27 1/2018
TAK BYŁO W POZNANIU… WEEKEND NA KUJAWACH BERGARA – WYSOKA JAKOŚĆ Z HISZPANII II NOWOROCZNE POLOWANIE DIAN POZYTYWNIE ZAKRĘCENI
Drodzy Czytelnicy Zima w tym roku kaprysi i nie wiadomo, czy wiosna nie pójdzie w jej ślady. Liczyć więc na pogodę, stosownie do pory roku, raczej w naszym kraju nie można. Ale po ostatnich Targach Knieje, które odbywały się w Poznaniu, śmiało mogę powiedzieć, że na 100% można liczyć na myśliwych. Miałem tego dowód, rozmawiając na stoisku Gazety Łowieckiej z naprawdę sporą liczbą osób zaangażowanych w łowiectwo. Rozmawialiśmy o rozmaitych sprawach, tych bardziej i mniej przyjemnych, wszak sami najlepiej wiecie, że w naszym środowisku też bywa różnie. Jednak tym, co wyróżniało te rozmowy, jest najprawdziwsza pasja, która sprawia, że na takie łowieckie wydarzenia jak Targi Knieje, bez względu na wszechobecnie panujący dzisiaj brak czasu, przybywają myśliwi z drugiego końca Polski. O tym, jak było na tegorocznej, czwartej już odsłonie Targów, możecie przeczytać w naszej relacji, warto jednak zauważyć, że imponująco wysoka frekwencja pozytywnie zaskoczyła chyba wszystkich. Tym bardziej że w drugim dniu imprezy Polacy kibicowali naszym skoczkom narciar-
skim startującym w koreańskim Pjongczangu na igrzyskach olimpijskich. Jak widać, nie zniechęciło to jednak myśliwych, którzy potrafili zręcznie połączyć jedno z drugim, dlatego w sobotę na stoiskach rozmawiało się zarówno o znakomitej ofercie targowej, jak i o sporcie… Ostatnio wiele mówi się o wszechobecnym hejcie i rosnących podziałach między ludźmi. Dlatego tym bardziej trzeba mówić i pisać o tych, którzy nie dzielą, a łączą, i swoją postawą wnoszą coś ważnego w życie innych. W tym celu nasz znakomity felietonista Sławek Pawlikowski rozpoczął nowy cykl „Pozytywnie zakręceni”, w których na łamach GŁ przedstawia ludzi „zwykłych-niezwykłych”. Sprawdźcie, kim jest bohaterka tego wydania, ale jestem pewien, że wielu z Was ją doskonale zna. A ponieważ aura na przełomie lutego i marca nie nastraja zbyt pozytywnie, życzę Wam byście znaleźli w sobie choć połowę tej dobrej energii, jaką charakteryzuje się nasza „pozytywnie zakręcona”. Darz Bór! Maciej Pieniążek Redaktor Naczelny
1/2018
II Noworoczne
Polowanie Dian
Już po raz drugi Diany spotkały się na noworocznych łowach. Św. Hubert obficie darzył, a atmosfera tego polowania była wyjątkowa i niepowtarzalna! TEKST: BEATA SALA ZDJĘCIA: TADEUSZ NOWAK
Z
ima, pierwszy weekend stycznia 2018 r. Pogoda, ech. Marzyłaby się choćby cienka warstwa śniegu. Ale… Narzekać nie można. Dla myśliwego nie ma złej pogody, jest tylko dobra i bardzo dobra. Porównując do poprzedniego roku: wówczas miałyśmy temp. -17 OC w ciągu dnia, gruba warstwa skrzypiącego pod nogami śniegu. Dziś na plusie ok. 7 stopni, zapowiada się słonko, wiatru brak, co też ma znaczenie. Ale po kolei... Dobry początek To był weekend. Część z nas spotkała się już poprzedniego dnia w Grzybowej Chacie. I nazwa nie oznacza wcale, że na stole rządziły tylko grzybki. Tradycyjnie, oprócz przygotowanej przez organizatorów kolacji, bez specjalnego umawiania się, przy takich okazjach nie brakuje specjałów kuchni myśliwskiej. Degustacji, próbowania i wymiany przepisów nigdy nie ma końca, tajne sposoby, oryginalne techniki, tajemnicze dodatki. Każda z nas ma swój specjalny popisowy i niezawodny przepis na dzika, jelenia czy sarnę, a to na zimno, na ciepło itd. Wspomnienia, myśliwskie przygody, pierwszy dzik, pierwszy jeleń czy choćby pierwszy podchód lub zasiadka wywołują kolejne tematy i opowieści. Wszystko to okraszone
10
11
12
salwami śmiechu, okazaniem szacunku i gratulacjami, co chwila przerywa dziecięcy głosik „Czy ktoś chce się napić kawki lub herbatki?” To oczywiście I Pomocnik Polowania – Adaś, bez którego tak udanego polowania by nie było. Stan gotowości Najedzone i napojone „serwowanymi” napojami poszłyśmy spać, by nagle z błogiego snu zerwać się na równe nogi obudzone sygnałem myśliwskim „Pobudka” zagranym na korytarzu w hotelu przez koleżankę Liliannę Nowak. I tym sygnałem zostałyśmy wprowadzone w ten stan. Polowanie zaczęło się dla nas właśnie w tym momencie. Na ten dzień się czeka zawsze niecierpliwie. Stajemy się wtedy innymi kobietami. W głowie emocje, oczekiwanie, pobudzenie. Szybkie śniadanie, choć… gdybym wiedziała, że na miejscu będzie ta pyszna szynka na śniadanie… Przetasowanie, kto z kim, którym samochodem, żeby nie ciągnąć wszystkich aut. Jedziemy! Już w samochodzie lista w głowie: broń – to najważniejsze – jest, amunicja też, buty – ciepłe, wygodne są, kapelusz, czapka, opaska – co kto lubi, ale jest, kurtka, kamizelka, sweter, czy bluza – komu wygodniej – jest, torba, plecak (oczywiście pełny najważniej-
13
szych rzeczy: pomadka, rękawiczki do patroszenia, guma do żucia) – jest i pomarańczowy kolor – obowiązkowy i oczywisty dla nas myśliwych – jest. Jak mówi kolega nie-myśliwy, po to, „by Diany mogły zwracać jeszcze większą uwagę na siebie”. Z sygnałem na łowy Miejsce naszej zbiórki to Ducka Wola, polowanie w obwodzie nr 527. Na miejscu, na Schedzie, na dzień dobry przywitał nas, puszczając oko, św. Hubert wprost z przepięknej kapliczki poświęconej ku jego czci. On już wiedział, co dla nas przygotował. My jeszcze nie. Zza ogrodzenia nieśmiało przyglądały się nam daniele, zdziwione obecnością tylu Dian. Na miejscu każda z nas została przywitana przez Zarząd Koła Łowieckiego nr 1 „Darz Bór” w Białobrzegach oraz organizatorów – koleżankę Beatę Salę i kolegę Krzysztofa Zawadzkiego. Łowczy Andrzej Rudzki i prezes Zbigniew Bebelski uścisnęli dłoń każdej z nas. Powitań, uścisków z dawno niewidzianymi koleżankami nie byłoby końca, gdyby nie sygnał „Zbiórka myśliwych”. Bo trzeba o tym wspomnieć. Sygnalistów było aż czworo! I to nie byle jacy: koledzy: Janusz Gocaliński, Rafał Pasteczka, Piotr Orych i wspomniana wcześniej koleżanka Lilianna Nowak.
14
15
Szybka mobilizacja i już stoimy na odprawie – piętnaście Dian. Praktycznie z całej Polski. A także zaproszeni goście. Polowaliśmy na 30 strzelb. Jako, że było to polowanie noworoczne, nie obyło się bez życzeń: "Oby Bór darzył...". Następnie losowanie kartek, to jest ta decydująca chwila. Kartka prawdę Ci powie. Flanka, czy może środkowe stanowisko? Co lepsze? Do akcji wkracza I Pomocnik Polowania – Adaś. Pierwszy przemarsz: z kapeluszem taty podawał nam przygotowane, okolicznościowe karty stanowiskowe. Podczas drugiej rundki Adaś wręczył nam opaski odblaskowe z nazwą koła. Wiadomo, bezpieczeństwo przede wszystkim. Łowczy Andrzej również zwrócił nam na to uwagę. Tym bardziej, ze polowaliśmy także na jelenie. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie. Pozowanie, uśmiechy i paparazzi. Wsiadamy na tzw. podwodę. I tu należą się podziękowania dla Koła Łowieckiego nr 70 „Cyraneczka” w Warszawie za jej udostępnienie. Wszyscy razem w jednym miejscu. To lubię. Opowiadań, dowcipów i śmiechów ciąg dalszy. Jechaliśmy dość długo. Ale było warto. Łowczy rozstawiał nas dość szeroko, bo i duży teren obstawialiśmy. Błoto wszechobecne, kałuże i błoto. Ale kto się tym przejmu-
je? Nagle słychać głoszące psy. Pełna gotowość. Adrenalina. Gdzie? Z której strony? Nasłuchiwanie. Szum liści, odgłos łamanych gałęzi. Pada strzał, jeden po drugim… Przerwa śniadaniowa. Pomiędzy jedną a drugą łyżką zupy gulaszowej z daniela każda z nas opowiada, co widziała. Czy mogła oddać strzał lub dlaczego tego nie zrobiła. Łosia widzieli chyba wszyscy. Przeparadował przed linią myśliwych, szukając zapewne rozgłosu, dotarł pod wprawne oczy naszych fotografów. Św. Hubert darzył… Po pierwszym, dość długim pędzeniu, mieliśmy strzelonych 5 dzików. I prawdopodobnie królową polowania. Wykonany został pierwszy tryplet w życiu. Gratulacje! Darz Bór! Kolejne dwa mioty. W każdym było gorąco, w każdym pięknie pracowały psy prowadzone przez kolegów Marka, Mariusza i Norberta – podkładaczy z Białobrzeskiej Kniei. W każdym miocie były widziane dziki. Przez cały czas słychać było psy, jak głoszą ich obecność. Sygnał kończący polowanie. Ale to jeszcze nie koniec dnia. Ostatecznie na pokocie leżało 7 dzików i koza sarny. O tym, że zbliżamy się na schedę, poinformowały nas nasze nosy. Z dale-
16
17
ka czuć było unoszący się zapach rosołu i pieczonego mięsa. Ale jeszcze najważniejsze przed nami. Pokot. Na pięknie ułożonej jedlinie, z podpalonymi ogniskami oddaliśmy cześć upolowanej zwierzynie. Sygnały myśliwskie niosły się ponad domami okolicznych wsi. Nie zabrakło również sygnału „Darz Bór” dedykowanego św. Hubertowi w podzięce. Królową Polowania została koleżanka Bożena Rudnik, Wicekrólową… został kolega Rafał. Udekorowano także Królową Pudlarzy, koleżankę Alicję, którą chytry lis wywiódł w pole. Wszyscy dostali stosowne medale oraz podarki. Niespodziankę sprawiła nam koleżanka Dominika Socha. Na pamiątkę naszego wspólnego spotkania przygotowała własnoręcznie ozdoby wykonane z piór bażancich i wręczyła nam wszystkim. Wszystko powoli się kończyło, gdy nagle ponad głowami rozbłysło się niebo. Salwy fajerwerków rozświetliły okoliczny teren. No tak! W końcu było to polowanie noworoczne! Pełne wrażeń, z uśmiechami na ustach zasiadłyśmy do suto zastawionego stołu. Pyszny rosołek z bażanta, pieczony dzik, dziczy smalec, sałatki, ciasta, przekąski i ten tatar z daniela, te ziemniaczki z „mamałygą”, pyszne nalewki… Mniam. Mając sygnalistów na pokładzie, nie obe-
szło się bez wspólnych śpiewów i nauki ułożonego na naszą cześć hymnu. Długo jeszcze każda z nas, choć i panowie też podśpiewywali, nuciła w głowie:
My jesteśmy Diany, Diany I to jest wybór nasz. Mamy swoje metody Jak w upały i chłody Spędzać wolny czas... Szczególne podziękowanie należy się mojemu Zarządowi KŁ nr 1 „Darz Bór” Białobrzegi, kolegom myśliwym, którzy przyłożyli się mocno w tak piękną organizację naszego polowania, kolegom podkładaczom i ich psom, p. Ani i p. Ewie za przepyszną biesiadę, kolegom sygnalistom oraz wszystkim Dianom, które tak licznie przybyły na nasze łowy i stworzyły fantastyczną atmosferę. Z myśliwskim Darz Bór!
18
19
20
21
Tak było w Poznaniu… Spotkaliśmy się w stolicy Wielkopolski już po raz czwarty. I szczerze przyznajemy, że była to naprawdę wyjątkowa edycja Targów Myślistwa i Strzelectwa KNIEJE. A choć w sobotę 10 lutego w koreańskim Pjongczangu olimpijskich emocji dostarczali nam skoczkowie narciarscy z Kamilem Stochem i Stefanem Hulą na czele, to w targowych halach aż roiło się od pasjonatów łowiectwa! TEKST: MACIEJ PIENIĄŻEK ZDJĘCIA: GAZETA ŁOWIECKA, MATERIAŁY PRASOWE
A
trakcyjne nowości na sezon łowiecki 2018, zawody strzeleckie, cieszący się ogromnym zainteresowaniem pokaz mody myśliwskiej, prezentacja najpiękniejszych gatunków psów myśliwskich i ptaków wykorzystywanych w polowaniach, a także edukacja przyrodniczo-łowiecka. To wszystko złożyło się na sukces czwartej edycji Targów Myślistwa i Strzelectwa KNIEJE, które w dniach 9–11 lutego odbyły się na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich.
Atrakcyjnie i różnorodnie – Tegoroczna odsłona Targów KNIEJE przeszła już do historii. Liczymy, że fantastyczna zabawa, jaka towarzyszyła wydarzeniu sprawi, że środowisko myśliwskie na długo je zapamięta – podkreślał z zadowoleniem Jakub Patelka, dyrektor projektu. – Na powierzchni około 5400 m2. swoją ofertę zaprezentowało ponad 100 firm, wśród których na pierwszym planie pojawili się branżowi liderzy. Do dyspozycji zwiedzających było blisko 150 marek, a także kilkadziesiąt nowości. Te dane potwierdzają, że branża myśliwska rozwija się dynamicznie, a razem z nią także i Targi KNIEJE, które co roku zwiększają liczbę wystawców i odwiedzających – dodał Jakub Patelka.
24
25
26
Różnorodna ekspozycja przygotowana przez wystawców cieszyła się zainteresowaniem uczestników Targów. Najwięcej emocji wzbudziły nowe modele broni będącej najważniejszym asortymentem wśród myśliwych. Zwiedzający chętnie gościli także na stoiskach z artykułami z kategorii optyki myśliwskiej. Edukacja bez nudy Katedra Łowiectwa i Ochrony Lasu Wydziału Leśnego Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu razem z PZŁ zorganizowała przestrzeń edukacyjną i prowadziła tam przez trzy dni fantastyczne zajęcia edukacyjne dla dzieci, włączając w nie również rodziców. Świetnie przeprowadzonym przez studentów z Sekcji Łowieckiej Koła Leśników, Sekcji Edukacyjnej oraz Kynologicznej projektem była „wycieczka” wśród zwierząt naszych lasów. Były gry, kolorowanki, wyciskanki, balony, pieczątki i wiele innych manualnych zajęć rozbudzających dziecięcą wyobraźnię. Można było poznać, i co najważniejsze dla najmłodszych, pogłaskać wiele ras psów myśliwskich. Byli też sokolnicy, ale największym zainteresowaniem cieszyło się wspólne zbijanie budek dla ptaków, które następnie można było zabrać do domu. Dla myśliwych i studentów pracujących
27
na stoisku Uniwersytetu Przyrodniczego były to trzy dni wrażeń, pozytywnej energii i przekazywania wiedzy naszym najmłodszym.
strzeleckie, konkurs budowy ambon do polowań zbiorowych, które przy wsparciu firm Fiskars i Husqvarna organizowała nasza Gazeta, pokazy mody myśliwskiej i outdoorowej, którą zorganizowaliśmy przy współpracy z firmą Fjällräven. Nie zabrakło pokazów najpiękniejszych gatunków psów myśliwskich oraz ptaków wykorzystywanych w sokolnictwie. Brać łowiecka, która odwiedziła Poznań, miała też okazję skosztować potraw z dziczyzny przygotowanych przez Jakuba Wolskiego, uczestnika 6. edycji Hell's Kitchen. Targom towarzyszyły rów-
Było w czym wybierać Nie od dziś wiadomo, że Targi Knieje to miejsce, gdzie można rozwijać swoje zainteresowania oraz wielką pasję. To również czas spotkań ze specjalistami, którzy z chęcią dzielą się swoją wiedzą. KNIEJE to też bogaty program wydarzeń towarzyszących. Na liście atrakcji znalazły się koncerty zespołu Babrzysko, zawody
28
nież pokazy kulinarne w wykonaniu Krzysztofa Lechowskiego. Zainteresowaniem cieszyły się strefa edukacji przyrodniczej, aranżacja przestrzeni „Kultura Łowiecka”, strzelnice do strzelań elektronicznych, prezentacja psów ratowniczych, a także… konkurs jedzenia na czas kilogramowego wildburgera.
BOATEX, TOUR SALON, SURVIVAL FORCE EXPO). Oprócz licznie zgromadzonej braci łowieckiej na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich gościli też wędkarze, pasjonaci sportów wodnych, miłośnicy podróży i militarnych oraz survivalowych klimatów. Co ciekawe, łącznie Targi Pięciu Pasji odwiedziło 40 tys. osób. Ta liczba robi wrażenie!
Pasjonaci dopisali! Warto przypomnieć, że KNIEJE to jedno z pięciu wydarzeń, które odbywało się w ramach Targów Pięciu Pasji (KNIEJE, RYBOMANIA,
A więcej o poznańskich Targach Knieje znajdziecie na www.knieje.pl
29
Sprycia ze Szm Wyspy
arze maragdowej
Michael Kitsch z Team Winz opowie nam o przeżyciach z polowania na najbardziej sprytne jelenie zamieszkujące Irlandię. W Polsce nazywamy ją zieloną, ale sami Irlandczycy mówią o swoim kraju Szmaragdowa Wyspa TEKST I ZDJĘCIA: TEAM WINZ
N
ie należy jednak zapominać, jak szorstki i nieprzyjemny potrafić być klimat tego zielono-szmaragdowego raju. Lodowate wiatry i mocny deszcz nie są tu rzadkością, a to może być dopiero początek kaprysów tutejszej pogody. Na szczęście podczas naszej wizyty pogoda nie jest aż tak nieprzyjazna. Jest dość wietrznie i trochę deszczowo, ale gościmy tu nie pierwszy raz i jesteśmy do humorów pogody należycie przygotowani. Przewodnik na naszym irlandzkim łowieckim safari ostrzegł nas, jakiej pogody możemy spodziewać się we wrześniu. Jesteśmy na polowaniu na jelenie sika. Nie jest to jakieś szczególne wyzwanie ani wielka myśliwska wyprawa, zważywszy tutejszą populację tego gatunku. Problem jednak polega na tym, że przyjechaliśmy dwa tygodnie za wcześnie. Tak więc Norman musiał się sporo napracować, aby zwierzyna pojawiła się w zasięgu naszego wzroku. Wkrótce po świcie szliśmy przez pastwiska położone pośród dolin i mimowolnie nasuwał nam się na myśl obrazek z telewizyjnych reklam: szczęśliwe krowy i złotego koloru masło. Przy takim zagęszczeniu farm co chwilę otwieraliśmy i zamykaliśmy bramy albo przedzieraliśmy się przez ogrodzenia z drutu kolczaste-
go, które nadszarpnęły zarówno nasze spodnie, jak i rękawiczki. Jednak piękno krajobrazu i wizja polowania skutecznie rekompensowały te przeszkody oraz wczesną porę. Perfekcyjna obserwacja Pomimo otwartej przestrzeni i dobrej widoczności nie jest łatwo wypatrzeć jelenia sika, który jest znany z płochliwości, ale też ostrożności i sprytu. Pomiędzy długimi trawami i niewielkimi krzakami, ciemnobrązowa suknia małego jelenia jest prawie niezauważalna. Staramy się stąpać delikatnie i trzymać się ledwo widocznej ścieżki prowadzącej przez bagna. Raz po raz zatrzymujemy się i uważnie obserwujemy mokradła. Nagle zauważam brązową plamę, odróżniającą się nieznacznie od reszty tła. Po chwili plama wyraźnie się przemieszcza. W tym momencie jestem zadowolony, że mam moją lornetkę Swarovski EL Range 8x42 z laserowym dalmierzem na szyi. Kombinacja bardzo dobrej optyki i dokładnego dalmierza to podstawa wyposażenia, szczególnie w nieznanym i trudnym terenie.
SWAROVSKI
EL RANGE 8X42 PRZECZYTAJ ARTYKUŁ
32
33
Umożliwia ona obserwację zwierzyny i dokładne określenie jej odległości – wystarczy nacisnąć guzik. W tym przypadku El Range wskazał odległość 240 m, czyli trochę za daleko na pewny strzał. Staramy się podejść bliżej, szczęście nam sprzyja, bo mamy lekki wiatr prosto w twarz. Zbliżamy się po cichu, skracając dystans naprawdę powoli. W końcu przy kolejnym pomiarze dalmierz wskazuje 150 m. Jestem gotowy do strzału. Już od dawna nie odczuwam czegoś, co Niemcy nazywają Jagdfieber, a Amerykanie Bull Fever, ale nie popadam w samozachwyt i powoli przygotowuję się do strzału. Zbytnia pewność siebie prowadzi do szkolnych błędów i zmarnowanych strzałów. Powoli naciskam spust, huk strzału rozbija ciszę, a mój pierwszy jeleń sika pada w miejscu.
noway ma szansę udowodnić swoją wartość. Z zadowoleniem zauważam, że Stornoway nie tylko ma tradycyjny, myśliwski wygląd, ale również jest całkowicie wodoodporny. Mocny wiatr wieje nam prosto w twarz i Norman proponuje odpoczynek na pobliskim, wysokim drzewie. Patrzę na niego pytająco. – Nie martw się – mówi. I żartobliwie dodaje: – Tylko jeden facet kiedyś spadł, poza tym pod nami jest wysoka trawa. Ze szczytu drabiny pozwalam nasycić się oczom wspaniałym widokom, jakie ukazują się poniżej. Wspaniała, opalizująca tęcza maluje się na niebie, wiatr znacząco słabnie i deszcz praktycznie przestaje padać. Po kilku minutach widzę lekki ruch na skraju lasu. Siedzę dopiero od paru chwil, kiedy jeleń sika majestatycznie wkracza na wąską przecinkę naprzeciw mnie. Nie wydaje się jednak, aby miał tu długo zagrzać miejsca. Szuka schronienia na skraju lasu przy rachitycznych drzewkach i staje się słabo widoczny. Szczęśliwie byłem w stanie przez tę chwilę, kiedy stał na przesiece, nie tylko go sfotografować, ale również ocenić, że to sytuacja idealna do strzału. Teraz czekam tylko na dobrą pozycję. Mój Sauer 100 jest gotowy, a ja trzymam palec na bezpieczniku. Jeleń wychodzi zza drzew i pojawia
Szczęście dalej sprzyja Po pierwszym podchodzie czas na powrót do miejsca zakwaterowania. Mamy nadzieję zjeść prawdziwe angielskie, a raczej irlandzkie śniadanie. Mam cały dzień na odpoczynek, a wieczorem znowu mamy plan ruszyć w łowisko. Niestety, pogoda nas nie rozpieszcza i potok deszczu leje się z nieba, kiedy ruszamy w łowisko. Moje nowe ubranie Harkila Stor-
34
35
36
37
się w celowniku, strzelam, ale nie widzę efektu kuli, wydaje się że las pochłonął zwierzynę. Jestem jednak pewien, że strzał był dobry, pozostaje więc poczekać chwilę i ruszyć na poszukiwanie postrzałka. Schodzimy z drzewa po drabinie i wchodzimy do lasu. Zgodnie z przewidywaniem jeleń leży kilka metrów od miejsca, gdzie przyjął kulę. To był czysty strzał. Deszcz przestał całkowicie padać, tak więc możemy spędzić resztę wieczoru na myśliwskich rozmowach i planować kolejne polowania.
KONTAKT Team Winz: www.team-winz.eu Irish Safaris: www.facebook.com/Irishsafaris270/ Swarovski: www.swarovskioptik.com Härkila: www.harkila.com Sauer: www.sauer.de
38
39
40
41
Week
kend na Kujawach
IV Sąsiedzkie Polowania na Lisy to już impreza, która na stałe wpisała się w łowiecki kalendarz wielu myśliwych i Dian. Jak zwykle, atmosfera była wyjątkowa! TEKST I ZDJĘCIA: ALEKSANDRA SZULC
R
ozpoczęliśmy imprezę w piątkowy wieczór 19 stycznia konferencją „Aktualności Łowieckie”. Gościnne progi Dworu Biesiadnego w Rojewie były areną gorących dyskusji o bieżących problemach naszego łowiectwa... Prezentacja i dyskusje Informacje o tym, jak zachowywać się na polowaniu w sytuacji jego blokowania i utrudniania polowania przez przeciwników łowiectwa, budziły emocje licznie zgromadzonych łowczych i prezesów kół, ale wskazywały, że jesteśmy przygotowani i wiemy, jak prawidłowo reagować w konfliktowej sytuacji. Prezentacja pt. „Zmiana wizerunku łowiectwa w Polsce. Gdy milczenie nie jest złotem” miała w Rojewie swoją premierę. Wzbudziła w gronie zebranych myśliwych duże poruszenie. Gdyby nie konieczność wczesnej pobudki następnego dnia, rozmowy trwałyby pewnie do świtu. Pod dobrą opieką W sobotę 20 stycznia ponad 140 myśliwych, w tym grupa 17 Dian z różnych zakątków Polski, brało udział w IV Sąsiedzkich Polowaniach na Lisy. To już kolejny rok, gdzie grupa zaprzyjaźnionych myśliwych z kół powiatu
44
45
inowrocławskiego (okręg bydgoski), członków Kół Łowieckich: „Bażant”, „Lis”, „Diana”, „Ryś”, „Cyranka”, „Piast” i „Kujawskie” w trosce o zwierzynę drobną organizują w swoich obwodach polowania na lisy przy stogach i na trzcinowiskach. Po krótkiej i sprawnej odprawie na zbiórce zostaliśmy podzieleni na grupy i udaliśmy się do łowisk. Diany zostały przydzielone pod opiekę myśliwym z Koła Łowieckiego „Piast”. Kapitalna atmosfera, pyszne śniadanie w przerwie polowania, ciekawy teren i jeden pozyskany lis przez Marzannę Adamczyk spowodował, że Diany już na następny rok wprosiły się na polowanie, zaznaczając, że proszą o przydział do myśliwych z „Piasta”.
i podziękowania były skierowane do piesków i ich właścicieli. Było ich około 40, dominowały norowce. To dzięki ich pracy, zaciętości i pasji na pokocie leżało 20 lisów. Pyszny obiad był zwieńczeniem świetnego spotkania, przebiegającego w bardzo dobrych warunkach pogodowych – lekki mróz, biała stopa oraz przede wszystkim w przyjaznej atmosferze wśród wszystkich myśliwych. Już tu mogę uchylić rąbka tajemnicy, że wkrótce TV Darz Bór, której ekipa, z Przemkiem Malcem na czele, towarzyszyła nam w polowaniu, wyemituje relację z IV Sąsiedzkich Polowań na Lisy. Spontaniczny konkurs To nie był koniec atrakcji tego dnia. Diany wróciły do dworu biesiadnego, gdzie po chwili odpoczynku i zmianie ubiorów powitały szczególnego gościa – mistrza nalewek Hieronima Błażejaka. Nasz dobry znajomy, sympatyk łowiectwa i smakosz dziczyzny opowiadał o arkanach tworzenia nalewek. Spontanicznie zorganizowany konkurs na najlepszą nalewkę zgromadził 15 wyśmienitych trunków, z których mistrz nie bez trudu wyłonił najlepszą. Wygrała malinowa nalewka Renaty Przybylskiej-Walczak, która była przepyszna, aromatyczna i klarowna. Miała tylko jedną wadę, było jej mało…
Uroczyście i… przed kamerami Pokot w obecności tak wielu myśliwych, w oprawie sygnalistów, miał wyjątkowo uroczysty charakter. Królem polowania został kolega Artur Tomicki, który strzelił trzy lisy. Nagrodzone zostały także Diany, jedna z koleżanek, Katarzyna Tyszko, pochwaliła się dubletem do lisów. Organizatorzy uhonorowali myśliwego, który przyjechał z najodleglejszego zakątka. Był to myśliwy Karol Karmiński, który przyleciał specjalnie na to polowanie aż z Irlandii. Jednakże największe, najbardziej zasłużone laury
46
Na szóstkę z plusem! Może i dobrze, bo następnego dnia, w niedzielę Diany miały zaplanowane kolejne polowanie, tym razem na dziki i jelenie byki. Ciekawy teren obwodu KŁ 52 Kujawskie, zasobna knieja szczególnie w dziki, świetna organizacja, przemili koledzy myśliwi, z łowczym koła Przemysławem Komorowskim na czele, pozwalają stwierdzić, że było to jedno z najlepszych polowań zbiorowych mijającego sezonu – po prostu łowy na szóstkę
z plusem. Królowe polowania udekorowano oryginalnymi medalami – królowa Sylwia Głazowska położyła jednym strzałem pędzącego odyńca, Małgorzata Imiełowska została wicekrólową, z małym przelatkiem „na koncie”. A autorka tekstu Aleksandra Szulc została królową pudlarzy. To był kapitalny weekend na Kujawach. Gratulacje i podziękowania dla organizatorów za zaproszenie! Tylko żal, że na kolejne takie spotkanie przyjdzie nam czekać cały rok.
47
BERGARA – wysok
Bergara to hiszpański pr ale jeśli wejdziemy na stro przekonamy się, że ta jest największym w Europ liczących się na świ wysokiej jakości luf
TEKST: MACIE ZDJĘCIA: MATER
ka jakość z Hiszpanii
roducent broni kulowej, onę internetową tej marki, ak naprawdę Bergara pie i jednym z najbardziej iecie producentów f do broni kulowej
EJ PIENIĄŻEK RIAŁY PRASOWE
B
Gwarancja solidności Siedziba firmy mieści się w baskijskiej części Hiszpanii. Co ciekawe, na drodze skomplikowanych przekształceń oraz zawirowań historii właścicielami są wszyscy zatrudnieni tam pracownicy. Jak można się domyślać, jest to niezła motywacja do solidnej i rzetelnej pracy. Firma wytwarza lufy zarówno ze stali nierdzewnej, jak i ze stali węglowych.
ergara jest dostawcą luf dla wielu uznanych marek broni. Nie dowiemy się na pewno, dla jakich producentów broni Bergara je produkuje, bo są to ściśle strzeżone tajemnice handlowe. Możemy się też domyślać, że owi producenci nie są zbyt chętni do tego aby przyznać, że w ich broni są montowane lufy hiszpańskiego producenta, a nie własne.
50
Produkując tak istotny element, jak lufa, zupełnie naturalna wydaje się pokusa, by zacząć produkcję karabinów. Pierwsze modele broni kulowej, które opuściły fabrykę Bergara to sztucery łamane. Ten rodzaj broni, mało popularny w Polsce, ma swoje zalety wynikające z prostej konstrukcji, dużej niezawodności, poręczności i lekkości, a także niskiej ceny. Dodatkowym atu-
tem jest duża celność. Z modelu B13, z lufą o długości 20 cali, czyli 508 mm, uzyskujemy skupienie nieustępujące wynikom do broni powtarzalnej. Co ciekawe, istnieje wersja tego modelu oznaczona jako „take down”, którą możemy rozłożyć na cztery części, gdzie najdłuższym elementem jest lufa. Zwiększa to znacznie poręczność i możliwości transpor-
51
tu tego modelu. Oczywiście, takie sztucery stanowią rynkową niszę, na której ciężko zbudować znaczącą w strzeleckim świecie markę. Na drodze dalszych poszukiwań i rozwoju stworzono model BX11, sztucer czterotaktowy z systemem wymiennych luf. Karabin był, jak to czasami bywa, rewelacyjny, jednak ze względu na politykę firmy i cenę porównywalną z najdroższymi i najbardziej uznanymi markami obecnymi od lat na rynku broni nie został bestsellerem. Firma zebrała informacje od swoich dilerów, głównie z rynku amerykańskiego, i tak powstała koncepcja sztucera z dobrze działającym i prostym mechanizmem czterotaktowego zamka, z długimi i ciężkimi lufami oraz dobrze działającym i regulowanym mechanizmem spustowym. Model powinien mieć osady zarówno myśliwskie, jak i typu sportowego. Tak narodził się B14, konstrukcyjnie oparty na bardzo dobrze znanym modelu Remington 700. Oczywiście powielanie wzorców znanych od lat nie wróży sukcesu, tak więc głównym założeniem było stworzenie broni lepszej i tańszej. Sądząc po ogromnej popularności, jaką Bergara B14 zyskał na rynku amerykańskim, udało się to osiągnąć. Zgodnie ze strategią firmy, Bergara konkuruje głównie z modelami Tikka. A Tikka słynie z pro-
stej konstrukcji i legendarnej celności. Jak twierdzi Szymon Chaciński z firmy Incorsa, będącej dystrybutorem Bergara na rynek polski, te sztucery niczym nie ustępują fińskiej marce, za to zdecydowanie wygrywają ceną. Bergara charakteryzuje się modelem dwuryglowego zamka o kącie otwarcia 90 stopni. Dobre wyprofilowanie rączki zamka umożliwia niski montaż lunety. Oczywiście rodzimej produkcji niezawodna lufa, wyposażona w końcówkę umożliwiającą zamontowanie np. kompensatora do strzelań długodystansowych. Możemy wybierać spośród dwóch osad drewnianych, standardowej oraz timber, a także zdecydować się na czarne lub zielone osady syntetyczne z lub bez poduszki policzkowej. Modele przeznaczone dla myśliwych odznaczają się niską wagą, oscylującą w granicach 3 kg. Jest w czym wybierać Nowymi modelami marki Bergara, które omówimy w następnym wydaniu Gazety Łowieckiej bardziej szczegółowo, są modele HMR, BMP. Model HMR designem przypomina Sako TRG i jest oparty o system Remingtona 700, ale z większym magazynkiem, przystosowanym do 5 naboi. Model posiada sztywną, syntetyczną kolbę, fabrycznie wyposażoną w bedding.
52
53
Lufa w systemie wolnopływającym, kolba z regulacją długości oraz regulacją baki policzkowej, mechanizm spustowy z regulacją w zakresie 1,3–2,0 kg. Co ważne, broń dostępna jest w coraz popularniejszym w strzelaniu na dalekie dystanse kalibrze 6,5 Creedmore. Ponieważ, jak wspomniano, model oparty jest na Remingtonie 700, daje to możliwość zastosowania olbrzymiej ilości akcesoriów tuningowych. Wisienką na torcie jest fakt, że cena tego modelu wynosi poniżej 5 tys. zł. Wersja BMP to jeszcze bardziej taktyczny design, pełna osada aluminiowa, ogromny zakres regulacji ustawienia kątów i długości kolby. Do tego 24-calowa, kuta lufa zakończona nakrętką. Modele dostępne są we wszystkich najbardziej popularnych kalibrach od 222 do 9,3 x 62, poza kalibrem 223 Rem. Wynika to jednak z regulacji prawnych w Hiszpanii, gdzie kaliber ten zarezerwowany jest dla służb, a jego produkcja i sprzedaż oraz eksport dla użytkowników cywilnych, jest zakazany. Wszystkich, których zaciekawiła marka Bergara, a nie mieli możliwości zobaczenia tej broni na Targach Knieje w Poznaniu, polecamy wizytę w sklepie Incorsy na warszawskim Wilanowie, gdzie można obejrzeć opisane modele.
54
55
„Złoty Kęs” w Złotówku
Już po raz czwarty OHZ w Złotówku koło Wrocławia gościł wabiarzy drapieżników z całej Polski. Tym razem na starcie IV Dolnośląskich Mistrzostw w Wabieniu Drapieżników o „Złoty Kęs” stanęło 10 myśliwych z Pomorza, Kujaw, Małopolski, Wielkopolski i Dolnego Śląska TEKST I ZDJĘCIA: SŁAWOMIR PAWLIKOWSKI
P
ierwsze wyjście w teren po rozlosowaniu rewirów wabienia miało miejsce w piątek 26 stycznia. Pogoda jak dla myśliwych dobra. Roztopy niestety zamieniły śnieg w rozlewiska wody i pola bardziej przypominały jeziora niż stały ląd. Pierwszą ofiarą takiej aury padł kolega Piotr Korczak, który nie mogąc złapać stabilności na grząskim gruncie, dał nura w błotko. Ponieważ Piotrek nie należy do wątłych z postury, miejscowa ludność mogła myśleć, że to jakieś wstrząsy sejsmiczne. Przemieszczania się przedmiotów w budynkach jednak nie zanotowano, więc obyło się bez większej afery. Drugą ofiarą roztopów padł sam autor tego artykułu, który ugrzązł po kolana i tylko cudem zdążył ocalić swoje obuwie. W związku z tym większość myśliwych sporo czasu poświęciła na szukanie bardziej suchych miejsc, w których można było bezpiecznie się poruszać. Pogoda jednak nie sprzyjała wabieniu, lisy prawdopodobnie wyczuwały zbliżającą się zmianę pogody i niechętnie wychodziły z nor. W piątkowe popołudnie pozyskano tylko jednego lisa, a szczęściarzem okazał się kolega Grzegorz Hełmecki z okręgu nowosądeckiego. Trzeba tutaj zaznaczyć, że wabiarze tego wieczoru zaliczyli kilka „pudeł”,
58
59
przez co piątkowe wyjście zakończyło się takim słabym rezultatem. Wabiarze kontra deszcz i wiatr W sobotnie popołudnie wabiarze ruszyli do rywalizacji, polując w tych samych rewirach. Z uwagi na lepsze rozpoznanie terenu mieli już trochę łatwiej. Jednak pogoda jeszcze się pogorszyła, a padający deszcz i dość mocny wiatr utrudniał wabienie tych przebiegłych drapieżników. Po sobotnim wabieniu na prowadzenie wysunął się broniący tytułu Mistrza Dolnego Śląska – Igor Chojnacki z okręgu legnickiego, który zwabił i pozyskał dwa lisy. Tym razem również nie obyło się bez kilku „pudeł” i pokot zakończył się na dwóch lisach kolegi Chojnackiego. Dali radę! W niedzielę rano pogoda była jeszcze gorsza, a podmuchy wiatru osiągały 80–90 km/h, aż strach było wchodzić na ambony. Pomimo fatalnej do wabienia aury nasi dzielni wabiarze dołożyli jeszcze 3 lisy. Kolega Antoni Wróbel z okręgu tarnowskiego zwabił i pozyskał 2 lisy, a autor tego artykułu, czyli Sławomir Pawlikowski w ostatnich minutach zwabił i pozyskał jednego lisa. Tym samym na pokocie
60
61
Klasyfikacja końcowa mistrzostw
znalazło się 6 lisów – wszystkie psy. W imieniu Klubu Wabiarzy PZŁ Sekcji Wabienia Drapieżników dziękujemy za gościnne przyjęcie pracownikom OHZ w Złotówku, ZO PZŁ we Wrocławiu oraz wszystkim myśliwym podprowadzającym, którzy poświęcili swój cenny czas. Darz Bór!
Igor Chojnacki (2 lisy) – ZO PZŁ Legnica Antoni Wróbel (2 lisy) – ZO PZŁ Tarnów Grzegorz Hełmecki (1 lis) – ZO PZŁ Nowy Sącz Sławomir Pawlikowski (1 lis) – ZO PZŁ Nowy Sącz Reszta zawodników nie została sklasyfikowana.
62
63
„Babcia Ania”
Nie mogłem zacząć inaczej mojej serii opowiadań o ludziach niezwykłych, jak od osoby, która niewątpliwie jest jednym z moich łowieckich autorytetów. Kobiety, która zasługuje na dożywotni tytuł „Pierwszej Diany RP”. Jest w szeregach naszego Związku od ponad 50 lat! Z ANNĄ SUMIŃSKĄ ROZMAWIA SŁAWOMIR PAWLIKOWSKI ZDJĘCIA: ARCHIWUM ANNY SUMIŃSKIEJ
P
olowała z takimi sławami jak m.in. Czesław Seniuch, dziennikarz oraz lektor Polskiej Kroniki Filmowej oraz Janusz Sikorski, legenda polskiego łowiectwa, autor wielu utworów o tematyce myśliwskiej, w tym znakomitych fraszek myśliwskich z cyklu „Cienkim śrutem” i „Grubym śrutem” oraz sekretarz Polskiego Klubu Safari. Urodziła się równo miesiąc przed wybuchem II wojny światowej, czyli 1 sierpnia 1939 r. w Krakowie. Pierwsze dwa lata życia spędziła w majątku Ludwika Hieronima hr. Morstina, znanego dramatopisarza, gdzie spotykało się wielu ówczesnych pisarzy i poetów. O kim mowa? O naszej kochanej Ani Sumińskiej, znanej większości myśliwym jako „Babcia Ania”. O autorce niezliczonej liczby wierszy, fraszek, limeryków oraz opowiadań, ale przede wszystkim autorce „Myśliwskich Szkatułek”. „Opowieści z Myśliwskiej Szkatułki”, do których miałem zaszczyt projektować okładki, to tylko mały fragment dorobku literackiego Ani. Skąd się wziął u niej zapał pisarski? Postanowiłem ją o to zapytać. Czy to wpływ obcowania w dzieciństwie z tak wspaniałymi literackimi autorytetami? Może się zasłuchałam w wiersze Leopolda Staffa?
Z urodzenia jesteś krakowianką. Skąd w takim razie wzięłaś się w Warszawie? Chyba ostatnim mieście, do którego może przeprowadzić się rodowity krakowianin? Kiedy ojciec wrócił z wojny (walczył w Armii Andersa), został powołany na stanowisko wykładowcy w Oficerskiej Szkoły Artylerii w Koszalinie, gdzie mieszkaliśmy 2 lata, do momentu zwolnienia go z wojska oraz aresztowania za „propagandę wrogą ustrojowi PRL”. Potem podczas pobytu ojca w więzieniu przez kolejne 3 lata mieszkałam u wujostwa w Warszawie. Po wyjściu ojca z komunistycznej niewoli przez nastepne 34 lata mieszkaliśmy w Warszawie.
Kiedy zaczęła się Twoja przygoda z łowiectwem, a kiedy z literaturą? Po maturze zaczęłam studiować na Wydziale Biologii Uniwersytetu Warszawskiego. Ponieważ czasy były ciężkie i nie było za co żyć, więc po dwóch latach poszłam do pracy w Polskim Związku Łowieckim, gdzie przepracowałam w sumie 25 lat. Jeśli chodzi o pisanie w ogóle, to nie myślałam, że potrafię. Rymy mi w głowie krążyły od dziecka. Pierwszy wierszyk napisałam w podstawówce, fraszkę „Na brzozę” . Natchnienie przyszło, kiedy przerabialiśmy poezje Jana Kochanowskiego.
Jeśli mogę powiedzieć coś o swoich przemyśleniach na temat Twojej twórczości, to wystarczy, że przytoczę sukces „Z myśliwskiej szkatułki”. Chyba kiepska twórczość nie rozchodzi się w takim tempie jak ta książka? Bez reklam i szumu medialnego trzy części rozeszły się w ekspresowym tempie. Jestem skonfundowana.
Ile miałaś wtedy lat? Chyba 8, a może 9… Dowodzi to jednej rzeczy. Na pewno to jest talent. Przeciętni „zjadacze chleba” nie piszą fraszek w wieku 8 lat. Czy teraz, po 70 latach czujesz się spełniona literacko? Czy jeszcze coś Ci „w głowie siedzi”? Literacko (okropnie górnolotnie to brzmi) to właściwie czuję się spełniona. Coś po mnie zostanie. Mam jeszcze sporo wierszy niezwiązanych z łowiectwem. I fraszek, i limeryków myśliwskich w szufladzie, ale nie sądzę, żeby to kogoś zainteresowało? Takie sobie osobiste przemyślenia…
Myślę, że nie masz powodu. Tego zdania co ja, jest wielu ludzi, którzy znają Twoją twórczość. Wróćmy jednak do Twojej drugiej pasji, jaką jest łowiectwo. Pracowałaś przed laty z wieloma ludźmi, którzy na trwałe wpisali się w historię polskiego łowiectwa. Kogo najbar-
66
dziej cenisz z tego zacnego towarzystwa? Na pierwszym miejscu stawiam oczywiście niewątpliwy autorytet w tej dziedzinie, prof. Jerzego Krupkę, którego nie muszę chyba nikomu przedstawiać. Drugą taką indywidualnością był płk. Ryszard Skowron – dyrektor biura Zarządu Głównego PZŁ.
że niewielu ludzi z podobnym „peselem” ma problemy z „odpaleniem” komputera, a co dopiero z jego codzienną obsługą w takim stopniu zaawansowania jaki Ty posiadasz… Jeśli chodzi o bloga, to sprowokowała mnie przyjaciółka, która również pisze. Najpierw pisałam wiersze, ale redakcja z portalu poluje.pl namówiła mnie na prozę i poszło. Potem zaproszono mnie do Facebooka i koledzy namówili mnie do wydania drukiem „Z myśliwskiej szkatułki”. Natchnieniem natomiast, a raczej bodźcem do pisania, była pustka po śmierci męża. Musiałam ją czymś wypełnić, a że najbliższe mojemu sercu było łowiectwo…
Jak w ogóle zaczęła się Twoja przygoda z łowiectwem? Czy to były tradycje rodzinne? Czy coś innego? Jak się zaczęła moja przygoda z łowiectwem i praca opisałam w I części „Z myśliwskiej szkatułki”. Jeśli chodzi o rodzinne tradycje łowieckie, to jak w każdej rodzinie ziemiańskiej. Najbardziej zapalonym myśliwym był mój ojciec chrzestny.
No właśnie, łowiectwo i literatura… Kto jest Twoim największym autorytetem, biorąc pod uwagę jedno i drugie? Największym autorytetem, zarówno łowieckim, jak i literackim, był dla mnie pisarz Jan Edward Kucharski. Zaczytywałam się w jego książkach bez pamięci. Znałam Go osobiście i kiedyś miałam wszystkie jego książki z autografami.
Czytelników „Gazety Łowieckiej”, którzy chcieliby się dowiedzieć, jak zaczęła się Twoja przygoda z łowiectwem, odsyłamy w takim razie do przeczytania I części „Z myśliwskiej szkatułki”. Zapytam Cię o jeszcze jedną rzecz, która nie tylko mnie interesuje, ale także wielu czytelników „GŁ”. Piszesz bloga. Chyba przyznasz, że to dość niezwykłe? Oczywiście uważam się za dżentelmena, więc nie będę Ci liczył lat, ale chyba sama przyznasz,
Mieszkałaś w Krakowie i okolicach, Koszalinie, Warszawie… Skąd się wzięłaś tutaj? Włosień, miejscowość
67
przez Ciebie popularnie zwana „zadupiem”. Czy naprawdę jest takim „Dzikim Zachodem Polski”? Kiedyś ze śp. moim mężem Edwardem zajmowaliśmy się żubroniami, pracując w instytucie na terenie Wielkopolski, a później w okolicach Warszawy. Okazało się , że w miejscowym „pegeerze” mają pozostałości żubroni pochodzących z naszej wielkopolskiej hodowli. W roku 1990 sprowadzono nas tutaj i znów wraz z mężem zajmowaliśmy się żubroniami. Mieszkam tutaj więc już prawie 30 lat.
patrujesz na dzisiejszy poziom łowiectwa ? Bo jest on zapewne dużo niższy niż 30–40 lat temu? Nie chciałabym nikomu „w kaszę pluć”, ale uważam, że zarządy okręgowe zbyt mało wagi przywiązują do edukacji kandydatów na myśliwych z zakresu krzewienia tradycji i kultury łowieckiej. Czytając wpisy chociażby na Facebooku, widać, że oprócz kynologii łowieckiej i strzelectwa większość nie interesuje się niczym innym z tematyki łowiectwa. Poziom wiedzy z zakresu gospodarki łowieckiej na pewno nie jest wyższy niż 30–40 lat temu pomimo znacznego postępu w tej dziedzinie.
Twój śp. mąż Edward był synem słynnego Piotra Sumińskiego, autora kilku monografii przyrodniczo-łowieckich? Tak, a poza tym sam był zapalonym myśliwym i hodowcą jednej z najlepszych gałęzi hodowli jagdterierów „chestram”, lekarzem weterynarii, genetykiem i znawcą przyrody, zarówno żywej, jak i nieożywionej. Był jednym z współprowadzących znanego w latach 80. XX w. programu telewizyjnego na temat psów „Podaj łapę”.
Jakie polowanie najbardziej pozostało Ci w pamięci? Oczywiście wiosenne polowanie na głuszca. W czasie jednego z wyjazdów do Puszczy Solskiej w latach 70. XX wieku udało mi się pozyskać głuszca. Niesamowite przeżycie. Jakie polowania najbardziej lubiłaś? Oczywiście polowania na rogacze sarny oraz jelenie byki w czasie rykowiska. Jedne i drugie wabiłam.
Dla wielu młodych myśliwych i nie tylko młodych jesteś autorytetem. Co myślisz o dzisiejszym łowiectwie z perspektywy ponad 50 lat przynależności do PZŁ? Jak się za-
Jako wabiarz zapytam… Pamiętasz jakie to były wabiki? Tak. Rogacze wabiłam na wabiku, któ-
68
ry przywiozłam z Węgier, natomiast jelenie byki po prostu na rękach. Wielokrotnie zwabiałam w ten sposób byki pod samą ambonę. Jesteś już prababcią? Można więc powiedzieć, że wychowujesz trzecie pokolenie w swojej rodzinie? Co sądzisz o dzisiejszej propagandzie izolowania dzieci i młodzieży od łowiectwa? Kiedy mój syn skończył 13 lat, zawsze jeździliśmy całą rodziną podczas wakacji na polowania. Uczestniczył w nich, oczywiście nie we wszystkich czynnościach, choć po pewnym czasie potrafił sam wypatroszyć strzeloną sztukę. Pomagał w transportowaniu itp. Oczywiście nie strzelał. Nie obserwuję u niego jakiegoś negatywnego skutku, jaki pozostawiłaby w jego psychice obecność podczas polowań w dzieciństwie.
i byłam jednym z pierwszych członków Klubu Kolekcjonera i Kultury Łowieckiej. Brałam też czynny udział w pierwszej wystawie Klubu Kolekcjonera i Kultury Łowieckiej.
No właśnie. Mówisz dużo o tradycjach i kulturze łowieckiej, ale zapomniałaś powiedzieć o jednej ważnej rzeczy. Byłaś jednym z założycieli Klubu Kolekcjonera i Kultury Łowieckiej, który, rok temu obchodził swoje 45. urodziny? To prawda. Kiedy pracowałam w Zarządzie Głównym PZŁ, „bawiłam się” w produkcję biżuterii myśliwskiej
Jakie jest Twoje największe marzenie? Wyjechać z Włosienia. Z tego co wiem, to chcesz sprzedać dom i cały majątek… Tak. Próbuję go sprzedać od kilku lat, ale nie jest łatwo. Chciałabym kupić
69
Głuszec Na gałęzi sosny głuszec pięknie gra, czemu tak wysoko – zapytać się zda? No bo tam na dole czeka wiele żon, a tu wśród konarów, samotny król – On! Spróbujże mój drogi takiej sytuacji, gdy nie możesz wszystkim naraz przyznać racji, lepiej jak kogucik kuropatwy być, wtedy tylko jedna nie daje ci żyć!
za to małe mieszkanie w mieście. Potrzebuję miejsca z lepszym dostępem do służby zdrowia oraz do przyjaciół. Kończąc naszą rozmowę, życzę Ci osobiście oraz w imieniu redakcji „Gazety Łowieckiej” spełnienia tego marzenia. Ja osobiście chciałbym, żeby w końcu „ktoś” w naszym Związku przejrzał na oczy i postarał się o uhonorowanie Ani „Medalem św. Huberta”, a z tego co wiem, to w tym roku można to będzie zrobić. Do Was kochani Czytelnicy mam prośbę. Będąc w pobliżu Lubania, Jeleniej Góry czy Bolesławca zajedźcie czasem do „Babci Ani”, żeby nie czuła się samotna. Myślę, że tak serdeczna i wspaniała osoba jak Ania zawsze powita was uśmiechem, a opowieści o prawdziwych łowach, jakie przeżyła, wynagrodzą Wam poświęcony czas. Tutaj również apel do dolnośląskich Dian. Organizujecie polowania Dian, różne inne imprezy integracyjne? Nie zapomnijcie o „Babci Ani”, bo to skarbnica wiedzy. Ładne futerka, piękną broń czy piękną biżuterię myśliwską można kupić za pieniądze… wiedzy i doświadczenia, niestety, nie. Ten drugi majątek Ania posiada ogromny i póki możecie, czerpcie z niego całymi garściami!
Ballada o bukowym lesie Był las stary, las bukowy, co dawne wieki pamiętał, dzisiaj lasu tego nie ma, stare drzewa w pień wycięto. W lesie owym, wśród podszytu, zwierz się dziki w gąszczu krył, a wiatr hulał wśród listowie, i las szumiał – kiedy żył! Głośno w nim śpiewały ptaki – teraz cisza tam zapadła, odkąd piękne, stare buki mechaniczna piła zjadła . . . Często w lesie tym bywałam, by słuchać jeleni ryku, by podglądać saren gody, by w żurawim tonąć krzyku. Lesie stary, lesie cudny czymś zasłużył na los taki, że ostoi tam nie znajdą nawet drobne, leśne ptaki? Pewnie nowy las wyrośnie, pewnie kiedyś ptak zaśpiewa –j a wspominać zawsze będę te prastare, piękne drzewa…
70
71
NAJWYŻS
Sztucer BERGARA
Kolba Aluminiowa, V bez przyrządów z na magazynek wymien Kalibry: 6,5 Creedmo Cena od 6590 zł
SZA JAKOŚĆ Z HISZPANII Sztucer Łamany BA13 20” Kaliber .308WIN Cena od 1690 zł
Sztucer B14 Woodsman 24”
Kalibry: 6,5x55; .308WIN; 30.06; 8x57JS; 9,3x62 Cena od 3590 zł
B14 BMP 24"
Varmint akrętką M18x1, nny 5 nb. gwint 8" ore; .308WIN
KNIEJE 2018 Budowało si
8 ię… Tradycyjnie przez dwa dni Targów Knieje towarzyszył nam zapach świeżego drewna, odgłosy pił i młotków. Uczestnicy konkursu budowy zwyżek do polowań metodą szwedzką walczyli o atrakcyjne nagrody ufundowane przez firmy Fiskars i Husqvarna, wykorzystując do pracy narzędzia tych producentów TEKST I ZDJĘCIA: GAZETA ŁOWIECKA
W
sobotę 10 lutego prace ruszyły w samo południe. Dwie drużyny miały trzy godziny na wykonanie zwyżek według projektu przygotowanego przez dyrektora Targów Knieje i myśliwego Jakuba Patelkę. Pierwsze zmagania prowadzone były przed pawilonem, w którym odbywały się Targi, zbijanie i ostatnie prace wykończeniowe drużyny przeprowadzały przy stoisku firmy Fiskars, gdzie zwiedzający mogli zapoznać się z szeroką ofertą siekier, capin i młotków. Coś od siebie W pierwszym dniu zmagań drużyna o wdzięcznej nazwie „Byczki” wyprzedziła drużynę Sekcji Myśliwskiej Wydziału Leśnego Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu, jednak drugiego dnia żacy nie dali szans kolegom i wyprzedzili drużynę Koła „Dzik” z Moch oraz Koła „Sokół” z Kiszkowa. Mimo ogólnych założeń projektu każda z drużyn dodała do swoich prac coś od siebie. Koło „Dzik” przyozdobiło ambonę piękną „jedynką”, studenci swoją ostemplowali pieczątkami ze śladami leśnych zwierząt i dodali baloniki. Łącznie zbudowano pięć pięknych zwyżek, które mogli podziwiać zwiedzający Targi Knieje pasjonaci łowiectwa.
76
77
Ma być trudniej! Zgodnie z postulatami kolegów biorących udział w konkursie na przyszły rok zaplanujemy coś trudniejszego, ale równie przydatnego w łowisku. Jak powiedzieli nam koledzy z Koła „Dzik”, poza atrakcyjnymi nagrodami najważniejsza była dobra zabawa. Dziękujemy uczestnikom zmagań za efektowną pracę, a gościom Targów Knieje za pełne pozytywnych emocji kibicowanie!
78
79
UNIWERSYTET TRZEC Ambasada łowiectwa?
Edukacja i rozpowszechnianie wiedzy o łowiectwie i roli myśliwych to nie tylko praca z dziećmi, jak wiele Koleżanek i Kolegów sobie wyobraża. To także zajęcia ze słuchaczami Uniwersytetu Trzeciego wieku TEKST I ZDJĘCIA: ALICJA FRUZIŃSKA
CIEGO WIEKU.
U
niwersytet Trzeciego Wieku to przede wszystkim ludzie bardzo dojrzali, z różnymi pasjami, ukierunkowani na swoje zainteresowania, czasami „trudni” w zmianie przekonań, ale zawsze otwarci na nowinki. Planując zajęcia, zdawałam sobie sprawę z tego, że muszą one być inne niż z dziećmi. Ta sama treść, ale inny przekaz. Bo przecież edukować, uświadamiać, uczyć można, a wręcz trzeba, ludzi w każdym wieku.
Naszą znajomość zaczęłam od przedstawienia łowiectwa i samego myśliwego. Zauważyłam różną reakcję. To są dojrzali ludzie z mocno ugruntowanymi poglądami i wiedziałam, że nie będzie łatwo. Nazwałam moich słuchaczy „ambasadorami dobrej wiadomości o łowiectwie”. I to już ociepliło relacje. Uzmysłowiłam tym wspaniałym ludziom, jak są dla mnie cenni i pomocni w tym, co robię, czyli edukacji łowieckiej. To oni jako dziadkowie są najbardziej wiarygodni dla swoich wnuków. To oni przekazują dalej to, o czym chcę im opowiedzieć, pomogą krzewić mi tę „dobrą wiadomość o łowiectwie”...
Spotkania z „ambasadorami” Złotowski UTW to prawie 300 osób podzielonych na różne sekcje.
82
I tak zaczęła się nasza współpraca. Odbyło się już kilka spotkań w terenie oraz siedzibie UTW.
gospodynie zajęły się pitraszeniem, może korzystając z zaproponowanych przeze mnie przepisów. Z kolei panowie wiedzą, po co w lesie „choinki” i że nie każda jest do wycięcia, a wręcz może być schronieniem dla zwierząt, że lepiej kupić taką w doniczce i posadzić, niż wyciąć. Prowadzona przeze mnie edukacja to nie tylko łowiectwo, ale każdy temat, który z nim jest związany. A od stycznia ruszamy z warsztatami kulinarnymi. Słuchacze UTW doświadczą nowych smaków, poznają nowe przepisy, dowiedzą się, jak zdrowym mięsem jest dziczyzna i zobaczą, że w dwie godziny można wyczarować cuda na talerzu.
Takie rozmowy są potrzebne Rozmawiamy na różne tematy, ale najczęściej na te, które mogą być potrzebne w codziennym życiu. Spore zainteresowanie wzbudził problem wilka na naszym terenie. Bezpieczeństwo w lesie też było częstym tematem rozmów. Nie obyło się bez wyjaśnienia problemu sarny i jelenia. Także dziczyzna – temat, jak to ktoś powiedział „śmierdzącego mięsa”, został przeze mnie dokładnie wyjaśniony. Teraz jest czas przedświąteczny, to i moje
83
W taki to cichy jesienny wieczór… Dziś tak się już nie pisze… Z ogromnym staraniem o piękno języka, a zarazem ciekawie i wciągająco. Na myśliwskiej półce z książkami z pewnością powinny się znaleźć wydane przez Atra World wyjątkowe opowiadania Stanisława Zaborowskiego, których fragment dziś publikujemy
Z
a mną w zaroślach chodziło. Coś poruszało się, przystawało i znowu, ledwie dosłyszalne, szeleściło coraz bliżej. Cały w słuchu, odruchowo ostrożnie, wyciągnąłem rękę po sztucer. Szmer ustał i w przestworzach ciszy słyszałem znów tylko jak biło mi serce i szumiało w uszach. Znów zaszemrało, ale tym razem słyszałem wyraźnie, że to coś chodziło nie po ziemi, a gdzieś wysoko w konarach drzew. Raz jeszcze przystanęło, jeszcze chwila ciszy. Potem nagle rzuciło się, szarpnęło i upadło. Trzask złamanej gałązki, urwany pisk ptaszka; zatrzepotało na ziemi, coś zachrapało, zaszeleściło po suchych liściach i ucichło. Szczęśliwsza ode mnie kuna leśna zakończyła już wieczorne łowy i odeszła z łupem. Leśny dramat, jakich pod osłoną nocy dużo odgrywa się co dnia. Bo dla tych, którzy ją kochają, knieja tajemnic nie ma; odsłania swe tajnie, pozwala weselić się, smucić i płakać z nią razem. O świcie, kiedy wejdzie słońce, w chórach witających dzień śpiewaka jednego zabraknie. Czas płynął chwila za chwilą, minuta za minutą. Już poszarzało, już rozpalały się na niebie zorze, w lesie coraz to bliższe drzewa tonęły w mroku, a jeleni nie było. Wyszedł z jałowców zając,
tak blisko i tak pewny siebie, że dotknąć go nieledwie mogłem ręką. Poskoczył parę kroków, zdziwiony jasnością czy może własną odwagą; przysiadł, strzepnął słuchami i wreszcie upewniwszy się, że dokoła bezpiecznie, ruszył ku polom na żer. Podparłszy się na ręku, patrzyłem na niebo, na którym od złota i od seledynu mienił się zachód, i biadałem w duszy, że dzisiaj do strzału już nie dojdę. Światła było dziesięć minut, może kwadrans jeszcze, a potem, choćby zwierz wyszedł, będzie za ciemno. Rozpamiętywałem żałośnie, jak to nieszczęście prześladowało mnie zawsze, ilekroć spotkać się miałem z jeleniami. Do tej zwierzyny stanowczo nie miałem szczęścia i zawsze, w ostatniej chwili coś przeszkodziło. To spotkania nie było, to jelenie wychodziły za daleko, to strzelić nie mogłem z powodu łań zasłaniających byka. Oto i dziś szedłem na pewne niby! Byk był miejscowy, znany, przeznaczony dla mnie od dawna. Od tygodnia ryczał w tym samym miejscu, a kiedy przyszło do rzeczy, bruździ znów stary pech. Znów nie dojdę do strzału. Albo nie wyjdzie dziś wcale, albo wyjdzie po ciemku. I – jeszcze nie przeszła mi ta myśl przez głowę, jeszcze nie zgasła, kiedy doznałem uczucia dziwnego, niejasnego, niedającego
86
się określić ani ująć w słowa, uczucia, o którym potocznie mówi się, że „coś tchnęło”. Coś jak wewnętrzny szept, nieujęty w głos, coś jak dotknięcie niewidzialnej ręki, jak przestroga, jak znak nieodczuty przez zmysły. – Jelenie na prawo! A wrażenie, że jest tak istotnie, że to poczucie nie myli, nie byłoby silniejsze ani więcej wyraźne, gdyby mnie ktoś dotknął naprawdę albo poszepnął głosem. A jednak nie widziałem ani usłyszałem przedtem nic. Powoli, powoli, ostrożnie odwróciłem głowę i – skamieniałem. Jak spod ziemi wyrosła o dziesięć kroków ode mnie stała stara łania. Zatrzymała się na wzgórku nieruchoma jak posąg ze spiżu, ciemna, cała na tle nieba widoczna jak na dłoni. Wyszła z lasu cicho jak mysz i teraz, nastawiwszy bystro łyżki, wyciągnęła szyję i wietrzyła. W uszach i w nozdrzach był cały zwierz, cała jego istota, cała baczność i ostrożność. Patrzyła w stronę jeziora i ruszając chrapami, chwytała wiatr niepewna, skąd idzie, tak samo jak niedawno leśnik. „Reszta stada za łanią” – mignęło mi przez myśl. Skuliłem się więcej jeszcze i spojrzałem na sztucer, który od poprzedniego alarmu trzymałem w ręku. Postawszy chwilę nieruchomo, łania ruszyła i rozglądając się na wszystkie
strony, poczęła wietrzyć. To wyciągała szyję, nastawiała łyżki i chwytała wiatr, to spuszczała łeb i węszyła po ziemi jak szukający tropu pies. Widocznie natrafić musiała na coś, co obudziło w niej podejrzenie, bo długo węszyła, nie podnosząc głowy, właśnie w miejscu, gdzie były nasze ślady. Wreszcie uspokojona podniosła głowę i poczęła rozpatrywać się dokoła. Musiała być stara już i doświadczona, bo patrzyła długo, uważnie rozglądając się jak pani domu przed balem lustrująca salę, czy wszystko na miejscu, czy światła zapalone i nie brak niczego. Podeszła do mnie tak blisko, że dzielił nas tylko krzak jałowca, pod którym czatowałem. Poprzez zielone igły widziałem dokładnie jej oczy i łzawnice; słyszałem, jak węszy, i czekałem, rychło mnie odszuka i pójdzie. Była chwila, że wzrok nasz krzyżował się i po prostu czułem na sobie jej oczy. Z bijącym sercem wstrzymałem oddech, w duchu powtarzając sobie: widzi mnie, widzi, zaraz pryśnie… Nie dopatrzyła jednak i wietrząc spokojnie, odeszła. Tymczasem reszta towarzystwa biorącego udział w zgromadzeniu poczynała nadciągać. Naprzód cicho i przykładnie, jak pierwsza, z lasu wysunęły się jeszcze dwie łanie i w chwilę potem czwarta,
87
ostrożna i spokojna jak poprzednie. Były to najwidoczniej łanie starsze już, zapewne wielokrotne mężatki, dla których rykowisko nie było nowością. Potem eleganckim, lekkim truchtem, pędzona przez sporego szóstaka, z lasu wybiegła na polanę piąta łania, sądząc z postawy i z zachowania, młoda jeszcze i niedoświadczona, nieumiejąca ani się schować, ani być dość ostrożną. Jedna ze starszych matron, zgorszona takim nietaktem i brakiem przyzwoitości, ruszyła żywo karcić młodzież i przestrzec, że na wszelkie poufałości za wcześnie jeszcze. Ale byczek był czupurny jakiś, widocznie bardzo pewny siebie i nie ustępował łatwo. Na przekorę, czy może chcąc ugłaskać starą, nie namyślając się długo, do niej zwrócił swoje zapały i począł ją pędzać dokoła stada. Inne tymczasem patrzyły z zajęciem jak damy, kiedy na posadzce pojawi się pierwszy tancerz. Zupełnie jak w salonie. Zabawa więc ożywiała się i zapowiadała dobrze. Na zręb coraz to nadciągały łanie, równie przykładne, jak dobrze ułożone, i dokoła sali halowej stawały skromnie w kole. Młodzież tylko, jak to dziś bywa podobno i wśród ludzi, spóźniała się, a przyszedłszy, nie wychodziła na salę, nie podchodziła do dam i kryła się po kątach.
Była jednakże i młodzież w pobliżu, bo w zaroślach słychać było ruch, łamanie i coraz to jakaś głowa, mniej albo więcej rosochata, wysuwała się spomiędzy drzew i wielkimi, błyszczącymi oczyma patrzyła, czy nie rozpoczynają tańczyć. I tak zebrało się powoli liczne towarzystwo, w którym brakło tylko muzyki i – wodzireja. A musiał to być ktoś nie byle, bo czekano nań długo i cierpliwie. Z lasu wysunął się jeszcze widłaczek i nieśmiało kręcić się począł przy łaniach, ale na ogół biorąc, nie zwracano na niego zbytniej uwagi i oczekiwano wyraźnie na kogoś znakomitszego. Łanie kręciły się, węszyły, jak gdyby chciały powiedzieć: „Co to ma znaczyć, dlaczego on tak spóźnia się dzisiaj!?”. Byłem wprawdzie niemym widzem tylko, a rola, w której przyszedłem, do uświetnienia zabawy przyczynić się z pewnością nie miała… ale niecierpliwiłem się i ja, bo zapadała noc i ciemniało. Aż nareszcie, poprzedzony iście godną króla fanfarą, nadszedł. Naprzód od lasu, jak brana w najniższych basach trąb i organów uwertura do opery Wagnera, potoczył się potężny ryk i rozdarł ciszę. Po jeziorze poszedł jak grzmot, odbił się od przeciwnego brzegu, nawrócił i rozbity na echa tonął gdzieś w głębiach uśpionego lasu – coraz dalej. Majestatycz-
88
nie, chwiejąc potężną koroną, wolno, z godnością na polanie ukazał się on – król kniei. Ścisnęło mnie w piersiach, serce poczułem w gardle, aż oddech zaparło. To ten – przeleciało mi przez głowę – i w febrze liczyć zacząłem odnogi na rogach. Jedna, dwie, trzy, pięć, sześć! Jeszcze raz – sześć! To on! Wyszedł, nie spiesząc się, pewien, że choć przychodzi ostatni, pierwszym będzie, gdy się ukaże. Postąpił parę kroków, przystanął, podniósł łeb i zaryczał znowu… A kiedy stał tak z rogami zarzuconymi na grzbiet, z wydętą brodatą gardzielą i rozwartymi chrapami, z których szła para, był jak obraz wspaniały, jak uosobienie dzikiej siły i namiętności. I znowu potoczył się po jeziorze grzmot, znowu jak hasła wzywające do turnieju rozniosły go po lesie echa. Miałem przed sobą najwspanialszą scenę, jaką w Europie dano oglądać myśliwemu! Jeleń przy stadzie, stary, brodaty byk na ryku! Łanie wyciągnęły szyje, młode byki buszujące wśród stada usunęły się z respektem na stronę. Jak Cezar – przyszedł, odezwał się i zwyciężył. Dziwnym zestawieniem pojęć, mimo febry, która mną trzęsła, mimo całego wzruszenia, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że patrzę na salę balową.
Niby zepsuty donżuan – byk, pewien siebie, sunie do łań od niechcenia, z partesu1, jak gdyby tłumacząc się, że wcześniej przyjść nie mógł, bo ma dziś właśnie dwa duże bale i cztery wieczory i właśnie prowadzić musiał mazura, który przeciągnął się długo. A trudno być punktualnym, gdy się jest tak pożądanym. Zmęczony rzeczywiście przetańczonymi już kadrylami musiał być bardzo, bo ledwie przywitał się z damami i obwąchawszy je kolejno, spokojny, że o niewierności nie ma tymczasem mowy, że wciąż jeszcze panuje w stadzie jak sułtan i pierwsze w tym bukiecie zajmuje miejsce, obwąchał stado raz jeszcze niedbale – i najspokojniej położył się w trawie. Przetłumaczone na język salonów znaczyłoby to mniej więcej: „Zmęczony trochę, poszedł do męskiego pokoju wypalić papierosa i odpocząć chwilę”. Nie jestem zbyt wymagający, a jednak, widząc to, doznałem pewnego rozczarowania. Więcej pobłażliwe czy więcej wyrozumiałe starsze łanie zdawały się wchodzić w położenie dwunastaka i pomne zasług jego z czasów, kiedy był jeszcze szóstakiem i ósmakiem, stały spokojnie i patrzyły na ulubieńca swego i władcę ze współ1
89
z partesu – z napuszonością, pretensjonalnie
czuciem. Za to młodsze (Redaktorze, na miłość Boską, czy nie zwodziłeś mnie aby, zapewniając, że gazety Twej nie czytają nigdy piękne panie?!), otóż młodsze łanie, mniej doświadczone i pełne złudzeń, zdziwione były najwidoczniej takim brakiem manier i przestępując niecierpliwie z nogi na nogę, coraz to wyciągały długie szyje i wietrzyły, tęskno spoglądając w stronę młodszych byczków, które usunęły się były wprawdzie na drugi plan po przyjściu dwunastaka, lecz teraz ośmielone jego dziwnym zachowaniem się, chytrze bokami zachodziły do stada i szeptały coś do ucha łań! Cała młodsza część towarzystwa zdawała się mówić: „Bo koniec końców, jeśli na to tylko nas tu zapraszano!”. Skandal wisiał w powietrzu… Mogłem był wprawdzie zapobiec złemu i jednym pociągnięciem za cyngiel ustrzec zmęczonego lowelasa od wstydu, ale do leżącego strzelać nie chciałem i żal mi było przerywać idyllę tę za wcześnie przed rozwiązaniem sytuacji. Zresztą: nie czyń tego drugim, co tobie niemiłe, a wszakże z wiekiem każdemu przytrafić się może, iż do tańca stanie zmęczony trochę. Starsze więc damy zachowywały się powściągliwie, z godnością właściwą wiekowi i ostrożnością. Za to między
młodzieżą kwitnął w najlepsze flirt. Byk, pewien swych praw i przywilejów, spoglądał pobłażliwie na zabawę młodych, bacząc, czy nie posuwają się za daleko i czy przestrzegają granic zakreślonych przez skromność. Tymczasem do dwóch kawalerów hasających już na polanie przyłączył się trzeci, hoży szóstak, co oczywiście podniosło jeszcze nastrój wśród płci pięknej i ożywiło harce. A jednak wszystko odbyć się mogło gładko, bez awantury, gdyby nie płochość jednej z młodych łań, która, wieczna Ewa kusicielka, zapominając o najelementarniejszym konwenansie, oddalać się poczęła od stada i wabiąc za sobą jednego z szóstaków, zmierzała najwyraźniej ku zaroślom. Krew nie woda, a las i jego mroczne zacisza były tak blisko! Na świecie wszystko ma granice, nawet wyrozumiałość. Dwunastakowi tego było zanadto, skończyły się żarty! Obrażony byk podniósł się powoli, z godnością skrzywdzonego w prawach swych małżonka, ryknął krótko i nastawiwszy rogi, ruszył ukarać chłystka. Szóstak uskoczył, nie czekając, a łania, zarumieniwszy się, ze spuszczoną głową wróciła na miejsce. Jako szlachetny w gniewie swoim władca, stary nie ścigał uciekającego. Zawrócił, wystąpił na środek koła, zaparł się szeroko racicami dla nabra-
90
nia rozmachu i jakby przestrzegając, że karany będzie każdy, kto wdzierać się tu ośmieli w jego prawa, groźnie zaryczał. Ale co to?! Jeszcze grzmiał ryk, po lesie jeszcze odpowiadały echa, kiedy z daleka, gdzieś z głębi kniei, znad jeziora doleciał taki sam głęboki, potężny głos drugiego jelenia. Byk umilkł, stanął jak wryty i podniósłszy głowę, nasłuchiwał, niepewny jeszcze, czy nie zwodzą go echa. Nie, to nie było echo! Z lasu zagrzmiało znowu. Ryczał, wyraźnie ryczał, aż las trząsł się w korzeniach; ryczał coraz bliżej, coraz donośniej. Nasz dwunastak znał ten głos. To rywal nadciągał i urągał jego władzy. Ten nie uciekał jak szóstak; wyzywał do walki i szedł śmiało, hardo oznajmiając swoje zamiary. Znów zaryczał… W miejscowego byka wstąpiło inne życie. Zrobił się jakby wznioślejszy, smuklejszy, najeżył grzywę, łeb wzniósł, wyłamał kark i kopiąc racicami, aż ziemia leciała w powietrze, podał naprzód brodatą gardziel i odpowiedział. Jak rozmowa dwóch leśnych olbrzymów, w której słowo każde było grzmotem, po jeziorze taczał się ryk od brzegu do brzegu, aż knieje drżały, budziły się pola, a w siołach ludzie stawali i słuchali, mówiąc: „Słyszycie? To ci byki tak grają po borach!”.
I szli tak na siebie dwaj królowie kniei na bój o berło w stadzie i – o miłość. Odpłacając za mój wierny afekt, las sprawiał dla mnie igrzyska, na jakie spraszać zwykł tylko wybranych. Turniej zapowiadał się nie lada, bo sądząc po ryku, zapaśnicy byli siebie godni: równej siły i odwagi. Już rękawica była rzucona i podjęta, już szranki gotowe, a piękne damy czekały tylko, komu w udziale przypadnie wieniec. Bój rozpocząć się miał za chwilę, przeciwnik był coraz bliżej, coraz groźniej brzmiały fanfary, którymi się zapowiadał. Miejscowy byk drżał cały. To wyrzucając nogami jak koń w hiszpańskim tempie wybiegał na spotkanie i ryczał, to niespokojnie zawracał, sapiąc, obiegał łanie, jak gdyby lustrować chciał swoje szeregi i upewnić się, że dochować zechcą mu wierności. To było tak piękne, tak dużo w scenie tej było ognia i siły, że zapomniałem, po co przyszedłem, dlaczego przyniosłem sztucer, który ścisnąłem w tej chwili w ręku, aż trzeszczały mi palce. Zobaczyć chciałem wprzódy potyczkę, a potem – co będzie, to będzie. Zresztą mogłem strzelać sto razy, bo nie dalej jak o dwadzieścia kroków byk kręcił się przede mną na wszystkie strony i nastawiał komorę, jakby prosząc o kulę. Diabeł towarzyszący mi nieodstępnie w polowaniach na
91
jelenia nie zapomniał o mnie i tym razem. Nagle, bez żadnej widocznej przyczyny byk podchodzący do stada uciął i przestał ryczeć. Dwunastak zdziwiony umilknął także i począł nasłuchiwać. Wyzywająco wyszedł naprzeciw i ryknął jeszcze parę razy, ale wyzwanie pozostało bez odpowiedzi, przeciwnik kapitulował. Poczułem, że zajść tam musiało coś, z czego nie umiałem sobie zdać sprawy, bo i przede mną w stadzie wszczął się niepokój. Łanie ruszyły niespokojnie i nastawiając łyżki, poczęły kupić się2 dokoła byka, węsząc niespokojnie w stronę lasu. Potem, zanim zrozumiałem, co się święci, zanim czas miałem opamiętać się, stado jak wicher ruszyło z kopyta i migając między drzewami, zniknęło w lesie. Słyszałem łomot i trzask łamanych gałęzi, potem przez chwilę tętent, aż ucichło wszystko i znów powrócił głęboki, wieczorny spokój i cisza. A stało się to tak nagle, tak niespodzianie, że doznałem wrażenia przebudzenia i przecierałem oczy niepewien, czy to, na co patrzyłem przed chwilą, było rzeczywistością, czy mamidłem tylko nasłanym na mnie przez leśne bóstwa! Co się stało, co to miało znaczyć? – powtarzałem sobie bezmyślnie. Niedługo zresztą czekałem na wyja2
śnienie. Idąc brzegiem jeziora, właśnie od strony, w której ryczał przychodni jeleń, ukazało się dwóch drwali z siekierami na ramieniu. – A co za ludzie, kto to, jakich sto diabłów nosi was tu po nocy, …krrrew!? – My z B…owa, wielmożny panie, pieńki kopalim. – Lelinie widzielim, na Stare Budy poszły – objaśnił mnie drugi uprzejmie, chcąc zadokumentować, że rozumie w czym rzecz. – A bodaj was…! – życzyłem im w duchu. Ale, na szczęście, święty Hubert nie zwykł słuchać przekleństw miotanych w gniewie i drwale zdrowo zapewne wrócili do wsi, ani się domyślając, jaką mi wyrządzili krzywdę i czego im za to życzyłem. Nie było co robić, partia na dzisiaj była przegrana. Diabli wzięli! – powiedziałem sobie i przywołując na pomoc cały zapas filozofii, na jaką stać mnie było w tej chwili, zabrałem manatki i wylazłem spod krzaka, pod którym leżałem. Czekać musiałem na Mikołaja, który miał przyjść albo na strzał, albo z nastaniem ciemności. – Oj, będzie stary zły! – myślałem, obiecując sobie solennie nie przyznawać się, że jelenia miałem na strzał, nie strzelałem, nie wiadomo dlaczego, przez poezję. I tak nie zrozumiałby mnie, gdybym powiedział prawdę.
kupić się – skupiać się
92
93
felieton SŁAWOMIR PAWLIKOWSKI
Być albo nie być – oto jest pytanie (cz.1) Tytułowa fraza jest oczywiście cytatem z dramatu Williama Szekspira „Hamlet“ i zarazem pytaniem, które często odnosi się do naprawdę przeróżnych sytuacji. Ja skorzystałem z niej, by napisać o być albo nie być pozycji polskiego łowiectwa w społeczeństwie
Z
anim zacznę analizować status polskich myśliwych w naszym społeczeństwie, zrobię swojego rodzaju rachunek sumienia. Od kilku, może nawet kilkunastu lat, z roku na rok obserwujemy coraz
większe ataki mediów, rozmaitych organizacji i stowarzyszeń oraz innych grup społecznych na myśliwych. Co się zmieniło od lat 70. i 80. XX w. w postrzeganiu przez społeczeństwo w naszym kraju łowiectwa i myśli-
94
wych? Nie pamiętam zbyt dobrze stosunku społeczeństwa do myśliwych z lat 70. z racji swojego wieku, ale lata 80. pamiętam bardzo dobrze. Myśliwi w tamtych czasach byli postrzegani jako elitarne grono, do którego bardzo trudno było się dostać. „Szary Kowalski“ wiedział tylko, że byle kto nie może polować, bo to drogie zajęcie dla lekarzy, wojskowych, milicjantów oraz urzędników administracji państwowej. Nikomu w tamtych czasach nie przychodziły do głowy pomysły, żeby z takim towarzystwem zadzierać i próbować przeszkadzać w uprawianiu tego elitarnego hobby. Jednak po transformacji w 1989 r. zaczęło się wszystko zmieniać. Pamiętam, jak kilku moich znajomych już wtedy zaczynało głośno mówić, że strzelanie do zwierząt to zwyrodnienie i barbarzyństwo. Część z nich oczywiście wiedziała tylko, że myśliwy to pan z bronią, który zapewne strzela o każdej porze dnia i nocy do wszystkiego, co się rusza. Ludzie ci oczywiście w większości nie mieli zielonego pojęcia o istocie łowiectwa. Początek lat 90. to totalne rozluźnienie towarzystwa i czas „demokracji“, którą chyba co niektórzy za mocno się zachłysnęli, myląc pojęcie demokracji z anarchią. Myślę, że mówiąc o zmianie postrzegania myśliwych
przez społeczeństwo, trzeba odważnie postawić tezę, że był to czas najbardziej zmarnowany przez władze naszej organizacji. Z jednej strony brak działań edukacyjno-promocyjnych, a z drugiej ułatwienie wstępowania w nasze szeregi dla ludzi nieposiadających cech pozwalających na pełnienie roli myśliwych. Myślę, że to była najważniejsza przyczyna odwrócenia się części społeczeństwa, która kiedyś może nie była naszym zwolennikiem, ale na pewno nie była naszym wrogiem. Pierwsze większe ruchy naszych zaciekłych przeciwników, których w tym artykule będę nazywał umownie „zielonymi“, pojawiły się w 1991 r. przy okazji budowy hydroelektrowni w Czorsztynie. Pamiętam to dość dobrze, ponieważ czynnie uczestniczyłem w wyprowadzaniu tych ludzi uważających się za obrońców przyrody z terenu budowy słynnej czorsztyńskiej zapory. Widząc niektóre ich zachowania w tamtym czasie, można było mieć wrażenie, że brak im przede wszystkim wiedzy, logicznego myślenia oraz zdrowego rozsądku. Protesty w ich wykonaniu to podobnie jak w innych sytuacjach (niedopuszczanie do budowy autostrady A4 przez Górę św. Anny czy słynna Rospuda) brak wyobraźni i stwarzanie dla samych siebie
95
zagrożenia. Pamiętam, jak ekipa zajmująca się ochroną miejsca budowy, przecinała łańcuchy, którymi ci ludzie przypinali się do wałów napędowych 40-tonowych wywrotek lub innego ciężkiego sprzętu. Później tego typu stowarzyszenia zapewne wspierane finansowo spoza granic naszego kraju (bo oni nic nie robią dla idei), zaczęły rosnąć w siłę. W tym czasie niestety nasze zrzeszenie ignorowało te ruchy. Czy ktoś myślał, że to być może jest tylko chwilowe? Że ci ludzie wydorośleją? Że jakoś to będzie? Tego nie wiem, ale dobrze wiem, że niestety wszystko poszło inaczej i ideologia szerzona przez naszych przeciwników w miarę rozwoju mediów zaczęła przybierać na sile. Po powstaniu różnego rodzaju forów internetowych, a także mediów społecznościowych nasi przeciwnicy nabrali wiatru w żagle i zaczęli rosnąć jeszcze bardziej w siłę. Można sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Czy wejście do Unii Europejskiej nie było gwoździem do trumny naszego łowiectwa? Pamiętam bowiem, jak do 2004 r. cieszyłem się zawsze z nadchodzących kwietniowych polowań na słonki. Rok 2004 był ostatnim, kiedy mogłem zapolować na wiosennych „ciągach“ słonek. Dlaczego nie możemy polować
nadal? Ponieważ urzędnicy w UE zabronili nam polować na te ptaki wiosną. Bo przecież UE, jak kiedyś nasz sojusznik ZSRR, wie lepiej, co u nas jest, a czego nie ma? Już wtedy decyzja ta mi się nie spodobała i przeczuwałem, że stali za nią byli ludzie ze stowarzyszeń działających wcześniej w zachodnioeuropejskich „zielonych“ organizacjach. Jak wiadomo, do tej pory frakcją dominującą w organach rządzących Unią Europejską byli socjaliści i zieloni. Zawsze uważałem, że ludzie z tych ugrupowań są, mówiąc delikatnie, zwichrowani w postrzeganiu świata. Hipokryzja i głupota ideologii głoszonych przez nich była dla mnie zawsze niezrozumiała. Jak można popierać aborcję czy eutanazję, a bronić życia zwierząt? Jak widać, dla tych ludzi (jeśli można ich tak nazwać) życie ludzkie jest mniej warte od życia sarny czy jelenia. Kiedy kilka lat po wejściu do UE mała Słowacja nadal polowała na wilki, u nas od lat 90. chronione, pomyślałem, że władze Unii za jakiś czas stwierdzą, że wiedzą lepiej niż Słowacy, jaka w Słowacji jest populacja wilków i coś wymyślą, by ograniczyć tam polowania na ten gatunek. Nie musiałem długo czekać. W 2013 r. pod naciskiem władz UE, zredukowano liczbę odstrzałów osobników tego gatunku, który
96
w żadnym stopniu nie jest na Słowacji zagrożony. Czy UE wie wszystko lepiej? Czy finansowanie „zielonych“ organizacji w naszym kraju jeszcze przed wejściem do UE nie było przygotowaniem swego rodzaju piątej kolumny? Jedno jest pewne, dopóki socjaliści i zieloni wiodą prym we władzach UE, nasz byt nie będzie lepszy. Wróćmy jednak do wspomnianego rachunku sumienia. Czy winę w dzisiejszym postrzeganiu nas przez społeczeństwo ponoszą tylko nasi przeciwnicy? W czasach komuny, kiedy łowiectwo nazwijmy to, było bardziej „elitarne“, nie stroniono od alkoholu podczas polowań, zarówno zbiorowych, jak i indywidualnych. Wydaje mi się jednak, że tragicznych wypadków było mimo to mniej niż teraz. Proszę nie myśleć, że jestem zwolennikiem polowań „na dopingu“, ale porównując tamte czasy i teraźniejsze, wydaje mi się, że pomimo większej obecnie dyscypliny (teoretycznie), mamy więcej zdarzeń, które niestety chluby nam nie przynoszą, a są wodą na młyn dla „zielonych“. Ktoś może powiedzieć, że winne są media. A może łatwiejszy przepływ informacji? Może brak cenzury? Być może winne są media społecznościowe? Czy jednak winy powinniśmy szukać tylko u naszych przeciwników?
Pewnie dużym zaniedbaniem był brak naszej reakcji w odpowiednim czasie, kiedy „zieloni“ rośli w siłę. Edukacja społeczeństwa w zakresie wiedzy łowieckiej zakończyła się wraz z końcem emisji „Zwierzyńca“ i długo trzeba było czekać na kolejny program w TV, który zapoznałby społeczeństwo z tym tematem. Dzisiaj mamy problem z afrykańskim pomorem świń, czyli chorobą zwaną w skrócie ASF. Choroba ta, jak większość z nas pewnie się orientuje, jest dla domowych świń oraz dzików w 100% śmiertelna, ale dla człowieka nie stanowi niebezpieczeństwa. Nie jest zoonozą. Nie chcę tutaj wysnuwać jakichś teorii spiskowych, ale czy takie działania jak to ostatnie, czyli znalezienie w lesie poćwiartowanych świń zarażonych wirusem ASF, nie jest przypadkiem celowym działaniem np. służb specjalnych państw zainteresowanych tym, by Polsce zamknąć możliwość eksportowania wieprzowiny i dziczyzny do innych krajów? Tam, gdzie nie wiadomo, o co chodzi, pewnie chodzi o pieniądze i to niemałe. Celowe rozprzestrzenianie ASF i w wyniku tego znaczący spadek populacji dzików w naszym kraju jest zapewne na rękę pewnym grupom mającym podobne interesy w innych krajach. Cieszące się dużym powo-
97
dzeniem polowania na dziki w Polsce mogą zatem odejść w zapomnienie, a wielu myśliwych zagranicznych, którzy do tej pory dawali możliwość zarobienia sporych sum kołom łowieckim zacznie jeździć do takich krajów, jak Chorwacja, Serbia czy Bośnia. Na koniec jeszcze słów kilka na temat zmian szykujących się w nowym prawie łowieckim. W chwili, kiedy piszę ten felieton, trwa mobilizacja myśli-
wych. Planowane są wyjazdy do ministerstwa środowiska, sejmu itd. Co będzie z naszym myśliwskim bytem? Czy tego rodzaju akcje nie mogły być organizowane kilka, a może kilkanaście lat wcześniej? Czy ktoś w ogóle pomyślał, że czasy się zmieniają, więc trzeba też trochę zmienić wizerunek myśliwych? Na to pytanie oraz inne postaram się odpowiedzieć w kolejnym felietonie. Darz Bór!
98
Polowania z Pawlikowski Hunting Travel w najbardziej dzikich ostępach Białorusi. • Polowania na gatunki na jakie nie zapolujesz już w Polsce. • Możliwe polowania ze swoimi psami na łosie oraz cietrzewie w jesieni. • Polowania na wiosennych tokach głuszców i cietrzewi w Białorusi. • Wolne terminy 11-14.04.2018, 16-19.04.2018, 21-24.04.2018 • Polowania na łosie w czasie bukowiska w Białorusi • Terminy w okresie 01-20.09.2018 • Polowania na wilki w Białorusi. Terminy od 01.11.2018 - 31.03.2018 • Polowania na zające bielaki i szaraki w Białorusi. Terminy od 01.12.2018 - 31.01.2019
99
www.hunting-travel.pl e-mail: info@hunting-travel.pl
Mały münster
rländer
Wyżły są do siebie podobne. Mają różną okrywę włosową i umaszczenie, ale sylwetkę zbliżoną. Natomiast mały münsterländer, zaliczany do grupy wyżłów, jest podobny do… nikogo. Po prostu jest sobą. Psem myśliwskim z krwi i kości! TEKST: JAROSŁAW PEŁKA WWW.CHARYZMAT.PL
T
rudną do wymówienia nazwę mały münsterländer zawdzięcza miejscu, skąd pochodzi, czyli Münster w Niemczech. Tam pod koniec XIX wieku zaczyna się historia rasy, którą postaram się przybliżyć w poniższym artykule.
wienie brązowo-białe lub biało-czarne. Od razu dostrzegamy również dobrą muskulaturę, ale jednocześnie szczupłą sylwetkę. Szeroko rozstawione gałki oczne, raczej krótkie uszy, sucha i mocna przednia łapa oraz głęboka klatka piersiowa świadczą o dużej wytrzymałości tego najmniejszego przedstawiciela grupy wyżłów. W ruchu niezwykle lekki i szybki, w czasie spoczynku, na smyczy lub w kojcu, wycofany i zdystansowany. Wręcz dumny i wyniosły, niezadający się z wioskowymi chuliganami i niewdający się w awantury z innymi psami. Często zapatrzony, wręcz zakochany w swoim przewodniku, z którym poluje. Najchętniej pracuje w pojedynkę z tylko jednym pragnieniem. Aby jego pan był z niego zadowolony.
Cechy charakterystyczne Kiedy patrzymy na tego psa, najbardziej kojarzy nam się z wachtelhundem lub wyżłem niemieckim długowłosym. Ma też sporo ze spaniela bretońskiego, szczególnie kształt mózgoczaszki. Nie ma w tym nic dziwnego, bo wszystkie te psy pochodzą od średniowiecznych ptaszników, czyli psów używanych do polowań z sokołami na ptaki w otwartym polu. Część zapisków mówi również, że rasa wyniknęła z krzyżówek wyżła długowłosego ze spanielami. Bez wątpienia na pewno tak jest, ponieważ skłonność większości linii małego münsterländera do twardej stójki musi wskazywać na taką koligację. Określenie mały odróżnia tę rasę od münsterländera, czyli czarnego wyżła długowłosego. Tym sposobem mamy dwie rasy: mały münsterländer i o wiele rzadziej występujący w naszym kraju duży münsterländer. Oceniając eksterier, pierwsze, co nam się rzuca w oczy, to kontrastowe ubar-
Pies gajowego W Niemczech, skąd pochodzi omawiana rasa, zwykło się mówić, że jest to pies gajowego – człowieka z lasu. Wynika to z tego, że był najchętniej hodowanym psem wszędzie tam, gdzie była potrzebna wszechstronność. Wrodzony aport, skłonność do wody, umiejętność pracy dolnym wiatrem i oszczekiwanie z pasją grubej zwierzyny to jego podstawowe cechy. Niezwykła wytrzymałość na trudy polowania i niesprzyjające wa-
102
103
runki atmosferyczne, brak wymagań do bytowania i przywiązanie do terytorium predysponowały go również do zamieszkiwania leśniczówek. Wisienką na torcie oczywiście jest stójka – coś, co niezwykłą rzadkością jest u płochaczy, u münsterländerów powinno być normą. A nie zawsze tak bywało…
wyczekiwać w napięciu, aż myśliwy dojdzie ze śrutówką na odpowiednią odległość – ruszał od razu miedziano-złocistego bażanta, niejednokrotnie nie dając szansy na skuteczny strzał. Zawsze towarzyszył swojemu panu w pracy w lesie, gdzie leśniczy doglądał wyrębu starych drzew i sadzenia młodników. Pewnego razu pewnego będąc na zrębie zauważył wiewiórkę umykającą z dziupli w powalonym pniu. Ruszył oczywiście od nogi swojego pana chcąc pochwycić rudą spryciulę. Nie zauważył, że właśnie pada kolejne drzewo. Dostrzegł to leśnik i przerażony rzucił się ratować swo-
Co mówią legendy? Stare niemieckie podania, przekazywane z pokolenia na pokolenie, mówią o pewnym leśniku, który w środku głębokiego liściastego boru próbował nauczyć biało-czarnego psa wystawiania. Niestety, pies ów ani myślał
104
jego pupila. Ogromny dąb z wielkim rumorem padł na ziemię, przygniatając konarami człowieka próbującego ratować psa. Robotnicy leśni wydobyli leśnika spod grubych gałęzi. Münsterländerowi nic się nie stało, zagłębienie terenu spowodowało, że konary nie wyrządziły mu krzywdy. Ale leśniczy miał połamane żebra oraz ręce w kilku miejscach. Leczenie i rekonwalescencja trwały długie miesiące. Człowiek pod troskliwą opieką swojej żony powoli wracał do zdrowia. Pies nie odstępował go nawet na krok. Leżał całymi godzinami przy jego łożu, dotrzymując towarzystwa choremu. Ten okres tak bliskiego
kontaktu spowodował, że pies zaczął pracować na polowaniach bardzo blisko człowieka. Leśniczy nigdy nie odzyskał pełnej władzy w połamanych rękach i wypracował swój nieco ekwilibrystyczny sposób składania się do strzału. Miał on jednak taką wadę, że trwało to nie mgnienie oka, lecz długo. Zbyt długo, aby zdążyć trafić zrywającego się znienacka ptaka. Lecz pies jakby czytał w myślach człowieka. Zauważył jego ułomność i nauczył się, że kiedy tylko wyczuł ptaka, zastygał w bezruchu niczym biblijna żona Lota. Wtedy leśnik spokojnie podchodził na dobrą odległość, przykładał z wysiłkiem stary dryling do ramienia
105
i balansując całym ciałem, wydawał komendę. Münsterländer ruszał koguta i wtedy padał strzał. Tak oto pies odwdzięczył się człowiekowi za odwagę i desperację w ratowaniu życia. Tyle mówi legenda…
ronoga. Szkolenie wcale nie jest tak łatwe i przyjemne, jak można o tym przeczytać na różnych stronach internetowych. Osobiście uważam, że jest to zaleta psa myśliwskiego. Wymaga jednak pokory od przewodnika. Wspomnieć należy również, że münsterländer jest psem, który późno dojrzewa. Planując szkolenie zewnętrzne, nie należy się przerażać faktem, że pies ma trzy lub pięć lat. Nie jest to żaden problem. Oczywiście, jeśli wychowujemy szczeniaka, należy go zabierać do łowiska od pierwszych miesięcy życia, pamiętając, że socjalizacja jest ważniejsza niż szkolenie. Szkoląc kilka lat temu sukę münsterländera, musiałem się sporo wysilić, aby wejść we właściwy rytm komunikacji. Szkolenie trwało dłużej niż zwykle, ale finalnie i ja, i właściciel byliśmy bardzo zadowoleni. Myślę, że suka również. Kilka miesięcy temu zupełnie przypadkiem spotkałem właściciela i zapytałem, jak poluje münsterländerka. Opowiedział mi o ciekawej umiejętności, którą sama nabyła. Kiedy stał na stanowisku na polowaniu zbiorowym, przebiegał obok niego ,,tramwaj” dzików. Strzał był niemożliwy ze względu na gęstwinę. Ale suka ruszyła od razu w pościg i po kilkuset metrach zatrzymała jednego trzydziestokilogramowego warchlaka,
Wytrzymałe i wszechstronne Obserwowałem münsterländery, będąc na próbach polowych. Tak się złożyło, że właściciel dwóch suk podchodził do próby w polu tuż po mnie. Więc siłą rzeczy byłem świadkiem pięknej stójki jednej z suk i sekundowania drugiej. Kiedy ów przewodnik wracał z sędzią z próby w polu, suka wskoczyła do szerokiego rowu melioracyjnego i płynęła równo z nimi kilkaset metrów, pokazując niezwykłą skłonność do wody. A temperatura wtedy było ledwie powyżej zera. W oczekiwaniu na wyniki prób suka siedziała spokojnie obok swojego pana, wpatrując się w niego nieustannie. Widać było niezwykłą relację gołym okiem. Ze względu na to, że münsterländer mieszkał w leśniczówkach, gdzie najczęściej biegał luzem, pilnując obejścia, jest on psem bardzo samodzielnym i upartym. Nieraz myśliwy musi długo uczyć się komunikacji z tym psem do takiego poziomu, aby zrozumieć zamiary polującego czwo-
106
107
skutecznie go osaczając i głosząc. Strzał był tylko formalnością. I nie był to jej pojedynczy wybryk, lecz zrobiła już tak kilka razy, dowodząc swojej ogromnej pasji oraz inteligencji. Oczywiście, doskonale poluje na pióro, aportując nawet dużą gęś, co dla tak filigranowej suki wcale łatwe nie jest. Na niemieckich stronach internetowych tej rasy widzimy zdjęcia münsterländerów w kamizelkach ochronnych polujących w pędzeniach na dziki. W tamtych stronach nie jest to niczym dziwnym. Pies ten, ze względu na swoją wszechstronność, w Niemczech jest jedną z bardziej cenionych
ras łowiecko-ogólnoużytkowych, podczas gdy w Polsce mało go znamy i nie doceniamy. Do jego zalet należy również zaliczyć to, że wiele linii tej rasy wciąż jest w rękach myśliwych i czynnie poluje. W ten sposób „cementuje” łowieckie nawyki z pokolenia na pokolenie. Warto o tym pamiętać, wybierając sobie towarzysza polowań. Bardzo dziękuję za udostępnione zdjęcia i filmy Florentynie Furmanek i Michałowi Kucharzewskiemu – hodowcom małego münsterländera.
108
109
KOLEKCJONERSTWO MYŚLIWSKIE FALERYSTYKA
Nazewnictwo kół łowieckich cz. VI Dziś prezentuję Wam rozmaite nazwy kół łowieckich, które nie przynależą do jednej określonej grupy. A zarazem informuję, że już w następnym wydaniu kończymy cykl dotyczący ich nazewnictwa… TEKST: BOGUSŁAW BAUER ZDJĘCIA I FALERYSTYKA: ZE ZBIORÓW BOGDANA KOWALCZE I BOGUSŁAWA BAUERA
C
zęsto przeglądając oznaki, zastanawiam się, dlaczego koło przyjęło taką, a nie inną nazwę. Sęk w tym, że nieraz nie da się tego ustalić…
słodawca zapewne miał w tym jakiś cel, nawiązywał do czegoś konkretnego, do jakiejś określonej sytuacji lub sobie znanego wydarzenia. Jednak w wielu przypadkach ta „intencja” pozostaje nierozwiązaną zagadką. Uwaga! Następny felieton kończący cykl „Nazewnictwo kół łowieckich” będzie artykułem, w którym poprosimy o pomoc naszych Czytelników w identyfikacji oznak i zakwalifikowaniu ich do odpowiedniego działu. Nie zabraknie i słów krytyki dla ich projektantów, ale o tym już w następnym wydaniu.
Skąd te pomysły? Dlaczego niektóre koła łowieckie nazwano np. „Szron”, „Oszczep”, „Tułacz” czy „Osa”? Nie ukrywam, że kiedy rozmawiam czasami z myśliwymi, których koło nosi nietypową nazwę, to rzadko potrafią mi odpowiedzieć, skąd ona się wzięła. Sądzę, że pomy110
111
Monografia KŁ „D w Ostródzie Część 5
Nasz już tradycyjny przegląd działalności KŁ „Drwęca” dotyczy lat 90. Jak przekonacie się podczas lektury, to również były bardzo ciekawe czasy… TEKST: ANDRZEJ ZŁOTOWSKI ZDJĘCIA: ARCHIWUM KOŁA ŁOWIECKIEGO „DRWĘCA”
Drwęca”
P
oczątek lat 90. owocował w nowe wydarzenia w życiu Koła. Na pewno ważnym był fakt, że myśliwi przestali wiązać swój byt z Kasynem Oficerskim Klubu Garnizonowego. Od chwili zlikwidowania Domku Myśliwskiego w Ostrowianie, Koło nie miało już swojej stałej siedziby. Przez wiele kolejnych lat Zarząd Koła, w którego władzach zasiadali kolejarze, korzystał z gościnności klubu ZZK w Ostródzie. Tam odbywały się zebrania Zarządu i zebrania Koła. Później gdy w ich następstwie władzę przejęli koledzy wojskowi (Florczak, Glijer Czarnik i Suski), gościnnego schronienia poszukali w Klubie Oficerskim i to tam przeniosło się całe życie organizacyjne. Tam urzędowała też pani Brachaczyk, księgowa Koła. Następnie nieformalną siedzibę utworzono w Zespole Szkół Zawodowych i Warsztatach Szkolnych w Ostródzie. Wówczas we władzach Koła zasiadali: kol. Aleksander Cudakiewicz – w tym czasie dyrektor ZSZ i kol. Andrzej Złotowski – nauczyciel. Schronienia w Warsztatach Szkolnych użyczył ich wieloletni kierownik, kol. Kazimierz Zawadzki. Zmieniła się też księgowa, panią Brachaczyk zastąpiła pani Ewa Gołębiewska – pracownica Warsztatów Szkolnych. W latach późniejszych zebrania Zarządu od-
bywały się, a to w miejscu pracy kol. Romka Trypuckiego – najpierw skarbnika Koła, później jego prezesa, a to w kąciku myśliwskim domu kol. Kazia Zawadzkiego, wreszcie w Gościnnym Hotelu Sajmino należącym do kolegów Stanisława i Krzysztofa Ciochewiczów. Było tak aż do roku 2013, kiedy to Koło znalazło swoją siedzibę w podległym pod Starostwo Powiatowe Centrum Użyteczności Publicznej – budynku zaadaptowanym po dawnych koszarach wojskowych. Kilka kolejnych bezśnieżnych zim początku lat 90. spowodowało, że w łowiskach Koła pojawiło się wyjątkowo dużo zwierzyny. Nawet sarna, której populacja tak bardzo ucierpiała w poprzedniej dekadzie, zdołała odbudować swoje stany. Realizacja planów hodowlanych także wyglądała obiecująco. Wśród zwierzyny grubej najlepiej przedstawiała się sprawa z dzikiem, który wykazywał duży potencjał rozwoju populacyjnego. Koło zwiększało więc plany pozyskania dzików, zarówno z powodu przekroczenia pojemności łowisk przez ten gatunek, jak również z obawy przed występowaniem nadmiernych szkód łowieckich. Ważnym powodem była również wysoka cena, jaką oferował skup za dostarczane tusze dzików. Wysoki stan pogłowia zwierzyny spowodował,
114
że w sezonie r. 1990/91 Koło przyjęło do realizacji odstrzał: 19 jeleni byków, 16 łań, 9 jeleni cielaków, 61 rogaczy, 62 sarny kozy, 34 koźlęta i aż 95 dzików, co w porównaniu z końcem lat osiemdziesiątych stanowi około 27% wzrostu planu pozyskania. Utrzymywanie wysokiego stanu zwierzyny w łowiskach mogło być powodem do dumy i zadowolenia, pociągało jednak za sobą większą troskę myśliwych w zakresie odpowiedzialności za szkody łowieckie oraz konieczność zwiększenia nakładów na gospodarkę Koła. Myśliwi i w tym wypadku wykazali swoją dojrzałość organizacyjną. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych, jak grzyby po deszczu powstawały nowe urządzenia hodowlane i łowieckie, założono szereg poletek i pasów zaporowych, powstały nowe pola i poletka produkcyjne. Z zasobów Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa przejęto w dzierżawę działkę rolną o powierzchni 12,2 ha położoną w łowisku Gierzwałd. Przejęte pole okazało się mocno zakamienione. Przez kilka kolejnych lat, po wiosennej orce, wszyscy członkowie Koła zbierali kamienie poprawiając w ten sposób kulturę agrarną pola. Po kilku latach, ku uciesze kierownika grupy gospodarczej obwodu nr 143 kol. Jerzego Kacały, pole zosta-
ło całkowicie oczyszczone, a myśliwym niewątpliwie zaczęło brakować wiosennych spotkań przy pracy. Na polu „gierzwałdzkim” Koło siało żyto i owies pod własne potrzeby, oraz rzepak i kukurydzę jako karmę zgryzową. W latach 90. Koło powiększyło swój areał uprawowy o jeszcze jedno pole o pow. ok. 11 ha w rejonie łowiska Wigwałd w obwodzie łowieckim nr 131. Działkę wydzierżawiono od Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Platynach. Opiekunem pola został kol. Józek Krasula. To on nadzorował terminowość wykonywania orek i zabiegów agrarnych oraz sprzętu zbóż. W tym czasie Koło posiadało jeszcze jedno, tym razem własne pole uprawowe w łowisku Kalwa, obw. 143, o pow ok. 5,5 ha. Ogółem Koło dysponowało prawie 30-hektarowym areałem uprawowym Rozpoczęto wieloletnią akcję letniego dokarmiania dzików i utrzymywania ich możliwie daleko od pól. Wysokie kwoty przekazywane do nadleśnictw z tytułu wypłacanych odszkodowań za zniszczenia, jakie powoduje zwierzyna łowna w uprawach rolnych, spowodowało, że myśliwi zmuszeni zostali do coraz większej dbałości o swój budżet. Siłą rzeczy, wydatki musiały stawać się coraz bardziej ograniczane, a przychody coraz wyższe.
115
W 1991 r., po raz pierwszy w historii Koła posiadane środki finansowe przekazano na lokaty w PKO. Było to 70 milionów ówczesnych złotych. Już w styczniu 1990 r., Zarząd Koła poczynił pierwsze przygotowania w zakresie zaproszenia w nasze łowiska myśliwych dewizowych. W efekcie tych starań, polowania na sarny rogacze, odbyły się w dniach 1–6 lipca 1990 r. Udział w nim wzięło czterech myśliwych z Danii, tzw. Grupa Lamberth, którzy w sumie pozyskali 16 rogaczy. Do kasy Koła wpłynęło 26 mln ówcze-
snych złotych. Jak na tamte czasy, był to całkiem pokaźny dochód. Podprowadzanie myśliwych powierzono kolegom: Karolowi Szarkowi, Romanowi Trypuckiemu, Tadeuszowi Gałązce i Jerzemu Złotowskiemu. Preparacją i oceną parostków zajął się wówczas łowczy Koła, kol. Andrzej Złotowski. Kolejne polowanie z udziałem myśliwych dewizowych odbyło się w dniach od 9 do 15 maja 1992 r. I tym razem Koło gościło myśliwych z Danii. Przyjechało ich sześciu. Otrzymali do odstrzału 25 rogaczy.
116
Zdjęcia z myśliwymi z Danii
117
Na podprowadzających Zarząd wytypował kolegów: Trypuckiego, Gałązkę, Cudakiewicza i Jerzego Złotowskiego. Duńczycy odstrzelili wszystkie zaplanowane sztuki. Preparacją trofeów zajął się kol. Andrzej Śliwa. Polowanie to powiększyło stan kasy o 71 mln zł plus wartość tusz strzelonych rogaczy. Kolejne, trzecie polowanie dla myśliwych z Danii odbyło się w dniach od 16 do 21 maja 1992 r. I wniosło do kasy Koła 108 mln zł. Było to ostatnie polowanie na rogacze zorganizowane przez Zarząd Koła dla myśliwych dewizowych. Na swoim kolejnym Walnym Zgromadzeniu myśliwi uznali, że pieniądze nie są tak ważne jak prawidłowo prowadzona gospodarka populacją sarny. To stwierdzenie miało swoje podstawy. Otóż gdy Duńczycy po raz trzeci przyjechali w łowiska Koła, zaraz na wstępie stwierdzili, że słabych rogaczy mają oni u siebie wystarczająco dużo, a w Polsce chcą polować wyłącznie na osobniki dorodne, o dużej masie poroża. A więc na rogacze, które dla nas stanowią obiekt szczególnej ochrony. Takie żądanie nie mogło być spełnione bez oczywistej szkody dla populacji. W efekcie tego polowania, na 24 odstrzelone rogacze, 5 z nich Komisja Oceny Prawidłowości Odstrzału oceniła jako odstrzał
prawidłowy – punkty zielone, dalsze 5 sztuk jako odstrzał nieprawidłowy, przyznając po jednym punkcie czerwonym i aż 14 sztuk jako odstrzał naganny, przyznając trofeom po 2 punkty czerwone! Trofea oceniali kol. A. Złotowski – łowczy Koła i kol. Stanisław Grzonkowski – członek Wojewódzkiej Komisji Oceny Trofeów. Kolejnym ważnym wydarzeniem, jakie miało miejsce w początku lat 90. była współpraca z Kołem Łowieckim „Cyranka” w Inowrocławiu, a mianowicie polowania wymienne. Inspiratorami pomysłu zostali dwaj przyjaciele. Ze strony Koła „Drwęca” w Ostródzie – Aleksander Cudakiewicz, natomiast ze strony „Cyranki” – Waldemar Kisielewicz. Polowania wymienne polegały na tym, że raz w roku, w sezonie polowań zbiorowych do Ostródy przyjeżdżali koledzy z Inowrocławia i polowali na zwierzynę grubą – dziki, jelenie, których w kujawskich łowiskach w owych czasach było jak na lekarstwo. Natomiast myśliwi koła „Drwęca” składali swoją rewizytę w Inowrocławiu, gdzie polowali głównie na bażanty, które dla naszych łowców stanowiły dość egzotyczny dodatek do polowań na zwierzynę drobną. Polowania miały bardzo uroczysty charakter i kończyły się zawsze wspólnym ogniskiem
118
i myśliwską biesiadą. Pierwsze takie polowanie odbyło się w Cyrance, w łowisku Wierzbiczany w dniu 4 października 1992 r. Polowano wówczas na kuropatwy i bażanty koguty. Wynik był imponujący. Na pokocie legło 12 kuropatw i 27 kogutów! W dniu 17 stycznia 1993 r. „Drwęca” odwdzięczyła się również pięknym pokotem, na którym położono jelenia byka i 6 dzików. Takie polowania trwały do 2014 r. W tym czasie pomiędzy myśliwymi obu Kół zawiązało się wiele koleżeńskich więzi, a nawet przyjaźni. Myśliwi spotykali się już nie tylko na polowaniach, ale również na wspólnych balach, a nawet na rodzinnych imprezach. Przyjaźnie te trwają do dziś, choć wielu już uczestników, szczególnie tych pierwszych polowań, nie żyje. Rok 1993 to rok jubileuszu 70-lecia powstania Polskiego Związku Łowieckiego. Z tej okazji Zarząd Koła zorganizował wyjazd na Ogólnopolską Wystawę Łowiecką, która odbyła się w Krakowie w czerwcu 1993 r. W wycieczce wzięło udział 32 myśliwych. Dla uczczenia tak ważnego dla wszystkich myśliwych jubileuszu, środowisko ostródzkich myśliwych, w tym wszystkich pięciu kół łowieckich skupionych wokół Ostródy, podjęło decyzję zorganizowania regio-
nalnej wystawy łowieckiej. Wystawę zorganizowano na ostródzkim zamku. W komitecie organizacyjnym zasiedli: kol. Aleksander Cudakiewicz – prezes KŁ Drwęca; kol. Alfons Eidtner – prezes KŁ Grunwald; kol. Andrzej Jankowski – prezes KŁ Leśnik Stare Jabłonki; kol. Wacław Koziełło – prezes KŁ Dzięcioł w Miłomłynie; kol. Zygmunt Tkaczyk – wiceprezes KŁ Lis w Ostródzie, a także kol. Karol Szarek – członek Wojewódzkiej Mazurskiej Rady Łowieckiej i kol. Jerzy Złotowski – łowczy rejonowy. Na wystawie zgromadzono 55 wieńców jelenia byka, 167 sztuk parostków rogaczy, 5 łopat daniela, ślimy muflonów, 27 oręży dzików, ponadto wiele eksponatów w postaci wypchanych ssaków i ptaków. Wystawiono także szereg obrazów o tematyce łowieckiej, wiele książek, a także akcesoria myśliwskie. Każde z Kół, w postaci estetycznych plansz poglądowych, przedstawiło informacje o sobie. Otwarcie wystawy nastąpiło w dniu 13 listopada 1993 r. o godz. 10, w obecności gości, licznie przybyłych myśliwych oraz mieszkańców Ostródy. Wystawę otworzył kol. Wiesław Barański, członek Naczelnej Rady Łowieckiej. Wystawę zwiedziło w sumie 3510 osób, w tym mieszkańcy miasta i okolic, młodzież szkolna, a także wiele osób z całego
119
województwa olsztyńskiego. Środowisko myśliwych oceniło tę wystawę jako bardzo udaną. Tuż po wystawie, jeszcze jesienią 1993 r., zmienił się łowczy rejonowy. Jerzego Złotowskiego zastąpił młody i energiczny Zygmunt Tkaczyk, który od pierwszych dni swojego „łowczowania” zabrał się do organizowania odbudowy od lat zaniedbanej strzelnicy myśliwskiej w Kaczorach k. Ostródy. Dzieło odnowy tego obiektu było przez lata przedmiotem wielu kontrowersji. Przypomnijmy, że strzelnica powstała w 1972 r. z inicjatywy Powiatowych Władz Łowieckich, lecz nigdy na jej utrzymanie nie było środków finansowych, nie było też jej opiekuna. Kol. Zygmunt Tkaczyk stał się także autorem inicjatywy podtrzymywanej do dziś tradycji organizowania polowań dla Zarządów Kół rejonu ostródzkiego. Polowania te, organizowane raz na 5 lat w każdym kole, mają za zadanie skonsolidować myśliwych. Stanowią też okazję do lepszego poznania się członków Zarządów, a także do wymiany swoich doświadczeń, opinii, a przede wszystkim do wspólnej dyskusji nad problemami łowiectwa w rejonie i w kraju. Polowania te mają zwykle bardzo uroczystą oprawę, choć z reguły same efekty polowa-
nia nie są tu najbardziej brane pod uwagę. Liczy się dobra przyjacielska atmosfera przy wspólnym ognisku i miska prawdziwego myśliwskiego bigosu, a przy tym niekończące się przyjacielskie rozmowy. Polowania dla członków Zarządów Kół Rejonu Ostródy odbywają się zawsze w pierwszą sobotę grudnia. Pierwsze z nich odbyło się 4 grudnia 1993 r., w Kole „Lis” w Ostródzie. W r. 1994, w końcowych dniach sierpnia, kol. Jerzy Kacała, gospodarz obwodu nr 143 zorganizował w łowisku Kalwa dożynki dla kierowników grup gospodarczych w Kole. Zaprosił też na nie członków Zarządu
120
121
i Komisji Rewizyjnej. Podsumowano wielkość plonów, która przedstawiała się następująco: z dzierżawionego z zasobów AWRSP pola w Gierzwałdzie zebrano rzepak w ilości 2800 kg i mieszankę zbożową – 5900 kg. W Kalwie zebrano żyto – 2600 kg oraz mieszankę zbożową – 4600 kg. Rzepak został sprzedany do Centrali Nasiennej w Ostródzie, a żyto po części przesiane (ok. 2 tony) zostało przeznaczone do siewu. Pozostałą część zbóż przeznaczono na zimową karmę. Część zebranych zbóż została zmagazynowana w obw. 133 – ok. 4 ton i w obw. 132 – ok. 1 tony. Pozostałość zasiliło obw. 143. Z dzierżawionego od Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej w Platynach pola w Wigwałdzie (obw. 131) zebrano żyto, którego plon wynosił 12540 kg. Żyto w całości sprzedano do ostródzkiej gorzelni. Zebrani z okazji dożynek koledzy omówili także zasadność utrzymywania poletek zaporowych i zgryzowych. Podziękowano przy tym, co prawda nieobecnemu na dożynkach kol. Bolesławowi Gronostalskiemu , który na stałe mieszkał w Krakowie, za to, że od wielu lat z ogromnym poświęceniem i wielkim nakładem pracy osobistej, jak i własnymi środkami finansowymi wspierał gospodarkę w obw. 133, zakładając coraz to nowe poletka
zgryzowe dla zwierzyny w okolicach samborowskiego lasu. Pierwsze tak uroczyste dożynki zakończyły się myśliwską biesiadą. Trzeba w tym miejscu podkreślić, że to właśnie wtedy, podczas uroczystości dożynkowych, narodził się pomysł zbudowania w miejscu, w którym spotkali się myśliwi, wiaty, pod którą odbywać się później miały różne uroczystości Koła, tam też kończyły się polowania w tym obwodzie. Nikt z zebranych nie spodziewał się wówczas, że wraz z tym pomysłem rodzi się kolejna tradycja Koła. Tradycja ta dotyczy wprowadzenia do porządku życia organizacyjnego Koła corocznych wspólnych spotkań myśliwskich rodzin. Dziś nazywamy je Myśliwskim Piknikiem Rodzinnym. Kiedyś mówiono, że są to Spotkania Sobótkowe, ponieważ w latach 90. organizatorzy zabiegali o to, aby odbywały się one w pierwszych dniach wakacji. Wspomniana tradycja żyje w Kole do dziś. Budową wiaty zajął się osobiści kol. Jerzy Kacała, który nie tylko dostarczył na jej budowę potrzebnych elementów konstrukcyjnych, ale też sam wiatę zaprojektował i nadzorował poprawność jej wykonania. W pracach uczestniczyli prawie wszyscy członkowie Koła, a także pan Eugeniusz Błaszczyk – strażnik łowiecki obw. 143 wraz
122
123
ze swoimi synami Wojtkiem i Staśkiem. Instalację elektryczną wykonał kol. Aleksander Kondrusik. Rok 1995 okazał się dla myśliwych Koła Drwęca równie owocny w wydarzenia jak i poprzedni. Na wiosennym Walnym Zgromadzeniu Koło podjęło uchwałę dotyczącą introdukcji bażanta i zająca. Z uwagi na ograniczenia finansowe Zarząd podzielił to przedsięwzięcie na dwa etapy. W pierwszym, w okresie lata, postanowiono zakupić młode 10-tygodniowe bażanty w cenie 6 zł /szt. (proszę zwrócić uwagę na to, że od 1 stycznia 1995 r. wprowadzona została w Polsce reforma monetarna, która zdenominowała złotego w wartościach 10 000 do 1 i od tej chwili mówimy już o tzw, nowych pieniądzach), i zasiedlić nimi łowisko Marciniaki tj. okolice wojskowego autodromu. Bażanty w liczbie 250 szt. sprowadzono z Bartoszyc w dniu 28 sierpnia 1995 r. Zajęli się tym koledzy Jerzy Leśniewski, Andrzej Złotowski i Aleksander Cudakiewicz. Po przywiezieniu bażanty zostały wypuszczone do woliery zbudowanej z maskującej siatki wojskowej, w celu ich aklimatyzacji. Niestety, woliera okazała się nie dość wytrzymała na warunki pogodowe i już pierwszej nocy legła pod naporem burzy, któ-
ra przyszła niespodziewanie po wielu dniach upalnej pogody. Straty okazały się dość znaczne. Wiele bażantów padło, sporo też wydostało się na zewnątrz i rozpoczęły tym sposobem życie na wolności. Kol. Jerzy Leśniewski, który bardzo zaangażował się w hodowlę, dwoił się i troił, żeby pozostałe ptaki były pod jego okiem szczęśliwe. W czasie trzech kolejnych lat Koło prowadziło usilne starania, aby bażant na stałe zagościł w naszym biotopie. W łowisko Marciniaki wypuszczano zarówno ptaki dorosłe, jak i młodzież w sumie ok. 1300 szt. Niestety walkę wygrała przyroda, która nie zaakceptowała tego pięknego ptaka w naszych łowiskach. Jakie były przyczyny poniesionej porażki? No cóż, przede wszystkim zbyt surowy klimat niesprzyjający naturalnemu rozwojowi bażanta, poza tym zbyt dużo występujących w tym terenie drapieżników, zarówno lisa, jak i ptaków z rodziny krukowatych i jastrzębiowatych – naturalnych wrogów bażanta, a także masowe wiosenne wypalanie traw i trzcinowisk w miejscach siedliskowych. Po kilku latach intensywnej introdukcji Koło ostatecznie w 2000 r. zrezygnowało z dalszej hodowli bażanta, chociaż jeszcze wiosną 1999 r. Walne Zgromadzenie podjęło uchwałę mówiącą o zaprze-
124
staniu zasilania bażantem łowiska Marciniaki, a ograniczoną introdukcję (w liczbie 70 sztuk/rok) prowadzić w łowisku Tyrowo Łąki. Szybko się jednak okazało, że i ten rejon naszych łowisk nie zapewnił właściwych warunków hodowlanych dla bażanta. W efekcie prowadzonych polowań kontrolnych myśliwi Koła odstrzelili 9 szt. bażantów pochodzących z hodowli Koła. Drugi etap – zimowy, miał być zrealizowany w chwili podjęcia przez KŁ w centralnej Polce, odłowów zająca. Jeszcze wiosną Zarząd podjął rozmowy z kilkoma kołami, które prowadziły sprzedaż odłowionego u siebie szaraka. Niestety, cena, jaka była proponowana za zajęczą parę, tj. od 350 do 450 zł, przewyższała możliwości budżetowe Koła. Zwłaszcza że w dniu 13 października 1995 r. Sejm III Rzeczpospolitej uchwalił znowelizowaną ustawę łowiecką – prawo łowieckie (Dz.U nr 147 poz. 713). Ustawa nakładała nowe obowiązki na myśliwych, członków kół łowieckich. Podstawową i najbardziej odczuwalną zmianą, budzącą wiele kontrowersji nawet w obecnym okresie, było wprowadzenie pełnej finansowej odpowiedzialności PZŁ za szkody powodowane przez zwierzynę łowną w uprawach rolnych. Na barki myśliwych nałożono też obowiązek dokonywania
szacowania zredukowanych upraw przez łosie, jelenie, daniele, sarny i dziki. Tym samym zobowiązanie Koła za powstałe szkody łowieckie podlega takim samym skutkom prawnym jak zobowiązanie gospodarcze, to znaczy w przypadku nieterminowej płatności wierzyciel (rolnik), może naliczyć odsetki za zwłokę w ustawowej wysokości, może wdrożyć postępowanie sądowo-komornicze itd. W przypadku niewypłacalności Koła zobowiązanie przechodzi na Zarząd Koła, a dalej solidarnie na myśliwych. Ponadto art. 30 ustawy zobowiązuje koła łowieckie do partycypowania w szkodach leśnych. Dzieje się tak wówczas, kiedy łowieckie plany hodowlane nie są przez myśliwych realizowane. Poza tym, w jakże niekorzystnym dla Kół jak i samych myśliwych zapisie, wprowadzone zostały inne nowelizacje będące odzwierciedleniem zmieniających się warunków politycznych i gospodarczych w Polsce w świetle budzącej się do życia gospodarki rynkowej państwa. Strach przed konsekwencjami wspomnianej ustawy spowodował spowolnienie wielu planowanych przedsięwzięć łowieckich nie tylko w naszym Kole, które odstąpiło ostatecznie w tamtym okresie od planów reintrodukcji zająca, ale też w całym Polskim Związku
125
Łowieckim. W ciągu dwóch kolejnych lat od chwili przejęcia ciężaru odszkodowań łowieckich przez PZŁ wydawało się, że nasze Koło ustabilizowało koszty wypłacanych odszkodowań na poziomie 12 tys. zł rocznie. Niestety, taki stan rzeczy nie trwał długo. Rolnicy dbający o swoje uprawy i własny rachunek ekonomiczny, coraz chętniej sięgali po myśliwskie pieniądze, aby w końcu osiągnąć w latach 2012/13 pułap rzędu prawie 200 tys. zł. Rok 1995 to także rok zmian, jakie zostały dokonane w składzie osobowym Zarządu Koła. W dniu 27 sierpnia Walne Zgromadzenie dokonało wyboru podłowczego w Kole. Zgodnie z wolą Walnego Zgromadzenia został nim kol. Andrzej Śliwa, który od tej chwili zajmował się opracowywaniem wniosków do planów hodowlanych, prowadził ewidencję polowań i statystykę zagospodarowania obwodów, a także prowadził rejestr pozyskania zwierzyny. To posunięcie organizacyjne spowodowało odciążenie w wykonywaniu dotychczasowych obowiązkach łowczego Koła, kol. Andrzeja Złotowskiego, który rozpoczął prowadzenie własnej działalności gospodarczej. Ponadto powołano także zespół szacujący szkody w uprawach rolnych. Składał się on z kolegów myśliwych: Waldemara
Jabłońskiego i Jerzego Dowgwiłłowicza w obwodzie 133; Bronisława Zająca i Andrzeja Leśniewskiego w obw. 132; Władysława Kędziory i Grzegorza Ogrodowskiego w obw 131 oraz Czesława Omana i Zdzisława Szymczyka w obw. 143. Koordynacją pracy zespołu myśliwych szacujących szkody łowieckie zajął się osobiście prezes Koła, kol. Aleksander Cudakiewicz. Rok 1996 to rok jubileuszu 50-lecia Koła Łowieckiego „Drwęca” w Ostródzie. Obchody rozpoczęto uroczystym polowaniem hubertowskim, które przeprowadzono w obwodzie 133. 17 listopada odbyło się Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie Członków Koła, w porządku którego było: powołanie prezydium, przedstawienie historii Koła, okolicznościowe wystąpienia, wręczenie odznaczeń i wyróżnień oraz uroczysty obiad. Zebranie rozpoczął łowczy Koła, kol. Andrzej Złotowski, który odegraniem na myśliwskim rogu sygnału powitanie zapoczątkował obrady. Do prezydium zebrania prezes Koła zaprosił: kol. Andrzeja Jankowskiego – wiceprzewodniczącego WMRŁ w Olsztynie i jednocześnie prezesa Zarządu Koła „Leśnik” w Starych Jabłonkach; kol. Karola Szarka – członka WMRŁ w Olsztynie; Przemyslawa Pieronka – nadleśniczego w Miłomłynie; Stanisława Grzonkow-
126
127
skiego – emerytowanego leśniczego i zarazem prezesa KŁ „Ryś” w Lubawie; kol. Andrzeja Gmitrzaka – długoletniego członka Koła i jednocześnie przewodniczącego Komisji Rewizyjnej; kol. Jerzego Złotowskiego – wieloletniego członka Koła, byłego sekretarza Pow. Rady Łowieckiej i łowczego rejonowego; kol. Leonarda Suskiego – wieloletniego prezesa Zarządu Koła oraz Jerzego Orzechowskiego – byłego wieloletniego członka Koła. Kol. Szarek przedstawił zebranym historię Koła oraz klimat lat, w którym się ono zawiązywało. Z okolicznościowymi przemówieniami wystąpili kol. Andrzej Jankowski i Przemysław Pieronek. Kol. Andrzej Gmitrzak odczytał listę myśliwych Koła, którzy odeszli do Krainy Wiecznych Łowów. Pamięć nieżyjących Zgromadzenie uczciło chwilą ciszy. Z okazji jubileuszu Brązowe Medale Zasługi Łowieckiej otrzymali: Jerzy Leśniewski, Józef Krasula, Roman Trypucki i Andrzej Złotowski. Regionalnym odznaczenien Zasłużony Dla Łowiectwa Warmi i Mazur uhonorowani zostali koledzy: Czesław Ogrodowski, Jerzy Leśniewski i Jerzy Kacała. Ponadto Zarząd Koła wyróżnił 18 kolegów dyplomami, a 4 najstarszych kolegów za wieloletnią działalność łowiecką – upominkami i dyplomami. Wszyscy zebrani otrzy-
mali pamiątkowy medal wybity z okazji 50-lecia Koła. Na zakończenie zebrania prezes Cudakiewicz podziękował wszystkim za przybycie i zaprosił na wspólny uroczysty obiad. Uroczysty Jubileuszowy Bal Hubertowski odbył się w karnawale 1997 r. W kolejnym roku Koło doczekało się przesunięcia mało czytelnej granicy z Kołem Łowieckim „Bekas” z Gdańska. Dotychczasowa granica obw. 132, biegnąca po leśnym dukcie w okolicach Międzylesia, została ostatecznie przesunięta do kanału łączącego śluzę Mała Ruś z jeziorem Szeląg Wielki. Spór o granicę trwał z gdańszczanami przez wiele lat i ostatecznie zakończył się z chwilą podpisania nowych umów dzierżawnych wiosną 1997 r. W maju rku 1997 r. zmienił się skład Zarządu Koła. W miejsce kol. Andrzeja Złotowskiego powołano na łowczego kol. Tadeusza Steigerta, a sekretarzem Zarządu w miejsce Jarosława Barczuka został kol. Aleksander Kondrusik. Od dnia 3 października 1998 r. funkcję skarbnika w Kole, w miejsce kol. Romana Trypuckiego, przejął kol. Henryk Pisarski. Szeregi Komisji Rewizyjnej opuścili koledzy: Andrzej Gmitrzak i Tomasz Gutkowski. W ich miejsce weszli kol. Karol Szarek jako przewodniczący Komisji oraz kol. Andrzej Złotowski – członek.
128
129
Koniec lat 90. stał się ukoronowaniem gospodarki łowieckiej prowadzonej przez Koło. Lawinowo wzrosła liczba posiadanych w łowiskach urządzeń hodowlanych i łowieckich, zwiększył się przy tym zarówno plan, jak i wykonanie odstrzału zwierzyny łownej. Koło z racji prowadzonej od r. 1995 polityki upowszechniania psa myśliwskiego doczekało się 11 psów użytkowych, które posiadały stosowne dla swojej rasy certyfikaty potwierdzające udziały w imprezach kynologicznych. Posiadaczami psów byli koledzy: Aleksander Cudakiewicz, właściciel jagdteriera i posokowca ba-
warskiego, posokowca bawarskiego posiadał także kol. Jarosław Barczuk, kol. Leszek Łodziński był właścicielem wyżła weimarskiego, kol. Marek Redko – szorstkowłosego wyżła niemieckiego, koledzy Andrzej Złotowski, Roman Trypucki i Jerzy Leśniewski – właściciele posokowców hanowerskich, kol. Ryszard Nowakowski i Mirosław Wielocha i Henryk Pisarski – właściciele jagdterierów. Takiej hodowli psów Koło nie posiadało nigdy w całej swojej historii, co wprawiało w oczywistą dumę prezesa Zarządu Aleksandra Cudakiewicza – zapalonego „psiarza”, który zwykł powtarzać, że pieniądze
130
wydane przez myśliwego na psa to są pieniądze właściwie zainwestowane. Większość psów rodowodowych zakupiona przez myśliwych była zgodnie z podjętą uchwałą refundowana z budżetu Koła. Pierwotnie w całości kwoty zakupowej, a od maja 1999 r. w kwocie 500 zł pod warunkiem wyhodowania przez myśliwego psa rasowego, który posiadał potwierdzone w praktyce cechy użytkowe. W 2001 r. w Kole było już 6 terierów, 6 wyżłów i 4 posokowce! W latach 1990–99 do Koła wstąpili następujący myśliwi: Włodzimierz Pacholski, Jan Ostrowski, Andrzej Leśniewski, Andrzej Doborzyński, Marek Szymczyk, Jan Cherkowski, Adam Kędziora, Paweł Dowgwiłłowicz, Ireneusz Samsel, Andrzej Górecki, Sławomir Wilczopolski, Aleksander Kondrusik, Hubert Krasula, Michał Zawadzki; Marcin Kruszewski, Dariusz Wolan, Andrzej Łazicki, Tadeusz Budny. W latach 1990–99 z Koła odeszli: Iwona Cudakiewicz (Broniecka), Maryla Bieńkowska (Dziuk), Franciszek Gabryś, Władysław Rutyna; Kazimierz Ruczyński, Kazimierz Zeplin, Jerzy Orzechowski, Maciej Gmitrzak, Stanisław Szostek, Zbigniew Walkowicz, Mirosław Wojciechowski, Tadeusz Gałązka, Zbigniew Guza, Witold Pszczółkowski, Krzysztof Węclowicz, Czesław Ogro-
dowski, Leonard Suski, Leszek Woźnica i Andrzej Łukaszewicz. W dniu 23 maja 1999 r. po raz pierwszy w historii Koła Walne Zgromadzenie określiło jego górną granicę członków na 72 osoby. W dniu 8 grudnia 1999 r. Koło, za swoje osiągnięcia w dziedzinie rozwoju gospodarki łowieckiej, zostało uhonorowane Złotym Medalem Zasługi Łowieckiej.
131
132
133
Pochwała wyzła dowodnego Z pewnością wielu z Was zna już wydane przez Atra World „Szkice myśliwskie” Władysława Gackiego i Kazimierza Wodzickiego. Ci, którzy ich nie czytali, mają okazję zapoznać się z fragmentem opowiadania pierwszego z autorów
M
ój wyżeł, ponter1, Pan – tak nazwany nie przez wzgardę dla panów. Przeciwnie – mój pies otrzymał bardzo staranne wychowanie i obecnie, jako pies dojrzały, dowodny ujawnia wyraźnie pańskie upodobania. Mój Pan jest śliczny: o lśniącej, brunatnej szerści2, w miarę białym nakrapiany, ma postać rasowego, dzielnego psa. Głowa sucha, wydłużona, uszy długie, kark piękny, muskularny, oczy czyste, bystre, pełne wyrazu, ponter – pointer 2 szerści – sierści 1
piersi potężne, nogi proste, o palcach krótkich, skupionych, grzbiet prosty, proporcjonalny. Oglądany przez znawców wzbudza najwyższe pochwały. Przed ukończeniem roku lubił wymykać się z domu, wałęsał się po mieście, za co bywał karany. Wystarcza mu nagana słowna, której nie nadużywam, widząc jej skutek w oczach mojego Pana: stają się podówczas przeraźliwie smutne. Jakże czułby się szczęśliwy nauczyciel w klasie złożonej z 40–50 dzieci, gdyby bodaj połowa jego wychowanków posiadała tyle ambicji, była tak
wrażliwa na objawy niezadowolenia, jak mój pies – Pan! A więc od psa winni się ludzie uczyć nie tylko wierności… Pozornie jest to pies-leń, sensat. Wyleguje się na dywanach, wygląda oknem, w określonych godzinach waruje przy drzwiach, oczekując mego powrotu; odbywa przechadzki ze mną lub z gospodynią, spełnia drobne posyłki w mieszkaniu, przynosząc, odnosząc na rozkaz żądane, podręczne przedmioty. Stróż znakomity. Nie cierpi żebraków, włóczęgów: widocznie mierzi go specyficzny odór nędzy. Konkury pochłaniają go tylko okresami – jako życiowa konieczność. Z psim pospólstwem nie utrzymuje żadnej komitywy. Po paru sezonach łowieckich wciągnął się mój Pan do przymusowej bezczynności – od twardej jesieni do lata. Z godnością się nosząc niezmienną, nigdy widocznie nie czuje się darmozjadem, jakby wiedział, że śród rodzaju ludzkiego są również robotnicy sezonowi. Czasami, w chwilach łaski, leżąc na kanapie, pozwalam mojemu psu oprzeć przednie łapy i śliczną głowę na moich piersiach. Przytula się do mnie i patrzymy na siebie długo, długo: w jego oczach widzę bezgraniczne przywiązanie, wierność poza grób sięgającą i jakieś utajone, niewysło-
wione pragnienie. Wtedy mówię do niego w te słowa: – Co, Paneczku, dobrze by tak było po łubinku, seradeli, po łanie ziemniaków?! Stójka – są! Już wziąłeś na nos. Po chwili – frr… paf, paf! I jest kurka lub dwie! Albo klap, klap – po rdzawym błotku. Kwa-kwa-kwa… Paf! Uważałeś, gdzie padła, szukaj! Mój pies nie gapa: wodzi oczyma za kierunkiem lotu i strzału. Pan ożywia się, uśmiecha się dobrodusznie dolną wargą, kręci krótkim ogonem. Robię ruch, jakbym sięgał po strzelbę na ścianie. Pan zrywa się w podskokach. Wyciągam z torby wabia na kaczory, wydaję kilka brzmień. Mój pies sensat przeistacza się cały: skowyczy, skamle, naszczekuje, obejmuje mnie przednimi łapami, prosi, aby już zaraz, natychmiast… Wystarczy wyjąć z szafy buty, ubranie myśliwskie, aby wywołać podobny napad szaleństwa. – Zwiodłem cię, piesku! Nie pora! Patrz – na dachach i drogach śnieg. Nie pora, poczekaj, uspokój się! Pójdziemy razem, pójdziemy! Dobrze jest czasem pomarzyć. Marzenie utrwala nasze zdolności i usprawnienia. I taka jest chyba cała jego wartość dla życia. Pozwalam znów swemu psu złożyć głowę na moich piersiach, aby nie przerywać rozmowy.
136
– Wiem przecież, mój Panie, że i ty miewasz sny, marzenia: węszysz, nastawiasz uszy, poruszasz nogami, drżysz cały pasją potężną. Zapewne odbywasz wówczas jakieś fantastyczne, kłusownicze, mordercze, zabronione łowy – ty, mój pies rasowy, wyżeł dowodny o pańskich upodobaniach, stajesz się w marzeniu rabusiem krwiożerczym, zbójem w pościgu zapamiętałym… Nie przerywam ci tych miłych rojeń, gdyż przez łączność duchową, bodaj w krainie snów, z dostojnymi dzikimi przodkami zachowałeś dla własnego użytku i dla mojej niezrównanej uciechy żywotność, temperament i ten wiatr, węch – instrument cudowny, którym przenikasz odległość i wyczuwasz zawartość przestrzeni w sposób dla mnie niedostępny, który cię nigdy nie zawodzi. – Wierny mój piesku, niestrudzony towarzyszu – mówię do mojego Pana, gładząc jego miękką, lśniącą szerść. – Lubię cię i wysoko cenię za tę namiętność. Cały w niej żyjesz i przez nią! Tylekroć podziwiam twe siły, wytrwałość: osiem, dziesięć godzin biegu po polach, błotach, moczarach, gdzie co krok zapadałeś na grzybie, to płynąc, to brodząc, przeskakując z kępy na kępę, zapamiętały, rozszalały w pościgu za zbarczonym kaczorem nur-
kującym ci przed nosem. Gdy, gubiąc jego ślad, musiałeś czekać, czatować, aby znów ścigać i wreszcie wynieść go i złożyć u moich stóp. I wtedy nawet, gdy dając już za wygraną, litując się nad tobą, chciałem przywołać cię do siebie, tyś dawał mi przykład namiętnego uporu: strzeliłeś – spadła; moją rzeczą jest znaleźć! I cóż ty masz za trudy swoje? Nic zgoła, żadnej korzyści prócz zaspokojenia pasji łowieckiej. Dlatego muszę być rozsądniejszy od ciebie; muszę cię oszczędzać, choć wiem, żeś zawsze chętny, że już nazajutrz jesteś znów gotów mi towarzyszyć. Muszę ci dawać choć dobę wypoczynku, gdy widzę, jak wracasz późnym wieczorem przy mojej nodze, skulony, mokry, w błocie utytłany, często drżący z zimna, twardą jesienią – z głową ciężko zwieszoną, śmiertelnie zmęczony, wyczerpany: żałosna ofiara wspaniałej namiętności! Najadasz się i śpisz potem, chrapiąc jak chłop strudzony, by znów wyruszyć na jedno moje skinienie! Za tę bezinteresowną pasję łowiecką, za chęć zawsze jednaką wiernego mi służenia nadaję ci, mój piesku, tytuł najwyższy – mojego przyjaciela! Choć wiem, że głębia twoich mądrych, wpatrzonych we mnie oczu zostanie na zawsze tajemnicą!
137
Grzywacze Gołąb grzywacz to ptak wędrowny z rodziny gołębiowatych, znany w Europie, Afryce i Azji. Do Polski przylatuje od marca do maja, migruje na zimowisko na przełomie września i października. Jego nazwa wzięła się od białej grzywy na szyi. Znajomy myśliwy mówi, iż kiedy pojawiają się pierwsze grzywacze, to znak, że idzie wiosna… TEKST I ZDJĘCIA: VIOLETTA NOWAK
G
rzywacz (Columba palumbus) to sporej wielkości ptak, waży w granicach od 450 g do 690 g, długość ciała wynosi 38–43 cm. Jego nazwa wzięła się od białej grzywy na szyi – wyraźnie odznacza się biały kołnierzyk na jej bokach i białe pasy na wierzchu skrzydeł. Jego dziób jest w kolorze żółto-czerwonym. Podczas toków, gdy grzywacz wzbija się do lotu, wydaje odgłos głośnego klaskania skrzydłami. Osiąga w locie bardzo duże szybkości, jest przy tym zwrotny. Ma wielu wrogów. Największym jest jastrząb. Inni jego prześladowcy to norka, która trzebi gniazda grzywacza z jaj, ponadto sroka, wrona i kruk.
intensywnie, słabo połyskuje jej szyja i pierś. Grzywacz ma charakterystyczne upierzenie, barwa piór na zgięciu skrzydeł jest biała, wyraźna. Gdy gołąb jest w powietrzu, wówczas odznaczają się charakterystyczne półksiężycowe przepaski w kolorze białym, są dobrze widoczne na wierzchu skrzydeł. Młody grzywacz do roku nie posiada białego kołnierzyka na szyi, dopiero później nabiera kolorów jakie mają rodzice i osiąga wiek dojrzały, jest gotowy do rozrodu. Najważniejszą cechą, która odróżnia grzywacza od pozostałych gołębi jest jego wielkość i mocna budowa. Już nie tylko w lesie Jest ptakiem leśnym, choć na przestrzeni lat uległ asymilacji i coraz częściej spotyka się gniazdujące grzywacze w miastach, na miejskich skwerach, w parkach. Nasz polski grzywacz jest ptakiem wędrownym, w zachodniej części Europy ich populacje są osiadłe. W Polsce przebywają od marca do października, odlatując na zimę na południe Europy, ale zwyczaje tych ptaków stopniowo ulegają zmianie. Na Dolnym Śląsku i Opolszczyźnie sporadycznie spotyka się zimujące grzywacze. W styczniu i lutym, gdy bywały tęgie mrozy, w Lubuskiem obserwowałam ptaki drapieżne. Widziałam
Ubarwienie i upierzenie Dorosły grzywacz ma wierzch upierzenia przeważnie ciemnoszary, pierś koloru od kremowego do rdzawego, brzuch szaro-popielaty, okolice szyi i boki są zielonkawe, mienią się metalicznie. U dorosłego ptaka tęczówka oka jest jasnożółta z asymetryczną źrenicą. Gdy ptak jest młody, tęczówkę ma ciemniejszą, nie ma jeszcze charakterystycznych białych i zielonych piór na szyi, jakie występują u dorosłych. Ubarwienie młodego gołębia przypomina bardziej sierpówkę, która ma popielate upierzenie. Samica grzywacza jest ubarwiona mniej
140
141
wtedy kilka zimujących gołębi grzywaczy, zalatujących pod czatownię w poszukiwaniu suchych nasion i ziaren kukurydzy. Naturalnym i pierwotnym biotopem – typowym obszarem występowania lęgów grzywacza – są lasy liściaste i mieszane oraz gęste zarośla. Spotkać go można na obrzeżach lasów sąsiadujących z polami, w samotnych kępach drzew. Dobrze przystosował się do życia w parkach, ogrodach, na polach i łąkach. Preferuje lasy dębowe, śródpolne zadrzewienia, aleje wysokich drzew, gdzie wysoko, w kępach chętnie zakłada swoje gniazdo. Jest gatunkiem monoga-
micznym tworzącym pary na jeden sezon rozrodczy, czasem na dłużej. Para grzywaczy buduje gniazdo na drzewach lub na wysokich krzewach. Spotyka się ich gniazda na świerkach czy też na ozdobnych żywotnikach. Najczęściej jednak miejsce na nie wybierane jest w wysokiej koronie drzew. Składa się ono z konstrukcji niedbale ułożonych patyczków, często prześwitujących od spodu. Od niedawna grzywacze rozpoczęły zasiedlanie obrzeży miast. Ptaki te odzywają się rzadko, ich głos to niskie tony z wielosylabowym gruchaniem, akcentowanym na drugą sylabę.
142
Gody i wychowanie młodych Wczesną wiosną rozpoczynają się gody. Samiec odzywa się wtedy chrapliwym pohukiwaniem. Rzadko wydawany głos grzywacza nazywa się huczeniem, towarzyszy mu pokazowy lot tokowy. Grzywacz podlatuje w górę, klepie skrzydłami, lecąc stromo, słychać odgłos klaskania, po czym opada lotem ślizgowym w dół. Loty tokowe kończą się, gdy grzywacze stają się parą. Następuje kolejny etap, zaczynają wspólnie budować gniazdo. W kwietniu samica składa do gniazda pierwsze jajo, które jest wysiadywane, drugie młode jest
o jeden lub dwa dni młodsze. Jaja są wysiadywane na zmianę z samcem przez 17 do 19 dni trwania inkubacji. Pisklęta wykluwają się ślepe i są nagie z szaroniebieską skórą, pokrywają się żółtym puchem. Pisklęta przebywają w gnieździe przez 4 tygodnie, po wyjściu z gniazda są jeszcze przez 2 tygodnie karmione przez rodziców. Młode grzywacze mają inną dietę niż dorosłe, karmione są ptasim mleczkiem. W wolu wysiadującego gołębia powstaje rodzaj mlecznej wydzieliny. Jest znacznie bardziej pożywny niż mleko ludzkie czy krowie. Ponieważ młode
143
grzywacze są zagniazdownikami, dość łatwo w krótkim czasie stają się samodzielne. Już po 30 dniach są lotne. Gdy umieją już latać, samiec nadal je dokarmia, a samica najczęściej jest zajęta nowym lęgiem. Pisklęta wychowywane są przez oboje rodziców, w ciągu roku para gołębi potrafi wyprowadzić do 4–5 lęgów, okres lęgowy trwa średnio do czerwca, lipca, choć przy 4 lęgach może ciągnąć się do września. Zniesione jaja są barwy czystobiałej, co świadczy, że przodkowie grzywaczy swe gniazda zakładali w zagłębieniach i rozpadlinach skalnych, jaja nie potrzebowały barw ochronnych. Do dość osobliwego zwyczaju lęgowego grzywaczy należy ich natychmiastowa gotowość do składania jaj. Gdy tylko jest cieplejsza pogoda, ptaki składają jaja i wysiadują je, jednak jeśli pogoda pogorszy się i nastąpi znaczne ochłodzenie, równie szybko jak założyły, tak samo błyskawicznie porzucają gniazdo. Dojrzałość płciową grzywacze osiągają szybko, ich pierwszy miot odbywa się w pierwszym roku życia. Średnia długość życia grzywaczy to 3 lata, choć obserwowano żyjące nawet powyżej 17 lat.
rozpoczyna się wędrówka grzywaczy. Tworzą zgromadzenia liczące nawet kilkaset ptaków, przelatując co chwilę na coraz nowsze, świeżo skoszone łąki lub też zaorane pola, gdzie poszukują pokarmów roślinnych: nasion traw, zbóż, pędów, nasion krzewów, jagód, owoców drzew, buczyny, liści dzikiego bzu. Do przysmaków grzywacza należą żołędzie i jagody bluszczu, a wiosną żywi się kwiatostanami akacji czy owocami morwy. Grzywacze potrzebują w pobliżu swego bytowania wodopojów, ponieważ woda w ich diecie jest bardzo ważna. Czasem muszą pokonać duże odległości, aby zaspokoić pragnienie. Bezpośrednio po żniwach intensywnie żerują. Gdy rolnicy szybciej zaorają pola i niewiele ziarna zostaje po orkach, grzywacze lecą dalej. W czasie przelotów kierują się na południe, zmieniając żerowiska. Przemieszczają się wolno kilkaset kilometrów w kierunku południowym, nabierając słusznej wagi i zwiększając zapasy energii. Łowy na grzywacze Obecnie na liście zwierząt łownych, ustalonej przez ministra środowiska, znajduje się 13 gatunków dzikich ptaków: krzyżówka, czernica, cyraneczka, głowienka, łyska, gęgawa, gęś zbożowa, gęś białoczelna, gołąb grzywacz,
Pora na wędrówkę Gdy czas przeznaczony na lęgi i wychowanie młodych dobiegnie końca,
144
jarząbek, bażant, słonka i kuropatwa. W naturalnym środowisku grzywacz występuje powszechnie i nie jest zagrożony, w Polsce jest objęty ochroną łowną. Polowanie na grzywacze w naszym kraju nie należy do popularnych, choć ptaki te są ciekawym trofeum myśliwskim. Grzywacze występują w zasadzie w większości polskich łowisk, mają zwyczaj systematycznego odwiedzania określonych miejsc, np. stada gołębi patrolują miejsca dokarmiania zwierzyny. Od 15 sierpnia, gdy rozpoczyna się sezon polowań na kaczki i łyski, roz-
poczyna się również sezon polowań na grzywacze. Jednak kończy się wcześniej niż na kaczki i łyski, bo już 30 listopada. Dobra znajomość zachowania tych wędrownych ptaków pozwala na osiągnięcie najlepszych wyników w pierwszych tygodniach do 4 tygodni na początku sezonu polowań. Polowanie na grzywacze odbywa się przy pomocy myśliwskiej broni gładkolufowej: jednorurki, dubeltówki, boka. Gołębie zaliczane są do zwierzyny miękkiej, kilka drobnych śrucin w tuszce powoduje, że ptak pada w ogniu. Gołębie strzela
145
się drobnym śrutem, nr 6 o wymiarze 2,5 mm. Myśliwi używają również śrutu przeznaczonego do strzelań sportowych nr 7,5, gdzie wymiar śrucin wynosi 2,4 mm. Gdy ustrzelimy pierwszego, nie opuszczamy czatowni, bo choć gołębie spłoszone odleciały po wystrzale, jest pewnie, że wrócą, a trafiony ptak posłuży jako naturalny bałwanek. Z obserwacji myśliwskich wiadomo, iż grzywacze lubią stabilną pogodną aurę, są wtedy bardziej aktywne, więcej żerują, w deszcz nie warto nawet planować polowań na grzywacze. Ulubionym miejscem ich odpoczynku jest skraj lasu z wysokimi drzewami lub jest to pojedyncze, wysokie drzewo pośrodku pola. Grzywacze mają doskonały wzrok, mówi się o nich, że „widzą wszystko i zawsze”. Polowanie z podchodu nie wchodzi więc w rachubę. Jednak znając ich miejsca przelotów czy spoczynku, można urządzić zasiadkę. Warunkiem jest doskonałe maskowanie swojej obecności. Grzywacze chętnie żerują na ściernisku po pszenicy, jęczmieniu, grochu, łubinie lub rzepaku. Najczęściej na polu brak osłony, aby się ukryć, teren jest równy, każdy najmniejszy ruch jest dobrze widoczny. Podchód w takim terenie jest skazany na porażkę. Aby dobrze się ukryć, rozwiązaniem jest postawienie cza-
towni. Najszybciej można się z tym uporać, stawiając namiot myśliwski. Dobrze jest zamocować na nim odrobinę naturalnej roślinności. Na taki kamuflaż wystarczy kilka wiązek trawy czy resztki słomy, której na polu nigdy nie braknie, to wszystko dobrze utrzyma się na kilka połamanych gałęziach opartych o namiot. Na rozległym polu, gdzie resztki ziarna leżą wszędzie w terenie, trudno jest, by grzywacze zbliżyły się właśnie blisko naszego miejsca. Niezbędne są więc makiety – bałwanki, które najlepiej ustawić „łepkami” w jednym kierunku. Można też zamontować karuzelę z obracającymi się atrapami lecących gołębi. Przez cały czas polowania nie można opuszczać czatowni, wskazany jest wręcz bezruch. Znam wielu myśliwych sporządzających świetne potrawy z dziczyzny z grzywacza, choć zdarzają się malkontenci, twierdzący wręcz, że jest ona niejadalna, co jest nieprawdą. Mięso grzywaczy jest delikatne i kruche. Polecam pieczone grzywacze w sosie własnym, z odrobiną masła i czerwonego wina. Znajomi myśliwi „gołębiarze” mówią: „ frajda z polowania jest duża, bo smaczny to ptaszek, choć mały”.
146
147
Następne wydanie Gazety Łowieckiej w kwietniu. Darz Bór!
Fot. iStock