DO GWIAZD!
Wywiad z astronautą rezerwowym ESA
KIERUNEK PÓŁNOC
Gwiazdozbiory nocnego nieba
DO GWIAZD!
Wywiad z astronautą rezerwowym ESA
KIERUNEK PÓŁNOC
Gwiazdozbiory nocnego nieba
Kosmos oczami ludzi XIX wieku
27 marca obchodzimy Światowy Dzień Teatru. Ustanowione w 1961 roku święto miało na celu
upamiętnić otwarcie słynnego paryskiego festiwalu teatralnego - Théâtre des Nations (Teatru Narodów), który został zorganizowany po raz pierwszy równo cztery lata wcześniej. Inicjatorem tego wydarzenia był Arvi Kivimaa – prezydent Fińskiego Instytutu ITI.
Zokazji tego wydarzenia co roku w siedzibie UNESCO wygłaszane jest specjalne orędzie dotyczące sytuacji w jakiej znajduje się teatr. Wiadomość ta jest przekazywana przez wybitne osobistości związane z teatralną branżą od 1962 roku. Pierwszym jej autorem był francuski poeta Jean Cocteau. W Polsce od 1973 roku święto znane początkowo jako Dzień Teatru było obchodzone 27 maja. Z czasem data tego wydarzenia została zmieniona na 27 marca. Oscar Wilde stwierdził, iż sympatia kierowana względem teatralnej sceny wynika z faktu, iż jest o wiele prawdziwsza od życia. Sławomir Mrożek pisał z kolei, iż sam teatr jest praniem sumienia. Już od czasów antycznych to właśnie ten rodzaj sztuki odgrywał ogromną rolę w życiu społeczeństwa. Bardzo często stanowił uciszany przez władzę głos obywateli i odzwierciedlał panujące nastroje społeczne. Jak jednak teatr postrzegany jest dziś? Co sprawia, że potrafi być tak wyjątkowy? Czy Polacy generalnie lubią chodzić do teatru? Rozważaniami na ten temat podzielili się Katarzyna Kanabus oraz Maciej Dybowski – niezwykle zdolni aktorzy teatralni związani m.in. z Teatrem Roma.
Jaką rolę pełni według Was teatr w obecnej rzeczywistości?
K: Myślę, że przede wszystkim rola teatru w świecie jest generalnie ponadczasowa. Sądzę, że nie możemy tutaj jednoznacznie stwierdzić, iż w przeszłości miał inne znaczenie niż dziś. Teatr ma nas uwrażliwiać - wzruszać, bawić, skłaniać do refleksji. Idziemy do teatru, żeby przeniknąć do innej rzeczywistości
M: W dzisiejszym świecie, gdzie rozwój technologii idzie w zatrważająco szybkim tempie, przestano doceniać wartość sztuki teatralnej. Ludzie traktują teatr głównie jako rozrywkę. Zauważyłem, że od kilku lat teatry poszukują zainteresowania widza poprzez spektakle o charakterze komediowym lub muzycznym. Praktycznie w każdym repertuarze teatralnym znajduje się spektakl, który
jeżeli nie jest musicalem, to są w nim zawarte utwory muzyczne, śpiewane przez aktorów. Moim zdaniem pokazuje to jak bardzo muzyka przyciąga widza do teatru.
Dlaczego wybraliście artystyczną ścieżkę teatralną?
K: Właściwie to chyba Teatr wybrał mnie – a przynajmniej lubię tak myśleć. Dość późno zdecydowałam się, by zdawać do szkoły teatralnej. Wcześniej podjęłam inne studia - nie planowałam tego zawodu. Dostałam jednak zaproszenie do Teatru Miejskiego w Lesznie mimo, iż nie miałam wykształcenia aktorskiego. Ktoś dostrzegł we mnie talent, przez co zdecydowałam się zmienić plany. Dziś nic mnie tak nie cieszy jak praca na scenie i przed mikrofonem. Nie wyobrażam sobie innej drogi!
M: Od najmłodszych lat ciągnęło mnie do sceny. Zawsze się śmieje, że wybrałem ten zawód, ponieważ miałem wrażenie, że do żadnej innej profesji bym się nie nadawał! Poza tym nic innego mnie nie interesuje. Tu jednak potrafiłem się zmobilizować do nauki z zakresu warsztatu aktorskiego, tekstu, choreografii czy nut, ponieważ zajmuję się głównie teatrem muzycznym. Sprawia mi to ogromną radość i satysfakcję.
Jakie dostrzegacie korzyści i trudności w zawodzie aktorskim?
K: Plusów jest mnóstwo - jeśli rzeczywiście chce się to robić i ma się to szczęście, że ma się prace w zawodzie. Najważniejszy jest chyba rozwój – emocjonalny - a także poczucie spełnienia. Spotkania, rozmowy, poczucie tworzenia wspólnoty. A jeśli chodzi o trudność, myślę, że stres. Jest to wolny zawód. Raz się udaje, raz nie. Musimy być zawsze gotowi na „odrzucenie” co bardzo obciąża psychikę.
M: Trudnością jest wejście w branżę. Trzeba się bardzo napracować, aby móc z tego żyć i się niczym nie przejmować. Dla aktorów dniem wolnym jest poniedziałek. Od wtorku do soboty jest się na próbach, a wieczorami gra spektakle. W weekendy nawet po dwa. Sam często pracuję także
w poniedziałki, ponieważ wtedy mam czas, aby umówić się np. na dubbing, ale nie narzekam, bo kocham to, co robię. Największym plusem występowania na scenie jest jednak moment w którym możemy wysłuchać aplauzu i ukłonić się publiczności. Nie ma nic piękniejszego w tym zawodzie jak docenienie naszej pracy od razu po jej zakończeniu.
Czy istnieje jakiś magiczny czynnik, który sprawia, że widz odnajdzie w teatrze coś czego nie odszuka np. w filmie?
K: Istnieje - nazwałabym to efektem „tu i teraz”. Kino jest odtwarzalne. W filmie możemy oglądać daną scenę bez końca, ale emocje przekazane przez aktora będą zawsze takie same. Teatr żyje. Wszystko wokół ma wpływ na to jak akurat potoczy się spektakl. Zawsze jest inaczej. Widz może przeżywać na różne sposoby to co ukaże się na scenie, za każdym razem inaczej.
M: Tym wyjątkowym czynnikiem jest żywy człowiek. W teatrze to co widz zobaczy, zależy od aktorów odgrywających swoje role - trzeba pamiętać, że aktor jest człowiekiem, a nie robotem. Może mieć lepszy lub gorszy dzień. W filmie jest zupełnie inaczej. Szczególnie teraz, gdy nie ogranicza nas ilość taśmy i możemy dopracować każdy szczegół. W teatrze wychodzisz na scenę i nie masz szansy powtórzyć sceny - spektakl musi trwać dalej. Można coś poprawić dopiero grając kolejny, ale dzięki temu każdy jest inny i to jest piękne.
Co chcielibyście życzyć z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru?
K: Kolegom z pracy życzę… pracy i radości z niej płynącej. A widzom pięknych, niepowtarzalnych przeżyć. Zapraszam do Teatru - nieważne jakiego, niech to widz wybierze to miejsce, które przemawia do jego serca.
M: Życzę wytrwałości, cierpliwości i możliwości wypoczynku, bo jest to bardzo ciężki kawałek chleba. No i dużych zarobków, bo wcale nie jest tak kolorowo, jak się ludziom wydaje…
Okolicznościowo Patryk Kijankaniu odnajdywać odpowiedzi na nurtujące ich pytania.
A kiedy zabrakło już nam do odkrycia nowych lądów i nieznanych mórz na naszej planecie, a technologia dała nam niewyobrażalne wcześniej możliwości, my wciąż wysyłamy odkrywców i badaczy, tym razem „w górę”, w niebo i kosmos, aby odsłaniać dalej to co zakryte i ciągle przesuwać granice niepoznanego.
Do intelektualnej wyprawy w przestrzeń kosmiczną zapraszam Cię i ja, drogi czytelniku, niniejszym zapowiadając marcowy numer „Konceptu”.
„Koncept”
magazyn akademicki
Wydawca:
Fundacja Inicjatyw
Młodzieżowych
Adres: ul. Solec 81b; lok. 73A, 00-382 Warszawa
Strona: www.fim.edu.pl
www.magazynkoncept.pl
E-mail: redakcja@magazynkoncept.pl
Redakcja: Krzysztof Kotowski (red. nacz.), Gabriela Suchecka
Bartłomiej Suchecki
Katarzyna Kotowska
Wiktor Świetlik, Patryk Kijanka, Kamil Kijanka, Jakub Greloff, Igor Subocz, Tomasz Rykaczewski, Ewelina Makoś, Edyta Śpiewak, Patryk Puławski
Krysia Paszko
Karolina Krupa
Wojciech Bielski
Marta Biedrzycka
Wiecznie niezaspokojona ciekawość świata, niepozwalająca zadowolić się wyłącznie tym, co bliskie, proste i dobrze znane, to wspólna dla całej ludzkości szczególna cecha, która stała się motorem niezwykłego cywilizacyjnego rozwoju. To ona kazała zastanawiać się i ruszać sprawdzić, co znajduje się za wierzchołkiem pagórka, ścianą lasu czy barierą oceanu.
Już od starożytności mędrcy i filozofowie spoglądali także górę, w gwiazdy, by na ozdobionym nimi niebieskim sklepie -
Znajdziesz w nim na przykład wywiad Kamila Kijanki z najważniejszą od lat postacią polskiej kosmonautyki – doktorem Sławoszem Uznańskim, niedawno wyznaczonym na rezerwowego astronautę Europejskiej Agencji Kosmicznej. Patryk Puławski zabierze Cię w podróż po gwiazdozbiorach polskiego nieba, a w artykułach Marty Biedrzyckiej i Bartłomieja Sucheckiego przeczytasz, jak galaktyki i planety postrzegali w swoich dziełach Jerzy Żurawski i Stanisław Lem.
Kosmiczna tematyka numeru nie oznacza rzecz jasna zaniedbania naszych bardziej „przyziemnych” tematów – ekonomii, samorozwoju, technologii czy historii. Tomasz Rykaczewski tłumaczy podatkowe zawiłości, Krysia Paszko radzi, jak chronić się przed FOMO, a Igor Subocz opisuje rewolucyjne zmiany, jakie w IT zachodzą po upowszechnieniu się aplikacji no-code.
Do lektury wszystkich naszych tekstów, a także do metaforycznego „oderwania się” od szarugi za oknem i pierwszych tygodni nowego semestru na studiach, wraz z całą Redakcją serdecznie zachęcam!
Rafał Krawczyk
Maja Polak
Projekt, skład i łamanie: Jakub Dymerski
Aby poznać ofertę reklamową, prosimy o kontakt pod adresem: redakcja@magazynkoncept.pl
ZNAJDŹ NAS: @MagazynKoncept @FundacjaFIM
@magazynkoncept, @FundacjaFIM
Magazyn „Koncept”
/fundacja inicjatyw mlodziezowych
24
2 // OKOLICZNOŚCIOWO
Światowy Dzień Teatru
Patryk Kijanka
3 // WSTĘPNIAK
Oderwać się od ziemi Krzysztof Kotowski
8–
5 // FELIETON
Myszka w kaszkiecie
Wiktor Świetlik
6–7 // TEMAT NUMERU
Kierunek Północ - gwiazdozbiory nocnego nieba
Patryk Puławski
8–9 // WYWIAD NUMERU "Dla mnie jest to także jeden wielki kosmos" - wywiad z doktorem Sławoszem Uznańskim, astronautą rezerwowym ESA
19–21 // TECHNOLOGIA
Mikrochipy - narzędzie do inwigilacji czy udogodnienie
Edyta Śpiewak
Aplikacje no i low-code. Co zmienią w branży IT?
Igor Subocz
22 // ONI MIELI KONCEPT o prostu pani Maria - major Maria Mirecka - Loryś
Wojciech Bielski
23–25 // KONCEPT Z PRZESZŁOŚCI
Mikołaj Kopernik
Ewelina Makoś
Opowiedzieli się po właściwej stronie - wywiad z dyrektorem Muzeum Żołnierzy Wyklętych
Marek Czertwan
12–14
Kamil Kijanka
10–11 // KONCEPT NA TWÓJ ZAWÓD Kosmiczne podatki - jaki będzie PIT na Marsie?
Tomasz Rykaczewski
12–15 // ROZWOJOWY KONCEPT
Lęk przed odłączeniem
Krysia Paszko
Jak przygotować rower do sezonu?
Rafał Krawczyk
Jak zostać dobrym mówcą
Patryk Kijanka
16 // BONI ET AEQUI
Pracownicze Plany Kapitałowe
Karolina Krupa
17//MATERIAŁ PARTNERA
Drożyzna przyczyną konfliktów w związkach
Centrum Prawa Bankowego i Informacji
18 // KONCEPT NA DZIAŁANIE
Organizacje studenckie - sposób na ciekawsze studia!
Maja Polak
26–29 // KONCEPT KULTURALNY
Kosmiczna ziemia obiecana
Marta Biedrzycka
Człowiek z przyszłości
Bartłomiej Suchecki
Mistycyzm kosmosu - "Interstellar" po niecałej dekadzie
Katarzyna Kotowska
30 //CYBER KONCEPT
Hogwarts Legacy
Kamil Kijanka
31 // RANDKA (NIE) W CIEMNO
Lista na randkę
Marek Czertwan
32–33 // KONCEPT NA
NAWYK (ALRP)
Wyciągnij listę z głowy
Przemysław Zyra
34–35 // KONCEPT NA WEEKEND
Polskie miasto aniołów - wyprawa do Lanckorony
Maja Polak
Wzrost cen nie jest rzeczą przyjemną i dotyka najbiedniejszych na całym świecie. Ale to bogaci jęczą najwięcej zarazem pokazując, że problemy mają przede wszystkim ze sobą.
Otóż dowiedziałem się z telewizji śniadaniowej, że pewnej pani, bodajże influencerki, nie stać już na żakiety firmy o luksusowej nazwie, choć nie z tych najbardziej znanych. Nie wyjaśniła, ile taki ciuch kosztuje, słabo znam się na tym, z nazwy i opowieści wynika, że firma włoska, a krótka kwerenda internetowa wskazuje, że może to być nawet kilkanaście tysięcy złotych i to nie za pełną szafę, a za jeden ciuszek. Pani mierzyła żakiety we Włoszech, co dodatkowo zwiększało koszty inwestycji, a bilety, żakiety, podobnie jak wszystko inne - podrożały. W związku tym bohaterka niniejszej opowieści zamiast tego zakupi kolejne żakiety w krajowym butiku. Jej los jest niewątpliwie tragiczny, ale przyjmuje spadające na nią nieszczęścia z humorem, a nawet wręcz stara się z nich wyciągnąć naukę na przyszłość.
Nie jestem komunistą, anarchistą ani też szczególnym antyglobalistą. Nie mam nic do firmy od żakietów, o której wcześniej nie słyszałem, podobnie jak nie mam nic do ludzi którzy mają pieniądze i trwonią je na absurdalnie drogie produkty. Kasa idzie w ruch, nakręca gospodarkę. Gdzieś tam zarobi i sprzedawca, i kierowca, który to wiezie, trochę wróci do nas czy Włochów w podatkach. Oczywiście istnieje problem z dzieckiem w Bangladeszu czy Kambodży, które musi pracować w fabryce, ale walcząc o jego los należy jednak pamiętać, że i dla rodziny tego dziecka lepiej, żeby jakieś inwestycje trafiały jednak do jego kraju. Problem, który widzę, dotyczy czegoś jednak zupełnie innego.
W ostatnim czasie, przy okazji kłopotów gospodarczych naszego małego globu polskie media zasypały historie ludzi, którzy mają problem z tym, że muszą trochę zacisnąć pasa. Część z nich, duża część, to opowieści o tym, że kogoś nie stać na Seszele i musi jechać do Egiptu, że musiał sprzedać mercedesa i kupić mniejsze auto, że prywatne lekcje jogi zamienił na kilkuosobowy kurs. Oczywiście nie jest to stan majętności naszego społeczeństwa, które wciąż jest na dorobku i ludzi z autentycznymi problemami finansowymi w nim nie brakuje. Nie brakuje wciąż dzieci, które mogą nie pojechać na wakacje
i rodzin, których nie stać na mieszkanie i samochód, i które w związku z inflacją skromniej jedzą. Ale medialne opowieści dotyczą tych od Seszeli i włoskich domów mody.
To nie obraz problemów Polaków, a obraz kompleksów i aspiracji polskich dziennikarzy, a także – wybaczcie damy – dziennikarek. A, uwierzcie mi, może nie znam się na niczym innym, ale akurat o naszym środowisku dziennikarskim trochę wiem. Marki, pieniądze, marzenia o luksusie. Plastikowy świat budowany przez seriale, gdzie kolacja w drogiej restauracji jest szczytem aspiracji. Towarzystwo ulepione z „Seksu w wielkim mieście” i aspirujące do niego, bo o innych aspiracjach nie słyszało albo wmówiono mu, że są śmieszne. Niestety tacy ludzie często tworzą ten obraz w mediach, na Facebooku, Instagramie, bo tak się złożyło, że tak wygląda świat ich marzeń. Smutny i pusty.
Na szczęście i w mediach, a przede wszystkim życiu, można znaleźć sporo innego. Czytałem niedawno biografię cesarza Hirohito, który władał Japonią przez 65 lat. Pochodził z najstarszej panującej rodziny świata – od ponad 2500 lat. W swoim kraju był przez wielu uważany za Boga. Stała za nim jedna z najbardziej wyrafinowanych ludzkich kultur, był świetnie wykształcony. Jego naród w 1945 był gotów cały zginąć w jego imię, pozostawienie go na tronie było jedynym warunkiem kapitulacji Japonii. Był jedną z dwóch, obok Elżbiety II, najważniejszych koronowanych głów 20 wieku. Można powiedzieć, że mógł mieć wszystko, a na pewno wszystko co było wytworem ludzkich rąk. Pewnie, gdyby się uparł by sobie powiesić w gabinecie Mona Lisę to Japonia jakoś by przekonała Francuzów by choć jej ten obraz wypożyczyli, a jakiś inny Leonarda by nabyła. Gdy Hirohito umarł okazało się, że w kaszkiecie trzymał rzeczy, do których był najbardziej przywiązany. Stary, mały mikroskop (był naukowcem) i zegarek z myszką Mickey, pamiątkę z Disneylandu. Ale to był japoński cesarz, gdzież mu tam do naszych influencerek i dziennikarzy.
Koneserzy letniego wypoczynku z utęsknieniem wyczekują słonecznych bezchmurnych dni, wielbiciele morsowania korzystają z uroków zimnej pory roku, a rozmiłowani w obserwacji nocnego nieba mogą podziwiać gwiazdy niezależnie od pory roku, choć zachmurzenie często stanowi przeszkodę nie do pokonania.
Oddalając się od dużych miast i tym samem źródeł światła, wokół zapadają ciemności. Skierowawszy wzrok na gwiazdy widzimy wiele z nich i zdaje się, że niektóre układają się w kształty. Pozorną niezmienność nieboskłonu zauważyli już starożytni i gwiazdy pogrupowano w gwiazdozbiory, które znamy i obserwujemy dzisiaj.
GWIAZDA POLARNA
Praktyczność umiejętności rozpoznawania zawartości nocnego nieba jako pierwsi docenili chyba żeglarze. To oni byli w stanie utrzymać kurs uzależniając go od położenia Gwiazdy Polarnej względem kierunku płynięcia statku.
Zdjęcie przedstawia obraz powstały z wykorzystaniem funkcji długotrwałego naświetlania
w aparacie. To co widać nie jest fotomontażem, jest to zamknięcie w jednym obrazie zjawiska wędrówki gwiazd po nocnym niebie. Centralnie umieszczony nieruchomy punkcik to właśnie Gwiazda Polarna. Pozostałe gwiazdy zataczają na niebie łuki.To, że G.P. pozostaje w jednym miejscu przez cały czas, stanowi o jej wyjątkowości i uczyniło ją wskazówką dla nawigatorów.
MAŁY WÓZ I WIELKI WÓZ
Odnalezienie Gwiazdy Polarnej nie jest trudne i w tym celu w pierwszym kroku można znaleźć gwiazdozbiór
Wielkiego Wozu, następnie Małego Wozu, a “gwiazda kierunkowa” będzie znajdowała się na końcu dyszla.
Na fotografii zaznaczono konstelację (gwiazdozbiór) Małego Wozu i Wielkiego Wozu. Te same gwiazdy wraz z kilkoma innymi tworzą odpowiednio gwiazdozbiór Małej Niedźwiedzicy i Dużej Niedźwiedzicy. Strzałką wskazano położenie Gwiazdy Polarnej. Jak wiemy Ziemia nie jest płaska i pociąga to za sobą taką konsekwencję, że to co jest widoczne na półkuli północnej, nie musi być widoczne na półkuli południowej. Żeglarze na drugiej połówce ziemskiego globu nawigowali na podstawie gwiazdozbioru Krzyż Południa.
Inną, charakterystyczną konstelacją jest Orion. Najbardziej rozpoznawalnym elementem konstelacji jest tak zwany “pas Oriona” (te trzy jasne punkty blisko siebie) i łatwo dostrzec go na niebie, nawet w rozświetlonym mieście. W Polsce można go obserwować w czasie od października do końca lutego. W układ gwiazdozbioru zaliczają się dwie spośród najjaśniejszych gwiazd nocnego nieba: Rigel (szósta najja -
KRZYŻ POŁUDNIA
Krzyż Południa jest najmniejszą z konstelacji, które zostały wyróżnione na nieboskłonie widocznym z Ziemi. Pomimo małej wielkości stanowi ważny punkt odniesienia. Przedłużenie dłuższego ramienia wskazuje kierunek południowy, w sposób niedoskonały, ale jak mawia polskie przysłowie “jak się nie ma co się lubi (np. GPS), to się lubi co się ma”.
Ten gwiazdozbiór nie jest widoczny z Polski i tak jak wiele innych może być oglądany dopiero, gdy obserwator wybierze się w podróż odpowiednio daleką w kierunku bieguna południowego Ziemi.
śniejsza), Betelgeza (dziewiąta co do jasności).
Gdyby Betelgezę umieścić w miejscu Słońca, to cóż, dla wielu planet oznaczałoby to koniec istnienia, bowiem ten czerwony nadolbrzym (nazwa w środowisku astronomicznym dla tego typu gwiazdy) zająłby miejsce aż do orbity Jowisza. Poniższy obrazek pomaga w wyobrażeniu sobie wielkości tej gwiazdy.
Na powyższym zdjęciu Betelgeza widocznie odbiega od kulistości. Ta gwiazda jest tak duża, że jej grawitacja ma problemy z utrzymaniem jej kształtu w nienagannej, równej formie. Kosmos skrywa wiele fascynujących zagadek i z tego powodu rozpala wyobraźnię filmowców, naukowców i zwykłych ludzi.
fot. flickr.com/Steve Elliott fot. flickr.com/Ryan WickDoktor Sławosz Uznański ma realną szansę na to, by polecieć w kosmos. Łodzianin jest jednym z astronautów rezerwowych wybranych w listopadzie 2022 roku przez Europejską Agencję Kosmiczną. Na to miejsce zgłosiło się ponad 22 tysiące kandydatów. Polski inżynier i astronauta opowiedział nam o wyczerpującej rekrutacji, a także pracy w Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych w Genewie. Z absolwentem Politechniki Łódzkiej i rezerwowym astronautą ESA rozmawiał Kamil Kijanka.
Kamil Kijanka: Dobrze myślę, że powrót do rodzinnego miasta musi być nie tylko przyjemny, ale i intensywny?
Sławosz Uznański: Zdecydowanie tak. Jest to bardzo wyczerpujący, ale i przy tym niezwykle satysfakcjonujący czas. To moja pierwsza wizyta w Łodzi po ogłoszeniu selekcji. Bardzo chciałem tu przyjechać. Cieszę się, że udało się spędzić tutaj chociaż dwa dni.
Czytając o Pańskich ostatnich sukcesach, aż chce się powiedziećale kosmos…
<śmiech> Bardzo dziękuję. Dla mnie jest to także jeden wielki „kosmos”. Przede mną zupełnie nowa rola w życiu. Nie spodziewałem się aż tak dużego zainteresowania mediów – tylu wywiadów, spotkań i kamer. To naprawdę bardzo miłe.
Proszę nie być aż tak skromnym. Został Pan wybrany jako jeden z siedemnastu szczęśliwców i pokonał po drodze ponad 22 tysiące osób…
To prawda, choć nie postrzegam tego w ten sposób, że „pokonałem” moich kolegów. Tutaj oczywiście miałem też trochę szczęścia. Mam także odpowiedni profil zawodowy do wykonywania takiej pracy jak astronauta. Będę dążył do nieustannego rozwoju, by podnosić swoje kompetencje w tym zakresie. Mam nadzieję, że lot w kosmos będzie w zasięgu ręki – zarówno ze strony merytorycznej jak i finansowej.
Jak dowiedział się Pan o rekrutacji?
Śledziłem te informacje od dawna, więc o rekrutacji dowiedziałem się bardzo szybko. Jak tylko się otworzyła, wiedziałem, że będę aplikował. Czekałem na nią. Poprzednia miała miejsce dość dawno, bo w 2008 roku. Nowy program dla astronautów został otwarty w 2021 roku. Po trzynastu latach. W poprzednim procesie nie mogłem brać udziału. Po pierwsze -byłem za młody. Po drugie - Polska nie była wtedy członkiem Europejskiej Agencji Kosmicznej, a warunkiem niezbędnym jest, aby agencja krajowa osoby kandydującej była zrzeszona w ESA. Teraz pojawiła się pierwsza taka możliwość, żeby Polacy mogli aplikować. Jak się okazało, wykorzystałem tę szansę.
W jaki sposób przebiegał proces rekrutacyjny?
Rekrutacja trwała 1,5 roku. Łącznie czekało mnie sześć etapów. Po każdym było oczywiście coraz mniej kandydatów. Zaczęło się typowo. Należało napisać list motywacyjny i wysłać CV. Trzeba było przesłać szereg formularzy i badań medycznych, takich jak przy licencjach na pilota. To był etap pierwszy. Później czekały mnie testy percepcyjne – sprawdzano, jak przetwarzam informacje z otaczającego nas świata, jaka jest moja pamięć wzrokowa i słuchowa, orientacja w przestrzeni, jak również różne -
go rodzaju gry i symulatory lotów. Wszystko po to, by zweryfikować, jaka jest moja psychomotoryka, czy koordynacja ręka-oko. Trzecim etapem były testy psychologiczne i komunikacyjne z różnymi osobami – psychiatrami, psychologami i astronautami. Etap czwarty skupiał się na testach medycznych. Spędziłem w szpitalu tydzień, gdzie zostałem bardzo dokładnie przebadany. Na sam koniec czekały mnie dwie duże rundy rozmów kwalifikacyjnych – w Centrum Kształcenia Astronautów i ze ścisłym managementem Europejskiej Agencji Kosmicznej. W końcu przyszedł listopad ubiegłego roku, w którym ogłoszono ostateczne wyniki. Decyzja ta bez wątpienia zmieniła moje dotychczasowe życie.
Jak wspomina Pan ten dzień ogłoszeń?
Wspominam go bardzo dobrze, choć był to bardzo stresujący dzień. Tak naprawdę niemal do samego końca nie wiedzieliśmy, w której grupie się znaleźliśmy – podstawowej, czy rezerwowej. Powiedziano nam o tym tuż przed wejściem na główną scenę. Jest to dla mnie naprawdę bardzo duży sukces osobisty i zawodowy. Szczerze mówiąc, jeżeli chcielibyśmy mieć reprezentanta w grupie podstawowej, potrzebna jest większa kontrybucja finansowa do budżetu Europejskiej Agencji Kosmicznej. Jako Polska mamy tutaj pewną pracę do wykonania.
Wywiad numeru Kamil KijankaCzy Europejska Agencja Kosmiczna zrobiła duże wrażenie?
Europejską Agencję Kosmiczną już znałem z poprzednich lat pracy. Projektowałem europejską technologię dla potrzeb przemysłu kosmicznego podczas mojego doktoratu. Pracowałem również dla Europejskiej Komisji oceniającej technologie kosmiczne, w które Europa zainwestowała po to, by być konkurencyjnym na tym rynku. Podczas rekrutacji bywałem jednak w różnych Centrach Europejskiej Agencji Kosmicznej. Mogłem przyjrzeć się metodom pracy od wewnątrz. Jestem naprawdę zafascynowany tym, jak działa Agencja. Mimo, że jest to dość podobne do CERN-u (Europejska Organizacja Badań Jądrowych CERN – przyp. red.). Są to dwie największe międzynarodowe organizacje naukowe w Europie. Mam więc dzięki temu mieszankę dotychczasowego doświadczenia i zupełnie nowych obserwacji.
Jaka jest realna szansa na to, że faktycznie poleci Pan w kosmos?
Jest pięciu podstawowych astronautów, jedenastu rezerwowych i jeden paraastronauta – kolega, który będzie prowadził studium wykonalności dla paraastronautów. Jakie są szanse? Trudno powiedzieć. Mogę jedynie uzbroić się w cierpliwość. Czekać i budować strategię. Aspekt finansowy jest niestety kluczowy, byśmy mogli liczyć na reprezentanta w składzie podstawowym. Polska składka do ESA musiałaby wzrosnąć. Druga droga to ufundowanie polskiej misji kosmicznej. Mimo, że jestem astronautą rezerwowym, ten wariant również pozwoliłby mi na realizację tego celu.
Na co dzień pracuje Pan również w Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych CERN w Genewie. Czym dokładnie się Pan tam zajmuje?
Zasadniczo pełnię dwie role w CERN-ie. Jestem inżynierem i projektuję systemy. Systemy elektroniczne, które kontrolują nasze akceleratory. Podobnie jak wielu elektroników w Polsce i na świecie, projektujemy i instalujemy systemy, które później wykorzystujemy do naszej infrastruktury naukowej.
Moja druga rola skupia się na części operacyjnej. Jestem w teamie operacyjnym naszego Wielkiego Zderzacza Hadronów (największy na świecie akcelerator cząstek –przyp. red.). Ja sam zbudowałem jeden z systemów tego akceleratora. Jest to bardzo duży system. Składa się z tysięcy mniejszych rozwiązań, ponad dziesięciu tysięcy kart elektronicznych. Dla infrastruktury naukowej to naprawdę duża produkcja. W naszym zespole używamy właśnie tego dużego akceleratora po to, by dostarczać kolizje cząstek do różnych eksperymentów. Są one później analizowane przez tysiące instytutów na całym świecie. Tak to wygląda w skrócie.
Jakie ma Pan plany na najbliższe miesiące?
Będę musiał nauczyć się łączyć nowe obowiązki z dotychczasowymi. Jestem pracownikiem naukowym w CERN-ie w pełnym wymiarze godzin i nadal zamierzam to robić. Dużą radość sprawiają mi eventy z młodymi ludźmi, studentami. Mam nadzieję, że moja historia kogoś zainspiruje do realizacji marzeń.
Co podpowiedziałby Pan czytającym nas studentom, którzy także marzą o podboju kosmosu?
Bardzo lubię to pytanie. Uważam, że jest niesamowicie ważne. Myślę, że warto wierzyć w siebie i stawiać sobie duże cele. Następnie, trzeba robić wszystko, by je zrealizować. To trzeba powiedzieć na wstępie. Ta droga będzie kręta, ciężka, długa i mozolna, ale małymi krokami, można dużo osiągnąć. Zachęcam wszystkich do stawiania sobie ambitnych celów i dążenia do nich. Po drodze będzie na pewno wiele przeszkód, ale nie zrażajcie się. Idąc do przodu, zawsze gdzieś dojdziecie. Jeśli nie zaczniecie –będziecie stali w miejscu. Myślę, że droga „z Łodzi do gwiazd” jest dostępna nie tylko dla mnie, ale i innych. Dziś budowanie systemów kosmicznych jest dostępne także dla studentów, sektora prywatnego, czy instytutów naukowych. Nawet dla licealistów. Jeżeli mógłbym kogoś zainspirować, to super. Natomiast każdy musi tę drogę znaleźć i wybrać sam.
Słynne powiedzenie mówi, że w życiu pewne są tylko śmierć i podatki. Ta pierwsza rzecz statystycznie w wieku studenckim jest olbrzymią rzadkością, a drugą do 26. roku życia można jeszcze pominąć z racji zerowego PIT dla młodych w Polsce. Prosto myśląc - czy możemy założyć, że w czasie studiów nie ma zatem nic pewnego?
Jako nieuniknione warto wymienić m.in. sesje, negocjacje zaliczeń z wykładowcami i studenckie imprezy, ale przyjrzyjmy się dzisiaj temu, co niewątpliwie przyjdzie i zaskoczy każdego - podatkom. W końcu nieuchronnie PESEL zbliży nas do magicznej granicy, po przekroczeniu której i my będziemy musieli przekroczyć próg urzędu skarbowego zgodnego z naszym miejscem zameldowania, by od swoich ciężko zarobionych pieniędzy oddać część na rzecz szeroko rozumianego państwa. Co ono potem będzie z nimi robić, to już osobny temat pełen zakamarków, analiz i jak wielu sądzi marnotrawstwa, w tym artykule skupmy się
jednak na tym, ile i dlaczego aż tyle musimy oddawać. Nie będziemy się jednak zajmować konstrukcją podatków, bo to są specjalistyczne technikalia, które interesują tylko garstkę fanatyków i tych co, z ich obliczania żyją. Pominiemy również poziom ich skomplikowania, bo to oczywiste, że niby prościej można, ale nikt z decydentów nie wpadł jeszcze na ten szeroko oczekiwany postulat podatników. Gdybyśmy rozejrzeli się po otaczającym nas świecie, trudno będzie znaleźć coś, co nie jest opodatkowane. Doszliśmy jako ludzkość, niby z tej cywilizowanej części świata, do takiego etapu, że musimy płacić podatki, aby żyć.
Podatki urzeczywistniają politykę danego państwa poprzez działania fiskalne. Jest to zgodnie z definicją publicznoprawne, przymusowe, pieniężne, nieodpłatne i bezzwrotne świadczenie na rzecz Skarbu Państwa lub innych jednostek samorządu terytorialnego. Czyli musimy zapłacić i w zamian nie dostajemy żadnych konkretnych dóbr. Przez podatki rządy krajów zbierają środki na własne wydatki, ale przede wszystkim kierują pośrednio zachowaniami swoich obywateli, wskazują jakie działania są przez te władze pożądane, a jakie nie. Przykładem takiego działania
jest akcyza na alkohol. Państwa nie chcą, aby społeczeństwo było nadmiernie uzależnione, więc wprowadza podatek, przez który ten alkohol będzie znacznie droższy. Ma to na celu ograniczenie spożycia, w końcu bowiem nie stać nas będzie na kolejną butelkę.
O podatkach można pisać księgi, jednak przyjrzyjmy się założeniom szczególnie istotnym z punktu widzenia obywatela, czyli porozmawiajmy o podatku dochodowym. Ten również jest urzeczywistnieniem wybranej polityki danego rządu. Każdy człowiek potrzebuje pieniędzy, aby się utrzymać, spełniać swoje marzenia, budować swoją przyszłość i ogólnie być niezależnym od łaski innych. Najczęstszą formą zdobywania tych pieniędzy jest po prostu praca, zatem wstajemy codziennie rano i idziemy do naszych mniej lub bardziej kochanych miejsc pracy, by oddać swój czas i kompetencje za pieniądze. Ten układ wydaje się prosty, logiczny i uczciwy. Jednak przy payday do przysłowiowego okienka po wypłatę podchodzi z nami smutny człowiek z wyciągniętą ręką i nakazującym tonem mówi “daj część, jak nie to Cię zamknę”. I tak z naszego brutto zostaje nam netto, znaczy mniej. Przy analizie tego podatku należy zwrócić uwagę na stawki podatku oraz kwotę wolną od podatku, czyli ile możemy zarobić, by łaskawie nie było akurat chętnych do odebrania części tych pieniędzy.
RIA PODATKU
Po raz pierwszy PIT wprowadzono w Wielkiej Brytanii w 1799 roku w celu sfinansowania wojny z Francją. Niedobory w kasie państwa sprawiły, że trzeba było pochylić się nad poszukiwaniem nowych źródeł opłacania kosztów konfliktu. Miał to być podatek czasowy i celowy na konkretne wydatki militarne. Sama stawka podatku została ustalona na poziomie 10% od dochodów, które przekroczyły 200 funtów rocznie. Dochody w zakresie 60-200 funtów opodatkowano na zasadzie zmiennej stopy opodatkowania, a dochody niższe niż 60 funtów zwolniono z opodatkowania w całości. Warto tutaj zaznaczyć, iż w owym czasie przeciętny dochód obywatela Wielkiej Brytanii wynosił ok. 20 funtów, zatem był to podatek szerokim łukiem omijający znaczną część społeczeństwa. Była to bardziej “zrzutka” najbogatszych elit państwa na działania wojenne.
Konflikty zbrojne, mimo iż straszne same w sobie, zawsze były motorem napędowym dla np. technologicznych innowacji czy zmian społecznych. W ten sam sposób miały decydujący wpływ na ustanowienie podatku dochodowego. W roku 1802 w Wielkiej Brytanii został on całkowicie zniesiony, by w 1806 roku przy okazji wojen Napoleońskich powrócić w nowym kształcie (5% w przypadku dochodów 50-200 funtów oraz 10% dla dochodów przekraczających 200 funtów). Po wygranej bitwie pod Waterloo w 1816 roku PIT został całkowicie zniesiony - na 26 kolejnych lat. Romanse anglosasów z podatkiem od dochodu już wtedy budziły spore kontrowersje, gdyż trzeba było ujawniać fiskusowi swoje dochody i dzielić się ich znaczną częścią. A na jakiej podstawie?
W następnych dekadach idea podatku od dochodów zaczęła rozprzestrzeniać się na całym świecie, dochodząc w niektórych krajach nawet do poziomu 50% w okresie korespondującym z II Wojną Światową. Potem zaczęto jednak nieco odpuszczać podatnikom i wracać do niższych stawek, okolic 20-30%.
Podatek dochodowy najczęściej występuje w formie progresywnej, czyli po przekroczeniu pewnego progu dochodów musimy oddawać wyższy procent naszych pieniędzy. Tak przywykliśmy do tego systemu, że pytanie “czy to jest normalne?” u niektórych może wywołać znaczny error. Zatem zastanówmy się i przyjrzyjmy przykładowi.
Dla uproszczenia pomińmy kwotę wolną, pozostałe koszty pracy i przyjmijmy proste kwoty i procenty. Stawki podatkowe wynoszą 10% dla dochodów od 1 zł do 5000 zł i 30% dla dochodów powyżej. Pracuję sobie w pierwszej pracy na niższym stanowisku i zarabiam 5000 zł. Od mojej wypłaty oddaje 500 zł i mam resztę na swoje wydatki. Przez kilka lat bardzo intensywnie się uczę, robię kursy doszkalające, wykazuję spore zaangażowanie w pracy i w końcu dostaje wyższe stanowisko. Oczywiście trzeba dalej pracować, wcale nie lżej i brać za to większą odpowiedzialność, ale przecież to był cel rozwoju i nauki. Pracodawca mówi, że teraz będę zarabiał 10 000 zł. Marzenia się spełniają, gdy się dołoży ciężką pracę. Nadchodzi wypłata, a tam 8 000 zł na koncie, więcej tylko o 3 500 zł. Od pierwszych 5000 zł zapłaciłem
500 zł podatku, ale od drugich aż 1500 zł. W tym momencie zaczynają rodzić się wątpliwości, czy te wysiłki rozwojowe miały sens? Nasuwa się też pytanie, co chcieli mi zasugerować rządzący tak właśnie konstruując system podatkowy?
Czyżbym według nich za bardzo się starał? Jak mam dorobić się swojego własnego domu, skoro im więcej będę zarabiał, tym większy podatek muszę oddać?
Powyższy przykład jest oczywiście teoretyczny i bardzo uproszczony, jednak pokazuje nam schemat funkcjonowania progresywnego podatku dochodowego na całym świecie. Jest to podatek od dochodu, a nie majątku, zatem dotyka przede wszystkim tych, którzy własną pracą chcą budować swoją pozycję, a nie są spadkobiercami majątków lub już posiadają sporo aktywów pozwalających im na wolność finansową.
Inną formą tego podatku jest podatek liniowy, czyli stała stawka procentowa, niezależna od dochodów. Jest to najprostsza forma podatku. W takim wypadku z powyższego dochodu po podwyżce zapłaciłbym 10%, czyli 1000 zł. W kwotach jest to nadal więcej niż płaciłem przed podwyżką, jednak za mój poświęcony czas na rozwój i starania w pracy zostaje mi znacznie więcej. Oczywiście mogę się przebranżowić i ponownie wrócić do poziomu pierwszej wypłaty, mogę również stabilnie się rozwijać i zwiększać swoje dochody. Krytycy tego rozwiązania twierdzą, że to “niesprawiedliwe”, gdy osoby więcej zarabiające płacą tyle samo co mniej zarabiający, jednak mnie w szkole uczono, że 1000 > 500 i nie mam podstaw do powątpiewania w tę podstawę matematyki.
Człowiek jest niesamowitą istotą, która potrafi adaptować się do każdego stanu otoczenia. Tak samo jest w kwestii podatków - na początek trochę się pooburzamy, pomarudzimy, ale potem będziemy płacić grzecznie to, co nam karzą. Przecież nikt nie będzie wychodzić na ulicę protestować o 2 punkty procentowe niższy podatek od cukru albo wyższą kwotę od podatku dla PIT. Brzmi to komicznie i takie by było. I tak patrząc na ewolucję różnych podatków dochodzimy do wniosku, że za każdym razem znajdzie się coś do opodatkowania. Przecież w 1799 roku też byli Anglicy, którzy twierdzili, że “no dalej to się nie posuną”.
CZYM JEST FOMO?
FOMO (ang. Fear of Missing Out) na język polski można przetłumaczyć jako lęk przed odłączeniem od sieci. Profesor A. K. Przybylski z Uniwersytetu Oksfordzkiego definiuje je jako wszechogarniający lęk, że inne osoby w danym momencie przeżywają bardzo satysfakcjonujące doświadczenia, w których ja nie uczestniczę. Jest to poczucie, że coś ważnego nas omija, które jest też silnie powiązane z odłączeniem od sieci internetowej. Badacze zwracają uwagę na podobne i współwystępujące względem FOMO pojęcia takie jak phubbing (lekceważenie osoby fizycznej na rzecz telefonu komórkowego), nomofobia (strach przed utratą dostępu do telefonu komórkowego) i uzależnienie od telefonu lub Internetu.
Najnowszy raport o FOMO autorstwa multidyscyplinarnego zespołu badaczy z Uniwersytetu Warszawskiego nie pozostawia złudzeń: FOMO dotyczy praktycznie każdego z nas – jedynie 6% osób w wieku 15-19 lat i 10% w wieku 20-24 lata nie doświadcza FOMO w ogóle lub doświadcza go w niskim stopniu. Mniej sfomowani są starsi badani, ale w każdej z grup wiekowych średnie odczuwanie FOMO przeważa nad niskim. Zbadana została również częstość w korzystaniu z telefonu przez osoby
z wysokim lękiem przed odłączeniem w różnych sytuacjach społecznych. Przykładowo, aż 41% z nich korzysta (często lub zawsze) z Internetu podczas lekcji lub zajęć na uczelni, 42% podczas pracy zawodowej, 37% podczas spotkań z bliskimi. Osoby z wysokim FOMO korzystają z Internetu nawet podczas nabożeństw (27%), prowadzenia samochodu (25%), jazdy na rowerze (32%) i przechodzenia przez ulicę (27%). Chyba nie trzeba wspominać, jak bardzo niebezpieczne są trzy ostatnie sytuacje. Co interesujące, wśród badanych z wysokim FOMO poziom stresu był prawie trzykrotnie wyższy niż w grupie ogólnej. Odczuwają oni również dużo częściej niż w grupie ogólnej napięcie, złość z poczucia braku wpływu, poczucie nieradzenia sobie z obowiązkami. Badacze zauważyli również korelację między czasem spędzanym przed ekranem smartfonu: im było go więcej, tym również wskaźnik FOMO rósł, jak również korelację między FOMO a uzależnieniem od alkoholu.
PRAKTYCZNE PORADY JAK RADZIĆ
SOBIE Z FOMO
Badacze dzielą rekomendacje dotyczące zapobiegania lub przeciwdziałania FOMO na dwie podstawowe grupy, pierwszą związaną z realizacją potrzeb psychologicznych (związanych z potrzebą przynależności i spełnienia) oraz z kompetencjami cyfrowymi
Zapewnienie potrzeb psychologicznych:
• nawiązuj i podtrzymuj relacje w świecie rzeczywistym, rozwijaj zainteresowania i hobby
• naucz się zarządzać swoim czasem, ustalaj swoje priorytety (zdecyduj o czym chcesz czytać w sieci, co cię interesuje, a na czym tylko „tracisz czas” i ogranicz konsumowanie niepotrzebnych ci treści)
• zatrzymaj się i wycisz, skup na teraźniejszości, możesz wypróbować techniki mindfulness
Rozwijanie kompetencji cyfrowych:
• kontroluj swoją aktywność w mediach społecznościowych (przydatne mogą być aplikacje mierzące czas użycia telefonu wedle kategorii)
• odłóż telefon, gdy spotykasz się ze znajomymi i rodziną
• wyznacz konkretne pory i momenty dnia, w których sięgasz po telefon i konsumujesz treści i się ich trzymaj
• nie relacjonuj wszystkiego znajomym na bieżąco – będziesz miał im więcej do opowiedzenia gdy spotkacie się na żywo
• ogranicz korzystanie ze smartfonu minimum 30 minut przed snem
– niebieskie światło emitowane przez telefony zmniejsza jakość snu, pobudza i zmniejsza pamięć roboczą mózgu
Rozwojowy Koncept Krysia PaszkoMarzec to czas, w którym możemy śmiało zacząć nasz rowerowy sezon. W jaki sposób sprawdzić czy rower jest w ogóle zdatny do jazdy? Czy to, że jedzie, oznacza, że jest okej?
Rower nie jest skomplikowanym pojazdem, jednak to nie oznacza, że nie wymaga on choć odrobiny naszej uwagi i miłości.
OPONY
Jest to nasze jedyne połączenie z podłożem, więc wypadałoby, żeby były one w należytym stanie.Sprawdź czy guma na nich nie jest widocznie uszkodzona/popękana. Zerknij na stan bieżnika, który w zależności od typu opony powinien mieć dość wyraźnie zarysowane linie lub kostki. Jeśli jest inaczej, prawdopodobnie ogumienie wymaga wymiany. W przypadku dobrego stanu opon ważne jest także ciśnienie w ich wnętrzu gdyż, po dłuższym postoju prawdopodobnie będą one wymagały dopompowania. Naciśnij mocno ścianki opony, jeśli lekko się uginają (lekko!), to prawdopodobnie ciśnienie jest wystarczające.
KOŁA
Pierwszą rzeczą jaką powinniśmy sprawdzić to ich umocowanie do ramy. W tym celu najlepiej wziąć koło między kolana i spróbować poruszyć całym rowerem trzymając przy tym sztywno koło. Jeśli wyczuwamy luz lub słyszymy jakieś stukanie, to prawdopodobnie koło nie jest wystarczająco dobrze dokręcone. W celu zmiany tego stanu rzeczy prawdopodobnie musimy je po prostu dokręcić. W większości nowszych rowerów mocowanie koła jest rozwiązane przy użyciu tak zwanego szybkozamykacza. Aby odblokować szybkozamykacz, należy odciągnąć do siebie dźwigienkę z jego jednej strony, a następnie zrobić nim parę obrotów blokująć nakrętkę z przeciwnej strony. Drugi typ montażu to zwykłe nakrętki, więc w celu dokręcenia ich wystarczy użyć klucza i trochę siły.
Ważne w kołach jest także ich wycentrowanie, co oznacza nic innego niż to, jak bardzo są proste. W celu sprawdzenia czy nie mamy scentrowanych kół, możemy podnieść jedną ręką rower, a drugą zakręcić kołem i obserwować, czy koło nie ma widocznego “bicia” na boki, jeśli zaobserwujemy “bicie”, należy się udać do serwisu na centrowanie.
Ostatnią rzeczą do sprawdzenia
w kołach jest stan szprych i obręczy. Sprawdź czy przypadkiem któraś ze szprych nie jest wyłamana lub wygięta. Jeśli tak jest, warto udać się do serwisu. Stan obręczy interesuje nas głównie w przypadku rowerów z hamulcami typu V-brake, czyli takimi, które do hamowania wykorzystują dwa gumowe klocki oraz bieżnię umieszczoną nieco pod oponą. Zweryfikuj, czy nie wygląda ona na mocno wyeksploatowaną. W większości modeli obręczy pomaga w tym jeden lub dwa rowki umieszczone w miejscu stykania klocka z bieżnią podczas hamowania. Jeśli ich nie widzimy, może to oznaczać, że niebawem obręcz się po prostu przetrze i może to mieć dla nas niemiłe konsekwencje.
Ich należyty stan zapewni nam bezpieczeństwo.
Rozróżniamy dwa najpopularniejsze typy hamulców - wcześniej wspomniane typu V-brake (klocki w okolicy opony wykorzystujące obręcz) oraz tarczowe, które poznamy po tarczach średnicy około 16-20 centymetrów znajdujących się w okolicy środka koła. W celu sprawdzenia sprawności hamulców najlepiej przyjrzeć się stanowi klocków i ogólnemu działaniu zacisków. W przypadku V-brake klocki powinny mieć minimum kilka milimetrów grubości. Z kolei w przypadku hamulców tarczowych sprawa ma się podobnie, jednak żeby tam zweryfikować stan klocków należy dokładnie spojrzeć od góry bądź od dołu w miejsce gdzie zacisk obejmuje tarczę i zwrócić uwagę, czy oprócz metalowej okładziny klocka jest obecny też sam materiał ścierny, będący naszym klockiem hamulcowym, jeśli nie widzimy przynajmniej milimetra materiału ściernego, czas na wymianę. Na koniec po prostu sprawdź ogólne działanie hamulców poprzez testowe hamowanie przy małej prędkości, oraz czy któryś z klocków nie ociera o oponę podczas jazdy.
nazywamy tak ogólną część osprzętu odpowiedzialną za przenoszenie naszej siły nóg na koło, czyli łańcuch i zębatki.
Sprawdź czy żaden z zębów zębatek nie jest złamany lub widocznie krótszy od innych oraz czy łańcuch nie jest zardzewiały lub ubrudzony w piachu pomieszanym ze smarem. W obu przypadkach należy go wyczyścić. Z reguły większość ludzi nie czyści łańcucha, co skutkuje koniecznością wkładania większej siły w napędzanie roweru i przyspieszone zużywanie całego napędu. Żeby wyczyścić łańcuch wystarczy Ci szmatka, stara szczoteczka do zębów i trochę benzyny ekstrakcyjnej, rozpuszczalnika lub nawet zwykłej benzyny.
Postaraj się wyszorować łańcuch, trochę jak zęby, co jakiś czas maczając szczoteczkę w benzynie tak, aby pozbyć się jak największej ilości piachu i starego smaru z łańcucha i zębatek. Po wszystkim wytrzyj szmatką łańcuch i poczekaj aż reszta płynu odparuje. Teraz czas na odrobinę poślizgu, zachęcam do kupna za 20 zł buteleczki, która wystarczy Ci na wiele sezonów i zaaplikowania po kropelce na każde z połączeń pomiędzy ogniwami. Następnie zrób kilka obrotów korbą aby rozprowadzić smar i wytrzyj nadmiar szmatką. Twój napęd jest gotowy do eksploatacji.
W zdecydowanej części rowerów są one obecne, jednak w celu ich regulacji potrzebujemy trochę czasu, cierpliwości i umiejętności.
Najlepszym sposobem będzie zatem sprawdzenie czy “wrzucanie” jak i “zrzucanie” biegów odbywa się płynnie i bez nieprzyjemnych zgrzytów. Jeśli jest inaczej, warto udać się na regulację do serwisu.
Powyżej przedstawiłem pięć koniecznych do sprawdzenia punktów podczas podstawowego przeglądu roweru i sprawdzania jego zdolności do efektywnej jazdy. Założyłem, że jeśli ktoś ma smykałkę do majsterkowania, to poradzi sobie z serwisem tych czynności, które zostały wymienione, a nie zostały dokładnie opisane. Jeśli nie czujesz się na siłach, to najlepiej oddać rower do serwisu. Warto to zrobić już teraz, bo z początkiem kwietnia serwisy będą obłożone rowerami, a Ty stracisz czas na czekanie w kolejce.
Do zobaczenia na rowerowym szlaku!
Rozwojowy Koncept Rafał Krawczyk Rozwojowy Koncept Patryk KijankaJuż od najdawniejszych czasów możemy zaobserwować jak szalenie istotną rolę w naszym życiu odgrywa odpowiednia komunikacja. Sam biblijny prorok Salomon twierdził, iż „życie i śmierć są w mocy języka”. Z tego powodu to właśnie wielcy mówcy odcisnęli swe piętno w historii świata.
Przykładowo do dziś uczymy się na lekcjach historii o niezwykłych osiągnięciach
Aleksandra Wielkiego. Oczami wyobraźni przywołujemy jego płomienne przemówienia, którymi motywował swoich strudzonych długą wędrówką żołnierzy do podjęcia heroicznej walki, jak chociażby przeciwko hinduskiej armii nad rzeką Hydaspes. Powszechnie wiadomo, że odpowiedni sposób komunikacji odgrywa także ogromne znaczenie zarówno w świecie polityki, mediów, czy biznesu. Nie przez przypadek w obecnej rzeczywistości przesyconej nadmiarem ilości przesyłanych komunikatów - tak dużą wagę przykłada się do klarownej, jasnej i rzetelnej sztuki przekazywania treści. Z tego powodu tak wiele przedsiębiorstw z różnych branż decyduje się podejmować współpracę z wykwalifikowanymi osobami, specjalizującymi się w tym zakresie. Sergiusz Ryczel przez ponad dwie dekady pracował przed kamerą jako prezenter, komentator, czy konferansjer. Dziś dzieli się swoim doświadczeniem z innymi i uczy jak można stać się dobrym mówcą. W ramach swojego autorskiego projektu „Dobrze Gada” prowadzi warsztaty branżowe i udowadnia, że sprawna oraz skuteczna komunikacja to klucz do sukcesu na każdym polu.
Jakie dostrzegasz dziś największe problemy w komunikacji?
Zauważ, że gdy umawialiśmy się na wywiad to komunikowaliśmy się przez wiadomości tekstowe używając komunikatora. Nie mam o to oczywiście pretensji – ten sposób komuni -
kacji sprawdza się całkiem nieźle, jednak problem w tym, że generalnie dziś zdecydowanie rzadziej rozmawiamy ze sobą na żywo, czy chociażby telefonicznie, gdzie możemy skupić jedynie na naszym rozmówcy. Z góry zakładamy, że ktoś może być zajęty i unikamy bezpośredniego kontaktu – dodatkowo ten stan rzeczy pogłębiła pandemia. Pamiętajmy jednak, że pisanie przez komunikatory to jedynie para-komunikacja. Zdanie napisane z emotikonem może zostać odebrane w najróżniejszy sposób. Jedynie poprzez werbalną komunikację, odpowiednią mimikę twarzy, czy też określony ton głosu jesteśmy w stanie oddać to co chcemy przekazać w stu procentach. Dodatkowo wiadomości przekazywane przez komunikatory nie przypominają tych znanych z listów – są często przepełnione skrótami - co również pogłębia problemy w komunikacji. Ponadto kolejnym utrudnieniem jest fakt, że dziś większość z nas posiada wiele różnych komunikatorów. Rozproszenie źródeł komunikacji bardzo przeszkadza nam w skutecznym porozumiewaniu się. Łatwo nam coś zwyczajnie przeoczyć. Z tego powodu jestem zwolennikiem spotkań na żywo, lub nawet rozmów telefonicznych.
Jakie widzisz największe zagrożenia we wszechobecnych spotkaniach online?
Na początku zaznaczę, że rzeczywiście można skutecznie komunikować się w trakcie spotkań online. Jednak należy pamiętać,
że taki sposób rozmowy niesie ze sobą także wiele zagrożeń. Przede wszystkim mam na myśli obecność wielu dystraktorów, które występują w trakcie spotkań organizowanych przez internet. Przykładowo ktoś w trakcie meetingu włączy kamerkę, ktoś inny nie. Jedna osoba będzie posiadać rozmazane tło, druga akurat będzie przyjmować kuriera etc. Finalnie to wszystko sprawia, że przestajemy skupiać się na rozmówcy. Myślę, że bardzo często brakuje nam świadomości celu i zrozumienia w jaki sposób powinniśmy odpowiednio skupiać się w trakcie takich spotkań. Brak właściwej świadomości pogłębia problemy w komunikacji.
Jesteś twórcą projektu „Dobrze Gada” – co się za nim kryje?
„Dobrze gada” to chwytliwe hasło, za którym kryje się działalność związana ze szkoleniem ludzi w zakresie wystąpień publicznych. Pragnę zaznaczyć, że moja praca obejmuje wszystkie formy komunikacji z drugim człowiekiem – mam na myśli spotkania biznesowe, telekonferencje, prezentacje wyników firmy, meetingi na szczeblu managerskim, czy też wydarzenia związane z przyznawaniem nagród branżowych. Już jako wieloletni konferansjer i dziennikarz dostrzegłem, iż ludzie bardzo często mają trudności z wystąpieniami publicznymi. Do dziś dostrzegam dysproporcje w tym zakresie między wieloma krajowymi managerami, a za -
granicznymi. W globalnych korporacjach już dawno zauważono jak ważnym narzędziem jest skuteczna komunikacja oraz umiejętność wypowiadania się podczas takich spotkań. Dodam jednak, że w ostatnim czasie dynamicznie wzrasta świadomość także na naszym rynku. Jest to jednak obszar, który cały czas można usprawniać.
Co stanowi najczęściej największą trudność?
Najczęstszym problemem jest brak ciekawego pomysłu na prezentację lub wystąpienie. Jesteśmy tylko ludźmi – nasz mózg z reguły jest leniwy. Nie jesteśmy w stanie zmusić go do koncentracji i przyswajania informacji, które są przekazywane w nudny sposób. Pamiętajmy, że człowiek jest w stanie zapamiętać jedynie część słów wypowiadanych podczas wykładu lub nawet zwykłej rozmowy. Z tego powodu musimy się dobrze zastanowić w jaki sposób odpowiednio zaakcentować i podkreślić to co jest rzeczywiście najważniejsze w naszym wystąpieniu. Mam na myśli odpowiednią dynamizację wypowiedzi, umiejętne podkreślenie przewodniej myśli, czy nawet właściwe powtórzenie najważniejszego przekazu.
Jakie błędy najczęściej dostrzegasz u swoich podopiecznych?
Oprócz wyżej wspomnianego braku pomysłu i celu wypowiedzi – nagminnie dostrzegam problem np. z nieumiejętnym tworzeniem
slajdów prezentacji. Jeśli na ekranie widzimy kilkanaście linijek tekstu, dwa wykresy i jednocześnie opowiadamy o tym co znajduje się na ekranie to finalnie taki obraz zamiast nam pomóc - staje się dystraktorem naszego wykładu. Nie jesteśmy w stanie jednocześnie słuchać, analizować diagramy i czytać ściany tekstu. Powinniśmy działać tak, by przede wszystkim to co mówimy miało najważniejsze znaczenie. Ponadto ludzie często przekazują informacje w formie wiązanki suchych faktów. Nie stosują obrazowych metafor, nie podkreślają najistotniejszych informacji. To wszystko sprawia, że nasi odbiorcy nie są w stanie zapamiętać choćby najważniejszego przekazu płynącego z naszej wypowiedzi.
Do kogo są ukierunkowane Twoje warsztaty?
Wymienię tutaj trzy obszary w których najczęściej świadczę swoje usługi. Są to: Personal Branding, Employee Advocacy, Employer Branding. Przykładowo często dzielę się swoją wiedzą z ludźmi, którzy ubiegają się o fundusze na start-up, rozwijają swój biznes, walczą o inwestorów, czy też opierają swoją działalność na pracy w social-mediach. Staram się pracować z osobami, które są już świadome celu jaki chcą osiągnąć. Udzielam im merytorycznych wskazówek w oparciu o to by przede wszystkim postępowali w zgodzie z samym sobą. Najważniejsze by byli szczerzy i prawdziwi.
A co Ci najbardziej przeszkadza w przekazywaniu informacji przez dzisiejsze media?
Myślę, że najczęściej razi mnie bezkrytyczność w przekazywaniu informacji. Nie zawsze potwierdza się w stu procentach źródła informacji. Dobrym przykładem jest częste przekazywanie dalej informacji z Twittera. Mam jednak doskonale świadomość, że na taki stan rzeczy wpływa wiele czynników, jak chociażby presja czasu.
Czy każdy może zostać dobrym mówcą?
Moim zdaniem tak. Podstawą jest jednak wyznaczenie celu przemówienia lub wystąpienia. Nieważne czy będzie to wielominutowy speech czy jedynie krótka prezentacja. Cała sztuka polega na tym, by samemu zrozumieć z jakiego powodu chcemy przekazać daną treść. W dalszym stopniu jestem w stanie nauczyć swoich podopiecznych jak właściwie dynamizować wypowiedź, akcentować poszczególne myśli, a także jakich środków użyć by to co chcemy przekazać zostało odpowiednio zrozumiane. Wykorzystuję do tego ponad 20-letnie doświadczenie w pracy przed kamerą. Oprócz udzielania praktycznych porad –nie stronię także od teorii. Przykładowo tłumaczę czym są zasady retoryki antycznej, które cechują się użyciem takich technik, by móc za wszelką cenę udowodnić swoją rację. Taką retorykę wypowiedzi można zaobserwować bardzo często np. u polityków.
Przeglądając ostatnio mój pasek z wynagrodzeniem, gdzie była składka na PPK, doszłam do wniosku, że mało wiem na temat korzyści, warunków rezygnacji oraz tego, w co inwestowane są moje środki. Nie złożyłam pisemnej rezygnacji, pracodawca więc automatycznie musiał zapisać mnie do PPK i wpłacać na fundusz dodatkową miesięczną składkę, poza tą odprowadzaną z mojego wynagrodzenia. Zgodnie z polskim prawem stanowi to obowiązek dla największych pracodawców. Pracownicze Plany Kapitałowe są obsługiwane przez wykwalifikowane oraz posiadające właściwe zezwolenia towarzystwa funduszy inwestycyjnych TFI. Każdy pracownik na bieżąco otrzymuje raporty dotyczące stanu swoich środków, a także wyliczenia związane z przyszłą emeryturą, wystarczy zalogować się do PPK na stronie banku, który je prowadzi (o nazwę PPK należy zapytać się pracodawcy). Świadczenie w ramach PPK będzie wypłacane po osiągnięciu 60. roku życia i to zarówno w przypadku kobiet, jak i mężczyzn. Można jednak zrezygnować z PPK wcześniej i otrzymać większość wpłaconych na fundusz środków. Otrzymujemy wtedy mniej więcej kwotę własnych składek oraz tych, które zapłacił za mnie pracodawca. Państwo uczestniczy PPK w niewielkim stopniu i jest to bonus roczny, mniej więcej w wysokości miesięcznej składki pracownika.
JAK INWESTUJĄ TFI?
Fundusze III filara najczęściej inwestują w najbezpieczniejsze papiery wartościowe, czyli obligacje, a jak wiadomo obecnie w Polsce obligacje mają wysokie oprocentowanie, więc są zyskowniejsze. Oto kilka realnych przykładów (wypłaciłam bowiem swoje środki z PPK po zmianie pracodawcy).
PRZYKŁAD NR 1
Łącznie spodziewałam się, że przez 9 miesięcy w 2020 r. w mój fundusz Emerytura 20xx straci, gdyż wcześniej obligacje nie miały tak wysokiego oprocentowania. I nie pomyliłam się, fundusz łącznie otrzymał 3.490zł, a na moim funduszu widnieje kwota 3.126zł. Jednakże ja wpła-
ciłam do niego tylko 1.857zł, a wypłacając teraz moje środki, otrzymałabym 2.886zł (bez 240zł rocznej dopłaty Państwa), mój zysk wyniósł zatem w skali roku prawie 36% (wynika to oczywiście z tego, iż ja płaciłam ok 210zł miesięcznie, a pracodawca dopłacał ok 160zł miesięcznie). Jednakże nie otrzymam 2.886zł, ponieważ 30% ze składek płaconych przez pracodawcę
1.028zł trafi do funduszu w ZUS-ie na moje konto emerytalne, otrzymam zatem
2.577zł (2.886zł -308zł). Po obliczeniach „zysk na czysto do ręki” 28% w skali roku.
Oto moje składki z następnego TFI u innego pracodawcy, łącznie uzbierałam w 2021 i 2022 r. 5.358,96zł.
Po rezygnacji z PPK otrzymałam na wskazane konto bankowe kwotę 4.682,62zł. Wpłaciłam zatem łącznie z mojego wynagrodzenie 3.062,25zł, otrzymałam zaś kwotę dużo wyższą plus część środków wylądowało na moim funduszu w ZUS-ie na koncie emerytalnym.
Warto też zaznaczyć, iż możemy odprowadzać większą miesięczną kwotę do PPK, wtedy pracodawca również podnosi wpłaconą za nas składkę. Jeśli chcemy zrezygnować z PPK warto zrobić to, zanim zmienimy pracodawcę, wystarczy telefon do banku, tj. na infolinię funduszu który prowadzi nasz PPK z prośbą o adres strony z naszym rejestrem wpłat. Logujemy się na swoje konto PPK w banku zazwyczaj mailem służbowym, możemy to oczywiście zmienić wcześniej na prywatny, tam widzimy nasze wpłaty i zyski bądź straty TFI, możemy też za pomocą 2 kliknięć zamknąć fundusz i otrzymać środki w ciągu ok. 2 tygodni na wskazane przez konto bankowe.
Warto też dodać, że zgodnie z założeniami na ten moment wpłata podstawowa ma wynosić 2 procent wartości wynagrodzenia danego pracownika, które stanowi podstawę wymiaru składek na ubezpieczenie emerytalne ze strony samego zatrudnionego, a także 1,5 procenta wynagrodzenia, stanowiącego podstawę od pracodawcy. Istnieje oczywiście możliwość podwyższenia kwoty tych środków, ale ustawa przewiduje
górną granicę. W pierwszym jak i drugim przypadku wpłatę można podwyższyć do 4 procent, co stanowi wkład dodatkowy, który w przyszłości skutkuje wyższym świadczeniem emerytalnym. Wszystko to daje przedział od 3,5 do 8 procent wynagrodzenia. Co w przypadku osób najgorzej sytuowanych? Także i w tych wypadku doszło do wypracowania korzystnego rozwiązania dla pracowników zarabiających najniższą pensję. Wprowadzono bowiem możliwość zmniejszenia podstawy do nawet 0,5 procenta, co w mniejszym stopniu niż przy standardowej wpłacie nadwyręży budżet osoby zatrudnionej.
Z PPK można zrezygnować i to w każdej chwili, nie tracąc przy ani naszych ani dodatkowych składek zapłaconych przez pracodawcę, roczne dopłaty Państwa jednak przepadają, a 30% składek płaconych przez pracodawcę (nie tych przez nas) trafia do ZUS-u na nasze konto emerytalne W tym celu pracownik powinien złożyć na ręce pracodawcy stosowną pisemną deklarację, w której określa, że odstępuje od wpłacania środków na fundusz. Jeśli nie pracujemy już w tym zakładzie pracynadal posiadamy konto w III filarze i nadal środki są w nim obracane.
Warto dodać, że istnieje możliwość ponownego uczestniczenia w programie, także po złożeniu takiego oświadczenia woli. Co istotne, zgodnie z ustawą o PPK, pracodawca co cztery lata ma obowiązek wznawiać opłacanie składek za pracownika. Deklaracja braku takiej chęci ze strony osoby zatrudnionej musi być więc składana co cztery lata. Czy jest jakiś okres, w którym pracownik może ponownie przystąpić do systemu, jeśli złożył już rezygnację? Nie, w tej kwestii ma pełną swobodę i może odwołać swoją decyzję w każdej chwili.
PPK powołano do życia ustawą z dnia 4 października 2018 roku, która obowiązuje od 1 stycznia 2019 roku. Mechanizm nadzoruje organ państwowy, jakim jest Komisja Nadzoru Finansowego, ale cały system należy do sektora prywatnego.
Boni et Aequi Karolina KrupaPsuje humor w sklepach, zalewa falą strachu przy otwieraniu kopert z rachunkami, pogarsza też atmosferę w domu. Mowa o inflacji, która spowodowała też, że jedna piąta związków częściej kłóci się o pieniądze. Najtrudniej obecnie utrzymać nerwy na wodzy związkom nieformalnym, mieszkańcom
aglomeracji i tam gdzie na utrzymaniu są dzieci – wynika z badania „Pieniądze powodem stresu dla par i singli”, zrealizowanego dla Rejestru Dłużników BIG InfoMonitor.
Koszty życia tylko przez ostatnie 12 miesięcy mocno wzrosły. Najbardziej poszły w górę ceny żywności i utrzymania nieruchomości, o niemal 22 i 23 proc. czyli wydatków, od których nie da się uciec, nawet jeśli ograniczenia w tym zakresie są bardzo drastyczne. Co gorsza wysoka inflacja, wynosząca w skali zeszłego roku 14,4 proc., nie jest chwilowym zawirowaniem, a zjawiskiem długofalowym i wszystko wskazuje na to, że trzeba będzie się z nim zmagać jeszcze dłuższy czas. Tymczasem utrzymujące się napięcie i stres zwykle szukają ujścia, niestety również w kłótniach z najbliższymi. Nawet w „dobrych czasach”, kłopot by się dogadywać w sprawach finansowych miał co drugi związek, teraz jest trudniej. Bo chociaż 8 proc. badanych informuje, że spierają się o wydatki i zarobki rzadziej niż przed wzrostem cen, to 21 proc. pod wpływem ich wzrostu robi to częściej. Sytuacja przybrała najgorszy obrót w związkach z największych miast, z liczbą ponad 0,5 mln mieszkańców. Jedynie 4 proc. badanych deklaruje tu, że spory o finanse są rzadsze niż kiedyś, a aż 23 proc., że częstsze. Podobnie źle jest na wsiach.
WYDATKÓW I POWODÓW DO STRESU
Wyniki badania „Pieniądze powodem stresu dla par i singli” pokazały jeszcze jedną niepokojącą rzecz, kłótnie o pieniądze nasiliły się w domach, w których są dzieci. O częstszych sporach mówi tu 26 proc. ankietowanych, podczas gdy wśród osób bezdzietnych 18 proc.
W jakim najlepiej być związku, aby atmosfera wokół finansów, nawet w tak trudnym czasie, była lepsza? Pewnie nie będzie to zaskoczeniem, ale sytuacja stosunkowo najlepiej przedstawia się w niemieszkających razem związkach nieformalnych, gdzie spiera się dziś częściej 18 proc. osób. I kluczowy tu jest fakt, że mieszkają osobno, a nie, że jest to relacja niesformalizowana. Bo gdy już wprowadzą się do wspólnego M, to wówczas częściej niż przed skokiem inflacji kłóci się tu o pieniądze aż 25 proc. badanych. Z kolei, mieszkające razem pary po ślubie sygnalizują, że inflacja napędza nieporozumienia częściej w co piątym przypadku (20 proc.). Zdecydowanie najgorzej sytuacja przedstawia się w małżeństwach, które mieszkają osobno, tutaj temperatura sporów wzrosła aż w 44 proc. przypadków.
PODSTAWA TO SZCZERA ROZMOWA…
- Pieniądze to trudny temat, nikt nie ma co do tego wątpliwości. Nasze regularnie prowadzone w tym temacie badania wskazują, że czas wysokiej inflacji wypada tylko nieznacznie gorzej w relacjach par, jeśli chodzi o temperaturę sporu o finanse, niż okres pandemii i lockdownów. Uświadamia to, że podstawowym problemem jest brak właściwej komunikacji – mówi Sławomir Grzelczak, prezes BIG InfoMonitor. Podstawowym testem na otwartość i szczerość w związku jest reakcja na kłopoty finansowe. Na pytanie: Co robisz w sytuacji pojawienia się poważnych problemów finansowych? 71 proc. małżonków zamieszkujących razem odpowiada, że informuje o tym swoją drugą
połowę. W żyjących pod jednym dachem związkach nieformalnych robi to 62 proc. Z kolei nie mówiąc nic nikomu stara się samodzielnie uporać z kryzysem - w pierwszym przypadku 18 proc. ankietowanych, a w drugim 23 proc. … szczególnie w czasach, gdy zaległości znów mocno rosną – To w sumie niepokojąca sytuacja, szczególnie teraz, gdy ze względu na wzrost cen, a przede wszystkim podstawowych kosztów utrzymania, kłopoty finansowe są bardziej prawdopodobne. Oczywiście, w części przypadków ukrywaniu problemów towarzyszą dobre intencje, jak choćby zamiar oszczędzenia zmartwień drugiej połowie. Nie jest to jednak działanie fair – zauważa Sławomir Grzelczak. I dodaje, że z danych z prowadzonego przez BIG InfoMonitor rejestru dłużników jak i bazy informacji kredytowych BIK wynika, że o ile w czasie pandemii ubywało osób nieradzących sobie z bieżącymi płatnościami, spadała też suma zaległości. Jednak w ciągu zeszłego roku trend się zmienił. Przybyło niesolidnych dłużników o ponad 18 tys., a jeszcze szybciej rosła kwota niespłaconych zobowiązań, bo aż o 6,4 mld zł. - Dlatego, o nadciągających finansowych turbulencjach należałoby powiadomić domowników czy rodzinę, bo ich działania i pomysłowość mogą się okazać bardzo pomocne – komentuje Sławomir Grzelczak, prezes BIG InfoMonitor.
Biuro Informacji Kredytowej jest inicjatorem programu edukacyjnego Nowoczesne Zarządzanie Biznesem i partnerem w module „Zarządzanie ryzykiem finansowym w biznesie i życiu osobistym”.
Więcej: www.nzb.pl oraz www.facebook.com/NowoczesneZarzadzanieBiznesem
Życie studenckie to jeden z najlepszych okresów w życiu człowieka. W końcu przychodzi samodzielność, a Ty możesz wyrażać siebie na różne sposoby. To w trakcie studiów zawierasz przyjaźnie na całe życie i starasz się odkryć co chcesz robić przez najbliższe kilkadziesiąt lat swojego życia. I wiesz co, przede wszystkim się baw! Próbuj nowych smaków, podróżuj, a jeśli czujesz, że coś nie jest dla Ciebie, zmień to. Wykorzystaj ten czas jak najlepiej możesz. Moja wskazówka? Angażuj się!
NIE TYLKO WYKŁADY
Angażuj się w konferencje naukowe, warsztaty, naukę języków, zajęcia dodatkowe, ale przede wszystkim znajdź ludzi, którzy podzielają Twoje zainteresowania, których ekscytują te same pasje. Którzy tak jak Ty zastanawiają się jak rozwiązać problem globalnego ocieplenia albo potrafią spędzić kilkanaście godzin nad jedną formułą w Excelu. Gdzie znaleźć takie osoby? W organizacjach studenckich. Lubiłam swoje studia, w końcu sama je wybrałam. Mój kierunek był ciekawy i postępowy, jednak przez pierwszy rok czegoś mi brakowało. Na drugim roku znalazłam to, czego szukałam, a było to wydziałowe koło naukowe. Kolejne 4 lata przeżyłam z ludźmi, którzy stali się moją uczelnianą rodziną. Razem zorganizowaliśmy mnóstwo przedsięwzięć, zarówno tych mniejszych, lokalnych, jak i ogólnopolskich. Moja nowa rodzina towarzyszyła mi we wszystkich wzlotach i upadkach. Razem przygotowywaliśmy się do udziału w konferencjach naukowych, po nocach ćwiczyliśmy wystąpienia i dopracowywaliśmy plakaty. Razem próbowaliśmy regionalnych kuchni, a wieczorami zwiedzaliśmy miasto, w którym akurat odbywało się jakieś interesujące studenckie wydarzenie. Ze studiów pamiętam całkiem sporo, jednak niczego tak dobrze, jak te wspólne wyjazdy. Jeśli jesteś studentem i naprawdę lubisz to co robisz, jeśli szukasz ludzi, którzy będą wspierać Cię w Twojej drodze na szczyt, poszukaj ich w organizacjach studenckich. To właśnie tam znajdziesz to coś, co sprawi, że studia nie będą dla Ciebie tylko szeregiem męczących wykładów i zakuwaniem po nocach do kolokwiów. Może dzięki nim znajdziesz swoją prawdziwą pasję, a studia staną się pierwszym przystankiem na drodze do sukcesu!
AIESEC
AIESEC to międzynarodowa organizacja, która rozwinie w Tobie potencjał młodego lidera. Powstała w 1948 roku i była odpowiedzią na potrzebę wychowania silnych liderów. Dziś działa w ponad
100 krajach, a Polska jest jej członkiem już od ponad 50 lat. Jednym z głównych zadań organizacji jest realizacja 17 Celów Zrównoważonego Rozwoju opracowanych przez Organizację Narodów Zjednoczonych. Wykonanie tego planu ma w dłuższej perspektywie rozwiązać problemy nierówności społecznych, ubóstwa oraz zmian klimatycznych, które stanowią największą bolączkę współczesnego świata. W tym celu AIESEC co roku organizuje YouthSpeak Forum oraz World’s Largest Lesson. W trakcie tych wydarzeń młodzi ludzie dowiadują się, a następnie mogą przyczynić się do realizacji planu zrównoważonego rozwoju. To właśnie podczas takich projektów możesz śmiało wyrażać swoje opinie na najważniejsze dla Ciebie tematy i dzielić się swoimi przemyśleniami z osobami, które nie tylko myślą w podobny sposób, ale również mają ten sam cel. Będąc częścią globalnej organizacji i mając zaledwie 20 lat, możesz przyczynić się do realnego poprawienia się warunków życia nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie. To chyba lepszy pomysł niż spędzenie całego czasu studiów między ławką na auli wykładowej a akademikiem. AIESEC daje Ci możliwość pomocy innym, ale równocześnie stwarza warunki do poprawy Twoich własnych umiejętności. Dzięki praktykom w startupach możesz na własnej skórze poczuć jak to jest być przedsiębiorcą w fazie rozwoju własnej działalności. Dzięki Dniom Kariery, które stanowią największe targi pracy w Polsce, masz szansę znaleźć ofertę dla siebie i wcale nie musisz być absolwentem z 10-letnim stażem pracy. Nieważne, ile masz lat i jaki studiujesz kierunek, masz możliwość zmienić świat. Wystarczy odrobina dobrych chęci i, nie będę oszukiwać, mnóstwo pracy!
Jeśli jesteś studentem uczelni technicznej, zapraszam Cię serdecznie do dołączenia do BEST. Board of European Students of Technology to organizacja studencka, która od 1989 roku zrzesza uczelnie techniczne kilkudziesięciu krajów europejskich, a jej celem jest umożliwienie wymiany doświadczeń między studentami i pomoc w rozwoju umiejętności technicznych. Do najbardziej znanych przedsięwzięć organizacji należy konkurs inżynierski EBEC Polska. To kilkuetapowa rywalizacja rozgrywana w dwóch kategoriach. Pierwsza z nich to tak zwane Case Study, w trakcie którego Twoja drużyna ma za zadanie rozwiązanie problemu, oczywiście w możliwie jak najlepszy i optymalny sposób. Jak można się było spodziewać,
do poruszanych na konkursie tematów należą ochrona środowiska, mechanika, informatyka, elektronika oraz budownictwo. Druga kategoria to Team Design, polegający na zaprojektowaniu i skonstruowaniu urządzenia, które ma spełniać określoną przez organizatorów funkcję. Uczestnictwo w konkursie daje Ci nie tylko niebywałą okazję poznania studentów z różnych zakątków Polski, a jeśli uda Ci się dostać do finału, nawet z całej Europy. To również szansa na sprawdzenie się, rozwój umiejętności pracy w grupie, analitycznych i technicznych. A do tego wszystkiego w końcu możesz poczuć się jak prawdziwy naukowiec i odkrywca. Ile razy czułeś się tak w trakcie zwykłych zajęć? BEST zadba również o Twoją przyszłość. Podczas inżynierskich targów pracy będziesz miał okazję poznać przedstawicieli najlepszych firm z branży technologicznej, IT, a nawet bankowości. A jeśli jesteś fanem podróży i marzą Ci się warsztaty zagranicą, BEST umożliwi Ci za niewielkie pieniądze kilkunastodniowy wyjazd na wybrany przez Ciebie kurs. Podsumowując, zamiast siedzieć przed komputerem i szukać nudnych praktyk, w trakcie których niczego się nie dowiesz, a jedynie będziesz traktowany jak intruz, zapisz się do organizacji, która umożliwi Ci poznanie przyszłego pracodawcy, przedstawiciela branży, która naprawdę Cię interesuje. Zamiast czytać książki o tym jak rozwiązywać problemy, weź sprawy w swoje ręce i w praktyce pokaż, jak to robi młody inżynier. Brzmi dobrze, prawda?
ROZWÓJ NA WYCIĄGNIĘCIE RĘKI
Jak widzisz, masz możliwości, a to tylko mała próbka inicjatyw, w które możesz się zaangażować. Jeśli nie jesteś gotowy na międzynarodowe przygody, ale nadal chcesz należeć do społeczności, która będzie wspierać Twój rozwój, poszukaj lokalnie. Nie dam sobie za to uciąć ręki, ale mam podejrzenie, że w Twoim otoczeniu działa jakieś koło naukowe, a może nawet kilka?
Zajrzyj na stronę uczelni, porozmawiaj z starszymi rocznikami lub ulubionym profesorem. Pamiętaj, że wykładowcy, a także potencjalni pracodawcy, cenią w studentach inicjatywę, chęci rozwoju i ciekawość. Jeśli nie podoba Ci się oferta Twojego wydziału, szukaj dalej. To, że studiujesz chemię, nie oznacza, że nie możesz zostać częścią grupy ludzi pracujących nad samochodem zasilanym energią słoneczną.
Musisz zadać sobie pytanie.
Czy chcę po prostu przeżyć te studia, czy w ciągu tych kilku lat zostać najlepszą wersją siebie? Ja myślę, że znasz już odpowiedź.
Temat zastosowania chipów powraca systematycznie i staje się przedmiotem licznych dyskusji między zwolennikami i przeciwnikami tej technologii. Mimo wielu udogodnień oferowanych przez chipy w codziennym życiu, nadal budzą one spore kontrowersje, szczególnie w kwestii okupienia pewnymi ustępstwami w obszarze własnej prywatności.
Chip (biochip), to element elektroniczny umieszczony podskórnie w żywej tkance ludzkiej bądź zwierzęcej. Składają się na niego cztery główne elementy: antena spiralna, kondensator, mikrochip oraz biokompatybilna kapsuła wykonana z polimeru polipropylenowego. Do głównych zadań chipów należą: zapisywanie lub kodowanie informacji, które w razie potrzeby mogą zostać wykorzystane dzięki zastosowaniu właściwego sprzętu. Pierwszym człowiekiem, który wszczepił sobie podskórny mikronadajnik, był brytyjski naukowiec Kevin Warwick. Miało to miejsce w 1998 r. w ramach badań laboratoryjnych.
Chipy podskórne najczęściej mają rozmiar i wagę porównywalną do ziarenka ryżu. Jednak w maju 2021 roku, naukowcy z Columbia University stworzyli najmniejszy na świecie microchip z jednoukładowym systemem o łącznej powierzchni mniejszej niż 0,1 mm3. Jest on porównywalny wielkościowo do cząstki kurzu i widoczny tylko pod mikroskopem.
Najnowsze chipy pozwalają m.in. na dokonywanie płatności, dzięki czemu nie trzeba już nosić ze sobą portfela na zakupy. Chip jest połączony z kontem bankowym w taki sposób, że działa podobnie jak karta płatnicza.
Dzięki chipom możliwe jest także otwieranie drzwi. Sprawdza się to zwłaszcza wśród zachipowa -
nych pracowników, którzy mogą po prostu otworzyć dane drzwi lub nie. Tym samym znika problem z kartami dostępu, które często są gubione lub kradzione.
Chipy mogą być również nośnikiem danych osobowych. Przykładowo, w razie wypadku, służby ratunkowe będą mogły uzyskać z niego wszystkie niezbędne dane, np. grupę krwi.
Od wielu lat, chipy służą też do identyfikowania odnalezionych bądź skradzionych zwierząt. Chociaż możliwości chipów już zaskakują, to jednak dopiero początek. Wraz z rozwojem technologii, zastosowań będzie coraz więcej. Pozwolą mieć wszystko jak na dłoni, dosłownie, bo właśnie w dłoń są najczęściej wszczepiane.
ZACHIPOWANIA
Jednym z głównych problemów jest ochrona danych zawartych w pamięci chipu. Dane te nie są w żaden sposób chronione, dlatego mogą zostać skradzione przez hakerów i wykorzystane przeciwko nam.
Istnieje także ryzyko wystąpienia problemów skórnych w miejscu umieszczenia chipu. Ponadto, chip nie jest do niczego stabilnie przytwierdzony, a więc możliwe jest jego przemieszczanie się pod skórą i w efekcie znalezienie się w niepożądanym miejscu, co uniemożliwi jego skuteczne działanie. Wątpliwości budzi także kwestia starzenia się technologii i konieczność ewentualnej wymiany chipu co pewien okres na nowszą
wersję. Nie brakuje też głosów, że popularyzacja chipów wykorzystywałaby je jako narzędzia przymusu, w oparciu o które byłyby nadawane lub odbierane określone przywileje, co wiąże się z zagrożeniem wolności i autonomii człowieka.
PRZYSZŁOŚĆ CHIPÓW
Z pewnością technologia ta nadal będzie się rozwijać i z upływem czasu stanie się czymś normalnym. Eksperci dość zgodnie twierdzą, że chipy prędzej czy później staną się standardem. Podobnie było w przypadku komputerów czy smartfonów, które też początkowo budziły wiele wątpliwości, a jednak dziś trudno wyobrazić sobie bez nich codzienność. Wszelkim nowinkom technologicznym często towarzyszy przezorność ludzka, która jest wręcz wskazana, gdyż to technologia ma służyć ludziom, a nie odwrotnie.
Postrzeganie chipów jako narzędzia służącego poprawie dotychczasowych umiejętności człowieka wymaga podejmowania intensywnych działań w kierunku budowania świadomości oraz wiedzy na temat ich istoty. Konieczna będzie więc praca nad stworzeniem dla człowieka bezpiecznych ram etycznych oraz prawnych celem ich skutecznej i bezpiecznej implementacji.
Odpowiadają za ich rozwój, powinni zauważyć istnienie trwałych trendów, szans i zagrożeń, a dzięki temu implementować i wykorzystywać to co dobre oraz uprzedzać i przygotowywać się na zarządzanie ewentualnym ryzykiem.
Technologia Edyta ŚpiewakCzy zastanawialiście się kiedyś, jak powstają strony internetowe lub aplikacje? Zapewne spora część z Was tak. I pewnie kojarzy Wam się to ze żmudnym i czasochłonnym procesem wymagającym specjalistycznej wiedzy z dziedziny programowania.
A na dodatek języków programowania są tysiące!
Na szczęście istnieją narzędzia, które pozwalają na tworzenie stron internetowych i aplikacji bez konieczności stania się doświadczonym programistą i pisania kodu od zera. Są to tzw. aplikacje no-code i low-code.
OD LOW-CODE?
No-code to podejście, które umożliwia tworzenie aplikacji bez pisania kodu - np. w builderach, w których przeciąga się kafelki z polami tekstowymi, animowanymi, czy też przyciski (np. Call To Action – CTA).
Low-code natomiast to podejście, które wymaga niewielkiej znajomości języka kodowania, by móc reagować i dopisywać jedynie pojedyncze komendy, gdyż w reszcie procesu narzędzia te wspierają użytkownika pisząc kod zgodnie z jego wolą.
Korzystając z takich narzędzi, można tworzyć responsywne strony internetowe, aplikacje mobilne, a nawet systemy zarządzania przedsiębiorstwem. Dzięki temu, nie musisz zatrudniać kosztownego zespołu programistów, a zamiast tego możesz skupić się na rozwoju swojego biznesu czy też dopracować design.
z zakresu programowania, a także wymaga znacznie większego nakładu pracy niż tworzenie produktów cyfrowych za pomocą narzędzi no-code i low-code.
Aplikacje no-code i low-code pozwalają na szybsze i łatwiejsze tworzenie aplikacji i stron internetowych, dzięki temu, że eliminują potrzebę pisania kodu od zera. Zamiast tego, jak wspomnieliśmy na wstępie, korzystają z gotowych modułów, które można przeciągać i upuszczać, a także z prostych interfejsów graficznych.
Przykładem popularnego narzędzia no-code jest Glide, który umożliwia tworzenie aplikacji mobilnych bez pisania kodu. Z kolei narzędzie low-code, takie jak Bubble, pozwala na tworzenie zaawansowanych aplikacji internetowych bez konieczności programowania.
Co istotne, aplikacje no i low-code mają duże możliwości integracyjne. Warto tu wspomnieć chociażby o aplikacji Zapier, która rewolucjonizuje podejście do narzędzi cyfrowych.
Zapier jest swoistym „kombajnem”, który potrafi połączyć pojedynczą komórkę z danej aplikacji, np. automatycznie odświeżaną komórkę Excela z wartością wyrażającą przepracowane roboczogodziny zespołu, z licznikiem wyświetlanym na stronie głównej ich strony korporacyjnej.
JAK MOŻNA WYKORZYSTAĆ NO-CODE I LOW-CODE W PROWADZENIU
BIZNESU - NA PRZYKŁADZIE AGEN -
No-code i low-code są narzędziami, które pozwalają na tworzenie aplikacji, stron internetowych czy platform bez konieczności zatrudnienia zespołu programistów. Dzięki temu, można szybko i łatwo osiągać poziom prototypu gotowego do przetestowania.
Ponadto pozwalają one na kreowanie narzędzi biznesowych, które pomagają w automatyzacji procesów i poprawie wydajności. Warto tu wspomnieć chociażby o ClickUp, która używa tego do zarządzania projektami i organizacją.
Również wcześniej wspomniany Zapier jest tu niesamowitym wsparciem - to dzięki niemu, mimo że różne działy danej firmy korzystają z różnych aplikacji (typu CRM, ERP,) do zarządzania projektami, ewidencji czasu pracy, czy też spraw księgowo-płacowych, można te wszystkie informacje spiąć i zautomatyzować tak, by działały sprawnie i wydajnie.
Z innej strony, agencja kreatywna nie posiadająca w zespole programisty i specjalistycznej wiedzy programistycznej, może stworzyć unikalną i responsywną platformę do prowadzenia psychoterapii online, w której można dokonywać płatności, wybierać specjalistów, logować się do serwisu, czy też bukować terminy.
Podobne platformy do sesji online to projekty trwające wiele miesięcy lub lat oraz pochłaniające tysiące roboczogodzin programistów w software housach. A już wiemy, że znaczna część tego rodzaju projektów mogłaby zostać zrealizowana przy użyciu aplikacji no/ low-code i zamknąć się w zaledwie części tego budżetu.
PRZYKŁAD WEBFLOW JAKO NARZĘDZIA DO TWORZENIA STRON INTERNETOWYCH - CZEMU WARTO GO UŻYWAĆ?
Webflow, z którego korzystamy jako podstawowego narzędzia pracy, jest dynamicznie rozwijanym i zdobywającym coraz większą popularność w branży webowej narzędziem do tworzenia stron internetowych. Jest ono stosowane przez duże firmy, jak i małe agencje kreatywne.
Głównymi zaletami tego rozwiązania jest łatwość w tworzeniu zaawansowanych, interaktywnych, responsywnych i atrakcyjnych wizualnie stron internetowych dla klientów z różnych branż – od serwisu o charakterze korporacyjnym, którego wymagała firma będąca strategicznym partnerem Microsoft, aż po stronę agencyjną pozwalającą na elementy grywalizacji, jak np. mapa do zbierania punktów.
Jedną z korzyści wynikających z korzystania z Webflow jest to, że program umożliwia bezpośrednie przekształcanie projektów graficznych utworzonych przez UX/ UI Designerów w działające strony internetowe bez straty na atrakcyjności wizualnej. A jest to częsty problem w software house’ach –designer tworzy piękny projekt, natomiast deweloper nie jest w stanie go zrealizować. I to niekoniecznie ze względu na zawiłość kodu czy wydajność strony.
Oznacza to, że zamiast kodować od zera oszczędzamy czas (a zatem i pieniądze), a w całym projekcie można przeznaczyć znacznie więcej czasu na detale, przyjazność dla użytkownika, atrakcyjny design, jak i optymalizację.
Nie trudno zauważyć, że aplikacje no-code i low-code to narzędzia, które mają duży wpływ na branżę kreatywną i producentów produktów cyfrowych. Pozwalają one na szybsze i łatwiejsze tworzenie moodboardów, kreacji i prototypów, co może przyczynić się do zwiększenia produktywności i oszczędności czasu i pieniędzy.
Trend ten jest szczególnie ważny w dzisiejszych czasach, gdy wiele firm przenosi swoje usługi i produkty do Internetu, aby przyciągnąć nowych klientów.
Zwiększone zapotrzebowanie na tworzenie stron internetowych i aplikacji oznacza, że istnieje potrzeba szybkiego i efektywnego tworzenia tych produktów. Dlatego też aplikacje no-code i low-code stają się coraz bardziej popularne w branży, jako narzędzia, które pozwalają na szybsze i bardziej efektywne tworzenie prototypów.
Pisanie o ludziach, które znało się osobiście jest dosyć trudne. Podczas pracy nad tekstem wracają emocje oraz zdarzenia, które koniecznie chciałoby się opisać i, siłą rzeczy, popełnić coś w rodzaju garści spersonalizowanych wspomnień. Szczerze przyznam, że nie zamierzam, przynajmniej częściowo, uniknąć takiego ujęcia problemu, jednak decyzja, by poświęcić ten artykuł p. Marii Mireckiej-Loryś nie była spowodowana jedynie osobistym sentymentem. Czym więc jeszcze? Odpowiedź na to pytanie znajduje się poniżej
ENERGICZNA STARSZA PANI
Moje pierwsze spotkanie z p. Marią miało miejsce kilka lat temu, w zasadzie dzięki przypadkowi. Kolega, który organizował odwiedziny u kombatantki, zapytał mnie czy chciałbym wziąć w nich udział. Rzecz jasna odpowiedziałem twierdząco. Udaliśmy się więc grupą do domu opieki, w którym mieszkała p. Maria, a wszedłszy do pokoju zetknęliśmy się z radością, ciepłem, życzliwością – słowem zwyczajną otoczką odwiedzin – oraz niespożytą energią, dość zaskakującą u ponad stuletniej osoby. Energia ta była wytrwałą towarzyszką życia p. Marii. Widoczna we wspomnianym tutaj, jak i każdym następnym spotkaniu, jest także wytrwale obecna w jej życiorysie, zarówno inspirując, jak i zaskakując. Z czym jak z czym, ale sędziwy wiek nie kojarzy się zwykle z aktywnością. Niestety ta cenna cecha okazała się trudnością w czasie pandemii, gdyż przymusowa izolacja była boleśnie odczuwana przez p. Marię.
Przyglądając się życiu Marii Mireckiej-Loryś nietrudno zauważyć, że od najmłodszych lat wykazywała się ona czynnym zaangażowaniem w życie społeczne. Przed II wojną światową, studiując prawo na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, czynnie włączała się w działalność studencką, a w czasach okupacji aktywnie działała w ruchu oporu. Będąc
fot.empik.com
docenianą za swoją ideowość i zaangażowanie stopniowo osiągała coraz wyższe szczeble konspiracyjnej hierarchii, by pod koniec wojny kierować Narodowym Zjednoczeniem Wojskowym Kobiet w całym kraju. Niedługo potem musiała jednak opuścić Polskę, bowiem w związku z działalnością w AK była zagrożona aresztowaniem przez UB.
Opuściwszy kraj udała się do Włoch, gdzie dołączyła do II Korpusu Polskiego i pracowała w rozgłośni jego radia, a następnie podjęła się działania w Polskim Białym Krzyżu w Ankonie. W tym właśnie mieście poznała swojego męża i razem z nim udała się najpierw do Londynu (gdzie był on stypendystą), a następnie do USA. Podczas angielskiego epizodu wciąż aktywnie zaangażowała się w działalność emigracyjną, jednak gros jej aktywności przypadło na pobyt w Ameryce. Działała tam w miejscowym oddziale Światowego Związku Żołnierzy AK (była członkinią zarządu), w Stronnictwie Narodowym czy w Związku Polek w Ameryce (zasiadała w Zarządzie Głównym). Istotnym elementem jej amerykańskiej działalności było zasiadanie przez 32 lata w redakcji pisma „Głos Polek”. Działała również na rzecz pomocy polonii kresowej, a także aktywnie brała udział w inicjatywach polonijnych takich jak obchody stupięćdziesięciolecia śmierci T. Kościuszki, Zjazd Światowego Zjednoczenia Polek (którego była współorganizatorką) czy
Światowy Zjazd Polonii. Napisała również drugi tom „Historii Związku Polek w Ameryce”. W 2004 roku, osiem lat po śmierci męża, wróciła do Polski, gdzie nie zrezygnowała z zaangażowania w życie społeczne. Czas p. Marii zajmowało spisywanie wspomnień, udział w uroczystościach, na które była zapraszana jako gość honorowy i, co nierozerwalnie związane z rolą świadka historii, bycie wzorem dla innych oraz goszczenie swoich następców w sztafecie pokoleń.
Dlaczego pozwoliłem sobie na przedstawienie życiorysu p. Marii? Z prostej przyczyny – pewne twierdzenia najlepiej zobrazować przykładem. Maria Mirecka-Loryś swoim życiem pokazała nam, że gdziekolwiek i kiedykolwiek się nie znajdziemy zawsze istnieć będzie pole do zaangażowania w życie społeczne oraz, że z wiekiem możliwości te nie ulegają redukcji. Jej działalność nie pozostała zresztą niezauważona, bowiem p. Maria żyła otoczona szacunkiem, a po śmierci jej pogrzeb uzyskał status państwowego. Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że pozostaje ona przykładem na to, że patriotyzm nie ogranicza się jedynie do bohaterstwa wojennego, ale jest również (a w zasadzie przede wszystkim) codzienną ciężką pracą.
Niemal każdy pamięta ze szkoły o Koperniku tyle, że “Wstrzymał Słońce, ruszył
Ziemię, polskie go wydało plemię”. Ale czy tak naprawdę wiemy, jakie osiągnięcia zawdzięczamy temu wielkiemu uczonemu?
KIM BYŁ MIKOŁAJ KOPERNIK?
Mikołaj Kopernik urodził się 19
lutego 1473 roku w Toruniu i był najmłodszym z czworga dzieci toruńskiego kupca Mikołaja Kopernika oraz Barbary z domu Watzenrode. Gdy Mikołaj miał 10 lat umarł jego ojciec, a opiekę nad rodziną przejął brat Matki Łukasz Watzenrodeprzyszły biskup warmiński. Dzięki opiece wuja Mikołaj mógł otrzymać dobre wykształcenie. Gdy ukończył naukę w szkole przy kościele Św. Janów w Toruniu rozpoczął studia na Akademii Krakowskiej. W tym czasie na uczelni największą świetność przeżywała właśnie astronomia. Dzięki studiom na Akademii Krakowskiej
Mikołaj zdobył nie tylko wiedzę humanistyczną, ale zainspirował się tą szczególną nauką o kosmosie.. Kolejne studia jakie
podjął Kopernik to prawo i medycyna we Włoszech oraz prawo w 1496 roku w Bolonii. W 1500 roku odbywał praktykę prawniczą w kancelarii papieskiej w Rzymie, a w 1501 roku rozpoczął studia medyczne w Padwie. Kolejno w 1503 roku w Ferrarze uzyskał dyplom doktora prawa kanonicznego, a także otrzymał prawo wykonywania praktyk lekarskich. Po uzyskaniu tych tytułów Mikołaj Kopernik powrócił na Warmię, niezwykle ważny w tym czasie region Polski. W tym czasie stanowiła ona część wchodzących w skład Korony Polskiej Prus Królewskich, odzyskanych w 1466 roku po wygranej wojnie z Zakonem Krzyżackim.
ODKRYCIA, BITWY I MAJĄTKI
Toruń, gdzie urodził się Kopernik był młodym, wybudowanym przez Zakon Krzyżacki miastem gdzie zamieszkanym przez ludzi wielu różnych różnych narodowości.
W Toruniu Kopernik spędził wiele lat życia i tam rozwijała się jego kariera. Zawdzięczał ją przede wszystkim posiadaniem wszechstronnego umysłu, który czynił go prawdziwym “człowiekiem renesansu”. Był nie tylko astronomem, ale też ekonomistą, lekarzem, urzędnikiem i kartografem. Żył 70 lat (bardzo dużo jak na jego czasy) i ponad połowę swojego życia spędził na Warmii, gdzie w 1516 roku powierzono mu urząd w kapitule administratora jej dóbr ziemskich w komor-
nictwie olsztyńskim i pieniężnieńskim. Brał także udział w obronie Olsztyna przed pragnącymi odzyskać swoje ziemie Krzyżakami.
Kopernik zmarł w maju 1543 r. i spoczął pod posadzką w katedrze fromborskiej. Umierając cieszył się opinią najsłynniejszego naukowcem z Warmii i całej Polski, a po śmierci uznano go za jednego z prekursorów nowożytnej nauki.
Miejsce jego pochówku długo pozostawało nieznane, gdyż oryginalne epitafium zaginęło, a drugie wystawiono na miejscu, które nie miało żadnego związku z pierwotnym. Dopiero w 2010 roku upamiętniono astronoma specjalną tablicą w miejscu, w którym rzeczywiście złożono do grobu jego szczątki.
Mikołaj Kopernik to z pewnością jedna z najbardziej fascynujących postaci okresu renesansu. Jest on znany głównie ze stworzenia teorii heliocentrycznej, która zapoczątkowała współczesne odkrycia konstrukcji Układu Słonecznego.. Twierdzenie Kopernika, że to nie Ziemia stanowi centrum Wszechświata wydaje się dzisiaj oczywiste, ale w momencie jego ogłoszenia był to pogląd bardzo rewolucyjny, który głęboko wpłynął na nauki przyrodnicze i filozofię. Najsłynniejszym dziełem Kopernika jest "De revolutionibus orbium coelestium" („O obrotach sfer niebieskich”), które opublikowano w 1543 roku. Przedstawił on w nim teorię heliocentrycznej budowy układu słonecznego. Było to sprzeczne z opiniami dotychczas głoszonymi przez ówczesnych naukowców. Według Kopernika Ziemia razem z innymi planetami krąży wokół Słońca, a nie Słońce i inne planety wokół Ziemi. Teoria Kopernika nie została początkowo dobrze przyjęta, jednak radykalnie odmieniła sposób patrzenia na umiejscowienie naszej planety oraz człowieka we wszechświecie. Jego odkrycie zapoczątkowało także rewolucję kopernikańską, głównie w naukach ścisłych. Za jego czasów niemożliwe było dostarczenie dowodów obserwacyjnych potwierdzających jego teorię. Dopiero po zastosowaniu przez Galileusza teleskopu do obserwacji
nieba można było potwierdzić pewne dowody astronoma. Kopernik w czasie swojej działalności zgromadził duży księgozbiór, który niestety częściowo uległ zniszczeniu po jego śmierci. Część książek trafiła do biblioteki we Fromborku, a kolejne zostały one wywiezione do Szwecji podczas Potopu, dzięki czemu przetrwały do naszych czasów. Jako autor rewolucyjnej tezy Kopernik długo był obiektem drwin oraz zajadłej krytyki, np. ze strony Marcina Lutra. Kościół katolicki odnosił się z niechęcią do tej, wówczas kontrowersyjnej, koncepcji. W 1616 roku Kościół umieścił dzieło astronoma w wydanym po raz pierwszy w 1559 roku Indeksie Ksiąg Zakazanych. Pozycję wycofano z indeksu dopiero w 1822 roku.
• Pierwszą ciekawostką może być samo pochodzenie nazwiska Kopernika. Nazwa ta bowiem pochodzi od kopru, ale nie od kopru ogrodowego używanego w kuchni tylko od słowa koper (lub copper) co w języku łacińskim, niemieckim i angielskim oznacza miedź.. Ojciec Mikołaja był kupcem i handlował tym metalem, zatem stąd mogło pochodzić nazwisko naszego słynnego uczonego.
• Drugim ciekawym faktem jest to, że Mikołaj podpisywał się jako Nicolaus Nicolai de Thuronia, co oznaczało: „Mikołaj, syn Mikołaja, z Torunia”. W taki zatem sposób podkreślał z jakiego miasta pochodził, co w tych czasach miało duże znaczenie.
• Innym interesującym elementem może być to, że mimo tego, że Kopernik był poddanym polskiego króla, znał biegle język niemiecki i łaciński, po łacinie pisał listy i swoje działa. Jak twierdzą badacze Kopernik z pewnością znał też język polski, ale nie zachowały się żadne jego teksty spisane po polsku. Może to być wynikiem tego, że w tamtym czasie język polski nie był jeszcze tak powszechny w piśmiennictwie naukowym i oficjalnym, a w druku popularny stał się dopiero w połowie XVI wieku głównie dzięki twórczości Mikołaja Reja. Zatem do tego czasu wykształceni Polacy pisali głównie po łacinie.
Marek Czertwan: Panie dyrektorze, kim byli Żołnierze Wyklęci?
Janusz Kotowski: Przede wszystkim normalnymi młodymi ludźmi pragnącymi czerpać z życia „pełnymi garściami”, uczyć się, studiować, pracować, świetnie się bawić. To ludzie z marzeniami, planami na życie, zakochani (szczęśliwie lub nie), przeżywający własne radości i smutki. Ale to też Polacy, którzy w dramatycznych momentach naszej historii potrafili opowiedzieć się po właściwej stronie.
Wyklęci to w ogromnej większości młodzi żołnierze, którzy już w roku 1939 stanęli do walki w obronie Ojczyzny, potem kontynuowali tę walkę w konspiracji, a gdy przyszło nowe komunistyczne zniewolenie (fałszywie nazywane przez niektórych „wyzwoleniem”) postanowili bić się dalej o wolną Polskę.
Czyli nie byli to – jak przez lata głosiła oficjalna propaganda – dziwni ludzie, którzy po wojnie z Niemcami dalej biegali z karabinami po lasach terroryzując spokojną okoliczną ludność zamiast zająć się „odgruzowywaniem Warszawy”
Ten propagandowy komunistyczny mit wciąż zbiera swoje żniwo. Powtarzam, Żołnierze Wyklęci to najczęściej najdzielniejsi obrońcy Rzeczypospolitej, którzy podjęli walkę z najeźdźcą już podczas Wojny Obronnej. Ludzie tacy jak Witold Pilecki, Łukasz Ciepliński czy Zygmunt Szendzielarz walczyli za Polskę już w kampanii wrześniowej i nie przerwali tej walki po zmianie okupanta w 1944 i 1945 roku.
Ostrołęka, 50-tysięczne miasto na północno-wschodnim Mazowszu stało się siedzibą zupełnie wyjątkowej placówki na kulturalnej mapie Polski. Jakie cele przyświecały pomysłodawcom i twórcom Muzeum Żołnierzy Wyklętych?
Jak ktoś walczył, oddał życie za Polskę, za wolność swojego kraju i swoich rodaków, a przez lata próbowano wyrzucić go z kart historii i nazywano faszystą, bandytą czy zdrajcą – to trzeba starać się odkłamywać wieloletnią propagandę, przywracać cześć prawdziwym Bohaterom i dać współczesnym Polakom możliwość poznawania historycznej prawdy. Zatem tworzenie MŻW było naturalnym pragnieniem „wypełnienia powinności” wobec tych, którzy po latach strasznej wojny podjęli dalszą walkę z nowym, potężnym komunistycznym okupantem.
Czym wyróżnia się pierwsze w Polsce Muzeum Żołnierzy Wyklętych?
Przede wszystkim wyjątkową tematyką. W przystępny, zgodny z najnowszym stanem badań historyków sposób, pokazujemy dramat czasów powojennych i niezwykłe zjawisko powszechnego w wielu częściach kraju oporu Polaków wobec siłowo wprowadzanego komunistycznego ustroju.
Wciąż nie wszyscy wiedzą, że w powojennej Polsce miało miejsce kolejne narodowe powstanie. Kilkadziesiąt tysięcy Polaków walczyło z komunistami z bronią w ręku, dziesiątki tysięcy należało do siatek konspiracyjnych, kolejne dziesiątki tysięcy naszych rodaków zaangażowało się w pomoc walczącym (aprowizacja, informacja). Dochodzą do tego tysiące uczniów
i studentów zaangażowanych w tzw. Konspirację młodzieżową. W sumie statystyki mówią, że w zmaganiach z komunistami wzięło udział więcej osób niż w powstaniu styczniowym. Zatem to było powstanie!
I my w Muzeum chcemy opowiadać o bohaterach tych zmagań o wolną Polskę.
W Polsce powstało wiele muzeów historycznych. Co jest wyjątkowego w dziejach Żołnierzy Wyklętych?
Z pewnością wyjątkowy tragizm ich losów. Jak wspomniałem, wielu Niezłomnych to obrońcy Ojczyzny z 1939 roku, żołnierze AK, NSZ czy innych formacji przez wiele lat walczących z hitlerowcami. To najodważniejsi z odważnych, którzy dokonywali czynów heroicznych. Rotmistrz Witold Pilecki poszedł na ochotnika do Auschwitz, by zebrać dowody niemieckich zbrodni, utworzył tam organizację konspiracyjną, a po brawurowej ucieczce walczył w Powstaniu Warszawskim. Łukasz Ciepliński, bohater znad Bzury, dowodził konspiratorami, którzy zdobyli plany, a nawet całe fragmenty tajnej niemieckiej broni rakietowej, która mogła odwrócić losy wojny. Oni i wielu innych to wielcy bohaterowie wojny z III Rzeszą. Za ich odwagę, poświęcenie i pragnienie prawdziwie wolnej Polski byli prześladowani, torturowani, zabijani i piętnowani mianem bandytów i zdrajców. Nawet po śmierci nie mieli spokoju, bo komuniści prześladowali ich rodziny jako „bandyckie”, a samym Żołnierzom odmówili nawet zwykłego pochówku. Do dzisiaj zdecydowana większość Wyklętych nie ma swoich grobów.
Komuniści traktowali polskich bohaterów gorzej niż hitlerowcy,
a hitlerowców czasem lepiej niż Wyklętych. Podając przykłady, rotmistrz Pilecki przed swoją śmiercią w komunistycznym więzieniu na Rakowieckiej w Warszawie powiedział do żony, że z tym, co robią mu komunistyczni oprawcy „Oświęcim to była igraszka.” Bili go do nieprzytomności nawet po wydaniu wyroku śmierci. Z kolei Łukasz Ciepliński pisał w grypsach do żony, że w celi siedzi razem z niemieckim żołnierzem. Hitlerowiec otrzymywał listy, a on – polski żołnierz – nie, a tak bardzo pragnął chociaż kilku zdań od rodziny.
Ludzki los Wyklętych był zatem ze wszech miar tragiczny. Za wierność Ojczyźnie, za walkę do końca, nagrodą była kula w tył głowy, bezimienny dół i oplucie w wielonakładowych książkach, komunistycznych podręcznikach i całej czerwonej propagandzie.
Ale przecież zdarzały się w latach powojennych dramatyczne incydenty z udziałem leśnych formacji, w których ginęli niewinni ludzie? Może dawało to pożywkę komunistycznej propagandzie?
Wojna to straszny czas. Ten czas niszczy etykę, moralność. Obcowanie ze śmiercią obniża ludzką wrażliwość. Wyklęci brali udział w wojnie na śmierć i życie. Byli żołnierzami, nie aniołami. Ogromna większość z nich wytrwała do końca w wierności zasadom, na które składali przysięgę. Walczyli o prawdziwie wolną Polskę, bronili ludności cywilnej, likwidowali donosicieli i zdrajców. Ale zdarzali się też tacy, którzy zdradzili, przeszli na drugą stronę. I byli też tacy, którzy „zbandycieli”, odeszli od zasad i wartości, którym przysięgali wierność. Spotykało się to zawsze z największym potępieniem organizacji konspiracyjnych. Ale był to wciąż margines, a za wszelkie wykroczenia przeciwko ludności cywilnej groziły najsurowsze kary, w tym kara śmierci.
Jednym z najważniejszych elementów wykorzystywanych przez komunistyczną propagandę była działalność tzw. grup pozorowanych. Wszystkie reżimowe formacje tworzyły grupy, które podszywając się pod podziemie napadały na wioski, gwałciły, mordowały i niszczyły, po czym „zostawiały wiadomość” że czynią to z ramienia NSZ czy formacji poakowskich. Do tego dochodziła, jak to w czasie wojny, działalność pospolitych przestępców. Ich zbrodnie także przypisywano Wyklętym.
Dziś, sięgając do źródeł, można jasno stwierdzić, że ogromna większość przypisywanych Wyklętym zbrodni to kłamstwo komunistycznej propagandy.
Dodać należy, że w każdej wojnie
zdarzają się dezerterzy czy zdrajcy. Takowi byli w powstaniu listopadowym czy styczniowym. Nikt jednak dziś nie neguje potrzeby obchodzenia rocznic tych powstań, nikt nie dziwi się rozdziałom podręczników poświęconych tym zrywom narodowym. A wobec Wyklętych i podziemia antykomunistycznego wciąż natrafiamy na zorganizowany, pełen nienawiści opór.
Skąd zatem bierze się ta obecna walka z kultywowaniem pamięci o Wyklętych?
To bardzo smutne i, moim zdaniem, niepojęte zjawisko. Nawet po upadku PRL przez wiele lat nie pamiętano o naszych bohaterach. Do dziś toczą się dziwne spory, a wielu uznaje temat za „kontrowersyjny”.
Tymczasem dla ludzi, którzy nie są „ideologicznie zacietrzewieni”, sprawa jest oczywista. Po 1945 roku Polska była krajem zależnym od ZSRR. Władze komunistyczne służyły okupantowi, obcemu totalitarnemu państwu i nie posiadały żadnej demokratycznej czy prawnej legitymacji. Ci, którzy stawili im opór mieli ostatecznie rację, opowiedzieli się po właściwej stronie.
A skąd spory, kontrowersje? To na pewno efekt zatrucia wielu umysłów przez powielaną do dziś propagandę. To efekt mentalności tych, którzy nadal jako bohatera postrzegają gen. Jaruzelskiego, błagającego o sowiecką interwencję wobec strajkujących robotników, a który wcześniej zaangażowany był w zwalczanie podziemia. Te „kontrowersje” płyną pewnie również z tego, że czasy, o których mówimy są historycznie niedawne, a jeszcze „nie wszystkie rany się zabliźniły”.
Prosimy jeszcze o kilka zdań podsumowania.
Historia Żołnierzy Wyklętych, którą przypominamy w naszym Muzeum ma wiele elementów tragicznych, ale ostatecznie ma optymistyczny wymiar. Nasze Muzeum nie jest smutne, pełne łzawej martyrologii. To placówka, która ukazuje ludzi pięknych, młodych, odważnych i wiernych ideałom do końca.
Ukazujemy dramaturgię czasów powojennych, mówimy prawdę o pogmatwanych losach Polski, ale najmocniej podkreślamy i ukazujemy postawy tych najwspanialszych, „czystych jak łza”, którzy pozostali wierni przyjaźni, bronili Polaków przed komunistycznymi zbrodniami, których postawy były dla wielu rodaków najważniejszym punktem moralnego odniesienia w odróżnianiu dobra od zła, którzy nie zrezygnowali z marzeń o wolnej Polsce – największej miłości ich życia.
Zapraszamy do naszego Muzeum!
Zanim pierwszy człowiek stanął na Księżycu, ludzkość od wieków marzyła o zbadaniu, co kryje ów tajemniczy srebrny glob i czy znajduje się na nim życie. „Trylogia księżycowa” Jerzego Żuławskiego stawia jednak pytania głębsze, które wciąż mogą okazać się boleśnie aktualne, a nawet – w kontekście planowanej załogowej wyprawy na Marsa – fundamentalne.
Jerzy Żuławski należał do twórców okresu Młodej Polski. Był poetą, prozaikiem i dramaturgiem, a także autorem esejów filozoficznych. Szczególnie związany był z Zakopanem, gdzie mieszkał i działał jako współtwórca Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego oraz współredaktor czasopisma „Zakopane”. W willi „Łada” gościł m.in. Kasprowicza, Tetmajera i Witkacego – dziś uważanych za czołowych przedstawicieli swojej epoki. Żuławski jednak zdecydowanie wykraczał poza obszary zainteresowań innych pisarzy Młodej Polski. Wyraźnie można to dostrzec w „Trylogii księżycowej” – niezwykłym cyklu powieści fantastycznonaukowych, które diagnozują moralną kondycję ludzkości.
Na cykl „Trylogii księżycowej” składają się trzy powieści:
„Na srebrnym globie. Rękopis z Księżyca” (1903), „Zwycięzca” (1910) oraz „Stara Ziemia” (1911). W każdej z części Żuławski odwołuje się do myśli Émile’a Durkheima, francuskie -
go filozofa i jednego z głównych przedstawicieli szkoły socjologicznej, który zwracał uwagę na istnienie świadomości zbiorowej oraz wytwarzanego przez nią wyobrażenia zbiorowego, w tym m.in. religii. Według tego poglądu wiara jest tzw. faktem społecznym, nieuchronnym etapem rozwoju cywilizacji. Innymi słowy Żuławski w swych powieściach wykorzystuje antropologiczne zagadnienie konieczności tworzenia mitów. Ponadto temat ten rozwija o kwestie etyczne. Stawia pytania o naturę człowieka. Czy jesteśmy z natury dobrzy? A może naszych czynów nie sposób poddawać ocenie?
W pierwszym tomie cyklu fantastyczną podróż na Księżyc rozpoczyna załoga pięciorga astronautów, wśród których znajduje się również polski szlachcic – Jan Korecki. Po udanym lądowaniu na srebrnym globie uczestnicy misji wyruszają w stronę niewidocznej z Ziemi części Księżyca. Według uczonych mają bowiem istnieć tam warunki umożliwiające utrzymanie życia. Astronauci rozpoczynają tym samym wędrówkę do
ziemi obiecanej.
Jerzy Żuławski powieść „Na srebrnym globie” nasyca wręcz mnogością alegorii biblijnych, gdyż w księżycowej rzeczywistości zacznie powstawać mit kosmogoniczny. W utworze mamy bowiem do czynienia z pramatką, nową Ewą, którą reprezentuje dzika i miłująca wolność Marta – kochanka jednego z uczestników wyprawy. Obecny jest także archetyp Adama, lecz reprezentują go – co ciekawe – dwaj mężczyźni: Tomasz Woodbell i Piotr Varadol. Pierwszy z nich staje się praojcem księżycowego ludu i przodkiem męskiej dominacji, natomiast drugi – żeńskiej i uciskanej części nowego społeczeństwa. W toku akcji niejednokrotnie bohaterowie powieści zostaną postawieni przed koniecznością podjęcia skrajnych decyzji –przetrwać lub postąpić moralnie. Polski członek ekspedycji, Jan Korecki, jako jedyny spośród towarzyszy stara się zachować ziemskie idee człowieczeństwa, co skutkuje uosobieniem go z Bogiem-mędrcem, Demiurgiem.
Członkowie załogi naiwnie przy tym wierzą, że nowy człowiek, urodzony poza brutalną ziemską cywilizacją, okaże się pod wieloma aspektami lepszy.
Koncept kulturalny Marta BiedrzyckaCzy jednak astronauci istotnie mogliby sprawić, aby stworzeni na podobieństwo Ziemian Selenici byli bardziej moralni od nich samych? Żaden z członków ekspedycji nie jest wolny od niskich pobudek. Lud księżycowy zdaje się być zatem skazany na niedoskonałość.
Akcja „Zwycięzcy”, kolejnego tomu cyklu, rozpoczyna się wiele wieków później. Selenici wytworzyli przez ten czas własne zwyczaje i wierzenia. Wiązały się one jednak z niesprawiedliwym podziałem feudalnym oraz uciskiem kobiet. Społeczeństwo – mające być lepszą wersją ludzkości – okazało się równie okrutne i zepsute, co ich ziemscy przodkowie. Mimo to Selenici sami także doświadczyli wiele złego. Lud księżycowy został bowiem zniewolony przez Szernów – rozumne formy życia, które zamieszkiwały Księżyc na długo przed przybyciem załogi astronautów. W związku z tym od pokoleń Selenici wyczekują pojawienia się swego wybawiciela. Według proroctw ma on być wcieleniem Starego Człowieka, tj. Demiurga. Niespodziewanie
przepowiednie zaczynają się spełniać – na Księżyc przybywa astronauta Marek. Ze względu na sposób, w jaki pojawia się na srebrnym globie, oraz podobieństwo do pramatki i praojca Selenitów, od początku zostaje wpisany w archetyp mesjasza.
„Zwycięzca” przede wszystkim skupia się wokół idei wolności i próby naprawy zasad rządzących społeczeństwem. Pełne wyzwolenie okazuje się jednak nie do końca tym, czego pragną Selenici. Marek pomaga ludowi księżycowemu w walce z Szernami, lecz zapowiada także gruntowne zmiany obyczajów. Podważa od wieków ustalone zasady dla dobra uciskanej części społeczeństwa Selenitów, jednak okazuje się, że jego plany budzą ogólne niezadowolenie. Żuławski kreśli w ten sposób antyutopię, w której ludźmi zdaje się rządzić wyłącznie pragnienie władzy i majątku.
Tymczasem trzeci tom „Trylogii księżycowej” pt. „Stara Ziemia” przedstawia nam – równolegle do losów wybawiciela Selenitów – świat z ziemskiej
perspektywy. Różni się on znacznie od tego, który znali pierwsi astronauci. Technika bardzo się rozwinęła, pojawiły się nowe, niesamowite wynalazki. Mimo postępu Ziemia nie jest przyjaznym miejscem. Ludzie podzieleni są na warstwy społeczne, pogardzające sobą nawzajem. Sposobem zmiany ustroju ma być niezwykła broń, zdolna do unicestwiania materii. Rozważania filozoficzne w „Starej Ziemi” dotyczą możliwości zmiany całego społeczeństwa. Czy możemy zaprowadzić bezgraniczny ład i dobrobyt na świecie, raj dla każdej istoty? Jeśli tak, to jakimi środkami?
„Trylogia księżycowa” za pomocą konwencji fantastycznonaukowej przygląda się w skupieniu całej ludzkości. Jerzy Żuławski snuje przy tym pesymistyczne rozważania na temat potencjalnego stworzenia idealnego społeczeństwa. Niewiarygodność kosmosu i możliwości techniki ustępują przed bolesną świadomością, że jedyną motywacją rządzącą ludzkością jest chęć przetrwania. To nie maszyna i rozwój prowadzi do zagłady moralności. To ludzie są istotami, których cnotliwość jest wątpliwa.
Koncept kulturalny
Bartłomiej Suchecki
JESTEM FANATYKIEM S-F
Jestem zagorzałym fanem literatury science-fiction. Przez bardzo długi czas uważałem tą gałąź fantastyki jako moją ulubioną i nie podchodziłem nawet do klasyków książek fantasy. Na szczęście wydoroślałem i moje wewnętrzne uszy otworzyły się na nowe gatunki, nie mniej z okresu fanatycznego wręcz czytania fantastyki naukowej zostało mi wiele miłych wspomnień. Jednym z takich zapadających w pamięć lektur, a zarazem wielkim dla mnie odkryciem, stały się książki Stanisława Lema. Od razu na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie przeczytałem wszystkich dzieł tego autora jako, że jest bardzo wiele, ale po lekturze tych kilku, które udało mi się skonsumować, czuję się na siłach opowiedzieć o świecie wielkiego polskiego futurologa, filozofa i prozaika, jakim był właśnie Lem.
PIERWSZY GRYZ
Moją przygodę ze światami Polaka rozpocząłem od znanej na całym świecie książki pt. „Solaris”. Zostawiła ona po sobie tak silne znamię w mojej wyobraźni, że postanowiłem po kilku latach powrócić do niej i “spożyć” ją w ramach kilku dosłownie sesji. Niesamowity świat stworzony przez autora, który oglądamy przez oczy, a trafniej powiedziałbym myśli, głównego bohatera, naprawdę imponuje. Koncepcja otoczenia, które prowadzi niemy dialog z postaciami, co jak się później okazało jest dość typowe dla utworów Lema, wprowadza
do dzieła klimat refleksji. Książek tego autora nie da się czytać „jednym tchem”, bynajmniej nie dlatego że są nie ciekawe, ale ponieważ po przeczytaniu kolejnych fragmentów łatwo popaść w zamyślenie nad obecnym stanem świata czy kierunkiem, w jaki ów świat zmierza.
Książki Lema można uznać za wybitne z racji niezwykłej zdolności autora - dogłębnej analizy świata współczesnego i prądów, które ciągną go w przyszłość. W wielu książkach można znaleźć „przepowiednie”, które sprawdziły się na długo po ich wydaniu. Czytając dzieła takie jak np. „Summa technologiae” łatwo odnieść wrażenie że pisarz potrafił widzieć więcej w teraźniejszości oraz sięgać dalej w przyszłość. Myślę, że tą umiejętność „jasnowidzenia” zawdzięcza umiejętności wnikliwej obserwacji ludzi i społeczeństwa.
PRZENIKLIWE SPOJRZENIE
Bardzo istotnym elementem w powieściach futurologa są wewnętrzne rozterki bohatera. Powiedziałbym nawet, że w wielu dziełach przeżycia i myśli głównej postaci stanowią większą część tekstu. Dobrym przykładem jest np. „Powrót z gwiazd”, w którym astronauta po wielu latach spędzonych w kosmosie wraca na rodzinną planetę tylko po to, by niemiło zaskoczyć się zastanym porządkiem świata przyszłości. „Głos Pana” napisany jest
w formie pamiętnika naukowca biorącego udział w projekcie. Ta zdolność do wnikania w ludzką psychikę i przekazania swoich spostrzeżeń postaciom w świecie przedstawionym powoduje, że czytając powieści Lema odnosi się wrażenie, iż każdy element w powieści ma znaczenie i jest dogłębnie przemyślany.
Po takim przedstawieniu twórczości można by odnieść wrażenie, że utwory są drętwe albo po prostu nudne. Nic bardziej mylnego, gdyż kolejnym wielkim atutem prozy Polaka jest humor, wyjątkowo zrozumiały zwłaszcza dla nas – jego rodaków. Lem bardzo często stosuje gry słowne i słowotwórcze, które jednak korespondują z całością dzieła i stanowią integralną jego część. Często wręcz biorą udział w przedstawieniu postaci czy przekazaniu konkretnej myśli będącej zaplanowanym morałem dzieła.
Muszę przyznać, mimo mojego zachwytu nad autorem, że jego książki nie są przeznaczone dla każdego i nie każdy odnajdzie się w charakterystycznym sposobie narracji i prowadzenia akcji, która często stanowi dość marginalną część utworu. Nie mniej zachęcam każdego do choćby sięgnięcia po „Solaris” czy „Powrót z gwiazd”, bo nie bez powodu Stanisław Lem stawiany jest obok tak wybitnych prozaików fantastyki naukowej jak Dicka, Clarke’a czy Herberta.
Niektórych może dziwić, że ktoś postanowił napisać w 2023 recenzję filmu, który miał premierę prawie 10 lat wcześniej. Cóż, w trakcie jego premiery byłam gimnazjalistką, która nie miała możliwości na nim być, zważywszy na miejsce zamieszkania znacznie oddalone od centrum kulturalnego, gdzie młody człowiek mógł w spokoju obejrzeć dobre sci-fi.
Film obejrzałam po raz pierwszy jesienią 2021 roku i od tamtej pory nie jestem w stanie zapomnieć jego piękna i muzyki, która wyryła mi głęboko w serce i duszy swoje brzmienie.
Oglądając „Interstellar” jesteśmy świadkami końca istnienia naszej planety – zupełnie wyeksploatowana Ziemia umiera, czego świadectwem jest coraz bardziej pogarszająca się jakość powietrza i jałowość otaczającego świata. W tak przedstawionym świecie były astronauta, Cooper, wychowuje dwójkę dzieci – Murph i Toma. Pewnego dnia zauważa dziwne anomalie magnetyczne w swoim domu. Poszukiwania wyjaśnień doprowadzają go do odkrycia „tajnej” bazy NASA. Zważywszy na jego wcześniejsze doświadczenie, zostaje zaangażowany w poszukiwania nowego miejsca do życia dla ludzi we wszechświecie. Powrót do kosmosu zdecydowanie go przyciągał, ale wspomnienie dawnych niepowodzeń utrudniało decyzję. Poznanie brawurowego planu naukowców zaważyło jednak na podjęciu pozytywnej decyzji. Aby wypełnić misję, musiał jednak zostawić dzieci na powierzchni umierającej Ziemi. Relacja Coopera z córką jest jednym z najważniejszych elementów filmu – obietnica powrotu jest cieniem i blaskiem ich relacji. Świadomość konieczności pozostawienia dzieci dla ich własnego dobra nie zmniejsza cierpienia głównego bohatera – każda dłużąca się chwila w kosmosie odbiera mu
kolejne chwile z dziećmi, których już nigdy nie odzyska. Kosmos jest niemym świadkiem jego bezsilności i tęsknoty. Z każdym przebytym świetlnym rokiem w bezdennej głębi wszechświata znika nadzieja i poczucie sensu misji. Kolejne światy niezdatne do zamieszkania i oddalające cel czy wszechobecne niebezpieczeństwa tworzą z Coopera bohatera tragicznego, którego każda decyzja przybliża jedynie do cierpienia –wszakże nawet gdyby nie podjął próby uratowania świata, na jego oczach powoli i w męczarniach umierałyby jego dzieci, uwięzione na planecie pragnącej zabić swoich mieszkańców w akcie środowiskowej zemsty.
Fantastyczne plot-twisty filmu, zakrawające o teorie wszechświatów i różnych czasoprzestrzeni dopełniają charakteru filmu. Jednak na szczególną uwagę zasługuje soundtrack – jestem zdania, że to najbardziej przemawiające do duszy dzieło Hansa Zimmera. Organy połączone z elektroniką oddają chłód, tajemniczość i piękno kosmosu, który jest tłem dla ojca tracącego nadzieję i czującego, że zawiódł ostatnie osoby, które miał pod opieką –swoje dzieci.
DROBINA KURZU NA KOSMICZNYM WIETRZE
Przestrzeń kosmiczna jest jak milczący Absolut, który słucha. Jest
w pewien niewyjaśniony sposób „żywa”, współpracująca z Cooperem, pragnąca przybliżyć go do rozwiązania istoty jego istnienia –uratowania świata.
Paradoksalnie, figura ojca jest czymś, co prawdziwą bohaterkę czyni z Murph. Dojrzewanie pośród śmierci i rychłego końca świata jest niczym wobec tęsknoty i nienawiści do ojca, który ją zostawił. W odróżnieniu od jej brata, nie jest w stanie uznać, że Cooper nie żyje. Poprzez ogromne pragnienie zrozumienia roli w dziejącym się dziejowym spektaklu, udało jej się osiągnąć “naukowe oświecenie” i uratować tych, którzy zostali.
O czym jest to więc film?
O ucieczce w marzenia, o trudzie pozostawania w nadziei i wyzwaniach ojcostwa i zaufania. O naiwności ludzkości, która doprowadzając do śmierci jedną planetę łudzi się, że z łatwością wszechświat otworzy przed nią swe drzwi do dalszego podboju. Film pokazuje że pokora wobec stworzenia jest ważna nawet jeśli jesteśmy zawieszani w poczuciu bezsilności w samym sercu ciemnego kosmicznego zimna.
Czy będzie to dobra propozycja dla miłośników sci-fi? Moim zdaniem to skomplikowane. Naukowe wątki są dość niejasne i naiwne, ziemska część wydarzeń dla wielu może wydać się pozbawiona logiki. Film broni się przede wszystkim częścią kosmiczną i artystycznością przedstawienia, które możemy zobaczyć, poczuć i usłyszeć.
NASZ DOM W RUINIE Koncept kulturalny Katarzyna Kotowska10 lutego bieżącego roku na półki sklepowe trafiła szumnie zapowiadana gra „Hogwarts Legacy”. Na niektóre platformy będzie dostępna nieco później, bo 4 kwietnia. Od samego początku, gdy tylko pojawiły się pierwsze przecieki o powstawaniu tego tytułu, w branży zrobiło się bardzo gorąco. Nic dziwnego. Czy jednak rzeczywiście jest tak magicznie? Postanowiliśmy to sprawdzić.
Można powiedzieć na starcie – w końcu. Doczekaliśmy się. Gra „Hogwarts Legacy” ujrzała światło dzienne. I nie chodzi nawet o ten konkretny tytuł, jakieś opóźnienia związane z jego planowaną premierą lub nieprzewidziane trudności. Temat jest znacznie szerszy. Wiele osób z mojego pokolenia zwyczajnie czekało na taką grę całe życie. Miłośnicy uniwersum magii i czarów, wychowani na książkach i filmach o przygodach Harrego Pottera, marzyli o powstaniu takiego tytułu. Gry, w której będą mogli na własnej skórze przekonać się jak wygląda nauka w tej najsłynniejszej czarodziejskiej akademii, dołączyć do „Gryffindoru” czy „Slytherinu” ( nie umniejszając zwolennikom domów Hufflepuff i Ravenclaw) lub po prostu – z dziką radością przemierzać tajemnicze korytarze i zakamarki Hogwartu. Jak to jednak powiedział w pamiętnej scenie tuż przed śmiercią wujek Ben do Petera Parkera zanim ten został Spider-Manem – „z wielką siłą wiąże się wielka odpowiedzialność”. Z góry przepraszam wszystkich urażonych za wtrącenie historyjki z zupełnie innego uniwersum, ale akurat ten cytat doskonale pasował mi przy tej okazji. Oczekiwania wobec takiej gry były bowiem ogromne. I tutaj warto postawić kilka podstawowych pytań. Czy deweloperzy podeszli do tematu odpowiedzialnie? Z pewnością. Czy jest to tytuł pozbawiony wad?
Na pewno nie. Czy miłośnicy Harrego Pottera będą usatysfakcjonowani? Myślę, że to już kwestia subiektywna i jak to zwykle bywa – zdania będą podzielone. Jestem jednak przekonany, że „Dziedzictwem Hogwartu” mogą zauroczyć się
zarówno fani tego uniwersum jak i gracze, którzy do tej pory nie mieli zbyt wiele do czynienia z intrygującym okularnikiem z błyskawicą na czole. I w tym tkwi jego największa siła.
DAWNO, DAWNO TEMU…
W przeszłości powstało kilka mniej lub bardziej udanych tytułów opowiadających o przygodach najsłynniejszego młodego czarodzieja. Niektóre z nich, mimo upływu lat, gracze wspominają bardzo ciepło do dziś. Zazwyczaj były to jedynie próby przeniesienia wydarzeń znanych z książek i filmów do świata gier. Jeśli ktokolwiek nastawia się więc na ponowne spotkanie z ulubionymi bohaterami, tyle że w udoskonalonym, otwartym świecie, może czuć pewne rozczarowanie. Dla porządku warto więc podkreślić, że akcja „Hogwarts Legacy” toczy się w XIX wieku. Wiele lat przed pojawieniem się Voldemorta, Harrego, Rona czy Hermiony. Dla mnie jest to bardzo celny zabieg. Możemy poznać zupełnie nową historię, w której to my decydujemy na starcie, kto będzie głównym bohaterem, nie ryzykując przy tym powielania schematów lub wywołania kontrowersji w wyniku odejścia od dobrze znanego materiału źródłowego. Jak się jednak okazuje, Ministerstwo Magii wtedy także miało swoje problemy, choć (uwaga – mały spoiler) zamiast ambitnego czarodzieja, tym razem naszymi antagonistami będą niesympatyczne gobliny.
Na początku tworzymy ucznia, któremu nadajemy wygląd i imię. W wyniku splotu pewnych okoliczności, trafi on do „Hogwartu”, tyle że…od piątego roku, przez co musi przejść mocno przyspieszony kurs magii i czarów. Jak możecie się domyślać - jest to przyjemność w czystej postaci. Eksploracja magicznego świata, nauka zaklęć i szereg ciekawych misji to gwarancja wspaniałej rozrywki na długie godziny. Jedyne, co przeszkadza mi w tej koncepcji, to brak jakiejś ciekawej i spójnej historii stojącej za naszym bohaterem. A nawet jeśli takowa jest – nie będzie dane nam jej poznać. Przygody, które
będzie nam dane przeżyć u jego boku będą z pewnością niesamowite. Zdecydowanie mocniej zżyłbym się jednak z naszym protagonistą, gdybym wiedział nieco więcej o jego przeszłości. Kto wie, może ze względu na przejawiane zdolności, główny bohater miał na pieńku z najbliższymi, niczym wiele lat później Harry z Dursleyami? Niestety z gry się tego nie dowiemy.
Kolejnym minusem, który muszę postawić przy okazji tej recenzji, wynika z faktu, że nie ma w niej quidditcha. Jego brak został co prawda uzasadniony w grze, a sam tytuł nam dostarcza naprawdę wiele innych i różnorodnych aktywności, takich jak np. wyścigi na miotle, to jednak na wieść o tej informacji zrobiło mi się po ludzku…przykro.
I nie zrozumcie mnie źle, „Hogwarts Legacy” to naprawdę świetna gra. Z przepięknym, otwartym światem, ogromem misji pobocznych i gwarancją dobrej zabawy na kilkadziesiąt godzin. Samo zwiedzanie wielkiego i doskonale odwzorowanego Hogwartu sprawia dużą frajdę. Po prostu – znając to uniwersum i wiedząc z jak wielkim projektem mamy do czynienia, zwraca się także uwagę na to, czego miłośnikom Pottera może brakować. A może to „czepianie się” i szukanie negatywnych aspektów po prostu przychodzi z wiekiem? Bez względu na to jaka jest prawda, „Dziedzictwo Hogwartu” to zaproszenie do wspaniałego, magicznego świata, zdecydowanie wartego poznania.
NA TO CZEKAŁO CZARODZIEJSKIE
Wszystko to sprawia, że tytuł ten mogę spokojnie polecić naprawdę wszystkim – młodszym, starszym, fanom serii oraz osobom, dla których to uniwersum było dotychczas obce. Twórcy mieli wysoko postawioną poprzeczkę, ale w mojej ocenie wyszli z tej próby obronną ręką. Może dlatego, że skorzystali przy produkcji z zaklęcia „Expecto Patronum”? Kto wie. Jestem jednak przekonany, że grą „Hogwarts Legacy” będą oczarowani nie tylko czarodzieje, ale i zwykli mugole.
Różne są szkoły randkowania. Jedni szukają na takim spotkaniu bliskości, inni przygody. Sama przygoda też bywa różnie rozumiana, bo przecież przygoda może być na całe życie, a może być i na krótko. Zakładam, że niektórzy randkują po to, by poznać kogoś, z kim będą dzielić radości, smutki i wspólne chwile.
Niewątpliwie przed takimi śmiałkami stoi trudne zadanie. Trudne z wielu powodów: statystyki pokazują, że z roku na rok jest coraz więcej singli, spada liczba małżeństw, wzrasta liczba rozwodów. Dzisiejszy człowiek spędza dużo więcej czasu samotnie niż jego odpowiednik przed piętnastu czy dwudziestu laty. Ale to jeszcze nic. Zadanie jest trudne, bo, gdy pojawi się człowiek, który byłby idealnym towarzyszem życia… można go przegapić. Ale spokojnie. I na to są sposoby. I ja Wam dziś te sposoby przedstawię.
NARYSUJ IDEAŁ
Jak znam życie i ludzi, to przeciętny człowiek znacznie częściej narzeka na fortunę niż na umysł. Innymi słowy, ludzie rzadko narzekają na to, że mają za mało mądrości czy wiedzy. Raczej na brak pieniędzy tudzież czasu. Każdy więc myśli, że głupi nie jest. A skoro nie jest głupi, to wie, czego chce. A jak nie wie, czego chce, to już na pewno wie, czego nie chce. I to dobry punkt wyjścia do dobrego randkowania. Chciałbym bowiem zaproponować, żeby przed randkowaniem idealnego towarzysza sobie… wymyślić. Poważnie. Tu powtórzę, że mówię do tych, którzy szukają takiego “soulmate’a”. Jeżeli więc szukasz bratniej duszy, to najpierw ją sobie wyobraź. Można narysować. Ale z racji, że sam słabo rysuję, to do tego bardzo zachęcać nie będę. Więc ją opisz. Stwórz listę tego, co jest dla Ciebie ważne. Niezależnie czy Twoja najbliższa pierwsza randka będzie rzeczywiście pierwszą czy też setną. Odpowiedz sobie na pytanie, kogo tak naprawdę chcesz spotkać.
RANDKOWA MATEMATYKA
Od listopada 2022 na świecie jest już ponad 8 mld ludzi. To dużo. Wyobraźmy sobie, że ja chciałbym poznać kobietę. Kobiet jest jakieś 49% na świecie, więc zostaje mi 3,92 mld. Nie chciałbym z nią jeździć na każde święta do Indii, więc wybieram 10% ludzi, którzy mieszkają w Europie. Mam 392 mln. Wiek 20-29 ma tylko 5,5%, więc zostaje mi 21,5 mln. Chciałbym, żeby była leworęczna, bo leworęczni są ponoć bardziej kreatywni. 10% z 21,5 mln daje 2,15 mln. Wciąż nieźle. Koniecznie jasna blondynka (129 000) z niebieskimi oczyma (13 000). Najlepiej uzdolniona muzycznie (3 000), najlepiej po szkole muzycznej (600). Musi lubić piłkę nożną (37) i dobrze gotować (35). Fanka chodzenia po górach (22) i dobrego alkoholu (19). Nie może być wyższa ode mnie (16) i nie może być zajęta (3). Dobrze jakby miała własne mieszkanie (0).
CHECKLISTA
Jak widać w mojej kalkulacji: przesadziłem. Nie znajdę nikogo takiego. Choć to tylko statystyka i może być inaczej. Szczęśliwie nie są to moje prawdziwe wymagania. Chciałem jednak pokazać, jak nie robić. A jak robić? Tu raczej każdy sam powinien znaleźć własną odpowiedź. Warto odpowiedzieć sobie na pytanie, co ma fundamentalne znaczenie w potencjalnej miłości życia, a co ma znaczenie drugorzędne. To dobry punkt wyjścia, by wiedzieć, jaką decyzję podjąć po pierwszej randce. Ja polecam zrobić checklistę znacznie mniej rygorystyczną niż ta przedstawiona powyżej, ale zawierającą ważne i istotne kwestie. Takie kwestie najczęściej powiązane będą z naszym systemem wartości, akceptacją tego, co jest dla nas ważne i istotne.
Wyobrażam sobie bowiem sytuację, gdy dwoje ludzi tęskniących za bliskością podejmuje decyzję o wspólnym życiu ze świadomością tymczasowości takiej relacji. Mało tego. Wyobrażam sobie sytuację, w której np. chłopak wie, że nie będzie na dłuższą metę z dziewczyną, ale ona na przykład świetnie gotuje (albo całuje). Taki partner czeka więc z decyzją o rozstaniu na spotkanie kogoś atrakcyjniejszego w jego opinii. Takie relacje zastępcze na dłuższą metę wpływają na statystyki przedstawione na początku (więcej singli, więcej rozwodów itp.). Warto więc nie pakować się w takie bagniste relacje, ale układać sobie relacje tam, gdzie widzi się szanse. Niektórzy zastanawiają się, czy to fair tak sobie randkować: może kogoś skrzywdzę, narobię nadziei. Ja proponuję takie podejście, że pierwsza randka zawsze jest spoko. Ale na randkę biorę swoją checklistę i gdy ktoś mi się nie kwalifikuje dalej – to pierwsza randka pozostaje randką ostatnią (co nie oznacza, że ma być nieprzyjemnie).
Ten model randkowania daje taką korzyść, że łatwiej będzie nam wyminąć się z kimś kto do nas nie pasuje, nie spełnia naszych oczekiwań, nawet gdy olśni nas uśmiechem rodem z reklamy gumy do żucia. Ale ważne jest to, że mamy wtedy też okazję dać szansę komuś, kto z różnych powodów swój hoolywoodzki uśmiech na pierwszej randce ukrył. Bo przecież zauroczyć się kimś możemy nie koniecznie od pierwszego wejrzenia.
Trinity w Matrixie wiedziała od wyroczni jak znaleźć wybrańca. Ekipa kapitana Millera wiedziała kogo szuka w „Szeregowcu Ryanie”, tytułowa Amelia też wiedziała jak szukać swojego mężczyzny. Być może przed tobą jeszcze lepsza historia niż fabuły tych filmów. Potrzebujesz jednak pewności, że wiesz, kogo szukasz.
Długo oczekiwany wyjazd. Pakujesz rzeczy, skrupulatnie układasz ubrania w walizce, analizując, co przyda się na miejscu, jaka będzie pogoda. Dorzucasz książkę, którą być może przeczytasz. Łamigłówki na drogę spakowane, jest też poduszka podróżna. Krzątasz się po domu, zastanawiając się, co jeszcze może się przydać. Dorzucasz butelkę wody i paczkę orzeszków. Wszystko gotowe, a jest jeszcze chwila czasu. Zaczyna pojawiać się poczucie niepewności. Nie jest duże, ale powoli kiełkuje. Zakręcasz gaz, podlewasz kwiatki, zamykasz drzwi. Cieszysz się na wyjazd, ale uczucie niepokoju wciąż rośnie: czegoś nie mam. Powtarzasz w głowie skład walizki… „nie, na pewno wszystko mam”. Wyruszasz w wymarzoną podróż. Docierasz na miejsce. Hotel lepszy niż na zdjęciach. W końcu wypocznę. W końcu zrobię wyjątkowy reportaż aparatem kupionym właśnie na tę okazję. Aparat! Wiesz gdzie jest. Leży na szafce w sypialni i ładuje się, żeby na miejscu wszystkie akumulatory były pełne.
Teleturniej w TV. Oglądasz razem ze współlokatorem. Rywalizujecie kto zna więcej odpowiedzi. „Możesz spróbować swoich sił, idzie
Ci lepiej niż tym w studio” chwali Cię współlokator. Czujesz dumę. Pytanie finałowe: Kto oprócz George'a Washingtona, Theodore'a Roosevelta i Abrahama Linconla widnieje na pomniku Mount Rushmore National Memorial? Pustka w głowie. Ale nie taka zwykła. Przecież interesujesz się historią stanów zjednoczonych. Znasz na pamięć zdjęcia tego pomnika. Wiesz nawet, że chodzi o tę drugą postać, bo pierwszą, trzecią i czwartą wymienił już prowadzący. Ale jak się nazywał? Przecież to wiesz. Ale przez chwilę nie pamiętasz. Zawodnik z TV też nie pamięta. Dźwięk dzwonka sygnalizuje koniec czasu. „Pewnie Jefferson” mówi niedbale Twój współlokator. Jasne, że Jefferson. Możesz wyrecytować pół jego notki z Wikipedii, ale w tamtym momencie pamięć zawiodła. Gracz z TV wspomina, że był w tym miejscu, ale zjadł go stres.
„Skłamałam, skłamałam” – chodzi Ci po głowie. „Z paaalca wyssaałam”. Kto to śpiewał? Chodzi Ci po głowie. Znasz dobrze tę piosenkę. Słowa same przychodzą do głowy „Skłamałam ot tak, całkiem niewinnie”. Nawet nie wiesz czemu nucisz tę piosenkę. Chyba leciała rano w radio. Na pewno ktoś ją śpiewał w jakimś
talent show. Nawet pamiętasz imię i nazwisko odtwórcy. I fryzurę którą miała podczas występu. Mijają kolejne punkty planu dnia. Piosenka natarczywie wraca do głowy. Kto to śpiewał? – ta myśl zdaje się być coraz bardziej męcząca. „Ktoś z chrypką, więc to może Nosowska?” „Nie… - to nie jej styl” – odpowiadasz sobie. „Może to było Varius Manx… kto to śpiewał? Kasia Stankiewicz czy jeszcze Anita Lipnicka?”. Czujesz, że to nie to. Dzień zbliża się do końca. Piosenka przeleciała w Twojej głowie dziesiątki razy. Sięgasz pod telefon. Asystent Google wysłuchuje komendę: „skłamałam, skłamałam”. Bezduszny głos asystenta odpowiada: oto trochę szczegółów. Oczywiście… Edyta Bartosiewicz.
NIE WIEM, CHOĆ WIEM
Może trudno Ci się utożsamić z wymienionymi powyżej zdarzeniami. Może nie wyobrażasz sobie, jak można zapomnieć ukochanego aparatu na urlop, albo nie widzisz potrzeby posługiwania się aparatem, gdy telefon daje możliwość robienia dobrych zdjęć. Może nie oglądasz teleturniejów, ani nie słuchasz piosenek sprzed 20 czy 30 lat. Ale ulotność naszej pamięci
kojarzysz z pewnością. I z pewnością każdemu zdarzyło się zapomnieć o czymś na chwilę, nie móc wydobyć z pamięci informacji, która w innych okolicznościach i czasie przyszłaby do głowy bez problemu. Nie będziemy zgłębiać neurologii i szukać podstaw takich sytuacji. Wyjdziemy z założenia, że każdemu zdarza się nie wiedzieć, mimo że się wie.
Przyjęło się mówić, że papier jest cierpliwy i wszystko przyjmie. Kontekst użycia tego powiedzenia dotyczy sytuacji, w których słowa nie koniecznie warte są zapisania. Warto wykorzystać jednak ową cierpliwość papieru (lub jego elektronicznych zamienników) by uchronić się przed konsekwencjami swojego zapominania, albo nawet zaoszczędzić czas na czynnościach, których skrócenia nawet sobie nie wyobrażaliśmy.
POTĘGA CHECKLISTY
Atul Gawande jest chirurgiem. Napisał jednak książkę, która o chirurgii czy medycynie mówi tylko przy okazji. Książka „Potęga checklisty” poświęcona jest właśnie tematowi checklist, a więc list, na których zapisujemy czynności do wykonania, by później odznaczyć ich wykonanie. Cały pomysł z korzystaniem z takich list wydaje się oczywisty, być może dziecinny, a z pewnością nie wydaje się zawierać niczego odkrywczego. Skoro jednak tematem zajął się chirurg, to warto się przynajmniej na chwilę zatrzymać i sprawdzić, co chce nam powiedzieć. A pokazuje w swojej książce, że szacowne grono lekarzy i personelu szpitalnego, mimo dobrego wykształcenia i znajomości swojego fachu, również miewa momenty zapomnienia. Autor książki pokazuje sytuacje z własnego szpitala, w których wprowadzenie checklisty przy prostych zabiegach medycznych w znacznym stopniu
zmniejsza powikłania, a nawet poważnie redukuje śmiertelność wśród pacjentów. Ogromne znaczenie checklist pokazuje też autor w zupełnie innej dziedzinie: w lotnictwie – w którym checklisty również znacznie wpłynęły na poprawę bezpieczeństwa.
Zarówno checklista w szpitalu jak i w samolocie nie musi być spisywana przez konsultanta, który wykona szereg badań. Listę w szpitalu jest w stanie przygotować każda pielęgniarka czy lekarz, podobnie jak pilot w drugim omawianym przypadku. Samo spisywanie listy może być procesem czasochłonnym, ale w praktyce może się okazać, że gotowa lista skróci proces, wyeliminuje masę potencjalnych negatywnych konsekwencji i pozwoli uniknąć błędów. By lepiej zrozumieć ten przykład wyobraźmy sobie jakieś zadanie z własnego życia, które jest choć trochę złożone. Być może wyjeżdżamy regularnie do swojej rodziny. Zwykle potrzebujemy zabrać ze sobą ten sam zestaw rzeczy. Spisanie rzeczy, które zawsze chcemy zabrać ze sobą nie zajmie dużo czasu. Ale sam proces pakowania się przed wyjazdem może znacznie się skrócić: sprawdzamy po kolei rzeczy z listy i z większą pewnością ruszamy w podróż, wiedząc, że nie będziemy musieli wracać albo radzić sobie na wyjeździe bez szczoteczki.
Oczywiście listami nie uda się naprawić i uprościć całego życia. Zastanówmy się, w jakich obszarach może przydać się tworzenie list:
• nauka – wypisanie wszystkich zagadnień, które chcemy powtórzyć lub znać przed egzaminem,
• codzienne wychodzenie z do
• lista rzeczy, które chcę mieć zawsze przy sobie (powieszona
nawet na drzwiach: choćby klucze + telefon + portfel) ,
• lista zakupów – miejsce gdzie regularnie dopisujemy rzeczy do kupienia. W tym przypadku można zaplanować taką organizację domowych zapasów, by maksymalnie unikać braków. Np. ustawiamy w szafce kartkę przypominająca o konieczności kupienia cukru przed ostatnim opakowaniem, albo kartkę dla innych domowników informującą, że osoba otwierająca ostatnie lub przedostatnie opakowanie produktu musi dopisać produkt na listę zakupów),
• sprzątanie – lista regulująca zadania, które są konieczne do doprowadzenia domu lub mieszkania do porządku. Może się to okazać szczególnie przydatne w przypadku dzielenia domowych obowiązków z innymi,
• zadania przed komputerem
– lista bardzo pomocna osobom z tendencjami do „gubienia się w internecie”. Jeżeli siadamy przed komputerem z intencją wykonania jakichś zadań/obowiązków, to warto mieć je wypisane , • zdrowy tryb życia – lista ćwiczeń, aktywności lub innych działań mających na celu utrzymanie zdrowia.
To tylko kilka inspiracji. Życie każdego człowieka jest inne. Przygotowania do weekendowego wyjazdu będą inaczej wyglądać u młodego studenta, a inaczej u rodziny z kilkorgiem dzieci. Zachęcam Cię do zrobienia krótkiego testu i wypróbowania checklisty na jednym z obszarów swojego życia. Przypominam, że nie musi to być bardzo odkrywcze: pilot wie przecież jak latać samolotem, ale i tak z dużą dokładnością wypełnia wszystkie punkty checklisty (którą sam umiałby stworzyć) przed startem. Być może taka checklista okaże się zbędnym wkładaniem Twojego życia w schematy. A co jeśli okaże się korzystna i wiele zmieni? Kękę śpiewał, że „Tylko rutyna, znowu daje mi spokój”. Warto spróbować!
Zwiedzanie jest ekscytujące, w końcu to żywe barwy, kolorowe światła i roześmiani ludzi na urokliwych ulicach. Wsiąkamy w ten wir pełni zachwytu i głodni wrażeń. Ale podróże to nie tylko gwarne rozmowy podczas zwiedzania listy 100 najpopularniejszych zabytków w kraju. Czasami to szepty przeszłości na brukowanych uliczkach i wszechogarniający spokój w widoku drewnianej chaty kryjącej skarby sprzed kilkuset lat. Zapraszam więc do Lanckorony, niewielkiej wsi przypominającej żywy skansen, która rok w rok staje się siedliskiem aniołów.
Lanckorona to licząca sobie około dwóch tysięcy mieszkańców wieś w województwie małopolskim. Założona w XIV wieku, była świadkiem wielkich zwycięstw i równie wielkich upadków. Jeśli fascynuje Cię przeszłość, z całego serca zachęcam Cię do zakreślenia kolejnego punktu na mapie i zwiedzanie wsi, która leży zaledwie 30 kilometrów od Krakowa.
Czy kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, jak by to było znaleźć się wśród aniołów? Od kilkunastu lat, rok w rok w połowie grudnia, Lanckorona staje się przystankiem dla aniołów z całej Polski. Wyjątkowy festiwal oferuje gościom liczne występy, wystawy zarówno artystyczne, jak i historyczne oraz pyszną regionalną kuchnię. To tu zjesz kaszankę z kapustą, żur i barszcz z Mari-uszkami. Zewsząd otaczać Cię będzie misterne rękodzieło, stanowiące doskonałe świadectwo kultury i pamięci. Na warsztatach upieczesz własne pierniki, a gorąca ziołowa herbata ogrzeje Cię podczas zwiedzania zabytkowego kościoła, muzeum oraz starych uliczek, przy
których znajdziesz przepiękne drewniane domy. Ale z całą pewnością w prawdziwy zachwyt nie wprawi Cię targ z pamiątkami czy występy, a anielskie orszaki, przechadzające się ulicami, jak gdyby nigdy nic. Jak to możliwe? Tradycją święta aniołów jest bowiem to, że zarówno mieszkańcy, jak i turyści przebierają się za boskie istoty, których z roku na rok jest coraz więcej. Może sam chciałbyś na dwa dni stać się aniołem?
Rynek to tradycyjnie jedno z najważniejszych miejsc życia każdego społeczeństwa. W przypadku Lanckorony jest dokładnie tak samo. Piękny i pochyły rynek wita nas widokiem zachwycających domów z XIX wieku. Osobiście uważam, że jest to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam, a uśmiechy na twarzach osób zasiadających w małych kawiarenkach i patrzących na żywą historię tylko to potwierdzają. W tak urokliwym miejscu przepełnionym wspomnieniami nie mogło również zabraknąć muzeum. A to lanckorońskie jest naprawdę wyjątkowe. Nie znajduje się, jakby się mogło wydawać,
w nowym, dużym budynku, a w drewnianej chacie, jednej z niewielu, które udało się uratować w trakcie pożaru w 1869 roku. Wnętrze odkryje przed Tobą prawdziwą historię wsi. Z jednej strony będziesz miał okazję zobaczyć sprzęty gospodarstwa domowego pochodzące z XIX i XX wieku, dzięki którym dowiesz się jak żyli ówcześni mieszkańcy. Z drugiej strony poznasz historię konfederacji barskiej, dzięki eksponatom pochodzącym z zamku lanckorońskiego. A jeśli dalej będziesz głodny wiedzy, zapewniam Cię, że ruiny zamku również są dostępne dla turystów.
Kościół Narodzenia Świętego Jana Chrzciciela, to przepiękna katolicka świątynia w centrum wsi. Choć jego historia sięga 1336 roku, dziś z dawnej budowli zostały zaledwie mury magistralne. Budynek bowiem został niemal całkowicie zniszczony podczas potopu szwedzkiego, a po odbudowie został podpalony podczas konfederacji barskiej. W wyniku licznych renowacji kościół łączy w sobie kilka stylów architektonicznych. Wewnątrz możesz podziwiać między innymi wspaniałą polichromię przedstawiającą Golgotę oraz renesansowy ołtarz i obraz Chrzest Chrystusa. Ponadto w XVIII wieku do kościoła została dobudowano Kaplica Różańcowa z pięknym barokowym ołtarzem i obrazem Matki Bożej z Dzieciątkiem. Na zewnątrz kościoła również znajdziesz obiekty godne zachwytu, między innymi figurę świętej Teresy z XIX wieku oraz wmurowaną w ścianę płytę nagrobną Teresy Liers pochodzącą z XVII wieku. Kościół to jednak nie tylko piękne świadectwo kunsztu artystycznego, to przede wszystkim miejsce zadumy. Jeśli potrzebujesz chwili wytchnienia, to idealne miejsce na poszukiwanie wewnętrznego spokoju.
POTRAWY, PAMIĄTKI, ZABAWA
Mogłoby się wydawać, że festiwal aniołów to jedyna okazja do zabaw oraz nabywania ślicznych drobiazgów w Lanckoronie. I nic bardziej mylnego! Zaułek Animacji oferuje mieszkańcom oraz przybywającym licznie turystom szereg atrakcji. To tutaj możesz udać się w niezapomniany spacer szlakiem grafik z minionych lat, obejrzeć wystawy lub spektakle teatralne. W piekarni, o której śpiewał sam Marek Grechuta, zjesz tradycyjny chleb i ciasta, a w sklepie z ceramiką zaopatrzysz się w ręcznie robione filiżanki, talerze, a nawet zegary czy biżuterię. Nie
musisz się również martwić o nocleg czy dobrą kawę, bo Lanckorona to miejsce, gdzie znajdziesz bary, restaurację, a nawet drewniane wille mające niespełna wiek. Należy do nich między innymi Willa Tadeusz, która swoim wnętrzem i dobrocią gospodarzy od lat przyciąga artystów różnych dziedzin głodnych spokoju, a niekiedy poszukujących weny twórczej. Należą do nich między innymi Wisława Szymborska, Sławomir Mrożek, Barbara Kraftówna czy Andrzej Wajda.
PIESZO? A MOŻE KONNO LUB ROWEREM?
Jeśli zdecydowałeś się już na przyjazd do Lanckorony, bardzo się cieszę! I tu kolejna niespodzianka. Jeśli zwiedzisz już wszystkie atrakcje samej wsi i poczujesz zew przygody, rusz w drogę i poznaj okolice. Zastanów się tylko jak to zrobić, bo masz naprawdę duży wybór. Jeśli cenisz sobie wygodę i w spokoju chciałbyś napawać się pięknymi widokami, wybierz się w podróż szlakiem bryczek konnych. Jeśli jesteś samotnym podróżnikiem, to będzie doskonały czas dla Ciebie na przemyślenia i odpoczynek od zgiełku świata. Jeśli natomiast podróżujesz z bliskimi, spędzicie w ten sposób cudowny dzień dzieląc się niezapomnianymi widokami, bo każda z mijanych wsi wygląda niczym pocztówka. Fani aktywności fizycznej, którzy podczas zwiedzania lubią się trochę zmęczyć, mogą skorzystać z Bursztynowego Szlaku Rowerowego. Ten liczący sobie około 200 km szlak rozpoczyna się w Sycowie, w województwie dolnośląskim i biegnie wzdłuż jednego z największych historycznych traktów handlowych. Decydując się na tę podróż, będziesz miał okazję zobaczyć liczne zabytki, piękne dwory oraz świątynie, a to wszystko w towarzystwie urzekającej przyrody ubranej w rezerwaty oraz parki krajobrazowe. Bez względu na upodobania, każdy znajdzie na szlaku coś co go bezpowrotnie zachwyci.
Mogłoby się wydawać, że mała wieś w województwie małopolskim to jedynie krótki przystanek między znanymi atrakcjami turystycznymi, takimi jak Kraków czy Wadowice. Myślę jednak, że czytając o wszystkich pięknych miejscach i atrakcjach jakie Ci oferuję już wiesz, że to miejsce godne uwagi i pozostania na dłużej. Jest to jedno z tych wyjątkowych punktów na mapie, gdzie historia łączy przeszłość i teraźniejszość, gdzie posilisz się lokalną kuchnią, poznasz żywe tradycje, osiągniesz spokój ducha i docenisz jak cudowne może być życie. Życzę Ci miłej podróży i nie zapomnij przywieźć z Lanckorony aniołka, symbolu „miasta aniołów”.