20 minute read

Jaskinie Sulawesi - eksploracja zalanych jaskiń Indonezji

tekst: Maria Bollerup, foto: Pete Mesley

Wody Indonezji słyną jako jedno z najlepszych miejsc do nurkowania na świecie. Wiem, gdyż miałam to szczęście, aby wypełnić mój logbook wieloma nurkowaniami w różnych częściach tego kraju. Jednak jako nurek jaskiniowy, to w południowo-wschodniej części Sulawesi miałam okazję odbyć jedne z najlepszych nurkowań w życiu, poszukując zalanych jaskiń gdzieś pośród gęstej dżungli, bagnistych stawów, chmar komarów i wewnątrz lokalnych wiosek.

Wspólnie z prawdziwą „Drużyną A” w postaci kumpli do nurkowania wykonaliśmy ciężką pracę i wylaliśmy litry potu, ale było warto!

Wcześniej wiele czasu spędziłam na nurkowaniu w jaskiniach Florydy i w Meksyku. Całe moje szkolenie jako nurek jaskiniowy odbywało się w tych jaskiniach, które są różnorodne i na swój sposób wymagające. Kiedy w końcu zakończyłam moje podstawowe szkolenie jaskiniowe, miałam tę przyjemność, aby dołączyć do mojego męża Rasmusa Dysteda, kiedy podróżował ze swoimi grupami kursantów szkolących się na nurków jaskiniowych. Z kolei, kiedy wybieraliśmy się na nasze prywatne „wycieczki rekreacyjne”, miałam przyjemność dołączać do krótszych ekspedycji, poszukujących nowych jaskiń w meksykańskiej dżungli. Uwielbiałem każde nurkowanie i każde nowe wyzwanie, jakie stawiały przede mną jaskinie.

Właśnie wtedy, po 8 latach bycia zakochaną w nurkowaniu jaskiniowym, pojawiło się ostateczne wyzwanie w postaci ekspedycji eksploracyjnej do jaskiń w południowo-wschodnim Sulawesi. Wszystko zaczęło się, gdy przyjaciel z Malezji zaprosił nas na wspólne nurkowanie jaskiniowe w Indonezji. Było to nieco zaskakujące, gdyż ani Rasmus, ani ja nie słyszeliśmy o jaskiniach wartych podróży do Indonezji. Zapewniono nas jednak, że są one „pięknie udekorowane przez formacje skalne i wciąż w większości niezbadane”. Wypowiedział to zdanie swobodnie, niemal przepraszająco. Nie minęło wiele czasu, gdy skontaktowaliśmy się z instruktorem naszego malezyjskiego przyjaciela, który rzeczywiście nurkował w jaskiniach na stałym lądzie Sulawesi i na wyspie Wakatobi. Okazało się, że Robin Cuesta, francuski instruktor nurkowania i eksplorator jaskiń, założył swoją bazę na Wakatobi i sporadycznie w ciągu ostatnich kilku lat, eksplorował ogromną ilość jaskiń, które znajdowały się w okolicy.

Z rozmowy z Robinem wynikało, że znalazł on absurdalnie dużo jaskiń w południowo-wschodnim Sulawesi, z których większość wciąż wymagała zmapowania. Dalej wyjaśnił, że północna część wyspy Butung była całkowicie niezbadana, ale ma kilka perspektywicznych lejów krasowych widocznych na Google Earth. To w zupełności wystarczyło, aby nas przekonać. Zarezerwowaliśmy bilety lotnicze, a następnie przygotowaliśmy listę sprzętu, którego będziemy potrzebować. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że będzie nas czekało dużo wędrówek, być może trochę wspinaczki i mieliśmy nadzieję, że również wiele godzin nurkowania eksploracyjnego. To był pierwszy raz, kiedy nasz bagaż po równo wypełniały sprzęt do wspinaczki i nurkowania. Przetransportowanie kilku kilometrów linki do poręczowania jaskiń, 70 metrów liny wspinaczkowej, uprzęży, karabinków, kasków i sprzętu OC sidemount wraz z zestawami dla dużej ilości butli stage na pokładzie małych indonezyjskich linii lotniczych było największym testem psychicznym podczas całej wyprawy.

Na szczęście udało nam się również zabrać ze sobą sprzęt fotograficzny. Zadzwoniłam do naszego dobrego przyjaciela Pete’a Mesleya, niesławnego odkrywcy wraków, aby uzyskać od niego kilka porad dotyczących oświetlenia do aparatu. Pete ledwie usłyszał całą historię stojącą za naszym wyjazdem i już po chwili gorączkowo zapewniał mnie o swojej gotowości do udziału w wyprawie – „Maria, wchodzę w to! To brzmi zbyt dobrze, żebym mógł to przegapić!”. Jako nurek wiesz, jak ważne jest posiadanie godnego zaufania partnera. W przypadku nurkowań eksploracyjnych umiejętności zespołu bezdyskusyjnie są tym, co pozwala wam wrócić do domu żywym. Rasmus i ja nurkujemy razem od lat, jest on najbardziej wykwalifikowanym i opanowanym nurkiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam. Bez wahania powierzałbym mu swoje życie. Jill Heinerth i Rasmus nauczyli Pete’a nurkowania jaskiniowego, a Pete prowadził ekspedycje wrakowe w najbardziej odległych zakątkach świata dlatego, jeżeli ktoś miałby być pozytywnym dodatkiem do zespołu, to właśnie on! Do tego uwielbia (z iskierkami w oczach) brać pod wodę aparat, a że jedną z najważniejszych rzeczy na wyprawie jest dokumentacja... Ekipa była w komplecie!

Po spotkaniu z Pete’em i Robinem w Bau Bau oraz sprawdzeniu całego sprzętu, który zebraliśmy wspólnymi siłami, ruszyliśmy w dalszą drogę, kierując się na północ południowo-wschodniego Sulawesi. Naszą początkową bazą miało być małe miasteczko Ereke. Drogę do niego znaczyło 7,5 bolesnych godzin jazdy główną trasą, która składała się z w większości z błotnistej drogi przez dżunglę i mocno sfatygowanych „sporadycznie betonowanych” dróg pełnych wybojów, które były rozmieszczone idealnie, aby jak najlepiej zadbać o całkowite zniszczenie twoich organów wewnętrznych.

Niemniej dotarliśmy na miejsce, gdzie zatrzymaliśmy się w jedynym hotelu w okolicy. Można śmiało powiedzieć, że byliśmy daleko, bardzo daleko od turystycznej okolicy. Fakt ten stał się oczywisty już po przybyciu do Bau Bau, gdzie wskoczyłam na tył otwartej półciężarówki z całym naszym ekwipunkiem. Kiedy jechaliśmy przez miasto, ludzie machali do nas i piszczeli jakby nigdy wcześniej nie widzieli blond włosów. Okazało się, że to nic w porównaniu z reakcjami, jakie wywołaliśmy dalej na północ. Nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, aby ludzie czekali w kolejce, by zrobić sobie ze mną selfie.

Chcąc zapewnić sobie jak największe szanse powodzenia, Robin przygotował zespół, który pomagał nosić sprzęt, napełniać zbiorniki i rozmawiać z lokalną społecznością o potencjalnych jaskiniach wypełnionych wodą. W tej pierwszej części wyprawy towarzyszyła nam również inna ekipa nurków jaskiniowych. Dwóch lokalnych indonezyjskich speleonurków i ich rosyjski kumpel Igor stanowili jeden zespół, Pete i Robin drugi, a Rasmus i ja trzeci. Oprócz ekip eksplorujących jaskinie, do zabawy dołączyła również grupa badająca ocean. Wody przybrzeżne na północy kraju są wciąż niezbadane i ten amerykańsko-indonezyjski zespół spędził kilka dni na poszukiwaniu potencjalnych miejsc do nurkowania w wodach otwartych. To już jednak zupełnie inna historia i nie mnie o tym opowiadać.

Kilka pierwszych dni spędziliśmy na sprawdzaniu jezior i zapadlisk, które wyróżniały się na Google Earth. Szybko okazało się, że jaskinie są obecne wszędzie. Cała okolica to tereny krasowe podziurawione słonawą wodą. Znaleźliśmy też jaskinie i jeziora z wodą pływową, gąbkami koralowymi i morskimi gatunkami ryb. Pod względem lokalizacji i odczuć potencjalne wejścia do jaskiń były bardzo rozległe. Byliśmy optymistycznie nastawieni i chętni do sforsowania tak wielu wejść, jak to tylko możliwe, w nadziei na znalezienie „systemu-matki”, który otworzy się na tyle, że będziemy mogli poświęcić nasz czas na jego dogłębną eksplorację. Niestety, na tę chwilę system ten wciąż pozostawał w ukryciu. Znaleźliśmy wiele jaskiń i mniejszych systemów z płytką wodą lub okropną widocznością. Nurkowanie w „Mandy’s”, gdzie odbywało się pranie i kąpiele, dostarczyło nam pół setki widzów, którzy z ciekawością obserwowali, jak znikaliśmy pod powierzchnią.

Osobiście mój ulubiony moment to ten, kiedy zaprowadzono nas do stawu w lokalnej wiosce. Rasmus i ja mieliśmy wykonać nurkowanie rozpoznawcze i zbadać potencjalny trop po tym, jak Pete zbadał wcześniej najbliższe wejście, nurkując z małym 3-litrowym zbiornikiem, maską i płetwami. Serce mi waliło, gdy wynurzył się i spokojnie oznajmił ze swoim akcentem Kiwi/Zimbabwe „Wydaje mi się, że możemy tu coś mieć, co?”. To mogło rozwinąć się w dwie strony. Staw był krystalicznie czysty i przechodził w dwa tunele. Znajdował się też w linii z kilkoma innymi stawami, co mogło oznaczać, że był częścią prostego pęknięcia, a nie systemu. Robin, który spędził już wiele czasu na studiowaniu geografii i jaskiń dalej na południe, nie był jednak w stanie zabić mojego podekscytowania. Po przebraniu się w strój do pływania w domu pewnej miłej pani (była teraz gwiazdą wioski), Rasmus i ja wróciliśmy do stawu. Kury i kozy uciekały we wszystkich kierunkach, a za nami podążała coraz większa grupa rozbawionych dzieci i ciekawskich dorosłych chcących zobaczyć, co też za dziwactwa zamierzamy zrobić.

Niestety, to również był ślepy zaułek. Rasmus i ja podążaliśmy kilkoma tunelami, które kończyły się przygnębiająco wąsko. Zbyt wąskie i zbyt zamulone, aby kontynuować. Uderzyło mnie jednak piękno skał, z których powstała jaskinia. Rasmus zajął się kładzeniem poręczówki, co dało mi czas na studiowanie powierzchni delikatnych koralowców i muszli z pradawnej rafy koralowej. Wypłynęliśmy na powierzchnię, gdzie czekały już na nas z zapartym tchem twarze naszych współtowarzyszy. Zapisaliśmy to małe miejsce na GPS-ie, wysuszyliśmy się i zjedliśmy lunch w towarzystwie mieszkańców wioski. I jeszcze więcej selfie. Tym razem ja też miałam swój aparat. Nigdy nie zapomnę tego nurkowania w wiosce Malalanda.

Znalezienie jaskiń stawało się coraz większym wyzwaniem. Sprawdziliśmy te, które znajdowały się w pobliżu dróg, a dron Pete’a przydał się do przelotu nad płatami dżungli, które wydawały się wyjątkowo gęste od wyższych drzew (dobra wskazówka, że pod nimi jest woda), lub nad mniejszymi jeziorami, do których trudniej było się dostać. Zanim jednak cały sprzęt zostanie zabrany do wody, najpierw ochotnik wskakuje z małą 3-litrową butlą, w obcisłych kąpielówkach (nie są obowiązkowe), płetwach, masce i oczywiście ze światłem. Taka kontrola może okazać się albo prosta i krótka, albo dłuższa i nieco bardziej onieśmielająca. Również dla tych, którzy czekają na powierzchni. W jednym z potencjalnych miejsc Rasmus robił nurkowanie rozpoznawcze. Było to małe jeziorko otoczone wspaniałymi lasami namorzynowymi i gęstym kocem komarów. Rasmus przeprowadził wiele takich rozpoznań w przeszłości, gdy szukał jaskiń w Meksyku, i wiem, że jest zimny jak lód. Jednak, kiedy ślad jego bąbelków zniknął z powierzchni (i z jaskini), a biała chmura zaczęła rozprzestrzeniać się w jeziorze, moje serce przeskoczyło o kilka uderzeń. To był pewny znak, że jaskinia jest zamulona, a ja chciałem go stamtąd wydostać!

Mój niepokój okazał się niepotrzebny. Jego uśmiechnięta twarz wyłoniła się z powrotem na powierzchnię. „Są tam tunele odchodzące w trzech kierunkach, po jednym tunelu dla każdego zespołu!”. Ta jaskinia naprawdę nam się udała! Niestety była zbyt głęboka… Wejście było głębokie na 14 m, z początkowym nachyleniem do 22 m. Rasmus i ja położyliśmy główną poręczówkę i wybraliśmy tunel na prawo, który opadał na 28 m i otworzył się na małą komorę z białymi, mulistymi ścianami. Komora dzieliła jaskinię na kolejne dwa tunele, z których jeden opadał pionowo, a drugi zawracał i kończył się na głębokości 31 m. Po wcześniejszym omówieniu i uzgodnieniu bezpiecznych parametrów w odniesieniu do ograniczeń sprzętu i odległej lokalizacji zdjęliśmy poręczówkę i zawróciliśmy, aby uniknąć dekompresji, gdyż najbliższy ośrodek hiperbaryczny i pomoc medyczna znajdowały się wiele godzin drogi stąd. Widoczność w małej komorze mocno się pogorszyła z powodu perkolacji (nasze bąbelki uderzały o sufit) i wzbudzenia osadów w miejscu, gdzie zdjęliśmy poręczówkę. Minęliśmy strzałkę i poręczówkę, którą rozwinęli Pete i Robin, a następnie reszta naszego wynurzenia przebiegła w całkowitym zamuleniu. Tunel, który zbadali Pete i Robin, również wykraczał poza punkt, do którego mogliśmy się udać podczas trwania tej wyprawy. Za jakiś czas Robin wróci z rebreatherem i odpowiednim wsparciem, aby móc kontynuować eksplorację w przyszłości.

Kolejne dni powoli dobiegały końca. Chociaż sprawdzaliśmy wysoko i nisko, buszowaliśmy w gęstej dżungli, szukając śladów wejść do jaskiń, znajdowaliśmy małe systemy i układaliśmy sporo poręczówek, zespół zaczynał się denerwować. Oczywiście była tutaj jaskinia, ale gdzie był ten wielki system, który mieliśmy nadzieję odkryć? Zespół oceaniczny zakończył swoje zadania i wraz z indonezyjsko-rosyjskim zespołem jaskiniowym wyruszył w drogę powrotną do Bau Bau.

Robin to człowiek wielu talentów, a jednym z nich jest niewątpliwie fakt, że mówi po indonezyjsku. Przypadek sprawił, że kiedy szykowaliśmy się do odjazdu po zbadaniu kolejnej małej dziury w ziemi, zaczepił i zagadał właściwego człowieka, który akurat przejeżdżał na skuterze. Następnie ów człowiek zaprowadził nas do oszałamiającej suchej jaskini. Wyglądała bardzo fajnie, zagłębiając się pod dżunglą jak stożek z małym stawem na dnie, formacjami stalaktytów na ścianach i nietoperzami w suficie.

Zgłosiłam się na ochotnika, żeby wykonać nurkowe rozpoznanie w tej jaskini. Czułam się dobrze. Rozebrałam się więc do stroju kąpielowego i chwilę później zanurzyłam się w krystalicznie czystej i chłodnej wodzie. To miejsce było świetne. Nie było tu osadów, tylko nagie skały i wyrzeźbiona rafa koralowa. Z 3-litrową butlą pod pachą byłam wystarczająco dociążona, aby delikatnie przecisnąć się przez szczelinę i zajrzeć trochę bardziej w głąb w jaskini. Robiłam to powoli, delektując się każdą sekundą i ciesząc się świeżą wodą po męczącej wędrówce. Gdy powoli opadłam na dno pierwszej komory (zaledwie 2 m głębokości, idealny mały basenik), zobaczyłam szczelinę w ścianie, wyznaczającą oczywistą drogę tunelu. Zbliżając się do niej, zdałam sobie sprawę, że restrykcja może być dla nas nieco ciasna, a dla niektórych członków zespołu z pewnością będzie to oznaczało zakaz wstępu. Jednak ubrana tylko w strój kąpielowy mogłam z łatwością się prześlizgnąć, aby podążyć dalej tunelem, który za zakrętem otwierał się na kolejną małą komorę. Tutaj jaskinia zakręcała w dół przez kolejną restrykcję, ta była jednak już zbyt wąska. Niestety, to też był ślepy zaułek. Zanim wynurzyłam się z powrotem, usiadłam jeszcze plecami do ściany. Tylko na chwilę, aby delektować się przestrzenią jaskini. Na dnie zobaczyłam piękną, ale samotną muszlę stożka, skamieniałą i zamrożoną w czasie. Wtedy przypomniałam sobie, że po drugiej stronie czekają na mnie ludzie i leniwie ruszyłam ku powierzchni, aby wrócić do prawdziwego świata. Nie spieszyłam się jednak, dając sobie czas na zabawę przy ścianach jaskini.

Kiedy robi się wstępne nurkowanie zwiadowcze w wytypowanej jaskini, to jest to ciągłe balansowanie pomiędzy własnym bezpieczeństwem a byciem jak najbardziej pewnym, czy jaskinia rokuje, czy też nie. Dzięki temu unikamy konieczności przenoszenia całego sprzętu nurkowego na miejsce tylko po to, aby przekonać się, że jaskinia prowadzi donikąd. Spakowaliśmy cały nasz sprzęt i wyruszyliśmy z powrotem na drogi zabijające wnętrzności.

Postanowiliśmy wybrać się do kilku jaskiń, które Robin wcześniej zaznaczył na swoim GPS-ie na wyspie Muna. Trzeba przyznać, że wyprawa taka jak ta nie mogłaby się odbyć bez niego. Robin spędził dużo czasu na zapoznawaniu się z tym, jak we właściwy sposób załatwiać różne sprawy. Polityka odgrywa tu dużą rolę i chodzi o to, by szanować ludzi, ziemię i zwyczaje. Na wyspie Muna musieliśmy odwiedzić wodza wioski, aby poprosić o pozwolenie na nurkowanie w jaskiniach. Przy kilku okazjach usiedliśmy przy kawie i jedzeniu z „właściwymi ludźmi”, wymieniając miłe uwagi (i oczywiście pozując do zdjęć). Robin bardzo starannie zagospodarował ten teren dla nurków jaskiniowych, z największym szacunkiem dla lokalnych tradycji i kultury. To właśnie dzięki jego ciężkiej pracy otrzymaliśmy pozwolenie na nurkowanie w jaskiniach na Muna, z którego będą mogli korzystać również kolejni nurkowie jaskiniowi.

Wyspa Muna miała zupełnie inny charakter niż Buton. Robin rozłożył już poręczówki w kilku różnych jaskiniach na wyspie i miał listę znaczników GPS, które tylko czekały na eksplorację. Jaskinia, która znajdowała się najwyżej na jego liście, była oszałamiająca i głęboka w sekcji suchej. Robin był pewien, że ta jaskinia ma ogromny potencjał ze względu na ilość wody, która ewidentnie przez nią płynęła. Pobliska wioska miała już rozbudowany system wodociągowy, biegnący w górę przez strome i głębokie wejście, przez dżunglę i w dół do miasta. Z tego powodu musieliśmy wykonać dyplomatyczne „spacery i rozmowy”, aby uzyskać dostęp, a jednocześnie pozostać cicho, aby upewnić się, że nikt nie będzie zdenerwowany, że zamierzamy nurkować w ich wodociągach.

W czasie, gdy trwały negocjacje, mieliśmy chwilę na zbadanie innej możliwej lokalizacji. Był to prawdziwy logistyczny koszmar. Samo dostanie się do jaskini, było już interesujące. Wczesnym rankiem dotarliśmy do lokalnej wioski, gdzie czekaliśmy na kilku miejscowych mężczyzn, którzy mieli do nas dołączyć i wskazać drogę. Nie minęło wiele czasu, gdy publiczność składająca się z kurczaków, dzieci i mieszkańców wioski zebrała się, aby śledzić całą akcję. Całkiem spora grupa podążyła za nami aż do końca pola uprawnego, gdzie uzbrojeni w maczety ruszyliśmy pieszo przez dżunglę. Podczas przygotowań mężczyźni z entuzjazmem opowiedzieli nam, jak na jednym z pobliskich pól pewna staruszka została połknięta przez pytona. Poinformowano nas, że ze względu na zwiększoną obecność ludzi na terenach rolniczych, małpy zostały zmuszone do przeniesienia się w głąb dżungli. Oznaczało to, że pyton, który żywi się małpami, musiał zadowolić się staruszką, która uprawiała swoją ziemię. Pokazali nam również zdjęcia z tego zajścia. To było straszne.

Tak więc z tym potworem pytonem pożerającym ludzi, który teraz zagnieździł się w mojej głowie, ruszyłam za grupą (bardzo blisko) w busz. Pete, który dorastał w Zimbabwe, zabawiał mnie po drodze opowieściami o tym, jak gdy był dzieckiem, uczono go w szkole przetrwania w dżungli. Musicie wiedzieć, że Pete jest obdarzony błyskotliwym poczuciem humoru i świetnie opowiada wszelkie historie. Dzięki niemu zapomniałem nawet o pytonie, aż do momentu, gdy wykrzyknął, wskazując punkt na naszej trasie: „... a tu jest trochę świeżego gówna pytona!”. Muszę przyznać, że czołganie się w dół do szczeliny po tym, jak poinformowano mnie, że to miejsce stanowi doskonałe siedlisko dla pytonów, było dość stresujące.

Ta jaskinia okazała się najtrudniejszą do zdobycia. Chcąc dostać się do wody, musieliśmy opuścić cały sprzęt i członków zespołu przez wąską szczelinę w ziemi ze spadkiem o wysokości ponad 20 m. Rasmus, który jest doświadczonym wspinaczem, założył kotwicę (z liną, karabinkami i węzłami, o których istnieniu nie miałem pojęcia) na klifach powyżej, więc Pete i ja mogliśmy załadować Robina, Rasmusa oraz sprzęt i transportować na dół i do góry. Nie ukrywam, że byłam zadowolona z pozostania na górze. Na dole wszystko wyglądało pięknie. Promienie słońca przedzierały się przez ciemność, oświetlając tę wspaniałą jaskinię. Kilka dni wcześniej zostałam zapoznana z umiejętnością „prusikowania”, która polega na wspinaniu się po linie w uprzęży wspinaczkowej. Niestety wykazując się nadmiernym entuzjazmem i być może chcąc trochę zaimponować chłopakom, szybko wspięłam się na linę (którą ustawiliśmy na palmie), nie dając im czasu na wyjaśnienie, jak mam zejść z powrotem. W efekcie zawstydzająco długo wisiałam, próbując dowiedzieć się, jak wrócić na ziemię (Zasłużyłam na ten wstyd!). Mimo że potem Rasmus szkolił mnie na innej palmie (gdzie doprowadziłam tę umiejętność do perfekcji!), to 20 metrów wydawało mi się cholernie długą drogą w górę i w dół, zwłaszcza jeśli jaskinia by nie rokowała. Tak więc chłopcy wykonali rozpoznanie i… niestety nie pykło.

Czas uciekał nam coraz bardziej, a nasz główny cel stanowiła jaskinia, w której wciąż nie otrzymaliśmy pozwolenia na nurkowanie. To właśnie w tej lokacji pokładaliśmy wszystkie nasze nadzieje. Popołudnie spędziliśmy na zapełnianiu naszych kołowrotków kolejnymi porcjami poręczówki, pewni, że wkrótce będziemy w stanie położyć ją całą. Rozwijanie setek metrów liny tylko po to, by nawinąć ją z powrotem na kołowrotek, dodając węzły co 3 m, to praca dla dwóch osób. Na szczęście zostałam uratowana przez dziewczyny, które chciały mi pokazać swoją wioskę.

I właśnie wtedy, tak po prostu... dostaliśmy je! Pozwolenie na nurkowanie w jaskini. Ogromna, masywna, obiecująca sucha jaskinia z wielkim stawem na dnie stała się rzeczywistością. Z pomocą miejscowych siłaczy dostarczyliśmy nasz sprzęt na dół betonowych schodów, które zostały stworzone dla ułatwienia dostępu do rury z wodą. Podzieleni na dwa zespoły rozpoczęliśmy eksplorację. Pete i Robin ruszyli do głównym tunelem, a Rasmus i ja podążaliśmy wszystkimi tunelami bocznymi, skacząc w lewo i w prawo. Boczne tunele wiły się i prowadziły z powrotem do głównego tunelu, ale po drodze ukazywały niesamowitą scenerię. Jaskinia była po prostu ogromna! To było właśnie to, na co liczyliśmy i na co czekaliśmy od samego początku. To, na czym budowaliśmy całą ekspedycję, ale nie byliśmy do końca pewni, czy uda nam się ją znaleźć. To była właśnie ta jaskinia, co do której Robin miał nadzieję, że istnieje w jego okolicy. Jaskinia, która otworzy możliwość rozległego mapowania i eksploracji. I... była totalnie oszałamiająca! Ze ścianami w jaskrawo białym kolorze, całkowicie nietknięta i pokryta najwspanialszymi skamieniałościami koralowców i skorupiaków, jakie kiedykolwiek widziałam. Zawsze uważałam, że meksykańskie jaskinie są fascynujące ze względu na znajdujące się w nich skamieniałości i formacje stalagmitów i stalaktytów, ale to, z czym mieliśmy tu do czynienia, było kilka poziomów wyżej. Masywne skamieniałości koralowca mózgowego, koralowca stołowego i rogów jelenia znajdowały się obok siebie z wielkimi ławicami delikatnych muszli ze wzorami tak zawiłymi i ostrymi, jakby nadal były żywe. Jednak tym, co sprawiło, że szczęka opadła mi całkowicie, były gigantyczne małże. Były ogromne i znajdowały się absolutnie wszędzie.

Z początku jaskinia była płytka i miała zaledwie kilka metrów głębokości. Czasami woda wypełniała ją całkowicie, ale przez spory kawałek płynęła niczym krystalicznie czysta podziemna rzeka przez ogromną suchą jaskinię, pięknie ozdobioną stalaktytami ze stropów wiszących wysoko ponad nią. Później Pete spędził prawie całe nurkowanie w jednej z tych wielkich komór, wspinając się po suchych brzegach jaskini i fotografując piękno tego kolosalnego pomieszczenia z przepływającą przez nie spokojną, szeroką rzeką. Byłam oszołomiona, wszyscy byliśmy. (małe wyjaśnienie – nie martwcie się, tam, gdzie chodził Pete, podłoże było zrobione z twardego jaskiniowego błota, powstałego ze stalaktytów kapiących z sufitu). Tak więc, mimo że jest on bardzo słusznego wzrostu, jaskinia pozostała nienaruszona.

Po tym, jak jaskinia przez pewien czas biegła płytko przez wysokie korytarze, ciągle zmieniając się pomiędzy białymi koralami i muszlami a kryształowymi formacjami stalaktytów i stalagmitów, w końcu opadła głęboko. Całkowicie ukryta pod wodą wiła się dalej, biegnąc całymi kilometrami pod dżunglą. Podczas mojego ostatniego nurkowania uzbrojona w dodatkowe butle stage, układałam poręczówkę w głównym tunelu, a Robin podążał za mną z przyrządem MNemo (małe urządzenie stworzone przez Sebastiana Kistera, które zakłada się na poręczówkę, aby mierzyć odległość i kierunek). Upewniał się również, że poręczówka została ułożona i zamocowana w sposób, który powoli na wykonanie dokładnych pomiarów. W ten sposób nurkowałam w głąb jaskini, podążając za oczywistą główną żyłą, mijając tunel za tunelem, które rozgałęziały się na boki. Znaleźliśmy ją i teraz chcieliśmy zobaczyć, jak daleko sięga. Podczas poprzedniego nurkowania Rasmus i Robin położyli w głąb jaskini i zmierzyli 2 km nowej poręczówki. Po upływie około półtorej godziny, w połowie nurkowania, przepchnęliśmy się poza punkt, w którym dzień wcześniej opróżnili swoje kołowrotki. Teraz robiliśmy dokładnie to samo. Kładliśmy poręczówkę szybciej, niż mogliśmy przygotowywać kolejne kołowrotki. W międzyczasie Pete zbudował suchą obudowę, aby podczas napełniania butli pomiędzy nurkowaniami, utrzymać kompresor z dala od deszczu. Reszta przygotowywała jeszcze więcej poręczówki i ponownie napełniała kołowrotki, aby były gotowe do dalszej eksploracji.

W końcu Robin dał mi sygnał, że osiągnęliśmy punkt, w którym musimy zawrócić. Byłam wówczas całkowicie pochłonięta pogonią za jaskinią. Właśnie trwało najlepszego nurkowanie w całym moim dotychczasowym życiu. Wolność, jaką czułam, przemierzając nieznane terytorium, układając poręczówkę, która miała dostarczyć informacji i dowodów na istnienie tej cudownej krainy, napełniały mnie pokorą. Znalezienie jaskini, która rokuje, to jedno, ale odkrycie jaskini tego kalibru, to spełnienie marzeń!

Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak banał, ale musiałam się uszczypnąć, żeby sprawdzić, czy jestem we śnie. W tej samej chwili mój sprzęt zrobił to za mnie... Zaledwie kilka machnięć płetwy po tym, jak zawróciliśmy, a do wypłynięcia pozostały jeszcze dobre 2 godziny, usłyszałam wybuch i poczułem siłę gazu, który wydostał się z butli pod moim prawym ramieniem. Wąż HP eksplodował, a ja traciłam gaz… I to szybko! Przełączyłam się na drugą butlę i zakręciłam tę po prawej stronie, a następnie dałam sygnał Robinowi. Sytuacja taka jak ta jest jedną z wielu ewentualności, na które szykujemy się podczas godzin spędzonych na treningu i szkoleniach. Szybko prześledziłam w głowie plan nurkowania, zamieniając się z Robinem miejscami. Będę płynąć przed nim, dzięki czemu będzie miał mnie stale na oku. Sytuacja nie była krytyczna. Mieliśmy po drodze przygotowane depozyty, a ja miałam mnóstwo gazu, by do nich dotrzeć. Warto jednak podkreślić, że wszystko dlatego, że ściśle trzymaliśmy się naszego planu i nie przekroczyliśmy żadnych limitów. Jestem doświadczonym nurkiem jaskiniowym i pod wodą czuję się komfortowo w radzeniu sobie ze stresem, ale podczas powrotu skierowałam kilka ciepłych myśli w stronę mojego szkolenia i mojego zespołu, za utrzymanie super profesjonalizmu i bezpieczeństwa.

Podczas naszej ekspedycji sprawdziliśmy w sumie ponad 15 perspektywicznych jaskiń. Położyliśmy ponad 4 km poręczówek, rozlokowanych pomiędzy 5 jaskiń, które wykraczały poza zwykłe kawerny. Eksploracja ostatniej jaskini wciąż trwa. Cały obszar południowo-wschodniego Sulawesi pozostaje wysoce niezbadany, ale też raczej niedostępny, chyba że dołączysz do Robina w jego krucjacie, aby odkryć starożytne systemy, które znajdują się pod ziemią. Bądź jednak przygotowany na spotkanie z pytonami-ludojadami i sporą ilość selfie z lokalnymi mieszkańcami!

This article is from: