3 minute read

Dzieje domów miłości Marek Warchoł

Dzieje domów miłości

Zaginiony rozdział do podręcznika z historii architektury

Advertisement

Fasadę Everleigh Club w Chicago można było poznać po monstrualnym pilastrze, wdzierającym się w zagłębienie pomiędzy wypukłościami attyki głowicą obwiedzioną wolutami. Każdy apartament urządzony był w innym stylu, a nie było tam ornamentu, który nie ociekałby bogactwem i snobizmem. Spluwaczki ze złota, dźwiękoszczelne ściany, tysiące luster. Najsłynniejszy burdel w Ameryce przez 11 lat przyjmował koronowane głowy, aż do 1911 roku, kiedy to został zamknięty pod naciskiem moralnie prawych obywateli. Fasada przyblakła, a wielki pilaster jakby zwiądł, wtapiając się w jej tło.

Można powiedzieć, że przypadek Everleigh Club streszcza w sobie całą historię domów miłości. Albowiem, powiedzmy to sobie od razu na wstępie, opowieść o architekturze miłości jest, de facto, opowieścią o jej upadku, o jej powolnej degrengoladzie.

A przecież architektura zrodziła się właśnie z miłości! „Belkami domu naszego są cedry, a cyprysy ścianami” (Pnp 1,17) – mówi Oblubieniec do Oblubienicy, ujawniając tajemnicę najpierwszego budulca. Architektura powstała z połączenia pierwiastków. Żeńskie i męskie, ogień i woda, wypalana cegła i cement, strzelistość dachu i wklęsłość piwnic. Wszystkie pierwotne ludzkie schronienia były domami miłości. Gniazdami, do których powracano z wojennych wypraw lub z ciężkiej pracy w polu, by w blask domowego ogniska posyłać iskry nocnych westchnień. W czasach antycznych miłości dedykowano świątynie. Koryncki Porneion, przybytek Afrodyty, był domem tysiąca hierodul – lubieżnych kapłanek, tych słynnych cór Koryntu, uczących miłości zdrożonych pątników. W gęstwinie płaskorzeźb Konarku do dziś możemy podejrzeć, jak roztańczone bajadery obdarowują pielgrzymów rozkoszami bogów. W przybytkach babilońskiej Isztar dziewice oddawały się świętym kapłanom, wywyższając akt inicjacji płciowej do rangi religijnego rytuału. Podobnie pod dachami świątyń Persji, Fenicji i Frygii uprawiano sakralną miłość w czasach, gdy po ziemi chadzali bogowie, a rozum godził się z magią.

Ale już trzeźwi Rzymianie wykradli miłość ze świątyń, by ją zaprzęgnąć do spraw codziennych. Wznieśli dla niej liczne domy, jak owe najsłynniejsze pompejańskie lupanary, siedziby wilczyc. W samych Pompejach było ich przeszło 30, a drogę do nich wskazywały fallusy

mare K warc H oł

Trochę architekt, trochę nie. Krótkowidz, agnostyk. Z przymusu petent, klient, pacjent, konsument, wyborca. Genetyczny hochsztapler i prowokator. Pisze, bo inaczej nie może, a mówić się boi. Laureat wielu konkursów literackich, które jeszcze nie zostały ogłoszone. Lubi brzydką architekturę, niemoralne książki i Béla Tarra. Woli góry, psy, irysy. Marzy o siedmiu równoległych żywotach, ale nie szuka utraconego czasu. Urodzony jako niemowlę, dziś wraca do korzeni.

wyżłobione w kamiennych ulicznych płytach. Ściany w ich wnętrzach ozdobione były malowidłami, na których nagie ciała, w parach albo trójkątach, łączyły się ze sobą w zaskakujących konstelacjach. Wciąż jeszcze czuć tutaj woń starożytnych nocy, zapach potu niestrudzonych pracowników miłości.

Gdy świat antyku upadł, architekturę, podobnie jak cały świat, poraziła epidemia zgorszenia i wstydu. Miłość otoczono pogardą i usunięto ją w cień. W tym cieniu, pokątnie i w tajemnicy, wieszano na kołkach zbroję i habit. Niegdysiejsze, świetne lupanary Lewantu i Rzymu ustąpiły miejsca średniowiecznym zamtuzom, ciemnym i dusznym jaskiniom nierządu.

I tak to właściwie trwa do dziś, nieprzerwanie, z małymi wyjątkami. Bo zdarzało się jeszcze niekiedy, że domy schadzek stawały się ośrodkami życia wielkich tego świata; czasem jeszcze któryś zamtuz zalśnił na chwilę pełnym blaskiem dawnej świetności, jak ów chicagowski klub sióstr Everleigh. Były to jednak już tylko ostatnie podrygi konania. Miłość dogorywa na ulicach, w ciasnych zaułkach, w zadymionych karczmach, ze swymi trzema nieodłącznymi towarzyszami: gorzałą, wszą i syfilisem, uwiecznionymi w powieściach Henry’ego Millera.

Architektura wyrzekła się swojej macierzy. Czy któryś z wielkich architektów dzisiejszych czasów ma w swoim portfolio projekt choćby najskromniejszego burdelu? Domy miłości ukrywają się jak zbrodniarze w przebraniach hoteli, prywatnych apartamentów, salonów masażu bądź też wszelkiego rodzaju agencji. Niekiedy, w przypływie łaski, buduje się dla nich getta, owe dzielnice wykluczenia, tak dobrze nam znane z innych kontekstów historii. Tam, za żelaznymi bramami, muszą znosić swój los wygnańców, naznaczonych czerwoną latarnią niczym znamieniem Kaina.

Znać w tym procesie rękę jakiegoś niewidzialnego zaborcy, rugującego wszystko, co jest obce jego zawłaszczającej woli, z publicznego porządku, życia, prawa, języka. A co znika z języka, naturalną koleją rzeczy zniknie wkrótce ze świata.

Bezdomna, upokorzona Afrodyta za żelazną bramą żebrze o okruszek czułości. •

This article is from: