35 3/2019
ZEISS CONQUEST V4 SZKOŁA WABIENIA (PRZE)SZKODY ŁOWIECKIE
Drodzy Czytelnicy! Lipiec rozkręcił się nam na dobre i ani się obejrzymy, a półmetek wakacji będzie za pasem. Nie ma się więc co zastanawiać, tylko korzystać z urlopów na całego. Nie zapominając jednak, że wakacje nie zwalniają od… myślenia. Dlatego mimo letniej pory nasi szanowni Autorzy nie stosują taryfy ulgowej i jeden przez drugiego wyliczają kolejne absurdy „made in Poland”. Bynajmniej nie dlatego, że lubią sobie jak wszyscy ponarzekać, tylko zwracają uwagę na to, co w rodzimym łowiectwie kuleje. A trochę tego się nazbierało. Gamrat barwnie snuje refleksje o szaleństwie swojskości, podając takie przykłady, że śp. Stanisław Bareja miałby co robić przez jakiś czas. A gdyby jeszcze miał okazję zapoznać się z artykułem Haggisa Huntera o „(Prze)szkodach łowieckich”, to inspiracji starczyłoby mu co najmniej na dekadę. A i niejeden kabaret skorzystałby, gdyby zapoznał się ze szkodowym, a raczej szkodliwym sposobem myślenia niektórych prezesów i łowczych... Celnych obserwacji nie brakuje też jak zwykle u Sławka Pawlikowskiego, który zaczyna we wstę-
pie felietonu od cytatu z Ewangelii, a kończy apelem o łowiecki profesjonalizm, który powinien być wizytówką polskich myśliwych. Bo kiedy łowiec głupi, to i św. Hubert nie pomoże… Nawet jeżeli jego relikwie od niedawna mamy w Żołędowie, o czym z dumą informuje nas nasza Koleżanka Ola Szulc. Jednak, by wakacyjną porą wyjść nieco poza nasze „opłotki”, mamy dla Was też relację z wizyty w alpejskiej miejscowościach Wattens i Absam, gdzie dobrze znana zwłaszcza łowieckim fejsbukowiczom Dominika Pieniążek gościła na zaproszenie marki Swarovski. Każdy myśliwy przyzna, że wizyta w miejscu, w którym powstają kultowe lornetki i lunety, to po prostu wycieczka do raju… Mam więc nadzieję, że w tak różnorodnym letnim wydaniu „Gazety Łowieckiej” każdy znajdzie coś dla siebie, bo kto czyta... nie błądzi. Inspirującej lektury! Darz Bór! Maciej Pieniążek Redaktor Naczelny
3/2019
1- 5x24i
2-10x50i
2,4-12x56i
P E R F E KC JA N A P I E R WS Z Y R Z U T O
W nowych lunetach celowniczych HELIA sku tym co najważniejsze, dotrzymując naszej obi Perfekcja na pierwszy rzut oka!
KA
upiamy się na ietnicy jakości:
kahles.at
Swarovski: raj nie ty
ylko dla myśliwych
Historia marki Swarovski sięga XIX wieku, kiedy to Daniel Swarovski założył firmę w małej alpejskiej miejscowości Wattens. Jego przewodnie hasło brzmiało: „Diamenty dla każdego” TEKST: DOMINIKA PIENIĄŻEK ZDJĘCIA: GAZETA ŁOWIECKA, MATERIAŁY PRASOWE
D
aniel Swarovski był również wynalazcą i konstruktorem, który m.in. opatentował elektryczną maszynę do precyzyjnego cięcia kryształów. Jeden z jego synów, Wilhelm, założył w 1949 roku Swarovski Optik. Od młodych lat pasjonował się astronomią. Mając dostęp do profesjonalnych urządzeń tnących precyzyjnie kryształy, sam skonstruował swoją lornetkę 6x30. Pierwsza seryjnie produkowana przez firmę Swarovski lornetka to model Habicht 7x42. W 1959 roku firma zaczęła produkować myśliwskie lunety strzeleckie, a osiem lat później teleskopowe lunety obserwacyjne. Dzisiaj chyba nie ma myśliwego, który by nie marzył o tym, aby mieć optykę Swarovskiego. A na pewno każdy myśliwy zna tę markę. W 2017 roku firma Swarovski Optik osiągnęła obrót w wysokości 146,3 milionów euro, a eksport stanowił 91% produkcji.
Pierwsza rzecz, która rzuca się nam w oczy, to… przedszkole. Firma zapewnia je dla pociech wszystkich swoich pracowników, tak samo jak szeroki wybór smacznych posiłków w zakładowej restauracji. Na jej terenie znajdują się również strzelnica oraz wzorcowy sklep, w którym wystawione są oczywiście wszystkie produkowane modele optyki i akcesoriów Swarovskiego. Do części produkcyjnej możemy wejść znacznie później. Oczywiście nie można fotografować, a na pytanie o np. system pokrywania optyki, oprowadzająca nas Christina Ebert przepraszająco się uśmiecha i prosi o kolejne pytanie. Co ciekawe, Swarovski mimo oczywistych obostrzeń wynikających z chronienia tajemnic producenta jest otwarty na wizyty z zewnątrz i świetnie do nich przygotowany. W firmie istnieje specjalny dział zajmujący się oprowadzaniem wycieczek dystrybutorów, dziennikarzy czy szkół po fabryce. Jest co oglądać, ponieważ firma większość elementów produkuje na miejscu. Do tego posiada szereg maszyn, które zostały stworzone w pojedynczych egzemplarzach, specjalnie na zamówienie fabryki i można je spotkać tylko tutaj. Z bloków aluminium robione są tubusy lornetek i lunet. Cięcie i formowanie szkieł
Jest co oglądać... Zarówno zakłady w Wattens, jak i znajdujące się w Absam Swarovski Optik leżą w pięknej dolinie Innu. Położone są w zapierającej dech w piersiach okolicy, niedaleko przełęczy Brenner oraz Innsbrucka. Fabryka w Absam robi wrażenie już od samego przekroczenia strzeżonej i zamykanej bramy.
10
11
oraz pryzmatów również odbywa się w fabryce w Absam i jest to nie tylko niesamowicie precyzyjna, ale również czasochłonna praca. Co ciekawe, firma prowadzi szkolenia dla gimnazjalistów, którzy chcą związać się zawodowo ze Swarovski Optik po zakończeniu szkoły. Mają oni praktyki zarówno w działach optycznych, jak i mechanicznych, przygotowujące
ich do późniejszej pracy w fabryce. W Swarovski Optik pracuje ponad 900 osób, z czego w dziale Research & Development, zajmującym się projektowaniem nowych produktów, poszukiwaniem rozwiązań technologicznych i optycznych problemów – 50 osób. Wprowadzenie nowej lunety lub lornetki do produkcji zajmuje od 4 do 5 lat od momentu pierwszego
16
projektu lub idei. Spora część pracowników pracuje w zakładach przez swoje całe zawodowo aktywne życie, co – biorąc pod uwagę warunki pracy i atmosferę w firmie – nie powinno dziwić.
lu znanych mi myśliwych. Produkcja Swarovski Optik zaspokaja potrzeby trzech docelowych grup odbiorców. Największa to oczywiście myśliwi, dla których produkowane są lunety strzeleckie i obserwacyjne oraz lornetki. Druga grupa, szczególnie liczna w Wielkiej Brytanii i USA, to obserwatorzy ptaków. Trzecia, dynamicznie rozwijająca się, zwłaszcza w Austrii,
Najlepsze z najlepszych Naszą wizytę w fabryce zaczęliśmy jednak od prezentacji produktów, będących obiektem westchnień wie-
17
18
19
20
21
to osoby, które na co dzień chcą posiadać dobrą optykę, jadąc na wakacje, pływając dużymi wycieczkowcami i zwiedzając świat. Chcą podziwiać i oglądać rzeczy, które nie zawsze możemy zobaczyć z bliska, a najwyższej klasy optyka świetnie nam w tym pomoże. Jeśli chodzi o podział na lunety strzeleckie i lornetki oraz lunety obserwa-
cyjne, to sprzedaż rozkłada się w stosunku 50 do 50. Najpopularniejszym modelem jest flagowy Z8i o powiększeniu 1-8, czyli luneta typowo biegowa. Wśród lornetek niekwestionowanym liderem jest model El Range o świetle 42. Pewnie naszych Czytelników mocno to zdziwi, ale zarówno lunety, jak i lornetki o świetle 56 tak
22
naprawdę najlepiej sprzedają się tylko w Polsce, a np. w USA ich sprzedaż jest marginalna. Co też ciekawe, bestsellerami są w tych przypadkach topowe produkty będące jednymi z najdroższych w swojej klasie. W Europie największym odbiorcą produktów są Niemcy, a na świecie oczywiście Stany Zjednoczone.
W skrócie seria lornetek Swarovskiego to modele EL – absolutnie najwyższej jakości szkła dostępne w 6 modelach o powiększeniu od 8 do 12 i średnicy obiektywu od 32 do 50 mm. Ten sam model z wbudowanym dalmierzem nosi nazwę EL Range i występuje również w kolorze pomarańczowym. Bardziej budżetowy model, który
23
również charakteryzuje się fantastycznymi właściwościami optycznymi, to seria SLC. Tutaj mamy już do wyboru lornetki o średnicy soczewki obiektywu do 56 mm i powiększeniu do 15 razy. Jeśli ktoś szuka tradycyjnej, oldskulowej lornetki, to idealny będzie model Habicht. Kolejne serie lornetek to już typowe lornetki do trekkingu i na co dzień. Lekkie, kompaktowe modele CL Companion, CL Pocket i CL Pocket Mountain zmieszczą się w każdym plecaku i charakteryzują się bardzo dużym polem widzenia przy zastosowaniu oczywiście wysokiej klasy optyki. Świetnie sprawdzą się podczas wycieczek, w mieście, w teatrze i wszędzie tam, gdzie chcemy zerknąć tam, gdzie wzrok nie sięga… Dla myśliwych najciekawszą zapewne kategorią będą lunety strzeleckie. Nowością, która swoją premierę miała na targach IWA, jest na pewno model DS, luneta do strzelań myśliwskich z wbudowanym dalmierzem i rozbudowanym komputerem balistycznym uwzględniającym oczywiście amunicję, z której strzelamy, kąt strzału, dystans, prędkość wiatru, temperaturę i ciśnienie. Jak podkreślał Daniel Muehlmann DS, jest lunetą myśliwską i nie należy jej traktować
jako modelu dedykowanego specjalnie do strzelań dalekodystansowych. Flagową i najlepiej sprzedającą się serią lunet jest Z8i z fantastyczną optyką i ośmiokrotnym zoomem. Do wyboru mamy lunety biegowe, jak również modele do strzelań na dalsze dystanse z zasiadki czy podchodu: bardziej przyjazna dla kieszeni linia Z6i, oferująca sześciokrotny zoom, linia Z5 dedykowana do strzelań dalekodystansowych w wersji z podświetlanym punktem i bez. Fabryka oraz podejmujący nas gospodarze urzekli nas swoim profesjonalizmem i gościnnością. Warto tu przyjechać! Będąc na miejscu, zostaliśmy również zaproszeni do zwiedzania Swarovski Kristallwelten położonego tuż obok fabryki w Wattens. To duży sklep, w którym można kupić głównie wyroby pobliskiej fabryki, chociaż znaleźliśmy jeden regał z lornetkami i lunetami naszego gospodarza. To miejsce godne polecenia, będące drugą co do liczby turystów po wiedeńskiem Pałacu Schonbrunn atrakcją turystyczną Austrii. Warte zapamiętania w drodze z lub na narty w Alpach. Lato szybko minie...
24
25
Święty Hubert bliżej nas!
– Niech św. Hubert ma was w swojej opiece, niech was wspiera, pomaga wam w tej prawdziwej trosce o cały świat lasu i to wszystko, co w nim żyje – powiedział 12 maja bp Jan Tyrawa. Dekretem ordynariusza diecezji bydgoskiej kościół Podwyższenia Krzyża Świętego w Żołędowie został ustanowiony Diecezjalnym Sanktuarium Świętego Huberta Biskupa TEKST: ALEKSANDRA SZULC ZDJĘCIA: GRZEGORZ MENDEL
W
uroczystościach pod przewodnictwem biskupa Tyrawy, które odbywały się w parku nadleśnictwa Żołędowo, uczestniczyli zaproszeni goście, wśród nich: ordynariusz diecezji namurskiej bp Rémy Victor Vancottem, przedstawiciele władz różnych szczebli, parlamentarzyści, myśliwi oraz leśnicy. W pierwszej kolejności odczytano dekret biskupa ordynariusza o ustanowieniu sanktuarium, później słowa błogosławieństwa papieża Franciszka. Patron na nasze czasy Diecezjalny duszpasterz myśliwych, ks. kanonik Ryszard Pruszkowski, który wygłosił homilię, przywołał postać św. Huberta, kreśląc krótko jego życiorys. Zwrócił uwagę na to, że po nawróceniu, przejęty objawieniem, rozpoczął studia teologiczne, a później podjął działalność misyjną w Ardenach i Brabancji, by – po dotarciu do Rzymu – zdać przed papieżem Sergiuszem sprawozdanie ze stanu diecezji. Ojciec Święty, zbudowany jego wiedzą i znajomością spraw Kościoła, osobiście nagrodził go sakrą biskupią. Ksiądz kanonik trafnie zauważył, że św. Hubert, żyjący kilkanaście wieków przed nami, cieszący się przez te wszystkie lata czcią w całej Europie
28
29
30
31
i daleko poza jej granicami, jest szczególnym patronem na czasy, w których teraz żyjemy. – Pielgrzymując do tego sanktuarium i upraszając wstawiennictwa naszego świętego patrona, wracajmy stąd lepsi, pełni wiary i nowych mocy, a wtedy przez nas – świat, Europa, ojczyzna i nasze rodziny też staną się lepsze – podkreślił duszpasterz i myśliwy.
cząstce św. Hubert. Chcemy, by drzwi naszego sanktuarium były zawsze otwarte – powiedział ks. kanonik Jarosław Kubiak, proboszcz parafii i kustosz sanktuarium w Żołędowie. Z Holandii do Belgii i Polski Relikwie zostały wprowadzone do parafialnego kościoła w 2017 r. Wydarzenie to poprzedziła specjalna pielgrzymka do miejscowości Saint-Hubert w Belgii. – Kult św. Huberta biskupa będzie jeszcze jedną przyczyną do zbliżenia się naszego środowiska ku Panu Bogu, a utworzenie sanktuarium jest dowodem na żywe wartości chrześcijańskie wśród naszej braci – podkreślił nadleśniczy Nadleśnictwa Żołędowo Krzysztof Sztajnborn. Sprowadzenia do Polski relikwii podjęli się proboszcz ks. kanonik Jarosław Kubiak oraz pracujący od wielu lat w Belgii ks. Dariusz Pejka. Relikwie odnaleziono w Holandii, gdzie niegdyś św. Hubert cieszył się powszechnym kultem. W przedsięwzięcie zaangażował się również ordynariusz diecezji namurskiej, który oświadczył, że pragnie osobiście przekazać cenny dar delegacji nadleśnictwa i parafii. Biskup namurski odczytał, podpisał i wręczył list ofiarujący relikwie sanktuarium w Żołędowie. – Jestem bardzo szczęśliwy, że mogę przekazać
Niezwykła kaplica Kościół w Żołędowie został ufundowany w 1715 r. przez hrabiego Adama Moszczeńskiego. Miejscem krzewienia kultu ku czci św. Huberta stała się kaplica stojąca obok głównej świątyni. W ostatnich miesiącach obiekt przeszedł generalny remont elewacji i wnętrza. Oprócz nowego ołtarza, ławek, myśliwskich żyrandoli, zmieniono tabernakulum, które zajmuje teraz centralne miejsce. Na głównej ścianie zawisła również rzeźba św. Huberta biskupa, wykonana specjalnie na tę okazję przez ukraińskiego artystę rzeźbiarza Alexandra Levchuka. Po lewej stronie zainstalowano relikwie pierwszego stopnia patrona nowego sanktuarium, do których specjalną oprawę wykonał Edward Zegarliński. – To jest finał w najpiękniejszym wydaniu – ta parafia stała się ważnym punktem w diecezji. To tutaj przebywa w swej
32
33
relikwie św. Huberta na dłonie księdza biskupa. Jakiś czas temu pielgrzymi z Polski – myśliwi, leśnicy – przybyli do bazyliki św. Huberta. Wówczas otrzymali jego relikwie, które zyskały piękną oprawę – mam tu na myśli zarówno relikwiarz, jak i ustanowione dzisiaj sanktuarium – powiedział bp Rémy Victor Vancottem. Po mszy św. relikwie umiejscowione w pięknym relikwiarzu wykonanym z parostków, przeniesiono w uroczystej procesji do sanktuarium, które chwilę później zostało poświęcone. Możemy się cieszyć, że przybyło nam myśliwym nowe miejsce kultu św. Huberta.
34
35
36
37
Benelli 828 Sport Jak sama nazwa wskazuje, nowy model włoskiej firmy Benelli to kontynuacja znanego i opisywanego już w Gazecie Łowieckiej modelu 828U, a także bock przeznaczony typowo do strzelań sportowych TEKST: MACIEJ PIENIĄŻEK ZDJĘCIA: MATERIAŁY PRASOWE
J
akie są różnice pomiędzy standardową wersją 828 U a modelem Sport? To, co od razu widać, a właściwie czuć, kiedy bierzemy broń do ręki, to większa waga. Model waży 3600 g i ma możliwość regulacji w zakresie +/- 100 g dzięki systemowi Progressive Balancing. Możemy więc dociążyć lub odciążyć kolbę, przesuwając jednocześnie środek wyważenia broni. Należy zauważyć, że nowy model nie jest tak jak broń dedykowana do łowiectwa wyposażony w system Progressive Comfort, którego działanie
polega na pochłanianiu od 30 do 40% energii odrzutu. Zapewne ze względu na zwiększenie masy broni i inną budowę kolby. Do wyboru w modelu Sport mamy dwie długości luf. Producent oferuje 30- lub 32-calowe lufy. Odpowiada to 76 lub 82 centymetrom, natomiast w modelu 828U mieliśmy do dyspozycji lufy o długości 28 cali. Widać, że broń została stworzona głównie z myślą o dynamicznie rozwijających się konkurencjach, takich jak campaq i parcour. Lufy są produkowane w technologii CrioBarrel, czyli kriogeniczna
40
obróbka polegająca na stopniowym schładzaniu materiału w ciagu 24 godzin do temperatury - 100OC w ciekłym azocie. To dzięki temu procesowi rozprężenia spowodowane ciśnieniem oraz ciepłem wydzielanym podczas oddania strzału mają wartości stałe i nie zmieniają się wraz z liczbą oddanych strzałów. Dodatkowo tego typu lufa jest bardziej odporna na ścieranie, co ma swoje znaczenie, szczególnie jeśli strzelamy ze śrutu stalowego. Lufa została wyposażona w wentylowaną i wykonaną z włókna węglowego szynę celowni-
czą. Szyna zgodnie z obecnymi trendami jest dość szeroka i zakończona białą muszką celowniczą. Nowością jest możliwość regulacji języka spustowego, co razem z regulacją kolby daje nam znaczne możliwości dostosowania strzelby do budowy anatomicznej i preferencji strzelca. Dodatkowo, porównując z klasycznym 828U, spusty są zarówno krótsze, jak i szybsze. Przypomnijmy, że kolbę ustawiamy nie tylko przy pomocy podkładek dystansowych, ale również możemy ustawić ją na 20 różnych sposobów.
41
42
43
44
45
46
47
Lewo czy prawo? Zamawiając broń, musimy zdeklarować, czy jesteśmy prawo-, czy leworęczni. Otrzymamy wtedy kolbę i chwyt pistoletowy stosowny do naszych preferencji, tak więc 828 Sport jest dla strzelców prawo- lub leworęcznych, w zależności w jakiej wersji została zakupiona. Tak jak w modelu 828U dostajemy w komplecie zestaw pięciu czoków zewnętrznych, łatwo wymienianych również na strzelnicy. Tak samo mamy praktyczne rozwiązanie polegające na wyjmowanym spuście, dzięki czemu dużo łatwiej jest go czyścić. Z zewnętrznych elementów na baskili znajdziemy napis Sport. Cała baskila, w przeciwieństwie do strzelby myśliwskiej, wykonana jest ze stali. Wpłynęło to korzystnie na zwiększenie masy i wyważenie broni. Pamietajmy, że w 828 baskila jest jedynie elementem łączącym lufy z ryglami,
które znajdują się wewnątrz baskili i są zupełnie odrębnym elementem. Same rygle zamykają przewód luf od tyłu i łączą się z wycięciem umiejscowionym pod komorą nabojową. Dzięki takiemu rozwiązaniu siły powstające przy oddaniu strzału nie są kierowane głównie na sworzeń i baskilę właśnie. Broń dostępna jest tylko w jednym kolorze, czarnym. Nie ma, jak w wersji myśliwskiej, możliwości kupienia broni w kolorze srebrnym. Cena wersji Sport oscyluje w granicach 17 tys. zł. Do zobaczenia w sierpniu! Tych, którzy chcieliby przetestować i porównać oba modele, a także postrzelać z broni Benelli i nie tylko, zapraszamy na strzelnicę PZŁ w Suchodole 24 sierpnia na Warszawski Puchar Benelli! Organizator, czyli warszawska firma Incorsa przygotowała dla Was wiele niespodzianek.
48
49
Szk w Za dwa miesiące minie rok, jak z inicjatywy naszego felietonisty, znanego polskiego wabiarza zwierzyny Sławka Pawlikowskiego, powstała w ramach jego firmy (Biuro Polowań) Szkoła Wabienia. Początkowo był to swego rodzaju eksperyment. Po wielu kursach przeprowadzonych przez Sławka na terenie całego kraju narodził się pomysł otwarcia Szkoły Wabienia w Ciężkowicach... TEKST I ZDJĘCIA: MACIEJ PIENIĄŻEK
koła Wabienia Ciężkowicach
M
iałem dobre zaplecze w postaci Muzeum Przyrodniczego w Ciężkowicach, gdzie znalazłem świetne warunki i gdzie panuje atmosfera do prowadzenia tego typu szkoleń – mówi Sławek. – Po krótkiej rozmowie z dyrektorem Centrum Kultury i Promocji Gminy Ciężkowice Wojciechem Sankiem, stwierdziliśmy, że warto spróbować – dodaje. Jak widać, pomysł był trafiony, bowiem w dniach 8–9 czerwca br., w sali konferencyjnej Muzeum Przyrodniczego im. Krystyny i Włodzimierza Tomków w Ciężkowicach odbyła się już trzecia edycja Szkoły Wabienia Sławka Pawlikowskiego. – Nie ukrywam, że zarówno dla mnie, jak i dla moich kursantów, jest to lepsze rozwiązanie niż branie udziału w kursach organizowanych w różnych częściach Polski. Nie wszystkie instytucje organizujące takie kursy w różnych miejscach kraju posiadają takie warunki, jakie ma Muzeum Przyrodnicze w Ciężkowicach. Do dyspozycji mamy piękną, nowoczesną i klimatyzowaną salę konferencyjną, wyposażoną w tablicę multimedialną i rzutniki różnego kalibru. Ponadto w czasie trwania kursów mamy zapewniony spokój i, co ważne, również nasze warsztaty wabienia nie przeszkadzają innym.
52
53
Ponadto istnieje możliwość zwiedzenia w ramach kursu tego bardzo ciekawego muzeum – podkreśla Sławek.
we współpracy z jedną z bardziej znanych firm, zajmującą się m.in. dystrybucją sprzętu dla myśliwych, szkoły wabienia w kolejnej lokalizacji. Szczegółów na razie nie zdradzamy, a nasi Czytelnicy na pewno w stosownym czasie dowiedzą się na łamach Gazety Łowieckiej o tym projekcie. – Najbliższy termin kolejnego kursu w ramach Szkoły Wabienia planuję na koniec listopada lub początek grudnia i prawdopodobnie wzorem ubiegłego roku, kurs będzie połączony z polowaniem zbiorowym – mówi Sławek.
Jedyne takie kursy Szkoła Wabienia w okresie polowań zbiorowych organizuje kursy połączone z polowaniem zbiorowym. W listopadzie 2018 roku takie polowanie zostało przeprowadzone w jednym z OHZ-ów Lasów Państwowych w Beskidzie Niskim. Kursy trwają dwa dni i są podzielone tematycznie na wabienie ptaków i drapieżników w pierwszy dzień oraz dzików i zwierzyny płowej w drugi dzień. Z informacji uzyskanych od Sławka wynika, że w większości uczestnikami kursów są ludzie młodzi, często zaczynający dopiero swoją przygodę z łowiectwem. Nie brakuje jednak i starych nemrodów, którzy są głodni tajników wabienia zwierzyny. Kursy odbywają się przeważnie raz na pół roku i bierze w nich udział zwykle 10–20 osób, co stanowi optymalną liczbę. – W większych grupach pracuje się trudniej i nie ma wtedy czasu na indywidualne konsultacje. W mniejszych można poświęcić więcej czasu na warsztaty, podczas których można dopracować szczegóły dotyczące umiejętności wabiarza – mówi Sławek. Szkoła wabienia cały czas się rozwija i jej założyciel już myśli nad otwarciem
Nowa inicjatywa W czasie ostatniego kursu w ramach Szkoły Wabienia Sławka Pawlikowskiego, gościliśmy laureatów konkursu wiedzy łowieckiej, który odbył się podczas Targów „Knieje” w Poznaniu. Gazeta Łowiecka wraz ze sklepem myśliwskim dolasu.pl sponsorowały bowiem laureatom nagrody w postaci voucherów uprawniających do wzięcia udziału w tym kursie. Jak się dowiedzieliśmy, w przyszłości firma Sławka Pawlikowskiego planuje zorganizowanie jeszcze innego rodzaju spotkań i szkoleń dla myśliwych we współpracy z Muzeum Przyrodniczym w Ciężkowicach. Szczegóły będą znane wkrótce!
54
55
Na zatropiu
felieton Gamrata
SZALEŃSTWO „SWOJSKOŚCI”, CZYLI WSZYSTKO JEST MOJSZE… Nie miał ostatnio czasu Gamrat śledzić łowieckiego życia, bo dopadł go syndrom SKS i włóczył się po leśnych klinikach. Jego przyjaciel Keneč od czeskich pobratymców nawet „Konopną Herbę” dla Gamrata ściągnął, ale pomogła jak umarłemu kadzidło. Biedro naparza Gamrata niczym żona męża po sobotniej biesiadzie u Honzika, siedzi więc pod smrekiem i tylko nasłuchuje, co wiatr niesie
W
tej sytuacji wieść, która doszła do Gamrata hen z wielkopolskich równin, wydawała się tak kuriozalna, iż pachniała fejkiem na milę. Aliści rozpuścił on wici i rzecz okazała się prawdziwa i tym samym godna opisania.
Oto jedno z tamtejszych kół przed kilku laty przyjęło w szeregi nowego kolegę – obcokrajowca. Niemiec, niech mu będzie Reinhard, mieszkał w Polsce, władał niezgorzej mową Mickiewicza, zdał wymagane prawem egzaminy do PZŁ i został członkiem
koła. Reinhard był człowiekiem sympatycznym i dość zamożnym. Zarząd nie robił więc problemu, gdy nowy członek stawiał ambonę za amboną i bywał w lesie częściej niż pozostali. Tenże nie robił też problemu, kiedy z „jego” ambon korzystali pozostali koledzy – z jednym wyjątkiem. Nie lubił jednak, gdy ktoś odwiedzał jedną z nich, postawioną w zapadłym kącie łowiska. Ponieważ w kole atmosfera jest koleżeńska, z czasem utarło się, że to rewir Reinharda, i nikt tam nie zaglądał. Aliści któregoś dnia łowczemu widocznie się nudziło i pojechał tam z duszpasterską wizytą. A to, co zobaczył, zjeżyło mu włos nie tylko na głowie. Las wokół ambony wyglądał jak wielki śmietnik! Kilkaset metrów wokół ambony walały się stare bochenki chleba, pączki, buraki, ziemniaki i co tam jeszcze. Łowczy wkurzył się nieźle, boć wygląd łowiska świadczy o kole, a ten świadczył jak najgorzej. Rozpytał się więc na okoliczność i okazało się, że kolega Reinhard wywozi pod ambonę nie kilogramy, a dziesiątki kilogramów starego pieczywa, pączków, ciastek, buraków, marchwi itp. A ponieważ jest tego za dużo, to zwierzyna roznosi to po całym lesie i las wygląda jak wysypisko śmieci, a nie las. Łowczy wkurzył się nieziemsko, wezwał rzeczonego na Zarząd
i tam zażądano od kolegi radykalnego ograniczenia ilości wywożonej karmy i posprzątania lasu. Ale kolega Reinhard uznał, iż nikt mu nie będzie dyktował, ile i jaką karmę może wywozić. I postanowił zrezygnować z koła. Zarząd przyjął te decyzję ze smutkiem, ale co miał robić. Do tego momentu historia niczym nie fascynuje... Jakieś pół roku później do koła przyszło pismo podpisane przez mecenasa, który w imieniu Reinharda zażądał, by koło zwróciło Reinhardowi wszystkie ambony, które postawił, a było ich niemało. Zarządowi szczęki opadły do samej polepy kołowego wigwamu. Ale odpisał grzecznie, że urządzenia po postawieniu w łowisku są zwyczajowo własnością koła i nie ma takiej opcji, by zostały zwrócone. Jakiś czas potem przyszło kolejne pismo, tym razem podpisane przez polskiego myśliwego, który w imieniu kolegi Reinharda domagał się znów tego samego. Tym razem szczęki opaść niżej już nie mogły. Bowiem, jak perorował prezes: – To, że Niemiec nie rozumie polskiego systemu, to mogę zrozumieć, ale Polak? Zarząd postanowił sprawę postawić na Walnym, a ta niespodziewanie podzieliła koło. Bo część kolegów zaczęła drążyć sprawę w kierunku, czy jest
59
jakiś przepis, który wyraźnie wskazuje, że urządzenia łowieckie postawione przez myśliwego są własnością koła. Nikt takiego przepisu nie potrafił wskazać, choć starsi myśliwi mówili: „tak jest od zawsze”. Na co młodzi kontrargumentowali, że skoro nie ma wyraźnego przepisu, to wynik sprawy sądowej, która się zapowiada, wątpliwy jest wysoce, zwłaszcza kiedy sędzią będzie „miłośniczką sarenek”, więc może dla świętego spokoju oddać mu te ambony. Na to starzy wywodzili, iż w polskim systemie prawnym jest coś takiego jak prawo zwyczajowe, a zarząd przestrzegał przed stwarzaniem precedensu. Ostatecznie Walne, niewielką liczbą głosów, przychyliło się do stanowiska zarządu. Sprawa jest w toku... I na tym można by skończyć tę opowieść, traktując ją jako ciekawostkę. Gamrata nachodzi jednak refleksja – co to się dzieje z naszym stanem? Oto kwestionowane zaczynają być „rzeczy odwieczne” – prawo Zarządu do prowadzenia polityki odstrzałowej
(wszyscy muszą być równi, choć nie wszyscy równo pracują), prawa łowczych do zarządzania gospodarką łowiecką, a tu jeszcze rzecz wydawałaby się tradycyjna, jak łowiectwo – fakt, iż urządzenie łowieckie jest własnością koła. Gamrat spotkał się już niejednokrotnie z faktem, iż koledzy „swoje” ambony zamykają na kłódki i mają „swoje nęciska”, na które wara innym zasiadać. Ba, zna Gamrat koło, na którym koledzy mają „swoje” rewiry, na których tylko oni mogą polować, no chyba że pozwolą innym kolegom na zasadzie wzajemności. Historyjka opowiedziana powyżej jest tylko następnym krokiem ku „swojskości”. A jak już wszystko będzie „moje”, to czy sens będzie miało istnienie koła łowieckiego? Gamrat, jako wielki zwolennik polskiego modelu łowiectwa, (a napatrzył się on na model francuski i niemiecki nadto) ma nadzieję, że jednak w tym szaleństwie „swojskości” się zatrzymamy. Ale Warchlak mówi, iż Gamrat niedzisiejszy zwierz... Gamrat
60
61
Luneta Zeiss Conquest V4 Luneta Zeiss Conquest V4 pojawiła się na rynku rok temu i miała swoją premierę na targach IWA 2018. Choć szturmem zdobywa serca kolejnych użytkowników, to nie doczekała się jeszcze żadnej konkretnej recenzji. Dlatego stwierdziliśmy, że weźmiemy ją „do lasu”, gdzie paru zaprzyjaźnionych myśliwych będzie miało okazję przedstawić swoje zdanie, a my opiszemy ich wnioski TEKST: MACIEJ PIENIĄŻEK ZDJĘCIA: M.K. SZUSTER, ZEISS SPORT OPTICS, GŁ
Z
anim skupimy się na wrażeniach Kolegów po strzelbie, zacznijmy od omówienia samej linii Conquest V4 i odpowiemy na pytanie, które zawsze wszystkich nurtuje. Skoro tańsza, to czym różni się od swoich starszych braci, że ma tak niską cenę? Made in Japan? Zacznijmy od tego, że Conquest V4 to jedyny model lunety Zeissa, który nie jest produkowany w zakładach Zeissa w Wetzlar, tylko w Japonii. Jest następcą modelu Zeiss DL. Zanim jednak wzruszymy ramionami i zaczniemy domniemywać coś o „chińskiej” jakości, warto wiedzieć, że wszystkie komponenty – przede wszystkim soczewki – dostarczają Niemcy. Pracownicy w Japonii zajmują się jedynie składaniem, a japońska precyzja już dawno stała się towarem eksportowym Kraju Kwitnącej Wiśni. Przeniesienie produkcji właśnie tam pozwoliło na obniżenie kosztów, jednak nie odbyło się to kosztem jakości. Wymagające testy Seria Conquest, tak jak wszystkie lunety Zeissa, przechodzą szereg testów. Symuluje się oddanie 1500 strzałów z siłą odpowiadającą kalibrowi .460 Weatherby Magnum. Szczelność
64
65
66
lunet testuje się, zarówno zanurzając je w wodzie, oraz poddając ciśnieniu wody, jak ma to miejsce podczas opadów. Kolejną próbą zmęczeniową jest narażanie optyki na półtorej godziny wielokierunkowych wibracji. Szok temperaturowy polega na schładzaniu lunet do -40OC, a następnie zmianie temperatury od -25 do plus 40 stopni w ciagu 5 minut. Ostatni z testów to odporność na korozję. Optyka spryskiwana jest roztworem soli przez 24 godziny. Jeśli weźmiemy pod uwagę wszystkie „katusze”, jakie musi przejść optyka Conquest V4, mamy pewność, że otrzymujemy produkt dogłębnie przetestowany. Taniej, ale nie gorzej No tak, zapytacie – ale czy wraz z niższą ceną otrzymujemy niższe wyposażenie? Na to zwróciliśmy uwagę, oglądając pierwszy raz lunetę i zabierając ją w łowisko. Pierwsza różnica to siatka celownicza, która podświetlana jest skokowo, a nie bezstopniowo, jak w pozostałych modelach. Mamy jednak do wyboru 10 intensywności podświetlenia, więc można sobie z tym bez problemu poradzić. Dodatkowo między każdą intensywnością ustawienia znajduje się pole wyłączenia świecenia, więc nie musimy
67
kręcić pokrętłem w kółko, aby wyłączyć podświetlenie. Wystarczy jeden klik. Model Conquest V4 nie posiada także żyroskopu wyłączającego podświetlenie, gdy luneta znajdzie się w pionie i to niestety niektórym Kolegom do „luksusów” przyzwyczajonych problem sprawiało, bo baterię wymieniać trzeba było. Ale umówmy się, że jeśli ktoś ma taki model na własność, to po prostu o tym pamięta. Kolejna różnica, ale szczerze mówiąc, tylko jeden z testujących zwrócił na nią uwagę, to fakt, że pierścień regulujący powiększenie nie posiada wygrawerowanej skali. Ta została przeniesiona na tubus. Jest taniej, a jak widać można oszczędzać w sposób, który nie wpływa na użytkowanie! Nie zmienia to faktu, że Conquest V4 uzbrojony jest w to, co Zeiss ma najlepszego – szkła i powłoki. Transmisja światła na poziomie 90% jest w tej klasie standardem, natomiast to, co dostajemy dodatkowo to technologia T*, czyli rozwiązania uszlachetniania szkła, dzięki której kolory są bardziej żywe, a obraz jaśniejszy. Noce mamy teraz któtkie, ale mieliśmy możliwość przekonać się, że nawet przy księżycu w kwarcie widzialność jest dobra. Soczewki Schott – firmy należącej do fundacji Zeissa – produkowane w technologii T*, są elementem
68
69
każdej lunety tego producenta. Co ważne soczewki są pokryte specjalną warstwą hydrofobową, a jej działanie widać na zdjęciu z poprzedniej strony. Standardowo woda spływa po soczewce wolniej i zostawia wilgotny ślad, który zamienia się w zaschnięty, chociaż oczywiście mały zaciek. Prowadzi to do zniekształcenia lub zamglenia obrazu. W przypadku naszego modelu woda spływa pozostawiając sucha powierzchnię bez śladu zacieków. W kwestii montażu jesteśmy w tym przypadku zdani na tradycyjne rozwiązania, czyli mocujemy lunetę na obejmy. Zeiss nie oferuje do tego modelu szyny ASV-H. Jeśli chodzi o siatkę, to w modelu bez podświetlenia będzie to 20, natomiast my testowaliśmy model z podświetlanym punktem i tutaj mamy do czynienia z siatką 60.
o czym pisaliśmy, zrobiła pozytywne wrażenie na naszych testujących, a zważywszy na cenę modelu, to jest to wystarczająco dobry parametr. Mamy też z tyłu głowy fakt, że coraz częściej sięgamy po nokto- lub termowizję i typowo nocne lunety nie są już dla większości myśliwych tak atrakcyjne. W tej sytuacji 90% w zupełności wystarczy. Sama nazwa Conquest V4 wzięła się od 4-krotnego zoomu, a luneta powstaje w 4 wersjach: 1-4x24; 3-12x56; 4-16x44; 6-24x50, a ich dane prezentujemy w tabeli pod artykułem. Regulacja, gdzie jeden „klik” to 0,25 MOA, zapewnia możliwość dokładnego ustawienia lunety, bo jak pamiętamy jest to ok, 0,7 cm przy odległości 100 metrów. Proste jest również zerowanie ustawień. Wystarczy podnieść wieżę i przekręcić ją tak, aby znaczek trójkąta znajdował się na kropce. Jest to proste i funkcjonalne rozwiązanie.
Odpowiednie parametry Dostajemy więc do rąk lunetę w średnim przedziale cenowym, bo musimy pamiętać że V4, poza modelem 6-24x50, który jednak został stworzony głównie z myślą o rynku amerykańskim, możemy kupić poniżej 5 tys. zł, wyposażoną we wszystkie elementy niezbędne do polowania i bez dodatkowych fajerwerków. Transmisja światła na poziomie 90%,
Jakość, cena, gwarancja... Podsumowując, mamy dobrze wykonaną lunetę renomowanego producenta, z dobrymi szkłami i rozwiązaniami optycznymi, takimi jak w lunetach z wyższej półki, odchudzoną poprzez pozbawienie jej „baje-
70
rów”. Co ważne, z 10-letnią gwarancją i w atrakcyjnej cenie. Wszystkich, którzy mają wiecej pytań, odsyłamy do sklepu M.K. Szuster, który użyczył
nam broni z lunetą Zeiss Conquest 3-12x56 do testów. Luneta zamontowana była na sztucerze Mauser M18 w kalibrze 308WIN.
71
VAPOR Lekki zestaw idealny na lato CENA ZESTAWU
779 zł
Sklep internetowy www.DoLasu.pl Salon Myśliwski72 DoLasu czynny: poniedziałek-piątek 9:00-17:00 tel: 22
o
2 42 82 888, 600 300 904 email: dolasu@dolasu.pl
73
felieton SŁAWOMIR PAWLIKOWSKI
„UCZYŁ MARCIN MARCINA…” „Obłudniku, wyjmij najpierw belkę z oka swego, a wtedy przejrzysz, aby wyjąć źdźbło z oka brata swego”. To oczywiście słynny cytat z Ewangelii według św. Mateusza, ale jakże wspaniale oddający temat moich dzisiejszych rozważań o mentalności ludzkiej...
O
d kiedy pojawił się internet, a wraz z nim różnego rodzaju portale społecznościowe, fora dyskusyjne i inne strony, można ogólnie rzecz biorąc podeliberować w sieci na różne tematy, w tym łowiectwa. Śledząc tego typu dyskusje, rysuje się nam niezły obraz społeczeństwa. A dokładniej rzecz ujmując, możemy sprawdzić jego poziom. Niejednokrotnie pisałem już o „grzechach głównych” naszej myśliwskiej społeczności, wadach, które rujnują naszą myśliwską brać od wewnątrz, ale jak widać tematów tego rodzaju zamiast ubywać, niestety z roku na rok przybywa. Jak to mawia jeden z naszych polityków: „…większość jest głupia, więc wybiera głupich”, coś w tym chyba jest. Na wszelkiego rodzaju spotkaniach w ramach krzewienia kultury łowieckiej, wielcy naszego łowieckiego światka od wielu lat powtarzają, że musimy się trzymać razem, padają piękne słowa o koleżeńskości i etyce, a jaka jest prawda? Pamiętam jeden z felietonów jakże cenionego przeze mnie Kolegi Gamrata, który pisząc na temat łamania zwyczajów, kultury i etyki łowieckiej podsumował to jednym stwierdzeniem: „Ci, do których to piszę, i tak tego nie przeczytają, bo tacy ludzie niczego nie czytają”.
Nic dodać, nic ująć. Większość zapewne członków PZŁ (bo dla zasady nie nazwę ich myśliwymi), po raz pierwszy i ostatni po jakiekolwiek podręczniki łowiectwa (nie mówię nawet o bardziej zaawansowanej literaturze łowieckiej, jak monografie przyrodniczo-łowieckie i tego typu specjalistycznej literaturze) sięgają przed i w czasie kursów, a zwłaszcza kursu dla kandydatów. Później to tylko powielanie mniej lub bardziej prawdziwych informacji, najczęściej podczas myśliwskich biesiad i przypadkowych rozmów po ewentualnych „wpadkach”. I w ten właśnie sposób rodzą się mity i legendy niemające nic wspólnego z rzeczywistością i prawdziwą łowiecką wiedzą naukową. Zawsze byłem tego zdania, że literaturę służącą do nauki w pewnych ścisłych dziedzinach powinni pisać specjaliści i nauczaniem przyszłych pokoleń myśliwych powinni również zajmować się ludzie posiadający wiedzę łowiecką na wysokim poziomie. Nie twierdzę, że tak nie jest, ale w wielu miejscach w naszym kraju mamy wręcz tragiczny poziom wiedzy na tym podstawowym poziomie. Przypuszczam i byłbym skłonny pójść o zakład, że gdyby wziąć wszystkich myśliwych i dać im do wypełnienia ten test znajdujący się na stronie naszego Związku, to wielu miałoby
75
poważny problem z jego zaliczeniem. Zostawmy jednak temat edukacji, a przejdźmy do jej skutków. Otóż pisałem już kiedyś o bardzo niepodobającym mi się podejściu ówczesnych władz PZŁ do ujednolicania przepisów dotyczących celebracji polowań. Wzorem komunistycznych władz ZSRR, swego czasu Naczelna Rada Łowiecka wprowadziła „szablon” dotyczący rytuałów łowieckich, takich chociażby jak układanie pokotu, wręczanie „złomu” itd. Dlaczego znów centralnie ktoś próbował wszystkich wrzucać do jednego worka? W Polsce, jak wiemy, znajduje się wiele krain łowieckich i każda posiada w pewnym sensie swoje odmienne tradycje łowieckie czy chociażby nazwy regionalne. Ja osobiście bardzo lubię, jak u nas w górach miejscowi myśliwi (zwłaszcza starzy) mówią na kozła „sorek” czy „sornek”. Górale na myśliwego mówią na przykład „polowac”, na polowanie „polowacka” a na kłusownika „raubszic”. Moim zdaniem piękno tkwi w różnorodności, a nie w odgórnej centralizacji. Tym bardziej jak coś wprowadza się na siłę, to bardzo długo nie może się „zakorzenić”. Górnolotne słowa ludzi zajmujących się krzewieniem kultury łowieckiej zazwyczaj nie mają odbicia w rzeczywistości. Najgorsze jest jednak,
że część z naszych edukatorów jest całkowicie przeświadczona, iż to, co jest ustalone przez NRŁ, jest jedynie słuszne, a ktoś, kto nie stosuje się do tych zasad, to nieuk i głupek. Często się spotkałem z opiniami myśliwych, że my Polacy mamy prawdziwie oryginalne i piękne zwyczaje łowieckie. Oczywiście są one najlepsze na świecie, a wszystkie inne są nieetyczne i wręcz barbarzyńskie. Czy naprawdę tak jest? Czy to nie przesada? Uważam, że jak najbardziej, a do tego brak wiedzy historycznej. Mówimy „nasz pokot”, „nasz złom”. Czy te tradycje są naprawdę nasze? Zacznijmy może od pokotu, zwanego inaczej rozkładem. Jest on niczym innym jak sposobem ułożenia po polowaniu zwierzyny, według pewnej hierarchii. No właśnie, po pierwsze, jak z tą hierarchią? Wielu ludzi myślących w naszych szeregach od razu zadawało sobie pytanie, dlaczego ktoś za nich zadecydował, jaka ma być hierarchia na pokocie? Ponieważ w jednej krainie łowieckiej któryś gatunek może być rzadszy od drugiego i być może od wieków bardziej ceniony, dlaczego więc NRŁ z góry ustaliła, że tak nie jest? Pamiętam, jak jeden z nemrodów zadał pytanie na którymś z forów, dlaczego NRŁ wprowadza pierwszeństwo gatunku, jakim jest dzik na pokocie przed sarną, która
76
w jego terenie jest akurat rzadkością i zawsze była wyżej stawiana niż dzik, na jego terenie wręcz traktowany jak „chwast”. Odpowiedź, którą usłyszał brzmiała: „Bo tak ma być!” Czym więc jest pokot i czy na pewno jest on naszą rodzimą tradycją? Kiedyś już postanowiłem na łamach Gazety Łowieckiej zająć się analizą tego tematu i dowiodłem, że pokot nie jest naszą tradycją. Mało tego. Pierwszy raz opis pokotu znalazł się dopiero w „Łowiectwie” inż. Wiesława Krawczyńskiego z 1924 roku, czyli w książce wydanej niecałe 100 lat temu! Czy możemy tutaj mówić o jakiejkolwiek tradycji, skoro wcześniej w naszym kraju pozyskanie zwierzyny było typowo konsumpcyjnym zajęciem? Pytanie, jakie mi się nasuwa, to ilu myśliwych o tym wie? Tym, którzy twierdzą nadal, że jest to nasza tradycja i chcą edukować myśliwych, opowiadając takie bzdury, proponuję sięgnąć do tekstów źródłowych, choćby takich wielkich pisarzy jak kronikarz Jan Długosz czy nasz wieszcz Adam Mickiewicz. Owszem, co do kwestii kynologii łowieckiej, sokolnictwa czy opisów samych rodzajów broni, metod polowania i narzędzi do nich potrzebnych, było to częstym tematem ówczesnej literatury łowieckiej (Walerian Kurowski czy Ignacy Bobiatyński). Natomiast
opisy pewnych rytuałów łowieckich, choćby takich jak pokot, pomijano. Są na to dowody niepodważalne w postaci dzieł piśmiennictwa. Skoro się o tym nie pisało, widocznie nie miało to większego znaczenia, a co za tym idzie, pewnie też nie było stosowane w takiej formie jak teraz. Nasuwa się więc pytanie. Dlaczego pewne rytuały pomijano, skoro według niektórych dzisiejszych „edukatorów” są najważniejsze? Odpowiedź jest prosta. Takie obrzędy jak wręczanie „ostatniego kęsa”, „złomu” czy kładzenie tak zwanej „pieczęci” to zwyczaje przejęte i to w ostatnich może 150 latach (a może później?) od naszych zaborców, a dokładnie mówiąc, od Niemców i Austriaków. Tak! To oni mogą mówić o tradycjach z tym związanych. Oni są autorami tych zwyczajów łowieckich. Tak samo jest z pokotem i sygnałami. Pamiętam kiedyś świetny wykład Krzysia Kadleca podczas Lanckorońskich Spotkań z Kulturą Łowiecką na temat historii sygnałów łowieckich. Przecież w większości obecnie grane sygnały łowieckie w Polsce są autorstwa niemieckiego lub austriackiego. Te same sygnały są grane przez Węgrów, Słowaków i Czechów. Dlaczego? Dlatego, że wszystkie te kraje w momencie ich powstawania były pod władaniem Niemiec lub Cesarstwa
77
Austro-Węgierskiego. Taka sama sytuacja jest z naszym pokotem. Wcześniej przodkowie upolowaną zwierzynę wieszali, po czym szybko ją rozbierano i wkładano do beczek z solą. Liczył się czas. Kiedyś polowania zaczynało się od sierpnia, kiedy było jeszcze bardzo ciepło. Tusze takich zwierząt jak tury, żubry, łosie czy jelenie musiały być szybko ćwiartowane i solone. Nikt się nie „modlił” nad upolowaną zwierzyną, ponieważ była najnormalniej w świecie traktowana jako podstawowy produkt żywieniowy, a wszelkie inne części były wykorzystywane w inny sposób. Tak, żeby się nic nie zmarnowało. Jeszcze są widoczne na fotografiach, pochodzących z naszych starych szlacheckich i magnackich dworów, między innymi Zamojskich, Sanguszków, Sapiehów. Widać na nich, jak zwierzyna wisi na specjalnie przygotowanych żerdziach. Nie leży na prawym boku, jak nakazuje nam uchwała NRŁ. Co najlepsze, od kiedy ja pamiętam, w południowej Polsce, czyli terenach tak zwanej „Galicji” (były zabór austriacki), zawsze kładło się pokot na lewym boku i właśnie pierwsza wzmianka u inż. Krawczyńskiego w opisanym wcześniej „Łowiectwie” nakazuje „przede wszystkim na lewym boku” kłaść zwierzynę! Bo taka
była właśnie przyniesiona przez Austriaków w Galicji tradycja. Naczelna Rada Łowiecka jednym „dekretem”, niewynikającym zupełnie z żadnej naszej tradycji, wprowadziła nam zasadę pokotu, gdzie zwierzyna ma być kładziona na prawej stronie. Oczywiście tego nie usłyszycie na kursach. Powiela się mity o wielowiekowej tradycji układania w Polsce pokotu, dawania „ostatniego kęsa” czy niby tradycyjnego „złomu”. Wróćmy jednak do internetu. Kilka lat temu znalazłem na jednej ze słowackich stron świetnego mema, który, tłumacząc z języka słowackiego brzmiał tak: „Dopóki nie było internetu, tylko twoja rodzina wiedziała, że jesteś idiotą”. Otóż bardzo mi to stwierdzenie przypomniało sytuacje, jakie mają miejsce w naszych internetowych grupach dyskusyjnych, czy dyskusje w grupach na portalach społecznościowych. Czasem, jak czytam wpisy, to mi ręce opadają. Ostatnio sam padłem ofiarą niewiedzy i głupoty ludzkiej. Choć nazwisko jednego z moich adwersarzy wskazywało na to, że ma mózg wielkości główki od szpilki, próbowałem w kulturalny sposób wytłumaczyć, że nie ma on racji w pewnej kwestii. Ponieważ prowadzę na co dzień firmę zajmującą się między innymi organizacją polowań dla my-
78
śliwych krajowych i zagranicznych, często tych ostatnich goszczę na polowaniach w Polsce. Tak się składa, że w różnych krajach myśliwi mają różne zwyczaje i tradycje, które ja osobiście szanuję, choć mogą się one mi nie podobać. Jeśli chodzi o Niemców i Austriaków, to jak już wcześniej powiedziałem, mają zwyczaje takie jak my, a raczej to my mamy takie jak oni, bo to oni nam je przekazali. Skandynawowie mają swoje tradycje, pewnie starsze od naszych, choć bez wątpienia odmienne. Rosjanie czy inne narody Wschodu mają swoje tradycje i obrzędy łowieckie, które kultywują i są z nich dumni. Obowiązkiem gospodarza czy organizatora jest przeprowadzenie polowania tak, żeby tradycje naszych gości były uszanowane i mieli oni możliwość polowania według własnych zwyczajów i obrzędów myśliwskich (oczywiście w ramach przepisów obowiązujących w Polsce). Tymczasem na jednej z grup dyskusyjnych, znalazło się kilku „mądrych”, którzy wiedzieli „lepiej”. W ramach nauczania etyki i kultury łowieckiej zostałem zwyzywany publicznie od rzeźników, chamów, mięsiarzy itd. Czy to jest właśnie ta nasza etyka i kultura łowiecka? Absurdem jest to, że ktoś kto próbuje cię uczyć etyki sam jest wulgarnym chamem i „burakiem”.
W Polsce najczęściej ci, którzy próbują czegoś uczyć innych, sami nie wiedzą nic poza tym, co gdzieś usłyszeli, albo tylko im się wydaje, że wiedzą. Bazują często na mitach, stereotypach i wiedzy, którą posiedli z przekazów innych niedouczonych „chłopskich filozofów” i tkwią w tej swojej niczym nie popartej głupocie. Jeśli ktoś ma przeświadczenie, że te niby nasze łowieckie tradycje, o których pisałem, są lepsze od łowieckich tradycji w innych krajach, idealnie więc do jego poziomu pasuje powiedzenie zawarte we wspomnianym słowackim memie. Domeną ludzi mądrych jest szukanie odpowiedzi na pytania, analizowanie pewnych faktów historycznych, szukanie wiedzy zawartej w fachowej literaturze, a nie twierdzenie z góry, że coś innego niż nasze jest złe, nieetyczne i pozbawione sensu. Tylko ktoś, kto nie przeczytał żadnej inne książki łowieckiej poza podręcznikiem rekomendowanym na kursach dla nowo wstępujących, może pisać takie bzdury. Dlaczego np. niby „tradycyjny”, zapożyczony od Niemców, rytuał kładzenia gałązki zwanej „pieczęcią”, ma być lepszy od kładzenia na ubitej zwierzynie broni, z której ją upolowano? Skoro jest to nieetyczne, to dlaczego narody skandynawskie, posiadające pewnie
79
starsze tradycje związane z łowiectwem niż my, tak postępują? To jest właśnie ta odmienność kulturowa, która była kształtowana przez wieki. Gdyby zachodni sąsiedzi nie zakorzenili w nas trochę kultury łowieckiej, nadal byśmy patrzyli na zwierzynę, jak to było przed wiekami, czyli jak na kupę mięsa. Powiem wprost. Większość narodów słowiańskich podchodzi nadal do tego tematu, mówiąc delikatnie, „konsumpcyjnie”. Nie tylko Słowianie, także Włosi, Norwegowie, Finowie, nie mówiąc o Szwedach. Wszyscy podchodzą do pozyskiwania zwierzyny w czysto konsumpcyjny sposób. Bo po to się ją strzela. Nie po to, żeby oddać do skupu. Skupy i cała ta procedura powstała po wprowadzeniu w latach pewnie jeszcze 60. tych komunistycznych przepisów, które nawet swego czasu zabraniały myśliwemu kupowania dziczyzny (takie absurdy były!). W innych krajach nie po to myśliwy polował, żeby oddać takie dobre mięso do skupu. Myśliwi z innych krajów zadają mi często pytania, dlaczego u nas jest taki dziwny system z tymi tuszami? Przecież sensem łowiectwa jest hodowla, której ostatecznym produktem jest mięso. Trofeum dla wielu narodów to natomiast całkowicie inna sprawa. Traktowana jest jak swe-
go rodzaju pamiątka z polowania. Wracając jednak do historii łowiectwa, można dać kilka przykładów ciekawych zwyczajów. Indianie polujący na bizona po upolowaniu go, zjadali jeszcze ciepłą wątrobę. Taka była i jest ich tradycja, wynikająca z jednej podstawowej potrzeby. Wątroba jako organ jest bardzo pożywna i najszybciej się psuje, więc żeby się nie zmarnowała, była najszybciej zjadana. Czy to też jest nieetyczne? Dlaczego niby wkładanie kawałka „habazia” do gęby jelenia jest bardziej etyczne niż oparcie na nim broni, która go ubiła? Polską największą wadą jest wiara we własną, za przeproszeniem „zajebistośc” i uczenie wszystkich naokoło o jedynie słusznych naszych racjach. Nie widzimy natomiast takich wad, jak marnowanie zdrowego, dobrego pożywienia, jakim jest dziczyzna. Czy oddawanie takiej jakości mięsa do skupów za grosze i wysyłanie tego za granicę jest etyczne? Po to hodujemy latami zwierzynę, żeby ją tylko sprzedać i po zapłaceniu szkód resztę pieniędzy przelać na lokaty? Według większości przyjezdnych myśliwych z zagranicy w Polsce to jest właśnie nienormalne. Zamiast pomyśleć, jak opracować mądry system przerobienia takiej świetnej jakości mięsa na nasze potrzeby, bawimy się
80
w tworzenie mitów o etycznych myśliwych, którzy tylko dla górnolotnych idei są myśliwymi. Mięso? Jakie mięso? To przecież jest barbarzyństwo, łowiectwo to czysta idea i bez jakichkolwiek pobudek konsumpcyjnych. Czy to ma sens? Wracając do tych rzekomych „naszych” tradycji, przypominają mi się lata 80. czy nawet jeszcze 90. XX w., gdzie w większości kół łowieckich do rzadkości należało układanie pokotu. Oczywiście teraz niektórzy nie przyznają się do tego... Ja jednak dobrze pamiętam sytuacje, w których jako młody myśliwy, prowadzący polowanie, chcąc zrobić uroczysty pokot, zostałem przez ówczesnego prezesa Koła „zmieszany z błotem”. Usłyszałem: „Po co ten pokot? Kończyć polowanie, bo ludzie się śpieszą!”. Teraz te same osoby próbują wmawiać ludziom, jaki to oni mieli wpływ na kształtowanie kultury łowieckiej w naszym kraju. Nie chcę już wspominać lat 80., gdzie w niektórych kołach łowieckich zwierzyna przyczepiona łańcuchami była zaczepiana za głowy i ciągnięta po błocie czy śniegu prosto do chłodni. Najważniejszą wtedy rzeczą było zastrzelić i zawieźć do chłodni. A reszta? Jaka kultura? Jakie tradycje? Jakie sygnały? O tradycjach wiedzieli tylko ci, którzy
się wychowali w przedwojennym poczuciu wartości, wysokiej kulturze osobistej i łowieckiej. Za wzór mogę postawić tutaj śp. inż. Jana Kosterkiewicza, byłego nadleśniczego Nadleśnictwa Nawojowa, który był myśliwym posiadającym chyba najwyższy poziom etyki łowieckiej, do tego był świetnym hodowcą. To on z prawie zerowej populacji jelenia szlachetnego po II wojnie światowej doprowadził lasy pasma Jaworzyny Krynickiej do jeleniego eldorado. Niestety, czasy wielkich myśliwych już minęły i jakość z roku na rok niestety spada, a „wielkimi myśliwymi” według słownika stworzonego przez PZŁ, są ludzie, których stać na polowanie w Afryce. Poziom łowiectwa z roku na rok spada i żadne opowieści o rzekomym cudzie edukacyjnym mnie nie przekonają, dopóki nie wejdzie konkretna selekcja wśród kandydatów na myśliwych. A tym co więcej czasu spędzają na ambonach lub na forach internetowych, bezsensownie „klepiąc” bzdury, polecam od czasu do czasu sięgnąć po ambitną, profesjonalną literaturę łowiecką. Zadać sobie jedno podstawowe pytanie. Co to jest łowiectwo, jaki jest jego sens i dlaczego jestem myśliwym? W ramach zrozumienia pewnych
81
różnorodnych tradycji czy odmiennego podejścia do łowiectwa niż nasze, proponuję zapolować od czasu do czasu w innym kraju. Dowiedzieć się czegoś więcej o tradycjach i kulturze innych narodów i pomyśleć, że nie wszystko, co „nasze” jest najlepsze i jedynie słuszne. Jeszcze poruszając temat tak zwanych „komputerowych myśliwych”, muszę przyznać rację jednemu z moich starszych kolegów po strzelbie, który już 15, a może 20 lat temu takim określeniem nazywał „pyskaczy” i „pieniaczy forumowych”, a także tzw. celebrytów samozwańców. Śmiać mi się chce, czytając wpisy myśliwych, którzy polują 3–4 lata, ale zachowują się, jakby polowali 30 albo 40 lat we wszystkich kniejach świata. Podczas dyskusji często bezmyślnie bazują na danych znalezionych pospiesznie w wyszukiwarce Google, nie mają żadnego doświadczenia poza polowaniami z ambon (to każdy głupi potrafi), najczęściej wiedzą tylko jak załadować broń i z niej wystrzelić. Są to też często ludzie niemający zielonego pojęcia o podstawowych zagadnieniach z zakresu hodowli zwierzyny, która jest najważniejszą gałęzią łowiectwa. Natomiast na forach? Nie ma mądrzejszych od nich.
Wiedzą często wszystko najlepiej, najlepiej się na wszystkim znają, ale mają problemy z podstawami wiedzy łowieckiej. Najbardziej mnie śmieszą fotografie żuchwy rogacza i pytanie typu „Ile ma lat?” . Co jak co, ale strzelony kozioł, czy on ma 2-3 czy 5, to i tak już jest strzelony. Ci mądrzejsi robią to przed pozyskaniem i takie postępowanie się chwali. Zapytaj, zanim strzelisz, bo jak już żuchwa jest spreparowana, to kozła nie ożywisz. Wracając do głównego wątku. Zacznijmy podchodzić do sprawy profesjonalnie i w pierwszej kolejności robić porządki u siebie. A później zacznijmy uczyć innych. W łowiectwie najważniejszą kwestią jest zwierzyna i jej hodowla, dopiero w drugiej kolejności inne zagadnienia. Jak to kiedyś powiedział jeden z moich zagranicznych klientów: „Ja tu nie przyjechałem słuchać koncertów, tylko polować i oglądać zwierzynę”. Celnie skomentował polowanie w jednym z OHZ-ów, gdzie oprawą polowania próbowano zatuszować kiepski stan zwierzyny w łowisku. Nic z pięknych sygnałów, nic z pięknych zwyczajów, jak łowisko puste i cały sens łowiectwa idzie w „kibiny”. Darz Bór!
82
83
(Prze)szkody ło
Kukurydza wysiana. Na każdym hektarze uprawy średnio 80 tys. nasion. Ile z nich wyda plon? Ile zostanie do tego czasu pożarte przez wolno żyjącą zwierzynę – za co koła łowieckie wypłacą odszkodowania rolnikom? Jak można minimalizować szkody? W jaki sposób technika pomoże przy szacowaniu należnych odszkodowań? TEKST I ZDJĘCIA: HAGGIS HUNTER
owieckie
W
swojej karierze łowieckiej brałem udział w szacowaniu wielu szkód, zarówno w mikrogospodarstwach, jak i tych wielkoobszarowych, gdzie jedno pole miało nierzadko po kilkaset hektarów. Brałem również udział w wypracowywaniu metod minimalizacji szkód oraz układałem na nowo relację rolnik – myśliwi. I tu pierwsze zaskoczenie: robiłem to wszystko jako pełnomocnik farmera. Miałem więc doskonałą okazję podpatrywać kolegów myśliwych, jak oni podchodzą do sprawy szacowania. I powiem szczerze – byłem nierzadko, szukam słowa, może jakiś eufemizm? A więc... byłem nierzadko zadziwiony postawą kolegów po strzelbie. Zasadniczo doświadczyłem dwóch skrajności: od pełnego profesjonalizmu do kunktatorstwa i nierzetelności.
Dlaczego prezes nie daje sobie rady? Kilka dni później jestem w gabinecie u szefa. Od progu słyszę: – Haggis, ja nie wiem jak z tymi ludźmi gadać. Zatrudniam 250 osób, gospodarstwo mam 1500 ha i robię interesy nie od dziś i nie tylko w rolnictwie. Nigdy nie miałem problemów z kontaktem z ludźmi, ale z KŁ X po prostu nie mogę. Za trzy tygodnie zbieram kukurydzę, dwa pola po 100 ha, szkody tam są duże. Pojedź, zobacz, co da się zrobić. Dodam tylko, że po siewie do nich dzwoniłem, aby popilnowali, zanim wykiełkuje, to mi powiedzieli, że co ich to obchodzi, gdzie i co się sieje. Widać z góry, że będzie niewesoło. Nie przypuszczałem jednak, jak bardzo. Zanim zadzwonię, jadę na miejsce i stwierdzam, że faktycznie szkody sa znaczne. W pierwszej uprawie moje wprawne oko wycenia szkody na poziomie 20%, na drugim trochę więcej. Mając na uwadze, że plantacje mają razem 212 ha, kwota wychodzi pokaźna!
Jak z nimi gadać? Na pierwszy plan wezmę to gorsze. Co widziałem, niech posłuży za przykład, jak nie należy postępować. A było to tak... Pewien prezes dużej spółki rolnej dzwoni do mnie i mówi: – Cześć Haggis, mam problem, nie mogę dogadać się z myśliwymi. Ty jesteś prawnikiem, rolnikiem i myśliwym w jednym, może tobie się uda. Jestem ciekaw, w czym problem.
Koledzy po strzelbie Cały czas mam w głowie, że po drugiej stronie mam kolegów po strzelbie (oczywiście z tym, że sam należę do zakonu św. Eustachego się nie afiszuję), więc dzwonię, zamiast strzelać pisma. A oto rozmowa... – Moje uszanowanie. Z tej strony
86
Haggis Hunter, działam jako pełnomocnik pana X, prezesa spółki Y. Niniejszym zgłaszam szkody tu i tu. Czy możemy się umówić na oględziny? Proponuję spotkanie na przystanku autobusu nr 123 przy drodze nr 3. Bo niełatwo się znaleźć w 100-hektarowym polu kukurydzy. – Panie, co pan? Dziś tam byłem, co pan gada? Jakie straty? – Mimo wszytko nalegam i zapra-
szam dziś na 16. Pasuje? – Panie, nie wiem, może tak, może nie, ale OK. Będę z łowczym. Godzina 16. Przystanek autobusowy. Haggis czeka, czekaaaa i czekaaaaaaa… Do 16.30. Wtedy dzwoni. – Witam. Czekam na panów od 30 minut. Coś się stało? – Panie, rozmawiałem z łowczym. Tam nie ma jednej kukurydzy przewróconej. Po co szacować? Nas nie będzie. – Proszę mnie nie zmuszać do pój-
87
ścia na ostro, bo to wam się nie opłaca. Ja wam dobrze radzę. Jutro będę czekał o tej samej porze na przystanku. Zapraszam. – No skoro tak panu zależy, to będziemy, ale to strata czasu. Kolejny dzień – dojeżdżam do przystanku. „Koledzy” już są. Nie zdążyłem nawet ręki podać, a tu już sypie się na mnie, jak śrut z automatu po gęsiach... – Panie, pan sobie z nas żarty robi? Patrz pan na to pole, widzi pan tu jakieś dziki? Co pan jest? Prawnik? Pan wie, jak dzik wygląda? Co pan? Niech pan patrzy! Wszystko dobrze! – Panowie, zapraszam w głąb pola, przejdziemy się bliżej lasu. Popatrzymy razem, czy faktycznie jest tak dobrze. – Panie, ja nigdzie nie będę chodził. Serce mam chore… Jest mokro, buty sobie ubłocę. Niech mnie pan o szkodach nie uczy, ja jestem „złomem“ odznaczony. – Panowie, żałuję brudnych butów. Zapraszam więc łowczego, jeśli nie ma chorego serca, na spacer przez pole. – Panie, co pan? Jak prezes nie idzie, to ja też nie pójdę. Ale jak pan tak na forsę łasy, to może zapłacimy 300 zł i będzie po temacie? – Panowie, widzę, że się nie do-
gadamy. Powiem wam, co teraz się stanie. Jutro wyślę pismo z zawiadomieniem o szkodach i informacją, że za 3 tygodnie zbiory. Powiadomię też was o terminie szacowania szkód przez biegłego sądowego wpisanego na listę biegłych przy sądzie okręgowym, który sporządzi stosowny protokół. Ja oceniam szkody następująco: 212 ha x średni plon 9 ha mokrej kukurydzy po 450 zł x 20% straty. Wychodzi ok. 170 tysięcy zł (w tym miejscu „koledzy“ wybuchnęli gromkim śmiechem). Zapewne wycena biegłego może się różnić o kilkanaście procent w górę lub w dół, ale rząd wielkości panowie znacie. Dziś się z wami żegnam i daję propozycję: w tym tygodniu wpłacacie 50 tysięcy i zamykamy temat. – Panie, na żarty to my czasu nie mamy. A pisma to sobie pan wysyłaj, gdzie chcesz. Taaaak. W tej chwili nie pozostało mi nic innego, jak zadzwonić do szefa gospodarstwa i przeprosić za dotychczasowe zachowanie „kolegów”. W mojej głowie kłębiły się różne myśli... Jak to możliwe, że myśliwy się tak zachowuje? Umawia się i nie przyjeżdża, to i tak mało. Zachowanie chamskie od początku do końca. Jaki to ma
88
89
wpływ na budowanie wizerunku PZŁ i polskiego myśliwego? Jak czują się rolnicy w ten sposób traktowani? Zdecydowanie tych panów należy sprowadzić na ziemię.
ruch. Dowiedzieli się, że Haggis jest myśliwym i... chcą go spacyfikować po linii łowieckiej. Od rana do wieczora dzwonią do mnie znani i nieznani mi myśliwi z apelem o... solidarność. Pytają, dlaczego chcę doprowadzić koło do bankructwa. Inni mówią, że tak długo zbierali na kwaterę i teraz mają to oddać za szkody? Ręce opadają. Dlaczego nikt nie mówi o chamstwie owych panów? Dlaczego nikt nie mówi o tym, że właśnie dzięki ich postawie rolnicy są wrogami myśliwych?
Jak myśliwi z myśliwym? Naturalnie stało się tak, jak się spodziewałem. Koło nie wyznaczało terminu szacowania, a na oględzinach biegłego się nie stawiło. To znana mi praktyka, że koła opóźniają szacowanie, aby rolnik musiał kosić, bo dłużej czekać nie może, a wtedy szkody nie ma jak udowodnić, przynajmniej według takich kunktatorów. Ale właśnie po to była wizyta biegłego. Operat co prawda, kosztował 4 tysiące, ale opiewał na kwotę 181 tysięcy, bo średni plon wyszedł wyższy, niż zakładałem. Co się dzieje dalej? Wezwanie do zapłaty idzie na adres koła. I pewnie sekretarz dowiaduje się o tym, jakiego piwa nawarzył odznaczony „złomem“ prezes i jego asystent, wielki łowczy wszechświata oraz ile koło będzie kosztowało ich impertynencja. A tymczasem wśród myśliwych wrze, bo zanim zebrało się walne nadzwyczajne, sekretarz odbiera ostateczne przedsądowne wezwanie do zapłaty. Atmosfera robi się gęsta. I wtedy „koledzy” decydują się na desperacki
Co się działo dalej? Dzwoni ów prezes „Złomek“ i mówi: – Proszę pana, zaszło nieporozumienie, nie wiedziałem, że pan jest myśliwym. Czy możemy się spotkać? – To, że jestem myśliwym nie ma znaczenia, ale zapraszam do mojego biura – odpowiadam. I przyjechali. Przepraszali za nieporozumienie (a nie za chamstwo), zapraszali na byka i rogacza, pytali, czy oferta 50 tysiędy jest nadal aktualna. Pytali, czy na święta prezes farmy woli dziki, czy koźlę itd., itp. A wy co myślicie? Co powinienem zrobić? Ukarać chamstwo i niszczenie wizerunku myśliwego? Ukarać poniżanie rolników przez myśliwego? A może w ramach solidarności na-
90
91
Daje do myślenia? Na zakończenie pozwólcie, że podzielę się z wami moją opinią. Już niedługo największe szkody będziemy płacili za straty w rzepaku, a nie w kukurydzy. Dotychczas w rzepaku bardzo trudno było je wyszacować, ponieważ nie można było przemieszczać się po uprawie, w dojrzałej jej fazie, bez niszczenia. Po prostu dojrzały rzepak przy dotknięciu otwiera się i osypuje. Same więc szacowanie mogło spowodować większe szkody niż te spowodowane przez zwierzęta. Teraz mamy jednak drony i odpowiednie oprogramowanie do analizy obrazu, które pozwoli bardzo dokładnie oszacować straty. I tak jak w kukurydzy, straty powstają w czasie – nawet jak wejdzie w nie 50 dzików, to przez jedną noc nie zniknie 30 ha. Natomiast przy osypaniu rzepaku sprawa może wyglądać inaczej. Wyobraźmy sobie taki scenariusz. Chmara jeleni – 40 sztuk – przejechała się po plantacji rzepaku kilometr w jedną i kilometr w drugą, ścieżka o szerokość 30 m, co daje nam 6 h straty. Powiedzmy, o intensywności 50%. Wrzucamy to na kalkulator: 6 ha x 50 % x 3 t (wydajności) x 1500 zł (cena rzepaku). Mamy 15 000 zł zarobione w kilka chwil. Daje do myślenia, prawda?
dal szukać porozumienia, ponieważ lekcję już odrobili? A może być normalnie Skreślę też kilka słów o tym, jak może wyglądać współpraca na linii rolnik-myśliwy. Jest kilka elementów, które składają się na model udanej współpracy. Pierwszy z nich to jak zawsze dobra wola obu stron: myśliwych do pracy na rzecz minimalizacji strat, a rolnik niejako musi wykazać pewną elastyczność (co nie zawsze z drugiej strony widać). Po drugie, ważne jest już uzgadnianie planu zasiewów. Miejsce kukurydzy przecież nie zawsze musi być „przy lesie”, a jak już musí, to można pomiędzy lasem a kukurydzą wsiać na jeden heder choćby jęczmień. Nie zawsze też udaje się przekonać rolników, aby nie orali resztek pożniwnych na ściernisku kukurydzianym. Jak można, to najlepiej je zostawić na całą zimę. Gorzej, jak po kukurydzy siejemy np. pszenicę. Wtedy dziki szukają kolb i niszczą oziminę przez całą zimę i wiosnę. Po trzecie, dla mnie absolutnie zrozumiałe jest, aby zawsze przed siewem kukurydzy dzwonić do koła z wyprzedzeniem. By mieli czas na zorganizowanie dyżurów do pilnowania.
92
93
Strzelba stworzona specjalnie do konkurencji Sporting i Compak. System pozwala na 40 różnych ustawień kolby tak aby dostosować skład do budowy anatomicznej i upodobań każdego strzelca.
Unikalny system ryglowania zapewniający najwyższą wytrzymałość i niską masę b
Specjalne wiercenie luf zapewniające większy zasięg i lepsze pokrycie śrutu.
Kriogeniczna obróbka luf i czoków zapewnia największą odporność, trwałość oraz celność strzałów.
broni.
BENELLI 828U SPORT najpiękniejsza, najszybsza, najskładniejsza, najlepsza.
MEDSTUGAN Na łosia z Anną i A
Andersem
Do tej szwedzkiej wsi od ponad stu lat przybywają myśliwi, by spełnić swoje marzenia. Co ważne, zawsze wyjeżdżają stąd szczęśliwi i obiecują tu wrócić… TEKST I ZDJĘCIA: JOHAN KJÖRK TŁUMACZYŁA: EWA MOSTOWSKA
A
Strzelecka próba Korzystając z tego, że jest jeszcze jasno, robimy próbne strzelanie. Chcemy mieć pewność, że nasza broń działa tak, jak trzeba, na wypadek spotkania któregoś z krążących po okolicy wielkich byków łosia. Kawałek od domu, na dawnym pastwisku, znajduje się stanowisko strzeleckie, a 101 m od niej tarcza. Okazało się, że z naszej czwórki każdy wybrał RX Merkel Helix. Ten dwutakt umożliwia bardzo szybkie przeładowanie broni, dzięki czemu nie trzeba odrywać oczu od celu. Ma też wspaniałe otwarte przyrządy celownicze. W polowaniach zbiorowych wszyscy czworo często pełnimy rolę podkładaczy, ale lubimy różne rodzaje polowań. Dlatego uniwersalna, dobrze działająca broń, to podstawa. Po kilku próbnych strzałach z czterech różnych rodzajów amunicji wiadomo, że jeśli ktoś w nadchodzących dniach spudłuje, to na pewno nie z winy broni. Na trzy grupy strzałów mamy skupienie od 3 cm do 0, a więc z tej strony nie powinniśmy mieć problemów.
nna przeprowadziła się z Dalarny do Nässjö dwa lata temu. Tylko miłość może zmotywować kogoś do przeniesienia się w te strony. Kiedy wychodziła za mąż za Andersa, wiedziała, że łowiectwo stanie się jeszcze większą częścią ich życia. Nie miała nic przeciwko temu, jednak proza życia często sprawia, że nie ma czasu na to, by polować czy trenować swoje psy tak często, jakby się chciało. Na szczęście, zdarzają się takie miłe niespodzianki jak polowanie w okolicach Medstugan... Pocztówkowe widoki Ostatni odcinek drogi do wsi Medstugan, w której mamy razem spędzić kilka wyjątkowych dni, wygląda jak na ulotkach reklamowych lokalnych biur turystycznych. Dolina otwiera się na mieniące się w słońcu jezioro, położone między górskimi szczytami. Z prawej strony pojawia się duża żółta willa, która mogłaby być definicją rzemieślniczego kunsztu. Na podwórku spotykam dzierżawcę terenu, Johana Perssona, który jest też właścicielem firmy Fjell-jakt, organizującej polowania na otaczających nas terenach. Przy psiej zagrodzie witam się z Anną i jej drugą połówką, Andersem, którzy właśnie wrócili ze spaceru ze swoimi szarymi elkhundami.
Willa z historią Wracamy do willi naszych gospodarzy. Po obejrzeniu swoich pokoi spotykamy się przy kominku we
98
99
wspólnej sali, którą dzielimy z innymi gośćmi zwabionymi opowieściami o unikatowych walorach tej okolicy. Johan opowiada nam krótko o miejscu, w którym jesteśmy. W latach 1896-1897 Carl Fredrik Liljevalch wydał pozwolenie na budowę we wsi willi łowieckiej. Jest ona położona w samym środku liczącego 16 500 ha łowiska i stanowi bazę wypadową dla myśliwych. Od ponad stu lat zamieszkują ją myśliwi, co potwierdzają znajdujące się tu liczne trofea. Przez lata willa przyciągała zarówno przedstawicieli arystokracji, jak i zagraniczne łowieckie sławy. Johan opowiada nam również o samym terenie, sposobach zarządzania nim i o tym, dlaczego w dolinie populacje zwierzyny zawsze były duże. Po wszystkich tych wstępach nadchodzi czas na drugą istotną zaletę Medstugan – jedzenie! Niezapomniane przysmaki Nieczęsto zdarza się mieć podczas polowania swojego osobistego kucharza. Tak się jednak składa, że Johan był szefem kuchni w najlepszych restauracjach w Åre. Po kilku pierwszych kęsach nietrudno zrozumieć, dlaczego obdarzono go takim zaufaniem, ale również czemu ostatecznie zdecydował się pracować na małą skalę,
100
101
102
na świeżych produktach pochodzących z najbliższego otoczenia Medstugan. Przez kolejne dni jemy mięso z łosia, pardwy i dorsza, pozyskanych w tych okolicach. Chleb i wypieki produkowane są na miejscu. Nie będę nawet próbować opisać smaku tutejszego jedzenia, bo nie sposób go oddać. To po prostu coś, czego trzeba spróbować samemu.
dodać do wstępnych założeń kilka zer. Tak samo jest z wrażeniami. Po krótkim marszu Johan spuszcza z otoka psa. To jeden z jego dwóch jämthundów. Suczka robi kilka okrążeń wokół nas, po czym znika w lesie. My zostajemy w miejscu, nasłuchując. Nie musimy czekać długo, Coxa zaczyna głosić w ciągu 15 minut. Tak rozpoczyna się nasz dwudniowy marsz przez góry i bagniska.
Wyjątkowa wyprawa Ponieważ w tej części Szwecji w październiku słońce wstaje późno, można wstać o całkiem przyzwoitej porze, nawet mimo długiego dnia łowów. Po szybkim spacerze z psami spotykamy się na śniadaniu, przy którym omawiamy prognozę pogody na dziś. Johan proponuje, żebyśmy weszli na górę Saxvallsklumpen, która znajduje się na północy. Wskakujemy do pickupa i udajemy się w drogę. Mamy przeczucie, że nasza wycieczka będzie wyjątkowa. Johan wyciąga mapę i pokazuje nam zarys góry, którą mamy przed sobą od zachodu. – To wszystko po drugiej stronie jeziora, tamta góra i jeszcze jedna, której stąd nie widać, to nasze tereny łowieckie – mówi. Patrzymy pełni podziwu. Tutaj wszystko ma jakby inną skalę – przy określaniu odległości trzeba zawsze
W pogoni za łosiem Pierwszy oszczek słychać o godz. 8.50. Utrzymuje się, więc ostrożnie skręcamy w stronę doliny. Nie chcemy zbyt szybko zejść z wysokości, na którą weszliśmy z takim wysiłkiem. Idziemy jednak w dół, wśród poskręcanych górskich brzóz do poprzecinanej wąwozami doliny. Idziemy gęsiego. Najpierw Johan, potem Anna – nasz strzelec, a na końcu ja i Anders. Dziś robimy we dwóch za… ozdobę zespołu i ewentualny backup. Po półgodzinie my zostajemy przy plecakach, a Johan z Anną pokonują ostatnie 300 m sami. Żeby nie dać się zwietrzyć zwierzynie, idą naokoło. Powoli zbliżają się do miejsca, skąd słychać głoszenie, podejrzewając, że Coxa osaczyła łosia. W końcu zauważają go, jest mniej niż 100 m od suczki. To duża klępa. Zanim
103
Anna zdąży strzelić, ona wyczuwa niebezpieczeństwo i ucieka długimi susami. Coxa podąża za nią, nie dając się zdystansować. Rozpoczyna się gorączkowa pogoń za psem i łosiem. Doganiamy ich dopiero, gdy się zatrzymują. Poza tym musimy uważać na każdy krok. Anna i Johan znajdują właściwą drogę. Wyprzedzają nas, ale zwierzę zawsze zdąży coś wyczuć i uciec, zanim nadarzy się okazja do strzału. W końcu dochodzimy do zachodniego skraju Saxvallsklumpen, kierując się w stronę Asatjärn Finnhögen. Leśna uczta W trakcie polowania ciężko ustalić konkretną godzinę na jedzenie, jednak przedpołudnie przeszło już w popołudnie i nasze myśli coraz częściej krążą wokół tego tematu. Nasz osobisty kucharz zapakował nam trochę kulinarnych bogactw pochodzących z lasów, w których właśnie jesteśmy. Podchód trwa już prawie 5 godzin. Na GPS-ie widzimy, że pies goni klępę na wschód, a Johan z doświadczenia wie, że można tam spędzić całą wieczność na zabawie w kotka i myszkę. Rozpalamy ogień, by podgrzać na nim obiad i kawę. W okopconym kociołku ląduje zawartość trzech plastikowych to-
104
105
106
rebek. Wygląda to nieco odstraszająco, ale smakuje bosko! Jest to mięso zmieszane z leśnymi grzybami i warzywami. Po prostu niebo w gębie. To, że siedzimy tu teraz przy ogniu, ciesząc oczy górami i nasłuchując dalekiego głoszenia, zawdzięczamy innemu polowaniu, które miało miejsce w Smalandii. Wtedy też polowaliśmy na łosia, którego strzeliliśmy dzięki jämthundom Andersa i Anny. Anna uwieczniła to wszystko na zdjęciach. Potem jedno z czasopism łowieckich ogłosiło konkurs fotograficzny i Anna się zgłosiła. Zdjęcie przeszło do finału, a w końcu wygrało. Kilka miesięcy później i 1000 km dalej, jesteśmy tutaj, licząc na kolejną wygraną w konkursie...
kowym zagajniku. Drogą dochodzimy do punktu, w którym do zwierzyny mamy tylko 400 m. Skręcamy w gęsty świerkowy las. 200, 150, 100, 75 m, ale w dalszym ciągu drzewa utrudniają widoczność. Anna i Johan podejmują ostatnią próbę znalezienia okazji do strzału, ale wkrótce zapada zmrok, To nie przeszkadza Coxie, która jest zdeterminowana, by wrócić do miejsca rozpoczęcia polowania i podjąć trop na nowo. Wkrótce minie 9 godzin, odkąd zaczęła gonić łoszę, a mimo to wygląda, jakby zakończenie polowania nawet nie przeszło jej przez myśl. Nawet jeśli w południowej Szwecji przyzwyczajeni jesteśmy do polowania ze szpicami, a niektórzy z nas są nawet dumnymi właścicielami szarych elkhundów, to dopóki się nie zapoluje z nimi na takich ziemiach, jak ta, nie ma o czym mówić. To jakby twierdzić, że się jest doświadczonym żeglarzem, bo się wielokrotnie pływało po jeziorze obok domu. Tutaj, w ojczyźnie jämthunda, widać, że jego umiejętności i styl pracy zależą od lokalnej specyfiki polowania. Wracamy targani sprzecznymi emocjami. Kilka razy podchodziliśmy do zwierzyny, ale nigdy nie było wystarczająco dobrych warunków do strzału. Z drugiej strony było to wspaniałe doświadczenie: Jämtlandia w najlep-
Wytrwały jämthund Po posiłku wyliczamy, że ściemni się na długo, zanim uda nam się dogonić Coxę, która podąża za łoszą od ponad 6 godzin. Zamiast tego zawracamy do Medstugan, do którego i tak zdążyliśmy się już zbliżyć podczas długiego marszu. Bierzemy nowy samochód i podjeżdżamy kilka kilometrów na południe od miejsca, gdzie znajduje się suczka. Tam zostawiamy auto i kierujemy się wzdłuż wycinki w kierunku, z którego słychać psa. Tym razem Coxa osaczyła klępę w gęstym świer-
107
szym jesiennym wydaniu, pies pracujący na najwyższym poziomie i obiad, który mógłby spokojnie znaleźć się w menu snobistycznych restauracji. A do tego czekają na nas sauna, prysznic i kolacja w pięknej drewnianej willi. Johan jedzie jeszcze złapać Coxę, która w dalszym ciągu uparcie podąża za zwierzyną. 1:0 dla łosia Podczas kolacji, złożonej ze świeżo złowionego golca, podsumowujemy polowanie. Jest jeden do zera dla łosia, możemy jedynie stwierdzić, że mimo wszystko był to wspaniały dzień. Mamy za sobą wiele kilometrów i tyle samo wrażeń, więc nikt nie marudzi i wszyscy kładą się wcześnie. Mamy nadzieję, że nowy dzień nadejdzie szybko. Budzi nas deszcz bębniący o szyby – dziś Jämtlandia odsłania swą szarą stronę. Ubieramy się, wyprowadzamy psy i przy śniadaniu układamy plan. Wiatr się zmienił, co decyduje o kierunku, w którym się udamy. Będziemy polować po drugiej stronie doliny z drugim jämthundem. Jedziemy na południowy zachód, przez rzeczkę płynącą na południowy wschód od jeziora Medstugusjön. Rozpoczynamy marsz gęsiego. Po kilkuset metrach Johan „rozmawia” z mło-
108
109
dą suczką, Śnieżką, po czym spuszcza ją z otoka. Śnieżka – córka Coxy i Centa, mistrza krajów nordyckich – znika w mgnieniu oka, udając się prosto na zachód i po 500-600 m trafia na zwierzynę. Jednak oszczek nie brzmi znajomo, jest zbyt przenikliwy. Zerkam na Johana, który wygląda na zamyślonego. Wszyscy patrzymy w nadajniki i widzimy, że Śnieżka się zatrzymała. Po chwili zaczyna zawracać. Wszystko dzieje się bardzo szybko. Anna przeczesuje teren, przygotowując się na możliwość strzału. Jesteśmy nieco odsłonięci, a dookoła nas jest gęsty las. Suczka zbliża się, jest 500, 400, 300 m od nas. Ale nie głosi, nie słychać też trzasku łamanych gałęzi typowego dla biegnącego łosia.
w łańcuchu pokarmowym. Cieszymy się, że się oddaliło. Po chwili Śnieżka przybiega z powrotem. Młoda suczka jest teraz znacznie spokojniejsza, wydaje się już spełniona. Johan wyjaśnia, że dopiero co skończyła kurację penicyliną i rekonwalescencję. Kolejna szansa Od jakiegoś czasu pada. Teraz wspinamy się przez zaczarowany świerkowy las w wyższe partie gór. Śnieżka tropi, ale po paru kilometrach Johan stwierdza, że chciałby dać Coxie jeszcze jedną szansę. Zostawia nas z zadaniem rozpalenia ogniska, a sam udaje się do samochodu, by pojechać po psa. Jednak przy ciągłym deszczu rozpalenie ognia nie jest takie proste. Tylko Anders jest na tyle uparty, że mu się to udało, chociaż osobiście myślę, że użył jakiejś magii. Po około godzinie Johan wraca i wznawiamy marsz. Z wolna wspinamy się coraz wyżej. Świerki przerzedzają się, a w końcu przechodzą w górskie brzozy. Coxa cały czas tropi. Tuż przy granicy lasu, dzieje się to, na co liczyliśmy – suczka gwałtownie staje, po czym zaczyna głosić, zaledwie 400 m od nas. Krajobraz zamienił się w rzadki las mieszany, poprzecinany niewielkimi kamienistymi jarami. Jest ślisko. Coxa głosi
Tajemniczy punkt Nagle 250 m od nas pies skręca o 90 st. na północ. Punkt w nadajniku oddala się w szaleńczym tempie, zatrzymując się po kilku kilometrach na pagórku, z którego widać jezioro. Tam głosi zwierzynę. Zbieramy się razem, zastanawiając się, co się stało. Coś w ogromnym tempie zbliżyło się do nas, zachowując przy tym zupełną ciszę. Zgadzamy się, że to raczej nie mógł być łoś, ale jakieś zwierzę znajdujące się wyżej
110
w miejscu, więc ostrożnie zbliżamy się do niej. Gdy odległość między nami wynosi 200 m, Johan i Anna odłączają się od nas, by zwiększyć szansę na strzał. Chwila, która następuje później, trwa nieskończenie długo. Na GPS-ie widzimy, że suczka zatacza kręgi o średnicy może 40 m, więc osaczone zwierzę musi stać bez ruchu.
skończoność, pies i zwierz nie ruszyły się za bardzo. Wtedy uderza nas myśl, że to musi być naprawdę olbrzymi byk, taki, który nie czuje powodu, dla którego miałby przejmować się odrobiną psiego hałasu. Taki, którego widuje się na zdjęciach z wymarzonych łowów innych ludzi. Johan i Anna ostrożnie wyglądają zza skalnej krawędzi. Po drugiej stronie, 70 m od nich, stoi zwierzę, które Coxa oszczekiwała przez ostatnie półtorej godziny. Okazuje się, że to naprawdę jest taki łoś, jakiego widuje się tylko na zdjęciach. Tyle, że tym razem to będzie zdjęcie Anny. Drzewa nie przeszkadzają, odległość jest rozsądna, oparcie dla broni dobre. Anna ustawia czerwony punkt celownika dokładnie w środek łopatki, bezgłośnie odbezpiecza broń i wolno naciska spust.
Cel Anny Johan i Anna wolno idą po śliskich kamieniach. W rzadkim lesie wiatr bywa zwodniczy. Nagle zmienia kierunek, zmuszając ich do obrania innej drogi, żeby podejść zwierza od zawietrznej. Metr po metrze podczołgują się pod samą górę, zeskakują i schodzą od południa w kierunku psa. Przez tę chwilę, która trwa w nie-
111
200 m stamtąd siedzą prawdopodobnie najbardziej zdenerwowane osoby w Jämtlandii. Gdy rozlega się strzał, wybuchamy w bezgłośnej radości, a gdy pada drugi, nie możemy się już powstrzymać i idziemy w kierunku miejsca, które w ostatnich godzinach było centrum naszego zainteresowania. Gdy dochodzimy do tej samej krawędzi skalnej, zza której nasi towarzysze wyglądali może z 15 minut wcześniej, naszym oczom ukazuje się upragniony widok. Oto Anna i Johan siedzą w niewielkim zagłębieniu obok prawdziwego jämtlandzkiego olbrzyma o 18 pasynkach, ogarnięci spokojem i euforią. Podchodzimy im pogratulować. Wielokrotnie omawiamy bieg wydarzeń, opisując go z naszych różnych perspektyw.
że do zmierzchu jest jeszcze parę godzin, popijamy po ostatnim łyku kawy z termosu. Nagle z zupełnie nieoczekiwanej strony słyszymy odgłos zbliżającego się quada. Okazuje się, że zamiast opon ma gąsienice. Za kierownicą siedzi Johan, który zmuszony był okrążyć górę, żeby znaleźć dobry wjazd. Trzeba tu wrócić Wspólnym wysiłkiem ładujemy łosia na przyczepę i rozdzielamy się. Anna i Anders zabierają broń i plecaki na dół, a ja i Johan szukamy drogi, którą razem z tuszą wrócimy do cywilizacji. Nie umiem powiedzieć, ile razy zdążyłem załamać tam ręce. Na szczęście Johan się nie poddawał. Na dole spotykamy się z resztą przy chwiejnym mostku, który już wcześniej tego dnia przekraczaliśmy. Pełni wrażeń i poczucia wdzięczności pokonujemy ostatni kawałek do Medstugan. Zadowoleni pakujemy samochody w drogę powrotną. Na tylnym bagażniku rowerowym Anny i Andersa, zawinięte w worki plastikowe, znajduje się wspomnienie z polowania marzeń. Ja będę miał 1000 km na wspominanie przeżyć ostatnich kilku dni, ale już teraz wiem, że tu wrócę.
Problemy z logistyką Ci, którzy mieli okazję strzelić większe zwierzę wiedzą, że teraz zaczyna się właściwa praca. Upolowanie byka-olbrzyma wysoko w górach, z dala od jakiejkolwiek drogi, wiąże się z logistycznymi problemami. Johan wraca do gospodarstwa po jakiś transport, który da radę tu wjechać. My zabieramy się za oprawianie kilkusetkilowego łosia, co dla trzech osób jest niezłym wyzwaniem. Wdzięczni za to,
112
113
Lektury mysliwskie
„Denuni” – opowiesc o niezwykłym człowieku Lato i urlopy nie zwalniają od czytania… W wakacyjnym wydaniu GŁ mamy dla Was kolejny fragment „Opowieści z tajgi” Mikołaja Bojkowa wydanej przez Atra World
W
dziejach powszechnych wielką rolę odgrywa czynnik spontanicznej eksploracji zdobywczej. Odkrycie Ameryki i jej podporządkowanie, wędrówka ludów na kontynencie euroazjatyckim, podboje Arabów, czy też najazdy Mongołów − wszystkie te zdarzenia miały własną dynamikę, były niczym wyrok losu i dokonały się z logiczną konsekwencją i prawidłowością. Spośród narodów słowiańskich tylko Rosjanie mieli możliwość naturalnej ekspansji, znajdując się między młotem Europy a kowadłem Azji. Jedynie Ruś miała na wschodzie nieogarnione połacie niezasiedlonych ziem, nad którymi stopniowo ustanawiała swoje władanie, aż rozszerzyła swe granice do brzegów Oceanu Spokojnego, zajmując tym samym jedną szóstą powierzchni lądów na kuli ziemskiej. Owo parcie na wschód także było żywiołowe i nieuchronne, podobnie jak inne zdarzenia historyczne, będące konsekwencją naturalnego rozwoju i ustanawiania państwowości. Zaledwie pięćdziesiąt lat temu Kraj Nadmorski i wybrzeże Morza Japońskiego były dziką, pierwotną krainą pokrytą nieprzebytą tajgą, po której wędrowali półdzicy nomadowie,
115
myśliwi, hunhuzi i tygrysy. Pionierscy osadnicy po dotarciu do brzegów Morza Japońskiego skazani byli bezustannie na ciężki bój z wrogą przyrodą, hunhuzami i dzikimi zwierzętami, a każdy ich krok i zdobyta piędź ziemi znaczone były potem i krwią. Opornie szło to zdobywanie, wielu straciło życie, ale ci, którzy przetrwali, kontynuowali dzieło krzewienia cywilizacji, powoli, lecz konsekwentnie przekształcając dziki kraj w kwitnącą rubież naszego Dalekiego Wschodu. Jednym z najznamienitszych pionierów był Michał Iwanowicz Jankowski − człowiek o ogromnej energii, przemożnej sile woli i niestrudzonej pracowitości. Nieustraszony łowca, poszukiwacz przygód i uczonyprzyrodnik, człowiek o duszy poetyckiej −znalazł tam szerokie pole dla realizacji swych wyjątkowych zdolności. Bez grosza przy duszy, nie mając żadnego wsparcia ze strony miejscowej administracji, zdołał stworzyć w Sidemi, nad Zatoką Amurską, nowoczesną, wielokierunkową jednostkę gospodarczą, będącą wzorem dla osadników przybywających z europejskiej części Rosji. Jako pierwszy zauważył potrzebę hodowli jelenia plamistego w celu uzyskiwania pantów . Stworzył taką hodowlę, jedyną na świecie, liczącą w przybliżeniu dwa tysiące
jeleni! Idąc za jego przykładem, hodowlą taką zajęła się cała miejscowa ludność, opierając ją na materiale reprodukcyjnym dostarczonym przez Jankowskiego. Miało to ogromne znaczenie dla rozwoju gospodarczego Kraju Nadmorskiego. Na półwyspie noszącym jego imię założył także hodowlę koni, sprowadzając półkrwisty materiał hodowlany z Rosji i Ameryki. By uzupełnić swój stan koni, pułk dragonów Kraju Nadmorskiego zakontraktował konie u Jankowskiego i transakcja ta przyniosła znakomity rezultat. W dziedzinie rybołówstwa morskiego Jankowski także pełnił rolę pionierską. Zaopatrywał w rybę Władywostok i część Japonii. Na polu zoologii zyskał sławę dzięki odkryciu nieznanych gatunków ptaków i owadów; pracował też dla Cesarskiej Akademii Nauk, dostarczając eksponaty do jej zbiorów muzealnych. Jego majątek Sidemi, mieszczący się na Półwyspie Jankowskiego, stał się wielobranżowym gospodarstwem z całą kolekcją miejscowych osobliwości. Był to również ośrodek kulturalno-oświatowy, jedyny na bezkresnym brzegu Morza Japońskiego − prawdziwa forpoczta państwa rosyjskiego na jego wschod-
116
nich rubieżach i jego cywilizacyjne przedmurze. Na samym początku, kiedy rosyjscy pionierzy z karabinem przewieszonym przez plecy musieli torować sobie drogę toporem, Jankowski, przemierzywszy tajgę Kraju Nadmorskiego, wybrał dla swojej przyszłej działalności zachodni brzeg Zatoki Amurskiej. Pośród tajgi wybudował sobie siedzibę, która później została przekształcona w zamek warowny, i tamże rozwijał ów ośrodek kultury. Tak tworzyły się początki kolonizacji wybrzeży Morza Japońskiego. Rosyjscy zdobywcy Syberii nie przypominali hiszpańskich konkwistadorów niosących zniszczenie i śmierć, a kulturę swą narzucających ogniem i mieczem! O, nie — Rosjanie nieśli ze sobą pokój, oświecenie i miłość bliźniego, zgodnie z nauką Chrystusa. Miecz kierowano tylko przeciw rozbójniczym hunhuzom napadającym na spokojnych osadników, tudzież przeciw przestępczemu elementowi panoszącemu się w tamtych czasach w miastach i osadach Dalekiego Wschodu. Michał Iwanowicz nigdy nie chybił ze swego karabinu. Był on biczem bożym na hunhuzów, bandytów i tygrysy, a zarazem mężem opiekuńczym społeczności osadników,
zasłużenie darzących go szacunkiem i miłością. W tamtych odległych czasach Półwysep Sidemi był krainą dziką i odludną, gdzie przebywali tylko myśliwi i rybacy, którzy z przymusu dawali schronienie hunhuzom, napadającym na przepływające mimo barki i dżonki. Oceniwszy wszelkie dogodności i zalety tamtego obszaru, z których jedną była bliskość Władywostoku, postanowił Jankowski tam właśnie się przenieść z Półwyspu Askold, na którym początkowo założył hodowlę koni. Wraz z Jankowskim wiosną 1879 r. do Sidemi przeniósł się również jego przyjaciel, stary wilk morski, kapitan Gek. Gdy rozpoczęto budowę domów, Gek przywiózł ze sobą żonę i siedmioletniego syna. W końcu czerwca kwatery były prawie gotowe i Jankowski wraz ze swym towarzyszem wybrał się na pokładzie szkunera „Annuszka”, będącego własnością Geka, na Półwysep Askold, by przywieźć stamtąd żonę i dwójkę dzieci. 26 czerwca szkuner wrócił i przybił do brzegów Sidemi. Lecz w międzyczasie, skorzystawszy z nieobecności mężczyzn, zagospodarowali się tam hunhuzi, bestialsko obszedłszy się z rodziną Geka.
117
Z budynków zostały tylko zgliszcza. Żona Geka, po niewyobrażalnej kaźni, została powieszona, a całą służbę pozabijano. Syna Geka hunhuzi uprowadzili i słuch o nim zaginął. Była to zemsta z ich strony, a zarazem ostrzeżenie przed dalszą działalnością osadników. Lecz w tym przypadku rozbójnicy przeliczyli się, w sposób oczywisty, nie zdając sobie sprawy, z kim mają do czynienia. Zainstalowawszy rodzinę w namiotach w pobliżu pogorzeliska, Jankowski wraz z Gekiem utworzyli niewielki oddział składający się z Rosjan i Koreańczyków i zabrali się za oczyszczanie obszaru z hunhuskich band. W krótkim czasie duża ich część została unicestwiona, a reszta, by ratować skórę, uciekła do Mandżurii. Później nastąpił kilkuletni okres bohaterskiej walki toczonej przez pierwszych osadników przeciwko bandom hunhuzów, które przekraczały granicę i dokonywały napadów na osady oraz chutory. Walka ta, w której pionierzy wykazali się męstwem, nieustępliwością i pomysłowością, zakończyła się całkowitym pogromem hunhuzów i zaprzestaniem przez nich napadów. Hunhuzi widzieli w Jankowskim ucieleśnienie przemożnej, unicestwiającej
siły i wierzyli, że jest on uodporniony na kulei ostrza kindżałów. Tuziemcy nadali mu przydomek „Denuni”, co po koreańsku znaczy „Czterooki”. Nic nie mogło ujść uwadze Czterookiego! Wszystko widział, przenikał wzrokiem nawet ziemię i kamienie, a człowieka potrafił przejrzeć na wylot, odgadując jego myśli i zamiary! Nie było ratunku przed takim człowiekiem, tylko ucieczka pozwalała uniknąć śmierci! Nie można było też ujść jego kuli. Kiedy wyleciała z jego wielkiego karabinu, sama zaczynała szukać winowajcy i znajdowała − rażąc go w głowę lub w serce! Umiejętności strzeleckie, osobista odwaga i przytomność umysłu uczyniły z Jankowskiego postać prawie legendarną. Samo imię Denuni wywoływało u hunhuzów taki strach, że uciekali w panice lub bezwarunkowo się poddawali. Dzięki temu cały region Kraju Nadmorskiego na południe od Nikolska w krótkim czasie został oczyszczony od band hunhuzów i w ogóle od elementu przestępczego, toteż osadnicy mogli wreszcie odetchnąć. Niezachwianą pomocą w działalności kulturalnej i w walcez hunhuzami była Jankowskiemu jego małżonka Olga Łukinczina, która dzieliła z nim radość i gorycz,
118
trudy i niebezpieczeństwa życia w tajdze. Często można było ją zobaczyć, jak pędzi na czele oddziału w pogoni za hunhuzami. Rękę i oko także miała niezawodne, serce nie wiedziało, co to strach. Hunhuzi bali się jej w takim samym stopniu jak Jankowskiego, wiedząc, że prawo tajgi nie zna litości. Wątpliwe, czy bez jej wsparcia i pomocy Michałowi Jankowskiemu udałoby się osiągnąć tak wspaniałe rezultaty, które w całej pełni uwidoczniły się już po jego śmierci. Niezmierny wysiłek w sferze zarówno fizycznej, jak i duchowej, który Jankowski czynił w ciągu całego życia, podkopał żelazny organizm Czterookiego. Czując spadek sił i energii, przekazał kwitnące gospodarstwo najzdatniejszemu z synów, a sam pojechał na wypoczynek do europejskiej części Rosji, nad Morze Czarne, gdzie wybudował sobie, jak to określił, „myśliwskie zimowisko”, to znaczy daczę. Było to na krańcu tajgi, gdzie wiecznie zielone lasy porastały przedgórza wysokiego, pokrytego śniegiem grzbietu zachodniego Kaukazu. Wszelako ta energiczna natura nie mogła długo pozostawać bezczynna. I oto znów widzimy go w Azji, jednak nie pośród odwiecznej tajgi,
ale na bezkresnych stepach południowozachodniej Syberii, w obwodzie semipałatyńskim, gdzie zakłada gospodarstwo zajmujące się hodowlą bydła. W końcu jednak siły zaczęły opuszczać Michała Iwanowicza, chociaż duch był wciąż ochoczy, a umysł bystry. Nie podołał już nowemu zadaniu i w 1912 r. zmarł na rękach swojej wiernej towarzyszki Olgi Łukincziny w swym „zimowisku” na brzegu Morza Czarnego. Umierając, myślami powędrował ku rubieżom Dalekiego Wschodu i swemu dziełu, Sidemi, gdzie zostawił duszę, której obcy był spokój i odpoczynek. − Umieram, moja przyjaciółko! − mówił do swej towarzyszki życia. − Wierzę jednak, że dusza moja powróci nad brzeg Morza Japońskie-
119
go, do Sidemi, gdzie i ty powinnaś wrócić po mojej śmierci. Mnie już czas odpocząć! Takie były ostatnie słowa Michała Iwanowicza. Trzeba wierzyć, że jego dusza wciąż przebywa na umiłowanym przez niego Dalekim Wschodzie, że wciąż daje ona natchnienie młodemu pokoleniu do działalności na niwie cywilizacyjnej. Podsumowując osiągnięcia życia Michała Iwanowicza, trzeba wskazać na ogromne zasługi, jakie ów niepospolity, wyjątkowy człowiek położył dla ojczyzny. W niniejszym szkicu nie jest możliwe nawet zwykłe wyliczenie tych zasług,więc ograniczyłem się tylko do lakonicznych uwag na temat życia i duchowych zalet tego sławnego pioniera tajgi.
Następne wydanie Gazety Łowieckiej już we wrześniu. Darz Bór!
Fot. iStock