2 minute read
Zew Cthulhu – Gra Paragrafowa
Kto z nas nigdy nie marzył o tym, by w rzeczach zmarłego w podejrzanych okolicznościach krewniaka znaleźć ślady bluźnierczego spisku, a następnie stanąć twarzą w pysk z istotami, których samo istnienie jest w stanie przeciążyć ludzki mózg? No dobra, pewnie nikt – ale jeśli się nie mylę, to taka osoba powinna spróbować gry paragrafowej „Zew Cthulhu“, wydanej przez „Black Monk“.
~Ghatorr
Advertisement
Jak tak mocniej pomyśleć, to książki mają kilka błędów, jeśli chodzi o projekt. Nie dość, że jakieś takie strasznie liniowe są, to jeszcze można po prostu spojrzeć na ostatnie kilka stron, by natychmiast dowiedzieć się, jak kończy się dana opowieść. Gry paragrafowe dzielnie radzą sobie z obiema tymi kwestiami, oferując czytelnikowi zarówno możliwość wyboru losu, który ma spaść na nieszczęsną główną postać, to jeszcze zakończenia mogą być schowane gdzieś w środku i bez grzecznego czytania (lub kartkowania na ślepo) nie wpadniesz na nie! Czyż to nie jest genialne?
„Zew Cthulhu“, opracowany przez hiszpańskiego autora Leandro Pinto, ma taki sam początek jak opowiadanie, na którym się opiera. Ot, główny bohater otrzymuje nagle spadek po krewniaku – historyku i antropologu, do tego szczycącemu się tytułem profesora – i postanawia mu się przyjrzeć. Niestety, zamiast bogactwa znajduje tam notatki, wycinki z gazet i zdecydowanie dziwną rzeźbę. Decyzja, czemu się postanowi przyjrzeć się bliżej, zmieni jego los na zawsze, niekoniecznie na lepsze.
Jestem pod wrażeniem, ile udało się wycisnąć z tej historyjki. Mimo swojej sławy, „Zew Cthulhu“ Lovecrafta jest względnie prosty, tymczasem Pinto zdołał wcisnąć tu kilka postaci pobocznych i kilka zakończeń, nieco komplikując sytuację. Opisy są ładne, sytuacje jasne, a oferowane nam wybory – całkiem logiczne. Dla lepszego wczucia się całość, jest opisywana z perspektywy pierwszej osoby. Do tego, jeśli się czegoś zapomni, to z tyłu jest drobna lista występujących tu ludzi oraz innych istot – choć z tym trzeba zachować ostrożność, by sobie nie zaspoilerować jakiejś ścieżki. Ot, kawał porządnej roboty, który mnie kilka razy mile zaskoczył – szczególnie rozczuliła mnie wzmianka o teozofach, o których w oryginale nie było (z tego co pamiętam) ani słowa, a którzy doskonale pasują do tego typu twórczości.
Tym jednak, co mnie najbardziej zachwyciło, jest jakość wydania.W pierwszej chwili byłem w lekkim szoku – okładka została zrobiona na tyle sprytnie, by książka wyglądała jak jakiś stary, wytarty przez czas notes. Wykonano to z na tyle dużym artyzmem, że uwzględniono nawet zagięcia na rogach czy czcionkę, która wygląda, jak wyrwana z lat 50–tych.W środku również jest dobrze – nad tekstem na każdej stronie wiją się macki, a bardzo ładne ilustracje uprzyjemniają czytanie. Obrazków jest więcej niż się spodziewałem, pomagając wczuć się w nastrój nieszczęśnika, którego wiedziemy od jednego horroru do kolejnego.
Biorąc pod uwagę niską cenę (zaledwie trzy dyszki – no żal nie brać) uważam, że warto chwycić tę książeczkę – raz czy dwa przejść ją od początku do końca, nasycić się klimatem, po czym rzucić się na „W górach szaleństwa“, kolejną paragrafówkę wydaną przez Black Monk. W końcu skoro z „Zewu Cthulhu“ wyciągnięto tyle dobra, to z tak epickiego i wspaniałego dzieła, jak historii wyprawy na Antarktydę oraz tamtejszych nieludzkich odkryć, na pewno zrobiono coś jeszcze lepszego!