10 minute read

Foka pod lodem - nurkowanie w skafandrze PW-2

Tekst i zdjęcia: Łukasz Jaczun

Długo zastanawiałem się, jak rozpocząć tę opowieść. Najlepiej będzie zacząć od początku, a więc od osoby mojego ojca, który była strażakiem. Tak się złożyło, że pracując w Państwowej Straży Pożarnej, należał również do wąskiej w owym czasie grupy płetwonurków.

Jako mały chłopiec bardzo często odwiedzałem ojca w trackie pełnienia służb w strażnicy, a jednym z moich ulubionych miejsc był składzik sprzętu nurkowego i sprężarkownia.

To właśnie tam znajdował się sprzęt, który zawsze zwracał moją uwagę. Na hakach umiejscowionych pod sufitem wisiał nietypowy skafander. Już wtedy był na tyle stary, że nie wchodził w skład strażackiego ekwipunku, a stanowił jedynie element wystroju. Doskonale pamiętam jego pomarańczowy kolor i to, że wykonany był z gumowanej tkaniny z wyglądającym bardzo groteskowo czepcem i maską. Gdy pytałem mego ojca co to za fantastyczny (oczywiście w moim mniemaniu) sprzęt, on zawsze spoglądał na niego z lekką pogardą i odpowiadał, że nie życzy mi, abym kiedykolwiek był zmuszony bliżej zapoznać się z jego działaniem. Od tamtych chwil minęło już bardzo wiele lat, a ja przeszedłem przez wiele różnych etapów względem moich zainteresowań. Jednak zawsze miały one wspólny mianownik i oscylowały w okolicach historii wojskowości. Gdy za namowami ojca rozpocząłem stawianie pierwszych kroków na ścieżce nurkowej, bardzo szybko i samoistnie zacząłem poszukiwać zagadnień z historii nurkowań wojskowych. Zacząłem zanurzać się coraz głębiej w tematykę związaną z płetwonurkami w kompaniach specjalnych oraz słynnym Batalionie Szturmowym z Dziwnowa. To właśnie tam wróciło do mnie moje wspomnienie z dzieciństwa, gdy odwiedzałem ojca w pracy, a mianowicie rozwieszony pod sufitem skafander, który wówczas tak bardzo mnie intrygował. Już wtedy wiedziałem, że to PW-2 Foka.

W tym miejscu przydałby się krótki opis samej konstrukcji, a więc: PW-2 jest skafandrem z opcją wyrównywania ciśnienia (w jaki sposób się to odbywa, napiszę nieco później). Składa się od z dwóch podstawowych elementów, czyli skafandra z elastyczną gumową kryzą, aluminiowego pierścienia łączącego oraz kaptura-maski. Skafander posiada pięć zaworów upustowych. Tak, brzmi to może kuriozalnie, ale zamysł był taki, aby niezależnie od pozycji nurka pod wodą, można było pozbyć się nadmiaru gazu. Zaworki w postaci gumowych wentyli, zwanych potocznie kaczymi dziobami, pracują samoczynnie. Do skafandra można było założyć gumowe manszety na rękawach lub gumowe suche rękawice. Skafandry PW2 Foka produkowane były w zakładach Stomil z Grudziądza z gumowanej tkaniny powlekanej obustronnie i dostępne były w dwóch kolorach – zielonym oraz pomarańczowym. Głównym odbiorcą skafandrów było przede wszystkim wojsko, ale oczywiście różnymi kanałami trafiały do cywilnych klubów nurkowych, a z czasem prywatnych właścicieli.

Konstrukcja skafandra wykluczała możliwość podania powietrza z alternatywnych źródeł. Oddychanie było możliwe tylko za pośrednictwem podpiętego automatu lub po otworzeniu zaworu, kiedy płetwonurek znajdował się na powierzchni. Dlatego wszelka asekuracja partnerska w wypadku ewentualnej awarii, sprowadzała się co najwyżej do odholowania na powierzchnię. W związku z tym skafander zyskał pieszczotliwe i wymowne miano „pływającej trumny”.

Zacząłem poważnie rozmyślać, czy realne byłoby zanurkowanie w tak osobliwym (na dzisiejsze standardy) sprzęcie. Oczywiście powiązało się to z szeroko zakrojonymi poszukiwaniami wszystkiego, co z tym tematem jest związane. W niedługim czasie natrafiłem w internecie na osobę Sebastiana Łepkowskiego, który jak się okazało, w międzyczasie przetarł w tym zakresie wszelkie szlaki. Gdy wielokrotnie oglądałem krótki film dokumentalny „Projekt Foka”, w którym Sebastian zanurza się w tym sprzęcie pod lodem, w mojej głowie narodziła się idea fix. Od tego momentu prawie codziennie sprawdzałem możliwość nabycia skafandra, który nadawałby się do użytku i byłby do tego w odpowiednim rozmiarze. Pytałem w wielu miejscach. Od klubów nurkowych, przez instruktorów, aż po jednostki wojskowe i AMW (Agencja Mienia wojskowego). Niestety okazało się, że w sprawie Foki spóźniłem się kilka lat, bo jeżeli nawet coś było, to już dawno zostało sprzedane, zniszczone lub po prostu wyrzucone.

Nie ma jednak tego złego… Po drodze natrafiałem na inne elementy, jak głębokościomierze, słynne automaty Mors i Kajman, które produkowano w Gdańskich ZNP – Zakładach Mechaniki Precyzyjnej. Skoro PW-2 nadal nie było, zadowoliłem się tym, co udało się znaleźć. Poznawałem budowę automatów, a od dużo starszych kolegów dowiedziałem się, jak przeprowadzać w nich podstawowe czynności serwisowe i jak je regulować. Odkrywałem również, jakie są wady i zalety tych urządzeń. W końcu przyszły pierwsze próby pod wodą. Oczywiście wszystko na bardzo niewielkich głębokościach, ale zawsze z niemałymi emocjami. W końcu oddychałem pod wodą dzięki sprzętowi, który bez mała miał ponad 50 lat!

Pewnego dnia dostałem informację, że w pewnym sklepie, który zajmuje się handlem demobilem WP, pojawił się jakiś dziwny skafander. Podobno nurkowy i może mnie to zainteresować. Bez zbędnej zwłoki postanowiłem to sprawdzić i ku mojemu ogromnemu zadowoleniu okazało się, że rzeczony skafander jest nie tylko nurkowy, ale że jest to PW2 Foka w pełnym ukompletowaniu! Pełni szczęścia dopełniał rozmiar – 3, czyli zgodnie z tabelą rozmiarów, taki, który powinien być na mnie idealny! Oczywiście skafander zakupiłem bez namysłu i szybko zająłem się jego pielęgnacją.

Okazało się, że egzemplarz ten był w świetnym stanie. Co prawda posiadał drobne ślady napraw, które zapewne wykonano w trakcie jego służby, ale to nie stanowiło żadnego problemu. Skafander był praktycznie w pełnym ukompletowaniu, tzn. w takim, jakie zakładała instrukcja. Brakowało jedynie samej książki-paszportu skafandra, czyli dokumentu, w którym określano wszelkie prace serwisowe wykonane na danym egzemplarzu, czy przebieg jego użytkowania. W międzyczasie udało mi się zdobyć kolejne części ekwipunku jak zestawy butlowe, w tym jednobutlowy P-13 oraz dwubutlowy P-22. Tym elementem układanki, który przysporzył mi niemałego kłopotu, był specjalny trójnik określany w instrukcji jako przyrząd ustnikowy T-2. Umożliwia on połączenie węży automatu Kajman do kaptura oraz przełączanie się na oddychanie z układu aparatu, oraz z atmosfery. Tutaj z pomocą przyszła mi przemiła pani kustosz Karina Kowalska, niestrudzenie od lat prowadząca Muzeum Historii Nurkowania w Warszawie oraz wielka miłośniczka historii nurkowania. Praktycznie po kilku dniach od kontaktu w siedzibie muzeum czekał na mnie prawie nowiutki trójnik, kilka części zapasowych do automatu Kajman oraz wiele ciepłych słów, utwierdzających mnie w moim wyzwaniu.

Przygotowania trwały w najlepsze, aż w końcu przyszedł dzień próby. Na tę okazję specjalnie przyjechałem do rodzinnej Ostródy, gdyż całą akcję zamierzałem przeprowadzić na jeziorze Szeląg Duży. Mój ojciec postanowił pomóc mi w całej akcji oraz asekurował mnie powierzchniowo. Jego życzenie sprzed wielu lat nie spełniło się, pomimo to, wykazał żywe zainteresowanie całym projektem. Plan był stosunkowo prosty. Wykonać proste zanurzenie w przygotowanym dzień wcześniej przeręblu. Planowana głębokość zanurzenia to około 3 metry. Pogoda jest całkiem przyjemna, kilka stopni na plusie. Wykładamy cały sprzęt, skręcam zestaw butlowy. Niestety kilka dni wcześniej okazało się, że dwubutlowy P-22 wymaga naprawy manifoldu, dlatego zdecydowałem się na jednobutlowy P-13. Wkładam na siebie zestaw bielizny i ocieplacz. Niestety, nie udało mi się znaleźć oryginalnych „śpiochów” z epoki, a zależało mi bardzo na pełnej zgodności historycznej. Dlatego wkładam na siebie klasyczny wojskowy dres. Zaczynam ubierać skafander. Dwóch pomocników musi się nie lada napocić, aby rozciągając kryzę i wcisnąć mnie do środka. Mamy przy tym naprawdę niezły ubaw. Pierwsze schody zaczynają się przy próbie zainstalowania pierścienia i kaptura. Jednak po chwili walki udaje się szczelnie połączyć ze sobą te elementy. Na połączenie została założona jeszcze dodatkowa obręcz uszczelniająca. Kaptur dociągnięty paskami szczelnie opina moją twarz, a ustnik ciasno siedzi w zębach. Zaczynam wkładać rękawice i nagle czuję szarpnięcie oraz słyszę dźwięk strzelającej gumy. Rękawica pęka na całej długości! Niestety, nie mam zapasowych. Co robić?! Ojciec proponuje, abym włożył cienkie neoprenowe rękawiczki grubości 3 mm, które miał przy sobie. Zaczynam myśleć o tym całym sprzęcie, który mam na sobie.

Popatrzyłem na swoje ręce i całą tę nurkową biżuterię. Na jednym przedramieniu, radziecki kompas KHM, na drugim głębokościomierz Z-30 firmy La Spirotechnique oraz zegarek – poczciwa Ampfibia Beczka. Nie, nie mogę zniweczyć tego całego efektu rękawiczkami z neoprenu. Po prostu tak nie można i już! Po chwili mam już założone manszety, które na szczęście pomimo wielu lat magazynowania zachowały swoją elastyczność. Podchodzimy do przerębla i na moim grzbiecie lądują noszak z butlą, a po nim pas balastowy – wszystko z epoki. Podłączamy trójnik automatu do króćca w masce, a następnie ojciec pomaga mi włożyć płetwy. Są to oczywiście tzw. „komandoski”, produkowane również przez Stomil. Ich nazwa sugerowała, że odbiorcą płetw miało być głównie wojsko. Innym dosadniejszym przydomkiem tego wyrobu były „czarne śmierci”, a nazwa zapewne odnosiła się do oferowanego przez nie komfortu, który był kwestią bardzo dyskusyjną.

Szybka kontrola jeszcze na powierzchni, sprawdzenie automatu – kilka szybkich wdechów i wydechów, wszystko wskazuje na to, że jest ok. Sprawdzam położenie dźwigni rezerwy – tak, zestaw butlowy posiada na zaworze mechanizm tzw. rezerwy, kiedyś standard, dziś coś, co dla młodszego pokolenia płetwonurków jest czymś niezrozumiałym. W końcu wskakuję do wody. Komfort termiczny jest ok i nie wyczuwam żadnych przecieków. Początkowo czuję lekkie szczypanie w gołe dłonie, ale jest to do zniesienia. A więc zanurzenie. Tutaj zaworki skafandra spisują się bardzo efektywnie i zrzut gazu trwa dosłownie sekundę. Jestem pod wodą, do tego pod lodem! Emocje są ogromne, jednak bardzo pozytywne. W końcu wszystko działa bez zarzutu! Na razie staram się trzymać w bliskim zasięgu przerębla, gdyby jednak okazało się, że coś jest nie tak. Czas płynie i nie dzieje się nic niepożądanego, a ja nabieram więcej pewności. Powoli odpływam kawałek od otworu w lodzie, jednocześnie zachowując namiastkę pływalności. Tutaj może warto pokrótce wspomnieć, jak się ją utrzymuje w PW-2. Aby uzyskać pływalność dodatnią, musimy przyłożyć dłoń do czubka głowy. Następnie robimy kilka wydechów nosem. Wydychane powietrze specjalnym wężykiem przechodzi z samej maski pod kołnierz. Tutaj musimy odpowiednią pozycją przetoczyć gaz w skafandrze w okolice ramion i pleców.

Chcąc zrzucić gaz, wystarczy przyjąć pozycję lekko pionową i gaz ucieka nam zaworkami na ramionach oraz jednym umieszczonym na czubku głowy – ot cała filozofia. Oczywiście operacje te nie wychodziły mi zbyt sprawnie. Próbuję przybierać jakieś sensowne pozy, aby można było wykonać zdjęcia, jednak głównie orzę po dnie jak traktor z broną. Niemniej świetnie się przy tym bawię. Z tyłu głowy mam jednak ciągle tę świadomość, że w razie czego, jestem zdany praktycznie tylko na siebie. Spoglądam na zegarek i widzę, że w wodzie jestem już ponad 20 minut. Dłonie powoli zaczynają odczuwać wyziębienie. Pora wracać. Nagle automat zaczyna podawać gaz dość opornie, a na moim czole pojawiają się kropelki potu. Jednak po chwili następuje olśnienie – odciągam dźwignię rezerwy i w tej samej chwili Kajman znowu pracuje bez zarzutu. A więc już definitywnie pora wracać. Mija chwila i jestem już w przerębli. Z gracją prawdziwej foki wygramoliłem się na lodową krawędź i po chwili wstaję na nogi. Przełączam dźwignię trójnika w pozycję „atmosfera”. Jeszcze tylko kilka pamiątkowych zdjęć na powierzchni i można się rozbierać.

Wrażenia, jakie zapewnia nurkowanie w takim sprzęcie i dodatkowo w takich warunkach, są trudne do opisania. Z jednej trony ma się poczucie ponadpokoleniowego zrozumienia. Dużo łatwiej i pełniej można odbierać opowieści starszych płetwonurków, którzy dzielą się swoimi historiami i doświadczeniem. Dodatkowo pojawia się tutaj duża dawka pokory i wielkiego w pełni rozumianego podziwu – ja zrobiłem to w kontrolowanych warunkach, dla zabawy, dla eksperymentu. Dla nich to była rzeczywistość i codzienność. Innego sprzętu po prostu nie było albo był praktycznie nieosiągalny. Dziś są o wiele większe możliwości pokonywania kolejnych barier i wykonywania naprawdę interesujących nurkowań, z zastosowaniem wszelkich dobrodziejstw współczesnej techniki podwodnej.

Jednak dla mnie możliwość wejścia do wody w tym niewygodnym i zapomnianym jako myśl techniczna sprzęcie, będzie zawsze stała na honorowym miejscu. W niedalekiej przyszłości mam nadzieję zabrać Fok na Babie Doły i zanurkować w niej na słynnej torpedowani. Kiedyś w końcu była to mekka płetwonurków związanych z siłami zbrojnymi. Kto wie? Może udałoby się tam spotkać np. z płetwonurkami z JWF (Jednostka Wojskowa Formoza) i wykonać wspólną sesję podwodną z serii: wczoraj i dziś? W planach mam również zmierzenie się z tematyką nurkowania klasycznego – mosiężny hełm, ciężkie buty, pępowina ciągnąca się od powierzchni i podająca życiodajny gaz, to coś, co do mnie mocno przemawia. Czy wystarczy mi zapału i determinacji, aby spełnić te marzenia? Tego dowiem się już niebawem.

This article is from: