Trzy boginie z VIII D

Page 1



Lia Celi

Trzy boginie z VIII D Ilustracje

Giulia Sagramola z języka włoskiego przełożył

Jerzy Wołk-Łaniewski


Tytuł oryginału: Tre dee alla scuola media Redaktor prowadzący: Witold Mizerski Redakcja: Monika Mielcarek/korekto.pl Skład: adamantan dtp Fragmenty „Iliady” na podstawie przekładu Kazimiery Jeżewskiej Fragmenty „Odysei” na podstawie przekładu Lucjana Siemieńskiego Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Współpracy Międzynarodowej. La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo del Ministero degli Affari Esteri e della Cooperazione Internazionale italiano. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, skanowanie i przekształcanie treści niniejszego utworu oraz jego nieautoryzowane publiczne rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach, cyfrowo lub analogowo, jest zabronione i powoduje naruszenie praw autorskich dotyczących niniejszej publikacji. No part of this book may be stored, reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording, or by any information storage and retrieval system, without written permission from the copyright holder. For information address Atlantyca S.p.A. All names, characters and related indicia contained in this book, copyright of Mondadori Libri S.P.A for the PIEMME trademark, are exclusively licensed to Atlantyca S.p.A. in their original version. Their translated and/or adapted versions are property of Atlantyca S.p.A. All rights reserved. International Rights © Atlantyca S.p.A. – Corso Magenta 60/62, 20123 Milano, Italia foreignrights@atlantyca.it – www.atlantyca.com

Text by Lia Celi Original cover and illustrations by Giulia Sagramola © 2018 Mondadori Libri S.P.A per il marchio PIEMME, Italia © 2020 for the book in Polish language – Grupa Wydawnicza Adamantan s.c. Wydanie I, 2021 ISBN 978-83-7350-510-0 jest marką handlową Grupy Wydawniczej Adamantan s.c. www.finebooks.pl, facebook.com/wydawnictwo.finebooks Wydawca: Grupa Wydawnicza Adamantan s.c. Skrytka Pocztowa 73, 01-499 Warszawa 46 tel.: 222501091; fax: 222501095, e-mail: biuro@adamantan.pl Druk i oprawa: Uni-Druk Luboń Wydrukowano na papierze Creamy 70 g vol. 2.0 dostarczonym przez firmę ZING

1 2 3


Po co światu są bogowie, Kiedy światu trzeba zmiany? Jaka wielka jest w nas siła, Ile światła od nas bije, Tego światła, które nigdy nie zagaśnie. Rossana Casale, „Po co światu są bogowie?”



1

WEZWANIE Z OLIMPU W mojej karierze zdarzało mi się dostarczać podobnie ważne wiadomości, ale ta misja była bez wątpienia jedną z najtrudniejszych. Gdybyście tylko mogli sobie wyobrazić jej konsekwencje… Iryda, bogini tęczy

Złota strzała śmignęła parę centymetrów obok jej ucha i zniknęła w lesie. Irydzie nawet nie zadrżała powieka. Wiedziała, że Artemida nie zwykła chybiać celu, zresztą była spokojna, że tego ranka to nie ona nim jest. Tuż za boską posłanniczką dało się słyszeć szelest, pomruk i odgłos czegoś ciężkiego, co w odległości jakichś pięćdziesięciu stóp upadło na ziemię. Wataha rozszczekanych psów rzuciła się w leśną gęstwinę. Iryda pokręciła głową. – Nigdy cię nie zrozumiem. Ty przecież nie jesz mięsa ani nie nosisz ubrań ze skóry. To czemu tak się upierasz

7


polować na tę nieszczęsną zwierzynę? Artemida zrobiła krok w jej stronę i odgarnęła z czoła niesforny kosmyk, który wymsknął jej się spod podtrzymującej czuprynę opaski – prostego, lecz drogocennego przedmiotu w kształcie sierpa księżyca. W cienistych ostępach lasu pod Brauronem jej miedzianozłote włosy przybierały ciemnoczerwony odcień, który przypominał księżyc w chwili, gdy ten muska horyzont. – Zastanówmy się – z ironicznym uśmieszkiem rzuciła Artemida. – Chcesz wiedzieć, dlaczego tak się upieram, by polować na zwierzynę? Hm… Może dlatego, że jestem boginią łowów? – Jeżeli tak, to chyba powinnaś też być opiekunką dzikich zwierząt – odparła Iryda. – A skoro tak, to dostrzegam tu drobny konflikt interesów. Bogini łowów zarzuciła łuk na plecy i ruszyła w stronę miejsca, dokąd popędziły gończe psy. Gdy tak za nimi mknęła, Iryda nie mogła nie przyjrzeć się jej nogom, szczodrze odsłoniętym przez krótką tunikę. Co tu mówić – były długie, proste i opalone, ale nazbyt… właśnie, wyrzeźbione. Być może nawet bardziej umięśnione niż jej brata Apolla. To niewiarygodne, jak dużo tych dwoje różniło, mimo że byli bliźniętami. Oboje piękni niczym słońce i księżyc, z którymi byli powiązani swoim boskim losem, lecz odmienni jak dzień i noc. On – wyrafinowany, czarujący i oddany sztuce w każdej postaci; ona – szorstka, zaniedbana (choć może odpowiedniejszym określeniem

8


byłaby tu „niechlujna”) i z obsesją na punkcie łowiectwa, biegania oraz zwierząt. Jeleń leżał na ziemi ze strzałą wbitą w sam środek piersi. Dookoła biegały obszczekujące go psy, ale wystarczyło jedno spojrzenie ich pani, by zaskowytały i zamilkły. Iryda zobaczyła, jak bogini kuca obok konającego zwierzęcia i zręcznym, szybkim ruchem wyciąga grot z jego ciała. Następnie dmuchnęła potężnemu ssakowi w oczy, a te na powrót się otworzyły, wilgotne i błyszczące, podczas gdy rana błyskawicznie się zasklepiła. Po chwili stworzenie znowu stało na nogach i z czułością ocierało się pyskiem o ramię Artemidy. – Zmusiłeś mnie do biegu, ale to za mało – wyszeptała, pieszcząc jelenia za porożem. – Powinnam bardziej cię przycisnąć, jeżeli nie chcesz popaść w poważne tarapaty z prawdziwymi myśliwymi. Następnie poklepała go po grzbiecie, a zwierzę zniknęło za drzewami. Artemida wytarła złotą strzałę o kępę trawy i schowała ją z powrotem do kołczanu, który nosiła na plecach. – O czym to rozmawiałyśmy? A, no tak… O konflikcie interesów! – zawołała, układając włosy z powrotem w jako tako uporządkowany warkocz. – No, to ja chronię dzikie zwierzęta, ucząc je, jak dawać człowiekowi w kość. Dzięki temu śmiertelnicy mogą najwyżej dopaść stare albo chore osobniki, czyli te, które i tak miałyby niewielkie szanse na przeżycie.

9


Iryda zerknęła z ukosa na włosy swojej rozmówczyni – dłużej nie dało się patrzeć! Może i Artemida była jedną z olimpijskich bogiń, lecz jeżeli chodziło o fryzury, jej umiejętności wołały o pomstę do nieba. Zdecydowanie nie brakowało jej natomiast poczucia wyższości. – Ale po co ja ci to właściwie mówię? – dopytała rudowłosa bogini. – Nie mogę przecież oczekiwać, że zwykła listonoszka pojmie moją ekofilozofię. – Ej, nie jestem żadną listonoszką! – odparowała Iryda. – Jestem posłanką Olimpu! I trzymaj te swoje psiska z dala od mojego szala. Mogę wiedzieć, dlaczego tak mnie obszczekują? Artemida uśmiechnęła się złośliwie. – Wiesz, jak to jest. Po prostu nie znoszą listonoszy. – Odwróciła się do zwierząt i wymruczała: – Grzeczne pieski, chodźcie tutaj. Psy zebrały się wokół niej, w dalszym ciągu z cicha powarkując. – A teraz, córko Taumasa, dawaj tę swoją wiadomość. Iryda zacisnęła usta. Czerwień na jej szalu w kolorach tęczy zaczęła pulsować, co oznaczało, że zaraz straci cierpliwość. Bogowie pierwszej klasy nigdy nie przepuszczali okazji, by przypomnieć jej status bóstwa kategorii B, to jest bogini niepoczętej przez Zeusa. I faktycznie, Taumas, ojciec Irydy, był bogiem niższego rzędu. Jednak w tym momencie córka pomniejszego boga mogła się odegrać na bogini łowów.

10


– W mig zaspokoję twoją ciekawość, córo Zeusa – odpowiedziała Iryda. – Tak się składa, że tatuś chce się z tobą widzieć. I to już. Z satysfakcją spostrzegła, że Artemida spochmurniała. Zaproszenie ze strony Zeusa mogło być dobrą lub złą wiadomością, w zależności od tego, który bóg je przekazywał. Jeżeli posłańcem był Hermes, rzecz mogła dotyczyć spokojnego spotkania rodzinnego na Olimpie. Lecz kiedy Zeus powierzał misję Irydzie, specjalizującej się w niepomyślnych wieściach, znaczyć to mogło tylko jedno – kłopoty. – O… Naprawdę? – wybąkała Artemida, wykręcając w dłoniach wyliniały warkocz. – A to czemu? Iryda z udawanym uśmieszkiem rozłożyła ramiona. – Wybacz, więcej nie wiem. A teraz przepraszam, ale czeka mnie strasznie daleki kurs. A ty z pewnością masz jeszcze inne jelenie do… przećwiczenia. Uśmiechnęła się złośliwie, podrywając do lotu, rada, że udało jej się zepsuć dzień zarozumiałej siostrze Apolla.

– Ależ oczywiście, zaraz będę gotowa, jak najszybciej daj tacie znać. A powiedz mi… droga Artemida dalej zabawia się ze swoimi jelonkami? – zapytała Atena, nie odrywając oczu od warsztatu. Irydę zatkało. Nie zdążyła się nawet odezwać. Nawet nie wylądowała jeszcze na ziemi.

11


– Skąd… Skąd ty to wiesz? – wykrztusiła, stawiając stopy na pięknej posadzce pracowni bogini, skąd roztaczał się widok na zatokę Pireusu, skrzącą się w promieniach południowego słońca. Pierworodna córka Zeusa obróciła się w końcu i przyjrzała się jej swymi szaroniebieskimi oczyma, osłoniętymi daszkiem niewielkiego hełmu, spod którego na jej ramiona miękko opadało parę ciemnokasztanowych pukli. Okrągłe, niezwykle wielkie oczy bogini kontrastowały ze zdecydowanymi, ostrymi rysami, co sprawiało, że nieco przypominała sowę. – Skąd wiem, że dopiero co byłaś u mojej drogiej siostry przyrodniej? – dopytała Atena, postukując się palcem wskazującym po podbródku. – Po pierwsze: po gałązkach, które rozrzucasz po ziemi. Taka odmiana pistacji występuje jedynie w rezerwacie łowieckim Artemidy, to jest w lesie pod Brauronem, i to tam, nawiasem mówiąc, te gałązki powinny zostać. Po drugie: twój szal – cuchnie psimi sikami, a jak dodać dwa do dwóch, wychodzi, że to pamiątka po jej gończych psach. Iryda podniosła do nosa fragment szala i zrobiła minę pełną obrzydzenia. – Zabijać zwierzynę tylko po to, by potem przywracać ją do życia… Co za strata czasu! – westchnęła Atena, przesuwając grzebyk przez nici tkanej właśnie tkaniny, aby je docisnąć. – Dzikie zwierzęta istnieją po to, by człowiek na nie polował. Ale najwyższa pora z tym skończyć.

12


Litości! My, bogowie, powinniśmy zachęcać śmiertelników, aby korzystali z mózgu, a nie postępowali jak prymitywy. Weźmy takich mieszkańców Aten: od dawna pracuję nad tym, by stali się najmądrzejsi w całej Grecji. Byłoby nie do wytrzymania, gdyby lud, który nosi moje imię, nie był choć trochę genialny. – No tak… – powiedziała Iryda, która w dalszym ciągu zastanawiała się, czy to możliwe, by Atena czytała jej w myślach. – Ale… Ale skąd widziałaś, że Zeus chce się z tobą widzieć? – Ach, jeśli o to chodzi, to tata chciałby mnie widywać codziennie! – odparła z uśmiechem bogini. – W końcu jestem czy nie jestem jego ulubienicą? Przypominam, że zrodziłam się z jego głowy i że był mi za ojca i za matkę, co, że tak skromnie zauważę, nikogo poza mną nie spotkało. Jasne, ostatnio w ogóle nie poświęcałam mu uwagi, więc żeby dać mi do zrozumienia, że się gniewa, nie przysłał Hermesa, tylko ciebie. Ale jeden całus i będzie po sprawie, zobaczysz! Iryda wpatrywała się w nią z szeroko rozdziawioną buzią. – No, nie stój jak kołek. Podejdź – zachęciła ją Atena. – I jak ci się podoba? Skrzydlata bogini ostrożnie zbliżyła się do warsztatu, aby przyjrzeć się dziełu. – Wspaniałe! Niesamowite! Niezrównane! – czym prędzej zapewniła. W przypadku Ateny nigdy dość komplementów. Biada temu, kto nie będzie wychwalał jej zdolności. Nieszczęsna

13


Arachne, śmiertelniczka, która stanęła z boginią do rywalizacji tkackiej, dobrze znała swój fach i wcale nie wypadła tak źle. Tyle tylko, że córka Zeusa była prymuską, która nie lubi przegrywać, więc zrobiła się afera. Koniec końców Atena zamieniła Arachne w wielkiego, strasznego pająka. Na wspomnienie tamtej sprawy Iryda poczuła, jak ściska ją w żołądku. Także dlatego, że bogini mądrości zdawała się nieusatysfakcjonowana jej pochwałami. – Owszem, ale czy niczego nie zauważasz? Przyjrzyj się dokładnie prostokątom. Iryda z trudem przełknęła ślinę. Geometria nigdy nie była jej mocną stroną. A zresztą wolała tkaniny przedstawiające kwiatki oraz ptaszki. – Hm, są równoległe… to jest, no, prostopadłe… Znaczy, chciałam powiedzieć… – Są złote! – wykrzyknęła zniecierpliwiona bogini. – To złote prostokąty! – W sensie, że… pozłacane? Mnie tam się wydają czerwone! – Nieee! Prostokąt jest złoty, jeżeli stosunek długości jego dłuższego boku do krótszego jest równy stosunkowi boku krótszego do różnicy między nim a dłuższym – wyrecytowała Atena, wskazując grzebykiem na krawędzie figur. – To jest jeśli jego wymiary przestrzegają złotego podziału, boskiej proporcji, środka Fidiasza… Zwał jak zwał! Iryda zmrużyła oczy; ta próba bez dwóch zdań przerastała jej możliwości. Tym razem to zieleń na jej szalu

14


zajaśniała najwyraźniej, co stanowiło niechybną oznakę zawstydzenia. – Czy ty tego naprawdę nie pojmujesz? – naciskała córka Zeusa. – To właśnie ta zasada sprawia, że jest to projekt doskonały. No, ale… jakże miałaby to docenić listonoszka? Iryda ugryzła się w język, powstrzymując się przed ciętą ripostą, która mogłaby ją drogo kosztować. Tak więc gdy już wybaczono jej ignorancję, na którą nic nie mogła poradzić, pożegnała się i poderwała do lotu ku ostatniemu celowi na swej trasie – Cyprowi. Już cięła przejrzyste powietrze, kierując się w stronę Morza Egejskiego, kiedy doścignął ją wyniosły głos Ateny: – Aha, Irydo, i weź wypierz ten szal! Cuchnie nie do zniesienia! Poza tym psie siuśki mogą uszkodzić delikatne tkaniny, bo zawierają amoniak, nie wiedziałaś?

– Wybacz, kochana, właśnie zażywałam kąpieli – zaświergotała Afrodyta, wyskakując z wody. – To źródło wulkaniczne jest nie-sa-mo-wi-te, dopiero co je odkryłam i to prawdziwa bomba! Takie naturalne spa, skóra się po tym czuje fantastycznie… Może też się zanurzysz? Irydzie odebrało mowę. Zmusiła się, by parokrotnie otworzyć i zamknąć oczy. W przeszłości widziała już Afrodytę nago (prawdę mówiąc, nie było o to trudno, gdyż bogini piękna dzionki spędzała na kąpielach, zabiegach

15


pielęgnacyjnych i miłosnych schadzkach), lecz jej uroda zawsze robiła na niej wrażenie, jak gdyby miała w sobie coś hipnotycznego. – A, dziękuję… Może innym razem… Ale jeśli to nie problem, skorzystałabym z okazji, by przepłukać sobie szal. – Chwilę później Iryda zanurzyła tkaninę w wodzie, a ta przybrała barwy tęczy. – Skarbie, kiedy się wreszcie zdecydujesz wyrzucić tę szmatę? Neonowy multikolor wyszedł z mody już za czasów mojego ojca Uranosa – odparła Afrodyta, wyciskając długie blond włosy, tak gęste, że potrzebowała obu rąk, by je objąć. Śnieżnobiała gołębica przysiadła na jej ramieniu i podała trzymaną w dziobie klamrę z kości słoniowej i złota, którą bogini spięła sobie włosy na karku. – Dziękuję ci, cudeńko! – wyszeptała do ptaszka, muskając mu dzióbek ustami. – Buzi, buzi. Gołębica nastroszyła pióra i zagruchała z zadowoleniem. Po wyjściu z wanny bogini w majestacie swojej nagości przeszła ku ustawionej nieopodal zgrabnej toaletce, pozostawiając za sobą ścieżkę z różowych kwiatków. Była nadzwyczaj wysoka i onieśmielająca, a imponująca sylwetka zdradzała jej tytaniczną naturę. Afrodyta była córką Uranosa, boga rozgwieżdżonego nieba, który spłodził ją w dosyć podeszłym już wieku, zapładniając morską pianę. Uranos, dziadek Zeusa, figurował w spisie bogów również jako ojciec potężnych tytanów i rzeczywiście pewną kolosalność przekazał także swej oszałamiającej urody córce.

16


– Ten nie… Ten tym bardziej nie… Ten był modny w zeszłym roku… – wymieniała pod nosem Afrodyta, muskając palcem flakony zajmujące cały blat mebla. – Ech, wybór balsamu do ciała bywa tak strasznie męczący! – Taaa, jasne… – odparła Iryda, zajęta bez reszty praniem swojego szala. Smrodek ani myślał sobie pójść. – Ten! – zawołała Afrodyta, chwytając w palce ampułkę w kształcie serca. – Powąchaj, jakie to wspaniałe! Iryda zbliżyła nos do fiolki i zaciągnęła się delikatnym aromatem róży oraz ambry. – Dał mi ją Ares, mój ulubiony narzeczony. Jak na prostackiego boga wojny z perfumami radzi sobie całkiem, całkiem. Bogini wylała odrobinę balsamu na dłonie i zaczęła wcierać go sobie w ciało, zaczynając od kostek u nóg. – Pamiętaj, kotuś: zawsze od dołu ku górze – wyjaśniła, zwracając się w kierunku Irydy. – To zbawiennie wpływa na krążenie. Nie żebym miała kłopoty z cellulitem, ale wiesz, jak jest… Podczas gdy Afrodyta skupiała się na swoich rytuałach pielęgnacyjnych, Iryda niepostrzeżenie złapała za ampułkę i uroniła parę perfumowanych kropli na swój tęczowy szal. Chwilę po tym, jak odstawiła fiolkę na miejsce, bogini odwróciła się w jej stronę. – No dobrze, moja droga, a teraz zajmijmy się tobą – rzekła. Zasiadła na pokrytym kwiatami tronie, ubrana jedynie w pukle włosów, które zasłaniały ją tam, gdzie trzeba. – Opowiadaj, co to za jeden?

17


Iryda rozwiesiła szal na krzakach mirtu, aby mógł się wysuszyć. – Co? – wykrzyknęła, aż podskakując. – Niby kto? – No, nie udawaj teraz wstydnisi! Kto, kto… Ten, którego dopuściłaś do serca. Albo i ciała. Na jedno wychodzi. Tak czy siak, co to za mężczyzna, którego pragniesz uwieść? Znam go? Któryś z bogów? – Noo… – Ha! Rozumiem, to śmiertelnik! – Afrodyta mrugnęła, klaszcząc w dłonie. – Oj, nie przejmuj się, mnie tym nie zszokujesz. Też mi się szalenie podobają. Gdyby tylko nie byli tak… śmiertelni! Z nimi nigdy nie można się związać na dłużej. – Ja naprawdę… – usiłowała wtrącić Iryda. Ale na próżno, bogini miłości, pochłonięta swoją tyradą na temat śmiertelników, ani myślała dopuszczać ją do głosu. – Zresztą, kiedy rzecz się kończy albo kiedy umrą, zawsze możemy zamienić ich w kwiaty, gwiazdy czy tam jakieś urocze zwierzątko… Pod warunkiem, że zachowywali się jak trzeba! – No więc… – Oj, nie mów mi, że nie jest to piękny prezent na pożegnanie! Śmiało, opowiadaj, co to za gość, a dam ci parę niezawodnych wskazówek, dzięki którym padnie ci do stóp. – Ależ Afrodyto, przyhamuj. To nieporozumienie… Bogini zmrużyła oczy.

18


– Czyżby? – Po czym dodała wyrozumiale: – No jasne, łapię: to dziewczyna! Skarbie, nie masz się co wstydzić, nie ma w tym nic złego. Love is love. A my, bogowie, mamy pierwszeństwo, nigdy o tym nie zapominaj! – Ależ nie, ty w ogóle nie zrozumiałaś… Usiłuję ci powiedzieć, że tu nie chodzi o miłość – wyrzuciła z siebie Iryda. – Jestem tu… służbowo. Afrodyta przez moment stała jak wryta, po czym wybuchnęła śmiechem. – Ale ze mnie głuptaska! Wybacz, Irydo. Zapomniałam, że wy, listonoszki, nie możecie rozmawiać o miłości, kiedy jesteście na służbie. – Brawo, właśnie tak! – prędko urwała posłanniczka bogów, zgarniając wciąż wilgotny szal. – Przybyłam z misją, by przekazać ci pilną wiadomość z Olimpu. Zeus chce cię natychmiast widzieć u siebie. W miarę możliwości w ubraniu. Przez urocze oblicze Afrodyty przemknął cień zaniepokojenia. – Ajajaj, czeka mnie kazanie… Ale skąd miałam wiedzieć, że ten akurat był już zaręczony, i to jeszcze z wnuczką Posejdona! No, tak… Doszły mnie słuchy, że może być zajęty, ale w pewnych chwilach jak niby miałabym skupiać myśli na drzewie genealogicznym? Założę się, że to Atena i Artemida wypaplały wszystko górze. Wredne stare panny! Gdybym je tak dostała w swoje ręce…

19


Iryda tylko się uśmiechnęła. Na Olimpie zapowiadało się cokolwiek burzliwe spotkanie rodzinne. Spojrzała na chmury na niebie, gdzie unosiła się jej kwatera, i wydała z siebie wyraźne westchnienie ulgi. Jej misja kurierki dobiegła końca i już niedługo będzie mogła odpocząć wysoko w niebiosach, gdzie docierają jedynie promienie słońca i pieszczoty wiatru, nie zaś wrzaski trzech rozgdakanych bogiń. Wzbiła się w przestworza, rada, że uwolniła się od ciężkiego brzemienia. Afrodyta powiodła wzrokiem za łukiem tęczy, który Iryda, oddalając się, rysowała na niebie szalem. – Nie ma co, pod względem dodatków jest u niej tragicznie! – wymamrotała współczującym tonem i odwróciła się ku toaletce, aby skończyć przygotowania. Dwa wspaniałe pawie ustawiły się po jej bokach i z rozpostartych ogonów utworzyły parawan, aby zapewnić jej prywatność. Kiedy na powrót złożyły pióra, bogini ukazała się już perfekcyjnie uczesana i fenomenalnie przyozdobiona biżuterią. – Chyba już mogę ruszać – zawyrokowała, przyglądając się sobie z zadowoleniem w srebrnym zwierciadle. Gołębica z łopotem skrzydeł powróciła na jej ramię i zagruchała jej coś do ucha. Afrodyta pacnęła się ręką w czoło. – Ups, rzeczywiście: jeszcze sukienka! Zajmij się tym, skarbie, ja mam już trochę dość tych wszystkich przygotowań. Ptak poleciał gdzieś i chwilę później wrócił z peplosem tak delikatnym, że bez trudu unosił go w dzióbku.

20


– Chciałabym wiedzieć, jaki ma sens być boginią piękna, skoro co i rusz muszę zasłaniać, co mam najlepszego – szepcząc to pod nosem, Afrodyta odziała się w szatę, która mało co przysłaniała, była bowiem praktycznie przezroczysta. Następnie ruszyła ku brzegowi morza, gdzie czekała na nią wielka muszla przeznaczona do podróży z Cypru na stały ląd. Bogini pogłaskała gołębicę, która nie chciała zejść jej z ramienia. – Nic się nie bój, kochanie. Zaraz wrócę! Tylko nie zjedz znowu moich kolczyków z perłami. Wiesz, że ci szkodzą. Weszła na muszlę, która odbiła od brzegu, popychana przez przystojnego, cichego młodzieńca z dwoma niebieskimi skrzydłami wyrastającymi z umięśnionych ramion. Był to Zefir, jeden z bogów wiatru, który miał ją doprowadzić do celu. Na brzegu morza pozostała ścieżka z różowych kwiatów oraz pogruchująca samotnie gołębica.

21


2

Homer w trasie Jak to jest być wnukiem najsłynniejszego poety doby starożytnej? To mordęga! Dziadek jest ślepy, a odkąd mamy nie ma, to ja muszę się nim opiekować. Mogę was jednak zapewnić, że to i tak nic w porównaniu z torturą, jaką jest znoszenie go teraz, gdy dopadł go kryzys twórczy… Leandros, wnuk Homera

– Słyszałeś ich, Leandrosie? Słyszałeś tych korynckich bezwstydników? „Niestety, Homerze – powiedzieli – wojna trojańska i podróże Odyseusza już nas nie interesują. Twoja poezja to klasyka, ale ludzie pragną czegoś nowego. Może wprowadziłbyś jakiś powiew świeżości?”. Ażeby ich tak Zeus zgromił i rozniósł w perzynę! Jak im się zachciało powiewów, to niech sobie kupią wachlarz! Owce, które podgryzały wyschniętą trawę po bokach drogi wiodącej z Koryntu do Patras, leżącego na północy ­Peloponezu, podniosły wybałuszone oczy. Szczupły, ruchliwy starzec, owinięty w płaszcz w krzykliwych kolorach,

22


szedł i darł się, wygrażając laską niewidzialnemu przeciwnikowi. Obok niego kroczył chłopiec o gęstych, ciemnych włosach, uginający się pod ciężarem dwóch ogromnych sakw. Wyglądał na zmęczonego, być może bardziej za sprawą narzekań starego aniżeli przez ciężar bagażu. – Dziadku, mówię ci to ostatni raz – rzucił z rozdrażnieniem. – Jeśli będziesz ciągnął te lamenty niezrozumianego geniusza, rzucam wszystko i wracam na Chios. Stary z zamkniętymi powiekami odwrócił się ku niemu. Nie widział od urodzenia, miał jednak ruchliwe i wyraziste brwi, które przemawiały w miejsce martwych oczu. – No proszę, ty też mnie zostawiasz, mały niewdzięczniku! – Podniósł następnie ręce i stentorowym głosem zawołał ku niebiosom: – O potężny Apollinie, boże poezji, i wy, muzy, opiekunki sztuk, weźcie sobie wszystko: sławę, powodzenie, miłość… Weźcie nawet oddanie mojego jedynego wnuka. Ale błagam, oddajcie mi to jedno, co ma znaczenie dla poety: natchnienie! Leandros popatrzył na pasterza, który pilnował trzódki nieopodal drogi, przysypiając w cieniu pod bukiem. Był mniej więcej w jego wieku i miał na sobie jedynie skrawek materiału owinięty wokół smukłych, umięśnionych bioder. Jego owce z pewnością nie zabrały go w trasę z jednego krańca Grecji na drugi, nie były też nigdy oklaskiwane przez publiczność ani darzone względami przez możnych. Stały tam sobie w słońcu i niczego nie było im trzeba. Niczego ponad trochę trawy do skubania i parę kubłów wody do

23


picia. Kiedy kończyły z jednym pastwiskiem, bez zbędnych ceregieli przenosiły się na inne. Homer z kolei od miesięcy ciągał Leandrosa bez wytchnienia przez Helladę w poszukiwaniu nowych opowieści, które mogłyby mu posłużyć za inspirację, bądź też paru widzów gotowych wysłuchać dawnego repertuaru w zamian za kubek wina i kawałek sera. Jednak to pierwsze się nie ziściło, a na drugie nie było szans. Na poetyckim firmamencie zajaśniała nowa gwiazda, która nieuchronnie wypychała go na dalszą pozycję. – Hezjod, Hezjod… Wszyscy oszaleli na punkcie Hezjoda – zrzędził Homer. – Nie pojmuję, co takiego ludzie widzą w tym jego nudnym poemacie o uprawie roli. – Tam masz pastucha, może jego spytasz? – odparł ironicznie Leandros. – Pastucha? Gdzie? Prowadź mnie do niego, wnuczku – ożywił się pieśniarz. – Chcę z nim pomówić. Dalej, chodźmy! Leandros, jak zawsze, mógł go tylko posłuchać. „Zajmij się dziadkiem, opiekuj się nim i postępuj tak, jakbyś zastępował mu oczy” – brzmiały ostatnie słowa matki, która zmarła przed rokiem. A chłopiec był posłuszny. Koniec z porankami poświęcanymi nauce, koniec z popołudniami szwendania się z kumplami po skalistych plażach wyspy Chios! Od tej pory prowadzili niepewne życie włóczęgów, którzy zależnie od kolei losu mogli spać bądź to w opływającym w zbytki pałacu, bądź też w uwalanej błotem ruderze. Jasne, były też

24


złote lata, kiedy to Homera, u szczytu sławy, podejmowano w królewskich rezydencjach, gdzie uświetniał uczty swoją poezją. Lecz te czasy już dawno minęły, a odkąd podróżował z nim Leandros, sprawy miały się odmiennie. Teraz normą stały się noce spędzane na kłującym sianie w towarzystwie owiec oraz koni. Obydwaj skierowali się w stronę pastucha, którego ze snu wyrwało beczenie podenerwowanego tryka, niezawodnego w swojej roli barana stróżującego. Chłopak usiadł i, przecierając oczy, począł się wrogo przyglądać parze pielgrzymów. – Darujcie sobie fatygę, i tak dla was nic nie mam! – zawołał z oddali. – Ojciec zabronił mi dawać jałmużnę włóczęgom. Ale jeśli chcecie coś zarobić, to tu niedaleko potrzebują pomocy przy żniwach. Tak szorstkie przyjęcie bynajmniej nie spodobało się Homerowi. – Jakże śmiesz, chłoptasiu?! Gwałcisz święte prawidła gościnności. Czy nie wiesz, że wędrowców i nieznajomych przysyła Zeus? Pisze o tym przewspaniały poeta imieniem Homer. Znasz go, jak sądzę… Chłopak prychnął. – Tak jakby… Mój ojciec lubił go w młodości, sam rozumiesz, jak dawno to było. A co do Zeusa, to skoro to on podsyła wędrowców i nieznajomych, to niech też się postara dla nich o wyżywienie. – Co za bezczelność! – zakrzyknął stary poeta, z każdą

25


chwilą coraz bardziej oburzony. – Gdzie się podział szacunek dla bogów? – Chyba wypadł z mody, co? – zarechotał strażnik stada. – Zresztą jak tu szanować bogów? Kłótliwi, zazdrośni, nadęci … Gorsi od ludzi! A co dopiero te boginie! Ojciec mi opowiadał, że przez jakiś absurdalny konkurs piękności doszło do katastrofalnej wojny na tej całej równinie trojańskiej. Tysiące zabitych dla kaprysu Ateny, Afrodyty i reszty tego towarzystwa… Właśnie tych, co powinny nas chronić… Tfu! – Chłopiec splunął ze wzgardą na ziemię. – I chciałbym wiedzieć, starcze, czemu robicie taką minę… Wiemy o tym właśnie dzięki twojemu Homerowi. Ojciec mówi, że to przez jego poezję bogowie popadli w niełaskę. – Co takiego?! – wyksztusił przez rozedrgane usta starzec. – Ja… to jest Homer miałby zdyskredytować bogów? To w ogóle możliwe? Pastuszek energicznie przytaknął. – W „Iliadzie” i „Odysei” wszystkie występki Zeusa i reszty towarzystwa wyszły na światło dzienne. Odkąd tata dowiedział się o numerach, jakie ci z Olimpu wycinali, to kiedy jest w potrzebie, woli szukać pomocy gdzie indziej. – Gdzie indziej? – zapytał zaintrygowany Leandros. – W jakim sensie „gdzie indziej”? Chłopak puścił do niego oko. – Nie sądzicie chyba, że na Olimpie świat się kończy. Kuzyn taty, co to jest żeglarzem i niemało pływał, opowiadał nam o bogach Egipcjan. O Izydzie, Ozyrysie, o byku Apisie,

26


ale też boskim psie Anubisie. Może są trochę dziwni i inni niż ci nasi, ale gotowi są nam, ludziom, naprawdę pomagać. A przede wszystkim nie spędzają czasu na komplikowaniu nam życia! Homer i Leandros z szeroko otwartymi ustami patrzyli na młodego pastucha. W tym momencie chłopak złagodził jednak nieco ton i zakończył bardziej polubownie: – Słuchaj, starcze… Skoro znasz się na poetach, to może spotkałeś się kiedyś z Hezjodem? Homer zrobił zniesmaczoną minę, Leandros zaś na migi błagał chłopca, by zamilkł. Pastuszek jednak nie ustawał: – On to jest dopiero ktoś! Z daleka wiadomo, że to jeden z nas: pochodzi ze wsi i gada jasno. „Kochaj tego, kto cię kocha, bądź szczodry dla tego, kto jest dla ciebie szczodry, nie dawaj nic temu, który tobie nic nie daje”. I to mi się podoba! Na twarzy ślepego poety malowała się odraza, brwi miał zjeżone, a czoło pomarszczone. – Chodźmy już stąd, Leandrosie! – warknął, po omacku szukając wnuka. – Dość się już nasłuchałem od tego małego mądrali. Zabierajmy się stąd! Czerwony od wstydu Leandros wziął dziadka za rękę i sprowadził go z powrotem na drogę. Strzegący owiec pasterz powiódł za nimi wzrokiem, a następnie wybuchnął śmiechem. – Wy to dopiero jesteście dziwaki! Ale jeśli macie ochotę do pracy, to pole mojego sąsiada zaczyna się zaraz za

27


zakrętem. Powiedzcie, że was przysyła Lizyd, syn Alcypa! – Żebym ja ci nie powiedział, gdzie cię poślę, Lizydzie, synu Alcypa! – syknął Homer, podczas gdy Leandros prowadził go, manewrując między niewzruszonymi owcami i wysuszonymi krzakami. – Dziękuj bogom, że się spieszymy, bo inaczej mój wnuk już zadbałby o to, byś udławił się tymi zniewagami! – Ćśś, dziadku, chodźmy – poprosił go Leandros, który ani myślał wdawać się teraz w bitkę. Nie tylko dlatego, że bijatyki nie były jego mocną stroną, ale również dlatego, że przynajmniej częściowo zgadzał się z rówieśnikiem. W głębi serca był mu nawet wdzięczny. Słowa, które padły, choć nieprzyjemne, były konieczne. Dziadek Homer był największym poetą Grecji, ale jego czas przeminął. Lepiej gdyby dał sobie spokój i powrócił na Chios, gdzie przyszedł na świat, gdzie miał dom oraz paru starych przyjaciół, z którymi mógłby sobie gawędzić z kielichem wina w dłoniach o zachodzie słońca. Dziadek i wnuk wznowili marsz w milczeniu. Leandros zerkał na zamyślone oblicze Homera w nadziei, że ten za moment odwróci się na pięcie i oznajmi: „Dosyć, wracajmy do domu”. Mijały jednak godziny, a nic nie wskazywało, by pieśniarz chciał się zatrzymać. Podczas gdy słońce opadało nad linią horyzontu, oni uparcie maszerowali, z każdym kolejnym krokiem oddalając się od swojej wyspy. Kiedy słońce wreszcie zniknęło za horyzontem, Leandros stanął. Był śmiertelnie wyczerpany. Na plecach sakwy

28


wyrobiły mu głębokie bruzdy, a kolana uginały się pod nim ze zmęczenia. Z boku drogi dostrzegł porzuconą chatę w pobliżu niewielkiego źródła. Chciał już poprosić dziadka, by zatrzymali się na odpoczynek, lecz stary go uprzedził. – Tak, mój mały. Masz rację, poszukajmy miejsca na nocleg. Jutro trzeba ruszyć z samego ranka. Leandros z ulgą wypuścił powietrze z płuc. – Wreszcie, dziadku! Czas najwyższy… Ale faktycznie, długo ci zajęło, nim pojąłeś! Starzec przytaknął: – Ten cały Lizyd zalazł nam za skórę, ale otworzył mi oczy… w przenośni, ma się rozumieć! Niewymownie szczęśliwy chłopak pomyślał, że dziadek co prawda bywał utrapieniem, ale przede wszystkim był żywiołem. Zdawało się, że nic nie zdoła go podłamać. Nawet w tak trudnym momencie nie sprawiał wrażenia rozbitego, a wręcz tryskał humorem. Pogrążony w takich rozważaniach Leandros doszedł do chaty i otworzył sakwy. Miał w nich dwa koce, które rozłożył na ubitej ziemi; następnie wyciągnął z toreb suchy chleb i trochę sera. Na koniec udał się do źródła, aby napełnić prawie pusty bukłak, rozmyślając po drodze na głos: – Jeśli wcześnie ruszymy w drogę i będziemy szli szybko, jutro wieczorem możemy być z powrotem w Koryncie. W porcie bez wątpienia znajdziemy jakieś statki płynące przez Morze Egejskie. Na pewno trafi się taki, który zabierze nas na Chios, zobaczysz, dziadku.

29


Uczepiony jego ramienia Homer szarpnął się i odwrócił ku niemu swe zamknięte oczy. – Ale co ty mówisz?! – Oj, zobaczysz… w przenośni – dopowiedział Leandros. – Miałem na myśli, że się przekonasz. – Ale co ty, wnuczku, pleciesz? – odparował Homer. – Mnie chodzi o to, co mówiłeś o Chios! Skąd ci to Chios przyszło do głowy? Chłopak popatrzył na niego zbaraniały. – Ale… Jak to „skąd mi przyszło do głowy”? Bo to nasza wyspa. I to tam chcemy jutro wrócić, prawda? Sam powiedziałeś, że trzeba ruszać! – O czym ty mówisz? Zupełnie ci się wszystko pomyliło – zawołał stary. – Jutro ruszamy w drogę na górę Parnas! Leandros stanął jak wryty z bukłakiem w dłoni, pozwalając, by woda wylała się i zmoczyła mu sandały. – Na Parnas?! – wybełkotał. – Pa… Parnas, siedzibę Apolla? Ale to przecież strasznie daleko stąd! Ja myślałem… – Że pogodziłem się z powrotem do domu jak jakiś stary rupieć? – Homer zaśmiał się szyderczo. – Nie w tym życiu, chłopcze! Ten pastuch o niewyparzonej gębie sprawił, że wszystko zrozumiałem. To wina bogów, że wpadłem w dołek! Uwzięli się na mnie, bo w „Iliadzie” i w „Odysei” przedstawiłem ich śmiertelnikom w złym świetle, rozumiesz? – Kiedy to nieprawda! – zaoponował Leandros. – Wszyscy wiedzą, że natchnęła cię Kaliope, muza poezji epickiej. Zawsze to powtarzałeś na początku swoich poematów!

30


„Gniew, Bogini, opiewaj” albo „Muzo! Męża wyśpiewaj”… Nie tak to szło? Ty przecież niczego nie zmyśliłeś! Homer lekko się zaczerwienił. – No, ekhm, tak, powiedzmy, że większość wziąłem od niej, ale dodałem też trochę od siebie, nie mogłem się powstrzymać. Ale że główny wkład miała muza Kaliope, a Kaliope podlega Apollinowi, udamy się do sedna problemu, to jest na szczyt Parnasu. – Ale to zajmie nam wiele dni! – Wiem, lecz nie możemy postąpić inaczej! Apollo nie jest wyłącznie patronem poezji, to także ulubiony syn Zeusa. Tylko on może mnie wybawić z tych tarapatów i przekonać bogów na Olimpie, by oddali mi sławę i cześć, na które zasługuję. – Ależ dziadku, to jakieś szaleństwo! – wybuchnął Leandros. – Będziemy tam szli całe tygodnie, a może i miesiące! Dotrzemy na miejsce wykończeni, a potem czeka nas jeszcze wspinaczka. Nie mamy dość prowiantu, a ty nie masz już kondycji do takich przedsięwzięć. Daj spokój, wróćmy na Chios. Parę kroków od domu mamy świątynię Apolla, stamtąd też możesz prosić o pomoc swoje bóstwo opiekuńcze, prawda? Homer pokręcił głową. – Nie, mój chłopcze! To nie wystarczy. W ważnych sprawach trzeba uderzać bezpośrednio przez centralę. I to właśnie zamierzam uczynić. – Świetnie – odparował chłopak, podrywając się na

31


nogi. – W takim razie zrobisz to sam. Ja nie mam zamiaru ci towarzyszyć. Szczęśliwej podróży i pozdrów w moim imieniu muzy. W paru gwałtownych ruchach zatkał cieknący bukłak i poszedł położyć się w chacie. – Ach tak? To w takim razie ty pozdrów ode mnie Erynie – odkrzyknął w odpowiedzi poeta. Chłopiec mimowolnie zadygotał. Erynie były straszliwymi stworzeniami, które prześladowały tych, którzy zdradzali swoich bliskich bądź też źle traktowali krewnych. Zbrojne w baty i pochodnie, z burzą jadowitych węży wokół napawających przerażeniem twarzy, ścigały swoje ofiary i ogłuszały je mrożącym krew w żyłach zawodzeniem, doprowadzając ostatecznie do szaleństwa. – Niech no tylko się dowiedzą, że porzuciłeś swego ślepego i bezradnego dziadka… – ciągnął dalej obojętnym tonem Homer – …a wszystkie trzy będziesz miał na karku. Najsympatyczniejsza z nich nazywa się Megajra, i to ci powinno wystarczyć. Leandros naciągnął sobie koc na głowę. Był tak zmęczony, że zasnął, nie tknąwszy nawet jedzenia. Rzecz jasna, przez całą noc we śnie prześladowały go Erynie. Jak gdyby chciały dać mu posmakować przyszłości, jaka by go czekała, gdyby sprzeniewierzył się woli matki i nagle porzucił dziadka. Gdy zajaśniał świt, starzec i chłopiec znowu szli razem, kierując się na północ, ku Tesalii. Cel: góra Parnas.

32




Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.