu wiatr nie pozwala oddychać, a deszcz pada poziomo. Przed nami część Andów, leżąca już za chilijską granicą. Patrzę na fale i wiem, że wędkowanie tutaj będzie wyzwaniem. Staram się jednak wyrzucić z głowy wszystkie negatywne myśli. Po dobrej godzinie marszu wreszcie je widać. Miejsce, ochrzczone trafnie przez moich kompanów Małym Bornholmem. Niskie żwirowe klify przechodzą w brzeg usiany dużymi głazami, które widać też w krystalicznie czystej wodzie. Pierwsza fala rozbija się na wysokości mojego brzucha, cofając mnie, gdy staram się zająć miejsce do rzutu. Chwilę potem fala odbojowa za wszelką cenę chce wciągnąć mnie w głąb. Znajduję lepsze miejsce i klinuję buty między głazami. Jest stabilniej. Staram się rzucać jak najdalej, w miejsce, gdzie kończy się płycizna. Walczę z wiatrem, ale dobrze dobrany sprzęt umożliwia osiągnięcie odległości. W głowie zaczyna tlić się nadzieja.Kolejna setka rzutów - bez efektów. Kiedy już chcę zrezygnować, czuję silne szarpnięcie zlewające się ze świstem uciekającej linki. Jest!

Godzinę później, po szaleńczej rywalizacji o wszystko, mogę ją potrzymać w dłoniach i uwolnić. Czarne plamy, srebrna łuska na tle skalnej skarpy. Wspaniała troć z Rio Condor. Wieczorem przy ognisku Mariusz pokazał mi kamień. Znalazł go w drodze powrotnej, wśród miliardów innych nadrzecznych kamieni. Czarny plasterek z dziurką, taką na rzemyk, okazał się paciorkiem z naszyjnika nieistniejącego już plemienia Ona. Plemienia, któremu koniec świata przyniosła współczesna cywilizacja.Pewnie, że nie znam wszystkich miejsc z pstrągami na świecie. I dobrze. Ale znam to najlepsze.

Ta ryba uwalnia ze mnie uczucie radości, jakiego dawno nie doświadczyłem. Nie liczy się nic. Wiatr, deszcz, szczypiące z zimna palce. Piękna, mieniąca się błękitami, troć z Lago Fagnano, napełnia mnie adrenaliną po czubki palców. Wyczekałem Cię, pokonałem swoje granice.

Tajemnicze jezioro W bukanowym lesie pompuję belly boat’a. To łatwy w transporcie, jednoosobowy ponton, napędzany siłą nóg w płetwach. Jest moim sposobem na dotarcie do pstrągów ukrytych w leśnym jeziorze.

Wiem też, że kiedyś ta radość się skończy i jeśli kolejne spotkanie nie przyniesie euforii, niewątpliwie nastąpi koniec świata.

28

Bayan-Goł Klub Wędkujących Globrtoterów Grupa miłośników wędkarstwa, podążających za swoją pasją w najpiękniejsze, najodleglejsze miejsca na świecie. Bayan-Gol-Angling-Globetroters-Club www.bayangol.pl

29


Więcej niż Machu Picchu Tekst: Katarzyna Strzelska Zdjęcia: Katarzyna i Kostek Strzelscy

MAKE TIME FOR ANOTHER LAP WITH The backcountry is calling, and we answered with the Targhee FastTrack (FT). An innovative ski bag, featuring a revolutionary quick carry system for stowing your skis on the go without removing your pack. So, go ahead and take another lap (or two).

30

31


Patrząc na ruiny osad, wybudowanych na najbardziej niedostępnych górskich terenach, ciężko powstrzymać myśl: Inkowie musieli być prawdziwymi estetami. Lokalizacja miast, ukrytych między wzgórzami Andów, jest raczej mistyczna, niż pragmatyczna.

Choquequirao trek. Przez Andy śladem inkaskich ruin

Mówisz Peru, myślisz Machu Picchu. To miejsce odwiedza rocznie półtora miliona turystów, a ich liczba wciąż rośnie. Będąc na miejscu, trudno odeprzeć myśl, że najsłynniejszy zabytek Ameryki Łacińskiej, stał się popkulturową wydmuszką, a jego historyczne znaczenie zanika pod stertą instagramowych selfies.

Ruszyliśmy w Andy. Po raz pierwszy, nie tylko dla gór, lecz celem kulturowej eksploracji.

O ruinach Choquequirao dowiedzieliśmy się przez przypadek, czytając książkę „Biała skała. W głąb krainy Inków” autorstwa Hugh Thomsona. Ciekawość wzbudził w nas opis tego, jak ekspedycje archeologów niespodziewanie natrafiały na wiele kompleksów inkaskich ruin w pasmie górskim Vilcabamby. Ta okolica to dystrykt mistyczny, tajemniczy i bardzo symboliczny. To tutaj została przelana krew ostatnich Inków, którzy pozostawili po sobie więcej tajemnic, niż współcześni archeolodzy są w stanie wyjaśnić.

Skalne miasto jest symbolem kultury, która sześćset lat temu zbudowała swoje wioski na najbardziej niedostępnych terenach Andów. Inkowie nie tyle zaadaptowali przyrodę pod swoje bytowanie, co wpisali się swoją obecnością w krajobraz, który uznawali za boski. Jak to poczuć w towarzystwie 2,5 tysiąca turystów? Na szczęście są jeszcze opuszczone miasta Inków, zagubione w andyjskich Kordylierach. Nawet jeżeli trzeba przejść sto kilometrów przez trzy przełęcze i pokonać 10 tysięcy metrów przewyższenia, by do nich dotrzeć - warto, bo droga jest tu najlepszym celem!

W NIEZNANE

Aby dotrzeć do ruin miasta Choquequirao, trzeba przez trzy dni dać solidny wycisk nogom, pokonując po drodze Apurimac, jeden z najgłębszych kanionów świata. Nazwa kanionu pochodzi od rzeki płynącej w jego wnętrzu i tłumaczona jest jako „Bóg, który ma głos” lub „Wielki Mówca” ( z języka quechua Apu świętość, Rimac - mowa). Rzeka w istocie przemawia bardzo głośno i spektakularnie przez 890 kilometrów, zasilając matkę amerykańskich rzek: Amazonkę. Z wioski Cachora położonej na 3000 metrów n.p.m. schodzimy 1,5 km w dół po kamienistych serpentynach, by tego posłuchać. Droga jest męcząca, ale jednocześnie przepiękna. Nad kanionem latają kondory, łapiąc ciepłe wiry powietrza, dzięki którym ich gigantyczne cielska mogą wzbić się w górę. Wilgotność i upał dają w kość, ale, przy takiej pogodzie, można obserwować zapierający dech w piersiach spektakl chmur, kładących się na zielonych stokach Andów.

Święta Dolina Inków

Kolejny dzień to, dla odmiany, strome 1500 metrów w górę, gdzie, za małą wioską Marampata, widzimy nasze pierwsze tarasy inkaskich ruin, ukryte w andyjskich stokach. Nawet nie wiedzieliśmy o ich istnieniu! Paqchayouk i Paraqtepata - dowiadujemy się ze znaku, kiedy, dwie godziny później, rozbijamy namiot tuż nad nimi. Po raz pierwszy w historii naszych górskich wypraw, czujemy równy podziw dla majestatu przyrody, co dla ludzi, którzy kiedyś mieli tu swój dom. Nie można oprzeć się wrażeniu, że celowość takiej lokalizacji osady była bardziej estetyczna, niż pragmatyczna.

Cuzco to miasto założone w XII wieku przez pierwszego inkaskiego władcę Manco Capaca. To jednak pomniki jego następcy, wielkiego imperatora Pachacuteca, zdobią każdy plac regionu. Właśnie on scalił wielość ludów andyjskich i stworzył inkaski naród. To z niego są dumni współcześni Peruwiańczycy, którzy sięgają do korzeni swojej historii. To za jego panowania stanęły imponujące budowle, z Machu Picchu i Choquequirao na czele. Cuzco leży w tak zwanej Świętej Dolinie Inków, która jest jednym wielkim stanowiskiem archeologicznym. Kompleks ruin Sacsayhuaman jest przykładem jednej z wielu zagadek Inków. Fortecę zbudowano z tysięcy wielotonowych kamiennych bloków, nie używając zaprawy, ani koła do transportu głazów. Jak tego dokonano, do dziś pozostaje tajemnicą. Hiszpańscy konkwistadorzy, na widok budowli, uznali ją za dzieło szatańskie, dając początek końca wielkiemu imperium inkaskiemu.

@content.travelers @content_travelers Kostek Strzelski

32

33


Święta w Złotej Kołysce

Selfie z lamą

W drodze do siostry Machu Picchu, jak nazywane jest Choquequirao, mijamy kilka drobniejszych kompleksów ruinnych. Pniemy się w górę, aby w końcu mieć tylko dla siebie to niesamowicie zachowane dawne miasto Inków. W języku quechua Choquequirao oznacza Złotą Kołyskę, prawdopodobnie z powodu z położonych w zagłębieniu przełęczy i błyszczących w słońcu kamiennych budowli. Podziwiamy pozostałości miasta, w których nawet laik może dostrzec plac główny z tak zwaną Calancą, czyli salą obrad ówczesnych mędrców. Czytamy historię miejsca z jego murów. Inkowie nie pozostawili po sobie żadnego piśmiennictwa.

Niestety przychodzi pobudka z andyjskiego snu. Najpierw Santa Marta, pierwsze miasteczko od tygodnia, a potem piesza droga wzdłuż torów do Aguas Calientes, zwanego wioską Machu Picchu. Te 10 km pokonujemy pośród backpackerów i turystów. Ci bardziej przy kasie, za kilkadziesiąt dolarów, jadą elegancko odrestaurowanym pociągiem noszącym imię badacza, któremu przypisuje się odkrycie miasta - Hirama Binghama. Samo Aguas Calientes przypomina cepelię, z drogimi hotelami, pośród nieco tańszych pensjonów i restauracjami serwującymi pizzę, pastę i burgery. Jest też opcja na camping, na którym o dziwo jesteśmy sami. Chcąc zobaczyć „czyste” Machu Picchu należy wyruszyć jeszcze przed świtem. Bramy ruin otwierane są o 6:00 rano i kiedy tam docieramy, widzimy już kilkanaście zaparkowanych autokarów i dużą kolejkę. Pogoda fatalna, chmury zasłaniają to, po co tu przyszliśmy - najsłynniejsze miasto zgładzonego ludu. W końcu wiatr rozdmuchuje gęstą zawiesinę, a my znów myślimy: Inkowie to jednak byli prawdziwi esteci!

Kilkadziesiąt metrów niżej, z kompleksu tarasów 24 Lam roztacza się piękny widok na kanion Apurimac, a w oddali majaczy Rio Blanco, z którą przyjdzie nam się zmierzyć. Trzydniowy trud podejść i zejść skutecznie odstrasza turystów. Spędzamy tu kilka godzin i spotykamy jedynie dwie dziewczyny z Francji, wracające do Cachory. My idziemy dalej, do tajemniczych ruin, o których na próżno szukać informacji w przewodnikach. Opisane w reportażu „Biała Skała”, Pincha Unuyoc to nasze kolejne miejsce biwakowe. Czujemy się jakbyśmy byli tu jedynymi ludźmi od dawna. Zasiadamy na „tarasie” i patrzymy na wszechwładną przestrzeń, zanim cowieczorna ulewa nie zagoni nas do namiotu.

W NIEZNANE

Wielu badaczy potwierdza teorię, że inkaskie miasta były budowane w tych niesamowitych górskich terenach nie tyle dla ochrony przed innymi ludami, a właśnie ze względu autotelicznego obcowania z naturą. Pięknie jest przez kilka minut, potem można szybko się zmęczyć. Ochrona co chwilę używa gwizdków, aby powstrzymywać przed wchodzeniem na mury, wychylaniem się do selfie nad przepaścią, czy zagradzaniem przejścia innym. Do lam, które służą za żywe kosiarki, ustawiła się długa kolejka. Okazuje się, że odwiedziny tu bez selfie z lamą nie bardzo się liczą.

Czwarty dzień treku to zarazem wigilia Bożego Narodzenia. Pięćset metrów w dół, tysiąc w górę i zdobywamy drugą dolinę. Po całym dniu w deszczu, trafiamy, przez klimatyczną andyjską dżunglę, do wioski Maizal. Składa się z dwóch domów. Seniora Tomasa pozwala nam rozbić się na swoim podwórku. Sprzedaje nam pomidory, ryż i jajka. Wigilijną kolację jemy w towarzystwie kur, dwóch psów i kota albinosa. Nie wypatrujemy pierwszej gwiazdki. Szybko zasypiam, gdyż kolejne dni to ostre podejście na przełęcz Juan na 4150 m n.p.m.

Wspaniale jest zobaczyć Machu Picchu a jednocześnie dość smutno. Ze względu na przeludnienie i liczne sprzeciwy naukowców, wprowadzono dzienny limit turystów. Wydaje się, że nadal jest on zbyt liberalny. Trzeba chronić ten Cud Świata, bo bezmyślnie go zadepczemy. Gdyby nie nasza droga przez góry, niespecjalnie rozumielibyśmy, na co patrzymy i selfie z Machu Picchu wrzucilibyśmy do kompletu tych z krzywą wieżą z Pizy, mauzoleum Taj Mahal czy piramidą z Luwru. Dzięki wędrówce poczuliśmy mocniej Andy, jako góry zamieszkałe przez Inków.

Mimo deszczowej pogody (grudzień to sezon mokry w Andach), idziemy z nowym zapałem. Przed nami odkrywa się gęsty las, wybrukowany inkaskimi drogami. Kolejne materialne świadectwo niesamowitej tradycji Inków. Drogi zbudowane 600 lat temu, w pożerającej wszystko dżungli, służą mieszkańcom górskich wiosek do dziś. W ciągu następnych dwóch dni, dzięki drogom Pachacuteca, pokonujemy kolejne 2,5 tys. metrów przewyższenia, a towarzyszą nam kolibry, tukany oraz nawoływania nieznanych zwierząt. Ludzi brak. Spotkanie z cywilizacją następuje w wiosce Yanama, gdzie po raz pierwszy od pięciu dni zamawiamy obiad w gospodzie i korzystamy z dobrodziejstw lodowatego prysznica. Przed nami najwyższy punkt programu - przełęcz Yanama (4660 m n.p.m), na który mozolnie wdrapujemy się kilka godzin. Nogi z waty, oddech słaby, a stąd jeszcze drugie tyle w dół, do kolejnej wioski Totora. Nagrodą i zachętą do dalszego marszu jest towarzystwo najwyższego szczytu Kordyliery Vilcabamby, Salkantay (6271 m n.p.m). Żegnamy się z ośnieżonymi Andami i lodowcem, bo przed nami znów zmiana klimatu i powrót na leśne stoki.

34

35


U SIEBIE

Wyjątkowo długa noc Jeśli masz szczęście, możesz je zobaczyć przez okno. Góry płaskie jak stoły. Potem samolot ląduje i widać już tylko ich zbocza. Bezchmurne niebo jest największym prezentem dla pasażerów, którzy kończą swą podróż na najbardziej wysuniętym na północ lotnisku świata. Tekst i zdjęcia: Anna Konopacka Magda stała wśród grupy ludzi w niewielkiej hali portu lotniczego Longyearbyen. Nie widziałyśmy się, od kiedy cztery lata temu przyjechała tu, na Svalbard. Jedziemy jej Toyotą Corollą. – Nie przejmuj się pasami. Pogryzł je pies poprzedniej właścicielki i to w dniu, kiedy kupowałam to auto. Skleiła je na szybko taśmą i tak zostało. Mamy tu tylko pięćdziesiąt kilometrów dróg, ale auto często się przydaje. Kupiłam je, kiedy pomagałam w trenowaniu psów. Rower nie jest dla mnie najlepszym rozwiązaniem, bo musiałabym jeździć z bronią pod pachą.

– Pierwsza była szaleństwem. Mózg zupełnie nie wiedział, co się dzieje. Miałam wtedy dość nieregularny tryb życia i to był chyba główny problem. Czasami podczas jednej doby spałam pięć godzin, czasami siedemnaście. Ale do tej nocy da się przyzwyczaić. Dużo ludzi korzysta z technologii. Są lampy, które emitują światło podobne do słonecznego i powoli się zapalają. To zdecydowanie ułatwia wstawanie. Wychodzimy na piwo do knajpy. Znam norweskie ceny alkoholu, ale to mój pierwszy dzień na Svalbardzie, więc można zaszaleć.

– Z bronią? – Wszędzie poza miastem musisz chodzić z bronią. Na wypadek spotkania niedźwiedzia polarnego. Na tym odcinku, od lotniska do miasta, też powinnaś mieć giwerę. Niedźwiedzie faktycznie czasem podchodzą blisko miasta. Nie zdarza się to często, ale jednak się zdarza. Ja mam swojego Mausera. Kupiłam przez Facebooka od profesora geologii, który właśnie się wyprowadzał. To była najtańsza opcja, niestety swoje waży. Ale broń daje swobodę chodzenia na wycieczki. Przez te lata widziałam parę niedźwiedzi, raz byłam nawet kilkadziesiąt metrów od jednego z nich. Mieszkanie Magdy to cząstka szeregowego, dwupiętrowego budynku. Z okna w klatce obok zwisają cztery martwe białe ptaki. – To pardwy. Kruszeją. Do niedawna przy domach wisiały też renifery. Ciśniemy się w niewielkiej kuchni. Magda wpycha skórkę z awokado do odpływu. – Teraz patrz – mówi i wciska przycisk obok kranu. Spod zlewu rozlega się okropny hałas. – Wszystko, co organiczne, mielimy. Za chwilę wypłynie w fiordzie. Podczas odpływu widać rurę, która odprowadza do morza te odpady. Ścieki też, a nie ma tu żadnej oczyszczalni. Nie polecam morskich kąpieli. Magda Wutkowska jest mikrobiolożką polarną. Właśnie kończy doktorat i czteroletni kontrakt w departamencie Biologii

36

Arktycznej w Centrum Uniwersyteckim na Svalbardzie (UNIS). Ma na swoim koncie sześć nocy polarnych.

37

– Nie masz się czym martwić, cały Svalbard jest strefą bezcłową. Alkohol, papierosy, ubrania – wszystko jest tu tańsze niż w reszcie kraju. Magda nie zamyka mieszkania. – Tu nie trzeba. Nie trzeba nosić żadnych kluczy. Nie znam chyba nikogo, kto zamykałby samochód. Mieszkanie zamykam, kiedy jestem w środku i jest sobota wieczór. W moim budynku wszystkie drzwi wyglądają tak samo i zdarzało się, że ktoś po imprezie wbijał do cudzego mieszkania. Przed domem Magda wskazuje na górę po drugiej stronie Longyearbyen. – Tam jest pomnik Ninavarden, nazwany imieniem dziewczyny, którą zjadł niedźwiedź. W latach 90. dwie przyjaciółki poszły na przechadzkę na płaskowyż ponad miastem. Nie wzięły ze sobą broni. Nieszczęśliwie spotkały niedźwiedzia. Jedna z nich zginęła na miejscu, druga skoczyła ze stromej skały w stronę miasta. Była w bardzo ciężkim stanie, kości połamane w wielu miejscach, ale przeżyła.


Bar Kroa leży przy głównej ulicy handlowej. Wystrój drewniany, w stylu traperskiej chaty. Zamiast obrusów – serwety z foczej skóry. Drewno i ciepłe przytłumione światło sprawiają wrażenie, jakby się było w ogromnej zatłoczonej saunie. Z trudem znajdujemy mały stolik. – Kiedy robi się ciemno, ludzie albo wychodzą do knajp, albo wchodzą do domów. Zaczyna się czas spotkań ze znajomymi i dziergania skarpet. Sporo osób wyjeżdża, na przykład przewodnicy. Część z nich leci wtedy na przeciwną stronę kuli ziemskiej i pracuje na Antarktydzie. Z większością aktywności na zewnątrz czeka się do marca i kwietnia, kiedy wreszcie przychodzi światło. Mimo, że każdy ma tu dobrą czołówkę, raczej nie odchodzi się od miasta w pojedynkę. W tym roku zdarzyła się taka sytuacja: trener psich zaprzęgów jeździł z psami w dolince poza Longyearbyen. Nagle z ciemności wyłonił się niedźwiedź. Czołówka co prawda daje światło na 25-30 metrów, ale to bardzo mała wiązka, nie masz pełnego obrazu. Niedźwiedź był na tyle blisko sań, że facet nie zdążyłby nawet wyjąć broni. Jedyne, co mu przyszło do głowy to sięgnąć po powróz, który miał na saniach. Uderzył nim niedźwiedzia i tym go przestraszył.

Później przyszły gwałtowne przymrozki i wszystko pokrył lód. Samochody mają opony z kolcami, a piesi zakładają wtedy na buty nakładki z łańcuchami, albo takie małe kolce, które pozwalają chodzić z łatwością. Tylko wtedy mocno brzęczysz. No i technika na pingwina. W Finlandii uczą jej od małego. Musisz się trochę pochylić, żeby ciężar ciała był z przodu, tak, jak robią pingwiny. – Tutejsze społeczeństwo jest dziwne. Jest kilka osób, które się tu urodziły, ale zazwyczaj robi się wszystko, żeby porody odbywały się na kontynencie, w szpitalu w Tromso. Właściwie wszyscy są napływowi. To jest jedna z tych dziwnych części Arktyki, która nie ma swoich autochtonów. Ja nie poznałam zbyt dużo osób, które od dawna mieszkają na Svalbardzie. Nie mówię po norwesku, nie mogłam się więc przebić do osób, które pamiętają jeszcze czasy świetności kopalni węgla i prawdopodobnie w nich pracowali. Tu jest bardzo duża rotacja ludzi. Myślę że ci, którzy tu mieszkają od dawna, mogą niechętnie otwierać się na nowych, bo przecież oni i tak za chwilę się zmienią.

@magda_wutkowska 38

39

U SIEBIE

W lutym, a nawet w styczniu, zdarza się, że przez tydzień temperatury są dodatnie i leje deszcz. Ostatnio coraz częściej, ze względu na zmiany klimatyczne. To zjawisko ma nawet swoją naukową nazwę: rain-on-snow event. Tak było, kiedy przyjechałam tu pierwszy raz. W czasie nocy polarnej stopniał cały śnieg. Nie widziałam nawet gór, które były po drugiej stronie fiordu. Wszystko było ciemne.


Jest taki jeden człowiek, Harald Solheim. Niedawno została wydana książka o nim. Spędził na Svalbardzie ponad czterdzieści lat. Był traperem i polował w tradycyjny sposób na różne zwierzęta. Przez większość tego czasu mieszkał sam, w chatce bardzo oddalonej od Longyearbyen i całego tego przepływu ludzi. Niektórym to odpowiada, że wokół jest tylko przyroda. – Zima ma też swoje dobre strony. Wyobraź sobie pełnię podczas nocy polarnej. Bezchmurne niebo. Jesteś w miejscu oddalonym od cywilizacji i nie widzisz żadnych świateł. Dookoła pełno śniegu. Wyłączasz czołówkę i pomimo tego, że nie widziałaś słońca od dwóch czy trzech miesięcy, a dzień zlewa się z nocą, czujesz jasność. Ta wielka połać śniegu odbija blask księżyca. Ósmego marca po raz pierwszy pojawia się w mieście słońce. Dosłownie na chwilę. To bardzo fajny dzień, bo wszyscy wychodzą z pracy, ze szkoły i idą na schody starego szpitala. To tam widać pierwsze promienie. Dzieci śpiewają piosenkę o powrocie słońca. Nie ważne, czy znasz norweski, czy nie, bardzo wbija się w głowę.

U SIEBIE

Zazwyczaj jest wtedy dosyć zimno, koło -20 stopni. Kiedy słońce wyłazi zza gór i przez chwilę możesz poczuć jego ciepło na twarzy, to uczucie, którego nie da się do końca opisać komuś, kto nie wie, czym jest noc polarna. To bardzo dziwne być pozbawionym czegoś, co jest pewnikiem dla większości ludzi na świecie. Wracamy powoli do domu w świetle latarni. Nagle kilka metrów od nas, w pobliżu małego domku, przebiega lis polarny. Szukał czegoś do jedzenia w mieście. – Ten domek to Bruktikken. Genialna sprawa, która powinna funkcjonować wszędzie na świecie. To odpowiedź na rotację ludzi na Svalbardzie. Kiedy tu przyjeżdżasz, wieziesz z sobą przecież niewiele, a ci, którzy się wyprowadzają, dużo rzeczy muszą zostawić. Wszystko, co nadaje się do użytku, można przynieść tu, a później inni wezmą to za darmo. Ja mam stamtąd całą masę fantów, skompletowałam tak prawie wszystkie naczynia. Inicjatywa jest dofinansowana z funduszu środowiskowego, bo ktoś tu musi być, poukładać wszystkie dary i otworzyć „sklepik” trzy razy w tygodniu. Jesteśmy już pod domem. Tu wszystko wydaje się takie specyficzne, że pytam Magdę, czego jej będzie najbardziej brakowało, kiedy stąd wyjedzie. – Beztroski. Tego, że wszystko, czego potrzebujesz na co dzień, jest bardzo blisko. Nie musisz jechać do pracy autobusem. Po prostu idziesz. Ja mam niecałe pół kilometra. Jest jeden sklep spożywczy, więc nie masz niepotrzebnych wyborów, na przykład gdzie iść na zakupy. I jeszcze jedno. Totalnie nikogo tu nie obchodzi, w co jest się ubranym. Nawet w pracy można zdjąć wierzchnie ciuchy i być po prostu w wełnianej bieliźnie. Nikt się temu nie dziwi. Nie wiem, czy znajdę inne takie miejsce na świecie.

40


Nauka jazdy po japońsku Na lekcje narciarskie często zgłaszają się całe rodziny. Niektórzy po raz pierwszy widzą śnieg, a narciarstwo nie kojarzy się im zupełnie z aktywnością fizyczną. Tekst: Kinga Stus

Ao w języku japońskim to kolor niebieski, ki znaczy drzewo. Siedzę nad brzegiem jeziora Aoki w rejonie Hakuby. Japończycy słyną z zamiłowania do prostoty, więc i ta nazwa wprost oddaje to, co mam przed oczami. Kolor wody jest intensywnie niebieski, a drzewa kładą się nad jego taflą. Co tu robię? W kraju kwitnącej wiśni przepracowałam już pięć sezonów narciarskich. Z miłości do śniegu, wybór kierunku był prosty. Japow, czyli słynny na całym świecie japoński puch, nie zawiedzie żadnego, nawet najbardziej wytrawnego, pasjonata narciarstwa pozatrasowego.

Można więc powiedzieć, że czekam na kolejny sezon zimowy. Tym razem, zamiast pustynnych krajobrazów Australii, mam przed sobą soczyście zielone górskie zbocza, rzeki wypełnione spienioną wodą i turkusowe jeziora.

Podobnie, tylko inaczej

Infrastruktura pozostawia wiele do życzenia. Wyciągi krzesełkowe bez drążków bezpieczeństwa, na stokach dla początkujących, to norma. Można też spotkać jednoosobowe krzesełka bez oparcia, nazywane potocznie pizza box. Nie ma w tym przesadnej złośliwości – można się poczuć dokładnie tak, jakbyśmy wyjeżdżali na górę, siedząc na pudełku po pizzy. Jazda pełna wrażeń!

Zdjęcie: Juan Cruz Garcia Barros

Masy śniegu, jakie spadają w zimie w tym kraju, są nie do opisania. Pomimo tego, większość wyciągów to klasyczne krzesełka bez osłony. Japończycy szczególnie umiłowali sobie snowboard. Proporcje są odwrotne, niż w Europie. Większość ludzi na stokach (około 60%) to snowboardziści. Dość liberalnie też podchodzi się tu do rozsiadania się na środku stoku. Czasem to niezłe wyzwanie ominąć deskarzy, siedzących dosłownie wszędzie. Snowboard slalom nabiera wówczas nowego znaczenia. Co ciekawe, pomimo miłości młodego pokolenia do snowboardu, w Japonii można też spotkać resorty narciarskie oznaczone jako SKI ONLY, przeznaczone wyłącznie dla narciarzy.

43

U SIEBIE

Japonia może pochwalić się największą liczbą resortów narciarskich ze wszystkich krajów na świecie. Wydawać by się więc mogło, że to również raj dla szkółek narciarskich. Jednak nauka jazdy na nartach w Azji różni się nieco od tego, co widzimy w europejskich ośrodkach.

Zdjęcie: Piotr Śnigórski

Latem zwykle leciałam na półkulę południową, do Nowej Zelandii uczyć narciarstwa małych Kiwi (Nowozelandczyków) oraz Ozzie (Australijczyków). W ten sposób mogłam cieszyć się śniegiem przez cały rok. W tym roku to Covid dyktuje warunki.


Z łopatą za pan brat Mieszkam w Yuzawie. Rejon, w którym położone jest to niewielkie, tradycyjne miasteczko jest potocznie nazywane Krainą Śniegu (Snow Country, a po japońsku Yukiguni). Lekki, puszysty śnieg, padający tu tonami, jest spełnieniem marzeń wszystkich narciarzy, ale wiąże się też z nieustannym odśnieżaniem. Wszyscy biegają tu wciąż z łopatami, odkopując spod śniegu wejścia do domów, podjazdy, samochody i zrzucając śnieg z dachów. Wyobraźmy sobie, że wracamy po całym dniu jeżdżenia na nartach w śnieżycy, a tu czeka kolejne wyzwanie w postaci kilkugodzinnego odśnieżania dachu. Łopata szybko staje się naszym najlepszym przyjacielem. Zdjęcie: Piotr Śnigórski

Na szczęście jest coś, co rekompensuje wszystkie niewygody. Japonia jest krajem gorących źródeł, zwanych Onsenami. Można je spotkać na każdym kroku. Gorących wód używa się nawet do odśnieżania ulic. Specjalnie zaprojektowane ujścia pozwalają wodzie wypływać na asfalt. Po uruchomieniu systemu fontann, śnieg błyskawicznie się topi, a ulica często zamienia się w wartki potok. Nieocenione są wtedy gumowce. Jednak, oprócz tej użytecznej, onseny mają jeszcze jedną, znacznie przyjemniejszą funkcję. Nie ma nic lepszego, po dniu spędzonym na mrozie, niż zanurzenie się w gorącym (nieco śmierdzącym) źródle, z widokiem na ośnieżone szczyty. Gorąco (dosłownie) polecam! Przy tak intensywnych zimach, szokujący dla Europejczyków jest brak centralnego ogrzewania. W tradycyjnych, starszych japońskich zabudowaniach, do ogrzewania używane są głównie grzejniki naftowe. Przy odrobinie szczęścia trafimy na system odprowadzający spaliny na zewnątrz.

U SIEBIE

Rodzina na stoku

Na lekcje często zgłaszają się całe rodziny. Można spotkać 4-letnie dziecko ze starszym, kilkunastoletnim rodzeństwem. Do tego mama, tata i babcia. Wszyscy razem, w jednej grupie. Taki widok jest tu dość częsty i nikogo nie szokuje. Zdarza się, że dla moich podopiecznych to pierwszy raz, kiedy w ogóle widzą śnieg. Sama możliwość zabawy na śniegu, ślizgania się czy lepienia bałwana to już jest duża atrakcja.

Zdjęcie: Piotr Śnigórski

Pracując w międzynarodowej szkółce narciarskiej, mam klientów z całego świata. Przeważają osoby z Hong Kongu, Singapuru, Chin, Australii oraz obcokrajowcy mieszkający na stałe w Tokio.

Poziom zaawansowania osób, które zapisują się na narciarskie lekcje, również odbiega od tego, do czego, jako instruktorzy jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. Większość z nich pochodzi z krajów, gdzie tradycja narciarska nie jest zbyt długa lub nie ma jej wcale. Niejednokrotnie samo poruszanie się po śniegu i koordynacja bywają wyzwaniem. Z niewiadomych mi przyczyn bywa, że narty nie są postrzegane jako aktywność fizyczna, a klienci są zaskoczeni, że należy użyć mięśni. Niektórym, oderwanym od biurka i komputera, Azjatom przychodzi to z ogromnym trudem. Próbują ruszyć prawą nogą, a tu rusza się lewa ręka... Sporo czasu potrzeba, zanim uda się to wszystko skoordynować.

44

45


U SIEBIE Zdjęcie: Juan Cruz Garcia Barros

46

47


The Nano Puff Cztery pory roku Japonia to jedyne miejsce, wysunięte tak wysoko na północ, gdzie można spotkać małpy. W dodatku skaczące po śniegu. Te inteligentne stworzenia, potocznie zwane snow monkeys, uwielbiają pławić się w gorących źródłach i płatać figle. Przebiegają przed samochodem lub skaczą po dachach i znakach drogowych.

Innovation Isn’t Always Visible

Przyroda to jeden z mocniejszych punktów pobytu w Japonii. Niesamowite, jak ta śnieżna kraina dynamicznie przeradza się, najpierw przepięknie kwitnąc kolorami różu i bieli, a następnie wybucha zielenią. Wiosna jest słoneczna, soczyście zielona, a ze względu na dużą wilgotność wszystko rośnie ekspresowo. Z kolei lato, poza porą deszczową, idealne nadaje się do uprawiania sportów outdoorowych.

U SIEBIE

Kultura japońska mocno różni się od europejskiej i bywa kłopotliwa, szczególnie bez znajomości języka. Google translator oraz mowa ciała stają się nieodłącznym elementem życia, lecz mimo to, załatwienie czegokolwiek jest nie lada wyzwaniem. W biurokratycznym państwie wizyty w urzędzie miasta potrafią trwać godzinami. Należy więc uzbroić się w cierpliwość, być otwartym i tolerancyjnym, a Japonia wynagrodzi wszystkie niedogodności. Będzie zaskakiwać, ciekawić, fascynować i szybko nabierzemy ochoty na kolejne odwiedziny.

Reduce impact, see the results.

@kingastus

Zdjęcie: Juan Cruz Garcia Barros

Udoskonalamy kurtkę Nano Puff® od ponad dziesięciu lat. Nie to, jak wygląda lub jakie ma właściwości (niezmiennie świetne). Pracujemy nad ciągłym ulepszeniem naszego łańcucha dostaw i designu, by zmniejszyć wpływ produkcji jednej z naszych najbardziej kultowych kurtek na środowisko. © 2020 Patagonia, Inc.

48

49


Ruch. O czym myślę, kiedy biegnę

Tekst: Małgorzata Lebda Zdjęcia: Natalia Szułdrzyńska

Z NATURĄ

Czwarty sierpnia 2020 roku, pogoda w Bolechowicach zmienna: słońce, po chwili uderza deszcz. Parno. Otwieram stronę internetową z prognozą pogody. W Połańcu dwadzieścia osiem stopni, burzowo. Sprawdzam pogodę w południowo-wschodniej Polsce nie bez przyczyny. To tam powinnam – wedle ustaleń z początku roku – dzisiaj być. W ciepłym, słonecznym styczniu rozpisywałam trasę mojego biegu wzdłuż Wisły. To wtedy, przesuwając palcem po linii największej z naszych rzek, liczącej tysiąc czterdzieści siedem kilometrów, zapisałam, że czwartego sierpnia powinnam dotrzeć do Połańca (byłby to około trzysta pięćdziesiąty kilometr biegu). Dzisiaj mamy 153. dzień epidemii, Ministerstwo Zdrowia poinformowało o 680 nowych przypadkach zakażenia koronawirusem w Polsce. Jak do tej pory to rekord. Podejrzewam, że kiedy będziecie czytać ten esej, liczby mogą być bardziej zatrważające. Pewnie nie tylko dla mnie ten sierpień – co ja mówię – to półrocze jest czasem zatrzymania, zwolnienia obrotów, ale może to tylko dzieje się w głowie, bo ciało i tak idzie w bieg. Zakładam buty i wykorzystuję okno pogodowe nad wsią. Jeśli w jakiś sposób mogę zrekompensować sobie fakt, że mój plan przebiegnięcia od źródła Wisły do jej ujścia musiał zostać przesunięty o rok, to z pewnością ruchem.

Małgorzata Lebda – poetka, fotografka, biegaczka, laureatka m.in. Nagrody Literackiej Gdynia @malgosia_lebda

50

Bolechowice zamiast Połańca

Wychodzę na ganek ponad stuletniego domu, wciągam powietrze w płuca – pachnie jak w mojej rodzinnej wsi w Beskidzie Sądeckim. Słońce zasłaniają chmury, ciało przyjmuje tlen, wybiegam. Najpierw ulicą Nad Potokiem i dalej w górę, żeby po kilku minutach znaleźć się przy Bramie Bolechowickiej. Tu, przy wejściu do doliny, po mojej lewej stronie króluje Filar Pokutników, po prawej Filar Abazego – widok, który rozpala wyobraźnię i każe przygotować sobie po powrocie buty wspinaczkowe na następny dzień.

51

W ZGODZIE Z NATURĄ

W ZGODZIE

Nie ścigam się z nikim, bo nie rywalizacji szukam w bieganiu, a spokoju, harmonii, uważności. Jeśli coś ma mi podnieść ciśnienie, to wolę, żeby to był orzeł bielik kołujący nad głową, nie wyprzedzanie rywali.


Dlaczego biegasz? Przyjemność? Pytają mnie często z niedowierzaniem ludzie. Są nieufni wobec moich zapewnień, „że tak, że przyjemność”. Trudno znaleźć mi na to inne słowo. Przyjemność, tak.

52

53

W ZGODZIE Z NATURĄ

Biegam od zawsze, odkąd pamiętam, i o ile pierwsze biegi były związane z prozaicznymi rzeczami, które były moimi obowiązkami w rodzinnym gospodarstwie, to w dorosłym życiu jest już to ruch związany niemal wyłącznie z przyjemnością. Dorastając na wsi, w pagórkowatych terenach Beskidu, codziennie byłam (wraz z rodzeństwem) w nieustannym przemieszczaniu się. Należało być szybkim i zwinnym, to zapewniało bezpieczeństwo. Kto nigdy nie uciekał przed sforą bezpańskich psów, wałęsających się po polnych drogach, nie wie, ile można zawdzięczać bieganiu (i szybkiemu wspinaniu się na drzewa). Wracam myślami do czasu dorastania. Próbuję sobie wyobrazić, co mogłam robić czwartego sierpnia, kiedy jeszcze mieszkałam na wsi, powiedzmy wtedy, kiedy miałam siedem lat? Musiałby to być czwarty sierpnia sprzed dwudziestu ośmiu lat (aż tyle?). Zatem 1992 rok, sprawdzam: to wtorek. Poranek – tak to sobie przywołuję – jest chłodny. Dolina mojej wsi przynosiła nieciepłe, wilgotne poranki, aby wraz z upływem godzin i przesuwającym się słońcem nabierać temperatury. Tata budzi mnie i wiem, że to moja kolej, aby pójść ze zwierzętami w górujące nad wsią pola. Ze stajni wychodzą duże, tłuste krowy. Każda z nich ma swoje imię, są z nami od wielu lat. Gnam je w górę wzgórza, przeprowadzam przez brzezinę, kontroluję ich ruchy. Możliwe, że umiejętności biegowe, wykształcone właśnie przez aktywność wokół zwierząt, leżą u podstaw mojej obecnej siły biegowej. Bieg jako – wtedy – obowiązek, a teraz przyjemność. Sposób na życie. Filozofia ruchu.


Powrót do natury Są miejsca i biegi, których się nie zapomina. Jak ten sprzed kilku lat w stanie Wyoming w USA. Wybiegłam z pola namiotowego rozbitego nieopodal Devils Tower w momencie, kiedy słońce odrywało się od horyzontu. Letnie powietrze już o tej porze rozpalało płuca. Przed moimi oczami majaczył ten cud przyrody, to ciało skalne powstałe sześćdziesiąt pięć milionów lat temu z zastygłej w głębi skorupy ziemskiej magmy, która przedostała się pomiędzy starsze skały. Biegnąc, myślałam o tym, co działo się tu miliony lat temu, a jednocześnie obserwowałam, w jaki sposób na mojej skórze skraplała się wilgoć poranka, która znikała, kiedy tylko słońce docierało na jej powierzchnię. Sosnowy las otaczający Mato Tipila (tak w języku dakota brzmi nazwa skalnej wieży) przynosił ukojenie. Czułam obecność zwierząt, miałam wrażenie, że w czasie, kiedy przebiegam nieopodal nich, zatrzymują w głębi lasu swoje ruchy, zastygają, zastanawiając się, czy dźwięk, który niosę, przynosi spokój czy niebezpieczeństwo. Mulak białoogonowy musiał uznać moje płynne, zwierzęce przecież ruchy ciała za przyjazne – wyszedł z zarośli i stanął na środku ścieżki. To musiał być samiec, ważył – na oko – dziewięćdziesiąt kilogramów, jego ciało pokrywała sierść w kolorze czerwieni przechodzącej w brąz. I oczy: ciemne, czujne, uważne, otoczone białą obwódką, która podkreślała kirowy kolor. Poświęcił mi na tyle dużo uwagi, że zauważyłam jeszcze jego delikatne ruchy żuchwą. Był piękny. Zniknął w gąszczu, pokazując jeszcze tylko biały spód ogona.

W ZGODZIE Z NATURĄ

Biegłam dalej, robiąc przy tej okazji cztery okrążenia wokół wieży. Wspinacze dotykali bazaltowych ścian. Mówili w różnych językach, udało mi się zarejestrować: angielski, polski, czeski i jakiś – z pewnością – z rodziny tych skandynawskich. Wieża zapierała dech w piersiach, kiedy podnosiłam na nią wzrok, musiałam zwalniać, przykuwała całą moją uwagę. Jedna z legend, ta pochodząca od ludu Kiowa, głosi, że siedem dziewczynek z tego plemienia bawiło się i zostało zaatakowanych przez potężne niedźwiedzie. Uciekając, zaczęły modlić się do Wielkiego Ducha, który w odpowiedzi na to podniósł grunt pod ich stopami, tworząc skalną wieżę. Charakterystyczne ukształtowanie ścian jest – według ludowego podania – efektem uderzeń niedźwiedzich pazurów w skałę. Zachwyt. Po kilkudziesięciu kilometrach, chłodząc ciało w rzece Belle Fourche, myślałam o tym, jak dobry jest ruch, który zbliża do natury. Przypominam sobie teraz i inny bieg, mniej egzotyczny, bo nie o egzotykę tu chodzi. Toruń, kilka lat temu, to tam nocuję po jednym z moich literackich spotkań autorskich. Rankiem zakładam buty i biegnę wzdłuż Wisły. Rzeka mieni się srebrem, jakby rozlano tu rtęć. Po kilku kilometrach zatrzymuje mnie wysoki, nosowy, kraczący dźwięk. Rozpoznaję śmieszki, ptaki z rodziny mewowatych – żerują, brodząc w płyciźnie rzeki. Światło poranka roziskrza ich ciała w taki sposób, że chyba mogę – ponownie – mówić o pięknie. Zatem przyjemność, o której mówię w kontekście biegania, nie wiąże się tylko z przyjemnością ciała, z tym, że w czasie ruchu mięśni można zrównoważyć sobie pracę myśli (szczególnie jeśli codziennym zajęciem jest praca naukowa na uniwersytetach). Przyjemność, o której mówię, dotyczy również tego wszystkiego, co daje biegaczowi mijany świat, i nie musi to być bieg w zamorskich rejonach, to może być ta spotkana na toruńskim odcinku Wisły pospolita mewa śmieszka. Możliwe, że bieganie (ruch w ogóle) otwiera na proste epifanie, te płynące z wnętrza biegacza i z otaczającej go natury. Jest jeszcze i to – praca pamięci wydobywana przez pracę ciała. Rebecca Solnit w swojej znakomitej książce Zew włóczęgi¹ pisze: „Pamięć, wzorem umysłu i czasu, jest nie do pomyślenia bez wymiaru fizycznego, a uzmysłowienie jej sobie w postaci fizycznej przestrzeni wymaga obrócenia jej w krajobraz, w którym zmieszczą się jej treści, gdyż tylko to, co umiejscowione, może zostać uchwycone. Słowem, jeśli pamięć wyobrazić sobie na kształt jakiejś rzeczywistej przestrzeni – miejsca, teatru, biblioteki – to akt przypominania sobie stanie się w wyobraźni aktem rzeczywistym, czyli czynnością fizyczną: chodzeniem”. Zatem ruch jako katalizator wspomnień, który angażuje pamięć, myśli.

¹ Rebecca Solnit, Zew włóczęgi, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2018, s. 121-122.

54

Z kim się ścigam? Jednym z najważniejszych odkryć dotyczących biegania, odkryć, które przyszły do mnie w czasie biegu na sto dwadzieścia kilometrów we włoskich Dolomitach (Lavaredo Ultra Trail), było uzmysłowienie sobie, że nie muszę się z nikim ścigać. W książce Dajcie im popływać² autorstwa założyciela marki Patagonia, Yvona Chouinarda, mówi on o tym, że jest 80-procentowcem – to znaczy, że w każdą nową pasję wchodzi nie na pełne sto procent. To pozwala mu cały czas robić rozmaite rzeczy, rozwijać nowe zainteresowania, a także chroni przed obsesją i dochodzeniem do granic czy ich przekraczaniem w jednej dziedzinie. Wydaje się to rozwiązaniem bezpiecznym i pozwalającym na czerpanie maksymalnej przyjemności z danej aktywności – a jak już wspomniałam, przyjemność jest tu kluczowa. Ale wtedy, w palącym słońcu, nie myślałam jednak o przyjemności.

Niefortunne okoliczności sprawiły, że w połowie biegu nie dostałam swojego przepaku, który dotarł do mnie dopiero na setnym kilometrze. Lavaredo Ultra Trail przyniósł mi fizyczny ból i po raz pierwszy myśl o tym, że zbliżam się do niebezpiecznej granicy, że może powinnam zejść z trasy. Przekonałam się równocześnie, że jestem silna, uparta i – uwaga – błyskotliwa, jak wtedy, kiedy przed ostatnim leśnym odcinkiem, tracąc ciepło, napełniłam camelbak gorącą herbatą, która grzała moje wyczerpane ciało przez ostatnie kilkanaście kilometrów, aż do mety. Mówi się o tym biegu, że tak naprawdę zaczyna się on od setnego kilometra. Ten start przyniósł mi też niebywały spokój i umiejętność przechodzenia na równy oddech, który wykorzystuję już nie tylko w bieganiu, ale i w stresujących momentach codziennego życia. Najważniejszym odkryciem było jednak to, że zaliczam się do 80-procentowców – nie ścigam się z nikim, bo nie rywalizacji szukam w bieganiu, a spokoju, harmonii, uważności. Jeśli coś ma mi podnieść ciśnienie, to wolę, żeby to nie były momenty wyprzedzania rywali, tylko orzeł bielik kołujący nad głową.

² Zob. Yvon Chouinard, Dajcie im popływać. Historia przedsiębiorcy mimo woli, Wydawnictwo Mayfly, Warszawa 2011.122.

55


W ZGODZIE Z NATURĄ

Las jako stan umysłu Dolinę Bolechowicką przesłania mgła. To już końcówka dwudziestokilometrowego treningu. Ściemnia się już, wybiegam z lasu, wchodzącego w skład rezerwatu przyrody Wąwozu Bolechowickiego. Ziemia oddaje ciepło, tak samo, jak moje ciało. W górnej części lasu spotkałam lisa. Spojrzał mi w oczy (tak!). Las, przez który biegłam, przypominał mi ten tatrzański – można spotkać tu świerki, jodłę, szarą olchę. Myślę o przyszłorocznym biegu wzdłuż Wisły: na jakim odcinku trasy będę czwartego sierpnia 2021 roku? Jaka pogoda złapie mnie w Połańcu? Ile przyjemności i ile bólu będzie za mną, a ile przede mną? Możliwe, że będzie już po wszystkim. Przed domem ściągam buty i skarpety, zanurzam nogi w potoku Bolechówka. Jest krystalicznie czysty i krystalicznie – jeśli temperatura mogłaby mieć kolor – zimny. Zamykam oczy, próbuję odpowiedzieć sobie na pytanie: o czym myślę, kiedy biegnę?³ Myślę o świecie, o nas w tym świecie, o ściągniętym przed chwilą z nadgarstka kleszczu, o słyszanym podczas biegu dwusylabowym odgłosie ptaka (to musiał być derkacz), o tym, że nadchodzi noc i będzie to noc burzowa. Na ganku witają mnie psy: Sonia i Łatka. Obwąchują mnie, jakby zwęszyły lisa.

³ Parafrazuję tu tytuł książki Haruki Murakamiego O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2010.

56

ENJOY THE JOURNEY. LEAVE NOTHING BEHIND. 57


Helio Carbon 104 Zaprojektowane dla spragnionych puchu narciarzy, którzy szukają zarówno precyzji, jak i przyjemności z jazdy w świeżym śniegu. Wszechstronne narty Helio Carbon 104, dzięki zastosowaniu przemyślanej konstrukcji z użyciem włókna węglowego i drewnianego rdzenia, pozwalają na płynną jazdę i wyjątkową kontrolę krawędzi, przy zachowaniu niskiej wagi. Mattias Fredriksson

LIVE. SKI. REPEAT. 58


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.